W takim stanie nie widziała go dawno. Co prawda, już przed dwoma godzinami, po powrocie z klasztoru w Uhrbach, zdawała sobie sprawę, że czeka ją trudna rozmowa. Nie spodziewała się jednak, iż reakcja po spotkaniu z przeszłością będzie aż tak gwałtowna.
Teraz, gdy stał przed nią z rękami wzniesionymi w górę rozpaczliwym gestem, wydawał jej się znów tym samym dziwacznym, na wpół obłąkanym mnichem, którego przed wielu miesiącami przywiózł do Instytutu Miksza. — Powiesz mi? Przyrzeknij, że powiesz! — powtarzał nerwowo.
— Oczywiście, że powiem. Jak tylko będę mogła…
— Przyrzeknij!
Patrzył na nią z uporem.
— Przyrzekam.
— Jeśli ci pozwoli… Tak… Tak… Wszystko od niego zależy…
— Powiedz wreszcie, o co ci chodzi?
— Niełatwo powiedzieć… Nie dziw się… Jestem nędznym, nierozumnym człowiekiem.
Ułomny jest duch mój… Ja myślałem… Długo myślałem i… nic nie wiem… Nie rozumiem.
Pewno nie powinienem pytać… Nie wolno pytać!
— Czego nie rozumiesz?
— Dlaczego? Po co? Po co tu jestem? Wiem, że źle czynię… Wyroki Najwyższego są niezbadane, i nie mnie ich dociekać. Ale ja ciągle myślę… Ja już nie mogę… Czy grzechem jest pytać? Na pewno jest grzechem!
Pot wystąpił mu na czoło.
— Nie jest grzechem, Modeście — podjęła łagodnie. — Pytać należy zawsze. Nie wiem tylko, czy potrafię odpowiedzieć na twe pytania. Chcesz wiedzieć, skąd się tu wziąłeś wśród nas?
Jak to się stało? Tego nie wiemy. Jeszcze nie wiemy. Istnieją pewne przypuszczenia, ale to jeszcze mało. Jestem jednak przekonana, że znajdziemy odpowiedź na to pytanie.
Pokręcił przecząco głową.
— Nie! Nie! Nie to! Jak to się stało — ja wiem! Pamiętam… Złe siły… Ale ja pytam nie o to.
Pytam dlaczego, po co tu jestem?
— Jak to po co? — ściągnęła brwi. — Nie rozumiem pytania? Spróbuj jaśniej wytłumaczyć.
— Pan Nasz nic nie czyni bez przyczyny — powiedział po łacinie. — Niezbadane Jego wyroki. Tak być musi. Pojmuję to, ale… Ty chyba wiesz, dlaczego? A mówiłaś: pytać nie grzech…
— Jeszcze nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi. Co ja mam wiedzieć?
— Ja widziałem dziś… tam… w Uhrbach. To było naprawdę Uhrbach. Te same mury…
Tylko czas upłynął. To jest Ziemia… — usiłował chaotycznie wytłumaczyć. — To jest ten sam świat. Ale inny… Jakiś… nie ten… Ja nie rozumiem, dlaczego? Mówiłaś: świat się zmienił… I że to jest dobrze… Ale ja wtedy… w tamtym moim życiu… wierzyłem: prawda boża zwycięży.
Królestwo Boże… Czy to jest Królestwo Boże? Ja nie wiem… Nie rozumiem. Patrzę i widzę…
Tak. To jest ten świat! Te same mury, ten sam dom boży, wirydarz, krużganki… Te same kolumny w kaplicy… kamień na grobie ojca Alberta… To nic, że napis zatarty. Ja to rozumiem, że czas płynął, że minęły wieki… Ale jest przecież Bóg! Chrystus Pan, Jego nauka… A teraz widzę i nie mogę zrozumieć. Myślałem, że to Królestwo Boże. Ale — nie.
Potem myślałem, że to omam… że demonów sprawa… kuszenie szatańskie… Ale nie. Chyba nie… To, co dziś widziałem, to było naprawdę… Kto ty jesteś? — wpatrywał się z napięciem w jej twarz. — Ja nie wiem, kto ty jesteś! Kto jest Stefan, a kto Balicz doktor? Kto Garda i inni mężowie czcigodni? Jesteście dobrzy dla mnie… Ale… wy nie mówicie… nigdy nie mówicie… o Nim!
— O kim?
— O Bogu. O Panu Naszym. Gdzie on? Jeśli to jest świat bez Boga, to… — urwał, a oczy jego napełniały się przerażeniem.
Kama od dawna spodziewała się tego pytania. Nie łudziła się, że proces adaptacji ma, w gruncie rzeczy, jak dotąd tylko zewnętrzny, formalny charakter. Traktowała go też jako przygotowanie do podjęcia zasadniczej próby przeobrażenia psychiki tego człowieka. Teraz jednak uświadomiła sobie, jak trudne czeka ją zadanie. Nie chciała kłamać, a przecież nie mogła ukazać od razu całej prawdy.
— Uspokój się — powiedziała jak najłagodniej. — Świat, w którym żyjemy, nie jest jeszcze doskonałym światem. Wiele jeszcze popełniamy błędów, w wielu sprawach szukamy dopiero drogi… Ale jest to z pewnością świat lepszy od tego, w którym żyłeś przed pięciu wiekami.
Bliższy on jest na pewno tym ideałom, które zawarte są w nauce Chrystusa, niż tamten twój świat. Przecież nauka ta mówi o tym, aby ludzie nie czynili sobie wzajem krzywdy, aby się kochali, aby pomagali jedni drugim, aby sprawiedliwie dzielili się owocami swej pracy. To staje się coraz bardziej realne w naszym świecie. Za krótko jeszcze żyjesz wśród nas, za mało jeszcze widziałeś, abyś mógł sądzić.
— Wiem. Ja staram się zrozumieć, ale to niełatwo. Powiedz! — chwycił ją za rękę. — Powiedz, jaki cel?
— Cel? Czego?
— Że… ja tu. Co chciał Bóg? Czy to nagroda? A może kara?
— Ani nagroda, ani kara. Zostałeś przeniesiony w nasze czasy. Kto to zrobił i dlaczego — nie wiemy. Ale wierz mi, z pewnością nie ma to nic wspólnego z żadną karą czy też nagrodą.
— A jednak… Te diabły… demony…
— W naszym świecie nie ma demonów. Mówiłam ci już.
— No tak… — przytaknął niepewnie. — Chwała Panu, ale…
— Słucham cię.
— To niemożliwe!
— Co niemożliwe? Że nie ma tu diabłów?
— Nie. Nie. Wierzę ci. Staram się wierzyć… Ale to niemożliwe, że nie ma celu. Wszystko ma cel. Jeśli nie kara i nie nagroda, to… zadanie. Powiedz. Co mam robić? Jak służyć Najwyższemu?
— Staraj się zrozumieć…
— Tak! — przerwał gwałtownie. — A ty? Jak ty służysz? — wpił w nią oczy. — Komu służysz?
— Ludziom.
— Człowiek jest prochem. Prochem jest jego ciało. Czy ty troskasz się o jego duszę?
— Właśnie — skinęła głową. — To właśnie jest moje zadanie. Mój zawód.
Pomyślała jednocześnie, jak fałszywie może rozumieć sens tych słów.
— I o moją też? — zapytał z przejęciem.
— Od chwili, gdy zjawiłeś się tu, przede wszystkim o twoją.
— I walczysz z Szatanem?
— Można to i tak nazwać— uśmiechnęła się do swoich myśli.
— Nie! — potrząsnął gwałtownie głową. — To nie jest tak… jak mówisz! Ja czuję… To nie tak! Ten świat… to świat grzeszny! Widziałem…
— Co widziałeś? — spojrzała na niego uważnie.
— Pytasz się? Przecież wiesz… Tam… w tych ogrodach, nad wodą, na piasku… Czy to, co tam widziałem, to nie było naprawdę? Powiedz!
— Naprawdę. No i cóż z tego, że to, coś tam ujrzał, nie było ani snem, ani szatańskim mamidłem? Dlaczego to ma być dowodem grzeszności dzisiejszego świata? Że widziałeś mnie zbyt skąpo, jak ci się zdaje, ubraną? A cóż w tym złego? — postawiła sprawę otwarcie i jednoznacznie.
Na chwilę jakby się zmieszał.
— Nie o tobie chciałem mówić… — odrzekł unikając jej wzroku. — Ty musisz być taka… jak inne. Ja już pojąłem… Tak widocznie trzeba… Miksza mi tłumaczył…
— Nie wiem, czy właściwie zrozumiałeś to, co mówił Stefan. Rzecz w tym, iż wiele się w ostatnich wiekach zmieniło i to, co tobie wydaje się grzeszne, dziś nikogo nie gorszy.
Odsłanianie ciała podyktowane jest przede wszystkim troską o zdrowie człowieka. Musisz się z tym pogodzić.
— To nie tak, jak mówisz. Ciało jest źródłem wszelkiego złego. Czy godzi się oglądać je obnażone?
— Gdzie widzisz owo zło?
Pochylił się jakby pod nadmiernym ciężarem i nie patrząc na Kamę powiedział: — Złe myśli się budzą…
— Zapewniam cię, że we mnie żadnych złych myśli ciało ludzkie nie budzi. Jeśli jest do tego młode, zdrowe, harmonijnie rozwinięte, zahartowane na wietrze, słońcu i w wodzie — może budzić tylko dobre myśli. I tak być powinno. Jeśli w kimś budzi złe myśli, to znaczy, że źródłem tych myśli jest nie owo nagie ciało, lecz chora dusza tego, który nie potrafi na nie właściwie patrzeć. Poruszył się niespokojnie.
— Myślisz, że… moja dusza jest chora — wyszeptał trwożnie, pojąwszy sens aluzji.
Potwierdziła skinieniem głowy.
— A jeśli nie jest tak, jak mówisz? — wyrzucił z siebie z wysiłkiem.
— To znaczy jak?
— A jeśli te czasy, to czasy upadku? Ja patrzę i widzę. Chodziłem z tobą, próbowałem nawet sam… Ci ludzie: dojrzali wiekiem, młodzież, nawet nieletnie dzieci… nawet starcy…
Czy to są dzieci boże?!
— Od twoich czasów zaszło wiele zmian, ale przekonasz się: człowiek stał się lepszy. Jest wolny od lęku… Częściej się śmieje, raduje…
— Lepszy? Nie wiem. A ten śmiech… ta radość?… Wszędzie: na ulicach, w tych salach, ogrodach… Dlaczego radość?! Z czego się cieszą? Dlaczego się śmieją? Czy ty tego nie widzisz? Czemu się radują? Czy oni myślą o Panu Naszym? Nie! Tylko o sobie! O uciesze ciała! Nikt się nie modli, nikt nie chwali Pana! A ty? — patrzył na nią badawczo. — A ty się modlisz?
— Mówiłam ci, że świat się zmienił — próbowała wybrnąć z trudnej sytuacji. — Sam zresztą widzisz, a jeszcze więcej zobaczysz… Kiedyś, przed wiekami, ludzie dużo się modlili. Stale mówili o Bogu i miłości bliźniego. Ale powiedz, czy naprawdę mieli ją w sercu? Czy nie było zła, nieprawości, zbrodni? Gorzej — czy w imię Boga nie mordowali się wzajemnie? Nie grabili, nie prześladowali jedni drugich? Dziś nie ma wojen między ludźmi, nie ma prześladowań, nie ma tortur i strachu.
Spojrzał na nią podejrzliwie.
— Mówisz… A co myślisz? Wiesz przecież: wszystko zło od diabła pochodzi. Człowiek jest słaby, ciało słabe… Duszę trzeba ratować! Mówisz, jakbyś nie wiedziała… Przecież, kiedy trzeba było pytać przez tortury, skazywać na ogień… to… przecież dlatego, że dusza… dusza najważniejsza! To dlatego właśnie… Żeby odebrać zdobycz Szatanowi i zwrócić Bogu.
— I nie odczuwałeś nigdy współczucia? Nie nękały cię wyrzuty sumienia?
— Co mówisz?! — patrzył na nią z lękiem. — Nie rozumiesz?! Myślisz, że nie mam serca? Że nie cierpiałem wraz z nimi?! Ale przecież… Przecież właśnie dlatego! Dla zbawienia ich duszy!… Przecież to z miłości dla nich, a nie z nienawiści. Nie było we mnie nienawiści.
Nienawidziłem tylko Szatana. Tylko jego!
Nie była w stanie znaleźć wspólnego języka z tym człowiekiem. Pozostawało tylko traktować go jak chorego.
— No, dobrze — podjęła pojednawczo. — Rozumiem cię.
Pogładziła delikatnie jego dłoń, ale on szarpnął ją gwałtownie, odskakując na środek pokoju.
— Nie! Nie! — krzyknął histerycznie.
Nagle jakby odzyskując przytomność, opanował się.
— Przepraszam — wyszeptał pokornie.
Podszedł do fotela, usiadł ciężko i ukrył twarz w dłoniach.
— Powiedziałam, że cię rozumiem — odezwała się po chwili Kama, usiłując nadać głosowi jak najłagodniejszy ton. — Staraj się o tym nie myśleć. Jeszcze nie wszystko potrafisz pojąć, ale nie przejmuj się tym zbytnio. Powinieneś lepiej poznać nasz świat.
Uniósł wolno głowę. Miał łzy w oczach.
— Chciałbym pojechać — do Rzymu.
— Oczywiście. To prosta sprawa. Możemy polecieć choćby jutro.
— Tak! Tak! Jutro! — uczepił się nerwowo terminu. — I spotkam tam prawdziwych kapłanów, zakonników… Mówiłaś…
— Ależ, oczywiście! Interesują się tam tobą. Kardynał Lorca chciałby z tobą porozmawiać.
— Kardynał! — Niepewność malująca się na twarzy Müncha przeobraziła się w zachwyt. — Jutro!… Jutro!
— No, teraz chyba czas spać — powiedziała kierując się ku drzwiom.
— Odchodzisz? Jeszcze chwila — zatrzymał ją w progu. — Ja cię… przepraszam.
Podróż do Rzymu, po której Modest tak wiele sobie obiecywał, uległa niestety zwłoce.
Kama i Stefan następnego ranka zostali wezwani do Nowego Jorku, gdzie na światowy kongres historyków dotarła wiadomość o niezwykłym zachowaniu się Müncha w Uhrbach.
Rozpoczęła się ostra dyskusja i profesor Gerlach nie tylko sam musiał tam polecieć, lecz wezwał na pomoc Darecką, aby rzucić na szalę ważkie argumenty w postaci wyników badań psychofizjologicznych.
O przywiezieniu Modesta do Nowego Jorku nie było mowy. Stan psychiczny Müncha pozostawiał wiele do życzenia, a podchwytliwe pytania oponentów w czasie publicznej dyskusji mogły wywrzeć ujemny wpływ na jego samopoczucie.
Tak jak zresztą było do przewidzenia, teza Gerlacha, że człowiek odnaleziony w rezerwacie karkonoskim jest XVI-wiecznym inkwizytorem Münchem, spotkała się z powszechnym sprzeciwem. Planowany na jeden dzień pobyt Dareckiej i Mikszy w Nowym Jorku przedłużył się w tych warunkach o dalsze kilka dni, a i tak końca dyskusji nie było widać.
Trzeciego dnia obrad wysłano do Uhrbach specjalną komisję, która przeprowadziła na miejscu szczegółowe badania. Wszystkie fakty podane przez Müncha zostały w pełni potwierdzone. I to jednak nie wystarczyło, aby przekonać oponentów. Wysunięto przypuszczenie, że być może rzekomy Münch czytał jakieś nie znane historykom zapiski z XVI wieku, dotyczące owego klasztoru. Domagano się nowych dowodów i komisyjnych badań na innym terenie obfitującym w zabytki, z jakimi stykał się w swym życiu inkwizytor Münch. Kama połączyła się więc z Radowem wzywając zakonnika do wizjofonu.
Wygląd Modesta zaniepokoił ją bardzo. Podkrążone, biegające niespokojnie oczy, twarz blada i nerwowo zaciśnięte wargi świadczyły, że stan jego pogorszył się znacznie.
— Kiedy… do Rzymu? — zapytał bez wstępu patrząc błagalnie na Kamę.
— Już niedługo tam polecimy — usiłowała go uspokoić. — Niestety, zaszły pewne okoliczności, które wymagają mojej obecności tu, w Nowym Jorku. Ale mam do ciebie prośbę. Z tego co kiedyś mi opowiadałeś wynika, że w 1586 roku przez kilka miesięcy przebywałeś w klasztorze przy kościele Dominikanów w Augsburgu. Obecnie prowadzone są tam prace renowacyjne. Profesor Gerlach i kilku innych profesorów chcieliby zasięgnąć twojej rady w pewnych kwestiach spornych. Tak jak w Uhrbach… Stefan przyleci jutro po ciebie.
— Nie — pokręcił przecząco głową. — Ja nie chcę. Nie polecę.
— Zrób to dla mnie — starała się przemawiać do niego jak najserdeczniej. — Bardzo cię o to proszę. Zależy mi ogromnie na twojej obecności.
— Ile… dni? — zapytał z wahaniem.
— Niewiele. Jakieś dwa, może trzy.
— Trzy, dni… — powtórzył zdławionym głosem. — A” do Rzymu?
— Postaram się jak najprędzej załatwić wszystko w Nowym Jorku. Ale twoja obecność w Augsburgu jest konieczna. Stefan przyleci po ciebie jutro wieczorem. Dobrze?
Zacisnął nerwowo powieki. Wydało mu się, że tuż przed nim otwarła się nagle jakaś otchłań, bez światła, bez iskierki, która mogłaby wskazać drogę. Usta jego poruszyły się bezdźwięcznie.
„Panie mój! Ile jeszcze prób?… Daj siłę… Daj znak! Daj znak, abym wiedział jak postąpić…” — modlił się w myślach.
Nagle jakby ocknął się ze snu.
— Dobrze — powiedział z wysiłkiem do Kamy.