Nie słyszę już swoich głosów, więc jestem trochę zagubiony. Podejrzewam, że o wiele lepiej ode mnie wiedziałyby, jak opowiedzieć tę historię. Miałyby przynajmniej jakieś zdanie, sugestie i pomysły, co powinno być na początku, co na końcu, a co w środku. Mówiłyby mi, kiedy dodać więcej szczegółów, a kiedy pominąć zbędne informacje, co jest ważne, a co błahe. Upłynęło tyle czasu, że nie pamiętam wszystkiego i na pewno przydałaby mi się ich pomoc. Bardzo dużo się zdarzyło i trudno mi się zdecydować, gdzie co umieścić. A czasami nie jestem pewien, czy to, co wyraźnie pamiętam, w ogóle się wydarzyło. Wspomnienie, które w jednej chwili wydaje mi się solidne jak skała, w następnej staje się mgliste jak opar nad rzeką. To jeden z największych problemów szaleństwa: nigdy nie jesteś niczego pewien.
Przez długi czas uważałem, że wszystko zaczęło się od śmierci i na śmierci się skończyło, było odtąd dotąd, jak książki na półce, zamknięte z obu stron solidnymi podpórkami, ale teraz nie jestem tego już taki pewien. Może tak naprawdę tym, co wprawiło w ruch machinę zdarzeń wiele lat temu, kiedy byłem młody i naprawdę obłąkany, było coś o wiele mniejszego i trudniejszego do zauważenia, jak ukryta zazdrość albo niewidoczny gniew, albo o wiele większego i głośniejszego, jak układ gwiazd, przypływy mórz albo niepowstrzymany ruch Ziemi. Wiem, że zginęli ludzie, a ja miałem dużo szczęścia, że do nich nie dołączyłem – to było jedno z ostatnich spostrzeżeń, jakie poczyniły moje głosy, zanim nagle mnie opuściły.
Teraz leki mieszają ich szepty i jazgot. Raz dziennie posłusznie biorę psychotrop, jajowatą niebieską pigułkę, po której tak mi wysycha w ustach, że kiedy mówię, chrypię jak starzec, który wypalił za dużo papierosów, albo jak spalony słońcem dezerter z Legii Cudzoziemskiej, który przebrnął przez Saharę i błaga o łyk wody. Zaraz potem biorę obrzydliwy gorzki lek na poprawienie nastroju, żeby zwalczyć pojawiającą się czasami czarną, samobójczą depresję, w którą – według mojej kurator z opieki społecznej – w każdej chwili mogę popaść, niezależnie od tego, jak się naprawdę czuję. Szczerze mówiąc, mam wrażenie, że mógłbym wejść do jej gabinetu, podskoczyć i stuknąć obcasami radosny i zadowolony z życia, a ona i tak zapytałaby mnie, czy wziąłem swoją codzienną dawkę. Po tej bezdusznej, małej pigułce dostaję zaparcia i puchlinę, jakby zaciśnięto mi opaskę uciskową w pasie, a potem mocno ją napompowano. Dlatego muszę brać kolejny lek, moczopędny, i jeszcze jeden, przeczyszczający. Oczywiście po pigułce moczopędnej dostaję potwornej migreny, jakby ktoś wyjątkowo okrutny i wredny tłukł mi w czoło młotkiem, więc mam też w codziennej porcji powlekane kodeiną leki przeciwbólowe na ten mały efekt uboczny mojej kuracji, no i pędzę do łazienki, żeby zaradzić na poprzedni. A co dwa tygodnie dostaję silny środek antypsychotyczny w zastrzyku. Idę do pobliskiej kliniki i ściągam spodnie przed pielęgniarką, która zawsze uśmiecha się dokładnie tak samo i pyta dokładnie tym samym tonem, jak się dziś czuję, na co odpowiadam „bardzo dobrze”, niezależnie od tego, czy to prawda, bo dla mnie to zupełnie oczywiste, mimo szaleństwa, cynizmu i leków, że tak naprawdę pielęgniarka ma to gdzieś, ale uważa za swój obowiązek zapytać mnie o samopoczucie. Problem w tym, że antypsychotyk, który zapobiega moim złym czy nikczemnym zachowaniom – a przynajmniej tak mówią – wywołuje u mnie drżenie rąk, które trzęsą się jak u nieuczciwego podatnika przyłapanego przez kontrolę skarbową. Ściągają mi się też od niego kąciki ust, muszę więc brać środek rozluźniający mięśnie, żeby twarz nie zastygła mi w upiorną maskę. Wszystkie te konkokcje mieszają mi się w żyłach, szturmując różne niewinne i prawdopodobnie zupełnie zdezorientowane narządy napotkane w drodze do celu, a tym celem jest przytłumienie impulsów elektrycznych, które przeskakują w moim mózgu jak gromada niesfornych nastolatków. Czasami mam uczucie, że moja wyobraźnia przypomina kostkę domina, która nagle traci równowagę – najpierw chwieje się w przód i w tył, a potem przewraca i uruchamia długą reakcję łańcuchową innych kostek. I wszystko przewraca się we mnie klik klik klik.
Sytuacja wydawała się o wiele łatwiejsza, kiedy byłem młody i musiałem tylko słuchać głosów. Najczęściej nie były wcale takie złe. Zazwyczaj odzywały się słabo, jak gasnące echa w dolinie albo jak szepty dzieci, dzielących się sekretami w kąciku pokoju zabaw, chociaż kiedy napięcie rosło, szybko przybierały na sile. Poza tym, ogólnie rzecz biorąc, nie wymagały ode mnie zbyt wiele. To były raczej, powiedzmy, sugestie. Rady. Sondujące pytania. Czasami trochę natrętne, jak stara ciotka, z którą nie wiadomo, co zrobić na świątecznym obiedzie, ale i tak się ją zaprasza; czasem bełkocze coś niegrzecznie, bez sensu albo politycznie niepoprawnie, zazwyczaj jednak się ją ignoruje.
Na swój sposób głosy dotrzymywały mi towarzystwa, zwłaszcza w częstych okresach, kiedy nie miałem przyjaciół.
Raz miałem dwóch i odegrali oni pewną rolę w tej opowieści. Kiedyś myślałem, że najważniejszą, ale teraz nie jestem tego już pewien.
Inni, ze spotkań w czasach, o których lubię myśleć jako o latach największego obłędu, mieli jeszcze gorzej niż ja. Ich głosy wykrzykiwały rozkazy jak niewidoczni sierżanci musztry, tacy, co noszą ciemne, zielono-brązowe kapelusze z szerokim rondem, wciśnięte głęboko na czoło, tak że z tyłu widać wygolone potylice. Ruszaj się! Zrób to! Zrób tamto!
Albo gorzej: zabij się.
Albo jeszcze gorzej: zabij kogoś innego.
Głosy, które wrzeszczały na tych ludzi, należały do Boga, Jezusa, Mahometa albo psa sąsiada, albo do dawno nieżyjącej ciotecznej babki, albo kosmitów, albo do chóru archaniołów czy demonów. Te głosy były natarczywe, rozkazujące i nie dopuszczały żadnych kompromisów; po jakimś czasie umiałem rozpoznawać po natężonym wzroku, naprężeniu mięśni u tych ludzi, że słyszą coś bardzo głośnego i natrętnego i że rzadko jest to coś dobrego. W takich chwilach po prostu się oddalałem i stawałem przy drzwiach albo pod przeciwległą ścianą świetlicy, bo nieodmiennie dochodziło do nieszczęśliwych zdarzeń. Kojarzyło mi się to trochę z pewnym drobiazgiem, jaki zapamiętałem ze szkoły, jednym z tych dziwnych faktów, których nie zapomina się przez całe życie: na wypadek trzęsienia ziemi najlepiej schować się w drzwiach, bo konstrukcja otworu jest architektonicznie wytrzymalsza niż ściana i nie tak łatwo zawala się na głowę. Dlatego za każdym razem, kiedy widziałem, że kłębiące się w jakimś pacjencie emocje grożą wybuchem, znajdowałem sobie miejsce, w którym miałem największe szanse przetrwania. Potem mogłem już posłuchać własnych głosów, które ogólnie rzecz biorąc, dbały o mnie, często ostrzegając, kiedy powinienem uciekać i gdzieś się schować. Zachowywały się ciekawie – bardzo ostrożnie, i więc gdybym nie był tak głupi i nie odpowiadał im na głos, kiedy pojawiły się po raz pierwszy, nigdy by mnie nie zdiagnozowano i nie wysłano do zakładu. Ale to też część mojej opowieści, chociaż w żadnym razie nie najważniejsza; mimo to jednak brakuje mi ich, bo teraz jestem przeważnie całkiem sam.
W dzisiejszych czasach jest bardzo ciężko być szaleńcem w średnim wieku.
Albo eksszaleńcem, dopóki biorę pigułki.
Spędzam teraz dni na poszukiwaniach różnych form ruchu. Nie lubię zbyt długo tkwić w jednym miejscu. Dlatego chodzę szybkim krokiem po całym mieście, z parków do sklepów, do dzielnic przemysłowych, patrząc i obserwując, ale bezustannie pozostając w ruchu. Albo wyszukuję sobie miejsca, skąd widzę wodospad, szkolny mecz futbolu albo koszykówki, albo nawet dzieci grające w piłkę. Jeśli w zasięgu mojego wzroku coś się dzieje, mogę odpocząć. Inaczej się nie zatrzymuję – przez pięć, sześć, siedem albo więcej godzin dziennie. Przez codzienny maraton mam wytarte podeszwy butów, jestem chudy i żylasty. W zimie dostaję niewygodne, ciężkie buciory z opieki społecznej. Przez resztę roku noszę adidasy z miejscowego sklepu sportowego. Co kilka miesięcy właściciel podrzuca mi parę jakiegoś przestarzałego modelu, na miejsce tych, które schodziłem na strzępy.
Wczesną wiosną, kiedy tylko puszczają lody, idę do Falls, gdzie są jazy, i na ochotnika monitoruję powrót łososi do wododziału rzeki Connecticut. Wymaga to ode mnie przyglądania się tysiącom litrów wody przelewającym się przez tamę, żeby raz na jakiś czas dostrzec prącą pod prąd rybę, gnaną przemożnym instynktem powrotu do miejsca, w którym sama została spłodzona – i gdzie, w największej ze wszystkich tajemnic, sama złoży ikrę, a potem umrze. Podziwiam łososia, bo sam wiem, jak to jest być gnanym przez siły, których inni nie widzą, nie czują ani nie słyszą, i czuć imperatyw obowiązku większego niż własne ja. Psychotyczna ryba. Po latach przyjemnego spędzania czasu w wielkim oceanie słyszy potężny rybi głos, rozbrzmiewający gdzieś w środku i rozkazujący wyruszyć w niesamowitą podróż po własną śmierć. Doskonałe. Lubię sobie wyobrażać, że łososie są tak obłąkane jak kiedyś ja sam. Kiedy któregoś widzę, stawiam ołówkiem znaczek na formularzu, który dostaję od Służb Ochrony Przyrody, i czasem szepczę ciche pozdrowienie: witaj, bracie. Witaj w gronie szaleńców.
Wypatrywanie ryb wymaga wprawy, ponieważ są smukłe i srebrzystobokie po swoich długich podróżach przez słone wody oceanu. Są błyskami w lśniącej wodzie, niewidocznymi dla niewprawnego oka, zupełnie jakby jakaś widmowa siła pojawiła się w małym okienku, które obserwuję. Teraz już prawie wyczuwam obecność łososia, zanim zobaczę go u podstawy jazu. Liczenie ryb sprawia mi satysfakcję, mimo że czasem przez wiele godzin nie pojawia się ani jedna, a tych, które przypływają, jest zawsze za mało, by zadowolić strażników przyrody – patrzą tylko na wykazy i zniechęceni kręcą głowami. Ale moja umiejętność wypatrywania ryb przynosi też inne korzyści. To mój szef ze Służb Ochrony Przyrody zadzwonił do miejscowej komendy policji i powiedział, że jestem zupełnie nieszkodliwy, chociaż zawsze zastanawiało mnie, skąd takie przekonanie, bo sam szczerze wątpię w ogólną prawdziwość tego stwierdzenia. Jestem więc tolerowany na meczach i innych imprezach, a teraz, naprawdę, jeśli nie do końca mile widziany w tym małym, dawniej młynarskim miasteczku, to przynajmniej akceptowany. Nikt nie ma nic przeciwko moim codziennym zajęciom i jestem postrzegany nie tyle jak wariat, ile jako człowiek ekscentryczny, co, jak się przekonałem z upływem lat, jest wystarczająco bezpiecznym statusem.
Mieszkam w kawalerce opłacanej z państwowego subsydium. Urządziłem ją w stylu, który nazywam zbrukanym modernizmem. Ubrania mam z opieki społecznej albo od dwóch młodszych sióstr, które mieszkają kilka miast dalej i czasami, dręczone dziwnym, niezrozumiałym dla mnie poczuciem winy, czują potrzebę zrobienia czegoś dla mnie, więc plądrują szafy swoich mężów. Kupiły mi używany telewizor, który rzadko włączam, i radio, którego nieregularnie słucham. Co kilka tygodni przyjeżdżają z wizytą, przywożąc w plastikowych pudełkach lekko stęchłe posiłki własnej roboty; spędzamy ze sobą trochę czasu, rozmawiając niezręcznie, głównie o naszych starych rodzicach, którzy nie chcą mnie już widzieć, bo przypominam im o straconych nadziejach i goryczy, jaką niespodziewanie potrafi przynieść życie. Rozumiem to i staram się nie narzucać. Siostry sprawdzają, czy mam popłacone rachunki za ogrzewanie i prąd. Upewniają się, że pamiętam o realizowaniu czeków, które przychodzą od różnych zakładów opieki społecznej. Potem sprawdzają dwa razy dokładniej, czy na pewno wziąłem wszystkie leki. Czasami płaczą, jak sądzę, nad rozpaczą, w której żyję, ale to ich punkt widzenia, nie mój, bo tak naprawdę jest mi całkiem dobrze. Szaleństwo pozwala wyrobić sobie ciekawe podejście do życia. Na pewno sprawia, że człowiek łatwiej godzi się z kaprysami losu, za wyjątkiem chwil, kiedy działanie leków trochę słabnie, bo wtedy staję się trochę pobudzony i zły na to, jak życie mnie potraktowało.
Ale na ogół jestem, jeżeli nie szczęśliwy, to pogodzony z losem.
Ponadto dokonałem pewnych intrygujących odkryć, z których dość istotnym jest to, w jak dużym stopniu stałem się badaczem życia tego małego miasta. Bylibyście zaskoczeni, jak wiele się dowiaduję podczas codziennych wędrówek. Jeśli tylko mam oczy i uszy otwarte, zbieram najrozmaitsze strzępy informacji. Przez lata, które minęły, odkąd zwolniono mnie ze szpitala, po tym wszystkim, co się tam wydarzyło, nauczyłem się obserwować. Podczas moich wypraw dowiedziałem się, kto ma romans z sąsiadką, czyj mąż ucieka z domu, kto za dużo pije, kto bije dzieci. Wiem, kto cienko przędzie, a kto dostał trochę pieniędzy w spadku po rodzicach albo wygrał na loterii. Odkrywam, który nastolatek liczy na stypendium sportowe na studiach i która nastolatka za kilka miesięcy zostanie wysłana do dalekiej ciotki, by zrobić coś z niespodziewaną ciążą. Dowiedziałem się, którzy gliniarze dają ci spokój, a którzy szybko sięgają po pałkę albo bloczek mandatów, zależnie od wykroczenia. Do tego dochodzą też różne spostrzeżenia związane z tym, kim jestem i kim się stałem – na przykład fryzjerka pod koniec dnia gestem przywołuje mnie do swojego salonu i przystrzyga mi włosy, żebym lepiej wyglądał podczas moich codziennych podróży; kierownik lokalnego McDonalda, biegnie za mną z torbą hamburgerów i frytek i zna mnie na tyle, by wiedzieć, że wolę shaki waniliowe od czekoladowych. Szaleństwo i długie, piesze spacery to okno z najrozleglejszym widokiem na ludzką naturę; to tak, jakby miasto przepływało obok, niczym woda spływająca kaskadą ze śluzy jazu.
Nie myślcie sobie, że jestem do niczego nieprzydatny. Raz zauważyłem, że drzwi fabryki są otwarte, gdy zazwyczaj o tej porze były zamknięte na kłódkę; poinformowałem o tym policjanta, który potem sobie przypisał całą zasługę – udaremnienie włamania. Ale policja wręczyła mi dyplom za zapisanie numeru rejestracyjnego samochodu, którego kierowca pewnego wiosennego popołudnia potrącił rowerzystę i uciekł z miejsca wypadku. Mam też sukcesy w dziedzinie niezręcznie zbliżonej do kategorii „swój pozna swego” – pewnego jesiennego weekendu przechodziłem obok placu zabaw pełnego dzieci i zauważyłem mężczyznę kręcącego się przy furtce; od razu wiedziałem, że coś jest nie tak. Gdyby dostrzegły go moje głosy, wykrzyczałyby ostrzeżenie, ale tym razem wziąłem to na siebie: poszedłem do znanej mi przedszkolanki, która czytała pismo dla kobiet trzy metry od piaskownicy i huśtawek, nie pilnując należycie podopiecznych. Okazało się, że mężczyzna został dopiero co zwolniony z więzienia, a tego samego dnia rano zarejestrowano go jako pedofila.
Tym razem nie dostałem dyplomu, ale przedszkolanka kazała dzieciom narysować siebie samych przy zabawie, a one wypisały na kolorowym obrazku podziękowania tym swoim cudownie zwariowanym pismem, jakie dzieci mają, zanim obarczymy je rozsądkiem i własnym zdaniem. Powiesiłem obrazek u siebie nad łóżkiem, gdzie wisi do teraz. Moje życie jest szare i ponure, a obrazek przypomina mi o kolorach, których mógłbym doświadczyć, gdyby los nie popchnął mnie ścieżką prowadzącą tu, gdzie jestem obecnie.
Tak mniej więcej wygląda moja egzystencja – człowieka żyjącego na obrzeżach normalnego świata.
I podejrzewam, że spędziłbym w ten sposób resztę swoich dni, i nie przyszłoby mi do głowy opowiadać o wydarzeniach, których byłem świadkiem gdybym nie dostał listu.
Był podejrzanie gruby, z wydrukowanym moim nazwiskiem na kopercie. Bardzo wyróżniał się wśród stosu reklamówek sklepu spożywczego i zniżkowych kuponów. Jeśli prowadzi się samotne życie jak ja, nie dostaje się dużo listów, kiedy więc przychodzi coś niezwykłego, to aż się prosi, żeby zostało zbadane. Wyrzuciłem niepotrzebne papierzyska i otworzyłem list, pałając ciekawością. Pierwsze, co zauważyłem, to że dobrze zapisali moje imię.
Drogi Panie Francis X. Petrel, Zaczynało się nieźle. Zwykle imię dzielone z płcią przeciwną wywołuje zamieszanie. Przywykłem dostawać listy z Medicare’u, zmartwionego, że nie otrzymał wyników mojego ostatniego rozmazu Papanicolau, i pytającego, czy robiłem badania na raka piersi. Przestałem już poprawiać ich komputery.
Komitet Zachowania Szpitala Western State zidentyfikował Pana jako jednego z ostatnich pacjentów, których wypisano z tej placówki, zanim została zamknięta na stałe około dwudziestu lat temu. Jak Pan zapewne wie, istnieje dążenie, by część szpitala zamienić w muzeum, a resztę terenu oddać pod inwestycje. W ramach tego dążenia komitet sponsoruje całodzienne badanie szpitala, jego historii, ważnej roli, jaką odegrał w naszym stanie, a także obecnego podejścia do leczenia psychicznie chorych. Zapraszamy Pana do wzięcia udziału w tym spotkaniu. Plan dnia obejmuje seminaria, odczyty i imprezy o charakterze rozrywkowym. Załączamy przybliżony program wystąpień. Jeśli może Pan być obecny, prosimy skontaktować się z podaną poniżej osobą przy najbliższej sposobności.
Zerknąłem na dół, na nazwisko i numer telefonu osoby, noszącej tytuł wiceprezesa Komisji Planowania. Potem zajrzałem do załącznika, który okazał się listą zajęć. Zaplanowano kilka mów polityków, w tym zastępcy gubernatora i przewodniczącego Stanowej Mniejszości Senackiej. Miały się odbyć panele dyskusyjne prowadzone przez lekarzy i historyków z kilku pobliskich college’ów i uniwersytetów. Moją uwagę zwróciła jedna pozycja: sesja zatytułowana Rzeczywistość szpitalnego doświadczenia – prezentacja. Obok podano nazwisko kogoś, kogo chyba pamiętałem z czasów własnego pobytu w szpitalu. Obchody miały się zakończyć występem orkiestry kameralnej.
Położyłem zaproszenie na stole i przez chwilę na nie patrzyłem. W pierwszym odruchu chciałem wyrzucić je do kosza razem z resztą pocztowego śmiecia, ale nie zrobiłem tego. Znów je podniosłem, przeczytałem po raz drugi, potem usiadłem na rozchwianym krześle w rogu pokoju i zacząłem się zastanawiać. Wiedziałem, że ludzie bez przerwy jeżdżą na uroczyste zjazdy. Spotykają się weterani wojen. Koledzy i koleżanki z liceum, na spotkaniu po dziesięciu czy dwudziestu latach, oglądają swoje rosnące w obwodzie brzuchy, łysiny i powiększone piersi. College’e wykorzystują zjazdy do wyciągania pieniędzy od wzruszonych do łez absolwentów, którzy potykając się, zwiedzają stare korytarze i wspominają tylko dobre chwile, zapominając o złych. Zjazdy są nieodłączną częścią normalnego świata. Ludzie bez przerwy próbują wrócić do czasów, które w ich wspomnieniach są lepsze, niż były naprawdę, i rozpalić na nowo uczucia, które dawno już wygasły.
Ja nie. Jednym ze skutków ubocznych mojego stanu jest stały zwrot w kierunku przyszłości. Przeszłość to rupieciarnia pełna niebezpiecznych i bolesnych wspomnień. Po co miałbym do nich wracać?
A mimo to wahałem się. Wpatrywałem się w zaproszenie z rozkwitającą fascynacją. Chociaż Szpital Western State był oddalony zaledwie o godzinę drogi, przez lata nie wróciłem tam ani razu. Wątpiłem, by zrobiła to choć jedna osoba, która spędziła za tamtymi drzwiami choć minutę.
Spojrzałem na swoją dłoń – lekko drżała. Może przestawały działać leki. Po raz drugi pomyślałem, że powinienem wyrzucić list do śmieci, a potem przejść się po mieście. To było niebezpieczne. Niepokojące. Zagrażało ostrożnej egzystencji, jaką udało mi się zbudować. Idź szybko, powiedziałem sobie. Podróżuj prędko. Wychodź swoje codzienne kilometry, bo to twoje zbawienie. Zostaw wszystko za sobą. Zacząłem wstawać, ale znieruchomiałem.
Sięgnąłem po słuchawkę telefonu i wystukałem numer do wiceprezes. Zaczekałem dwa sygnały, potem usłyszałem głos:
– Słucham?
– Z panią Robinson-Smythe poproszę – powiedziałem trochę zbyt szorstko.
– Jestem jej sekretarką. Kto mówi?
– Nazywam się Francis Xavier Petrel…
– O, pan Petrel, pewnie dzwoni pan w sprawie święta Western State…
– Zgadza się – powiedziałem. – Będę.
– Świetnie. Już pana łączę…
Ale ja odłożyłem słuchawkę, niemal przerażony własną impulsywnością. Zanim zdążyłem się rozmyślić, wypadłem na dwór. Biegłem przed siebie najszybciej, jak mogłem. Metry betonowego chodnika i czarnego makadamu autostrady znikały pod moimi podeszwami, sklepowe witryny i domy zostawały w tyle niezauważone, a ja zastanawiałem się, czy głosy kazałyby mi jechać na zjazd, czy nie.
Dzień był niezwykle gorący, nawet jak na koniec maja. Musiałem trzy razy się przesiadać, zanim dotarłem do miasta, a za każdym razem miałem wrażenie, że mikstura gorącego powietrza i spalin dieslowskiego silnika była coraz bardziej drażniąca. Smród większy. Wilgotność powietrza wyższa. Na każdym przystanku powtarzałem sobie, że bardzo źle robię, wracając do szpitala, ale potem, wbrew własnym wnioskom, jechałem dalej.
Szpital leżał na obrzeżach typowego, nowoangielskiego miasteczka uniwersyteckiego, z licznymi księgarniami, pizzeriami, chińskimi restauracjami i sklepami z tanią odzieżą, wzorowaną na wojskowej. Niektóre obiekty miały lekko obrazoburczy charakter – jak księgarnia z poradnikami o samopomocy i duchowym rozwoju, w której sprzedawca wyglądał, jakby przeczytał je wszystkie i w żadnej nie znalazł pomocnej wskazówki; albo bar sushi, trochę zapuszczony i wyglądający jak miejsce, w którym siekający rybę kucharz ma na imię Ted albo Paddy i mówi z południowym lub irlandzkim akcentem. Zdawało się, że żar słońca bije wprost z chodnika, pali ciepłem jak grzejnik w zimie, który ma tylko jedno fabryczne ustawienie: gorąco jak cholera. Biała koszula, jedyna, jaką miałem, lgnęła mi nieprzyjemnie do pleców; poluzowałbym krawat, gdybym się nie bał, że potem nie zdołam go poprawić. Miałem na sobie swój jedyny garnitur: niebieski, wełniany, pogrzebowy, który kupiłem w sklepie z używaną odzieżą na wypadek śmierci i pogrzebu rodziców, ale jak dotąd obojgu udawało się uparcie trzymać życia, więc to był pierwszy raz, kiedy go włożyłem. Na pewno nadawał się do trumny, bo bez wątpienia moim szczątkom byłoby w nim ciepło w zimnej ziemi. W połowie drogi na wzgórze, gdzie znajdował się szpital, przysięgałem już sobie, że to ostatni raz, kiedy dobrowolnie włożyłem ten garnitur. Nieważne, jak wściekną się moje siostry, kiedy zjawię się na stypie po rodzicach w szortach i obrzydliwie jaskrawej hawajskiej koszuli. Ale w sumie co mogły powiedzieć? W końcu jestem wariatem. To tłumaczy wszystkie dziwaczne zachowania.
W ramach wielkiego, specyficznego budowlanego żartu Szpital Western State postawiono na szczycie wzgórza, nad kampusem słynnego żeńskiego college’u. Budynki szpitala przypominają uniwersyteckie – dużo na nich bluszczu, są z cegły, mają białe kanciaste okna, trzy – i czteropiętrowe dormitoria, które otaczają czworokątne dziedzińce z ławkami i kępami wiązów. Zawsze podejrzewałem, że oba obiekty projektował ten sam architekt, a firma budująca szpital po prostu podkradała materiały z placu budowy college’u. Przelatująca wrona uznałaby, że budynki stanowią jedną całość. Nie dostrzegłaby różnic między dwoma kampusami, dopóki nie zajrzałaby do środka. Wtedy zobaczyła by czym się różnią.
Fizyczną linią demarkacyjną były: jednopasmowa, czarna asfaltowa droga, bez chodnika, wijąca się z jednej strony wzgórza, i zagroda jeździecka z drugiej, gdzie studenci lepiej sytuowani od innych – i tak dobrze sytuowanych – jeździli na swoich koniach. Boksy i przeszkody stały tam, gdzie widziałem je po raz ostatni, dwadzieścia lat temu. Samotny koń z jeźdźcem bez końca okrążali wybieg, przyspieszając przed każdym skokiem. Moebiusowska trasa. Słyszałem ciężki, chrapliwy oddech zwierzęcia trudzącego się w upale i widziałem długi jasny kucyk wystający spod czarnego toczka jeźdźca. Koszula dziewczyny była mokra od potu, a boki konia lśniły. Oboje wydawali się nieświadomi tego, co działo się nad nimi, na szczycie wzgórza. Minąłem ich, zmierzając w stronę namiotu w jasnożółte pasy, tuż za wysokim ceglanym murem i żelazną bramą szpitala. Przed namiotem stała tabliczka z napisem Rejestracja.
Gruba, zbyt wylewna kobieta za stolikiem z rozmachem przypięła mi do marynarki identyfikator. Dała mi też teczkę z przedrukami rozmaitych artykułów z gazet, szczegółowo opisujących plany inwestycji na dawnych terenach szpitala: miało tu stanąć luksusowe osiedle mieszkaniowe, ponieważ rozciągał się stąd widok na dolinę i odległą rzekę. Pomyślałem, że to dziwne. Przez cały czas, jaki tu spędziłem, ani razu nie dostrzegłem błękitnej wstążki rzeki. Oczywiście możliwe, że uznałbym to za halucynację. W teczce znalazłem też skróconą historię szpitala i kilka ziarnistych, czarnobiałych zdjęć pacjentów w trakcie kuracji bądź spędzających czas w świetlicy. Przyjrzałem się fotografiom, szukając znajomych twarzy, w tym własnej, ale nikogo nie poznałem, chociaż poznawałem wszystkich. Byliśmy kiedyś tacy sami. Różnił nas tylko stopień ubrania i nafaszerowania lekami.
W teczce był program dnia. Zobaczyłem, że sporo ludzi kieruje się do budynku – jak pamiętałem – dawnej administracji. Wyznaczoną na tę godzinę prezentację, zatytułowaną Kulturalne znaczenie Szpitala Western State, prowadził profesor historii. Zważywszy, że my, pacjenci, nie mogliśmy opuszczać terenu szpitala, a najczęściej siedzieliśmy pod kluczem w dormitoriach, zastanawiałem się, na jakiej podstawie profesor przygotował wystąpienie. Poznałem zastępcę gubernatora, otoczonego przez kilku asystentów. Z uśmiechem wymieniał uściski dłoni z innymi politykami, kiedy przechodził przez drzwi. Nie potrafiłem sobie przypomnieć, by ktokolwiek inny wprowadzany tym wejściem się uśmiechał. Tu właśnie przyprowadzało się delikwenta na początku i tu się go rejestrowało. Na samym dole kartki z programem widniało duże, wypisane drukowanymi literami ostrzeżenie, że wiele szpitalnych budynków jest w złym stanie i wchodzenie do nich grozi niebezpieczeństwem. Gości proszono o ograniczenie spacerów do budynku administracji i dziedzińców.
Zrobiłem kilka kroków w stronę grupy idącej na odczyt, potem się zatrzymałem. Patrzyłem, jak tłum się kurczy, pochłaniany przez budynek. Odwróciłem się i szybkim krokiem przeszedłem przez dziedziniec.
Uświadomiłem sobie bardzo prostą prawdę. Nie przyjechałem tu wysłuchiwać mów.
Znalezienie mojego starego budynku nie zajęło mi dużo czasu. Mogłem się tu poruszać z zamkniętymi oczami.
Metalowe kraty w oknach przerdzewiały, żelazo zmatowiało z brudu i upływu czasu. Jedna zwisała na pojedynczym zawiasie jak złamane skrzydło. Ceglany front też spłowiał, stał się bury i ziemisty. Pędy bluszczu, zazielenione na wiosnę, ledwie trzymały się ścian, zaniedbane i zdziczałe. Krzewy zdobiące wejście zmarniały, a wielkie, podwójne drzwi smętnie tkwiły w spękanej futrynie. Nazwa budynku wykuta w szarym granicie też ucierpiała: ktoś odłupał spory kawałek płyty, tak że widać było tylko litery Mherst. „A” na początku zamieniło się w poszarpaną bliznę.
Wszystkie dormitoria ochrzczono – co za czyjeś kosmiczne poczucie ironii – nazwami sławnych uczelni. Mieliśmy Harvard, Yale i Princeton, Williams i Wesleyan, Smith i Mount Holyoke i Wellesley, i oczywiście moje Amherst. Budynek nosił nazwę miasta i college’u, które z kolei nazwano tak na cześć brytyjskiego żołnierza lorda Jeffreya Amhersta, słynnego dzięki temu, że rozdawał indiańskim szczepom koce zarażone ospą. Jego dary szybko dokonały tego, czego dokonać nie mogły kule, świecidełka i negocjacje.
Na drzwiach ktoś przybił tabliczkę; podszedłem, żeby ją przeczytać. Najpierw było Uwaga, wypisane wielkimi literami. Potem następował bełkot inspektora budowlanego, sprowadzający się do stwierdzenia, że budynek został oficjalnie przeznaczony do rozbiórki. Dalej, równie wielkimi literami, stało: Nieupoważnionym wstęp wzbroniony.
Pomyślałem, że to interesujące. Kiedyś ludziom zamieszkującym ten budynek wydawało się, że to oni są przeznaczeni do usunięcia. Nikomu z nas nigdy nie przyszło do głowy, że te mury, kraty i zamki, definiujące nasze życie, same któregoś dnia znajdą się w identycznej sytuacji.
Wyglądało też na to, że ktoś jeszcze nie przestrzegał zakazu. Zamek rozwalono topornym łomem, a same drzwi były uchylone. Pociągnąłem je mocno – otworzyły się, skrzypiąc głośno.
W pierwszym korytarzu śmierdziało pleśnią. W rogu leżał stos pustych butelek po winie i piwie, co, jak uznałem, zdradzało naturę gości budynku: nastolatków szukających miejsca, w którym mogliby się upić z dala od czujnego wzroku rodziców. Ściany były poznaczone smugami brudu i dziwnymi, wysprejowanymi hasłami w różnych kolorach. Jedno z nich głosiło: Bad boys rządzą. Byłem skłonny się z tym zgodzić. Z sufitu zwisały rury, z nich zaś na linoleum podłogi kapała cuchnąca brudna woda. Śmieci i odpadki, kurz i brud zaściełały wszystkie kąty. Stęchły zapach starości i bezruchu mieszał się z wyraźnym odorem ludzkich odchodów. Podszedłem kilka kroków do przodu, ale musiałem się zatrzymać. W poprzek korytarza leżał duży kawał zawalonej ściany. Po lewej zobaczyłem główne schody. Były zasypane jeszcze większymi stosami śmieci. Zamierzałem przejść przez świetlicę i zajrzeć do sal terapeutycznych ciągnących się wzdłuż korytarza na parterze. Chciałem też zobaczyć cele na piętrze, gdzie nas zamykano i gdzie staczaliśmy boje z lekami i własnym szaleństwem. Prycze w dormitoriach, gdzie spaliśmy jak nieszczęśliwe dzieci na koloniach, w rzędach stalowych łóżek. Ale schody wyglądały na niepewne, jakby mogły zawalić się pod moim ciężarem.
Nie wiem, jak długo tam byłem. Przykucnięty, nachylony wyławiałem echa wszystkiego, co kiedyś widziałem i słyszałem. Zupełnie jak dawniej czas wydawał się mniej istotny, mniej naglący, jakby wskazówki zegarka zwolniły, a minuty niechętnie posuwały się naprzód.
Nawiedzały mnie duchy pamięci. Widziałem twarze, słyszałem głosy. Smaki i zapachy szaleństwa i zaniedbania powracały miarowymi falami jak przypływ. Wsłuchiwałem się w wirującą dookoła mnie przeszłość.
Kiedy żar wspomnień w końcu się przytłoczył, wstałem sztywno i powoli wyszedłem. Usiadłem na ławce pod drzewem na dziedzińcu, znów zwracając twarz w stronę swojego dawnego domu. Czułem się wyczerpany; z wysiłkiem wdychałem świeże powietrze, bardziej zmęczony, niż po codziennych pieszych wędrówkach po mieście. Nie odwróciłem się, dopóki nie usłyszałem za sobą kroków na ścieżce.
Niski, przysadzisty mężczyzna, nieco starszy ode mnie, z przerzedzonymi, przylizanymi czarnymi włosami, przetykanymi srebrem siwizny, zmierzał pospiesznie w moją stronę. Uśmiechał się szeroko, ale w oczach miał niepokój. Pomachał mi bojaźliwie.
– Tak myślałem, że cię tu znajdę – powiedział, sapiąc z wysiłku i gorąca. – Widziałem twoje nazwisko na liście w rejestracji. – Zatrzymał się nagle. – Witaj, Mewa – odezwał się po chwili.
Wstałem i wyciągnąłem rękę.
– Bonjour, Napoleonie – odparłem. – Nikt mnie tak nie nazywał od bardzo, bardzo dawna.
Uścisnął moją dłoń. Jego była lekko wilgotna, drżąca i słaba. To mógł być efekt leków. Ale uśmiech nie zniknął z jego twarzy.
– Mnie też – przyznał.
– Widziałem twoje prawdziwe nazwisko w programie – powiedziałem. – Wygłaszasz mowę?
Kiwnął głową.
– Nie wiem, jak mam stanąć przed tyloma ludźmi – przyznał. – Ale mój lekarz jest jednym z twórców całego tego planu inwestycji i to jego pomysł. Powiedział, że to będzie dla mnie pożyteczne doświadczenie. Porządna demonstracja pięknej drogi do całkowitego wyleczenia.
Zawahałem się.
– A ty jak myślisz? – zapytałem.
Napoleon usiadł na ławce.
– Myślę, że to on zwariował. – Zachichotał trochę szaleńczo piskliwym śmiechem, który łączył w sobie wesołość i zdenerwowanie i który pamiętałem z czasów, kiedy przebywaliśmy tu razem. – To, że wszyscy uważają cię za wariata, ma swoje dobre strony, bo nie można narobić sobie wstydu – dodał.
Zaśmiałem się razem z nim. Takie spostrzeżenie mógł zrobić tylko ktoś, kto był pacjentem szpitala dla umysłowo chorych. Usiadłem obok niego i obaj popatrzyliśmy na budynek Amherst. Po chwili Napoleon westchnął.
– Byłeś w środku?
– Tak. Straszny burdel. Czeka na rozwałkę.
– To samo myślałem wiele lat temu. A wszyscy uważali, że nie ma dla nas lepszego miejsca. Przynajmniej tak powiedzieli, kiedy mnie przyjmowali. Najnowocześniejsza placówka zdrowia psychicznego. Najlepszy sposób leczenia umysłowo chorych w otoczeniu rezydencjalnym. Co za bujda. – Wstrzymał oddech, potem dodał: – Cholerne łgarstwo.
Przytaknąłem.
– To im powiesz. W swojej mowie.
Pokręcił głową.
– Chyba nie to chcą usłyszeć. Rozsądniej będzie mówić im same przyjemne rzeczy. Pozytywne. Planuję serię obrzydliwych kłamstw.
Przez chwilę się nad tym zastanawiałem, potem się uśmiechnąłem.
– To może być oznaka zdrowia umysłowego – przyznałem. Napoleon się roześmiał.
– Pewnie masz rację.
Przez kilka chwil obaj milczeliśmy. Potem Napoleon powiedział smutnym głosem:
Nie wspomnę o morderstwach. I ani słowa o Strażaku, śledczej, która tu przyjechała, ani o tym, co się wydarzyło na końcu. – Spojrzał na budynek Amherst. – Zresztą i tak ty powinieneś o tym opowiadać, nie ja – dodał.
Nie odpowiedziałem.
Napoleon przez chwilę się nie odzywał.
– Myślisz jeszcze o tym, co się stało? – spytał.
Pokręciłem głową, ale obaj wiedzieliśmy, że to nieprawda.
– Czasami mi się to śni – przyznałem. – Ale trudno rozróżnić, co było naprawdę, a co nie.
– Racja – mruknął. – Wiesz, jedno nie daje mi spokoju – dodał powoli. – Nigdy się nie dowiedziałem, gdzie chowali ludzi. Zmarłych pacjentów. To znaczy, w jednej chwili byli w świetlicy albo łazili po korytarzach razem ze wszystkimi, a w następnej mogli nie żyć, ale co wtedy? Wiedziałeś?
– Tak – odpowiedziałem po dłuższej chwili. – Mieli mały cmentarzyk na skraju szpitala, pod lasem za administracją i Harvardem. Za ogródkiem. Teraz jest tam chyba boisko.
Napoleon otarł czoło.
– Dobrze wiedzieć – powiedział. – Zawsze się nad tym zastanawiałem.
Znów milczeliśmy przez kilka chwil.
– Wiesz, co mnie najbardziej przybiło? – odezwał się znów Napoleon. – Już po wszystkim, kiedy nas wypuścili, przenieśli do przychodni, kiedy dostaliśmy nowe leki… Wiesz, co mnie dobiło?
– Co?
– Że złudzenie, którego tak mocno się trzymałem przez tyle lat, okazało się nie tylko złudzeniem, ale do tego zwyczajnym, pospolitym złudzeniem. Że nie byłem jedynym człowiekiem, który uważał się za francuskiego cesarza. W Paryżu jest takich pełno. Nienawidziłem tego. Kiedy miałem złudzenia, byłem wyjątkowy. Jedyny w swoim rodzaju. Teraz jestem zwykłym facetem, który musi brać pigułki, któremu bez przerwy trzęsą się ręce, który nie potrafi utrzymać najprostszej pracy i którego rodzina pewnie chciałaby, żeby zniknął. Ciekawe, jak po francusku jest „puf!”
Chwilę się zastanawiałem.
– Wiesz, ja osobiście, o ile to cokolwiek znaczy, zawsze miałem wrażenie, że byłeś cholernie dobrym francuskim cesarzem. Czy to fałszywym, czy nie. A gdybyś to naprawdę ty rozkazywał oddziałom pod Waterloo, cholera jasna, wygrałbyś.
Napoleon zachichotał z ulgą.
– Mewa, wszyscy zawsze wiedzieliśmy, że umiałeś obserwować świat lepiej niż ktokolwiek inny. Ludzie cię lubili, chociaż byliśmy wariatami i mieliśmy zwidy.
– Miło mi to słyszeć.
– A Strażak? Był twoim przyjacielem. Co się z nim stało? Znaczy, po wszystkim.
Milczałem chwilę.
– Wyszedł. Wyprostował wszystkie swoje sprawy, przeniósł się na Południe i zbił dużą kasę. Założył rodzinę. Wielki dom, wielki wóz. Ogólnie sukces całą gębą. Kiedy ostatnio o nim słyszałem, był szefem jakiejś fundacji charytatywnej. Szczęśliwy i zdrowy.
Napoleon kiwnął głową.
– Mogę w to uwierzyć. A ta kobieta, która prowadziła śledztwo? Pojechała z nim?
– Nie. Została sędzią. Chwała, zaszczyty i tak dalej. Wspaniale się jej poukładało.
– Tak przypuszczałem.
Oczywiście to wszystko była nieprawda. Napoleon spojrzał na zegarek.
– Muszę wracać. Przygotować się na wielką chwilę. Życz mi powodzenia.
– Powodzenia – powiedziałem.
– Dobrze było znów cię zobaczyć – dodał. – Widać, nieźle sobie radzisz.
– Ty też – odparłem. – Świetnie wyglądasz.
– Naprawdę? Nie wydaje mi się. Zresztą nie sądzę, żeby ktokolwiek z nas świetnie wyglądał. Ale to nic. Dzięki za miłe słowa.
Wstałem i stanąłem obok niego. Obaj obejrzeliśmy się na Amherst.
– Ucieszę się, kiedy wreszcie go zburzą – odezwał się Napoleon z nagłą goryczą. – To było niebezpieczne, złe miejsce, nie wydarzyło się tam nic dobrego. – Potem odwrócił się do mnie. – Mewa, ty tam byłeś. Widziałeś wszystko. Opowiedz o tym.
– Kto by chciał słuchać?
– Ktoś taki mógłby się znaleźć. Spisz tę historię. Potrafisz.
– Niektóre historie lepiej zostawić niespisane – odparłem.
Napoleon wzruszył wąskimi ramionami.
– Jeśli ją spiszesz, stanie się prawdziwa. Jeśli to wszystko zostanie tylko w twoich wspomnieniach, to tak, jakby nigdy się nie wydarzyło. Jakby to był jakiś sen. Albo halucynacja wariatów. Nikt nam nie wierzy, kiedy coś mówimy. Ale jeśli to spiszesz, no, wtedy nabierze treści. Uwiarygodnisz to.
Pokręciłem głową.
– Kłopot w tym, że wariatowi bardzo trudno odróżnić, co prawdziwe, a co nie – powiedziałem. – I to się nie zmieniło tylko dlatego, że bierzemy dość pigułek, żeby jakoś sobie radzić.
Napoleon się uśmiechnął.
– Masz rację – przyznał. – A może nie. Nie wiem. Ale mógłbyś to opowiedzieć i może parę osób by ci uwierzyło, a to by już było dobrze. Dawnej, wtedy, nikt nam nie wierzył. Nawet kiedy braliśmy leki.
Znów spojrzał na zegarek i nerwowo zaszurał nogami.
– Powinieneś wracać – powiedziałem.
– Muszą wracać – powtórzył.
Staliśmy w niezręcznym milczeniu, aż się odwrócił i odszedł. W połowie ścieżki znów się odwrócił i niepewnie pomachał, jak wtedy, kiedy po raz pierwszy mnie zauważył.
– Opowiedz! – zawołał. A potem szybko odszedł, swoim zwykłym, trochę kaczkowatym chodem. Znów trzęsły mu się ręce.
Było już po zmroku, kiedy w końcu zamknąłem się w bezpiecznych czterech ścianach swojego małego mieszkanka. W żyłach pulsowało mi nerwowe zmęczenie, płynące krwiobiegiem obok czerwonych i białych krwinek. Spotkanie z Napoleonem i to, że użył mojego szpitalnego przezwiska wznieciły we mnie różne uczucia. Mocno się zastanawiałem, czy nie wziąć jakichś proszków. Wiedziałem, że mam takie, które powinny mnie uspokoić, gdybym za bardzo się wzburzył. Ale nie zrobiłem tego. „Opowiedz historię”, powiedział.
– Jak? – spytałem na głos ciszę mojego domu. Pytanie rozbrzmiało echem.
– Nie możesz jej opowiedzieć – przekonywałem sam siebie. A potem zadałem sobie pytanie: Dlaczego nie?
Miałem długopisy i ołówki. Brakowało mi papieru.
Wtedy przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Przez chwilę zastanawiałem się, czy to niejeden z moich głosów powrócił i szeptał do ucha szybkie sugestie i łagodne polecenia. Znieruchomiałem, nasłuchując uważnie. Spomiędzy odgłosów ulicy próbowałem wyłowić charakterystyczne tony znanych mi przewodników przebijających się przez mozolny warkot klimatyzatora w oknie. Ale nie umiałem ich wychwycić. Nie wiedziałem zresztą czy naprawdę się pojawiły. Przywykłem jednak do niepewności.
Wziąłem stare, odrapane krzesło i postawiłem je w rogu pokoju. Nie mam papieru, myślałem głośno. Ale mam białe ściany, gołe, bez plakatów ani obrazków.
Balansując na krześle, sięgałem prawie pod sam sufit. Ścisnąłem długopis i wychyliłem się do przodu. Potem zacząłem szybko pisać, drobnym, ściśniętym, ale czytelnym pismem:
Francis Xavier Petrel przyjechał do Szpitala Western State karetką. Zapłakany, ze związanymi i skutymi rękami i nogami. Padał ulewny deszcz, szybko zapadał zmrok. Francis miał dwadzieścia jeden lat i był przerażony bardziej niż kiedykolwiek w całym swoim krótkim i – aż do tej pory - dość nudnym życiu…
Francis Xavier Petrel przyjechał do Szpitala Western State karetką, zapłakany, ze związanymi i skutymi rękami i nogami. Padał ulewny deszcz, szybko zapadał zmrok. Francis miał dwadzieścia jeden lat i był przerażony bardziej niż kiedykolwiek w całym swoim krótkim i – aż do tej pory – dość nudnym życiu.
Dwaj mężczyźni, którzy przywieźli go do szpitala, podczas jazdy niewiele się odzywali. Psioczyli tylko pod nosem na nietypową pogodę i rzucali jadowite uwagi pod adresem innych kierowców, z których żaden najwyraźniej nie dorastał do ich standardów doskonałości. Mimo włączonego koguta ambulans sunął bez pośpiechu. Obaj mężczyźni wyglądali na znudzonych rutynową jazdą do szpitala. Jeden popijał gazowany napój z puszki, mlaskając głośno. Drugi gwizdał melodie popularnych piosenek. Pierwszy nosił presleyowskie baki, drugi miał gęstą lwią czuprynę.
Dla dwóch sanitariuszy mogła to być nudna podróż, ale dla młodego mężczyzny, z tyłu samochodu sztywnego z napięcia, z trudem łapiącego powietrze sprintera, było to coś zupełnie innego. Każdy dźwięk, każde wrażenie coś mu sygnalizowało, jedno bardziej przerażające od drugiego. Rytmiczny stukot wycieraczek brzmiał jak odgłos bębnów głęboko w dżungli, dudniących o zagładzie. Szum opon na śliskiej nawierzchni był syrenią pieśnią rozpaczy. Nawet świst własnego, pełnego wysiłku oddechu wydawał się echem w grobowcu. Więzy wpijały się chłopakowi w ciało; otworzył usta, by zawołać o pomoc, ale nie mógł krzyknąć. Zagulgotał tylko rozpaczliwie. Symfonię bezładu przebijała tylko jedna myśl – jeżeli przeżyje ten dzień, nigdy nie spotka go już nic gorszego.
Kiedy ambulans z dygotem zatrzymał się przed wejściem do szpitala, chłopak usłyszał jeden ze swoich głosów, wybijający się z odmętów strachu: Zabiją cię tu, jeśli nie będziesz uważał.
Mężczyźni z ambulansu wydawali się nieświadomi wiszącego nad nimi niebezpieczeństwa. Z trzaskiem otworzyli drzwi samochodu i, nie siląc się na delikatność, wyciągnęli Francisa na noszach na kółkach. Poczuł krople deszczu na twarzy, mieszające się z potem na czole. Potem dwaj mężczyźni wwieźli go przez szerokie, podwójne drzwi do świata ostrych i surowych świateł. Jechali korytarzem, kółka noszy piszczały na linoleum i na początku Francis widział tylko szary, łaciaty sufit. Był świadom, że na korytarzu są też inni ludzie, ale za bardzo się bał, żeby się do nich odwrócić. Zamiast tego wbijał wzrok w sufit i liczył świetlówki, pod którymi przejeżdżał. Kiedy dotarli do czwartej, sanitariusze stanęli. Francis zdał sobie sprawę, że ktoś podszedł do noszy.
– W porządku, panowie – usłyszał tuż nad głową. – Przejmiemy go.
Potem nagle pojawiła się nad nim wielka, okrągła, czarna twarz, pokazująca w uśmiechu szeroki rząd nierównych zębów. Twarz wystawała z białego pielęgniarskiego kitla, na pierwszy rzut oka o kilka numerów za małego.
– W porządku, panie Francis Xavier Petrel. Nie będzie pan nam sprawiał żadnych problemów, prawda?
Mężczyzna mówił śpiewnym tenorem, tak że jego słowa zawierały tyle samo groźby, ile rozbawienia. Francis nie wiedział, co odpowiedzieć.
Z drugiej strony noszy w jego polu widzenia pojawiła się niespodziewanie druga czarna twarz.
– Nie wydaje mi się, żeby ten chłopak robił nam trudności – oznajmił drugi mężczyzna. – Ani troszeńkę. Zgadza się, panie Petrel?
On też mówił z lekkim południowym akcentem.
Powiedz im, że tak! - krzyknął głos w uchu Francisa.
Francis spróbował pokiwać głową, ale miał kłopoty z poruszaniem szyją.
– Nie będę robił problemów – wykrztusił. Słowa zabrzmiały chrapliwie i szorstko, ale cieszył się, że może mówić. Dodało mu to trochę otuchy. Przez cały dzień bał się, że z jakiegoś powodu w ogóle straci możliwość porozumiewania się.
– To dobrze, panie Petrel. Zdejmiemy pana z noszy. Potem usiądziemy, grzecznie i spokojnie, na wózku. Jasne? Ale kajdanek z rąk i nóg na razie nie zdejmiemy. Najpierw pogada pan z lekarzem. Może da coś, żeby się pan od razu uspokoił. Wyluzował. A teraz spokojnie. Siadamy, niech pan zsunie nogi.
Rób, co ci każą!
Zrobił, co mu kazano.
Zakręciło mu się w głowie i przez chwilę miał wrażenie, że się chwieje. Poczuł, że za ramię łapie go wielka dłoń. Odwrócił się i zobaczył, że pierwszy pielęgniarz jest olbrzymi, mierzy dobrze ponad dwa metry i waży ze sto pięćdziesiąt kilo. Mężczyzna miał potężnie umięśnione ramiona i nogi jak beczki. Jego partner był żylastym, chudym człowieczkiem, przy swoim koledze prawie karłem. Nosił krótką bródkę i fryzurę afro, która nie powiększała jednak jego mizernej postury. We dwóch mężczyźni posadzili Francisa na wózku.
– W porządku – odezwał się mały. – Jedziemy do lekarza. Nic się pan nie boi. Teraz może się wydawać, że jest fatalnie, źle i paskudnie, ale niedługo będzie lepiej. Ma pan to jak w banku.
Francis mu nie uwierzył. W ani jedno słowo.
Pielęgniarze zawieźli go do małej poczekalni. Tam, za stalowym, szarym biurkiem siedziała sekretarka; kiedy wszyscy trzej pojawili się w drzwiach, podniosła wzrok. Robiła wrażenie rzeczowej, sztywnej osoby. Była w średnim wieku, ubrana w obcisły niebieski kostium. Miała trochę za mocno utapirowane włosy, trochę zbyt mocno podkreślone oczy i zbyt błyszczące usta, co nadawało jej niespójny wygląd pół bibliotekarki, pół dziwki.
– Pan Petrel, tak? – zwróciła się szorstkim tonem do dwóch czarnych pielęgniarzy, chociaż dla Francisa było oczywiste, że sekretarka nie oczekuje odpowiedzi, bo już ją zna. – Możecie wejść, doktor czeka.
Przejechali przez następne drzwi do następnego pomieszczenia trochę przytulniejszego; dwa okna na tylnej ścianie wychodziły na dziedziniec. Widać było chwiejący się na wietrze dąb, za nim zaś w oddali inne budynki, ceglane, z czarnymi, łupkowymi dachówkami, zlewające się z ponurą czernią nieba. Pod oknami stało olbrzymie drewniane biurko. W rogu pokoju był regał z książkami, a na szarej wykładzinie, przed ciemnoczerwonym, orientalnym dywanikiem stały dwa miękkie fotele. Na ścianie, obok portretu prezydenta Cartera, wisiało zdjęcie gubernatora. Francis błyskawicznie obejrzał to wszystko, kręcąc na wszystkie strony głową. Jego wzrok jednak szybko spoczął na niskim mężczyźnie, który wstał zza biurka, kiedy pielęgniarze wepchnęli pacjenta do gabinetu.
– Dzień dobry, panie Petrel. Jestem doktor Gulptilil – powiedział energicznie wysokim, prawie dziecięcym głosem.
Doktor był mocno zaokrąglony, zwłaszcza w barkach i w pasie; przypominał ściśnięty balonik. Był Hindusem albo Pakistańczykiem. Na szyi miał ciasno zawiązany, jaskrawoczerwony krawat. Nosił lśniącą czystością białą koszulę, ale niedopasowany, szary garnitur miał wystrzępione mankiety. Doktor sprawiał wrażenie człowieka, który stracił zainteresowanie swoim wyglądem w trakcie porannego ubierania się do pracy. Nosił grube okulary w czarnych oprawkach, a zaczesane do tyłu włosy zawijały mu się nad kołnierzem. Francis miał trudności z określeniem wieku lekarza. Doktor lubił podkreślać każde słowo machnięciem ręki, tak więc jego mowa wyglądała jak popis dyrygenta.
– Dzień dobry – odezwał się Francis niepewnie.
Uważaj, co mówisz! – krzyknął jeden z głosów.
– Wie pan, dlaczego tu trafił? – zapytał doktor. Wydawał się tym autentycznie zainteresowany.
– Nie jestem pewny – odparł Francis.
Doktor Gulptilil zajrzał w kartę.
– Najwyraźniej przestraszył pan kilka osób – powiedział powoli. – A one chyba uważają, że potrzebuje pan pomocy.
Mówił z delikatnym brytyjskim akcentem, angielszczyzną, która zerodowała przez lata spędzone w Stanach Zjednoczonych. W pokoju było ciepło; jeden z grzejników pod oknem syczał.
Francis pokiwał głową.
– To była pomyłka – oznajmił. – Nie chciałem. Wszystko trochę wymknęło mi się spod kontroli. Naprawdę to był wypadek. Zwykły błąd w ocenie. Chciałbym wrócić do domu. Przepraszam. Obiecuję, że się poprawię. Bardzo się poprawię. To była pomyłka. Nic nie znaczyła. Naprawdę. Przepraszam.
Doktor pokiwał głową, ale raczej nie w reakcji na odpowiedź Francisa.
– Czy słyszy pan w tej chwili głosy? – zapytał. Powiedz, że nie!
– Nie.
– Nie?
– Nie.
Powiedz mu, że nie wiesz, o czym mówi! Powiedz, że nigdy nie słyszałeś żadnych głosów.
– Nie do końca rozumiem, o co panu chodzi z tymi głosami – powtórzył Francis.
Bardzo dobrze!
– Pytam, czy słyszy pan głosy osób fizycznie nieobecnych. Czy może słyszy pan to, czego nie słyszą inni?
Francis gwałtownie pokręcił głową.
– To by było wariactwo – obruszył się. Zaczynał czuć się trochę pewniej.
Doktor przyjrzał się karcie, potem znów podniósł wzrok na Francisa.
– A więc dlaczego członkowie pana rodziny wiele razy zauważyli, że nie wiadomo do kogo pan mówi?
Francis poruszył się na wózku, zastanawiając się nad pytaniem.
– Może coś im się pomyliło? – W jego głosie znów pojawiła się niepewność.
– Nie sądzę – odparł doktor.
– Nie mam wielu przyjaciół – dodał Francis ostrożnie. – Ani w szkole, ani w sąsiedztwie. Inne dzieci zawsze zostawiały mnie w spokoju. Dlatego często mówię do siebie. Może to właśnie zauważyli.
Doktor pokiwał głową.
– Po prostu mówił pan do siebie?
– Tak. Zgadza się – powiedział Francis. Trochę się uspokoił. Dobrze, bardzo dobrze. Bądź tylko ostrożny.
Doktor drugi raz zajrzał w papiery. Lekko się uśmiechał.
– Ja też czasami mówię do siebie – przyznał.
– Proszę bardzo, sam pan widzi – odparł Francis. Zadrżał trochę i poczuł dziwny przypływ ciepła i zimna jednocześnie, jakby zła pogoda z zewnątrz w jakiś sposób dostała się tu za nim i pokonała pracowicie tłoczący ciepło grzejnik.
– Ale kiedy ja mówię do siebie, to nie jest rozmowa, panie Petrel. To bardziej przypomnienie, na zasadzie „Kupić mleko” albo wykrzyknik, na przykład „Au!”, „Cholera!”, a czasami, muszę przyznać, jeszcze grubsze słowa. Nie prowadzę dyskusji, nie zadaję pytań i nie udzielam odpowiedzi komuś, kogo nie ma. A to, obawiam się, według pana rodziny robi pan od wielu lat.
Teraz uważaj!
– Tak powiedzieli? – zdziwił się Francis przebiegle. – Dziwne. Doktor pokręcił głową.
– Mniej dziwne niż może się panu wydawać, panie Petrel.
Wyszedł zza biurka, zmniejszając dzielący ich dystans. Oparł się o blat, na wprost wciąż unieruchomionego w wózku Francisa; możliwość ruchu ograniczały chłopakowi kajdanki, ale również dwie czarne postacie – żaden z pielęgniarzy nie poruszył się ani nie odezwał, ale stali tuż za nim.
– Może wrócimy za chwilę do pana rozmów – kontynuował doktor Gulptilil. – Nie do końca bowiem rozumiem, jak może je pan prowadzić, nie słysząc żadnych odpowiedzi, i to mnie autentycznie martwi.
Strzeż się go, Francis! Jest przebiegły i nie planuje nic dobrego. Uważaj, co mówisz!
Francis pokiwał głową. Potem uświadomił sobie, że doktor mógł to widzieć. Zesztywniał i zobaczył, że Gulptilil zapisuje coś na kartce.
– W takim razie spróbujmy pójść w innym kierunku, panie Petrel – podjął lekarz. – Miał pan dzisiaj trudny dzień, nieprawdaż?
– Tak – przyznał Francis. Potem domyślił się, że powinien rozwinąć tę myśl, bo doktor milczał i przeszywał go wzrokiem. – Pokłóciłem się. Z matką i ojcem.
– Pokłócił się pan? Tak. Nawiasem mówiąc, czy może mi pan powiedzieć, jaki mamy dzień?
– Datę?
– Zgadza się. Datę kłótni, która dzisiaj wybuchła.
Francis przez chwilę mocno się zastanawiał. Potem znów spojrzał w okno i zobaczył drzewo wyginające się na wietrze, spastycznie machające gałęziami, jakby szarpał je niewidoczny lalkarz. Na gałęziach zawiązały się już pączki i Francis szybko wykonał w głowie kilka obliczeń. Skoncentrował się w nadziei, że któryś z głosów może znać odpowiedź, ale, jak to irytująco miały w zwyczaju, akurat wszystkie umilkły. Rozejrzał się po pokoju, szukając kalendarza czy innej pomocy, ale nic nie znalazł, spojrzał więc znów za okno, na kołyszące się drzewo. Zaokrąglony człowieczek wciąż cierpliwie czekał na odpowiedź, jakby od zadania pytania minęło kilka minut. Francis gwałtownie wciągnął powietrze.
– Przepraszam… – zaczął.
– Zamyślił się pan? – spytał doktor.
– Przepraszam – powtórzył Francis.
– Wyglądało na to, że przez jakiś czas był pan myślami gdzie indziej – oznajmił lekarz powoli. – Często zdarzają się takie epizody?
Powiedz, że nie!
– Nie. Wcale nie.
– Naprawdę? Zaskakujące. Mniejsza z tym, panie Petrel, miał mi pan coś powiedzieć.
– Pytał pan o coś? – spytał Francis. Był na siebie zły, że stracił wątek.
– Data, panie Petrel?
– Myślę, że jest piętnasty marca – odparł Francis spokojnym tonem.
– Ach, idy marcowe. Pora słynnych zdrad. Niestety, nie. – Doktor pokręcił głową. – Ale był pan blisko. A rok?
Francis znów zrobił w myślach kilka obliczeń. Wiedział, że ma dwadzieścia jeden lat i że miesiąc wcześniej obchodził urodziny. Zaryzykował.
– Tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty dziewiąty.
– Dobrze – odparł doktor Gulptilil. – Doskonale. A jaki jest dzień?
– Jaki dzień?
– Pytam o dzień tygodnia, panie Petrel. Jest… – Znów się zawahał. – Sobota.
– Nie. Przykro mi. Dzisiaj jest środa. Może to pan zapamiętać?
– Tak. Środa. Oczywiście.
Doktor potarł dłonią podbródek.
– Wróćmy teraz do dzisiejszego poranka i pana rodziny. To było coś więcej niż zwykła kłótnia, prawda?
Nie! Taka sama jak zawsze!
– Moim zdaniem nie było w niej nic niezwykłego…
Doktor podniósł wzrok z wyrazem lekkiego zaskoczenia na twarzy.
– Czyżby? To ciekawe. Bo z policyjnego raportu wynika, że groził pan swoim dwóm siostrom, a potem oznajmił, że zamierza się zabić. Że nie warto żyć i że wszystkich pan nienawidzi. A potem groził pan ojcu i matce, jeśli nie bezpośrednim atakiem, to czymś równie niebezpiecznym. Powiedział pan, że chce, żeby cały świat zniknął. To chyba pana dokładne słowa. Raport stwierdza dalej, że poszedł pan do kuchni, wziął duży nóż i zaczął wymachiwać tak, że rodzina uwierzyła, iż zamierza pan tą bronią zaatakować. Potem mocno rzucił pan nożem, a ostrze wbiło się w ścianę. Kiedy przyjechała policja, zamknął się pan w swoim pokoju i odmówił wyjścia. Głośno pan w nim rozmawiał i kłócił się, chociaż był pan tam zupełnie sam. Policjanci musieli wyważyć drzwi, prawda? Na koniec raport stwierdza, że stawiał pan opór także sanitariuszom z karetki, która przyjechała panu pomóc. Bronił się pan tak zaciekłe, że jeden z policjantów sam wymagał pomocy medycznej. Czy to krótkie podsumowanie dzisiejszych wydarzeń, panie Petrel?
– Tak – odparł ponuro Francis. – Przykro mi z powodu tego policjanta. Trafiłem go przypadkiem, nad okiem. Było dużo krwi.
– Owszem, bardzo niefortunny przypadek – przyznał doktor Gulptilil. – Dla pana i dla niego.
Francis pokiwał głową.
– A teraz może mi pan wyjaśni, dlaczego do tego wszystkiego doszło? Nic mu nie mów! Wszystko, co powiesz, obróci się przeciwko tobie! Francis znów spojrzał w okno i odszukał wzrokiem horyzont. Nienawidził słowa „dlaczego”. Prześladowało go przez całe życie. Francis, dlaczego nie masz żadnych przyjaciół? Dlaczego nie możesz dogadać się z siostrami? Dlaczego nie umiesz rzucać prosto piłką ani siedzieć spokojnie na lekcjach? Dlaczego nie uważasz, kiedy mówi do ciebie nauczyciel? Albo drużynowy. Albo ksiądz. Albo sąsiedzi. Dlaczego zawsze, codziennie przed wszystkimi się chowasz? Dlaczego jesteś inny, Francis, kiedy chcemy od ciebie tylko tego, żebyś był taki sam jak wszyscy? Dlaczego nie umiesz znaleźć pracy? Dlaczego nie chcesz chodzić do szkoły? Dlaczego nie możesz iść do wojska? Dlaczego nie umiesz się zachować? Dlaczego nie można cię kochać?
– Moi rodzice uważają, że powinienem coś z sobą zrobić. Od tego zaczęła się kłótnia.
– Zdaje pan sobie sprawę, że osiąga bardzo dobre wyniki we wszystkich testach? Zadziwiająco wysokie, interesująco wysokie. Być może więc ich nadzieje, związane z panem, nie są pozbawione podstaw?
– Pewnie tak.
– Czemu więc się pan z nimi kłóci?
– Rozmowa z moją rodziną nigdy nie wygląda tak rozsądnie jak nasza teraz – odparł Francis.
Doktor Gulptilil uśmiechnął się.
– Ach, panie Petrel, podejrzewam, że ma pan co do tego słuszność. Ale wciąż nie widzę powodu, dla którego dzisiejsza dyskusja tak dramatycznie się rozwinęła.
– Mój ojciec był bardzo kategoryczny.
– Uderzył go pan, prawda?
Do niczego się nie przyznawaj! On cię pierwszy uderzył! Powiedz tak!
– On mnie pierwszy uderzył – odparł posłusznie Francis.
Doktor Gulptilil zrobił kolejną notatkę na kartce. Francis się poruszył. Doktor spojrzał na niego.
– Co pan pisze? – spytał Francis.
– Czy to ważne?
– Tak. Chcę wiedzieć.
Nie daj mu się spławić! Dowiedz się, co on tam pisze! Na pewno nic dobrego!
– To tylko notatki z naszej rozmowy – wyjaśnił doktor.
– Myślę, że powinien mi pan je pokazać – stwierdził Francis. – Chyba mam prawo wiedzieć, co pan pisze.
Tak trzymaj! Doktor milczał.
– Jestem tutaj – ciągnął Francis – odpowiadam na pana pytania, teraz sam mam jedno. Dlaczego pisze pan coś o mnie i nie chce mi tego pokazać? To niesprawiedliwe.
Francis poruszył się na wózku i szarpnął krępujące go więzy. Poczuł, że w pokoju robi się coraz cieplej, jakby ktoś podkręcił grzejnik. Jeszcze przez chwilę się szamotał, ale bez skutku. Wziął głęboki oddech i opadł z powrotem na siedzenie.
– Jest pan pobudzony? – spytał doktor po długim milczeniu. Pytanie nie wymagało odpowiedzi, bo prawda była oczywista.
– To po prostu nie fair – odparł Francis, próbując wtłoczyć spokój w swoje słowa.
– Sprawiedliwość jest dla pana ważna?
– Tak. Oczywiście.
– Być może, panie Petrel, ma pan co do tego rację.
Znów obaj zamilkli. Francis znowu słyszał syk grzejnika. Potem pomyślał, że może to oddech dwóch pielęgniarzy, którzy przez całą rozmowę nawet nie drgnęli. Zaczął się nawet zastanawiać, czy to niejeden z jego głosów próbuje zwrócić na siebie uwagę, szepcząc coś tak cicho, że trudno było to usłyszeć. Wychylił się do przodu, jakby nasłuchiwał.
– Często się pan niecierpliwi, kiedy rzeczy idą nie po pana myśli?
– Czy to nie normalne?
– A uważa pan, że powinien krzywdzić ludzi, kiedy nie wszystko układa się zgodnie z pana życzeniem?
– Nie.
– Ale złości się pan?
– Każdy czasem się złości.
– Ach, panie Petrel, co do tego ma pan absolutną rację. Ale krytyczne w tym momencie pytanie brzmi: jak reagujemy, kiedy wzbiera w nas gniew? Myślę, że powinniśmy znów się spotkać i porozmawiać. – Doktor nachylił się lekko, próbując wprowadzić odrobinę poufałości. – Tak, myślę, że czeka nas jeszcze trochę dodatkowych rozmów. Zgadza się pan na to, panie Petrel?
Francis nie odpowiedział. Miał wrażenie, że głos doktora zanikł, jakby ktoś go po prostu ściszył albo jakby słowa dochodziły z bardzo daleka.
– Mogę zwracać się do pana po imieniu? – spytał lekarz.
Francis znów nie odpowiedział. Nie ufał swojemu głosowi, bo ten zaczynał zdradzać wzbierające w piersi emocje. Doktor Gulptilil bacznie przyglądał się pacjentowi przez chwilę.
– Powiedz, Francis, czy pamiętasz, o co cię prosiłem w trakcie naszej rozmowy? Co miałeś zapamiętać?
Pytanie sprawiło, że Francis znalazł się z powrotem w gabinecie. Spojrzał na doktora, który patrzył na niego przebiegle.
– Co?
– Prosiłem, żebyś coś zapamiętał.
– Nie pamiętam – warknął Francis. Doktor lekko kiwnął głową.
– A może mi przypomnisz, jaki mamy dzień tygodnia?
– Jaki dzień?
– Tak.
– Czy to ważne?
– Załóżmy, że tak.
– Jest pan pewien, że mnie o to już pytał? – Francis grał na zwłokę. Ale ten prosty fakt nagle wydał mu się niejasny, jakby przysłoniła go chmura.
– Owszem – odparł doktor Gulptilil. – Jestem pewien. Jaki mamy dzień?
Francis zamyślił się głęboko, zwalczając lęk, który nagle wyskoczył spomiędzy wszystkich innych myśli. Znów przez chwilę milczał w nadziei, że z pomocą przyjdzie mu któryś z głosów, ale tym razem też milczały.
– Myślę, że dziś sobota – każde słowo wymawiał ostrożnie, z wahaniem.
– Jesteś pewien?
– Tak. – Ale słowo to padło bez przekonania.
– Nie przypominasz sobie, jak mówiłeś mi przedtem, że jest środa?
– Nie. To by była pomyłka. Jest sobota. – Francisowi kręciło się w głowie, jakby pytania doktora zmuszały go do biegania w kółko.
– Raczej nie – mruknął doktor. – Ale to nieistotne. Zostaniesz u nas na jakiś czas, Francis, i jeszcze porozmawiamy o tych sprawach. Jestem pewien, że w przyszłości będziesz lepiej pamiętał różne rzeczy.
– Nie chcę tu zostawać – wypalił szybko Francis. Poczuł nagły przypływ paniki, połączonej z rozpaczą, wzbierającą jak przypływ. – Chcę wrócić do domu. Naprawdę. Pewnie tam na mnie czekają, niedługo kolacja, a rodzice i siostry lubią, kiedy wieczorem jemy wszyscy razem. Taka jest zasada, rozumie pan. O szóstej siada się do stołu, z umytymi rękami i twarzą. Jeśli się bawiło na dworze, trzeba się przebrać w czyste ubranie. Każdy siedzi gotowy do modlitwy. Błogosławimy jedzenie. Zawsze. Czasami to moje zadanie. Musimy podziękować Bogu za jego dary. Dzisiaj chyba moja kolej, tak, na pewno, więc muszę tam być i nie mogę się spóźnić.
Czuł szczypiące w oczach łzy i słyszał, że niektóre słowa dławi łkanie. To wszystko działo się nie z nim, ale z jego lustrzanym odbiciem, nieco innym i odległym od prawdziwego „ja”. Walczył z całych sił, żeby te różne części zeszły się i złączyły w jedno, ale nie było to proste.
– Może – powiedział łagodnie doktor Gulptilil. – Masz do mnie jakieś pytania?
– Dlaczego nie mogę wrócić do domu? – wykrztusił Francis przez łzy.
– Bo inni się o ciebie boją, Francis, i boją się ciebie.
– Gdzie ja jestem?
– W miejscu, gdzie znajdziesz pomoc – wyjaśnił doktor.
Kłamca! Kłamca! Kłamca!
Doktor Gulptilil spojrzał na dwóch sanitariuszy.
– Panie Moses, proszę razem z bratem zabrać pana Petrela do budynku Amherst. Wypisałem tu kilka leków i dodatkowe instrukcje dla tamtejszych pielęgniarek. Powinien być co najmniej trzydzieści sześć, może więcej, godzin na obserwacji, zanim zostanie przeniesiony na oddział otwarty.
Podał kartę mniejszemu z dwóch mężczyzn, który w odpowiedzi pokiwał głową.
– Jak pan każe, doktorze – powiedział pielęgniarz.
– Nie ma sprawy – dodał jego wielki partner, stając za wózkiem. Złapał za rękojeści i szybko obrócił pacjenta do wyjścia.
Francisowi zakręciło się w głowie. Chłopak zakrztusił się łkaniem, przepełniającym jego pierś.
– Niech się pan nic a nic nie boi, panie Petrel. Już niedługo wszystko będzie dobrze. Zaopiekujemy się panem – szepnął wielki mężczyzna.
Francis mu nie uwierzył.
Został przewieziony z powrotem przez gabinet do poczekalni, ze łzami spływającymi po policzkach i rękami drżącymi w kajdankach. Wykręcił się na wózku, próbując zwrócić na siebie uwagę małego albo dużego pielęgniarza; głos łamał mu się od strachu i wszechogarniającego smutku.
– Proszę – wykrztusił żałośnie. – Chcę do domu. Czekają na mnie. Błagam, zawieźcie mnie do domu.
Mniejszy pielęgniarz miał zaciętą, kamienną twarz, jakby nie słyszał prośby Francisa. Położył mu rękę na ramieniu.
– Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Będzie dobrze. Cicho, już cicho… – przemawiał jak do małego dziecka.
Ciałem Francisa wstrząsało łkanie pochodzące z głębi duszy. Sztywna sekretarka popatrzyła na pacjenta zza biurka ze zniecierpliwionym i surowym wyrazem twarzy.
– Cicho! – rozkazała.
Francis przełknął kolejny szloch, zakrztusił się, zakasłał.
Rozejrzał się po sali i zobaczył dwóch ludzi z policji stanowej, ubranych w szare bluzy, granatowe spodnie i wysokie do kolan, wypolerowane buty. Obaj byli postawni, wysocy, wyprężeni niemal na baczność, z krótko obciętymi włosami. Kapelusze z zawiniętymi rondami sztywno trzymali przy bokach. Obaj mieli lśniące jak lustra, brązowe skórzane pasy, biegnące ukośnie przez pierś, i wysoko przypięte rewolwery w kaburach. Ale uwagę Francisa zwrócił mężczyzna stojący pomiędzy nimi.
Był niższy od policjantów, ale solidnie zbudowany. Na oko około trzydziestki. Stał swobodnie, z rękami skutymi przed sobą, ale mową ciała umniejszał znaczenie więzów, sprawiając, że wyglądały bardziej na drobną niedogodność. Był ubrany w luźny, granatowy kombinezon z napisem Mci-boston wyszytym nad lewą kieszenią na piersiach. Na nogach miał stare, zużyte adidasy bez sznurówek. Spod przepoconej czapki baseballowej Boston Red Sox wystawały mu dość długie, ciemne włosy. Dwudniowy zarost okalał policzki i brodę. Ale Francisa najbardziej uderzyły oczy mężczyzny – biegały na wszystkie strony, czujne i uważne, jakby starały się dostrzec jak najwięcej szczegółów naraz. Wyrażały jakieś głębokie uczucia, co Francis zauważył od razu mimo własnej udręki. Nie potrafił tego nazwać; wyglądało, jakby mężczyzna zobaczył coś ogromnie, niewypowiedzianie smutnego, co czaiło się na samym skraju jego pola widzenia, więc cokolwiek widział albo słyszał, zabarwione było tym ukrytym cierpieniem. Oczy spoczęły na Francisie i mężczyzna zdobył się na słaby, współczujący uśmiech, który – zdawało się – przemawia bezpośrednio do chłopaka.
– Wszystko gra, kolego? – spytał. Każde słowo wymawiał z lekkim bostońsko-irlandzkim akcentem. – Jest aż tak źle?
Francis pokręcił głową.
– Chcę iść do domu, ale mówią, że muszę tu zostać - odparł. A potem, żałośnie i spontanicznie, poprosił: – Możesz mi pomóc?
Mężczyzna nachylił się lekko w jego stronę.
– Podejrzewam, że jest tu więcej takich, którzy chcieliby iść do domu, a nie mogą. Jak ja sam.
Francis popatrzył na niego. Nie wiedział dlaczego, ale spokojny ton głosu mężczyzny mu pomógł.
– Możesz mi pomóc? – powtórzył, krztusił się. Towarzysz niedoli uśmiechnął się smutno.
– Nie wiem, co mogę zrobić – powiedział. – Ale zrobię, co będę mógł.
– Obiecujesz? – spytał niespodziewanie Francis.
– Dobrze – odparł mężczyzna. – Obiecuję.
Francis odchylił się do tyłu na wózku, zamykając na chwilę oczy.
– Dziękuję – szepnął.
Sekretarka przerwała ich rozmowę.
– Panie Moses – zwróciła się ostro do mniejszego z dwóch pielęgniarzy. – Ten pan… – wskazała mężczyznę w kombinezonie – to pan… – Zawahała się lekko, jakby umyślnie nie chciała używać nazwiska mężczyzny -… to pan, o którym wcześniej rozmawialiśmy. Policjanci odeskortują go do doktora, ale proszę wrócić jak najszybciej, żeby zaprowadzić pacjenta do jego nowego miejsca zakwaterowania… – ostatnie słowa wymówiła z nutką sarkazmu w głosie -… kiedy tylko umieścicie pana Petrela w Amherst. Czekają tam na niego.
– Dobrze, proszę pani – powiedział większy z braci, jakby to była jego kolej odpowiedzieć, chociaż uwagi kobiety były skierowane do mniejszego. – Się robi, co pani każe.
Mężczyzna w kombinezonie znów spojrzał na Francisa.
– Jak się nazywasz? – spytał.
– Francis Petrel.
Nieznajomy uśmiechnął się.
– Ładne nazwisko. Petrel to mały morski ptak, popularny na Cape Cod. Latają tuż nad wodą, w letnie popołudnia nurkują w falach. Piękne zwierzęta. Białe skrzydła, które w jednej chwili szybko biją, a w drugiej szybują i wznoszą się bez wysiłku. Muszą mieć bystry wzrok, żeby wypatrzyć dobijaka albo menhadena. Ptak poetów. Umiesz tak latać, panie Petrel? Francis pokręcił głową.
– Aha – powiedział mężczyzna w kombinezonie. – W takim razie może powinieneś się nauczyć. Zwłaszcza jeśli za długo będziesz zamknięty w tym rozkosznym przybytku.
– Cicho! – przerwał jeden z policjantów szorstkim tonem. Aresztowany uśmiechnął się i spojrzał na policjanta.
– Bo co?
Funkcjonariusz nie odpowiedział, chociaż poczerwieniał. Mężczyzna odwrócił się z powrotem do Francisa, ignorując polecenie.
– Francis Petrel. Francis Mewa. To mi się bardziej podoba. Nie przejmuj się za bardzo, Francisie Mewo, niedługo znów się spotkamy. Obiecuję.
Francis wyczuł w słowach nieznajomego otuchę. Po raz pierwszy od tego strasznego poranka, który rozpoczął się krzykami i oskarżeniami, poczuł się, jakby nie był zupełnie sam. Jakby nieustanny zgiełk i jazgot, przez cały dzień wypełniający mu uszy, teraz przycichł. Usłyszał, że gdzieś w tle jego głosy mruczą coś z aprobatą, co jeszcze bardziej go uspokoiło. Ale nie zdążył się nad tym zastanowić, bo niespodziewanie wywieziono go z poczekalni na korytarz, a za nim rozległo się echo zatrzaskiwanych drzwi. Zadrżał w chłodnym przeciągu; przypomniał sobie, że od tej chwili zmieniło się wszystko, co wiedział o życiu, a wszystko, czego miał się dopiero dowiedzieć, było niejasne i ukryte. Przygryzł dolną wargę, żeby powstrzymać powracające łzy; przełknął je z trudem, żeby nie wydać żadnego dźwięku, i pozwolił się wywieźć z recepcji w głąb korytarzy Szpitala Western State.
Słabe światło poranka zaczęło się prześlizgiwać nad dachami sąsiednich domów, ukradkiem wsączając się do mojego skromnego mieszkania. Stałem przed ścianą i widziałem wszystkie słowa, które zapisałem poprzedniej nocy, pełznące w dół w jednej długiej kolumnie. Moje pismo było ściśnięte, jakby nerwowe. Słowa układały się w chwiejne linijki, trochę jak pole żyta, kiedy przechodzi nad nim powiew ciepłego wiatru. Zapytałem sam siebie: czy byłem aż tak przerażony, kiedy przyjechałem do szpitala? Odpowiedź była prosta: tak. I to o wiele bardziej niż to zapisałem. Pamięć często rozmywa wspomnienie bólu. Matka zapomina o mękach porodu, kiedy położna daje jej w ramiona dziecko, żołnierz nie pamięta bólu ran, kiedy generał przypina mu medal, a orkiestra zaczyna grać wojskowego marsza. Czy mówiłem prawdę o tym, co widziałem? Czy nie pomyliłem się w żadnym małym szczególe? Czy to naprawdę było tak, jak zapamiętałem?
Wziąłem ołówek, opadłem na kolana, na podłogę w miejscu, gdzie spędziłem pierwszą noc przy ścianie. Zawahałem się, potem zacząłem pisać:
Minęło co najmniej czterdzieści osiem godzin, zanim Francis Petrel obudził się w ponurej celi, szarej, obitej miękką wykładziną, opięty kaftanem bezpieczeństwa, z walącym sercem i spuchniętym językiem, spragniony czegoś zimnego do picia i czyjegoś towarzystwa…
Minęło co najmniej czterdzieści osiem godzin, zanim Francis Petrel obudził się w ponurej, szarej celi, obitej miękką wykładziną, opięty kaftanem bezpieczeństwa, z walącym sercem i spuchniętym językiem, spragniony czegoś zimnego do picia i czyjegoś towarzystwa. Leżał sztywno na stalowym łóżku i cienkim, poplamionym materacu izolatki. Patrzył na sufit i ściany koloru brezentu, badając swoją osobę oraz otoczenie. Poruszył palcami stóp, przesunął językiem po wyschniętych wargach, zaczął liczyć uderzenia serca, aż zauważył, że zaczyna bić wolniej. Środki, które mu wstrzyknięto, sprawiły, że czuł się pogrzebany, a przynajmniej przykryty jakąś gęstą, syropowatą substancją. Wysoko nad nim, za okratowaną osłoną świeciła pojedyncza żarówka. Światło raziło go w oczy. Wiedział, że powinien być głodny, ale nie był. Szarpnął się w więzach i od razu zrozumiał, że to na nic. Postanowił wołać o pomoc, ale najpierw szepnął do siebie: jesteście tam jeszcze?
Przez chwilę panowała cisza.
Potem usłyszał kilka głosów. Mówiły wszystkie naraz, niewyraźnie, jakby stłumione poduszką: Jesteśmy.
To dodało mu otuchy.
Musisz nas ukrywać, Francis.
Kiwnął głową. To było oczywiste. Miał sprzeczne uczucia, prawie jak matematyk, który widzi na tablicy trudne równanie z kilkoma możliwymi odpowiedziami. Głosy, które go prowadziły, wpakowały go też w tę kabałę i nie wątpił, że musi się z nimi ukrywać, jeśli chce wyjść ze Szpitala Western State. Rozważając ten dylemat, słyszał znajome głosy wszystkich tych, którzy podróżowali razem z nim w jego wyobraźni. Głosy miały własne osobowości: był głos rozkazujący, dyscyplinujący, zezwalający, głos troski, głos ostrzegający i uspokajający, głos wątpliwości i zdecydowania. Wszystkie miały własne ulubione tony i tematy; z czasem nauczył się nawet przewidywać, który z nich się odezwie, zależnie od sytuacji. Od czasu gniewnej konfrontacji z rodziną, odkąd wezwano policję i karetkę, wszystkie domagały się uwagi. Ale teraz musiał wytężać słuch, żeby je usłyszeć; w skupieniu zmarszczył brew.
Na swój sposób, pomyślał, zbierał się do kupy.
Leżał na łóżku w niewygodnej pozycji przez następną godzinę, odczuwając ciasnotę wąskiego pomieszczenia. W końcu w jedynych drzwiach ze zgrzytem otworzył się mały judasz. Ze swojego miejsca Francis mógł go dostrzec, robiąc skłon; przez kaftan bezpieczeństwa trudno było wytrwać w takiej pozycji dłużej niż kilka sekund. Najpierw zobaczył jedno oko, potem inne, patrzące na niego.
– Kto tam? – wydusił z siebie słabym głosem.
Nikt nie odpowiedział i judasz zamknął się z trzaskiem.
Według obliczeń Francisa minęło trzydzieści minut, zanim wizjer znów się otworzył. Francis po raz drugi zapytał „Kto tam” i tym razem chyba zadziałało, bo kilka sekund później usłyszał odgłos przekręcanego w zamku klucza. Drzwi otworzyły się ze zgrzytem i zobaczył większego z dwóch czarnych sanitariuszy, wciskającego się do celi. Mężczyzna się uśmiechał, jakby właśnie usłyszał dowcip, i skinął Francisowi głową, nie bez sympatii.
– Jak się pan ma, panie Petrel? – zapytał wesoło. – Przespał się pan? Jest pan głodny?
– Muszę się czegoś napić – zachrypiał Francis. Pielęgniarz kiwnął głową.
– To przez leki, które panu dali. Język jak spuchnięty, co?
Francis potaknął. Pielęgniarz cofnął się na korytarz i wrócił z plastikowym kubkiem wody. Usiadł na skraju łóżka i podniósł Francisa jak chore dziecko. Podał mu wodę. Była letnia, trochę słonawa, z lekko metalicznym posmakiem, ale w tej chwili samo uczucie wlewania czegoś do gardła i dotyk ramienia mężczyzny dodały Francisowi więcej otuchy, niż się spodziewał. Pielęgniarz najwyraźniej zdawał sobie z tego sprawę.
– Będzie dobrze, panie Petrel – powiedział cicho. – Panie Mewa. Tak pana nazwał ten nowy, i myślę, że to pasuje. Na początku jest tutaj trochę ciężko, trzeba się przyzwyczaić, ale da pan sobie radę. Od razu widać.
Położył Francisa z powrotem na łóżku.
– Teraz przyjdzie do pana doktor – dodał.
Kilka sekund później Francis zobaczył w drzwiach zaokrągloną sylwetkę Gulptilila. Lekarz się uśmiechnął.
– Francis Petrel – zaczął śpiewnie. – Jak się czujesz?
Dobrze – odparł Francis. Nie wiedział, co innego mógłby powiedzieć. Jednocześnie słyszał echa swoich głosów, nakazujących mu wyjątkową ostrożność. Wciąż nie były dostatecznie głośne, prawie jakby wykrzykiwały polecenia z drugiego brzegu jakiejś przepaści.
– Pamiętasz, gdzie jesteś? – spytał doktor. Francis kiwnął głową.
– W szpitalu.
– Tak – potwierdził z uśmiechem doktor. – Nietrudno to stwierdzić. Ale czy przypominasz sobie, w którym? I jak się tu znalazłeś?
Owszem, przypominał sobie. Sam akt odpowiedzi rozwiał mgłę, która zasłaniała mu pole widzenia.
– To Szpital Western State – wyrecytował. – A ja przyjechałem tu karetką po kłótni z rodzicami.
– Bardzo dobrze. A pamiętasz, jaki mamy miesiąc? I rok?
– Myślę, że jeszcze marzec. Tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego.
– Doskonale. – Doktor wyglądał na autentycznie zadowolonego. – Tak jak podejrzewałem, jesteś trochę lepiej zorientowany. Myślę, że dzisiaj będziemy mogli uwolnić cię z izolatki, zdjąć kaftan i zacząć integrować z pozostałymi.
– Chciałbym już jechać do domu – oznajmił Francis.
– Przykro mi, to jeszcze niemożliwe.
– Nie chcę tu zostawać – powiedział Francis. Drżenie, które zawładnęło jego głosem w dniu przyjazdu do szpitala, teraz groziło powrotem.
– To dla twojego dobra – odparł doktor.
Francis w to wątpił. Wiedział, że nie jest aż tak szalony, by się nie orientować, że to wszystko robiono dla dobra innych, nie jego. Nie powiedział tego na głos.
– Dlaczego nie mogę wrócić do domu? – spytał. – Nie zrobiłem nic złego.
– Przypominasz sobie atak kuchennym nożem? I swoje groźby? Francis pokręcił głową.
– To było nieporozumienie – powtórzył uparcie. Doktor Gulptilil uśmiechnął się.
– Oczywiście. Ale zostaniesz u nas tak długo, aż sobie uświadomisz, że nie wolno bez powodu grozić ludziom.
– Obiecuję, że już nie będę.
Świetnie. Ale w obecnych okolicznościach obietnica to trochę za mało. Muszę być przekonany. Całkowicie przekonany, niestety. Leki, które dostałeś, na pewno ci pomogą. Dzięki nim z czasem będziesz lepiej panował nad sytuacją i znów przystosujesz się do otoczenia. Potem może porozmawiamy o powrocie do społeczeństwa i jakiejś bardziej konstruktywnej roli. – Ostatnie zdanie wypowiedział powoli i dodał: – A co o twojej obecności tutaj sądzą głosy? Francis był na tyle przytomny, że pokręcił głową.
– Nie słyszę żadnych głosów – powiedział z uporem. W głowie usłyszał chóralne potakiwanie.
Doktor znów się uśmiechnął, pokazując nierówne rzędy białych zębów.
– Ach, znów nie jestem do końca pewien, czy ci wierzę. Mimo to – doktor się zawahał – myślę, że dasz sobie radę wśród innych. Pan Moses oprowadzi cię i zapozna z zasadami. Zasady są ważne. Nie ma ich wiele, ale trzeba ich przestrzegać. Stosowanie się do zasad i wzorowe uczestnictwo w naszej małej społeczności to oznaki zdrowia psychicznego. Im więcej możesz zrobić, by pokazać mi, że jesteś w stanie z powodzeniem tu funkcjonować, tym z każdym dniem będziesz bliżej powrotu do domu. Rozumiesz to równanie?
Francis energicznie pokiwał głową.
– Organizujemy tu różne zajęcia. Prowadzimy sesje grupowe. Od czasu do czasu będziesz miał indywidualne sesje ze mną. Do tego dochodzą zasady. Wszystko to razem wzięte stwarza wiele możliwości. Jeśli nie możesz się przystosować, wtedy, obawiam się, pobyt tu będzie długi i często nieprzyjemny… – Gestem wskazał izolatkę. – Ten pokój, na przykład, i inne środki bezpieczeństwa – kiwnął w stronę kaftana – to tylko ewentualności. Ale unikanie ich jest niezwykle ważne, by wrócić do zdrowia psychicznego. Jasne?
– Tak – powiedział Francis. – Dopasować się. Przestrzegać reguł. – Powtarzał to sobie w duchu jak mantrę albo modlitwę.
– Otóż to. Doskonale. Widzisz, już poczyniliśmy pewne postępy. Odwagi, chłopcze. Korzystaj z tego, co szpital ma do zaoferowania. – Doktor wstał. Skinął na pielęgniarza. – W porządku, panie Moses. Może pan uwolnić pacjenta. A potem proszę go zaprowadzić do dormitorium, dać ubranie i pokazać świetlicę.
– Tak jest – potaknął pielęgniarz z wojskową dyscypliną.
Doktor Gulptilil wyszedł z izolatki kaczym chodem, a pielęgniarz zajął się rozpinaniem klamer kaftana bezpieczeństwa, a potem odwijania jego rękawów, aż w końcu uwolnił Francisa. Chłopak przeciągnął się niezgrabnie i roztarł ramiona, jakby chciał przywrócić rękom trochę energii i życia. Niepewnie wstał, czując narastające zawroty głowy. Pielęgniarz musiał to zauważyć, bo potężną dłonią podtrzymał chłopaka. Francis czuł się trochę jak małe dziecko robiące pierwszy krok, tyle tylko, że bez radości i poczucia dokonania czegoś ważnego; miał w sobie jedynie zwątpienie i strach.
Poszedł za panem Mosesem korytarzem na trzecim piętrze budynku Amherst. Minęli sześć cel, wszystkie dwa na dwa i pół metra, ze ścianami wyłożonymi miękką wyściółką, każda z podwójnym zamkiem w drzwiach i judaszem. Francis nie potrafił stwierdzić, czy są zajęte, poza jedną gdy przechodzili obok niej, zza zamkniętych drzwi dobiegł ich potok stłumionych przekleństw, które rozpłynęły się w długim, bolesnym wrzasku. Połączenie cierpienia i nienawiści. Francis przyspieszył kroku, by nie zostawać w tyle za pielęgniarzem, na którym nieludzki ryk nie zrobił żadnego wrażenia. Olbrzymi Murzyn bez przerwy opowiadał o rozkładzie pomieszczeń w budynku, o szpitalu i jego historii. Minęli podwójne drzwi, prowadzące na szerokie, główne schody. Francis jak przez mgłę przypominał sobie wchodzenie na te schody dwa dni wcześniej, w odległej, jak mu się zdawało, i coraz mniej wyraźnej przeszłości, kiedy to wszystko, co myślał o swoim życiu, było zupełnie inne.
Konstrukcja budynku wydała się mu równie szalona jak jego mieszkańcy. Na najwyższych piętrach znajdowały się gabinety, magazyny i izolatki. Na parterze i pierwszym piętrze były przestronne, otwarte dormitoria, z prostymi stalowymi łóżkami; przy niektórych stały skrzynki na dobytek właściciela. W dormitoriach były też ciasne toalety i prysznice z wieloosobowymi kabinami, które, jak z miejsca spostrzegł Francis, nie zapewniały żadnej prywatności. Łazienki z napisami Mężczyźni i kobiety były też na obu końcach korytarzy. Zgodnie z nakazami skromności, kobiety mieszkały na północnym końcu korytarza, mężczyźni na południowym. Oddzielała ich od siebie duża dyżurka pielęgniarek, zabezpieczona drucianą siatką i zamykanymi na klucz, stalowymi drzwiami. Francis zauważył, że wszystkie drzwi były zaopatrzone w dwie, a czasem i trzy zasuwy, zamykane od zewnątrz. Kiedy się je zasunęło, nie było możliwości wydostania się od środka, chyba że miało się klucz.
Na parterze znajdowały się duża, otwarta sala – jak dowiedział się Francis, główna świetlica – kafeteria i kuchnia dość obszerna, by przygotowywać posiłki i karmić mieszkańców budynku Amherst trzy razy dziennie. Było też kilka mniejszych pokoi, jak się domyślił, przeznaczonych na sesje terapii grupowych. We wszystkich oknach napełniających Amherst światłem tkwiły od zewnątrz druciane siatki, tak że wpadające do środka promienie słońca rzucały dziwne, kraciaste cienie na śliskie, wypolerowane podłogi i błyszczące bielą ściany. W całym budynku pozornie na chybił trafił porozmieszczane były drzwi, czasami zamknięte, co zmuszało pana Mosesa do odczepiania od pasa wielkiego pęku kluczy, czasami zaś otwarte, więc wystarczyło je pchnąć i przejść bez przeszkód. Francis nie potrafił odkryć, jakie zasady rządzą ich zamykaniem i otwieraniem.
Dziwaczne więzienie, pomyślał.
Byli tu zamknięci, ale nie uwięzieni. Skrępowani, ale nie skuci kajdankami.
Podobnie jak pan Moses i jego mniejszy brat, którego minęli w korytarzu, pielęgniarki i pielęgniarze nosili białe ubrania. Mijali ich z rzadka lekarze, pomocnicy lekarzy, pracownicy społeczni i psychologowie. Ci zazwyczaj mieli na sobie sportowe marynarki i spodnie, czasem dżinsy. Prawie wszyscy, zauważył Francis, nosili pod pachami koperty, karty i brązowe teczki, i sprawiali wrażenie, jakby szli w dokładnie określonym celu, wykonać konkretne zadanie, przez co odróżniali się od ogółu mieszkańców budynku Amherst.
Wszędzie tłoczyli się pacjenci. Jedni zbijali się w ciasne grupki, inni stali z boku i spoglądali agresywnie na pozostałych. Wielu patrzyło czujnie na Francisa, kiedy ich mijał. Inni go ignorowali. Nikt się do niego nie uśmiechnął. Z trudem nadążał z oglądaniem nowego otoczenia. Musiał dostosowywać się do szybkiego tempa marszu, narzuconego przez pana Mosesa. Z tego, co zdołał zaobserwować, pacjenci byli bezładną, zupełnie przypadkową zbieraniną ludzi w najróżniejszym wieku i najróżniejszych gabarytów. Włosy jakby eksplodowały z czaszek, a brody spływały na torsy jak u ludzi na starych, spłowiałych fotografiach sprzed wieku. Cały budynek przypominał siedlisko najrozmaitszych przeciwieństw. Zewsząd chwytały Francisa spojrzenia dzikich oczu, zaraz potem, dla odmiany, napotykał tępe spojrzenia i twarze odwracające się do ściany, żeby uniknąć kontaktu wzrokowego. Otaczały go słowa i strzępy rozmów, prowadzonych czasem z innymi, a czasem z wewnętrznymi głosami. Do ubrania nikt chyba nie przywiązywał wagi; niektórzy nosili luźne szpitalne koszule i piżamy, inni zwyczajne, codzienne bluzy i spodnie. Jedni długie szlafroki i podomki, inni dżinsy i wzorzyste koszule. Wszystko było trochę niedopasowane, nie na miejscu, jakby kolorom brakło pewności, co pasuje do czego, albo coś było nie tak z rozmiarami – koszule za duże, spodnie za krótkie albo za obcisłe. Skarpety nie do pary. Paski do kratek. Wszędzie unosił się gryzący smród dymu papierosowego.
– Za dużo ludzi – mruknął pan Moses, kiedy zbliżali się do dyżurki pielęgniarek. – Łóżka mamy może dla dwóch setek, a ludzi wcisnęli nam tu prawie trzy. Można by pomyśleć, że ktoś zauważy, że coś się nie zgadza, ale gdzie tam.
Francis nie odpowiedział.
– Ale dla pana mamy łóżko – dodał pan Moses. Zatrzymał się przy dyżurce. – Wszystko będzie w porządeczku. Dzień dobry, moje panie – powiedział. Gdy dwie ubrane na biało pielęgniarki za siatką odwróciły się do niego, rzucił uprzejmie: – Jak zwykle wyglądacie pięknie i uroczo.
Jedna – stara, z siwymi włosami i kształtną, surową twarzą – zdobyła się na uśmiech. Druga, przysadzista, czarna, o wiele młodsza od koleżanki, prychnęła w odpowiedzi jak kobieta, która nieraz już słyszała miłe słówka, będące tylko podstępnymi pochlebstwami.
– Jak zwykle słodka gadka, a pewnie znów czegoś chcesz – mruknęła z udawanym oburzeniem.
Obie kobiety się uśmiechnęły.
– Ależ moje panie, zawsze chodzi mi tylko o to, by wnieść w wasze życie nieco radości i szczęścia – odparł pielęgniarz. – Jakżeby inaczej?
Pielęgniarki głośno się roześmiały.
– Nie ma mężczyzny, który nigdy niczego by nie chciał – stwierdziła rzeczowo czarna.
– Święte słowa – dodała szybko biała.
Pan Moses też się roześmiał, a Francis nagle poczuł się niezręcznie; nie wiedział, co ma ze sobą zrobić.
– Moje panie, przedstawiam wam pana Francisa Petrela, który u nas zamieszka. Panie Mewa, ta piękna młoda dama to panna Wright, a jej urocza towarzyszka to panna Winchell. – Podał im kartę. – Doktor przepisał kilka leków dla tego chłopca. Na moje oko, to co zwykle. - Odwrócił się do Francisa. – Ma pan kubek gorącej kawy rano, zimne piwko i talerz pieczonego kurczaka z chlebem kukurydzianym na koniec dnia. Pasuje? – Francis musiał zrobić zdziwioną minę, bo pielęgniarz szybko dodał: – Żartowałem.
Pielęgniarki popatrzyły na kartę, potem położyły ją na stosie innych w rogu biurka. Starsza, panna Winchell, wyjęła spod blatu małą, tanią walizkę, obitą kraciastym materiałem.
– Panie Petrel, rodzina zostawiła to dla pana. – Podała walizkę przez otwór w siatce. – Już przeszukałam – poinformowała pielęgniarza.
Francis wziął walizkę i powstrzymał cisnące się do oczu łzy. Od razu ją poznał. Dostał ją w prezencie w któreś Boże Narodzenie, a ponieważ nigdy nigdzie nie wyjeżdżał, trzymał w niej wszystko, co uznał za wyjątkowe albo niezwykłe. To była jego przenośna skrytka, skarbczyk rzeczy zgromadzonych w dzieciństwie, bo na swój sposób każdy z tych przedmiotów był podróżą samą w sobie. Sosnowa szyszka, znaleziona jesienią; komplet żołnierzyków; wierszyki dla dzieci nieoddane do biblioteki. Drżącymi rękami przesunął po krawędziach walizki z imitacji skóry i dotknął rączki. Dostrzegł, że wszystko, co dawniej było w środku, zostało wyjęte i zastąpione ubraniami. Od razu zrozumiał, że wszystkie jego skarby wysypano i wyrzucono do śmieci. Tak jakby rodzice spakowali jego całe życie w mały bagaż i dali mu jako krzyżyk na drogę. Dolna warga zaczynała mu drżeć. Poczuł się zupełnie osamotniony.
Pielęgniarki podały przez siatkę następne przedmioty: szorstkie prześcieradła i poszewki na poduszki, wełniany, oliwkowozielony koc z wojskowego demobilu, szlafrok, podobny do tych, jakie mieli inni pacjenci, i piżamę, również taką, jakie już widział. Położył to wszystko na walizce.
Pan Moses kiwnął głową.
– W porządku. Proszę zabrać swoje rzeczy. Co tam jeszcze mamy dla pana Mewy, moje panie?
Jedna z pielęgniarek znów zajrzała do karty.
– Lunch w południe. Potem przerwa aż do sesji grupowej w sali 101 o trzeciej, z panem Evansem. Wraca tutaj o czwartej trzydzieści i ma wolne. Kolacja o szóstej. Leki o siódmej. To wszystko.
– Zapamiętał pan, panie Mewa?
Francis kiwnął głową. Nie ufał własnemu głosowi. Słyszał w głębi siebie niosące się echem głosy, nakazujące mu słuchać poleceń, nie odzywać się i być czujnym. Poszedł za panem Mosesem do dużej sali, gdzie w rzędach stało trzydzieści czy czterdzieści łóżek. Wszystkie były posłane, z wyjątkiem jednego, niedaleko drzwi. Na łóżkach leżało z sześciu mężczyzn. Spali albo wpatrywali się w sufit. Ledwie na niego zerknęli, kiedy wszedł.
Pan Moses pomógł mu pościelić łóżko i upchnąć rzeczy w szafce. Znalazło się też w niej miejsce na małą walizkę. Urządzenie się w nowym miejscu trwało niecałe pięć minut.
– No, to tyle – oznajmił pan Moses.
– Co teraz ze mną będzie? – spytał Francis. Pielęgniarz uśmiechnął się trochę smutno.
– Teraz, Mewo, musisz zrobić tak, żeby ci się poprawiło. Francis kiwnął głową.
– Jak?
– To najtrudniejsze pytanie. Sam będziesz musiał na to wpaść.
– Co mam robić? – spytał Francis. Pielęgniarz nachylił się do niego.
– Nie wychylaj się. Czasami bywa tu trochę ciężko. Musisz wszystkich rozpracować i nikomu się nie narzucać. Nie próbuj za szybko szukać przyjaciół. Po prostu siedź cicho i przestrzegaj zasad. Jak będziesz potrzebował pomocy, przyjdź do mnie albo do mojego brata, albo do którejś z pielęgniarek, a my spróbujemy ci pomóc.
– Ale co to są za zasady? – spytał Francis.
Wielki pielęgniarz odwrócił się i wskazał planszę przymocowaną wysoko na ścianie.
Nie palić w salach sypialnych Nie hałasować Nie rozmawiać po 21.00
Szanować innych Szanować cudzą własność Francis przeczytał to dwa razy. Nie wiedział, dokąd iść ani co robić. Usiadł na krawędzi łóżka.
Jeden z mężczyzn leżących po drugiej stronie sali, wpatrzony w sufit i udający, że śpi, nagle wstał. Był bardzo wysoki – mierzył dobrze ponad dwa metry – miał zapadniętą pierś, kościste ręce, wystające spod obciętych rękawów wystrzępionej bluzy z logo New England Patriots, i chude nogi, sterczące z zielonych, chirurgicznych spodni piętnaście centymetrów za krótkich. Mężczyzna był o wiele starszy od Francisa, miał pozlepiane, siwiejące włosy, opadające strąkami na ramiona. Otworzył szeroko oczy, na pół przerażony, na pół wściekły. Podniósł trupio chudą rękę i wycelował palcem we Francisa.
– Przestań! – krzyknął. – Natychmiast przestań! Francis się skulił.
– Co mam przestać?
– Przestań! Wszystko widzę! Nie oszukasz mnie! Od razu się zorientowałem, jak tylko wszedłeś! Przestań!
– Ale nie wiem, co robię – zaskomlał żałośnie Francis.
Mężczyzna zaczął wymachiwać obiema rękami, jakby rozgarniał pajęczyny. Z każdym krokiem krzyczał coraz głośniej.
– Przestań! Przestań! Wszystko widzę! Ze mną ci się nie uda!
Francis rozejrzał się w poszukiwaniu drogi ucieczki albo kryjówki, ale za sobą miał tylko ścianę. Kilku innych mieszkańców dormitorium spało albo ignorowało to, co się działo.
Mężczyzna jakby urósł. Był coraz bardziej wściekły.
– Wiedziałem! Zorientowałem się! Jak tylko wszedłeś! Natychmiast przestań!
Francis zamarł. Wszystkie jego wewnętrzne głosy wykrzykiwały sprzeczne rady: Uciekaj! Uciekaj! On się na nas rzuci! Schowaj się! Rozglądał się gorączkowo, nadal szukając drogi ucieczki przed napaścią wysokiego mężczyzny. Próbował zmusić swoje mięśnie do działania, żeby przynajmniej wstać z łóżka, ale zamiast tego tylko skulił się jeszcze bardziej.
– Jak nie przestaniesz, to ja cię zatrzymam! – krzyknął mężczyzna. Wyglądał, jakby szykował się do ataku.
Francis podniósł ręce, żeby się bronić.
Chudzielec zagulgotał jakiś wojenny okrzyk i zebrał się w sobie, wypinając zapadłą pierś i machając rękami nad głową. Już miał skoczyć na Francisa, kiedy w sali rozległ się inny głos.
– Chudy! Przestań!
Mężczyzna zawahał się, potem odwrócił w stronę, z której dobiegł głos.
– Natychmiast przestań!
Francis był wciąż skulony pod ścianą i nie widział, kto to mówił.
– Co ty wyprawiasz?
– Ale to on. – Chudzielec zwrócił się do osoby, która weszła do dormitorium. Wydawało się, że się zmniejszył.
– Nie, to nie on! – padła szorstka odpowiedź.
Wtedy Francis zobaczył, że zbliżający się mężczyzna to ten sam, którego spotkał na samym początku swojego pobytu w szpitalu.
– Zostaw go w spokoju!
– Ale to on! Od razu się zorientowałem, jak tylko go zobaczyłem!
– To samo powiedziałeś mnie, kiedy tu trafiłem. Mówisz to każdemu nowemu.
Chudzielec zawahał się.
– Naprawdę? – spytał.
– Tak.
– Cały czas wydaje mi się, że to on – upierał się chudzielec, ale co dziwne, już bez przekonania. – Jestem prawie pewny – dodał. – Mówię ci, to może być on.
Mimo pewności zawartej w słowach ton głosu przepełniony był wahaniem.
– Ale dlaczego? – spytał tamten. – Skąd masz tę pewność?
– Po prostu kiedy wszedł, to było takie oczywiste, patrzyłem na niego, a potem… – Ucichł. – Może się mylę.
– Tak sądzę.
– Serio?
– Jasne.
Mężczyzna podszedł bliżej. Teraz szeroko się uśmiechał. Minął chudzielca.
– No, Mewa, widzę, że się już zadomowiłeś.
Francis kiwnął głową.
Mężczyzna odwrócił się do napastnika.
– Chudy, to jest Mewa. Poznałem go przedwczoraj w administracji. Nie jest tym, za kogo go bierzesz, tak samo jak ja nim nie byłem, kiedy mnie spotkałeś po raz pierwszy, zapewniam cię.
– A skąd ta pewność? – zapytał chudzielec.
– Widziałem, jak go przyjmowali, i zajrzałem do jego karty. Mówię ci, gdyby był synem szatana wysłanym tu, żeby czynić zło w murach szpitala, napisaliby o tym w karcie, bo inne rzeczy podali ze szczegółami. Miejsce urodzenia. Rodzina. Adres. Wiek. Co chcesz, wszystko tam było. Ani słowa o tym, że jest antychrystem.
– Szatan to wielki oszust. Jego syn pewnie dorównuje mu sprytem. Potrafiłby się ukryć. Nawet przed Pigułą.
– Możliwe. Ale byli ze mną policjanci, a oni są wyszkoleni w wypatrywaniu syna szatana. Mieliby ze sobą ulotki i plakaty, takie jak wieszają na ścianach poczty. Wiesz, o co mi chodzi? Wątpię, czy nawet syn szatana zdołałby się ukryć przed policją stanową.
Chudzielec uważnie wysłuchał wyjaśnień. Potem odwrócił się do Francisa.
– Wybacz. Najwyraźniej się pomyliłem. Już widzę, że nie możesz być tym, kogo wypatruję. Proszę, przyjmij moje najszczersze przeprosiny. Czujność jest naszą jedyną obroną przed złem. Trzeba być ostrożnym, dzień po dniu, godzina po godzinie. To wyczerpujące, ale nieodzowne.
Francisowi udało się wreszcie spełznąć z łóżka i wstać.
– Tak, oczywiście – wymamrotał. – Nic się nie stało.
Chudzielec uścisnął mu dłoń, potrząsając nią energicznie.
– Bardzo się cieszę, że cię poznałem, Mewo. Jesteś wspaniałomyślny, i najwyraźniej dobrze wychowany. Przykro mi, jeżeli cię wystraszyłem.
Wysoki mężczyzna nagle wydał się Francisowi o wiele mniej groźny. Był po prostu stary, obszarpany, trochę jak gazeta, która o wiele za długo leżała nieruszana na stole.
Suchotnik wzruszył ramionami.
– Mówią na mnie Chudy – powiedział. – Mieszkam tu. Francis kiwnął głową.
– Jestem…
– Mewa – wtrącił drugi mężczyzna. – Nikt tu raczej nie używa prawdziwego imienia i nazwiska.
Chudy przytaknął pospiesznie.
– Strażak ma rację, Mewa. Tylko ksywy, skróty i tak dalej.
Potem obrócił się na pięcie i szybkim krokiem wrócił do swojego łóżka, padł na nie i znów zaczął wpatrywać się w sufit.
– Nie jest chyba złym człowiekiem. Myślę, że w rzeczywistości, jeśli to słowo pasuje do tego przybytku, tak naprawdę jest zupełnie nieszkodliwy – oznajmił Strażak. – Przedwczoraj zrobił mi dokładnie to samo, krzyczał, machał rękami i zachowywał się, jakby zamierzał mnie udusić, aby uchronić wszystkich przed antychrystem, synem szatana czy kogoś tam innego. Jakiegokolwiek demona, który przypadkiem mógłby tu trafić. Rzuca się na każdego, kto tu wejdzie, a kogo nie pozna. Jak się nad tym zastanowić, to nie jest takie zupełne wariactwo. Wokół nas jest dużo zła i skądś się ono musi brać, moim zdaniem. Nie zaszkodzi być czujnym jak on, nawet tutaj.
– I tak dziękuję – powiedział Francis. Uspokajał się jak dziecko, które myślało, że zgubiło drogę, ale wypatrzyło gdzieś znajomy punkt krajobrazu i odzyskało orientację. – Ale nie wiem, jak się nazywasz…
– Już się nie nazywam – odparł mężczyzna. Powiedział to z najlżejszym odcieniem smutku, zastąpionym szybko kpiącym uśmiechem, zabarwionym odrobiną żalu.
– Jak możesz się nie nazywać? – spytał Francis.
– Musiałem stracić swoje imię i nazwisko. Dlatego tu trafiłem. Francis niewiele z tego zrozumiał. Mężczyzna z rozbawieniem pokręcił głową.
– Przepraszam. Ludzie zaczęli mnie nazywać Strażak, bo gasiłem pożary, zanim przyjechałem do szpitala.
– Ale…
– Kiedyś przyjaciele mówili na mnie Peter. A więc Peter Strażak, to musi wystarczyć Francisowi Mewie.
– Dobrze – zgodził się Francis.
– System nadawania imion trochę tu wszystko ułatwia, zobaczysz. Chudego już znasz. Dla kogoś, kto tak wygląda, trudno o bardziej oczywistą ksywę. Poznałeś też braci Moses, z tym że wszyscy nazywają ich tu Dużym Czarnym i Małym Czarnym, co też wydaje się stosownym rozróżnieniem. A Piguła… to przezwisko łatwiej wymówić i dobrze pasuje do naszego doktora, zważywszy na jego podejście do leczenia. Kogo jeszcze spotkałeś?
– Pielęgniarki na zewnątrz, za kratami…
– Ach, panna Błąd i panna Czujna?
– Wright i Winchell.
Zgadza się. Są też inne, na przykład siostra Mitchell, czyli Narzekalska, i siostra Smith, czyli Oścista, bo wygląda trochę jak nasz Chudy, i Krótka Blond, piękna kobieta. Jest też psycholog Evans, zwany panem Złym, którego już niedługo poznasz, bo to on mniej czy bardziej rządzi tym dormitorium. A wredna sekretarka Piguły nazywa się Lewis, ale ktoś nazwał ją Laską, czego ona najwyraźniej nie znosi, ale nie może na to nic poradzić, bo przezwisko przylgnęło do niej tak samo jak te ciasne sweterki, które nosi. Niezła z niej laska*. To może się wydawać skomplikowane, ale połapiesz się w kilka dni. Francis rozejrzał się szybko.
– Wszyscy tutaj to wariaci? – szepnął.
Strażak pokręcił głową.
– To szpital dla wariatów, Mewo, ale nie każdy tu jest wariatem. Niektórzy to po prostu starzy i zdziwaczali ludzie. Inni są opóźnieni w rozwoju, więc wolno się orientują, ale za co dokładnie tu trafili, to dla mnie tajemnica. Jeszcze inni mają chyba po prostu depresję. Albo słyszą głosy. Ty słyszysz głosy, Mewo?
Francis nie wiedział, co odpowiedzieć. Miał wrażenie, że gdzieś głęboko w nim toczy się debata; słyszał rzucane argumenty, przeskakujące między stronami jak iskry między elektrodami.
– Nie powiem – odparł z wahaniem.
Strażak kiwnął głową.
– Są rzeczy, które najlepiej zachowywać dla siebie. – Objął Francisa ramieniem i poprowadził do drzwi. – Chodź, oprowadzę cię po naszym nowym domu.
– A ty słyszysz głosy, Peter? – spytał Francis. Strażak pokręcił głową.
– Nie.
– Nie?
– Nie. Ale może by było dobrze, gdybym słyszał – wyznał. Uśmiechał się samymi kącikami ust w sposób, który Francis miał już niedługo dobrze poznać; uśmiech ten mówił wiele o samym Strażaku. Ten człowiek dostrzegał zarówno smutek, jak i wesołość w rzeczach, na które inni nie zwracali uwagi.
– Jesteś wariatem? – zapytał Francis. Strażak zaśmiał się cicho.
– A ty jesteś, Mewa? Francis wziął głęboki oddech.
– Może – odparł. – Nie wiem. Strażak pokręcił głową.
* W oryginale przezwiska tych osób brzmią podobnie do ich nazwisk, czego jednak nie sposób przełożyć na język polski. Czytelnikom znającym angielski zdradzę jednak, że panny Wright i Winchell przezwane zostały pannami Wrong i Watchful, siostra Mitchell to siostra Bitch-All, pannę Lewis nazywano panną Luscious, a doktor Gulptilil został doktorem Gulp-a-pillem. Pracownika społecznego Evansa zaś pacjenci nazywali panem Evil (przyp. tłum.).
– Nie wydaje mi się. Nie wydawało mi się też, kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem. Nie jesteś przynajmniej poważnie szurnięty. Może trochę, ale co w tym złego?
Francis kiwnął głową. Słowa Strażaka dodały mu otuchy.
– Ale co z tobą? – ciągnął.
Strażak zawahał się.
– Jestem czymś o wiele gorszym – powiedział po chwili. – Dlatego tu trafiłem. Mają stwierdzić, co ze mną nie tak.
– Co może być gorszego od bycia wariatem? – spytał Francis.
Strażak odkaszlnął.
– Chyba nic się nie stanie, i tak byś się dowiedział, wcześniej czy później. Zabijam ludzi.
I z tymi słowami wyprowadził Francisa na szpitalny korytarz.
I to chyba by było na tyle. Duży Czarny powiedział, żebym się nie zaprzyjaźniał, żebym uważał, pilnował własnego nosa i przestrzegał zasad, a ja z całych sił starałem się dostosować do jego rad, za wyjątkiem tej pierwszej; kiedy o tym myślę, zastanawiam się, czy w tym punkcie też nie miał przypadkiem racji. Ale szaleństwo to także najgorszy rodzaj samotności, a ja byłem szalony i samotny, kiedy więc Strażak mnie przygarnął, z radością przyjąłem jego przyjaźń; zagłębiliśmy się w świat Szpitala Western State i nie pytałem Petera, co miał na myśli, kiedy powiedział to, co powiedział, chociaż domyślałem się, że niedługo się tego dowiem. W szpitalu bowiem wszyscy mieli jakieś tajemnice, ale mało komu udawało się zachować je dla siebie.
Moja młodsza siostra zapytała mnie raz, długo po tym, jak już zostałem wypuszczony, co było w szpitalu najgorsze. Po zastanowieniu odpowiedziałem: rutyna. Szpital istniał jako układ drobnych, niepowiązanych ze sobą chwil, które razem wzięte nie składały się zupełnie na nic. Stworzono je tylko i wyłącznie po to, by połączyć poniedziałek z wtorkiem, wtorek ze środą i tak dalej, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu. Wszyscy moi współtowarzysze niedoli zostali wysiani do szpitala przez rzekomo pragnących ich dobra krewnych albo bezduszny i nieskuteczny system opieki społecznej, po pobieżnej rozprawie sądowej, w której często nawet nie uczestniczyliśmy, na okres trzydziestu lub sześćdziesięciu dni. Szybko jednak przekonaliśmy się, że terminy te były takimi samymi złudzeniami jak głosy w naszych głowach, bo szpital mógł przedłużać wyrok sądu tak długo, jak długo uważano cię za zagrożenie dla innych, a w naszym przypadku uważano tak zawsze. Tak więc trzydziestodniowy okres leczenia łatwo mógł się zamienić w dwudziestoletni pobyt w szpitalu. Równia pochyła, od psychozy do starczej demencji. Niedługo po przybyciu do szpitala dowiadywaliśmy się, że jesteśmy jak przestarzała amunicja, magazynowana tak, żeby nikomu nie rzucała się w oczy, rdzewiejąca z każdą upływającą chwilą i coraz bardziej grożąca wybuchem. Pierwszą rzeczą, jaka docierała do człowieka zamkniętego w Szpitalu Western State, było największe z rządzących tam kłamstw – nikt tak naprawdę nie pomagał ci w powrocie do zdrowia, do domu. Dużo mówiono i dużo robiono, rzekomo by pomóc ci się przystosować, ale wszystko to była fikcja na pokaz, jak urządzane od czasu do czasu komisje zwolnień. Szpital był niczym smoła na drodze. Trzymał cię w miejscu. Pewien sławny poeta napisał kiedyś – całkiem ładnie i naiwnie - że dom to miejsce, w którym zawsze jesteś miłe widziany. Może dla poetów, ale nie dla szaleńców. Szpital istniał po to, by trzymać cię z dala od świata normalnych. Byliśmy wszyscy spętani lekami, które przytępiały nam zmysły, wyciszały głosy, ale nigdy nie pomagały poradzić sobie z halucynacjami, także w korytarzach niosły się echem rozedrgane zwidy i omamy. Najgorszym złem było jednak to, jak szybko się z nimi pogodziliśmy. Po kilku dniach w szpitalu nie przeszkadzało mi już, kiedy mały Napoleon stawał przy moim łóżku i zaczynał z ożywieniem opowiadać o ruchach wojsk pod Waterloo, i o tym, że gdyby tylko brytyjskie czworoboki pękły pod natarciem jego kawalerii albo gdyby Bluchera coś zatrzymało po drodze, albo gdyby stara gwardia nie ugięła się pod gradem szrapneli i karabinowych kul, cała Europa zmieniłaby się na zawsze. Nigdy nie miałem całkowitej pewności, czy Napoleon naprawdę uważał się za francuskiego cesarza, choć chwilami tak właśnie się zachowywał, czy po prostu wszystko to wynikało z jego obsesji, bo był małym człowieczkiem zamkniętym w wariatkowie, z nami wszystkimi, i bardziej niż czegokolwiek innego chciał w swoim życiu czegoś dokonać.
Wszyscy chcieliśmy; to była nasza największa nadzieja i marzenie – pragnęliśmy być kimś. Dręczyła nas jednak nieuchwytność tego celu, dlatego wybraliśmy zamiast niego złudzenia. Na moim piętrze mieliśmy sześciu Jezusów czy przynajmniej ludzi, którzy twierdzili, że są w stanie bezpośrednio się z Nim komunikować; jednego Mahometa, który trzy razy dziennie padał na kolana i modlił się do Mekki, chociaż często zwrócony w złym kierunku; kilku Jerzych Waszyngtonów i innych prezydentów, od Lincolna i Jeffersona po Johnsona i Cwanego Dicka, a do tego całkiem sporo takich, jak w rzeczywistości nieszkodliwy, lecz czasem przerażający Chudy, którzy bezustannie wypatrywali szatana i jego sług. Mieliśmy ludzi z obsesją na punkcie zarazków, bojących się niewidzialnych i wszechobecnych bakterii, takich, co wierzyli, że podczas burzy każda błyskawica wymierzona jest właśnie w nich, więc chowali się po kątach. Mieliśmy pacjentów, którzy nic nie mówili, całe dnie spędzali w całkowitym milczeniu, i takich, którzy bluzgali na prawo i lewo. Jedni myli ręce dwadzieścia i trzydzieści razy dziennie, inni w ogóle się nie kąpali. Byliśmy armią natręctw i obsesji, zwidów i rozpaczy. Jeden z mężczyzn, którego polubiłem, nosił pseudonim Gazeciarz. Chodził po korytarzach niczym współczesny herold, wykrzykując tytuły gazet jak encyklopedia bieżących wydarzeń. Na swój własny, szalony sposób pomagał nam zachować kontakt ze światem zewnętrznym i przypominał, że za murami szpitala też coś się dzieje. Była u nas nawet pewna słynąca ze znacznej tuszy kobieta, która potrafiła całymi godzinami grać w ping-ponga w świetlicy, przez większość czasu jednak rozmyślała nad sprawami związanymi z byciem bezpośrednim wcieleniem Kleopatry. Czasami zaś uważała się tylko za grającą w filmie Elizabeth Taylor. Tak czy inaczej Kleo potrafiła zacytować każde słowo z filmu, nawet kwestie Richarda Burtona, i całą sztukę Szekspira, jednocześnie rozgramiając w ping-ponga tego, kto ośmielił się z nią zmierzyć.
Kiedy o tym myślę, wydaje mi się to wszystko tak niedorzeczne, że mam ochotę głośno się roześmiać.
Ale wcale takie nie było. Tam panowało niewypowiedziane cierpienie.
Tego właśnie nie potrafią zrozumieć normalni ludzie. Tego, jak bardzo boli każde złudzenie. Jak rzeczywistość wymyka się z rąk. Ogromu desperacji i frustracji. Syzyf ze swoim kamieniem czułby się w Szpitalu Western State jak u siebie.
Chodziłem na codzienne sesje grupowe z panem Evansem, którego nazywaliśmy panem Złym. Chudy psycholog miał zapadłą pierś i władczy sposób bycia, zdający się sugerować, że jest od nas lepszy, bo wieczorem idzie do domu, a my nie, czego nie znosiliśmy, ale co niestety było prawdą. Podczas tych sesji zachęcano nas do mówienia otwarcie o tym, dlaczego jesteśmy w szpitalu i co byśmy zrobili, gdyby nas wypuszczono.
Wszyscy kłamali. Opowiadali cudowne, niczym nieskrępowane kłamstwa, optymistyczne, eskapistyczne, pełne entuzjazmu.
Wszyscy poza Peterem Strażakiem, który rzadko się odzywał. Siedział obok mnie, uprzejmie słuchając fantazjowania o znalezieniu regularnej pracy albo powrocie do szkoły, albo może zaangażowaniu się w program pomocy takim jak my. Wszystkie te rozmowy były jednym wielkim kłamstwem, zrodzonym z jednego jedynego, beznadziejnego pragnienia: robienia wrażenia normalnego. A przynajmniej normalnego na tyle, by wrócić do domu.
Z początku zastanawiałem się czasem, czy nie ma jakiegoś bardzo słabego porozumienia między tymi dwoma mężczyznami, bo pan Zły nigdy nie kazał Peterowi Strażakowi wziąć udziału w dyskusji, nawet kiedy zbaczała na coś interesującego, jak obecne wydarzenia na świecie, na przykład problem zakładników w Iranie, niepokoje wewnętrzne państw czy nadzieje Red Soksów na nadchodzący sezon – na tematy, na których Strażak się znał. Obaj żywili wzajemną wrogość, ale jeden był pacjentem, drugi administratorem, więc na początku ją ukrywali.
Nie wiedzieć czemu, bardzo szybko zaczęło mi się wydawać, że biorę udział w jakiejś desperackiej wyprawie do najdalszych bezludnych rejonów ziemi, ekspedycji odciętej od cywilizacji, zapuszczającej się coraz dalej od znajomych terenów w nieznane krainy. Niegościnne krainy.
Które niedługo miały się stać jeszcze bardziej niegościnne.
Ściana mnie przyzywała, chociaż w kącie kuchni zaczął dzwonić telefon. Wiedziałem, że to jedna z moich sióstr dzwoni zapytać, co u mnie, a u mnie oczywiście było tak jak zawsze jest i, jak przypuszczam, zawsze już będzie. Dlatego go zignorowałem.
W ciągu kilku tygodni resztki zimy wycofały się w ponurym odwrocie. Francis szedł korytarzem, szukając sobie jakiegoś zajęcia. Po prawej minął kobietę mamroczącą coś tonem pełnym skargi o straconych dzieciach i kołyszącą się w przód i w tył, z ramionami ułożonymi przed sobą, jakby trzymała w nich coś cennego, choć były puste. Przed Francisem starszy mężczyzna w piżamie, z pomarszczoną skórą i grzywą rozczochranych, srebrzysto-siwych włosów patrzył smutno na gołą ścianę, dopóki nie podszedł Mały Czarny, nie wziął go delikatnie za ramiona i nie odwrócił do zakratowanego okna. Nowy widok wywołał uśmiech na twarzy starca; Mały Czarny poklepał mężczyznę po ramieniu, dodając mu otuchy, potem podszedł do Francisa.
– Mewa, co u ciebie?
– Wszystko w porządku, panie Moses. Tylko się trochę nudzę.
– W świetlicy oglądają seriale.
– Nie przepadam za nimi.
– Nie lubisz seriali? Mógłbyś się zacząć zastanawiać, co się stanie z bohaterami i ich pokręconym życiem. Niespodzianki, tajemnica, zwroty akcji, wszyscy to lubią. A ciebie to nie interesuje?
– Pewnie powinno, panie Moses, ale sam nie wiem. Po prostu dla mnie to mało prawdziwe.
– To pograj w karty. Albo w gry planszowe.
Francis pokręcił głową.
– A może partyjka ping-ponga z Kleo?
Francis uśmiechnął się, nie przestając kręcić głową.
– Panie Moses, uważa mnie pan za aż takiego wariata? Mały Czarny parsknął śmiechem.
– Nie, Mewa. Nawet ty nie jesteś aż tak stuknięty – odparł.
– Dostanę przepustkę na dwór? – zapytał niespodziewanie Francis. Mały Czarny zerknął na zegarek.
– Zabieram na dwór kilka osób dzisiaj po południu. Posadzimy kwiatki, taki ładny dzień. Przejdziemy się. Złapiemy trochę świeżego powietrza. Idź do pana Evansa, może ci pozwoli. Ja nie mam nic przeciwko.
Francis znalazł pana Złego przed jego gabinetem, pogrążonego w rozmowie z doktorem Pigułą. Obaj wydawali się poruszeni, gestykulowali z ożywieniem i zawzięcie się kłócili. Dziwne, ale im zacieklej dyskutowali, tym ciszej mówili, aż w końcu, kiedy Francis do nich podszedł, syczeli na siebie jak dwa rozzłoszczone węże. Na nikogo nie zwracali uwagi, do Francisa dołączyło kilku innych pacjentów, którzy szurali nogami, chodzili w prawo i w lewo, i czekali, aż coś się wydarzy.
– Nie możemy pozwolić sobie na takie uchybienie, w żadnym wypadku. W pana interesie leży, żeby jak najszybciej się znalazły – powiedział w końcu ze złością Piguła.
– Najwyraźniej zginęły albo ktoś je ukradł – odparł pan Zły. – Nie moja wina. Będziemy szukać dalej, to wszystko, co mogę zrobić.
Piguła kiwnął głową, ale twarz zastygła mu w dziwnym, gniewnym grymasie.
– Tak zróbcie – warknął. – I mam nadzieję, że znajdziecie je jak najszybciej. Proszę poinformować ochronę, niech panu wydadzą nowy komplet. Ale to poważne naruszenie zasad.
Mały Hindus gwałtownie odwrócił się na pięcie i odszedł, ignorując wszystkich oprócz jednego mężczyzny, który podszedł do doktora, ale został odesłany niecierpliwym machnięciem ręki, zanim zdążył się odezwać. Pan Zły odwrócił się do pacjentów, równie poirytowany.
– Co? Czego chcecie?
Sam jego ton sprawił, że jedna z kobiet natychmiast załkała, a jakiś starzec pokręcił głową i odszedł korytarzem, mrucząc coś do siebie. Najwyraźniej wolał byle jaką rozmowę z nikim niż to, co mógłby usłyszeć od wściekłego psychologa.
Francis się jednak zawahał. Idź stąd! Idź natychmiast! – krzyczały ostrzegawcze głosy w jego głowie, ale on stał, a po chwili zebrał się na odwagę.
– Chciałbym prosić o przepustkę na dwór – zakomunikował. – Pan Moses zabiera dzisiaj po południu kilka osób do ogrodu. Chciałbym iść z nimi. Powiedział, że mogę.
– Chcesz wyjść na dwór?
– Tak. Proszę.
– A po co chcesz wychodzić na dwór, Petrel? Co takiego jest na dworze, że tak cię tam ciągnie?
Francis nie wiedział, czy Evans kpi sobie z niego, czy z samego pomysłu wyjścia za próg budynku Amherst.
– Ładny dzień dzisiaj. Pierwszy taki od dawna. Świeci słońce i jest ciepło. Świeże powietrze.
– Uważasz, że tam będzie ci lepiej niż tu, w środku, tak?
– Tego nie powiedziałem, panie Evans. Po prostu jest wiosna i chciałbym wyjść na dwór.
Pan Zły pokręcił głową.
– A ja myślę, że próbujesz dać nogę, Francis. Uciec. Wydaje ci się, że możesz prysnąć Małemu Czarnemu, kiedy tylko się odwróci, wspiąć po bluszczu i przeskoczyć przez mur, a potem zbiec ze wzgórza obok college’u i złapać autobus, który cię stąd zabierze. Wszystko jedno, jaki autobus, bo wszędzie jest lepiej niż tutaj; to właśnie moim zdaniem zamierzasz zrobić – powiedział. Mówił złośliwym, napastliwym tonem.
– Nie, nie, nie – odparł natychmiast Francis. – Chciałem tylko wyjść do ogrodu.
– Ty tak twierdzisz – ciągnął pan Zły. – Ale skąd mogę wiedzieć, że mówisz prawdę? Dlaczego mam ci ufać, Mewa? Co takiego zrobisz, żeby mnie przekonać?
Francis nie miał pojęcia, jak odpowiedzieć. Nie wiedział, że można udowodnić swoją prawdomówność inaczej, niż robiąc to, co się obiecało.
– Chcę po prostu wyjść na dwór – powtórzył. – Cały czas od przyjazdu siedzę w budynku.
– Uważasz, że zasługujesz na przywilej wyjścia na dwór? Co takiego zrobiłeś, żeby na niego zasłużyć, Francis?
– Nie wiem – odparł chłopak szczerze. – Nie sądziłem, że muszę na to zasłużyć. Chcę tylko wyjść na dwór.
– A co mówią twoje głosy, Mewa?
Francis cofnął się o krok, bo jego głosy krzyczały, z oddali, ale wyraźnie; rozkazywały mu jak najszybciej uciec, ale on się uparł, w rzadkim akcie oporu wobec wewnętrznego jazgotu.
– Nie słyszę żadnych głosów, panie Evans. Chciałem tylko wyjść na dwór. To wszystko. Nie zamierzam uciekać. Ani nigdzie jechać autobusem. Chcę tylko odetchnąć świeżym powietrzem.
Evans kiwnął głową, jednocześnie wykrzywiając usta w złym grymasie.
– Nie wierzę ci – parsknął, ale wyjął z kieszeni koszuli mały notes i napisał kilka słów. – Daj to panu Mosesowi. Udzielam ci pozwolenia na wyjście na dwór. Ale nie spóźnij się na sesję grupową.
Francis znalazł Małego Czarnego na papierosie pod dyżurką w korytarzu. Mężczyzna flirtował z dwiema pielęgniarkami, które akurat miały dyżur. Była to siostra Błąd i młodsza od niej kobieta, nowa pielęgniarka na stażu, nazywana Krótką Blond, bo strzygła włosy krótko w stylu piksie, w przeciwieństwie do koleżanek z bujnymi fryzurami, trochę od niej starszych i bardziej naznaczonych zmarszczkami i zwiotczeniem wieku średniego. Krótka Blond była młoda, szczupła i żylasta, a pod białym pielęgniarskim mundurkiem kryła chłopięce ciało. Miała bladą, prawie przezroczystą cerę i zdawało się, że delikatnie jarzy w świetle szpitalnych lamp. Mówiła cichym, ledwo słyszalnym głosem, który wpadał w szept, kiedy się denerwowała, co, jak zauważyli pacjenci, zdarzało się dość często. Stresowały ją duże, hałaśliwe grupy ludzi i z trudem dawała sobie radę w oblężonej dyżurce, kiedy przychodziła pora wydawania leków. To zawsze były trudne chwile, ludzie przepychali się do okienka w siatce, gdzie w małych, papierowych kubeczkach z nazwiskami pacjentów czekały posegregowane tabletki. Krótka Blond miała problemy z ustawieniem pacjentów w kolejkę, z uciszeniem ich, a największe, kiedy zaczynali się tarmosić, do czego dochodziło całkiem często. Krótka Blond radziła sobie o wiele lepiej sam na sam z pacjentem. Przynajmniej nie musiała nikogo przekrzykiwać. Francis ją lubił, po części dlatego że nie była dużo starsza od niego, przede wszystkim jednak jej głos działał na niego kojąco i przypominał matkę sprzed wielu lat, kiedy czytała wieczorami bajki. Przez chwilę próbował sobie przypomnieć, kiedy przestała, bo wspomnienie to nagle stało się bardzo odległe, prawie nierealne.
– Masz pozwolenie, Mewa? – spytał Mały Czarny.
– Proszę. – Francis podał kartkę, podniósł wzrok i zobaczył idącego korytarzem Petera Strażaka. – Peter! – zawołał. – Dostałem pozwolenie na wyjście na dwór. Może idź do pana Złego i zobacz, czy tobie też pozwoli.
Peter Strażak szybko do niego podszedł. Uśmiechnął się, ale pokręcił głową.
– Nic z tego, Mewa – powiedział. – To wbrew przepisom.
Mały Czarny przytaknął.
– Przykro mi, Strażak ma rację. Jemu nie wolno.
– Dlaczego? – zapytał Francis.
– Bo na takich jestem tu zasadach – odparł Strażak powoli i cicho. – Nie wolno mi wychodzić z zamknięcia.
– Nie rozumiem – stwierdził Francis.
– Tak orzekł sąd, kiedy mnie tu wysłał – ciągnął Strażak. W jego głosie pojawił się żal. – Dziewięćdziesiąt dni obserwacji. Ocena. Opinia psychologiczna. Testy; pokazami kleksa, a ja mam odpowiedzieć, że widzę tam dwoje ludzi uprawiających seks. Piguła i pan Zły pytają, ja odpowiadam, a oni to zapisują i któregoś dnia wysyłają do sądu. Ale nie wolno mi wychodzić z zamknięcia. Każdy ma swoje więzienie, tak jakby, Mewa. Moje jest po prostu trochę bardziej ograniczające niż twoje.
– To nic strasznego, Mewa – dodał Mały Czarny. – Mamy tu dużo ludzi, którzy nigdy nie wyjdą. To zależy od tego, za co się tu trafiło. Oczywiście są też tacy, co sami nie chcą wychodzić, ale mogliby, gdyby tylko poprosili. Po prostu nigdy nie proszą.
Francis rozumiał, a zarazem nie rozumiał. Spojrzał na Strażaka.
– To niesprawiedliwe – powiedział.
– Nie sądzę, żeby komukolwiek tak naprawdę chodziło o sprawiedliwość, Mewa. Ale zgodziłem się i dlatego jest jak jest. Dwa razy w tygodniu spotkanie z doktorem Pigułą. Sesje z panem Złym. Daję się obserwować. Spójrz, nawet w tej chwili, kiedy rozmawiamy, Mały Czarny, Krótka Blond i panna Błąd obserwują mnie i słuchają, co mówię, a wszystko, co zobaczą i usłyszą, może trafić do raportu, który Piguła wyśle do sądu. Dlatego muszę się pilnować, bo nigdy nie wiadomo, na co mogą zwrócić uwagę. Czy nie tak, panie Moses?
Mały Czarny kiwnął głową. Francis miał dziwne wrażenie, że rozmawiają o kimś innym, nie o człowieku, który przed nim stoi.
– Kiedy tak mówisz, nie wydajesz się wariatem – stwierdził.
Na tę uwagę Peter Strażak uśmiechnął się kpiąco, unosząc kącik ust, co nadało jego twarzy trochę krzywy, ale autentycznie spłoszony wyraz.
– O, rany – westchnął. – To straszne. Okropne – zagulgotał z głębi gardła. – W takim razie muszę być jeszcze ostrożniejszy. Bo muszę być właśnie wariatem.
Francis zupełnie się pogubił. Jak na kogoś pod obserwacją, Peter wydawał się beztroski, w przeciwieństwie do licznych w szpitalu paranoików, wierzących, że są nieustannie śledzeni, chociaż nie byli, i robiących co w ich mocy, by zmylić obserwatorów. Wierzyli oczywiście, że tymi szpiegami są ludzie z FBI, CIA albo KGB, albo że to kosmici, co diametralnie zmieniało ich sytuację. Strażak odwrócił się i poszedł do świetlicy. Francis pomyślał, że nawet gdyby Peter gwizdał albo szedł raźniejszym krokiem, to, co tak bardzo go zasmucało, jeszcze wyraźniej rzucałoby się w oczy.
Ciepłe słońce uderzyło Francisa w twarz. Duży Czarny dołączył do swojego brata na czele ekspedycji; jeden szedł na przodzie, drugi z tyłu, prowadząc przez teren szpitala dwunastoosobowy rząd pacjentów. Poszedł z nimi Chudy, mamrocząc, że jest czujny jak zwykle. I Kleo, która wpatrywała się w ziemię i zaglądała pod krzaki z nadzieją, że znajdzie żmiję, jak wyjaśniała każdemu, kto zauważył jej zachowanie. Francis podejrzewał, że mogła napotkać co najwyżej zwykłego pończosznika, ten jednak nie wystarczyłby jej do samobójstwa. W grupie było kilka starszych kobiet, które szły bardzo powoli, kilku starszych mężczyzn i trzech w średnim wieku; wszyscy oni należeli do pospolitej kategorii potarganych, wymiętych ludzi, od lat już nawykłych do szpitalnej codzienności. Na nogach mieli klapki albo robocze buty, a do tego piżamy pod wystrzępionymi bluzami i swetrami, nie pasującymi rozmiarem ani kolorem, co było szpitalną normą. Kilku mężczyzn szło z ponurymi albo rozzłoszczonymi minami, jakby drażniły ich łagodne promienie słońca. To właśnie przez to, pomyślał Francis, szpital był niepokojącym miejscem. Dzień, który powinien przynosić odprężenie i śmiech, wywoływał cichą wściekłość.
Dwaj pielęgniarze sunęli wolnym krokiem w kierunku tylnej części kompleksu, gdzie znajdował się mały ogród. Na piknikowym stoliku, popękanym i powyginanym po zimie, stały pudełka z nasionami i czerwone, dziecięce wiaderko z kilkoma plastikowymi motykami i łopatkami. Były tam też aluminiowa konewka i gumowy wąż, przykręcony do kurka wystającego wprost z ziemi na rurce. Już po chwili cała wycieczka pod nadzorem Małego i Dużego Czarnego na kolanach grabiła i spulchniała spłachetek ziemi. Francis zajmował się tym przez jakiś czas, potem zaczął się rozglądać.
Za ogrodem rozciągało się kolejne poletko, długi prostokąt otoczony starym drewnianym parkanem, kiedyś białym, lecz poszarzałym ze starości. Z twardej ziemi sterczały chwasty i nieprzystrzyżone kępy trawy. Francis domyślał się, że to coś w rodzaju cmentarza, bo stały tam dwa granitowe nagrobki, oba lekko przekrzywione, tak że wyglądały jak nierówne zęby. Dalej, za ogrodzeniem, rosły w rządzie drzewa, posadzone ciasno obok siebie, by tworzyć naturalną zaporą oraz zasłaniać płot z drucianej siatki.
Francis obejrzał się na szpital. Po lewej, częściowo zasłonięta przez dormitorium, znajdowała się siłownia; z jej komina w niebieskie niebo bił wąski pióropusz białego dymu. Do wszystkich budynków wiodły pod ziemią tunele kanałów grzewczych. Francis widział jakieś szopy z narzędziami. Pozostałe budynki wyglądały prawie identycznie; cegła, bluszcz i szare dachówki. Większość obiektów zamieszkiwali pacjenci, ale jeden przeznaczono na kwatery dla pielęgniarek stażystek, a kilka innych na mieszkania dla młodszych psychiatrów i ich rodzin. Te domki łatwo dało się odróżnić, bo wokół leżały porozrzucane zabawki, a przed jednym zbudowano piaskownicę. Niedaleko siedziby administracji stał także budynek ochrony, gdzie odmeldowywali się szpitalni strażnicy. Francis zauważył, że budynek administracji ma skrzydło z aulą, w której, jak się domyślał, odbywały się zebrania personelu i wykłady. Generalnie jednak kompleks był przygnębiająco jednorodny. Trudno powiedzieć, jaki efekt chciał osiągnąć projektant, budynki były bowiem rozmieszczone losowo w sposób niezgodny z racjonalnym planowaniem; jeśli dwa stały obok siebie, to trzeci już pod kątem do nich. Prawie tak, jakby zrzucono je tu z powietrza bez żadnego porządku.
Od frontu szpitalne terytorium zasłaniał wysoki mur z czerwonej cegły, ze zdobioną bramą z kutego żelaza. Francis nie widział wiszącego nad nią szyldu, ale i tak wątpił, by jakikolwiek tam zamieszczono. Uznał, że gdyby ktoś zbliżył się do szpitala i tak by wiedział, co to jest i czemu służy, więc szyld wydawał się zupełnie zbędny.
Francis zmierzył mur wzrokiem. Doszedł do wniosku, że ceglana bariera ma co najmniej trzy i pół albo cztery metry wysokości. Z boków i z tyłu szpital był ogrodzony drucianą siatką, w wielu miejscach przerdzewiałą, zwieńczoną kłębami kolczastego drutu. Oprócz ogrodu na terenie było też boisko, spłacheć czarnego asfaltu z koszem do koszykówki na jednym końcu i siatką do siatkówki na środku, ale jedno i drugie tkwiło smętnie powyginane i połamane, poczerniałe od długiego nieużywania i zaniedbania. Francis nie potrafił sobie wyobrazić, żeby ktoś z tego korzystał.
– Na co patrzysz, Mewa? – spytał Mały Czarny.
– Na szpital – odparł Francis. – Nie wiedziałem, że jest tak wielki.
– Za dużo mamy tu teraz ludzi – powiedział Mały Czarny cicho. – Wszystkie dormitoria pękają w szwach. Łóżka ściśnięte jedno obok drugiego. Ludzie nie mają co robić, łażą bez celu po korytarzach. Za mało gier. Za mało terapii. Wszyscy się ze sobą mieszają. To niedobrze.
Francis popatrzył na wielką bramę, przez którą wjechał ambulansem. Była szeroko otwarta.
– Zamykają ją na noc – wyjaśnił Mały Czarny, przewidując pytanie.
– Pan Evans podejrzewał, że będę próbował uciec – przyznał się Francis.
Mały Czarny uśmiechnął się i pokręcił głową.
– Wszyscy zawsze myślą, że ludzie stąd tylko patrzą, jak wiać, ale tak się nie dzieje – powiedział. – Pan Zły powinien to wiedzieć. Jest tu już od kilku lat.
– Dlaczego ludzie nie próbują uciekać? – zapytał Francis.
Mały Czarny westchnął.
– Znasz odpowiedź, Mewa. Nie chodzi o płoty ani o zamknięte drzwi, chociaż tych u nas nie brak. Jest dużo sposobów, żeby zamknąć człowieka. Zastanów się nad tym, Mewa. Powód, dlaczego zostają, nie ma nic wspólnego z prochami ani kłódkami. Po prostu mało kto tutaj ma dokąd uciekać. A kiedy nie ma dokąd iść, nikt nie idzie. Proste.
Z tymi słowami odwrócił się i spróbował pomóc Kleo w sadzeniu nasion. Nie wykopała dość głębokich ani wystarczająco szerokich bruzd. Wyglądała na zniechęconą i zawiedzioną, dopóki Mały Czarny nie wspomniał, że słudzy rozsypywali przed jej imienniczką płatki róż. Kleo zawahała się, potem podwoiła wysiłki i zaczęła ryć w żwirowatej, mokrej ziemi z autentyczną determinacją. Kleo była potężną kobietą. Nosiła jaskrawe, kolorowe, luźne bluzki okrywające jej wydatne kształty. Często kaszlała, za dużo paliła i miała rozczochrane, ciemne włosy do ramion. Kiedy szła, dziwnie szarpała się w przód i w tył; przypominała wtedy pozbawiony steru statek, znoszony z kursu uderzeniami wiatru i wysokimi falami. Zmieniała się jednak, kiedy brała do ręki paletkę do ping-ponga; jak za sprawą czarów traciła wtedy swoją masę i stawała się zwinna i szybka niczym kot.
Znów spojrzał na bramę, potem na innych pacjentów i powoli zaczął rozumieć, o czym mówił Mały Czarny. Jeden ze starszych mężczyzn nie radził sobie z motyczką, skakała w jego trzęsącej się dłoni. Inny stracił zainteresowanie kopaniem i wpatrywał się w rozkrzyczaną wronę, siedzącą na pobliskim drzewie.
Głęboko w duchu Francis usłyszał jeden ze swoich głosów, który powtarzał ponurym tonem to, co powiedział Mały Czarny, podkreślając każde słowo: Nikt nie ucieka, bo nikt nie ma dokąd. I ty też nie, Francis.
A potem chóralne potakiwanie.
Obrócił się gwałtownie, kręcąc głową na wszystkie strony. W tej sekundzie bowiem, w promieniach słońca i delikatnej, wiosennej bryzie, z rękami brudnymi od ogrodowej ziemi, zobaczył, jaka czeka go przyszłość. A widok ten przeraził go bardziej niż wszystko, co zdarzyło się do tej pory. Zrozumiał, że jego życie to cienka lina i musi się jej mocno trzymać. To było najgorsze uczucie, jakie kiedykolwiek miał. Wiedział, że jest obłąkany, a jednocześnie miał pewność, że nie może być. Uświadomił sobie, że musi znaleźć coś, co utrzyma go przy zdrowych zmysłach. Albo pomoże zachować zdrowych zmysłów pozory.
Głęboko odetchnął. Nie sądził, by to było łatwe.
Do tego, jakby podkreślając powagę sytuacji, jego wewnętrzne głosy kłóciły się głośno, jazgocząc i hałasując. Próbował je uciszyć, ale mu nie wychodziło. Dopiero po kilku chwilach wszystkie uspokoiły się na tyle, że zrozumiał, co każdy z nich mówi. Obejrzał się na innych pacjentów. Kilkoro uważnie mu się przyglądało. Musiał mamrotać coś na głos, próbując narzucić porządek wewnętrznej naradzie. Ale ani Duży Czarny, ani jego brat nie zwrócili chyba uwagi na niespodziewaną kłótnię, w której Francis brał udział.
Zauważył to natomiast Chudy. Kopał w ziemi kawałek dalej; nachylił się do Francisa.
– Wszystko będzie dobrze, Mewa – powiedział głosem łamiącym się od uczucia, które nagle wyrwało mu się chyba spod kontroli. – Wszystko. Dopóki będziemy stać na straży i wytężać wzrok. Trzeba bardzo uważać – ciągnął. – I ani na chwilę się nie odwracać. Jest wszędzie i może nadejść w każdej chwili. Musimy być czujni. Jak harcerze. Gotowi na jego nadejście.
Kościsty mężczyzna wydawał się bardziej pobudzony i zdesperowany niż zwykle.
Francis pomyślał, że wie, o czym Chudy mówi, ale potem zrozumiał, że to mogło być prawie wszystko, najpewniej obecność szatana na ziemi. Chudy miał tendencję do nagłego przechodzenia ze stanu maniakalnego podniecenia do cichej łagodności. W jednej chwili wymachiwał ramionami jak marionetka, której sznurki pociągają niewidzialne siły, a w następnej cichł, i przy swoim wzroście był nie groźniejszy od pokojowej lampy. Francis pokiwał głową, wyjął kilka nasion z torebki i wcisnął je w ziemię.
Duży Czarny wstał i otrzepał z ziemi biały pielęgniarski uniform.
– Dobrze, kochani – zaczął wesoło. – Polejemy tu trochę wody i wracamy. – Spojrzał na Francisa. – Mewa, co posiałeś?
Francis popatrzył na opakowanie nasion.
– Róże. Czerwone. Ładnie wyglądają, ale trudno je utrzymać. Mają ciernie – powiedział. Potem wstał, ustawił się w szeregu razem z innymi i pomaszerował z powrotem do dormitorium. Starał się wciągnąć do płuc i zmagazynować jak najwięcej świeżego powietrza, bo obawiał się, że minie jakiś czas, zanim znów wyjdzie.
Cokolwiek sprawiło, że Chudy stracił już i tak słaby kontakt z rzeczywistością, utrzymało się aż do grupowej sesji po południu. Zebrali się jak zwykle w jednej z pustych sal w Amherst, przypominającej trochę małą klasę; stało w niej ustawione w nierówne koło dwadzieścia kilka szarych, metalowych składanych krzeseł. Francis lubił siadać tak, by mógł wyglądać przez zakratowane okno, jeśli rozmowa robiła się nudna. Pan Zły przyniósł poranną gazetę, by zachęcić zgromadzonych do dyskusji o bieżących wydarzeniach, ale to tylko pobudziło Chudego jeszcze bardziej. Zajął miejsce naprzeciw Francisa, siedzącego obok Petera Strażaka, i bezustannie wiercił się na krześle. Pan Zły poprosił Gazeciarza, żeby przeczytał dzisiejsze nagłówki. Ten zrobił to z przesadną intonacją, jego głos unosił się i opadał przy każdym tekście. Dobrych wiadomości było niewiele. Sytuacja zakładników w Iranie pozostawała bez zmian. Protesty w San Francisco zamieniły się w zamieszki, dokonano licznych aresztowań, a policjanci w hełmach użyli gazu łzawiącego. W Paryżu i Rzymie antyamerykańscy demonstranci spalili flagi i kukły Wuja Sama, potem zaczęli demolować ulice. W Londynie władze użyły armatek wodnych przeciw podobnym demonstracjom. Indeks Dow Jones spadł na łeb na szyję, a w więzieniu w Arizonie wybuchł bunt, w wyniku którego ciężkie obrażenia odnieśli zarówno więźniowie, jak i strażnicy. Bostońska policja wciąż głowiła się nad kilkoma zabójstwami popełnionymi w zeszłym roku; nie odkryto żadnych nowych tropów w sprawie młodych kobiet, porwanych, zgwałconych, potem zamordowanych. Dwie osoby zginęły w kraksie trzech samochodów na trasie 91 pod Greenfield; ekolodzy wytoczyli proces miejscowemu zakładowi, zatrudniającemu wielu okolicznych mieszkańców, o wylewanie nieoczyszczonych ścieków do rzeki Connecticut.
Za każdym razem, kiedy Gazeciarz przerywał czytanie, a pan Zły starał się pobudzić dyskusję na ten czy inny temat, zniechęcająco podobny jeden do drugiego, Chudy kiwał energicznie głową i mamrotał:
– Widzicie? Proszę. O to właśnie mi chodzi!
Evans ignorował te uwagi, starając się wciągnąć w rozmowę pozostałych członków grupy. Tylko Peter Strażak zwrócił uwagę na Chudego.
– Staruszku, co się dzieje? – zapytał wprost.
Chudemu łamał się głos.
– Nie widzisz, Peter? Znaki są wszędzie! Niepokoje, nienawiść, wojny, zabijanie… – Odwrócił się gwałtownie do Evansa. – Nie ma w gazecie jakiegoś artykułu o głodzie?
Pan Zły się zawahał, a Gazeciarz wyrecytował z zadowoleniem:
– Sudańczycy zmagają się z klęską nieurodzaju. Susza i głód powodują masowe uchodźstwo. „New York Times”.
– Setki zmarłych? – spytał Chudy.
– Tak. Najprawdopodobniej – odparł pan Evans. – Może nawet więcej.
Chudy entuzjastycznie pokiwał głową.
– Widziałem już zdjęcia. Małe dzieci ze spuchniętymi brzuszkami, chudymi nóżkami i zapadniętymi oczami, pustymi i bez nadziei. I choroba, zawsze jest przy nas, razem z głodem. Nie trzeba nawet dokładnie czytać Księgi Objawienia, żeby wiedzieć, co się dzieje. Wszystkie znaki. – Opadł nagle na oparcie krzesła, rzucił długie spojrzenie w okratowane okno, wychodzące na teren szpitala, jakby chciał zapamiętać ostatnie promienie zachodzącego słońca. – Nie ma wątpliwości, że szatan tu jest. Blisko. Popatrzcie, co się dzieje na świecie. Gdzie spojrzeć, złe wiadomości. Kto inny mógłby być za to odpowiedzialny?
Splótł ręce na piersi. Oddychał szybko i gwałtownie. Na jego czole pojawiły się małe kropelki potu, jakby opanowanie każdej myśli, tłukącej się echem w jego głowie, wymagało wielkiego wysiłku. Reszta dwunastoosobowej grupy siedziała nieruchomo. Wszystkie spojrzenia utkwione były w wysokim mężczyźnie, który zmagał się z targającymi go obawami.
Pan Zły pospiesznie zmienił temat.
– Zajrzyjmy do działu sportowego – zaproponował. Wesołość w jego głosie była tak sztuczna, że prawie obelżywa.
Ale Peter Strażak na to nie pozwolił.
– Nie – zaprotestował z odcieniem gniewu w głosie. – Nie. Nie chcę dyskutować o baseballu, koszykówce czy miejscowych drużynach licealistów. Myślę, że powinniśmy porozmawiać o świecie wokół nas. Chudy ma rację. Wszystko, co czyha za tymi drzwiami, jest okropne. Nienawiść, morderstwa i zabijanie. Skąd to się bierze? Kto to robi? Kto jest jeszcze dobry? Może to nie dlatego, że przybył szatan, jak uważa Chudy. Może to dlatego, że wszyscy zmieniliśmy się na gorsze, a on nie musi nawet tu przybywać, bo odwalamy za niego całą robotę.
Pan Evans popatrzył na niego ze złością. Zmrużył oczy.
– Interesująca opinia – powiedział powoli, cedząc słowa. – Ale chyba wyolbrzymiasz problem. Tak czy inaczej ten temat nie mieści się w założeniach tej grupy. Mamy tu rozmawiać o sposobach powrotu na łono społeczeństwa. Nie o powodach, dla których należy się przed nim ukrywać, nawet jeśli sytuacja na świecie nie jest do końca taka, jak byśmy chcieli. Nie sądzę też, by służyło komukolwiek zgłębianie czyichś przywidzeń ani dawanie im wiary. – Ostatnie słowa skierował w szczególności do Strażaka i Chudego.
Twarz Petera zastygła w zaciętym grymasie. Zaczął coś mówić, potem przestał.
Ale w tę nagłą ciszę wkroczył Chudy. Głos mu drżał.
– Jeśli to my jesteśmy winni temu, co się dzieje, to nie ma już dla nas nadziei. – Był na krawędzi łez. – Żadnej.
Powiedział to z taką nieokiełznaną rozpaczą, że kilkoro innych pacjentów którzy do tej pory milczeli, teraz wydało stłumione okrzyki. Jakiś starszy mężczyzna zaczął płakać, a kobiecie z mocno podmalowanymi oczami, w różowej, wymiętej podomce i puchatych kapciach w kształcie króliczków, z piersi wyrwało się łkanie.
– Och, jakie to smutne – wymamrotała. – Jakie smutne.
Francis patrzył na psychologa, który próbował odzyskać kontrolę nad grupą.
– Świat jest taki, jaki zawsze był – stwierdził Evans. – Nas powinna interesować nasza w nim rola.
Niepotrzebnie to powiedział. Chudy zerwał się na równe nogi i zaczął wymachiwać rękami nad głową, tak jak pierwszego dnia pobytu Francisa w sali sypialnej.
– Właśnie o to chodzi! – krzyknął, płosząc co bardziej strachliwych członków grupy. – Zło jest wszędzie! Musimy znaleźć sposób, żeby go tu nie wpuścić! Musimy trzymać się razem. Założyć komitety. Wystawić straże. Zorganizować się! Współpracować! Obmyślić plan. Wznieść umocnienia. Strzec murów. Musimy dołożyć wszelkich starań, żeby nie wpuścić go do szpitala! – Wziął głęboki oddech i odwrócił się, zaglądając w oczy pozostałym członkom grupy.
Kilka głów przytaknęło. Miał rację.
– Możemy odeprzeć zło – ciągnął Chudy. – Ale tylko jeśli będziemy czujni. – Potem, wciąż roztrzęsiony wysiłkiem, jaki włożył w przemowę, usiadł i znów skrzyżował ręce na piersi.
Pan Evans spojrzał ze złością na Petera Strażaka, jakby to on był odpowiedzialny za wybuch Chudego.
– Dobrze – odezwał się powoli. – Peter. Powiedz nam. Czy uważasz, że chcąc nie wpuścić szatana w te mury, powinniśmy regularnie chodzić do kościoła?
Peter Strażak zesztywniał.
– Nie – odparł z namysłem. – Nie uważam…
– Nie powinniśmy się modlić? Chodzić na msze. Odmawiać zdrowaśki, Ojcze nasz i robić rachunek sumienia? W każdą niedzielę przystępować do komunii? Regularnie spowiadać się z grzechów?
Głos Petera Strażaka stał się bardzo cichy.
– Po tym wszystkim można się lepiej poczuć – przyznał. – Ale nie wierzę…
Pan Evans przerwał mu po raz drugi.
– Och, przepraszam – powiedział; każde jego słowo ociekało cynizmem. – Chodzenie do kościoła i uprawianie religijnego kultu w jakiejkolwiek zorganizowanej formie byłoby dla Strażaka wysoce nieodpowiednie, czyż nie? Bo Strażak ma mały problem z kościołami, zgadza się?
Peter poruszył się na krześle. Francis dostrzegł w jego oczach pełgającą furię, której nigdy przedtem tam nie widział.
– Nie z kościołami. Z Kościołem. Owszem, miałem problem. Ale go rozwiązałem, czy nie tak, panie Evans?
Dwaj mężczyźni przez chwilę mierzyli się wzrokiem.
– Tak. Chyba tak. I zobacz, dokąd cię to zaprowadziło.
W czasie kolacji Chudemu wyraźnie się pogorszyło.
Tego wieczoru podawano kurczaka w śmietanie, a raczej gęsty, szary sos ze śladowymi ilościami kurczaka. Rozgotowany groszek stracił w kuchennym żarze podobieństwo do warzywa. Pieczone ziemniaki różniły się od zamrożonych tylko tym, że były gorące, jakby wyjęto je ze spodu ogniska. Chudy siedział sam przy narożnym stoliku. Inni mieszkańcy budynku stłoczyli się z dala od niego, nie chcąc wchodzić mu w drogę. Jeden czy dwaj próbowali się do niego dosiąść, ale Chudy odpędził ich, machając rękami i warcząc trochę jak wyrwany ze snu stary pies.
Zwykły gwar rozmów wydawał się przytłumiony, szczęk talerzy i tacek brzmiał jakby ciszej. Kilka stolików przeznaczono dla starych, niedołężnych pacjentów, którzy wymagali pomocy, ale nawet czujne, uważne karmienie ich czy pomaganie tępo zapatrzonym w przestrzeni katatonikom wydawało się cichsze, spokojniejsze. Ze swojego miejsca, gdzie przeżuwał z niezadowoleniem pozbawione smaku jedzenie, Francis widział, że wszyscy pielęgniarze w sali zerkali co chwila na Chudego. Starali się mieć na niego oko, jednocześnie zajmując się innymi. W pewnym momencie na stołówce zjawił się Piguła; przez kilka chwil patrzył na Chudego, potem pospiesznie rozmówił się z Evansem. Zanim wyszedł, wypisał receptę, którą podał jednej z pielęgniarek.
Chudy wydawał się nieświadomy skupionego na sobie zainteresowania.
Mówił coś pod nosem, spierał się sam ze sobą i mieszał na talerzu jedzenie, które zmieniało się w szybko gęstniejącą breję. Napił się wody ze szklanki, raz czy dwa machnął na oślep ręką, pokazując coś przed sobą. Dźgał powietrze kościstym palcem, jakby szturchał nim kogoś w pierś, chcąc w ten sposób podkreślić to, co mówił do nieobecnego człowieka. Potem, tak samo gwałtownie, opuścił głowę, wbił wzrok w jedzenie i znów zaczął do siebie mamrotać.
Dopiero przy deserze – kwadratowych porcjach cytrynowej, zielonej galaretki – Chudy podniósł wreszcie głowę, jakby nagle zdał sobie sprawę z tego, gdzie jest. Obrócił się na krześle z wyrazem osłupienia i zaskoczenia na twarzy. Jego długie, siwe włosy, zazwyczaj opadające przetłuszczonymi lokami na ramiona, teraz wydawały się elektrycznie naładowane jak u postaci z kreskówki, która włożyła palec do gniazdka. Tyle że to nie był żart i nikt się nie śmiał. Chudy miał szeroko otwarte, oszalałe ze strachu oczy. Zaczął gwałtownie szukać czegoś na sali, potem utkwił wzrok w Krótkiej Blond, która niedaleko od stolika Chudego pomagała zjeść kolację starszej kobiecie. Siekała oślizłego kurczaka na małe kawałeczki i wkładała je chorej do ust jak niemowlakowi.
Chudy zerwał się gwałtownie z krzesła, które z łoskotem upadło na podłogę. Wyciągnął rękę i trupio chudym palcem wskazał młodą stażystkę.
– Ty! – wrzasnął z wściekłością.
Krótka Blond zaskoczona podniosła wzrok. Wskazała palcem siebie, a jej usta poruszyły się w bezgłośnym „ja?” Nie ruszyła się z miejsca. Pewnie dlatego, że miała małe doświadczenie. Każdy szpitalny weteran zareagowałby o wiele szybciej.
– Ty! – wrzasnął znów Chudy. – To musisz być ty!
Z drugiego końca sali Mały Czarny i jego brat rzucili się w ich kierunku. Ale przez rzędy stolików, krzeseł i tłum pacjentów był to bieg z przeszkodami. Krótka Blond wstała, wpatrzona w Chudego, który już szedł szybko w jej stronę, cały czas wskazując ją wyciągniętym palcem. Odsunęła się do ściany.
– To ty, wiem! – wrzeszczał Chudy. – Ty jesteś nowa! To ciebie nie sprawdzili! To ty, to musisz być ty! Zło! Zło! Wpuściliśmy ją do środka! Wynoś się! Wynoś! Uwaga! Nie wiadomo, co ona może zrobić!
Jego histeryczne ostrzeżenia jakby sugerowały innym pacjentom, że Krótka Blond ma jakąś zaraźliwą chorobę albo może wybuchnąć. Cała sala odsunęła się od dziewczyny w nagłym przypływie strachu.
Krótka Blond uciekła pod najbliższą ścianę i podniosła rękę. Francis widział zaczątki paniki w jej oczach, kiedy starzec zbliżał się coraz bardziej, wymachując rękami.
Zaczął odpędzać innych pacjentów; z wściekłości krzyczał coraz głośniej i piskliwiej.
– Nie martwcie się! Ja nas obronię!
Duży Czarny odpychał stoliki i krzesła, a Mały Czarny przesadził susem któregoś z pacjentów, który padł na kolana, zdjęty własnym, nieokreślonym przerażeniem. Nadbiegał też pan Zły. Siostra Błąd z inną pielęgniarką przeciskały się przez tłum pacjentów, którzy zbili się ciasno w kupę, nie wiedząc, czy patrzeć, czy uciekać.
– To ty! – powtórzył po raz setny Chudy, dochodząc do stażystki i nachylając się nad nią groźnie.
– Wcale nie! – zapiszczała Krótka Blond.
– Tak! – ryknął Chudy.
– Chudy! Przestań! – wrzasnął Mały Czarny.
Duży Czarny był coraz bliżej, jego twarz zastygła w obsydianową maskę determinacji.
– Wcale nie, wcale nie! – krzyczała altem Krótka Blond, osuwając się po ścianie.
I wtedy, kiedy Duży Czarny i pan Zły byli jeszcze o kilka metrów od nich, nastąpiła chwila ciszy. Chudy się wyprostował, wyciągając ręce w górę, jakby zamierzał się rzucić na stażystkę. Francis usłyszał krzyk Petera Strażaka, gdzieś blisko, ale nie wiedział, gdzie.
– Chudy, nie! Przestań!
I, ku jego zaskoczeniu, Chudy przestał.
Spojrzał na Krótką Blond i na jego twarzy pojawiło się zdumienie, zupełnie jakby oglądał wyniki eksperymentu, które nie wykazywały dokładnie tego, co według naukowca powinny. Skrzywił się z zaciekawieniem. Patrzył na Krótką Blond i o wiele ciszej, niemal uprzejmie, zapytał:
– To na pewno nie ty?
– Tak, tak, tak – wykrztusiła. – Na pewno!
Przyjrzał się dziewczynie uważnie.
– Nie rozumiem – powiedział ze smutkiem. Wyglądał, jakby w ułamku sekundy uszło z niego całe powietrze. W jednej chwili był mściwą potęgą, szykującą się do ataku, a w następnej małym dzieckiem, targanym burzą wątpliwości.
W tym momencie Duży Czarny wreszcie go dopadł i brutalnie wykręcił mu ramiona.
– Co ty, do cholery, wyprawiasz! – zawołał ze złością.
Mały Czarny, biegnący krok za bratem, skoczył między Chudego a stażystkę.
– Cofnij się! – rozkazał, a jego polecenie zostało natychmiast wykonane, bo Duży szarpnął Chudego w tył.
Mogłem się pomylić – tłumaczył Chudy, potrząsając głową. – Na początku to było takie wyraźne. A potem się zmieniło. Ni z tego, ni z owego. Sam nie wiem. – Odwrócił głowę do Dużego Czarnego, wykręcając chudą szyję. Jego głos przepełniały wątpliwości i smutek. – Myślałem, że to musi być ona. Musi. Jest najnowsza. Nie była tu od początku. Jest nowa. A my musimy bardzo uważać, żeby nie wpuścić zła. Musimy być bez przerwy czujni. Przepraszam – zwrócił się do Krótkiej Blond, która wstała i próbowała wziąć się w garść. – Byłem taki pewny. – Znów popatrzył na nią surowo, mrużąc oczy. – Cały czas nie wiem – powiedział sztywno. – Mogła kłamać. Pomocnicy szatana to doskonali kłamcy. Zwodzą nas, udają niewiniątka.
W jego głosie nie było już ani furii, ani zwątpienia.
Krótka Blond odsunęła się, nie spuszczając z oka Chudego, trzymanego przez potężnego pielęgniarza. Evansowi w końcu udało się przedrzeć przez salę. Mówił bezpośrednio do Małego Czarnego.
– Ma dostać dziś wieczorem środek uspokajający. Pięćdziesiąt miligramów nembutalu w kroplówce, razem z innymi lekami. Może powinniśmy go też zamknąć na noc w izolatce.
Chudy cały czas przyglądał się badawczo Krótkiej Blond, ale kiedy usłyszał słowo „izolatka”, obrócił się gwałtownie do pana Złego i gorączkowo pokręcił głową.
– Nie, nie, nic mi nie jest, naprawdę. Po prostu robiłem, co do mnie należy. Nie będę sprawiał kłopotów, obiecuję…
Ucichł.
– Zobaczymy – mruknął Evans. – Sprawdźmy najpierw, jak zareaguje na środek uspokajający.
– Nic mi nie będzie – upierał się Chudy. – Naprawdę. Nie będę robił kłopotów. Ani trochę. Proszę, nie zamykajcie mnie w izolatce.
Evans odwrócił się do Krótkiej Blond.
– Niech pani sobie zrobi przerwę – powiedział.
Szczupła stażystka pokręciła głową.
– Nic mi nie jest – odparła, zbierając resztki odwagi, i wróciła do karmienia starszej kobiety na wózku.
Francis zauważył, że Chudy wciąż się wpatrywał w dziewczynę, a w jego stanowczym spojrzeniu widać było coś, co wziął za niepewność, a co – jak później zdał sobie sprawę – mogło być wieloma różnymi uczuciami.
Wieczorny tłum przepychał się i narzekał przy wydawaniu lekarstw. Krótka Blond stała za siatką dyżurki, pomagając rozdawać pigułki, ale to inne, starsze i bardziej doświadczone pielęgniarki kierowały wydzielaniem wieczornych dawek. Kilkoro pacjentów głośno narzekało, jeden zaczął płakać, kiedy inny wypchnął go z kolejki, ale Francis miał wrażenie, że wybuch przy kolacji przygnębił większość mieszkańców Amherst, jeśli nie sparaliżował. Pomyślał, że w szpitalu najważniejsza jest równowaga. Leki równoważyły obłęd; wiek i zamknięcie równoważyły energię i pomysły. Wszyscy tu zaakceptowali pewną regularność, w której przestrzeń i działanie ograniczano, określano i dyscyplinowano. Nawet okazjonalne przepychanki czy sprzeczki, jak te przy wieczornym wydawaniu leków, były częścią skomplikowanego, szalonego menueta.
Francis zobaczył Chudego, który przyszedł pod dyżurkę w towarzystwie Dużego Czarnego. Kościsty mężczyzna kręcił głową.
– Nic mi nie jest, nic mi nie jest – usłyszał Francis jego narzekania. – Nie musicie mi nic dawać na uspokojenie…
Ale twarz Dużego Czarnego straciła swój zwykły, dobrotliwy wyraz. Francis usłyszał jego słowa:
– Chudy, musisz to zrobić grzecznie i po dobroci, bo inaczej wsadzimy cię w kaftan bezpieczeństwa i zamkniemy na noc w izolatce, a wiem, że tego nie chcesz. Więc weź głęboki oddech, podwiń rękaw i nie walcz z czymś, z czym nie powinno się walczyć.
Chudy kiwał głową, w tej chwili akurat pokorny, choć nadal czujnie zerkał na Krótką Blond pracującą w głębi dyżurki. Jeśli miał jakieś wątpliwości co do tego, czy stażystka może być dzieckiem szatana, dla Francisa było jasne, że nie rozwiały ich ani leki, ani perswazja. Chudy drżał, wydawał się ciągle pobudzony, ale nie opierał się siostrze Ościstej, która podeszła do niego ze strzykawką ociekającą lekarstwem, przetarła mu ramię alkoholem i sztywno wbiła igłę w skórę. Francis pomyślał, że to musiało boleć, ale Chudy niczym nie okazał, że zastrzyk był dla niego przykry. Spojrzał jeszcze raz przeciągle na Krótką Blond, potem pozwolił się odprowadzić Dużemu Czarnemu do dormitorium.
Na ulicy pod moim mieszkaniem wzmógł się wieczorny ruch. Słyszałem ryk diesli ciężarówek, co jakiś czas wycie klaksonu i nieustanny szum opon na asfalcie. W lato noc zapada powoli, wkrada się jak wstrętna myśl w przyjemnej chwili. Wyciągnięte cienie najpierw odnajdują zaułki, potem zaczynają pełznąć przez podwórka i chodniki, wspinać się po ścianach budynków i jak węże wślizgiwać się przez okna albo czają się w gałęziach drzew, aż w końcu ciemność nie zawładnie miastem. Szaleństwo, myślałem nierzadko, było trochę podobne do nocy, bo różnymi sposobami pochłaniało moje serce i moją wyobraźnię, czasem szybko i brutalnie, czasem znów powoli, subtelnie, tak że nawet się nie zorientowałem.
Próbowałem sobie przypomnieć: czy widziałem kiedyś noc ciemniejszą niż tamta w Szpitalu Western State? Albo bardziej przepełnioną szaleństwem?
Podszedłem do zlewu, nalałem wody do szklanki, upiłem łyk i pomyślałem: zapomniałem o zapachu ludzkich odchodów i koncentratów do czyszczenia. Smród uryny kontra smród środków dezynfekujących. Jak niemowlęta, starzy i zniedołężniali pacjenci nie panowali nad swoimi kiszkami, więc szpital cuchnął „wypadkami”. Żeby z tym walczyć, na każdym korytarzu znajdowały się co najmniej dwa schowki ze szmatami, mopami i wiadrami najmocniejszych, najbardziej żrących chemicznych środków czyszczących. Czasami można było odnieść wrażenie, że ktoś gdzieś zawsze szoruje podłogę. Bardzo mocne preparaty z ługiem wypalały oczy i szarpały płuca.
Trudno było przewidzieć, kiedy może dojść do „wypadku „. W normalnym świecie, jak przypuszczam, można bardziej lub mniej dokładnie zidentyfikować sytuacje stresowe i obawy, które u starszych osób zwykle powodują utratę kontroli, i coś przedsięwziąć, by te okoliczności usunąć. Wymagałoby to trochę logiki, wrażliwości, planowania i przewidywania. Nic wielkiego. Ale w szpitalu, gdzie wszystkie stresy i obawy rykoszetujące od ścian korytarzy były nieprzewidziane i rodziły się z przypadkowych myśli, zapobieganie wydawało się całkowicie niemożliwe.
Zamiast tego mieliśmy więc wiadra i żrące środki czyszczące.
A ponieważ personel musiał używać tych przedmiotów bardzo często, schowki rzadko zamykano na klucz. Oczywiście powinny być zamknięte, ale tak samo jak w przypadku tylu innych rzeczy w Szpitalu Western State, rzeczywistość zasad ustępowała przed szaleńczą praktyką.
Co jeszcze pamiętałem z tamtej nocy? Czy padało? Wiało?
Pamiętałem dźwięki.
W budynku Amherst przebywało blisko trzystu pacjentów w pomieszczeniach zaprojektowanych dla około jednej trzeciej tej liczby. Każdej nocy kilka osób przenoszono na trzecie piętro do izolatek, którymi straszono Chudego. Łóżka stały w ścisku, jedno obok drugiego, tak że pacjenci spali zaledwie kilkanaście centymetrów od siebie. Na jednej ścianie sali sypialnej ciągnął się rząd brudnych okien. Były zakratowane i zapewniały trochę wentylacji, chociaż mężczyźni śpiący pod nimi często je zamykali, bo bali się tego, co mogło czaić się po drugiej stronie.
Noc była symfonią strachu.
Chrapanie, pokasływanie i gulgotanie pomieszane z koszmarami. Ludzie mówili przez sen do nieobecnej rodziny, przyjaciół, bogów, którzy ignorowali ich modlitwy, do dręczących demonów. Zawsze ktoś płakał i łkał bez końca przez najciemniejsze godziny nocy. Wszyscy spali, nikt nie odpoczywał.
Byliśmy zamknięci na klucz z samotnością, jaką przynosi ze sobą noc.
Może to światło księżyca, przesączające się przez zakratowane okna, nie pozwoliło mi wtedy mocno zasnąć. Może wciąż byłem wzburzony tym, co wydarzyło się w ciągu dnia. Może moje głosy nie dawały mi spokoju. Często się nad tym zastanawiałem, bo wciąż nie wiem na pewno, co utrzymywało mnie w tym niezręcznym stanie między jawą a snem tamtej nocy. Peter Strażak jęczał, rzucał się na łóżku obok mojego. Noce były dla niego niełatwe; w dzień udawało mu się zachowywać zdrowy rozsądek, który w szpitalu wydawał się nie na miejscu. Ale w nocy coś zżerało go od środka. Kiedy wynurzałem się z kolejnych faz niepokoju, pamiętam, widziałem Chudego, kilka łóżek dalej – siedział ze skrzyżowanymi nogami jak Indianin na plemiennej naradzie i wpatrywał się w ścianę. Pamiętam, jak pomyślałem, że środki uspokajające nie podziałały, bo Chudy powinien spać czarnym, pozbawionym marzeń, narkotycznym snem. Cokolwiek jednak tak go zelektryzowało wcześniej, teraz z łatwością poradziło sobie z chemią. Zamiast więc spać, mężczyzna siedział i mamrotał coś do siebie, gestykulując jak dyrygent, który nie może zmusić orkiestry do gry we właściwym tempie.
Tak go zapamiętałem z tamtej nocy, samemu wahając się na granicy snu, aż do chwili, kiedy poczułem na ramieniu czyjąś dłoń. Potrząsnęła mną, żebym się obudził. To właśnie ta chwila, pomyślałem. Stąd zacznij.
Wziąłem ołówek i napisałem:
Francis spal niespokojnie, aż obudziło go niecierpliwe potrząsanie. Poczuł się, jakby czyjaś dłoń wywlokła go nagle z dziwnego, niespokojnego miejsca, przypominając mu, gdzie jest. Zamrugał, ale zanim jego wzrok przywykł do ciemności, Francis usłyszał głos Chudego. Kościsty mężczyzna szeptał cicho, ale żywo, z dziecinnym podnieceniem i radością:
– Jesteśmy bezpieczni, Mewa. Jesteśmy bezpieczni!
Francis spał niespokojnie, aż obudziło go niecierpliwe potrząsanie. Poczuł się, jakby czyjaś dłoń wywlokła go nagle z dziwnego, niespokojnego miejsca, przypominając mu, gdzie jest. Zamrugał, ale zanim jego wzrok przywykł do ciemności, Francis usłyszał głos Chudego. Kościsty mężczyzna szeptał cicho, ale żywo, z dziecinnym podnieceniem i radością:
– Jesteśmy bezpieczni, Mewa. Jesteśmy bezpieczni! - Jak skrzydlaty dinozaur przycupnął na krawędzi łóżka.
We wpadającym przez zakratowane okno świetle księżyca Francis dostrzegł na jego twarzy szaleńczy wyraz radości i ulgi.
– Bezpieczni przed czym, Chudy? – zapytał, chociaż już zadając to pytanie, uświadamiał sobie odpowiedź.
– Przed złem. – Chudy objął się ramionami. Potem majestatycznie podniósł lewą dłoń i przyłożył ją do czoła, jakby nacisk palców mógł powstrzymać część myśli i pomysłów, tak gorliwie wyrywających się na wolność.
Kiedy cofnął rękę, Francisowi wydało się, że na czole Chudego został ślad, prawie jak po sadzy. W słabym świetle nie było tego wyraźnie widać. Chudy też musiał coś poczuć, bo nagle spojrzał ze zdziwieniem na swoje palce.
Francis siadł prosto na łóżku.
– Chudy! – szepnął. – Co się stało?
Zanim wysoki mężczyzna zdołał odpowiedzieć, Francis usłyszał syk. To syczał Peter Strażak. On też się obudził, zsunął nogi z łóżka i nachylił się do współtowarzyszy.
– Chudy, mów szybko! Co się stało? – spytał szeptem. – Ale bądź cicho. Nie budź nikogo innego.
Chudy lekko potaknął. Ale kiedy się odezwał, słowa popłynęły wartkim, niemal radosnym strumieniem. Były pełne ulgi.
– Miałem widzenie, Peter. To musiał być anioł, zesłany prosto do mnie. Mewa, ta zjawa podeszła blisko, żeby mi powiedzieć…
– Co? – spytał cicho Francis.
– Że miałem rację. Od samego początku. Zło próbowało się tu dostać, Mewa. Było w szpitalu, tuż obok nas. Ale zostało zniszczone i jesteśmy już bezpieczni. – Powoli wypuścił powietrze. – Dzięki Bogu.
Francis nie wiedział, jak ma to rozumieć. Peter Strażak usiadł obok Chudego.
– Ta zjawa tu była? W tej sali? – spytał.
– Przy moim łóżku. Objęliśmy się jak bracia.
– Zjawa cię dotknęła?
– Tak. Była prawdziwa jak ty czy ja, Peter. Czułem jej życie. Jakby nasze serca biły tym samym rytmem. Ale była też nadprzyrodzona, Mewa.
Peter Strażak kiwnął głową. Potem powoli wyciągnął rękę i dotknął czoła Chudego, gdzie wciąż czerniały ślady sadzy. Roztarł coś w palcach.
– Widziałeś, jak zjawa wchodziła przez drzwi, czy pojawiła się z góry? – zapytał powoli, najpierw wskazując wejście do dormitorium, potem na sufit.
Chudy pokręcił głową.
– Nie. Po prostu przybyła, w jednej chwili, i stanęła przy moim łóżku. Wyglądała, jakby była cała skąpana w niebiańskim świetle. Ale nie widziałem dokładnie twarzy. Chyba coś ją przesłaniało. To musiał być anioł – wymamrotał podekscytowany. – Mewa, pomyśl tylko. Anioł, tutaj. W tej sali. W naszym szpitalu. Bronił nas.
Francis nic nie powiedział, ale Strażak kiwnął głową. Podniósł palce do nosa i mocno wciągnął powietrze. Zapach jakby go wystraszył; Peter gwałtownie odetchnął. Przez chwilę rozglądał się po sali. Potem zaczął mówić cichym, rozkazującym głosem, pełnym autorytetu, jak wojskowy dowódca w bezpośredniej bliskości wroga, kiedy niebezpieczeństwo może się czaić w każdym cieniu.
– Chudy. Idź do łóżka i czekaj, aż ja i Mewa wrócimy. Nic nikomu nie mów. Całkowita cisza, rozumiesz?
Chudy zaczął coś mówić, zawahał się.
– Dobrze – powiedział powoli. – Ale jesteśmy bezpieczni. Wszyscy. Nie sądzisz, że inni chcieliby się dowiedzieć?
– Najpierw upewnijmy się na sto procent, zanim rozbudzimy ich nadzieje – odparł Peter. Zabrzmiało to logicznie.
Chudy znów pokiwał głową. Wstał i wrócił do swojego łóżka. Kiedy do niego dotarł, odwrócił się i przytknął palec wskazujący do ust na znak zachowania ciszy. Peter uśmiechnął się do niego.
– Mewa – szepnął. – Chodź ze mną, natychmiast. I nie hałasuj!
W każdym jego słowie pęczniało nieokreślone napięcie, którego Francis nie umiał zgłębić.
Nie oglądając się na chłopaka, Peter Strażak zaczął się ostrożnie przekradać między łóżkami. Minął toaletę, gdzie pod drzwiami przeświecało ostre, rażące światło. Zmierzał w stronę jedynych drzwi sali sypialnej. Kilku mężczyzn się poruszyło, jeden podniósł głowę, ale przechodząc obok jego łóżka, Peter po prostu gładko go uciszył; tamten z cichym jękiem przewrócił się na drugi bok i zasnął.
Strażak doszedł do drzwi, obejrzał się i zobaczył, że Chudy znów siedzi ze skrzyżowanymi nogami na łóżku. Kościsty mężczyzna pomachał im ręką, zanim znów się położył.
Francis dołączył do Petera przy drzwiach.
– Są zamknięte na klucz – wyszeptał. – Zawsze zamykają na noc.
– Dzisiaj nie są zamknięte. – odparł powoli Peter. Na dowód złapał za klamkę i nacisnął ją lekko. Drzwi otworzyły się z cichym poszumem. – Chodź, Mewa – syknął.
W korytarzu panował mrok, gdzieniegdzie tylko słaba żarówka rzucała na podłogę mały łuk światła. Francisa w pierwszej chwili oszołomiła cisza. Korytarze Amherst zazwyczaj wypełniali ludzie, siedzieli, stali, spacerowali, palili papierosy, mówili do siebie, do nieistniejących osób, a nawet rozmawiali ze sobą nawzajem. Korytarze były żyłami szpitala, bezustannie pompującymi krew i energię do wszystkich centralnych narządów. Francis nigdy nie widział ich pustych. Uczucie samotności na korytarzu wydawało się niepokojące. Na Strażaku jednak nie robiło to wrażenia. Patrzył na środek korytarza, gdzie samotny, żółty blask biurowej lampki oznaczał dyżurkę pielęgniarek. Z miejsca, w którym stali, dyżurka wyglądała na pustą.
Peter dał krok do przodu, potem spojrzał na podłogę. Przyklęknął na jedno kolano i z wahaniem dotknął ciemnej plamy, tak samo jak dotknął sadzy na czole Chudego. Znów podniósł palce do nosa. Potem, bez słowa, gestem kazał Francisowi też się przyjrzeć.
Chłopak nie wiedział do końca, co takiego ma zobaczyć, ale pilnie uważał na wszystko, co robił Peter Strażak. Razem skradali się korytarzem w stronę dyżurki pielęgniarek, ale zatrzymali się w połowie drogi, przed jednym ze schowków.
Francis zajrzał do dyżurki – rzeczywiście była pusta. Zdziwił się, bo zawsze zakładał, że przynajmniej jedna osoba czuwa tam całą dobę. Strażak jednak patrzył na podłogę pod drzwiami schowka. Wskazał dużą plamę na linoleum.
– Co to? – spytał Francis.
Peter Strażak westchnął.
– Większe kłopoty niż kiedykolwiek miałeś – wysapał. – Słuchaj, cokolwiek jest za tymi drzwiami, nie krzycz. Po prostu przygryź język i ani słowa. I niczego nie dotykaj. Zrobisz to dla mnie? Mogę na ciebie liczyć?
Francis chrząknął potakująco, co nie przyszło mu łatwo. Czuł krew pulsującą w piersi, dźwięczącą echem w uszach, pełną adrenaliny i obaw. W tej samej sekundzie zdał sobie sprawę, że nie słyszał ani słowa od swoich głosów, odkąd Chudy go obudził.
Peter podszedł ostrożnie do drzwi składziku. Wyciągnął koszulę ze spodni od piżamy i owinął sobie dłoń luźnym materiałem, sięgając do klamki. Potem delikatnie otworzył drzwi.
Przed nimi rozdziawiła się czarna jak smoła paszcza schowka. Peter bardzo wolno wszedł do środka i sięgnął do włącznika światła na ścianie.
Nagły błysk był jak cios miecza.
Francisa oślepiło na sekundę, może nawet na krócej. Usłyszał, jak Peter Strażak przeklina zdławionym głosem.
Francis wychylił się do przodu, zaglądając do schowka nad ramieniem kompana. Potem się zachłysnął; strach i szok uderzyły w niego jak huragan. Odskoczył w tył; wydawało mu się, że z każdym oddechem wciąga do płuc rozgrzaną parę. Próbował coś powiedzieć, ale nawet „o Boże” zmieniło się w niski nieludzki jęk.
Na podłodze, na środku schowka, leżała Krótka Blond.
A raczej dawna Krótka Blond.
Była prawie naga, mundurek pielęgniarki został pocięty, zerwany z jej ciała i ciśnięty w kąt. Bieliznę miała wciąż na sobie, ale ściągniętą, tak że widać było piersi i srom. Leżała zwinięta na boku, niemal w pozycji płodowej, tyle tylko że jedną nogę miała podciągniętą, a drugą wyprostowaną, a pod jej głową i klatką piersiową rozlewało się wielkie jezioro ciemnej, bordowej krwi. Po bladej skórze spływały czerwone strumyki. Jedna ręka była wepchnięta sztywno pod ciało, druga leżała wyciągnięta – jakby Krótka Blond machała do kogoś w oddali – i spoczywała w kałuży krwi. Dziewczyna miała matowe włosy, prawie mokre, a jej skóra lśniła dziwnie, odbijając ostre światło jarzeniówki. Niedaleko leżało przewrócone wiadro ze środkiem czyszczącym. Gryzący smród atakował nozdrza. Peter Strażak nachylił się nad zwłokami, w ostatniej chwili jednak powstrzymał się przed zbadaniem pulsu, gdy obaj z Francisem zauważyli, że Krótka Blond miała poderżnięte gardło, wielką czerwono-czarną ranę, przez którą życie uciekło w kilka sekund.
Peter Strażak cofnął się na korytarz i stanął obok Francisa. Wziął długi, głęboko oddech, potem wypuścił z płuc powietrze, które zagwizdało mu cicho między zaciśniętymi zębami.
– Patrz uważnie, Mewa – powiedział ostrożnie. – Porządnie się przyjrzyj. Spróbuj zapamiętać każdy szczegół. Dobrze, Mewa? Możesz być drugą parą oczu, która to wszystko zarejestruje?
Francis powoli pokiwał głową. Śledził wzrokiem Petera Strażaka, który wrócił do schowka i bez słowa zaczął wskazywać różne rzeczy. Najpierw ranę, okrutnie szpecącą gardło Krótkiej Blond, potem przewrócone wiadro, pocięte i zerwane ubranie. Pokazał krew na bladym czole, równoległe linie opadające do oczu. Francis nie umiał sobie wyobrazić, skąd się wzięły. Peter Strażak zawahał się, potem zaczął ostrożnie przesuwać się w ciasnym pomieszczeniu i pokazywał palcem kolejne rzeczy, wszystkie elementy miejsca zbrodni, jak nauczyciel, który stuka niecierpliwie wskazówką w tablicę, żeby zwrócić na siebie uwagę rozgadanej klasy. Francis ogarniał wzrokiem to wszystko i utrwalał obrazy jak asystent fotografa.
Peter najdłużej pokazywał rękę Krótkiej Blond, wyciągniętą z dala od ciała. Francis nagle zauważył, że brakowało czterech opuszków palców, jakby ktoś je odciął i zabrał. Patrzył na to okaleczenie, oddychając spazmatycznie.
– Co widzisz, Mewa? – spytał w końcu Peter Strażak.
Francis utkwił spojrzenie w martwej kobiecie.
– Krótką Blond – odparł. – Biedny Chudy. Biedny, biedny Chudy. Musiało mu się wydawać, że naprawdę zabija zło.
– Myślisz, że to zrobił Chudy? – Peter pokręcił głową. – Przyjrzyj się uważniej – nakazał. – I powiedz, co widzisz.
Francis wpatrzył się niemal jak zahipnotyzowany w zwłoki na podłodze. Wbił wzrok w twarz kobiety i prawie zemdlał ze strachu, pomieszanego z podnieceniem i odległym poczuciem pustki. Uświadomił sobie, że nigdy przedtem nie widział nieżywego człowieka, nie z bliska. Przypomniał sobie, jak poszedł na pogrzeb ciotki, kiedy był mały; matka ściskała go mocno za rękę i przeprowadzała obok otwartej trumny, cały czas mrucząc, żeby nic nie mówił i nic nie robił, bo bała się, że syn zwróci na siebie uwagę jakimś niestosownym zachowaniem. Ale nic takiego nie zrobił, niewiele też udało mu się zobaczyć. Zapamiętał tylko biały, porcelanowy profil, który przelotnie dojrzał jak coś zauważonego za oknem pędzącego samochodu. Ale to, co widział teraz, było zupełnie czymś innym. Tym, co najgorsze w umieraniu.
– Widzę śmierć – szepnął.
Peter Strażak pokiwał głową.
– Tak, zgadza się – powiedział. – Śmierć. Do tego paskudna. Ale wiesz, co ja jeszcze widzę? – Mówił powoli, jakby odmierzając każde słowo wewnętrzną miarką.
– Co? – spytał Francis ostrożnie.
– Wiadomość – odparł Strażak. A potem, niemal z obezwładniającym smutkiem, dodał: – A zło wcale nie zostało zabite, Francis. Jest między nami, żywe tak samo jak ja i ty. – Wycofał się cicho na korytarz. – Teraz musimy wezwać pomoc.
Czasami śni mi się to, co widziałem. Czasami uświadamiam sobie, że już wcale nie śpię, tylko leżę zupełnie rozbudzony, a to nie sen, tylko wspomnienie, odciśnięte w mojej pamięci jak skamielina, co jest jeszcze gorsze. Wciąż widzę Krótką Blond oczyma wyobraźni, idealnie uchwyconą, jak na jednym ze zdjęć, które zrobiła policja później tej samej nocy. Ale podejrzewam, że policyjni fotografowie nie uzyskali takiego efektu artystycznego, jaki miała moja pamięć. Widzę śmierć Krótkiej Blond jak żywe, ale niedokładne wyobrażenie męczeństwa jakiegoś świętego, namalowane przez pośledniejszego artystę renesansu.
Pamiętam to tak… Skórę miała białą jak porcelana i idealnie czystą, twarz zastygłą w wyrazie spokoju i błogosławionego zadowolenia. Brakowało jej tylko aureoli nad głową. Jakby śmierć była jedynie większą niedogodnością, chwilą obrzydliwego cierpienia na nieuniknionej, rozkosznej i chwalebnej drodze do niebios. Oczywiście w rzeczywistości (którego to słowa nauczyłem się używać najrzadziej, jak się da) było zupełnie inaczej. Skórę miała poznaczoną ciemnymi smugami krwi, ubranie poszarpane i podarte, a rozerżnięte gardło rozwarte w parodii uśmiechu; jej twarz zastygła w przerażonym grymasie szoku i niedowierzania. Gargulec śmierci. Morderstwo w najohydniejszej postaci. Cofnąłem się od drzwi schowka, który noc wypełniła mnóstwem wibrujących, dręczących strachów. Znaleźć się blisko przemocy to tak, jakby ktoś przejechał człowiekowi po sercu papierem ściernym.
Za życia dobrze jej nie znałem. Lepiej miałem poznać młodą kobietę dopiero po jej śmierci.
Kiedy Peter Strażak odwrócił się od zwłok, krwi i wszystkich dużych oraz małych śladów morderstwa, nie wiedziałem, co się stanie. On musiał orientować się o wiele lepiej, bo natychmiast pouczył mnie raz jeszcze, żebym niczego nie dotykał, trzymał ręce w kieszeniach, a swoje zdanie zachował dla siebie.
– Mewa – powiedział – niedługo ludzie zaczną zadawać pytania. Bardzo wredne. I mogą je zadawać w wyjątkowo nieprzyjemny sposób. Będą twierdzić, że chcą tylko informacji, ale wierz mi, będą chcieli pomóc wyłącznie sobie samym. Odpowiadaj krótko i na temat, nie wyrywaj się z niczym ponad to, co widziałeś i słyszałeś tej nocy. Rozumiesz?
– Tak – przyznałem nie do końca zgodnie z prawdą. – Biedny Chudy – powtórzyłem.
Peter Strażak kiwnął głową.
– Zgadza się, biedny. Ale nie z tego powodu, o którym myślisz. W końcu osobiście i z bliska obejrzy sobie zło. Może wszyscy obejrzymy.
Poszliśmy razem korytarzem do pustej dyżurki pielęgniarek. Nasze bose stopy plaskały cicho o podłogę. Furtka z siatki, która powinna być zamknięta na klucz, stała otworem. Na podłodze leżało kilka papierów, ale mogły spaść z biurka, kiedy ktoś po prostu szybko się poruszył. O tym, że coś się tu stało, świadczyły jeszcze trzy rzeczy: szeroko otwarta szafka z lekami, rozrzucone plastikowe pudełka z pigułkami, zdjęta słuchawka z solidnego czarnego telefonu. Peter pokazał mi to wszystko tak samo jak wcześniej, kiedy badaliśmy schowek. Potem odłożył słuchawkę i od razu znów ją podniósł, żeby włączył się sygnał. Przez zero połączył się ze szpitalną ochroną.
– Ochrona? W budynku Amherst zdarzył się wypadek – zakomunikował szybko. – Lepiej niech ktoś tu natychmiast przyjdzie. - Gwałtownie się rozłączył, znów zaczekał na sygnał, po czym wykręcił 911. – Dobry wieczór – powiedział spokojnie sekundę później. - Chcę poinformować, że w budynku Amherst Szpitala Western State doszło do zabójstwa, w okolicach dyżurki pielęgniarek. – Przerwał. - Nie, nie podam swojego nazwiska. Powiedziałem już wszystko, co na razie musicie wiedzieć: rodzaj i miejsce zdarzenia. Reszta powinna być cholernie oczywista, kiedy tu przyjedziecie. Przywieźcie techników od zabezpieczania śladów, detektywów i kogoś z biura koronera. Podejrzewam też, że powinniście się pospieszyć. – Odłożył słuchawkę i odwrócił się do mnie. - Teraz będzie bardzo wesoło – powiedział z lekką kpiną i być może czymś więcej niż tylko zainteresowaniem.
To właśnie pamiętałem. Na ścianie napisałem:
Francis nie zdawał sobie sprawy z rozmiarów chaosu, jaki miał się rozpętać nad jego głową niczym nagła burza dusznego, letniego wieczoru…
Francis nie zdawał sobie sprawy z rozmiarów chaosu, jaki miał się rozpętać nad jego głową niczym nagła burza dusznego, letniego wieczoru. Do tej pory zbliżył się do przestępstwa najbardziej w chwili, gdy sam nieszczęśliwie wpakował się w kłopoty – wszystkie jego głosy jednocześnie na niego wrzeszczały, a świat odwrócił się do góry nogami; wybuchł wtedy i zagroził rodzinie, a potem sobie, kuchennym nożem, za co trafił do szpitala. Próbował wydobyć z pamięci, co takiego zobaczył i co to oznaczało, ale wydawało się, że to leży tuż poza zasięgiem myśli, w krainie szoku. Uświadomił sobie, że jego głosy mówią nerwowym, stłumionym tonem, gdzieś głęboko w głowie. Same słowa strachu. Przez chwilę rozglądał się w panice i zastanawiał, czy nie powinien po prostu uciec do swojego łóżka i tam zaczekać, ale nie mógł się poruszyć. Mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa. Poczuł się jak ktoś porwany i unoszony przez silny prąd. Razem z Peterem czekał przy dyżurce pielęgniarek; po kilku sekundach usłyszał charakterystyczny odgłos biegnących stóp i brzęk kluczy. Po chwili drzwi frontowe się otworzyły i do środka wpadło dwóch ochroniarzy. Obaj mieli latarki i długie czarne pałki. Byli ubrani w takie same, szare mundury koloru mgły. Przez chwilę ich sylwetki rysowały się w otwartych drzwiach. Wyglądali, jakby rozmywali się w słabym oświetleniu szpitalnego korytarza. Potem szybko zbliżyli się do dwóch pacjentów.
– Dlaczego nie jesteście w dormitorium? – zapytał pierwszy, potrząsając pałką. – Nie wolno wam wychodzić – dodał niepotrzebnie. – Gdzie dyżurna pielęgniarka?
Drugi go ubezpieczał, gotowy do ataku, gdyby Francis i Peter stwarzali zagrożenie.
– To wy wezwaliście ochronę? – zapytał ostro. Potem powtórzył pytanie partnera: – Gdzie dyżurna pielęgniarka?
Peter wskazał kciukiem schowek.
– Tam – powiedział.
Pierwszy ochroniarz, gruby mężczyzna z wojskową fryzurą i tłustą szyją, wylewającą się fałdami zza ciasnego kołnierzyka, wskazał Francisa i Petera pałką.
– Nie ruszać się, zrozumiano? – Odwrócił się do partnera. – Jak tylko któryś drgnie, dowal im.
Partner, żylasty, mały człowieczek z krzywym uśmiechem, odpiął od paska pojemnik z gazem paraliżującym. Gruby poszedł szybko korytarzem, dysząc z wysiłku. W lewej ręce trzymał latarkę, w prawej pałkę. Łuk światła wycinał ruchome plastry z szarego korytarza. Francis zauważył, że ochroniarz otworzył drzwi schowka, nie stosując zabezpieczeń, o których wcześniej pomyślał Peter.
Przez chwilę mężczyzna stał zmartwiały, z opadniętą szczęką. Potem chrząknął, powiedział „Jezu Chryste!” i zatoczył się w tył, kiedy snop światła latarki oświetlił zwłoki pielęgniarki. Potem szybko skoczył do przodu. Z miejsca, gdzie stali, zobaczyli, że strażnik chwyta nadgarstek Krótkiej Blond, żeby sprawdzić puls.
– Niech pan tego nie robi – powiedział cicho Peter. – Narusza pan miejsce zbrodni.
Mniejszy strażnik zbladł, chociaż nie widział jeszcze w pełni tego, co znajdowało się w schowku. Głos miał piskliwy ze zdenerwowania.
– Milczeć! – krzyknął. – Pieprzone świry, zamknąć się!
Gruby znów odskoczył w tył i odwrócił się do Francisa i Petera Strażaka. Był zszokowany. Mamrotał przekleństwa.
– Nie ruszać się! Cholera, nie ruszać się! – ryczał z wściekłością. Szedł do nich, wdeptując w jedną z kałuż krwi, na które tak bardzo uważał Peter. Złapał Francisa za ramię, obrócił go szarpnięciem, pchnął na siatkę. Trzasnął pałką po nogach. Francis runął na kolana. Ból wybuchł mu w oczach jak biały fosfor; chłopak zachłysnął się powietrzem, które kłuło niczym igły. Zakręciło mu się wściekle w głowie. Przez chwilę myślał, że zemdleje. Potem, kiedy odzyskał oddech, siła ciosu zmalała, pozostawiając tylko dudniący tępym bólem siniak na jego pamięci. Mniejszy strażnik natychmiast zrobił to samo, co jego partner – obrócił Petera Strażaka i uderzył go pałką w dół pleców. Efekt był ten sam; Peter, charcząc, padł na kolana. Obaj zostali natychmiast skuci kajdankami i rzuceni płasko na podłogę. Francis poczuł smród środka dezynfekującego, którym bezustannie zmywano korytarz.
– Pieprzone świry – klął strażnik. Potem wszedł do dyżurki i wykręcił numer. Zaczekał chwilę, aż ktoś po drugiej stronie odbierze. – Doktorze, mówi Maxwell z ochrony. Mamy duże kłopoty w Amherst. Niech pan tu szybko przyjdzie. – Zawahał się i dodał, najwyraźniej odpowiadając na pytanie. – Dwóch pacjentów zabiło pielęgniarkę.
– Nie! – wykrztusił Francis. – My nie…
Ale jego protest uciął mocny kopniak w udo, wymierzony przez mniejszego mężczyznę. Chłopak przygryzł wargi. Chciał się odwrócić do Petera Strażaka, ale bał się, że znów dostanie kopniaka, więc ani drgnął. Usłyszał odgłos syren w ciemności na zewnątrz, głośniejszy z każdą sekundą. Wycie zatrzymało się przed wejściem do Amherst, potem zniknęło jak zły sen.
– Kto wezwał gliny? – spytał mniejszy strażnik.
– My – odparł Peter.
– Jezu Chryste. – Strażnik znów kopnął Francisa i zamierzył się do kolejnego ciosu.
Chłopak przygotował się na ból, ale cios nie padł.
– Hej! Co wy wyrabiacie? – wykrztusił strażnik. Wymówił to jak polecenie, wręcz żądanie. Francisowi udało się lekko odwrócić głowę. Zobaczył, że Napoleon i kilku innych mężczyzn z dormitorium otworzyli drzwi i stali niepewnie w progu, nie wiedząc, czy wolno im wyjść na korytarz. Wycie syren musiało wszystkich pobudzić, pomyślał. W tej samej chwili ktoś włączył światło. Całe wnętrze zatopiło się w błysku. Z południowego końca budynku dobiegły piskliwe, żałosne wrzaski; ktoś zaczął walić w drzwi dormitorium kobiet. Stalowe płyty i zasuwy wytrzymały, ale dźwięk, niczym huk bębnów, niósł się echem po korytarzu.
– Cholera jasna! – krzyknął strażnik z wojskową fryzurą. – Wy! – Wskazał pałą Napoleona i innych lękliwych, ale ciekawych mężczyzn, którzy wyszli z sali sypialnej. – Do środka! Ale już!
Ruszył w ich stronę, wyciągając rękę jak policjant kierujący ruchem, potrząsając groźnie pałką. Francis zobaczył, że mężczyźni cofają się z lękiem. Strażnik rzucił się na drzwi, zatrzasnął je i zaryglował. Odwrócił się i pośliznął na jednej z ciemnych plam krwi na korytarzu. Dobijanie się do drzwi z żeńskiej części korytarza przybrało na sile, a Francis usłyszał dwa nowe głosy za swoją głową.
– Co tu się dzieje, do cholery?
– Co wy robicie?
Znów się odwrócił i za leżącym na podłodze Peterem Strażakiem dostrzegł dwóch mundurowych policjantów. Jeden z nich sięgał po broń; nie wyciągał jej, ale nerwowo odpiął klapę kabury.
– Dostaliśmy zgłoszenie zabójstwa – oznajmił drugi. Potem pewnie zobaczył krew na korytarzu, bo minął dyżurkę i podszedł do drzwi schowka.
Francis śledził go wzrokiem. Widział, jak mężczyzna zatrzymuje się przed samymi drzwiami. W przeciwieństwie jednak do strażników, policjant nic nie powiedział. Po prostu patrzył, podobny w tej chwili do wielu pacjentów, którzy gapili się w przestrzeń, widząc w niej to, co chcieli zobaczyć, a co nie było rzeczywistym obrazem.
Od tamtej chwili wszystko potoczyło się szybko i wolno zarazem. Francis miał wrażenie, że czas stracił władzę nad wydarzeniami tej nocy, a kolejność godzin została zaburzona. Szybko zamknięto go w sali do terapii, niedaleko schowka, w którym technicy rozkładali przybory, a fotografowie wypstrykiwali całe klisze zdjęć. Każdy błysk flesza był jak uderzenie błyskawicy na odległym horyzoncie i wywoływał krzyki i zamieszanie w zamkniętych dormitoriach, powiększając jeszcze napięcie. Francis został bezceremonialnie ciśnięty na krzesło przez mniejszego z dwóch strażników i pozostawiony sam sobie. Po kilku minutach przyszło do niego dwóch detektywów w cywilnych ubraniach i doktor Gulptilil. Francis cały czas był w piżamie i kajdankach, siedział na niewygodnym, drewnianym krześle. Domyślał się, że Peter Strażak jest w podobnej sytuacji, ale nie miał pewności. Wolałby nie zostawać z policjantami sam na sam.
Obaj detektywi nosili wymięte, źle dopasowane garnitury. Mieli krótko ostrzyżone włosy i kanciaste szczęki, twarde spojrzenie i ostry sposób mówienia. Byli podobnej budowy; Francis pomyślał, że gdyby spotkał tych mężczyzn po raz drugi, pewnie by ich pomylił. Nie dosłyszał nazwisk, kiedy się przedstawili, bo patrzył na doktora Gulptilila, szukając otuchy. Lekarz jednak siadł pod ścianą i milczał, po tym jak pouczył pacjenta, że ma powiedzieć detektywom prawdę. Jeden detektyw zajął miejsce obok Francisa, a drugi przysiadł na biurku przed chłopakiem. Prawie beztrosko kołysał nogą, ale siedział tak, żeby widać było wyraźnie czarną kaburę ze stalowoniebieskim pistoletem przy pasie. Uśmiechał się krzywo, przez co każde jego słowo brzmiało nieszczerze.
– A więc, panie Petrel, dlaczego był pan na korytarzu po zgaszeniu świateł? – zapytał.
Francis się zawahał. Przypomniał sobie wskazówki Petera Strażaka, a potem streścił to, jak obudził go Chudy, jak poszedł za Peterem na korytarz i znalazł ciało Krótkiej Blond. Detektyw najpierw pokiwał, a za chwilę pokręcił głową.
– Drzwi do dormitorium są zamknięte, panie Petrel. Jak co noc. – Zerknął na doktora Gulptilila, który gorliwie przytaknął.
– Dzisiaj nie były.
– Chyba panu nie wierzę.
Francis nie wiedział, co na to powiedzieć.
Policjant milczał przez chwilę, pozwalając ciszy rozpełznąć się po pokoju i zdenerwować Francisa jeszcze bardziej.
– Niech mi pan powie, Petrel… Mogę panu mówić Francis?
Chłopak pokiwał głową.
– Dobra, Franny. Jesteś młodym facetem. Uprawiałeś seks z kobietą przed dzisiejszym razem?
Francis odchylił się na krześle.
– Dzisiejszym razem? – spytał.
– Aha – mruknął detektyw. – To znaczy, przed dzisiejszym seksem z tą pielęgniarką. Miałeś kiedyś kontakty z dziewczynami?
Francis był zupełnie zdezorientowany. Głosy huczały mu w uszach, wykrzykując najróżniejsze sprzeczne rady. Spojrzał na Gulptilila, próbując dostrzec, czy tamten widzi kłębiący się w nim jazgot. Ale doktor wycofał się w cień i Francis nie mógł wypatrzyć jego twarzy.
– Nie – powiedział; jego odpowiedź szpeciło wahanie.
– Nie? Nigdy? Taki przystojniak jak ty? To przykre. Zwłaszcza kiedy ci odmówiła, założę się. A ta pielęgniarka nie była o wiele starsza od ciebie, prawda? Musiałeś się nieźle wkurzyć, kiedy ci odmówiła.
– Nie – powtórzył Francis. – To nie tak.
– Nie odmówiła ci?
– Nie, nie, nie.
– Chcesz powiedzieć, że zgodziła się na seks, a potem sama się zabiła?
– Nie. Pan nie rozumie.
– Jasne. Oczywiście. – Detektyw spojrzał na partnera. – A więc nie zgodziła się na seks, a ty ją zabiłeś? Tak było?
– Nie, to pomyłka.
– Franny, nic już nie rozumiem. Mówisz, że byłeś na korytarzu po zamknięciu drzwi, kiedy nie powinno cię tam być, w schowku leży zgwałcona i zamordowana pielęgniarka, a ty znalazłeś się poza dormitorium zupełnie przypadkiem? Przecież to bez sensu. Nie sądzisz, że mógłbyś trochę bardziej współpracować?
– Nie wiem – odparł Francis.
– Czego nie wiesz? Jak nam pomóc? Powiedz po prostu, co się stało, kiedy pielęgniarka ci odmówiła. To takie trudne? Wszystko będzie jasne i zamkniemy sprawę jeszcze dzisiaj.
– Tak. Albo nie – wykrztusił Francis.
– A może ty i twój kumpel postanowiliście we dwóch złożyć tej pielęgniarce nocną wizytę, a potem sprawa wymknęła się spod kontroli. Posłuchaj, Franny, bądźmy po prostu szczerzy. Umówmy się co do jednego, dobrze?
Co do czego? – spytał z wahaniem Francis. Słyszał, jak łamie mu się głos.
– Po prostu masz mówić prawdę.
Francis pokiwał głową.
– Świetnie – detektyw ciągnął cichym, łagodnym, uwodzicielskim głosem, prawie tak, jakby każde jego słowo słyszał tylko Francis. Wydawało się, że drugi policjant i doktor Piguła wyparowali z małego pokoju, a detektyw mówił dalej, kusząco jak syrena, sprawiając, że jedyną możliwą interpretacją była jego własna. – Może ona was podpuściła. Myśleliście, że będzie bardziej towarzyska, niż się okazała. Małe nieporozumienie. To wszystko. Nie dogadaliście się. A potem sprawy wymknęły się spod kontroli. Więc tak naprawdę to był tylko wypadek. Słuchaj, Franny, nikt nie będzie miał do ciebie pretensji. Ostatecznie za coś tu jesteś. Już zostałeś zdiagnozowany jako lekko szurnięty, więc nic nowego nie odkryjemy. Teraz odgadłem, Franny?
Francis wziął głęboki oddech.
– W żadnym wypadku – odparował ostro. Przeszło mu przez myśl, że sprzeciwienie się przekonującemu detektywowi było najodważniejszą rzeczą, jaką zrobił.
Detektyw szybko wstał, pokręcił głową i zerknął na partnera. Drugi mężczyzna przeskoczył przez pokój, zdawałoby się, jednym susem, huknął pięściami w stół i nachylił się do Francisa, wrzeszcząc i całego go opluwając.
– Cholera jasna! Ty świrze! Zabiliście ją i my to wiemy! Przestań pieprzyć głupoty i mów prawdę, albo dostaniesz taki łomot, że się zesrasz!
Francis szarpnął się w tył, odsunął razem z krzesłem, ale detektyw złapał go za koszulę i pociągnął do przodu. Chwycił go za włosy i uderzył jego głową o stół. Oszołomiony Francis odbił się od blatu i poczuł na wargach krew kapiącą z nosa. Otrząsnął się, próbując odzyskać zmysły, ale zakręcił nim silny cios otwartą dłonią w policzek. Ból przeszył twarz i pękł za oczami. Francis stracił równowagę i upadł na podłogę. Kręciło mu się w głowie, był zdezorientowany. Pragnął, żeby ktoś albo coś przyszło mu na pomoc.
Detektyw złapał go, podniósł, jakby chłopak nic nie ważył, i cisnął z powrotem na krzesło.
– A teraz, do cholery, mów prawdę!
Zamachnął się, gotów znów uderzyć przesłuchiwanego, ale wstrzymał rękę, jakby czekając na odpowiedź.
Wewnętrzne głosy Francisa rozpierzchły się po ciosach. Wykrzykiwały ostrzeżenia gdzieś z głębi niego, odległe i niewyraźne. Francis czuł się trochę tak, jakby stał na samym końcu pokoju pełnego nieznajomych ludzi, mówiących różnymi językami.
– Gadaj! – wrzasnął detektyw.
Chłopak nie odpowiedział. Zamiast tego zacisnął dłonie na ramie krzesła i przygotował się na następny cios. Detektyw podniósł rękę, potem ją opuścił. Chrząknął z rezygnacją i wycofał się. Na jego miejsce podszedł pierwszy mężczyzna.
– Franny, Franny powiedział kojąco. – Dlaczego tak złościsz mojego przyjaciela? Nie możesz wyjaśnić wszystkiego dzisiaj, żebyśmy mogli iść do domu i położyć się spać? Żeby wszystko wróciło do normy? W pewnym sensie! – uśmiechnął się, mierząc wzrokiem pomieszczenie. Nachylił się do Francisa i konspiracyjnie zniżył głos. – Wiesz, co się dzieje w pokoju obok, prawda?
Francis pokręcił głową.
– Twój kumpel, ten drugi, który brał udział w dzisiejszej zabawie, właśnie cię wsypuje.
– Wsypuje mnie?
– Obwinia cię za wszystko, co się stało. Mówi tamtym detektywom, że to był twój pomysł i że to ty gwałciłeś i mordowałeś, a on tylko patrzył. Próbował cię powstrzymać, ale ty nie chciałeś go słuchać. Zwala na ciebie winę za cały ten żałosny bałagan.
Francis przemyślał to, potem pokręcił głową. Sugestia detektywa była równie nieprawdopodobna i szalona, jak wszystko inne, co wydarzyło się tej nocy. Przesunął językiem po wargach i pod słonym smakiem krwi poczuł opuchliznę.
– Powiedziałem już, co wiem – wymamrotał.
Pierwszy detektyw się skrzywił, jakby nie mógł zaakceptować takiej odpowiedzi. Drugi podszedł bliżej i nachylił się do Francisa. Chłopak skulił ramiona w oczekiwaniu następnego ciosu, niezdolny się poruszyć ani bronić. Był całkowicie bezradny. Mocno zacisnął oczy.
Ale zanim cios spadł, skrzypnęły otwierane drzwi.
Dźwięk sprawił, że wszystko w pokoju zaczęło się dziać w dziwnym, zwolnionym tempie. Francis widział w drzwiach mundurowego policjanta i dwóch detektywów, nachylonych ku niemu w prowadzonej stłumionymi głosami rozmowie. Po chwili wymiana zdań stała się bardziej ożywiona, chociaż głosy pozostały ciche. W końcu pierwszy detektyw pokręcił głową i westchnął, prychnął cicho z obrzydzeniem i odwrócił się do Francisa.
– Hej, Franny, powiedz mi jedno: facet, który podobno cię obudził, ten, o którym mówiłeś na początku naszej pogawędki, to ten sam, który wcześniej zaatakował pielęgniarkę na kolacji? Rzucił się na nią na oczach całej zgrai?
Francis pokiwał głową.
Detektyw przewrócił oczami i zrezygnowany odrzucił głowę w tył.
– Cholera – mruknął. – Tracimy tu tylko czas. – Odwrócił się do doktora Gulptilila, wciąż kryjącego się w cieniu. – Dlaczego, do diabła, nie powiedział nam pan o tym wcześniej? – spytał ze złością. – Wszyscy tu macie nierówno pod sufitem?
Piguła nie odpowiedział.
– Cholera, coś jeszcze bardzo istotnego pan przemilczał, doktorze?
Piguła potrząsnął głową.
– Jasne – prychnął sarkastycznie detektyw. Wskazał Francisa. – Bierzemy go.
Mundurowy wypchnął chłopaka na korytarz. Francis zerknął w lewo. Z sąsiedniego pomieszczenia wychodziła inna grupa policjantów z Peterem Strażakiem. Peter miał czerwone, spore otarcie pod prawym okiem, ale dumnie i gniewnie patrzył przed siebie, jakby wszystkich policjantów miał w pogardzie. Francis żałował, że sam nie umie zachowywać się tak stanowczo. Pierwszy detektyw złapał go nagle za ramię i lekko odwrócił, żeby chłopak mógł zobaczyć Chudego, skutego kajdankami i trzymanego przez dwóch mundurowych. Za nim, daleko na końcu korytarza, sześciu szpitalnych strażników spędziło w ciasną grupę wszystkich mieszkających w Amherst mężczyzn, z dala od miejsca, w którym technicy fotografowali i obmierzali schowek. Spomiędzy policjantów wyłoniło się dwóch sanitariuszy. Wieźli czarny worek na zwłoki na przykrytych białym prześcieradłem noszach, takich samych, na jakich Francisa przywieziono do Szpitala Western State.
Zebrani pacjenci chóralnie jęknęli na ten widok. Kilku mężczyzn zaczęło płakać, inni się odwrócili, jakby nie patrząc, mogli uniknąć zrozumienia tego, co się stało. Jeszcze inni zesztywnieli, a kilku po prostu dalej robiło to, co do tej pory, czyli machało rękami, kiwało się, tańczyło albo wpatrywało w ściany. Francis słyszał, jak coś do siebie mamrotali. Skrzydło kobiet uciszono, ale kiedy zwłoki wyjechały, pacjentki, choć zamknięte, musiały coś wyczuć, bo łomotanie do drzwi natychmiast rozpoczęło się na nowo, rozgrzmiało jak werble na wojskowym pogrzebie. Francis obejrzał się na Chudego, który z osłupieniem wpatrywał się w przejeżdżające obok niego na noszach ciało pielęgniarki. W jasnym świetle korytarza Francis zobaczył ciemne smugi bordowej krwi na jego luźnej nocnej koszuli.
– To on cię obudził, Franny? – spytał pierwszy detektyw tonem człowieka przywykłego do wydawania poleceń.
Francis kiwnął głową.
– A kiedy cię obudził, wyszliście na korytarz, gdzie znaleźliście pielęgniarkę już martwą, tak? Potem wezwaliście ochronę, zgadza się?
Francis znów przytaknął. Detektyw spojrzał na policjantów stojących obok Petera Strażaka, którzy również pokiwali głowami.
– Nasz mówi to samo – odpowiedział jeden z nich na milczące pytanie.
Chudy drżał. Miał bladą twarz, a jego dolna warga trzęsła się ze strachu.
Spojrzał na krępujące go kajdanki, potem złożył ręce jak do modlitwy. Spojrzał przez korytarz na Francisa i Petera.
– Mewa – zawołał drżącym głosem, wyciągając błagalnie dłonie. – Opowiedz im o aniele. Opowiedz o aniele, który przyszedł do mnie w środku nocy i powiedział, żeby zająć się złem. Jesteśmy już bezpieczni, powiedz im, proszę, Mewa. – W jego głosie dźwięczała żałosna nuta, jakby każde słowo pogrążało go głębiej w rozpaczy.
Nagle detektyw wrzasnął na Chudego, który skulił się pod nawałą pytań, spadających na niego jak grad włóczni albo strzał.
– Skąd masz tę krew na koszuli? Skąd masz na rękach krew tej pielęgniarki?
Chudy spojrzał na swoje palce i pokręcił głową.
– Nie wiem – odparł. – Może przyniósł mi ją anioł?
Korytarzem nadszedł umundurowany mężczyzna z małą plastikową torebką. W pierwszej chwili Francis nie dostrzegł, co w niej było, ale kiedy policjant zbliżył się, chłopak rozpoznał małą, białą, trójrożną czapkę, jakie często nosiły pielęgniarki. Ta jednak wyglądała na pogniecioną, a jeden jej róg miał plamę w kolorze smug na koszuli Chudego.
– Chyba chciał sobie zachować na pamiątkę – mruknął policjant. – Znaleźliśmy to pod jego materacem.
– Znaleźliście nóż? – spytał detektyw. Mundurowy pokręcił głową.
– A opuszki palców? Policjant znów zaprzeczył.
Detektyw przez chwilę oceniał sytuację, potem odwrócił się na pięcie do Chudego, który wciąż kulił się pod ścianą, otoczony przez policjantów, niższych od niego, ale w tej chwili nad nim górujących.
– Skąd masz czapkę? – spytał. Chudy pokręcił głową.
– Nie wiem, nie wiem – załkał. – Nie brałem jej.
– Była pod twoim materacem. Po co ją tam włożyłeś?
Nie włożyłem, nie włożyłem.
– Nieważne – odparł policjant ze wzruszeniem ramion. – I tak mamy już więcej, niż nam trzeba. Niech ktoś przeczyta mu prawa. Zabieramy się z tego domu wariatów.
Policjanci zaczęli popychać i poganiać Chudego korytarzem. Francis widział panikę szarpiącą ciałem mężczyzny. Chudy miał skurcze, jakby przeszywał go prąd.
– Nie, proszę, ja nic nie zrobiłem. Proszę. Och, zło, zło jest wszędzie dookoła, proszę, nie zabierajcie mnie, tu jest mój dom, proszę!
Rozpaczliwe zawodzenia Chudego niosły się echem po korytarzu. Francis poczuł, że ktoś zdejmuje mu kajdanki. Podniósł wzrok i Chudy podchwycił jego spojrzenie.
– Mewa, Peter, proszę, pomóżcie mi – zawołał z ogromnym cierpieniem w każdym słowie. – Powiedzcie im, że to anioł. Przyszedł do mnie w środku nocy. Powiedzcie im. Pomóżcie mi, proszę.
A potem, popychany przez gromadę policjantów, zniknął za drzwiami budynku Amherst, połknięty przez resztki nocy.
Pewnie trochę tamtej nocy spałem, ale nie pamiętam samego zamykania oczu.
Nie przypominam sobie nawet oddychania.
Piekła mnie spuchnięta warga; nawet kiedy przepłukałem usta wodą, czułem smak krwi w miejscu, gdzie policjant mnie uderzył. Nogi miałem miękkie od ciosu pałki strażnika, a w głowie kręciło mi się po tym wszystkim, co zobaczyłem. Nie ma znaczenia, ile minęło lat od tamtej nocy, ile dni zmieniło się w dekady. Wciąż czuję ból po spotkaniu z władzami, które uznały mnie – choć tylko na chwilę – za zabójcę. Kiedy leżałem sztywno na swojej pryczy, trudno było mi skojarzyć Krótką Blond, która wcześniej tego samego dnia jeszcze żyła, ze zmasakrowaną postacią, wywiezioną w worku na zwłoki, a potem pewnie rzuconą na zimny stalowy stół, gdzie czekała na skalpel patologa. Tak samo trudno pogodzić mi te dwa obrazy dzisiaj. Prawie tak, jakby to były dwa różne byty, zupełnie do siebie niepodobne i niemające ze sobą prawie nic wspólnego.
Pamiętam wyraźnie: leżałem bez ruchu w ciemności, czując bezlitosny ciężar każdej mijającej sekundy, świadomy, że całe dormitorium jest poruszone; zwyczajne nocne odgłosy niespokojnego snu rozbrzmiewały o wiele głośniej, podkreślone nerwowością i paskudnym napięciem, oklejającymi duszną atmosferę pokoju niczym świeża warstwa farby. Dookoła mnie ludzie wiercili się i rzucali, mimo dodatkowych porcji lekarstw, które rozdano, zanim zapędzono nas z powrotem do sal. Chemiczny spokój. A przynajmniej o to chodziło Pigule, panu Złemu i reszcie personelu; lęki i obawy zrodzone tamtej nocy nie dawały się jednak przytłumić. Wierciliśmy się, chrząkając i jęcząc, łkając i płacząc, wzburzeni i przerażeni. Wszyscy baliśmy się kilku pozostałych do świtu godzin i tego, co świt miał przynieść.
Wszyscy oprócz jednego nieobecnego, oczywiście. Nagłe zniknięcie Chudego z naszej małej, obłąkanej społeczności pozostawiło po sobie cień. Odkąd pojawiłem się w budynku Amherst, jeden czy dwóch naprawdę starych i zniedołężniałych mężczyzn zmarło z tak zwanych przyczyn naturalnych, które jednak trafniej byłoby nazwać „zaniedbaniem” i „samotnością”. Czasami zdarzał się cud i ktoś, komu zostało jeszcze trochę życia, był wypuszczany. O wiele częściej ochrona przenosiła kogoś, kto nie przestrzegał zasad albo tracił panowanie nad sobą, do jednej z izolatek na piętrze. Tacy wracali zwykle po kilku dniach ze zwiększonymi dawkami leków; bardziej powłóczyli nogami i mieli silniejsze skurcze mięśni twarzy. Tak więc zniknięcia się zdarzały. Ale nieobecność Chudego nie była zwyczajna i stąd właśnie zrodziły się targające nami uczucia, kiedy pierwsze promienie świtu zaczęły przesączać się przez kraty w oknach.
Zrobiłem sobie dwie grzanki z serem, nalałem wody z kranu do niezbyt czystej szklanki i oparłem się o kuchenny blat, jedząc. Zapomniany papieros dopalał się w przepełnionej popielniczce trochę dalej, a ja patrzyłem, jak wąska smużka dymu wznosi się w zatęchłe powietrze mojego mieszkania.
Peter Strażak palił.
Ugryzłem kanapkę i popiłem wodą. Kiedy spojrzałem na drugi koniec pokoju, on już tam był. Sięgnął po niedopałek mojego papierosa i podniósł go do ust.
– W szpitalu można było palić bez poczucia winy – powiedział, trochę przewrotnie. – W sumie, co gorsze: rak czy szaleństwo?
– Peter – powiedziałem. – Nie widziałem cię od lat.
– Tęskniłeś za mną, Mewa?
Kiwnąłem głową. Peter wzruszył ramionami, jakby mnie przepraszał.
– Dobrze wyglądasz, Mewa. Może trochę schudłeś, ale wcale się nie postarzałeś. - Wypuścił kilka kółek dymu i zaczął się rozglądać po pokoju. – A więc tu mieszkasz? Nieźle. Widzę, że wszystko jakoś się układa.
– Czy ja wiem? Idzie tak, jak można się było spodziewać.
– Zgadza się. To właśnie było niezwykłe w życiu wariata, prawda, Mewa? Mieliśmy pokręcone oczekiwania. Normalne rzeczy, jak utrzymanie pracy, założenie rodziny i chodzenie na mecze w niedzielne popołudnia, to najtrudniej było nam osiągnąć. A więc wszystko odwróciliśmy. Zrewidowaliśmy i okopaliśmy się na nowych pozycjach.
Wyszczerzyłem się w uśmiechu.
– Tak, właśnie tak. Na przykład posiadanie kanapy to duże osiągnięcie.
Peter odrzucił głowę w tył i zaśmiał się.
– Posiadanie kanapy i droga do zdrowia psychicznego. Brzmi jak tytuł jednej z prac, które pan Zły ciągle pisał do swojego doktoratu, którego nie skończył – Peter dalej się rozglądał – Masz przyjaciół?
Pokręciłem głową.
– Nie.
– Wciąż słyszysz głosy?
– Trochę, czasami. Właściwie tylko echa. Albo szepty. Prochy, którymi ciągle mnie faszerują, wyciszają cały jazgot.
– Chyba nie są aż takie złe, skoro ja tu jestem. - Peter mrugnął porozumiewawczo.
Rzeczywiście.
Peter podszedł do kuchennych drzwi i spojrzał na zapiski na ścianie. Poruszał się z tą samą atletyczną gracją, jaką zapamiętałem z godzin spędzonych na wspólnych spacerach w budynku Amherst. Peter Strażak nie powłóczył nogami ani się nie potykał. W ogóle się nie zmienił przez dwadzieścia lat. Tylko czapkę Red Soksów, którą wtedy często zakładał, teraz nosił w tylnej kieszeni dżinsów. Wciąż miał gęste i długie włosy, a uśmiech taki sam jak zapamiętałem, jakby niedawno usłyszał kawał i jeszcze nie minęło mu rozbawienie.
– Jak ci idzie opowieść? – spytał.
– Wszystko wraca.
Zaczął coś mówić, przerwał i wbił wzrok w kolumny słów wyskrobane na ścianie.
– Co im o mnie powiedziałeś? – spytał.
– Nie dość – odparłem. – Ale pewnie sami już doszli do tego, że nigdy nie byłeś szalony. Nie słyszałeś głosów. Nie miałeś zwidów, dziwacznych przekonań ani drastycznych myśli. A przynajmniej nie byłeś tak szalony jak Chudy, Napoleon, Kleo czy ktokolwiek inny. Nawet jak ja, skoro o tym już mowa.
Peter uśmiechnął się, lekko, krzywo.
– Porządny katolik liczna irlandzka rodzina z Dorchester, drugie pokolenie. Tata, który za dużo pił w sobotnie wieczory, i matka, która wierzyła w demokratów i siłę modlitwy. Służba publiczna, nauczyciele w podstawówkach, gliniarze i żołnierze. Regularna obecność na niedzielnej mszy, potem zajęcia z religii. Gromada ministrantów. Dziewczyny uczyły się stepowania i śpiewały w chórze. Chłopcy chodzili do szkoły z łaciną i grali w piłkę. Kiedy przyszedł pobór, od razu się zgłosiliśmy. Nie załatwialiśmy odroczek przez studia. I nie zapadaliśmy na choroby umysłowe. Przynajmniej nie do końca: Nie w taki możliwy do zdiagnozowania, wyraźny sposób, jaki lubi Piguła, kiedy może poczytać o twojej chorobie w Podręczniku diagnostycznym i dowiedzieć się, jak konkretnie ma cię leczyć. Nie, w mojej rodzinie każdy musiał być inny. Albo ekscentryczny. Albo trochę zdziwaczały, albo szurnięty.
– Nie byłeś taki znów inny, Peter – stwierdziłem.
Zaśmiał się krótko, z rozbawieniem.
– Strażak, który rozmyślnie podkłada ogień? W kościele, w którym go ochrzczono? A jakbyś to nazwał? To przynajmniej trochę dziwne, nie? Odrobinę więcej niż tylko niezwykłe, nie sądzisz?
Nie odpowiedziałem. Patrzyłem, jak Peter chodzi po moim małym mieszkaniu. Nawet jeśli tak naprawdę wcale go tam nie było, cieszyłem się z jego towarzystwa.
– Wiesz, co czasem nie dawało mi spokoju, Mewa?
– Co?
– W moim życiu było tyle chwil, po których powinienem oszaleć, konkretnych momentów naprawdę strasznych. Gdyby je zebrać do kupy, udałyby wariata z pianą na ustach. Chwile, kiedy dorastałem. Chwile na wojnie. Chwile śmierci. Chwile gniewu. A mimo to właśnie chwila, która wydawała się najbardziej logiczna, jasna i prosta, wysłała mnie do szpitala. - Przerwał, wciąż przyglądając się ścianie. – Kiedy miałem dziewięć lat – dodał cicho – umarł mój brat. Był zaledwie rok ode mnie starszy. Rodzina żartowała, że jesteśmy irlandzkimi bliźniakami. Ale włosy miał o wiele jaśniejsze, a skórę zawsze bladą. Ja mogłem cały dzień biegać, skakać, grać w piłkę, bawić się na dworze, a on ledwie oddychał. Astma, problemy z sercem i nerkami. Bóg chciał go w ten sposób wyróżnić, tak mi powiedziano. Uznano, że nie zrozumiem, dlaczego Bóg tak postanowił. Ja miałem dziewięć lat, on dziesięć, i obaj wiedzieliśmy, że umiera, ale to ignorowaliśmy. Śmialiśmy się, żartowaliśmy i ukrywaliśmy swoje małe tajemnice, jak to bracia. Kiedy zabierali go po raz ostatni do szpitala, powiedział mi, że będę musiał być chłopcem za nas obu. Tak bardzo chciałem mu pomóc. Prosiłem mamę, żeby lekarze wzięli dla Billy’ego moje prawe płuco i serce, a mnie dali jego, i że tak się zamienimy. Ale oczywiście nic takiego nie zrobili.
Słuchałem i nie przerywałem Peterowi, bo kiedy mówił, podszedł bliżej do zapisanej ściany, ale nie czytał nabazgranych słów, tylko wypowiadał własne. Zaciągnął się papierosem i powoli ciągnął dalej.
– W Wietnamie, Mewa… Opowiadałem ci o zwiadowcy, którego zastrzelili?
– Tak, Peter. Opowiadałeś.
– Powinieneś o tym napisać. O zwiadowcy i o moim zmarłym bracie. Myślę, że należą do tej opowieści.
– Będę musiał też wspomnieć o twoim bratanku i pożarze.
Pokiwał głową.
– Tak. Ale jeszcze nie teraz. Opowiedz im tylko o zwiadowcy. Wiesz, co najlepiej zapamiętałem z tamtego dnia? Że był cholerny upał. Nie taki, jaki znasz ty czy ja, czy ktokolwiek, kto wychowywał się w Nowej Anglii. Znaliśmy upały sierpniowe, kiedy żar lał się z nieba, a my chodziliśmy popływać w porcie. Ale tam panował chory, okropny, niemal trujący upał. Przedzieraliśmy się gęsiego przez dżunglę, a słońce było wysoko nad nami. Plecak ciążył, jakbym miał w nim nie tylko potrzebne rzeczy, ale i wszystkie moje ziemskie troski. Snajperzy kierowali się prostą zasadą: postrzelić zwiadowcę. Celować w nogi, nie w głowę. Na odgłos wystrzału wszyscy się chowali, poza sanitariuszem, a sanitariuszem byłem ja. Sanitariusz biegł pomóc rannemu. Za każdym razem. Wiesz, na szkoleniu uczyli nas, żeby nie ryzykować lekkomyślnie, ale zawsze biegliśmy. A wtedy snajper próbował trafić sanitariusza, bo zależało na nim całemu plutonowi, więc kiedy się go trafiło, wszyscy wyskakiwali z kryjówek i lecieli z pomocą. Bardzo prosta zasada. Jeden strzał daje sposobność zabicia wielu ludzi. I to się właśnie wydarzyło tamtego dnia. Postrzelili zwiadowcę. Słyszałem, jak mnie woła. Ale dowódca plutonu i dwóch innych mnie przytrzymało. Niewiele mi brakowało. Niecałe dwa tygodnie do skończenia tury. No i słuchaliśmy, jak tamten wykrwawia się na śmierć. Potem w raporcie napisaliśmy: to było nieuniknione. Nieprawda. Trzymali mnie, a ja się wyrywałem, protestowałem i błagałem, ale cały czas wiedziałem, że gdybym chciał, mógłbym się uwolnić, pobiec na pomoc. Wymagałoby to tylko odrobiny więcej wysiłku. A na to nie mogłem się zdobyć. Na tę odrobinę siły. Dlatego odegraliśmy w dżungli nasze małe przedstawienie, a obok umarł człowiek. Nawet go dobrze nie znałem. Dołączył do plutonu niecały miesiąc wcześniej. To nie tak, że słuchałem, jak umiera mój przyjaciel, Mewa. To był tylko jeden z kompanów. Wołał o pomoc i wołał, aż przestał, bo nie żył.
– Mógł nie przeżyć, nawet gdybyś do niego dobiegł. Peter uśmiechnął się i pokiwał głową.
– Jasne. Też tak sobie mówiłem. – Westchnął. – Całe życie miałem koszmary o ludziach wzywających pomocy. A ja nie pomagałem.
– Ale zostałeś strażakiem…
– Tak najprościej odprawić pokutę, Mewa. Wszyscy kochają strażaków. Powoli zniknął. Był poranek, przypomniałem sobie, zanim udało się nam porozmawiać. Budynek Amherst wypełniało słońce, mącące gęsty, unoszący się wciąż w powietrzu smród gwałtownej śmierci. Pacjenci chodzili po korytarzach, jak zwykle powłócząc nogami i garbiąc się, ale trochę ostrożniej niż zwykle. Poruszali się uważnie, bo wszyscy, mimo naszego obłąkania, wiedzieliśmy, że coś się wydarzyło i wyczuwaliśmy, że coś ma się jeszcze wydarzyć. Rozejrzałem się i znalazłem ołówek.
Był środek poranka, zanim Francisowi udało się porozmawiać z Peterem Strażakiem. Zwodnicze, oślepiające wiosenne słońce wpadało przez okna i stalowe kraty, wybuchając światłem na korytarzach i odbijając się od podłogi, z której zmyto wszystkie zewnętrzne ślady morderstwa. Ale osad śmierci czaił się w zatęchłym szpitalnym powietrzu; pacjenci poruszali się samotnie albo w małych grupach, w milczeniu unikając miejsc, w których mord pozostawił ślady. Nikt nie stąpał tam, gdzie rozlała się krew pielęgniarki. Wszyscy obchodzili schowek szerokim łukiem. Wydawało się, że samo podejście do miejsca zbrodni mogło skazić złem. Pozbawione życia rozmowy prowadzono przyciszonymi głosami. Pacjenci szurali trochę wolniej, jakby szpitalny oddział zamienił się w kościół. Nawet zwidy, które nękały tak wielu, osłabły, ustępując miejsca o wiele prawdziwszemu i bardziej przerażającemu szaleństwu.
Peter jednak stanął oparty o ścianę korytarza dokładnie naprzeciw drzwi schowka. Co jakiś czas mierzył spojrzeniem odległość między miejscem, w którym znaleziono zwłoki pielęgniarki, a tym, gdzie została zaatakowana, za siatką dyżurki pielęgniarek.
Francis podszedł do niego powoli.
– O co chodzi? – spytał cicho.
Peter Strażak ściągnął usta, mocno skoncentrowany.
– Powiedz, Mewa, czy to, według ciebie, w ogóle trzyma się kupy? Francis już miał odpowiedzieć, potem jednak się zawahał. Oparł się o ścianę obok Strażaka i zaczął patrzeć w tym samym kierunku.
– To jakby czytać książkę od ostatniego rozdziału – ocenił po chwili. Peter uśmiechnął się i pokiwał głową.
– Dlaczego?
– Wszystko jest na odwrót – wyjaśnił wolno Francis. – Nie tak jak w lustrze, ale jakbyśmy znali wniosek, ale nie wiedzieli, jak do niego doszliśmy.
– Mów dalej, Mewa.
Francis poczuł przypływ energii, kiedy jego wyobraźnia zaczęła przetwarzać obrazy z zeszłej nocy. Słyszał zgodny chór potakiwań i głosów zachęty.
– Niektóre rzeczy nie dają mi spokoju – wyznał. – Innych po prostu nie rozumiem.
– Tak?
– Na przykład, dlaczego Chudy miałby zabić Krótką Blond?
– Uważał, że była wcieleniem zła. Wcześniej tego samego dnia próbował ją zaatakować w stołówce.
– Owszem, a potem dali mu zastrzyk, który powinien go uspokoić.
– Ale nie uspokoił.
Francis pokręcił głową.
– Myślę, że uspokoił. Nie do końca, ale uspokoił. Kiedy ja dostałem taki zastrzyk, ledwie miałem siłę otworzyć oczy i rozejrzeć się dookoła. Nawet jeśli nie wstrzyknęli Chudemu całej dawki, to i tak by wystarczyło. Bo zabicie Krótkiej Blond wymagało siły. I energii. I czegoś jeszcze.
– Czegoś jeszcze?
– Powodu – dokończył Francis.
– Mów dalej. – Peter pokiwał głową.
– Jak Chudy wydostał się z dormitorium? Drzwi zawsze były zamknięte. A jeśli udało mu się je otworzyć, gdzie są klucze? I po co zawlókł Krótką Blond do schowka? To znaczy, jak to zrobił? I dlaczego miałby ją… – Francis zawahał się przed wyborem słowa -…napastować? I zostawiać tak, jak ją znaleźliśmy?
– Miał na ubraniu krew pielęgniarki. Pod jego materacem był jej czepek – argumentował Peter ze stoicką logiką policjanta.
Francis pokręcił głową.
– Nie rozumiem tego. Czepek. A co z nożem, którym zabił? Peter zniżył głos.
– O czym Chudy opowiadał, kiedy nas obudził?
– Powiedział, że przy jego boku pojawił się anioł i go objął.
Obaj zamilkli. Francis próbował wyobrazić sobie anioła, który budzi Chudego z niespokojnego snu.
– Myślałem, że to wymyślił. Po prostu sobie wyobraził.
– Ja też – przyznał Peter. – Ale teraz już nie jestem pewien.
Znów zaczął się wpatrywać w drzwi schowka. Francis też. Im dłużej patrzył, tym bardziej zbliżał się do tamtej chwili. Prawie tak, pomyślał, jakby za chwilę miał zobaczyć ostatnie sekundy Krótkiej Blond. Peter również musiał tego doświadczyć, bo zbladł.
– Nie chcę myśleć, że to mógł zrobić Chudy – powiedział. – To do niego zupełnie niepodobne. Nawet w najgorszych chwilach, a na pewno wczoraj był najstraszniejszy, nie stwarzał poważnego zagrożenia. Nie sądzę, żeby chciał kogoś zabić. Na pewno nie w podstępny, cichy, skryty sposób.
– Mówił, że zło trzeba zniszczyć. Wyraził to głośno, przy wszystkich. Peter pokiwał głową, ale w jego głosie brzmiało niedowierzanie.
– Myślisz, że mógłby kogoś naprawdę zabić, Mewa?
– Nie wiem. W pewnych okolicznościach chyba każdy mógłby zabić. Tak tylko przypuszczam. Nie znałem przedtem żadnego mordercy.
Na te słowa Peter się uśmiechnął.
– Znasz przecież mnie – powiedział. – Ale chyba powinniśmy poznać jeszcze jednego.
– Jeszcze jednego mordercę?
– Anioła – dodał Peter.
Następnego dnia, niedługo po popołudniowej sesji grupowej, do Francisa podszedł Napoleon. Mały człowieczek wyraźnie się wahał, biły od niego niezdecydowanie i zwątpienie. Lekko się jąkał, słowa jakby zawisały mu na końcu języka i nie dawały się wyartykułować z obawy, jak zostaną przyjęte. Wada wymowy Napoleona była bardzo interesująca, kiedy bowiem pogrążał się w historii i nawiązywał do swojego imiennika, zaczynał się wysławiać o wiele wyraźniej i bardziej precyzyjnie. Dla słuchającego problemem było rozróżnić myśli teraźniejsze od spekulacji na temat wydarzeń sprzed ponad stu pięćdziesięciu lat.
– Mewa? – zaczął Napoleon ze swoim zwykłym zdenerwowaniem.
– O co chodzi, Napciu? – odparł Francis.
Stali pod ścianą świetlicy, nie zajmując się niczym szczególnym. Mierzyli tylko własne myśli, jak to często robili mieszkańcy Amherst.
– Dręczy mnie jedna rzecz – wyznał Napoleon.
– To, co się stało, dręczy wszystkich – odparł Francis.
Napoleon przesunął dłonią po swoich pucołowatych policzkach.
– Wiesz, że Bonapartego uważa się za najbardziej błyskotliwego generała? Tak jak Aleksandra Wielkiego, Juliusza Cezara czy Jerzego Waszyngtona. Był kimś, kto swoim geniuszem tworzył postać świata.
– Tak. Wiem – odparł Francis.
– Ale nie rozumiem, dlaczego, skoro wszyscy uważają go za geniusza, pamięta się tylko jego porażki?
– Słucham…?
– Jego klęski. Moskwa. Trafalgar. Waterloo.
– Nie mam pojęcia, Napciu… – zaczął Francis.
– Naprawdę nie daje mi to spokoju – powiedział szybko Napoleon. – Dlaczego pamięta się tylko nasze klęski? Dlaczego porażki i odwroty znaczą więcej niż zwycięstwa? Myślisz, że Piguła i pan Zły w ogóle rozmawiają o naszych postępach w terapii albo po lekach? Nie sądzę. Uważam, że mówią tylko o naszych błędach i wszystkich drobnych oznakach, które świadczą, że wciąż musimy tu tkwić, zamiast o tym, co wskazuje, że nam się poprawia i może powinniśmy jednak wrócić do domu.
Francis pokiwał głową. To brzmiało logicznie.
Niski mężczyzna mówił dalej, wyzbywając się wahania i jąkania.
– Napoleon swoimi zwycięstwami zmienił mapę Europy. Powinno się o nich pamiętać. Tak mnie to złości…
– Nie wiem, czy możesz na to cokolwiek poradzić… – zaczął znów Francis, ale nie dane mu było skończyć.
Napoleon nachylił się do niego i zniżył głos.
– Piguła i pan Zły ignorują mnie i wszystkie te niezwykle ważne historyczne wydarzenia. Tak się tym wczoraj zdenerwowałem, że w nocy nie mogłem zasnąć…
To stwierdzenie przykuło uwagę Francisa.
– Nie spałeś?
– Nie.
– Widziałeś…?
Napoleon pokręcił głową.
– Usłyszałem, że ktoś otwiera kluczem drzwi, wiesz, moje łóżko stoi niedaleko, i zacisnąłem mocno oczy, bo powinniśmy spać, a nie chciałem, żeby ktoś mnie przyłapał i zwiększył dawkę leków. Więc udawałem.
– I co? – dopytywał się Francis.
Napoleon odchylił głowę, próbując zrekonstruować zapamiętane wydarzenia.
– Czułem, że ktoś przechodzi obok mojej pryczy. A potem, kilka minut później, wraca do wyjścia. Nasłuchiwałem odgłosu przekręcania klucza, ale nie. Po chwili zerknąłem, ledwie-ledwie uchyliłem oko, i zobaczyłem, jak ty i Strażak wychodzicie. Nie wolno nam opuszczać sali w nocy. Mamy leżeć w łóżkach i spać, więc się wystraszyłem, kiedy mnie minęliście. Próbowałem zasnąć, ale Chudy ciągle gadał do siebie. Potem przyjechała policja, zapaliło się światło i wszyscy zobaczyliśmy tę straszną rzecz.
– A więc nie widziałeś tamtego człowieka?
– Nie. Chyba nie. Było ciemno. Ale możliwe, że trochę podglądałem.
– I co zobaczyłeś?
– Mężczyznę w bieli. Nic więcej.
– Możesz powiedzieć, jakiego był wzrostu? Zauważyłeś jego twarz? Napoleon znów pokręcił głową.
– Dla mnie każdy jest wysoki, Mewa. Nawet ty. A twarzy nie widziałem. Kiedy przechodził obok mojej pryczy, zamknąłem oczy i schowałem głowę. Ale pamiętam jedną rzecz. Wydawało się, że ten ktoś unosi się w powietrzu. Był cały biały i frunął. – Mały człowieczek wziął głęboki oddech. – Niektóre trupy podczas odwrotu spod Moskwy zamarzały tak, że nabierały koloru lodu na stawie. Robiły się szarobiałe i przezroczyste zarazem. Jak mgła. Coś takiego pamiętam.
Francis przeanalizował słowa Napoleona. Zobaczył, że przez świetlicę idzie pan Zły, dając znak, że za chwilę rozpocznie się popołudniowa sesja grupowa. Zauważył też Dużego Czarnego i Małego Czarnego, przeciskających się przez gromadę pacjentów. Wzdrygnął się nagle na widok białych spodni i fartuchów pielęgniarzy.
Anioły, pomyślał.
Francis odbył jeszcze jedną krótką rozmowę, kiedy szedł na grupowe zajęcia. W korytarzu prowadzącym do jednej z mniejszych sal drogę zastąpiła mu Kleo. Zanim się odezwała, kiwała się przez chwilę w przód i w tył, jak prom dokujący przy nabrzeżu.
– Mewa, myślisz, że to Chudy załatwił Krótką Blond? – spytała.
Francis lekko pokręcił głową.
– Nie sądzę – odparł. – To było coś o wiele gorszego, niż potrafiłby zrobić.
Kleo głęboko westchnęła. Całe jej potężne ciało zadrżało.
– Uważałam go za dobrego człowieka. Trochę szurniętego jak my wszyscy, czasem zagubionego, ale dobrego. Nie wierzę, że byłby zdolny zrobić coś tak strasznego.
– Miał na ubraniu krew. Z jakiegoś powodu wybrał sobie Krótką Blond i uważał, że była wcieleniem zła, bał się tego. Pod wpływem strachu stajemy się nieprzewidywalni. Wszyscy. Założę się, że każdy zrobił coś nie tak, bo się bał, i dlatego właśnie tu trafił.
Kleo przytaknęła.
– Ale Chudy wydawał się inny. – Pokręciła głową. – Nie. Taki sam. A wszyscy się różnimy, i o to mi chodziło. Był inny na zewnątrz, ale tutaj był taki sam. A to, co się stało, było jak coś z zewnątrz, co przydarzyło się wewnątrz.
– Z zewnątrz?
– No wiesz, głupku. Z zewnątrz. Tam. – Kleo zatoczyła ręką szeroki łuk, symbolicznie wskazując świat poza murami szpitala.
Francis uznał, że ten pozorny bełkot Kleo ma sens, i udało mu się lekko uśmiechnąć.
– Chyba rozumiem, do czego zmierzasz – powiedział.
Kleo nachyliła się do niego.
– Coś się wydarzyło wczoraj w nocy w dormitorium dziewczyn. Nikomu nie mówiłam.
– Co takiego?
– Nie spałam. Nie mogłam zasnąć. Próbowałam powtarzać sobie wersy sztuki, ale to nic nie dawało, chociaż zazwyczaj pomaga. Dziwne. Zwykle, kiedy dochodzę do mowy Antoniusza w akcie drugim, oczy same mi się zamykają i zaczynam chrapać jak dziecko, tyle tylko że nie wiem, czy dzieci chrapią, bo nikt nigdy nie dopuścił mnie do swoich, wredne dziwki… Ale to już inna historia.
– A więc ty też nie mogłaś zasnąć.
– Wszyscy inni spali.
– I?
– Zobaczyłam, że drzwi się otwierają i jakaś postać wchodzi do środka. Nie słyszałam klucza w zamku, moje łóżko stoi z drugiej strony, pod samymi oknami, a tamtej nocy świecił księżyc, prosto na moją głowę. Wiedziałeś, że w dawnych czasach ludzie uważali, że jeśli zaśniesz ze światłem księżyca na czole, obudzisz się szalony? Może to prawda, Mewa. Cały czas śpię z głową w świetle księżyca i robię się coraz bardziej stuknięta, i nikt mnie już nie chce. Nigdzie nie chcieli ze mną rozmawiać, więc wysłali mnie tutaj. Zupełnie samą. Nikt mnie nie odwiedza. To niesprawiedliwe, prawda? Przecież ktoś powinien. Jaki to kłopot? Dranie. Przeklęte bydlaki.
– Ale ktoś wszedł do sali sypialnej?
– Dziwne. Tak. – Kleo zadrżała. – Wszedł, został kilka chwil, potem drzwi się zamknęły i tym razem, bo mocno nasłuchiwałam, usłyszałam klucz w zamku.
– Myślisz, że ktoś śpiący przy drzwiach mógł widzieć tego człowieka? – spytał Francis.
Kleo skrzywiła się i pokręciła głową.
– Już się rozpytałam. Dyskretnie, rozumiesz. Nie. Wszystkie spały. Po lekach, jak zabite. – Nagle się zaczerwieniła, a w jej oczach stanęły łzy. – Naprawdę lubiłam Krótką Blond – powiedziała. – Zawsze była dla mnie miła. Czasami recytowała ze mną sztukę, rolę Marka Antoniusza albo chóru. I Chudego też lubiłam. Zachowywał się jak prawdziwy dżentelmen. Otwierał drzwi i puszczał panie przodem w porze obiadu. Odmawiał modlitwę za cały stół. Zawsze zwracał się do mnie „panno Kleo”, był uprzejmy i grzeczny. I naprawdę leżało mu na sercu dobro nas wszystkich. Chronił nas przed złem. To logiczne. – Otarła oczy chusteczką, a potem wydmuchała nos. – Biedny Chudy. Od samego początku miał rację, ale nikt go nie słuchał, no i proszę. Musimy jakoś mu pomóc, bo w końcu próbował tylko nas obronić. Dranie. Przeklęte bydlaki.
Potem złapała Francisa za ramię i kazała mu się odprowadzić na sesję grupową.
W sali pan Zły ustawiał metalowe krzesła w koło. Gestem polecił Francisowi wziąć kilka ze stosu pod oknem; Francis puścił ramię Kleo i przeszedł przez pomieszczenie, a ona ostrożnie usiadła. Podniósł dwa krzesła i już miał się odwrócić, żeby je zanieść na środek sali, gdzie zbierała się grupa, kiedy jego uwagę przykuło poruszenie na zewnątrz. Z miejsca, w którym stał, widział główny wjazd i otwartą żelazną bramę. Na podjeździe prowadzącym do budynku administracji zatrzymał się właśnie duży czarny samochód. W sumie nic dziwnego – samochody i karetki przyjeżdżały i odjeżdżały przez cały dzień. Ale w tym jednym było coś wyjątkowego, czego Francis nie umiał dokładnie określić, ale coś przykuło jego uwagę. Trochę tak, jakby samochód emanował niepokojem.
Francis patrzył, jak wóz się zatrzymuje. Po chwili wysiadła z niego wysoka, ciemnoskóra kobieta w długim beżowym płaszczu i z czarną teczką, pasującą kolorem do jej opadających na ramiona włosów. Zatrzymała się, zmierzyła wzrokiem cały szpitalny kompleks, potem ruszyła przed siebie i stanowczym krokiem weszła na schody.
Powoli, jakby z oporami, wszystko wróciło do normy. To nie tak, zauważył w duchu Francis, że pacjenci nagle zrobili się krnąbrni czy nawet kłótliwi jak dzieci, które nauczyciel próbuje zmusić do uważania na nudnej lekcji. Byli raczej niespokojni i zdenerwowani. Za krótko spali, dostali za dużo leków, mieli za dużo wrażeń i niepewności. Starsza kobieta z rozczochranymi, siwymi, pozlepianymi w strąki włosami bez przerwy wybuchała płaczem; ocierała łzy rękawem, kręciła głową, uśmiechała się, mówiła, że już wszystko w porządku, a po kilku sekundach znów zaczynała łkać. Mężczyzna w średnim wieku, kiedyś kapitan kutra rybackiego, z twardym spojrzeniem i tatuażem nagiej kobiety na przedramieniu, odwracał się co chwila na krześle i oglądał z obawą na drzwi, jakby się spodziewał, że ktoś bezgłośnie wśliźnie się do pomieszczenia. Ci, którzy się jąkali, teraz jąkali się jeszcze bardziej. Ci, którzy łatwo wpadali w gniew, siedzieli sztywni i spięci. Ci, którzy często płakali, wydawali się szybsi w drodze do swojego załzawionego celu. Niemi osunęli się głębiej w milczenie.
Nawet Peter Strażak, zazwyczaj zarażający spokojem wszystkich uczestników sesji, nie mógł usiedzieć; kilka razy przypalał papierosa i zaczynał chodzić po obrzeżu koła. Kojarzył się Francisowi z bokserem, tuż przed pojedynkiem – rozgrzewającym się na ringu, wymierzającym prawe i lewe ciosy w nieistniejące szczęki, podczas gdy przeciwnik czeka w przeciwległym narożniku.
Gdyby Francis był weteranem szpitala psychiatrycznego, rozpoznałby wyraźny skok poziomu paranoi u wielu innych pacjentów. Wszystko wciąż pozostawało niewyartykułowane; przypominało czajnik, w którym woda zaczyna się już gotować, ale gwizdek jeszcze milczy. Coś jednak wisiało w powietrzu, trochę jak brzydki zapach w upalne popołudnie. Głosy Francisa krzykiem domagały się uwagi i uciszenie ich wymagało jak zwykle sporej siły woli. Czuł, że napinają mu się mięśnie ramion i brzucha, jakby w ten sposób wspomagały umysł w trzymaniu wyobraźni na wodzy.
– Myślę, że powinniśmy porozmawiać o wydarzeniach zeszłej nocy – zaczął wolno pan Evans. Okulary zsunęły mu się lekko, więc patrzył ponad nimi, skacząc wzrokiem od pacjenta do pacjenta.
Evans był jednym z tych ludzi, pomyślał Francis, którzy wygłaszają pozornie oczywiste stwierdzenia – na przykład konieczność porozmawiania o tym, co i tak zaprzątało myśli wszystkich – ale spojrzeniem sugerują, że chodzi im o coś zupełnie innego.
Jeden z mężczyzn natychmiast naciągnął koszulę na głowę i zakrył uszy dłońmi. Inni zaczęli się wiercić na krzesłach. Nikt z początku się nie odzywał; rozpełzające się po sali milczenie zdawało się Francisowi napięte jak wiatr wypełniający żagle łodzi – niewidzialne. Po chwili sam strzaskał tę ciszę.
– Gdzie jest Chudy? – zapytał. – Dokąd go zabrali? Co z nim zrobili? Panu Evansowi najwyraźniej ulżyło, że na pierwsze pytania tak łatwo odpowiedzieć. Odchylił się na oparcie metalowego krzesła.
– Chudy został zabrany do aresztu hrabstwa – oznajmił. – Przebywa w pojedynczej celi pod całodobową obserwacją. Doktor Gulptilil był u niego dzisiaj rano. Dopilnował, żeby Chudy dostawał leki w odpowiednich dawkach. Chudy ma się dobrze. Jest trochę spokojniejszy niż przed… – przerwał -… tym zajściem.
Grupa przez chwilę przyswajała to obwieszczenie. Z następnym pytaniem wyrwała się Kleo.
– Dlaczego nie przywiozą go z powrotem? Tu jest jego miejsce. Nie w więzieniu, za kratami, bez słońca, za to pewnie ze zgrają kryminalistów. Drani. Gwałcicieli i złodziei, założę się. Biedny Chudy. W rękach policji. Faszystowskich bydlaków.
– Dlatego że jest oskarżony o przestępstwo – odparł szybko Evans. Dziwnie uchylał się od użycia słowa „morderstwo”.
– Ale ja czegoś nie rozumiem – wtrącił się Peter Strażak dość cicho, żeby wszyscy odwrócili się do niego. – Chudy jest wariatem. Wszyscy widzieliśmy, jak się szarpał. Cierpiał na…
– Dekompensację – dokończył sztywno pan Zły.
– Wyjątkowo durne określenie – stwierdziła ze złością Kleo. – Po prostu głupie, durne, cholernie do niczego drańskie słówko.
– Właśnie – ciągnął Peter, nabierając rozpędu. – Coś się z nim działo. Wszyscy to wiedzieliśmy, przez cały dzień było z nim coraz gorzej i nikt nic nie zrobił, żeby mu pomóc. Więc eksplodował. A przecież trafił do szpitala przez swoje wcześniejsze problemy, więc dlaczego go oskarżyli? Czyżby wiedział, co robi?
Evans przygryzł wargę.
– To ustali prokurator hrabstwa – odparł po chwili. – Do tego czasu Chudy zostanie tam, gdzie jest…
– A ja uważam, że powinni go przywieźć z powrotem tu, gdzie ma przyjaciół – mruknęła Kleo gniewnie. – Tylko nas teraz zna. Nie ma żadnej rodziny oprócz nas.
Wszyscy mruknęli zgodnie.
– Nie możemy czegoś zrobić? – spytała kobieta z włosami posklejanymi w strąki.
Jej pytanie również wywołało pomruk aprobaty.
– Cóż, myślę, że powinniśmy dalej rozmawiać o problemach, przez które tu trafiliśmy – odparł pan Zły zupełnie nieprzekonująco. – Pracując nad powrotem do zdrowia, może znajdziemy sposób, żeby pomóc Chudemu.
– Cholerna głupota. – Kleo prychnęła z wyraźnym obrzydzeniem. – Idioci, durne bydlaki.
Francis nie był pewien, kogo konkretnie miała na myśli, ale nie mógł powiedzieć, że nie zgadza się z jej doborem słów. Kleo miała cesarską umiejętność trafiania w sedno sprawy w wyjątkowo pogardliwy i władczy sposób. Cała grupa zaczęła przeklinać. Sala wypełniła się złowrogim gwarem.
Pan Zły podniósł rękę, coraz bardziej zdesperowany.
– Takie gniewne gadanie nie pomoże Chudemu ani nikomu z nas – powiedział. – Więc dajmy sobie z tym spokój. – Machnął dłonią, jakby coś przecinał.
Francis przyzwyczaił się już do tego gestu; było to jedno z licznych zachowań psychologa, które podkreślało, kto tu jest normalny i kto z tej racji powinien sprawować kontrolę. I jak zwykle gest ten miał odpowiednio zastraszający skutek: grupa powoli się uspokoiła, wszyscy niechętnie opadli na krzesła, a iskra buntu zgasła w stęchłym powietrzu. Peter Strażak nie poddał się jednak nastrojowi. Siedział ze skrzyżowanymi ramionami i ściągniętymi brwiami.
– Myślę, że gniewnego gadania wcale nie jest za dużo – odezwał się w końcu, niezbyt głośno, ale z wyraźnym naciskiem. – I nie rozumiem, dlaczego miałoby nie pomóc Chudemu. Kto wie, co w tej chwili może mu pomóc albo nie? Moim zdaniem powinniśmy protestować jeszcze dobitniej.
Pan Zły odwrócił się do niego gwałtownie.
– Ty byś tak pewnie zrobił.
Obaj popatrzyli na siebie z nienawiścią; Francis dostrzegł, że niewiele brakuje, żeby doszło do czegoś poważniejszego. Potem, niemal tak samo nagle, wrażenie to zniknęło, bo pan Zły znów się odwrócił.
– Powinieneś zachować swoje opinie dla siebie. Tam, gdzie ich miejsce – powiedział z wyższością i lekceważeniem.
Cała grupa zamarła.
Peter zastanawiał się nad odpowiedzią, ale w tej chwili od strony drzwi dobiegł jakiś dźwięk.
Wszyscy popatrzyli w tamtą stronę. Do sali powoli wtoczył swoje cielsko Duży Czarny. Przez chwilę zasłaniał sobą wejście. Potem za nim weszła kobieta, którą Francis widział przez okno na początku sesji. Za nią z kolei pojawił się Piguła i, na końcu, Mały Czarny. Obaj pielęgniarze stanęli jak wartownicy przy drzwiach.
– Panie Evans – odezwał się Gulptilil. – Przepraszam, że przerywamy sesję…
– To nic – odparł Zły. – I tak mieliśmy właśnie kończyć.
Francisowi przeszło przez myśl, że coś dopiero się właśnie zaczynało. Tak naprawdę jednak nie słuchał rozmowy dwóch mężczyzn. Wpatrywał się w kobietę stojącą między braćmi Moses.
Miał wrażenie, że zauważa wiele rzeczy jednocześnie: była szczupła i wyjątkowo wysoka, miała z metr osiemdziesiąt pięć wzrostu; jej wiek oceniał na trzydzieści lat. Skóra w odcieniu jasnego, kakaowego brązu przypominała kolorem jesienne liście dębu, a oczy sprawiały wrażenie nieco orientalnych. Włosy opadały jej lśniącą, czarną falą za ramiona. Rozpięty beżowy płaszcz ukazywał niebieski kostium. W smukłych delikatnych dłoniach trzymała skórzaną teczkę i patrzyła przed siebie ze stanowczością, która musiała uciszyć nawet najbardziej rozkojarzonego pacjenta. Francisowi zdawało się, że jej obecność wygasiła omamy i obawy zajmujące wszystkie krzesła.
W pierwszej chwili pomyślał, że to najpiękniejsza kobieta, jaką w życiu widział; potem odwróciła się lekko i zobaczył, że bok jej twarzy znaczy długa, biała blizna. Szrama przecinała brew, przeskakiwała nad okiem, a potem zbiegała zygzakiem po policzku i kończyła się na linii szczęki. Znamię podziałało na niego jak zegarek hipnotyzera: nie mógł oderwać wzroku od poszarpanej linii, dzielącej twarz kobiety na dwie części. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie przypomina to oglądania dzieła jakiegoś szalonego artysty, który przerażony nieoczekiwaną doskonałością swojego obrazu, chwycił nóż i rzucił się na własną sztukę z niespodziewanym okrucieństwem.
Kobieta podeszła bliżej.
– Którzy to dwaj mężczyźni znaleźli ciało pielęgniarki? – zapytała. Lekka chrypka jej głosu przeszyła Francisa na wskroś.
– Peter. Francis – zawołał żywo doktor Gulptilil. – Ta młoda dama przyjechała tu aż z Bostonu, żeby zadać wam kilka pytań. Chodźcie z nami do biura.
Francis wstał i w tej samej chwili zdał sobie sprawę, że Peter Strażak patrzy na kobietę wzrokiem równie ostrym, jak jej.
– Znam cię – mruknął pod nosem.
Kobieta spojrzała na Petera, a jej czoło przelotnie zmarszczyło się w wyrazie rozpoznania. Potem, niemal tak samo szybko, na jej twarz powróciło niewzruszone, okaleczone piękno.
Obaj mężczyźni wyszli z kręgu krzeseł.
– Uważajcie – ostrzegła nagle Kleo. Potem zacytowała swoją ulubioną sztukę: – „Dzień jasny minął i dążymy w mroki”… – W sali zapadła cisza, a Kleo dodała ochrypłym, przepalonym głosem: – Uważajcie na drani. Oni zawsze coś knują.
Odsunąłem się od ściany i wszystkich zgromadzonych na niej słów, i pomyślałem: Proszę. Właśnie tak. Wszyscy znaleźliśmy się na swoich miejscach. Śmierć, myślę sobie, czasem jest jak algebraiczne równanie, długi ciąg czynników x i wartości y, mnożonych, dzielonych, dodawanych i odejmowanych, aż dochodzi się do prostej, lecz strasznej odpowiedzi. Zero.
Kiedy trafiłem do szpitala, miałem dwadzieścia jeden lat i nigdy nie byłem zakochany. Nigdy nie całowałem się z dziewczyną, nie czułem miękkości jej skóry pod palcami. Kobiety pozostawały dla mnie tajemnicą, szczytami gór tak samo nieosiągalnymi jak normalność. Mimo to przepełniały moją wyobraźnię. Tyle było sekretów: łuk piersi, kąciki ust uniesione w uśmiechu, dół pleców wygięty w zmysłowym ruchu. Nie wiedziałem nic, wyobrażałem sobie wszystko.
Tak wiele w moim obłąkanym życiu istniało poza moim zasięgiem. Przypuszczalnie powinienem się spodziewać, że zakocham się w najbardziej egzotycznej kobiecie, jaką miałem kiedykolwiek poznać. Powinienem też chyba rozumieć, że w tamtej jednej chwili, kiedy Peter Strażak i Lucy Kyoto Jones wymienili spojrzenia, nie wszystko zostało wypowiedziane, a porozumienie między nimi było głębsze, niż później to okazywali. Ale widziałem tylko ją; pojawiła się nagle w mojej namiastce życia i była najbardziej niezwykłą osobą, jaką widziałem. Wydawało się, że jarzy jak świeca – nieustannie się roztapiająca, skręcająca forma, przepływająca od jednego kształtu do drugiego.
Lucy Kyoto Jones była owocem porozumienia między czarnym amerykańskim żołnierzem a japońsko-amerykańską kobietą. Drugie imię nadano jej na część rodzinnego miasta matki. Stąd oczy w kształcie migdałów i kakaowa karnacja. O dyplomie ze Stanford i prawie ukończonym na Harvardzie miałem się dowiedzieć później.
O bliźnie na twarzy również miałem się dowiedzieć, bo człowiek który ją po sobie zostawił – tę i drugą, niewidoczną, schowaną głęboko we wnętrzu – pchnął Lucy na drogę, która zaprowadziła ją do Szpitala Western State z pytaniami bardzo niepopularnymi.
Podczas lat największego szaleństwa zrozumiałem, że można było znajdować się w pomieszczeniu, za ścianami, zakratowanymi oknami i zamkami w drzwiach, w otoczeniu innych wariatów albo nawet być wciśniętym samotnie do izolatki, ale tak naprawdę przebywało się gdzie indziej. Prawdziwe otoczenie tworzyły wspomnienia, związki, wydarzenia, wszelkiego rodzaju niewidoczne siły. Czasem omamy. Czasem halucynacje. Pragnienia. Sny i nadzieje albo ambicje. Czasem gniew. To bardzo ważne: zawsze rozpoznawać, z czego wzniesione są prawdziwe mury.
I tak właśnie było wtedy, kiedy siedzieliśmy w gabinecie Piguły. Wyjrzałem za okno mojego mieszkania i zobaczyłem, że jest późno. Światło dnia umknęło, ustępując miejsca gęstej, małomiasteczkowej nocy. W kawalerce miałem kilka zegarów, wszystkie od sióstr, które z nieznanej mi przyczyny najwyraźniej uważały, że kieruje mną ciągła i głęboko zakorzeniona potrzeba kontrolowania godziny. Pomyślałem, że słowa to jedyny czas, jakiego mi teraz trzeba, więc zrobiłem sobie przerwę. Zapaliłem papierosa i zebrałem zegary, odłączyłem je od kontaktów albo wyjąłem baterie, tak że wszystkie stanęły. Zauważyłem, że zatrzymały się mniej więcej w tej samej chwili – dziesięć po dziesiątej, jedenaście po dziesiątej, trzynaście po dziesiątej. Pozmieniałem ustawienie wskazówek na każdym z nich, żeby zatrzeć nawet sugestię podobieństwa. Każdy stał teraz na innej chwili. Roześmiałem się na głos. Czułem się tak, jakbym zapanował nad czasem i uwolnił się z jego oków.
Przypomniałem sobie, jak Lucy nachyliła się, przeszywając najpierw Petera, potem mnie, potem znów Petera surowym spojrzeniem, pozbawionym wszelkiej wesołości. Przypuszczam, że zamierzała zrobić na nas wrażenie swoją determinacją. Może myślała, że tak należy postępować z wariatami – zdecydowanie, jak z krnąbrnym szczeniakiem.
– Chcę wiedzieć o wszystkim, co widzieliście wczoraj w nocy – oznajmiła.
Peter Strażak zawahał się przed odpowiedzią.
– Może najpierw powiedziałaby nam pani, dlaczego interesuje panią to, co pamiętamy? W końcu obaj złożyliśmy zeznania miejscowej policji.
– Dlaczego interesuje mnie ten przypadek? – powtórzyła żywo. – Niedługo po tym, jak znaleziono ciało, zwrócono moją uwagę na pewne szczegóły, a po paru telefonach do tutejszych władz uznałam, że powinnam sprawdzić je osobiście.
– Ale to nic nie mówi – stwierdził Peter, lekceważąco wzruszając ramionami. Nachylił się do młodej kobiety. – Chce pani wiedzieć, co widzieliśmy, ale Mewa i ja leczymy już siniaki po pierwszym spotkaniu ze szpitalną ochroną i miejscowymi gliniarzami z wydziału zabójstw. Podejrzewam, że obaj mamy szczęście, że nie wepchnięto nas do izolatek w tutejszym areszcie, mylnie oskarżonych o poważną zbrodnię. A więc zanim zgodzimy się pani pomóc, proszę nam powiedzieć, dlaczego to panią interesuje. Tym razem bardziej szczegółowo, jeśli łaska.
Doktor Gulptilil miał na twarzy wyraz lekkiego szoku, jakby sama myśl, że pacjent może wypytywać kogoś zdrowego na umyśle, była wykroczeniem przeciw regulaminowi.
– Daj spokój, Peter – upomniał go sztywno. – Panna Jones jest prokuratorem w hrabstwie Suffolk. Myślę, że to ona powinna zadawać pytania.
Strażak kiwnął głową.
– Wiedziałem, że już gdzieś się spotkaliśmy – powiedział cicho do młodej kobiety. – Prawdopodobnie na sali sądowej.
Lucy przyglądała mu się przez chwilę.
– Siedzieliśmy naprzeciwko siebie na kilku rozprawach. Zeznawał pan w sprawie pożaru Andersona, może dwa lata temu. Byłam wtedy jeszcze zastępcą prokuratora, zajmowałam się wykroczeniami i jazdą po pijanemu. Wysłali nas, żebyśmy obejrzeli pana przesłuchanie. Peter się uśmiechnął.
– Przypominam sobie, że obroniłem się całkiem nieźle – powiedział. – To ja odkryłem, jak podpalacz podłożył ogień. Zrobił to bardzo sprytnie, wie pani? Rozgrzebał gniazdko elektryczne obok miejsca, gdzie w magazynie były składowane materiały łatwopalne, tak że ich własny produkt podsycił ogień. Wymagało to planowania. Ale z drugiej strony właśnie planowanie jest w podpalaniu najważniejsze. Podpalaczy najbardziej ekscytuje sam proces przygotowywania pożaru. Po tym poznaje się najlepszych.
– Dlatego kazali nam tam przyjść i patrzeć – powiedziała Lucy. – Bo uważali, że zostanie pan najlepszym inspektorem pożarowym w bostońskiej straży. Ale nic z tego nie wyszło, prawda?
– Och. – Peter uśmiechnął się szerzej, jakby w słowach Lucy Jones krył się żart, którego Francis nie usłyszał. – Można by się co do tego spierać. Wszystko zależy, jak się postrzega pewne rzeczy. Na przykład sprawiedliwość, co jest słuszne i tak dalej. Ale to nie moja historia tu panią ściągnęła, prawda, panno Jones?
– Owszem. Chodzi mi o morderstwo stażystki.
Peter popatrzył na panią prokurator. Potem zerknął na Francisa, na Dużego i Małego Czarnego, którzy stali pod ścianą, w końcu na Gulptilila siedzącego niespokojnie za biurkiem.
– Dlaczegóż to – zwrócił się wolno do Francisa – dlaczegóż to, Mewo, prokurator z Bostonu miałaby rzucać wszystko i jechać taki kawał do Szpitala Western State, żeby przepytać dwóch wariatów o śmierć, do której doszło poza jej jurysdykcją skoro już aresztowano i oskarżono podejrzanego? Coś musiało wzbudzić jej zainteresowanie, Mewo. Ale co? Co mogło skłonić pannę Jones, żeby przybyła tu w pośpiechu i zażądała rozmowy z dwójką świrów?
Francis spojrzał na Lucy Jones, która patrzyła na Petera Strażaka, wyraźnie zaintrygowana. Po długiej chwili odwróciła się do Francisa i z lekkim uśmieszkiem, przekrzywionym trochę w stronę blizny na twarzy, zapytała:
– Cóż, panie Petrel… Może pan odpowiedzieć na to pytanie?
Francis przez moment się zastanawiał. Wyobraził sobie Krótką Blond taką jak ją znaleźli.
– Ciało – odparł. Lucy się uśmiechnęła.
– Tak, istotnie. Panie Petrel… Mogę mówić Francis? Chłopak kiwnął głową.
– Co w związku z tym ciałem?
– Było w nim coś wyjątkowego.
– To prawdopodobne – podjęła Lucy. Spojrzała na Petera Strażaka. – Może pan zechce się włączyć?
– Nie – odparł Peter, krzyżując ramiona na piersi. – Mewie świetnie idzie. Niech mówi dalej.
Lucy wróciła spojrzeniem do Francisa.
– A więc…?
Francis opadł na chwilę na oparcie i równie szybko się wyprostował. Zastanawiał się, do czego mogła zmierzać. Zalewały go fale wspomnień Krótkiej Blond, jej skurczonych zwłok, poszarpanego ubrania. Uświadomił sobie, że to wszystko było układanką, a siedząca naprzeciw niego piękna kobieta stanowiła jeden z elementów.
– Brakujące części palców u dłoni – dodał. Lucy kiwnęła głową i nachyliła się do niego.
– Opowiedz mi o dłoni – poprosiła. – Jak, według ciebie, wyglądała? Doktor Gulptilil niespodziewanie się wtrącił.
– Policja robiła zdjęcia, panno Jones. Na pewno może je pani obejrzeć. Nie rozumiem, co…
Ucichł, bo kobieta gestem zachęciła Francisa do dalszej wypowiedzi.
– Wyglądały, jakby ktoś, ten morderca, je odciął – powiedział.
Lucy znów kiwnęła głową.
– Dobrze. Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego ten oskarżony, jak on się nazywa…
– Chudy – podsunął Peter Strażak. Jego głos nabrał głębszego, solidniejszego tonu.
– Tak… dlaczego Chudy, którego obaj znaliście, miałby zrobić coś takiego?
– Nie. Nie było powodu.
– Nie przychodzi ci do głowy żaden motyw, dla którego zapragnąłby tak naznaczyć tę młodą kobietę? Nic wcześniej nie mówił? A może zauważyłeś coś w jego zachowaniu?
– Nie – odparł Francis. – Nic, co wiem o Chudym, nie pasuje do tego, jak zginęła Krótka Blond.
– Rozumiem. – Lucy pokiwała głową. – Czy zgodziłby się pan z tym stwierdzeniem, doktorze? – Odwróciła się do Gulptilila.
Absolutnie nie! – zaprzeczył z mocą. – Wcześniej ten mężczyzna zachowywał się bardzo gwałtownie. Próbował zaatakować stażystkę. Miał wyraźną skłonność do grożenia przemocą w wielu przypadkach w przeszłości, a w swoim stanie pobudzenia przekroczył granicę zahamowań, tak jak się tego obawiał personel.
– A więc nie zgadza się pan z oceną pacjentów?
– Nie. Policja znalazła dowody rzeczowe przy jego łóżku. A na nocnej koszuli miał krew zamordowanej pielęgniarki.
– Znam te szczegóły – powiedziała Lucy zimno. Odwróciła się do Francisa. – Moglibyśmy wrócić do odciętych palców, Francis? – spytała, wyraźnie uprzejmiej. – Opisz dokładnie, co widziałeś.
– Opuszki czterech palców, prawdopodobnie odcięte. Dłoń leżała w kałuży krwi. – Francis podniósł rękę przed twarz, próbując sobie wyobrazić, jak jego własna dłoń by wyglądała bez palców.
– Jeśli Chudy, wasz przyjaciel, to zrobił…
Peter jej przerwał.
– Mógł zrobić wiele rzeczy. Ale nie to. Na pewno też nie napastował tej dziewczyny seksualnie.
– Skąd wiesz?! – warknął ze złością doktor Gulptilil. – To czyste gdybanie. Widywałem tego rodzaju okaleczenia i zapewniam panią, że mogły zostać dokonane wieloma metodami. Nawet przypadkiem. Stwierdzenie, że Chudy nie byłby zdolny okaleczyć dłoni pielęgniarki, to tylko domysły! Widzę, do czego pani zmierza, panno Jones, i uważam, że to myślenie nie tylko do niczego nie prowadzi, ale też grozi zakłóceniem pracy całego szpitala!
– Naprawdę? – Lucy znów odwróciła się do lekarza. Zamilkła, potem spojrzała na pacjentów. Otworzyła usta, żeby zadać kolejne pytanie, ale Peter nie dopuścił jej do głosu.
– Wiesz, Mewo – zwrócił się do Francisa, ale patrzył na Lucy Jones – domyślam się, że nasza młoda pani prokurator widziała już niejedne podobnie okaleczone zwłoki.
Lucy Jones uśmiechnęła się, lecz bez cienia wesołości. To był, pomyślał Francis, jeden z tych uśmiechów, którymi maskuje się najróżniejsze uczucia.
– Zgadł pan, Peter – powiedziała.
Peter zmrużył oczy jeszcze bardziej i opadł na oparcie krzesła, jakby intensywnie się nad czymś zastanawiał. Potem znów się odezwał. Mówił do Francisa, ale jego słowa były tak naprawdę przeznaczone dla siedzącej naprzeciw niego kobiety.
– Myślę sobie też, Mewo, że nasz gość jest obarczony zadaniem znalezienia człowieka, który obciął palce innym kobietom. I dlatego pani prokurator tak szybko tu przyjechała i tak bardzo chce z nami porozmawiać. I wiesz, co jeszcze, Mewo?
– Co, Peter? – spytał Francis, chociaż już przeczuwał odpowiedź.
– Założę się, że nocą, w zupełnej ciemności swojej sypialni w Bostonie leżąc samotnie w łóżku, w splątanej i przepoconej pościeli, panna Jones śni koszmary o każdym z tych okaleczeń i tym, co mogą oznaczać.
Francis nic nie powiedział, a Lucy Jones powoli kiwnęła głową.
Odsunąłem się od ściany, upuszczając ołówek na podłogę. Brzuch bolał mnie od stresu przypominania. W gardle mi zaschło, czułem serce tłukące się w piersi. Odwróciłem się od słów zawieszonych na brudnobiałej farbie i poszedłem do małej łazienki. Odkręciłem gorącą wodę w umywalce, potem też prysznic. Ogarnęło mnie lepkie, wilgotne ciepło, a świat dookoła zaczął zamieniać się w mgłę. Tak zapamiętałem tamte chwile w gabinecie Piguły, kiedy prawda o naszej sytuacji zaczynała nabierać formy. Łazienka zaparowała i poczułem astmatyczną krótkość oddechu, taką samą jak tamtego dnia. Spojrzałem na swoje odbicie w lustrze. Coraz trudniej było stwierdzić, czy wyglądam tak jak teraz, starzejący się, łysiejący, z zaczątkami zmarszczek, czy tak, jak wyglądałem wtedy, kiedy miałem swoją młodość i swoje problemy, jedno przemieszane z drugim, a skórę i mięśnie napięte tak samo jak wyobraźnię. Za moim lustrzanym odbiciem były półki z lekarstwami. Czułem drżenie rąk, ale też, co gorsza, grzmiący, przypominający trzęsienie ziemi dygot gdzieś w środku, jakby na równinach mojego serca zachodził właśnie potężny sejsmiczny wstrząs. Wiedziałem, że powinienem wziąć leki. Uspokoić się. Odzyskać panowanie nad emocjami. Uciszyć wszystkie siły, które czaiły się pod skórą. Czułem szaleństwo, próbujące przejąć myśli. Jak wspinacz, rozpaczliwie szukający palcami zaczepienia na urwisku, który wie, że jeśli czegoś się nie chwyci, runie w otchłań.
Odetchnąłem przegrzanym powietrzem. Umysł miałem wypalony.
Usłyszałem głos Lucy Jones, kiedy pochylała się do mnie i do Petera.
– Z sennego koszmaru można się obudzić, Peter – powiedziała. – Ale myśli, które pozostają, kiedy groza już minie, to coś o wiele gorszego.
Peter przytaknął.
– Bardzo dobrze znam takie przebudzenia – powiedział cicho, ze sztywną oficjalnością, która w jakiś dziwny sposób stworzyła między nimi nić porozumienia.
To doktor Gulptilil rozpędził zbierające się w pomieszczeniu myśli.
– Proszę posłuchać – zaczął szorstkim, rzeczowym tonem. – Nie podoba mi się kierunek, w jakim zmierza ta rozmowa, panno Jones. Sugeruje pani coś, co bardzo trudno przyjąć do wiadomości.
Lucy Jones odwróciła się do niego.
– A co takiego, według pana, sugeruję? – spytała.
Odezwał się w niej prokurator, pomyślał Francis. Zamiast zaprzeczyć, zaprotestować albo udzielić wykrętnej odpowiedzi, odbiła pytanie z powrotem do doktora. Piguła, który nie był głupi, chociaż często mogło się wydawać inaczej, też musiał to spostrzec, tę technikę znaną również psychiatrom, bo niespokojnie poruszył się na krześle. Był ostrożny, z jego głosu zniknęło wysoko brzmiące napięcie, za to obłudne tony powróciły z pełną siłą.
– Uważam, że nie chce pani dostrzec okoliczności świadczących o czymś wręcz przeciwnym do tego, na co ma pani nadzieję. Doszło do nieszczęśliwego wypadku. Bezzwłocznie wezwano odpowiednie służby. Miejsce zbrodni zostało profesjonalnie zabezpieczone. Świadków dokładnie przesłuchano. Zebrano dowody. Chyba pora pozwolić, by proces sądowy ustalił resztę.
Lucy kiwnęła głową, zastanawiając się nad odpowiedzią.
– Panie doktorze, czy słyszał pan o Fredericku Abberlinie i sir Robercie Andersonie?
Piguła zawahał się. Francis niemal widział, jak doktor przerzuca w głowie indeks nazwisk, ale nic nie znajduje. Gulptilil nienawidził takich porażek. Był człowiekiem, który nie umiał okazywać żadnych słabości, nieważne jak drobnych czy mało znaczących. Przelotnie zmarszczył czoło, wydął wargi, poruszył się na krześle, raz czy dwa razy odchrząknął, potem pokręcił głową.
– Nie, przykro mi. Nic mi nie mówią te nazwiska. Ale, na Boga, jaki one mają związek z tą dyskusją?
Lucy nie odpowiedziała bezpośrednio.
– Być może, doktorze, wie pan coś o człowieku im współczesnym. O dżentelmenie znanym jako Kuba Rozpruwacz?
Gulptilil zmrużył oczy.
– Oczywiście. Pojawia się w przypisach wielu tekstów psychiatrycznych, głównie z powodu okrucieństwa zbrodni, jakich dokonywał. Tamte dwa nazwiska…
– Abberline to detektyw przydzielony do sprawy morderstw w dzielnicy Whitechapel w 1888 roku. Anderson był jego przełożonym. Zna pan wydarzenia z tamtego okresu?
Doktor wzruszył ramionami.
– Nawet dzieci w szkole wiedzą coś o Rozpruwaczu. Napisano o nim powieści, nakręcono filmy.
– Morderstwa zdominowały wiadomości. Napełniły ludzi strachem. Stały się modelem, do którego nawet dzisiaj przykłada się wiele podobnych zbrodni, chociaż w rzeczywistości były ograniczone do określonego obszaru i bardzo specyficznego rodzaju ofiar. Wywołany przez zabójstwa strach był nieproporcjonalnie wielki w stosunku do ich rzeczywistego znaczenia i wpływu na historię. Dzisiaj w Londynie można pojechać na wycieczkę z przewodnikiem po miejscach morderstw. Grupy dyskusyjne wciąż zajmują się rozpracowywaniem tamtych zbrodni. Takich ludzi nazywa się rozpruwaczologami. Minęło prawie sto lat, a ludzie wciąż są tym chorobliwie zafascynowani. Nadal pragną wiedzieć, kim Jack był naprawdę…
– Czemu ma służyć ta lekcja historii, panno Jones? Do czegoś pani zmierza, ale nikt z nas, jak sądzę, nie wie do czego.
Cięta odzywka nie zrobiła na Lucy żadnego widocznego wrażenia.
– Wie pan, co zawsze intrygowało kryminologów w zbrodniach Rozpruwacza, doktorze?
– Nie.
– Skończyły się tak samo nagle, jak się zaczęły.
– Tak?
– Jak kurek z grozą, odkręcony, a potem zakręcony. Pstryk! Ot, tak.
– Interesujące, ale…
– Niech mi pan powie, doktorze, z własnego doświadczenia, czy ludzie cierpiący na schorzenia kompulsywne, zwłaszcza popełniający seryjne zbrodnie, straszne, coraz brutalniejsze i okrutniejsze, czerpią ze swoich czynów satysfakcję, a potem nagle przestają je popełniać?
– Nie jestem psychiatrą sądowym, panno Jones – odparł żywo Gulptilil.
– Doktorze, z pana doświadczenia…
Gulptilil pokręcił głową.
– Podejrzewam, panno Jones – powiedział tonem wyższości – że tak samo dobrze jak ja, wie pani, że odpowiedź brzmi „nie”. To zbrodnie bez końca. Psychopatyczny morderca nie dochodzi do momentu krańcowego. Przynajmniej nie wewnętrznie, chociaż literatura zna przypadki, kiedy takie osoby, ogarnięte przemożnym poczuciem winy, odbierały sobie życie. Niestety, tak zdarza się niezwykle rzadko. Nie, ogólnie rzecz biorąc, seryjnych morderców można powstrzymać tylko środkami zewnętrznymi.
To prawda. Anderson i Abberline wysnuli na własny użytek teorię, że są trzy możliwości, tłumaczące kres zbrodni Rozpruwacza w Londynie. Być może morderca wyemigrował do Ameryki; to mało prawdopodobne, ale możliwe chociaż nie ma żadnych danych o podobnych morderstwach w Stanach w następnych latach. Druga teoria: zginął albo z własnej ręki, albo z cudzej, co też nie było zbyt przekonujące. Nawet w epoce wiktoriańskiej ludzie rzadko popełniali samobójstwa, do tego musielibyśmy założyć, że Rozpruwacza dręczyły jego skłonności, a nic o tym nie świadczy. Pozostaje trzecia możliwość, o wiele bardziej realna.
– Jaka?
– Że człowiek znany jako Rozpruwacz został zamknięty w szpitalu dla umysłowo chorych. A potem, nie mogąc się z niego wydostać, zniknął na zawsze w jego grubych murach. – Lucy przerwała. – Jak grube są tutaj mury, doktorze? – zapytała.
Piguła zareagował od razu. Zerwał się z fotela. Twarz wykrzywił mu grymas gniewu.
– To, co pani sugeruje, panno Jones, jest po prostu okropne! Niemożliwe! Że tutaj, w tym szpitalu, przebywa jakiś współczesny Rozpruwacz…!
– A gdzie znalazłby lepszą kryjówkę? – spytała Lucy cicho.
Piguła z trudem się opanował.
– Sugestia, że morderca, nawet sprytny, zdołałby ukryć swoje prawdziwe uczucia przed całym tutejszym personelem, jest niedorzeczna! Może byłoby to do pomyślenia w XIX wieku, kiedy psychiatria jeszcze raczkowała. Ale nie dziś! Wymagałoby to nieustannego wysiłku woli, wyrachowania i znajomości ludzkiej natury przekraczających możliwości każdego pacjenta. To, co pani sugeruje, jest po prostu niemożliwe.
Ostatnie słowa podkreślił z mocą maskującą jego własne obawy.
Lucy już miała coś odpowiedzieć, ale się powstrzymała. Sięgnęła po swoją skórzaną teczkę. Przetrząsała przez chwilę jej zawartość, potem odwróciła się do Francisa.
– Jak nazywaliście tę zamordowaną stażystkę? – spytała cicho.
– Krótka Blond – odparł Francis. Lucy pokiwała głową.
Tak. To by się zgadzało. Włosy miała krótko przystrzyżone… Mówiąc, jakby do siebie, wyjęła z teczki brązową kopertę, a z niej duże, kolorowe zdjęcia. Lucy przejrzała je na kolanach, wybrała jedno i rzuciła na biurko przed Pigułą.
– Osiemnaście miesięcy temu – powiedziała, kiedy zdjęcie sunęło po drewnianym blacie.
Z pliku wysunęła następne.
– Czternaście miesięcy temu.
Wyjęła trzecie.
– Dziesięć miesięcy temu.
Francis nachylił się do przodu i zobaczył, że każde zdjęcie przedstawiało młodą kobietę. Lśniące, czerwone strumienie krwi znaczyły gardła ofiar. Ubrania były porozrywane. Szeroko otwarte oczy wyrażały zgrozę. Wszystkie wyglądały jak Krótka Blond, a Krótka Blond wyglądała jak każda z nich. Były różne, a zarazem takie same. Francis przyjrzał się uważniej, kiedy na blat wjechały trzy następne zdjęcia – zbliżenia prawych dłoni ofiar. Potem zauważył: pierwszej brakowało jednego palca, drugiej dwóch, trzeciej trzech.
Zmusił się do oderwania wzroku i spojrzał na Lucy Jones. Miała zmrużone oczy i zacięty wyraz twarzy. Przez chwilę, pomyślał, emanowała jednocześnie żarem i lodowatym chłodem.
Powoli odetchnęła.
– Znajdę tego człowieka, doktorze – oznajmiła cichym, twardym głosem.
Piguła bezradnie patrzył na zdjęcia. Francis widział, że doktor ocenia powagę sytuacji. Po chwili Gulptilil sięgnął, zebrał wszystkie fotografie jak karciarz, który składa talię po przetasowaniu, ale dobrze wie, gdzie jest as pik. Ułożył je w stosik i postukał nim o biurko, żeby wyrównać krawędzie. Potem podał zdjęcia Lucy.
– Tak – powiedział wolno. – Wierzę, że go pani znajdzie. A przynajmniej będzie pani próbować.
Francis nie sądził, by Piguła naprawdę tak myślał. Potem zmienił zdanie: może niektóre rzeczy mówił poważnie, a inne nie. Ustalenie tego wydawało się bardzo trudne.
Doktor wrócił na swój fotel i odzyskał spokój. Przez chwilę bębnił palcami o blat biurka. Spojrzał na młodą prokurator i uniósł krzaczaste, czarne brwi, jakby spodziewając się następnego pytania.
– Będę potrzebowała pana pomocy – powiedziała w końcu Lucy.
Doktor Gulptilil wzruszył ramionami.
– Oczywiście. To nie ulega wątpliwości. Mojej i innych. Ale mimo dramatycznych podobieństw między zabójstwem w szpitalu a tymi, które tak teatralnie nam pani pokazała, uważam, że jest pani w błędzie. Sądzę, że na naszą stażystkę napadł pacjent, który został już aresztowany i oskarżony. Jednak aby sprawiedliwości stało się zadość, pomogę pani w każdy dostępny mi sposób, choćby po to, żeby panią uspokoić, panno Jones.
Francis znów miał wrażenie, że każde słowo wyrażało jedno, a znaczyło coś zupełnie innego.
– Zostanę tutaj, aż uzyskam jakieś odpowiedzi – oznajmiła Lucy.
Doktor Gulptilil wolno pokiwał głową. Uśmiechnął się niewesoło.
– Znajdowanie odpowiedzi chyba nie jest naszą specjalnością – stwierdził ponuro. – Pytań mamy aż w nadmiarze, ale odpowiedzi znaleźć tu o wiele trudniej. A już na pewno nie tak prawniczo precyzyjne, na jakich chyba pani zależy, panno Jones. Tak czy inaczej – ciągnął – pozostajemy do pani dyspozycji, w ramach naszych możliwości.
– Żeby przeprowadzić odpowiednie dochodzenie – odparła szorstko Lucy – jak pan słusznie zauważył, będę potrzebowała pomocy. I dostępu.
– Pozwolę sobie przypomnieć pani raz jeszcze: to szpital psychiatryczny, panno Jones – wytrajkotał doktor. – Nasze cele są zupełnie inne niż pani. I, jak sądzę, mogą być sprzeczne. A przynajmniej istnieje takie prawdopodobieństwo. Pani obecność tutaj nie może zakłócać sprawnego działania ośrodka. Nie wolno też pani działać tak obcesowo, by naruszać delikatny spokój wielu osób, które leczymy. – Przerwał, potem podjął ze śpiewną pewnością siebie. – Udostępnimy pani akta, jak pani sobie życzy. Ale co do wizyt na oddziale i przesłuchiwania potencjalnych świadków czy podejrzanych… cóż, musimy odmówić. Codziennie zajmujemy się pomaganiem ludziom dotkniętym poważnymi, czasem wyniszczającymi chorobami. Mamy podejście terapeutyczne, nie dochodzeniowe. Chyba nikt tu nie ma doświadczenia i umiejętności, których, jak sądzę, będzie pani potrzebować…
– Nieprawda – mruknął pod nosem Peter Strażak. W pomieszczeniu zapanowała niebezpieczna i niespokojna cisza. Wtedy Peter dodał mocnym, pewnym głosem: – Ja je mam.