*


– Nie musiałaś dzwonić, obudziłaś mnie, jesteś dorosła, wiesz, co robisz, szkoda, że nie miałaś czasu ze mną porozmawiać, no ale cóż, dopiero wróciłaś z wojaży…

Cztery zdania złożone w krótki czteropak, Julia znała języki obce, znała język matki, umiała przetłumaczyć te dwadzieścia sześć słów.

To znaczyło:

– Droga córko, co prawda dopiero przyjechałaś, ale czegóż się mogłam po tobie spodziewać. Nie miałaś dla mnie czasu, lecz nie musiałaś dzwonić, po co dzwonisz i mnie budzisz, czy myślisz, że ja w ogóle dbam o cokolwiek, co ma związek z twoim pożałowania godnym trybem życia, za dużo sobie wyobrażasz, co ty sobie myślisz, ja muszę pracować, wkrótce północ, od dawna śpię. Śpię jak dziecko, nie przyszło mi do głowy niepokoić się tobą, mam ważniejsze sprawy na głowie, a myślałaś, że się niepokoję, daj spokój, dziecko, te czasy minęły, jesteś dorosła, skoro byłaś na tyle dorosła, żeby robić, co chcesz, to dalej rób, co chcesz, zobaczymy, kiedy wyjdziesz na tym jak Zabłocki na mydle, no skoro nie miałaś czasu dla matki, twój wybór, a poza tym nie myśl, że te dwa sweterki, które przywiozłaś mi od Marksa i Spencera, to taki rarytas, tutaj też jest ich sklep, zarabiam, mogłabym sobie kupić sama, niepotrzebnie trwonisz pieniądze, lepiej byś oszczędziła, pomyślała o przyszłości, nie trzeba było…

Cztery wypowiedzi zwinięte w krótki rulonik, poręczny, wszędzie się zmieści.

Julia odłożyła słuchawkę i spojrzała na Bubę z pretensją:

– Zadowolona?

– Tak – powiedziała Buba – zadowolona.

– Nawet nie wiesz, co to znaczy taka matka! Wykastruje cię ze wszystkiego! Nic nie rozumie!

– Nie wiem – powiedziała Buba. – Masz rację, nie wiem. I bardzo ci zazdroszczę.

Buba stała w swoich rajstopach w róże na klepce dębowej klasy trzeciej, z sękami, ciepło wylakierowanej, na dużym palcu rajstopy się przecierały, widać było fioletowy lakier. Julia podeszła do Buby, stanęła przed nią, a potem otoczyła ją ramionami i tak trwały w przedpokoju, przy nieprzenośnym telefonie.

– Przepraszam – szeptała Julia w płowe włosy Buby – przepraszam, nie pomyślałam, wybacz mi…

Matka Julii odłożyła słuchawkę z westchnieniem ulgi.

Może się nareszcie położyć, Julka po prostu poszła się spotkać z przyjaciółkami, nie ma w tym nic złego, ona sama wolała kiedyś spotykać się z przyjaciółkami niż zwierzać matce. Taka kolej rzeczy. Nie chciała przytłaczać Julii, dobrze zrobiła, że nie wymknęło jej się „martwiłam się”. To by Julię ograniczało – przyzwoitość nakazuje zadzwonić do domu, w którym się mieszka, i powiadomić rodzinę, ale niech Julia nie czuje się związana tym jej czekaniem, niech myśli, że spała, niech wraca, o której chce, mój Boże, też musi jej być nielekko, wracać na tarczy, dobrze, że wróciła, jakoś się jej życie ułoży… dobranoc, córeczko…


*


– Chcesz się kochać? – Piotr dotknął ramienia Basi.

– Nie… nie wiem… – odpowiedziała i odwróciła się do ściany.

Wobec tego podniósł się i wstał z łóżka.

Basia z trudem przełknęła łzy.

Nie zależy mu na niej, dawniej nie pytał, przytulał ją i głaskał i ich ciała same znajdowały ochotę na miłość. A teraz pyta ją, jak pierwszą lepszą: chcesz czy nie? Nie, tak nie chce.


*


Nie miała ani cienia ochoty na miłość! Od jakiegoś czasu, od dawna.

Posunął się nawet do tego, że pożyczył jakiś durny film, soft porno, podobno niektórym kobietom to się podoba, ale Basia oczywiście się obraziła, trzy tygodnie chodził za nią jak pies i przepraszał. Cholera, facet na jej miejscu by się ucieszył.

Zdał sobie sprawę z absurdalności takiej logiki i przycisnął guzik. Komputer zacharczał cichutko. Skoro nie chce się kochać, to nie, ale to znaczy, że nic ich nie łączy, nic, po prostu Basia się zmienia. Ktoś ma na nią zły wpływ, był tego pewien.

Ilekroć przychodził po południu do domu, Basia była po kieliszku.

– Buba przyniosła, z Bubą piłam, sama nie piję, odczep się ode mnie!

Spojrzał na zegarek, wpół do dwunastej, wszedł do kuchni i wyjrzał przez okno. Z tego okna widział, czy u Buby pali się światło. Teraz było ciemno, mieszkanie po pani Gabrieli, ciotce Buby, było ostatnie za windą, za załomem, naprzeciwko tłuściutkiej sąsiadki, wścibskiego Różowego Dresika. Za późno, żeby pogadać z Bubą, Buba ma jakiś problem, trzeba jej pomóc, i niech nie wykorzystuje Baśki jako towarzystwa do picia, oczywiście, że za późno, ale obiecał sobie, że to zrobi, jutro, najdalej pojutrze.

Noc w szpitalu jest najgorsza. Pozornie życie zamiera, a czasami niepozornie również. W każdą minutę zgaszonych świateł na salach, zapalonych małych światełek, ruchomych kresek na ekranach monitorów, dzwonków nad salą, które nie dzwonią, ale objawiają czyjąś potrzebę żółtawym światłem, w każdą minutę tej ciszy wkrada się śmierć. Niepostrzeżenie, nie ma przecież strażników przy wejściu, nie legitymują, kto wchodzi, zresztą na nic by się to zdało, wykrywacz metalu nie zareaguje, licznik Geigera nie zacznie tykać, promienie ultrafioletowe przejdą na wylot, rentgen nie zostawi śladu na kliszy.

Wszystko na nic, drzwi są uchylone, światło z korytarza pada podłużną smugą na płytki PCW, które jutro rano znowu będą myte i froterowane na wysoki połysk, a ona przychodzi, staje u wezgłowia i myśli sobie: Ten? A może ta? Kogo dzisiaj wezmę ze sobą?

Stoi tak już od dłuższego czasu, chociaż nawet cienia nie ma na podłodze, nawet płytka PCW nie straciła błysku, a jednak stoi. Nie ma nikogo, kto mógłby stanąć z nią twarzą w twarz i zapytać: Co tu robisz? Nie masz tu nic do roboty, zmiataj stąd!

Nie ma żadnych siatek zabezpieczających ani systemów alarmowych, ani żadnego innego sposobu, żeby ją choć trochę powstrzymać. Choć trochę, choć na dzień, dwa, miesiąc. Rok.

Odmawia współpracy i kontaktu z żyjącymi, a przecież im jest najbardziej potrzebne zrozumienie.

Proszę jeszcze o dwa tygodnie…dla mojego ojca,…dla mojej matki,…dla mojego dziecka.

Wtedy zrobię coś…poprawię się,…porozmawiam,…poczuję,…dam szansę, wykorzystam, zapewnię, zamienię na lepsze, dojrzalsze, trwalsze, słodsze, jaśniejsze.

…jeszcze raz, choć raz, zrobię takie pierogi, jakie lubił.

…pojadę do tego sklepu na końcu miasta, który dotychczas był za daleko, żeby kupić, o co mnie proszono.

…porozmawiam, choć nie miałam czasu, teraz będę go miała w bród.

…i kupię te spodnie, które tak chciał mieć,…nigdy nie podniosę głosu,…przeproszę,…poproszę,…podziękuję,…wybaczę,…mnie wybaczą.

Poproszę tylko o następny rok, miesiąc, dzień, godzinę i na pewno nie zapomnę, że obiecałam, że będę lepszy lub lepsza, tylko cofnij się o dwa kroki, odejdź od tego łóżka, jest tyle innych, masz całą salę, inne sale, inne piętra, cały szpital, idź gdzie indziej, do kogoś, kto cię potrzebuje.

Nie przemyka się pod ścianami, pomalowanymi na ciepły, brzoskwiniowy jasny kolor, wcale nie. Przekracza progi i kroczy, stąpa, niesie się dumnie, żadnej pokory w niej nie ma, oto jestem, nie musi wskazywać palcem, wystarczy, że spojrzy. Nawet powietrze nie drgnie.

Noce w szpitalu są najgorsze.

„Popatrz, nawet nie zauważyłam, że umarła, a całą noc nie zmrużyłam oka! Cały czas oddychała, mówię panu!”.

Albo:

„Całą noc nie zmrużyłam oka, tak wyła! Mówiłam, środki by jej jakie dali, ale nie dali, żeby to człowiek jak zwierzę zdychał”. – I ulga, że to nie ona, to nie po nią przyszła wczoraj, to po kogo innego, dzięki Ci, Panie.

Więc jak ja będę umierać? Cicho i niepostrzeżenie, nikt nie zauważy, czy będę wyć z bólu i o niczym nie myśleć, tylko żeby to nareszcie się skończyło?

Jak po mnie przyjdziesz? Jak motyl nocny, cichutko otrzesz się o twarz, sypniesz puszkiem ze skrzydeł? Ale ćmy nie latają bezszelestnie w szpitalnej ciszy, pamiętam po operacji, cisza, i tylko ćma duża ciemna, trupia główka, rzadka ćma dotykała mnie leciutko w policzek i w czoło i suchy delikatny trzepot skrzydeł – to ty byłaś tak delikatna?

Bo już wiadomo, że te zastrzyki nie pomogą.

Na nic się zdała tajemnica, męska dłoń, której mówiłam:

„Nie mów nikomu, obiecaj, że nie powiesz o mojej chorobie, zrób wszystko, ale nie mów, że to ja, nie chcę litości, błagam, nie pozwól, żeby się dowiedzieli, litość jest najgorsza”.

I obietnica, że nikt się nie dowie, nie ma znaczenia, chociaż obowiązuje.

Jak mam cokolwiek zmienić, skoro wszystko jest niezmienne i z góry ustalone?


*


– Nic nie jest ustalone, dopóki ty możesz mieć wpływ na życie!

– Ale, Buba, o to chodzi, że nie masz tego wpływu!

– Ja mam, mów za siebie, może ty nie masz!

– Nie mamy wpływu! Możemy mieć mały nieistotny wpływik na to, co się dzieje teraz, czy podam ci tę herbatę, czy nie! Ale czy nie zdajesz sobie sprawy, że Pan Bóg się śmieje najgłośniej z cudzych planów?

– Głupi jesteś!

– No, to jest argument, na który nie znajduję kontrargumentów. Znasz takie przysłowie ludowe: myślał indyk o niedzieli, a w sobotę łeb mu ścięli?

– Nie jestem indykiem i nie namawiam do myślenia o sobocie, tylko o tym, co się dzieje w tej chwili! Masz wybór, możesz mi dać wreszcie tę cholerną herbatę albo nie! I to od ciebie zależy, więc nie mów mi, że nic od ciebie nie zależy! I cukier, jeśli jesteś już taki dobry! – warczy Buba i słodzi pełne dwie łyżeczki.


*


– Kochasz mnie czy nie?

Poczułem, jak lepkie macki wędrują wzdłuż mojego ciała i mocno je ściskają, jakbym był tubką pasty do zębów, wyciskaną nieprawidłowo, nie od dołu do góry, tylko jakkolwiek, a ja, ta pasta, nie mam gdzie się podziać, otwór jest za ciasny. Tracę swoją tożsamość, muszę się bronić przed wyciśnięciem, wyjdę stąd jako przemielony wężyk czegoś do użytku dla kogoś, ale już nie będę sobą.

Nie ma sensownej odpowiedzi, na takie pytanie nie można odpowiedzieć jednym słowem, to jest źle sformułowane pytanie. Poza tym, czy nie widzi, że jestem z nią, przychodzę do domu, planuję, płacę rachunki, ona chyba nawet nie wie, ile kosztuje czynsz, bo co ją to obchodzi, nie lubi rachunków, ale to jest w porządku, przychodzę tutaj i wychodzę stąd, do niej i od niej, co mam odpowiedzieć na to pytanie?

Może wstanę i wezmę się za coś pożytecznego, za jakieś rzeczy, które kobieta doceni, a które się do niczego nie przydają, takie jak porządek w piwnicy, a może przyniosę jeszcze kompoty, które tam stoją od wieków, ona boi się ciemnych miejsc, zobaczy, że ją kocham, że dbam o nią, albo rower naprawię, będzie jak znalazł, wiosna, dętka poszła w październiku, albo samochód umyję, albo przybiję wieszak w łazience, do remontu jeszcze kawał czasu, dlaczego nikt mi nie powiedział, że to nie są pytania:

– Zrobisz to czy nie?

– Wyniesiesz śmieci czy nie?

– Masz ochotę posiedzieć sam czy nie?

To raczej zaczepki, groźby. Nie wiem, naprawdę nie wiem, co ci odpowiedzieć, wszystko, cokolwiek powiem, będzie skierowane przeciwko mnie, ale ci wybaczam, bo cię kocham, nie zranię cię słowem ani uczynkiem, muszę zacisnąć zęby i pamiętać, że jesteś wrażliwa, pełna kompleksów i boisz się bardziej niż ja.

– Wiedziałam – mówi Basia i odchodzi. Wybieram wobec tego polubowne wyjście: – Muszę już iść.

Tak się nie da żyć, ale nie powiem jej tego, bo to minie, zajmiemy się czymś wspólnie, jak tylko wrócimy do siebie, bo teraz stoimy obok, nie rozumiem tego, ale tak jest, chociaż staram się ze wszystkich sił.

Wstaję od komputera, Baśki już nie ma, dzisiaj idzie na drugą na uczelnię, a potem do biblioteki, musi skończyć jakąś pracę.

Nie wiem, jak jej pomóc.

Może jednak pojadę na plener, na dwa dni, odpocznę.

Pomyślę.


*


Basia wypiła jednym haustem wino i wydawało jej się, że jasność umysłu paruje z niej i ogarnia cały pokój.

Sięgnęła do szuflady, wyjęła czyste płyty i wsunęła jedną z nich do stacji dysków. Przesunęła kursor ze zdjęć i powoli informacje zaczęły przefruwać na płytę CD.

Była wstrząśnięta.

Właściwie nie była wstrząśnięta.

Nigdy by się tego nie spodziewała! Nigdy!

Właściwie tego spodziewała się od zawsze.

Przypuszczała.

Podejrzewała.

Czuła.

A teraz odczuwa tylko ulgę.


*


– Mam nadzieję, kochanie, że przemyślałaś to, co robisz.

– Matka Julii stara się mówić łagodnie, ale przecież całkiem nie może przestać się martwić.

– Tak, mamo, wynajęłam wcale miłą kawalerkę, mam nadzieję, że przyjdziesz niedługo.

– Jeśli tylko mnie zaprosisz, kochanie. Weź czajnik elektryczny, ja i tak wolę gotować na gazie, wodę się powinno gotować dłużej niż trzydzieści sekund, i tę kołdrę z dużego pokoju. I dzwoń do mnie, jak będziesz czegoś potrzebowała, dobrze?

– Oczywiście, mamo.

– Wydaje mi się, że jesteś w dobrej formie, prawda?

– Tak, oczywiście.

– A co u Basi i Piotra? Widziałam ich w lecie, robią bardzo miłe wrażenie. To chyba jedyni twoi przyjaciele, którzy ułożyli sobie życie.

Ach, to jedyni twoi przyjaciele z ułożonym życiem! Po co ten sarkazm, tak kiepsko ukryty! Ja nie ułożyłam sobie życia, ja się puszczałam, ja nie myślałam, ja nie szanowałam cudzych związków, ja…

– Pozdrów ich ode mnie.

– Dobrze.

– Nie martw się, tobie się też uda.

– Nie martwię się, mamo. Dzięki, po kołdrę wpadnę z Piotrem. Na razie te pudełka zostawiam w swoim pokoju.

Ach, błąd, znowu przejęzyczenie, w swoim byłym pokoju, w pokoju, który był moim pokojem, jak byłam dziewczynką, w pokoju, do którego wchodziłaś bez pukania, więc nigdy nie był moim pokojem. W małym pokoju zostawiam te trzy pudła.

– Może weźmiesz telewizor ode mnie?

Ode mnie, to znaczy z twojej sypialni, duży stoi w dużym pokoju, mały w twojej sypialni. Jest włączony przed snem, przez szybę widzę ten trupi blask, jak możesz zasypiać przy telewizorze?

– Nie, dzięki, odzwyczaiłam się.

– To pa, córciu. – Pa.

Dotykają się policzkami, udają, że to nic, doprawdy nic takiego, przecież da się przeżyć takie dotknięcie, ono nie zostawia śladów, bąbli, zaczerwienienia nawet. Już.


*


Basia znajduje tabliczkę z napisem „Zespół Adwokacki”, trzecie piętro, strzałka w prawo. Jest umówiona, nie powinna czekać, potem pojedzie do Julii, pomoże jej w przeprowadzce, Buba też obiecała, że będzie, ale Buba i tak nie może nosić, bo podobno dysk jej wypadł. W tym wieku? I Róża wpadnie, ale też nie bardzo będzie pomocna, bo lekarz ostrzegał, że poszły jej jakieś więzadła.

A jej, Basi, poszło tylko małżeństwo. Ot co, kręgosłup ma zdrowy i świetnie się czuje. I rozpocznie na nowo życie. Może na okres przejściowy Róża pozwoli jej mieszkać u siebie. Bo w tym gównianym fałszu nie będzie tkwić ani chwili dłużej.

Basia sztywno wyprostowana siedzi naprzeciwko wyprostowanej pani mecenas. Pani mecenas mówi szybko, teraz nachyla się ku niej, wyciąga palec wskazujący i dziobie powietrze w okolicach serca Basi.

– I właśnie dlatego pozwany będzie chciał powódkę natychmiast wykorzystać.

– Jaką powódkę?

– Jaką powódkę? – Pani mecenas patrzy na nią z niesmakiem. – Jak to jaką powódkę?! Panią! Pamiętam taki przypadek, jak pewna kobieta, nie wymienię jej nazwiska, rozumie pani, tajemnica służbowa, z tym że śmieszne to nazwisko miała, po mężu, cha, cha, cha, no, ale cóż, nie mogę… Otóż ta kobieta była przekonana, że mąż będzie lojalny. Naiwna!

Zupełnie jak pani! Nic bardziej błędnego!

Pani mecenas podnosi się, ma wąską spódnicę, z rozporkiem z tyłu, uderza pięścią w stół, Baśka podskakuje, pani mecenas patrzy jej prosto w oczy.

– Nic! Nic nie dostała!

– Mieszkanie nie jest moje. – Basia składa ręce na kolanach, dlaczego się poci, nigdy nie ma mokrych rąk, a teraz ma.

– Musi pani walczyć, zobowiązuję panią do walki we własnym dobrze pojętym interesie. Ona też czekała, i proszę. Do podziału było ogołocone ze wszystkich sprzętów mieszkanie! Wszystkich! Wziął nawet jej maszynkę do golenia nóg!

– Piotr ma swoją. – Basia próbuje coś zrozumieć, ale zrozumienie przychodzi jej z trudem.

– Więc pozwany, tu, w tym przypadku, zachowa się tak samo. Proszę uporządkować te sprawy, a resztę… zostawić mnie.

– Ale jemu naprawdę nie jest potrzebna moja maszynka…

Ma swoją…

Mecenas patrzy na nią z politowaniem.

– Proszę pani! Ja mogłabym tu wymienić nie takie przypadki jak pani! Zobaczy pani sama w sądzie, co się będzie działo!

– Ale myśli pani, że nie ma nadziei? Jest przecież rozprawa pojednawcza…

– To jak już pani uważa – mówi sztywno pani mecenas. – Proszę przyjść do mnie, jak się pani zdecyduje. Tracimy czas.

– Ale on ma kogoś innego – szepcze Basia. Dowody na to spoczywają w jej plecaczku, obok postawionym, przy krześle!

– Oczywiście!

Oczywiście? Co jest oczywistego dla tej obcej kobiety w tym, że Piotr, jej ukochany Piotr, me jest uczciwym człowiekiem? Właśnie że nie oczywiście!

Pani mecenas robi się radosna.

– Jakiż mężczyzna opuszcza tak atrakcyjną kobietę? – Pani mecenas już przemawia, nie do niej mówi, ale przemawia, staje obok biurka, opiera na nim upierścienioną dłoń, a pierścionek ma ładny, z szafirami, mówi w przestrzeń, nad Basią. – Jaki? Mężczyzna, który ma następczynię. Który nie zważa na świętość węzła małżeńskiego. Taki decyduje się odejść. Taki decyduje się okraść byłą żonę z ich wspólnoty majątkowej. Taki będzie manipulował faktami. Ale my się nie damy! Nie damy się!

Pani mecenas obchodzi stół, nachyla się nad Basią, teraz się jej zwierza.

– Mój mąż zrobił to samo przed rozwodem. Wziął nawet telewizor, który ja, proszę pani, dostałam jako nagrodę na dziesięciolecie pracy w tym zespole! I dlatego radzę uważać, radzę uważać! Załatwimy go!


*


Ksiądz Jędrzej trzyma słuchawkę przy uchu, odłożył widelec i mimo niezadowolonej miny Marty jednak rozmawia. A przecież wszystko stygnie!

– Nie możecie nie móc! To sprawa życia i śmierci!

Przecież pisałem! To ile? Dobrze. Nie, nie na konto, ja się sam zgłoszę i pokwituję w imieniu. Bardzo serdeczne Bóg zapłać.

Odkłada telefon komórkowy, pani Marta natychmiast przenosi go na parapet, kładzie tuż obok swojego. Ksiądz Jędrzej uśmiecha się przepraszająco, przecież wie, że cielęcina jest najważniejsza. Marta ją robi najlepiej na świecie, od wczoraj moczyła ją w specjalnej marynacie, z czosneczkiem, no ale cóż, są sprawy wagi najwyższej, plasujące się oczywiście tuż za obiadem, więc rozumie, doskonale rozumie i teraz rozmawiał nie będzie.

I ksiądz Jędrzej pochyla się nad talerzem.

Ale kiedy znów rozlega się sygnał, udaje, że nie widzi wzroku swojej gospodyni, rzuca się ku parapetowi, jest pierwszy, przed jej ręką, łapie telefon i odwraca się w stronę okna, żeby go ten bazyliszek w fartuchu przywiezionym przez niego z Włoch nie zabił wzrokiem.

– Halo?

Ksiądz Jędrzej słucha z rosnącym zdziwieniem, potem delikatnie odkłada telefon na parapet.

– Dostaliśmy siedem tysięcy na konto.

– Nie dostaliśmy, tylko ja dostałam. – Pani Marta patrzy prosto w oczy Jędrzeja.

– Pani, Marto? – Jędrzej wie, jaka to suma dla gospodyni, ale ona spokojna, wyciera ręce, odkłada zmiętą ścierkę, porządnie wiesza przy piecu, wygładza. – A skąd Marta ma takie pieniądze?

– I to mój telefon. – Pani Marta chowa komórkę do obszernej kieszeni rzymskiego fartucha, nie odpowiada od razu, bo i po co. Ale ksiądz Jędrzej czeka, a jedzenie stygnie.

– Gram… trochę… na giełdzie…

– O… hazard to wielki grzech… wielki…

– To szkoda, wielka szkoda – mówi pani Marta, ale pilnie obserwuje swojego chlebodawcę, spod oka spogląda, a w jej głosie nie słychać żalu za grzechy. – Ja nie wiedziałam, że to hazard, to tylko giełda. Ale tak sobie pomyślałam, że dziesięć procent będę przekazywać na te księdza przeszczepy…

Ach, niech ma klecha zagwozdkę! – myśli czule. I ksiądz Jędrzej trze potylicę, udaje, że go to nic nie obchodzi, ale nieudolnie udaje.

– Giełda, mówi pani? A, to miłosierny uczynek…

Piętnaście?


*


Buba siedzi obok Zenka.

Musi złapać oddech, przesadziła, a przecież Julia czeka.

Zenek zbliża twarz do jej twarzy. Biała Dama przestaje zabawiać ludzi, patrzy na nich przenikliwie, kiwa ręką na znak „Nie, nie rób tego”, ale Buba nie widzi, słabo jej jakoś, Zenek podaje jej butelkę mineralnej, przecież świat jest taki piękny, ciepły i spokojny, za chwilę będzie jeszcze cieplejszy i spokojniejszy, bo działka czeka na niego. Buba odmawia ruchem ręki. Zenek rozgląda się, jest bezpiecznie, wyjmuje strzykawkę. Buba chwyta go za rękaw.

– Poczekaj. Musisz brać? – No.

Buba patrzy na strzykawkę.

– Twoja?

– Dostałem. Prawie nowa.

– Zostaw.

– Od Gienka. On jest czysty.

– Nikt nie jest czysty. Zostaw.

Buba z wysiłkiem sięga do kieszeni, da mu, trudno, kupi sobie nową, jakie to ma znaczenie, stać ją. Podaje Zenkowi strzykawkę i igłę. Zenek patrzy z wdzięcznością, nie powinna mu dawać, teraz musi kupić dla siebie, musi mieć przy sobie, myśli, że zawsze, ale może dobry uczynek robi, kto wie?

– Chcesz? – Zenek jest wspaniałomyślny, chce się podzielić, a oni na ogół nie chcą się dzielić. – Chociaż ty to już wyglądasz na gotową… Gotowa jesteś?

– Ja jestem gotowa – mówi Buba i przekonuje swoje słabe ciało do wstania.


*


Nie, Buba, nie chcę. Nie chcę poznawać żadnego faceta.

Nawet fajnego. Nie chcę i już.

– Coś ci jest? A ja ci mówię, że byłoby fajnie, gdybyś przyszła. Romek naprawdę jest równy facet. Przyjechałaś parę tygodni temu i nie masz czasu spotkać się z całą świętą szóstką.

– Widziałam się… Z Krzyśkiem na kawie… I z Sebkiem… wczoraj, wpadł przymocować karnisz. Chcesz kawy?

– Tak.

Nie udało się ani namówić Julii, żeby cokolwiek w mieszkaniu zrobiła, przy czym mógłby pomóc Romek, ani namówić Romka, żeby na przykład Julia mu pozowała. Buba miała też pomysł, żeby Julia przetłumaczyła artykuł, jedyny, który ukazał się o wystawie Romka, na angielski, ale Romek nie widział sensu, a Julia powiedziała, że przy okazji. To właśnie byłaby znakomita okazja – udzielenie komuś pomocy.

Ludzie nigdy nie widzą, że ktoś potrzebuje pomocy.

Nigdy.

Julia podnosi się, idą obie do kuchni. Julia nastawia czajnik, ale go nie włącza. Buba patrzy na nią jak na chorą. Julia wyjmuje filiżankę, wrzuca woreczek herbaty, zalewa zimną wodą, podaje Bubie. Buba patrzy na pływający z wierzchu woreczek.

– To jest kawa?

Julia śmieje się, doprawdy przecież to jest wesołe, bardzo wesołe, nigdy taka nie była, to śmieszne, nie wie, dlaczego Buba się nie śmieje, Julia wylewa zawartość do zlewu, torebka zatyka zlew.

– Co ty robisz?

– Nic. Kawę.

Nasypuje do filiżanki kawy, jest nieobecna.

Buba patrzy do filiżanki podejrzliwie. Lepiej sama zaleje ją wrzątkiem. Potem uważnie przygląda się Julii.

– Poznałaś kogoś?

– Tak. – Julia poprawia się natychmiast. – To znaczy nie.

– Ale ja bardzo cię proszę, przyjdź w sobotę do Róży!

Wszyscy będziemy!

– A ty masz kogoś na stałe? – pyta nagle Julia. – Nie, ja… wiesz…

– No tak, ty masz czas… możesz czekać a czekać. Ale będziesz łysa jak kolano, to nieprawda, że farby nie niszczą włosów! Szczególnie jeśli odbarwiasz, robisz z ciemnych jasne, Bubeczka, nie bądź głupek kompletny, bo nikt cię nie zechce… O, idzie Róża, otwórz, pomożecie mi przesunąć wersalkę pod okno, lubię się budzić w promieniach słońca. Basia, to ty? Urwałaś się z pracy? Wejdź, właśnie robię kawę, Boże drogi, co się stało?


*


– Strasznie ci jestem wdzięczny, stary, na piechotę nie dałbym rady. – Romek przenosi obraz przez poręcz. – Uważaj, żeby nie zatrzeć, świeża stosunkowo farba.

– Masz jakąś folię? Nie ubabrze mi bagażnika? – Aż taka świeża nie jest.

– Coś mi to przypomina…

– To jest kobieta mojego życia…

– W sobotę się spotykamy u mnie… Poznasz Julię.

Zobaczysz, jaka to równa babka.

– Nie lubię równych babek. – Jaki ty dziwny jesteś… To przyjdź, ot tak, po prostu, nie dlatego, że ona tam będzie.

Roman zatrzymuje się i odstawia obraz pod ścianę.

– Piękna dziewczyna, prawda?

– Świetna! I zgrabna i mądra, naprawdę!

– Skąd wiesz?

– Przecież znam Julię od lat…

– Ech, ja nie o niej… A ty Krzysiek, chyba już się pozbierałeś…

– Nie mogę. Nic na to nie poradzę – mówi Krzysztof i przytrzymuje drzwi. Roman wnosi obraz do samochodu, teraz pojadą z nim do Galerii Niewielkiej. Widzieli szkic, zamówili, szkoda. Gdyby nie to, że jest kompletnie bez pieniędzy, nigdy by nie sprzedał. Ale zrobi sobie kopię, po raz pierwszy w życiu skopiuje samego siebie.


*


Julia jest przerażona. Piotrek? Nie rozumie, nie Piotr.

Każdy inny tak, ale na pewno nie on.

– Mam dowód – szepcze Baśka i wyciąga płytę. – Masz podłączony komputer? Zobacz!

Julia wyjmuje laptopa przywiezionego z Londynu (niech ten Londyn szlag trafi, ale komputer tanio udało jej się kupić, dużo taniej niż tutaj), wkłada płytę, czekają w napięciu. One, ale nie Basia. Basia odchodzi, nie chce patrzeć na te świństwa.

Najeżdża kursorem na stację dysków E, powoli otwiera się plik. Na ekranie dwie dziewczyny. E189 dwie nagie dziewczyny, El90, dwie nagie całujące się dziewczyny, El91, El92, numery zdjęć przesuwają się wolno, Róża nie chce na to patrzeć, ale nie może oderwać wzroku od zdjęcia, co one robią? Przecież one nie… ależ tak!

Rozłożone nogi, to tak wygląda kobieta w środku, o matko, chyba nie każda, chyba nie ona! Róża oblewa się rumieńcem. To niemożliwe, żeby Piotr robił takie pornograficzne sesje! To niemożliwe! Jak one tak mogą!

Nie wstydzą się, czy co? A te języki teraz do aparatu, czyli do niego? E-212, czym one są oblane? Mlekiem?

Kisielem? Co ona zlizuje z palców? Przecież tam nikogo nie ma, oprócz ich dwóch i fotografa, którego nie widać!

To nawet nie są zdjęcia do jakiegoś pisma, to już prywatne zdjęcia, takie jakie się robi na pamiątkę albo po pijaku, zdjęcia, które się niszczy natychmiast po wywołaniu, bo nie są ani dobre, ani wartościowe. To brudna pamiątka z jakiejś orgietki, na której był on, Piotr i te dwie panny. O Boże, biedna Basia…

Julia wyłącza komputer, jeszcze nie wierzy własnym oczom, jeszcze ma wrażenie, że śni, bo to tak bardzo nie jest Piotrkowe. To niemożliwe, żeby przez lata udawać kogo innego, bo przecież nie ten Piotr, którego ona zna od dwunastu lat, nie ten sam człowiek brał udział w czymś tak plugawym.

Baśka przestała płakać. Jest znowu silna, przygotowana na najgorsze, ale da sobie radę, tym razem wie, co zrobić, tylko musiała się podzielić.

– Skąd to masz?

I Julia, i Róża patrzą zdziwione na Bubę. Co to za pytanie!

– Pytam, skąd to masz? – W jej głosie jest ostry ton, którego nie lubią, ale ten ton zmusza do odpowiedzi.

– Z komputera. Z naszego. Popatrz na datę. – Baśka zgrabnym kliknięciem wchodzi na datę. – Proszę bardzo, cały dzień biedak spędził w sejmie. Może tam to zrobił?

Nie wychodzi jej sarkazm, bo znowu w jej oczach pojawiają się łzy, a nie może płakać, bo płacz osłabia. I w tę cichość, która pojawiła się między nimi, bo co tu można powiedzieć, nagle wdzierają się nieprzyjemne słowa Buby:

– Ach, jakież to miłe uczucie, znaleźć nareszcie potwierdzenie swoich najgorszych podejrzeń, co?

Basie wypełnia dobrze znane od zawsze uczucie: dostała coś zamiast, jak wtedy tę cholerną lalkę. Teraz też dostaje coś zamiast. Zamiast jej pomóc – oskarża sieją. Ją!

Nie jego!

– Jak możesz tak mówić?! – krzyczy.

– Kiedy na ciebie patrzę, to widzę kobietę z twarzą, która mówi: „Miałam rację!”. Miałaś rację, Basieńko!

Gratuluję! Co z tą swoją racją zrobisz? Już ją zeżarłaś w całości, a jeszcze się nie porzygałaś!

Róży robi się niedobrze, chce wyjść, nie chce brać w tym udziału, nie widziała takiej Buby i nie widziała takiej Baśki, której rumieńce wstępują na policzki, która przy swoim niewielkim wzroście nagle przewyższa Bubę, a nawet Julię, jest jej pełno w pokoju. Basia, która zawsze mówi cicho, wydobywa z siebie nieznany ton, i Róża z powrotem siada, jak przyklejona.

– Jak możesz tak do mnie mówić?! Ty nigdy nie przeżywałaś tego, co ja, i nie masz prawa!

A ta smarkula Buba, co ona robi?! Pcha Baśkę na krzesło, staje nad nią i też krzyczy:

– Siedź tutaj przez chwilę! I nie mów nic, dobrze? Róża, siądź z drugiej strony, możesz? Naprzeciwko Baśki.

Róża jak w transie (żeby to się już skończyło, co one wyprawiają), przesuwa się na krzesełko obok, Julia stoi nieporuszona i patrzy nierozumiejącym wzrokiem, a Buba sięga do cukierniczki, tymczasowej, właściwie jest to kubek, z cukrem, ale w kubku jest łyżeczka, srebrna.

Julia wzięła ją z domu, ta łyżeczka to prezent od matki chrzestnej, była jeszcze solniczka i pieprzniczka w komplecie, lecz gdzieś przepadły, została tylko łyżeczka, którą teraz Buba macha im przed oczami.

– Co widzisz?

Parę ziarenek cukru przylgnęło do wgłębienia. Buba zbliża łyżeczkę do twarzy Róży, podnosi na wysokość jej oczu.

– Powiedz, co widzisz?

– Ły… łyżkę! – jąka Róża i też jej się nagle zbiera na płacz, ale teraz potężniejsza jest Buba i Buby należy słuchać.

– Nie, dokładniej, co? Opisz!

– Widzę srebrny przedmiot, o to ci chodzi?

– Srebrny przedmiot… i to dalej! Siedź, Baśka! – Buba skupiona na Róży widzi, że Basia chce się podnieść, a Basia, jakby kto ją biczem podciął, opada na krzesło.

Róża posłusznie precyzuje:

– Srebrny przedmiot, podłużny, ma kwiatki u nasady, potem się rozszerza i uwypukla, odbija okno, mnie i…

– A ty, Baśka, co widzisz?

– To samo! – warczy Baśka i zmiażdżona spojrzeniem Buby znowu siada.

– A ja cię proszę, żebyś się temu przyjrzała bardzo dokładnie i opisała to, co widzisz. Przestanę cię męczyć, ale dobrze się przyjrzyj.

– Widzę podłużny srebrny przedmiot – recytuje ze złością Basia – ma łezkę u góry, potem się zwęża i przechodzi w miły dołeczek, w którym odbijam się ja, kawałek pokoju i…

– To jest to samo czy nie? Róża widzi Różę, ty widzisz siebie, jesteście tymi samymi osobami? Róża widzi kwiat u nasady łyżki, bo z tej strony jest kwiatek, widzisz? A z twojej łezka, tak?

– Ale o co ci chodzi?

– O nic – wzdycha Buba i wsadza łyżkę z powrotem do cukru – o nic zupełnie.

Julia rozumie jednak, podchodzi do stołu i mówi:

– To jest łyżka, nic więcej, a widzicie różne rzeczy. Z różnych stron, różne odbicia rzeczywistości. Ale czy to zmienia tę rzeczywistość, czy jej obserwatora?

– Daj mi spokój! Daj mi wreszcie spokój! – Basia uklękła przy Róży i pozwoliła się głaskać po głowie. Płakała, ponieważ nikt jest nie rozumiał.

– Daj jej spokój, Buba – powiedziała Róża, pod palcami wyczuwała puszyste popielate loki Basi. Basia miała niezwykłe włosy, kolor nie do podrobienia, całe szczęście, że nie farbowała, nigdy nie odzyskałyby tego odcienia. – Daj jej spokój. Twoja prawda nie jest jej prawdą. To nie twój mąż, nie twoje życie. Każdy żyje po swojemu.

– Jeśli już posuwasz się do tego, że przegrywasz zdjęcia, upewnij się, czy chodzi ci o Piotra, czy o wasze małżeństwo, w ogóle się zastanów, o co ci chodzi.

Rzeczywistość czasami jest inna, niż nam się wydaje ciągnie niezrażona Buba. – Możesz być ślepa. Łyżka jest zawsze łyżką, tylko trzeba stanąć z boku, a nie trzymać ją przed oczyma. Tylko to ci chcę powiedzieć.

Basia podnosi oczy, zlepione od łez rzęsy, patrzy z nadzieją na Bubę.

– Myślisz, że nie chodzi o Piotra?

– Różnica między nami polega na tym, że ja nie wiem, o co chodzi, a ty z góry jesteś pewna. Być może obie się mylimy. Ale nie rób głupstw, nie rób niczego pod wpływem impulsu.

Julii udało się wreszcie nie zapomnieć o włączeniu czajnika. Tym razem niesie wrzątek i cztery kubki.

– Buba ma rację – mówi. – Buba ma tym razem rację.

Basia przeciera oczy dłonią, jak dziecko, i grzbietem dłoni również wyciera nos.

– Nic nie zrobię, dopóki się nie upewnię, obiecuję, dzięki, Buba – zdobywa się na wyznanie. – Napijemy się herbaty i zaraz bierzemy się do roboty, Julka. Przepraszam, ale musiałam wam to pokazać.

– Ja prosiłam o kawę – mówi Buba i siada przy stole.


*


Przecież ja wiem, że ta miłość jest na całe życie i że warto czekać na Sebastiana, który wraca do innej kobiety, kobiety, której pewnie obiecał, że będzie z nią w zdrowiu i chorobie, kiedyś przed ołtarzem, i który teraz jedynie dotrzymuje słowa, bo przecież kocha tylko mnie, to ja jestem dla niego wszystkim, powiedział mi to przecież i czuję wciąż, że tak jest, i nie mogę o niego nie walczyć. Więc walczę cierpliwie, dzień po dniu, cierpliwością i brakiem przymusu, jestem, kiedy mnie potrzebuje, i nie buntuję się, kiedy tam wraca do niekochanego domu.

Basia się temu dziwi, ta Basia, która nie wie, gdzie jest jej mąż, którego przecież kochała parę lat, któremu dawała się obejmować, kochać, całować, któremu nie urodziła dzieci, o którym nie pamięta dzisiaj, tak jakby to była niechciana rzecz, wazon od starej ciotki, którego nie można wyrzucić i który przydaje się raz do roku w imieniny, jak goście przynoszą dużo kwiatów. Wtedy zdejmuje się ten wazon z pawlacza, o, mamy jeszcze ten, gdzieś tam stoi. Więc Basia swojego męża właśnie tak traktuje, jakby był na pawlaczu, do zdjęcia w każdej chwili, ale lepiej, żeby się nie rzucał w oczy? Czy trzeba dopiero takich zdarzeń, takiej niepewności, żeby przypomniała sobie, że go kocha? Ona nie stwarza mu świata, a ja Sebastianowi stwarzam świat, w którym jest kochany, więc niech ona mnie nie ocenia, ani mnie, ani tym bardziej jego, bo Sebastian być może jest takim wazonem swojej żony, która go obiecała kochać i nie dotrzymała słowa.

Ty jesteś naiwna, każdy tak mówi, usłyszałabym, więc wam niczego nie powiem, bo nie każdy i nie o każdej tak mówi. Przecież nie złapię Sebastiana na dziecko, nie postawię go przed wyborem, ja czy ona, tylko dlatego, że będę w ciąży, nie zrobię mu tego nigdy, za żadną cenę.

Sebastian będzie ojcem moich dzieci, ale jeszcze nie teraz, nie z przypadku, nie z chęci wywarcia presji, tylko z miłości…

– Taki układ, muszę tam wracać. – Raz jeden jedyny zapytała, czy może by chciał się do niej przeprowadzić, skoro są razem.

– Jest… kobieta, której na razie nie mogę tego zrobić…

Nigdy więcej o nią już nie zapytała, nigdy nie zapyta, zrobi porządek w szafkach kuchennych na dole, wymieni papier, którym wykłada półki, szafki w środku też się brudzą, posprząta i przetrze, umyje, odświeży, będą jak nowe, a on przyjdzie w środę, i będzie tak, jakby się nic nie stało, żadnych zmian.

Żadne z nich o nic nie pyta, taki układ, wiedzą to oboje, a przecież ona się nie przyzna, że czuje się jakoś na zakładkę, nie zwierzy się, bo po co się narażać na…

Wytrzyma tyle czasu, ile mu potrzeba, żeby się zdecydować, żeby wybrać, ale nie będzie go zmuszała, stawiała pod ścianą, albo ja, albo ona, niech wie, że dobrze jest jak jest, nigdy…

Dobrze, że im nie powiedziałam, bardzo dobrze, one mają swoje problemy, będziemy znowu udawać, że się przyjaźnimy, że wiemy o sobie wszystko, że jesteśmy inni niż reszta świata, specjalni, wybrani, w tym nieprzyjaznym świecie, i ja też będę udawać, tylko mam tak bardzo mało czasu…


*


Krzysztof przygotowuje się na przyjście przyjaciół. Tym razem zrobi zapiekankę, którą tak bardzo wszyscy zachwycali się u Róży, niech mają. Róża podała mu przepis, wydaje się to dość proste, musi tylko obrać ziemniaki, pokroić boczek, wszystko to wsadzić do piekarnika.

– Posyp byle jakimi ziołami i serem żółtym, ale na końcu.

No właśnie, na końcu.

Bo przedtem trzeba jednak obrać te znienawidzone ziemniaki, on nie będzie tego jadł, ale im zrobi przyjemność. Może się poświęcić. Krzysztof z obrzydzeniem bierze do ręki pierwszy ziemniak. Nie je ziemniaków od dzieciństwa. Bierze pierwszy i zaczyna niezgrabnie obierać.

Ziemniaki są groźne.

Dlaczego ma sobie przypominać nagle przeszłość? Z powodu… jakiego powodu? Róża zwróciła uwagę, że nie je, chociaż się tym nie afiszował. Ugotowała mu makaron. Pomyślała o nim. Zrobiła coś specjalnie dla niego. Więc on im tę zapiekankę też zrobi.

W długich palcach Krzysztofa ziemniak staje się nagi dość szybko. Pierwszy drugi, trzeci.

Skończył właśnie siedem lat i Andzia, gosposia ojca, ostrym tonem namawiała go do zjedzenia wszystkiego.

– Masz zjeść wszystko! – powiedziała ostro, tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Chciał zjeść wszystko, ale ziemniaczane puree rosło mu w buzi, a ta część, która już pokonała przełyk, powoli podchodziła do góry, i wiedział, że za chwilę się spotka z tym, co niechętnie i wbrew ruchowi robaczkowemu przemieszczało się w dół. Zacisnął usta, a lepka papka zaczynała mu spływać od kącika ust na brodę, otarł wierzchem dłoni twarz i ślad ziemniaków, który został na ręce, strasznie zdenerwował Andzię. Podniosła się, stanęła nad nim, jej duże piersi zafalowały, przedziałek między nimi przypominał przedziałek między obfitymi pośladkami. Zacisnął mocno oczy, bo od tego widoku i ziemniaków w środku zrobiło mu się niedobrze.

– Zjesz to do końca – powiedziała Andzia i wzięła go pod brodę.

Nacisnęła swoimi miękkimi rękami miejsce po obu stronach twarzy. Nie mógł oddychać, łzy leciały z boku, w stronę uszu, ale najgorsze było to, że jakimś sposobem kulka zielonego groszku oderwała się od ziemniaków i znalazła przejście do nosa. Wiedział, że umrze, wyrwał głowę i uratował sobie życie, wypluwając ziemniaki częściowo na talerz, a częściowo prosto w twarz Andzi.

Zielony groszek, przypadkowo zaplątany w puree ziemniaczane, utkwił w nosie i gwałtownie musiał się go pozbyć.

Zielona kulka wypadła nosem, mógł wreszcie wziąć pierwszy swobodny łyk powietrza, niezatruty puree.

– Ty wstrętny gówniarzu!

Ożywcze powietrze łagodziło wystraszone płuca, pierwszy haust był ciężki jak woda, drugi przyjemnie rozlewał się po całym ciele, które powoli wychodziło z drżenia. Oddychał i oddychał, kiedy Andzia z miną pełną obrzydzenia, jakby opluł ją jadowitymi pająkami, ścierała ze swoich policzków ziemniaczane puree.

Krzysztof syknął, czerwona plamka krwi zabarwiła ziemniak. Był nieostrożny, nie pamiętał o tym przez lata, co się nagle stało? Nie jadł ziemniaków, nigdy, pod żadną postacią. Teraz garnek pełen nagusieńkich ziemniaków patrzył mu prosto w oczy. A on nie chciał pamiętać.


*


– Pachnie cudnie. – Basia weszła do kuchni i uchyliła piekarnik. Za nią szła Buba, nie zdjęła martensów, choć prosił, żeby zdjęli buty.

– Krzysiu, w żadnym kulturalnym domu o to nie proszą.

No, ale jaki właściciel, taki savoir-vivre – powiedziała Buba i zostawiła mokre ślady na jego białych kafelkach w przedpokoju.

Poszedł oczywiście po szmatę.

– Krzysiek, będzie Roman?

– Będzie!

Buba z Basią spojrzały na siebie porozumiewawczo.

Julia przyjdzie na pewno, nareszcie doprowadziły do spotkania. I jak już Roman pozna Julię, a Julia Romana, wezmą sprawy w swoje ręce.

– A Piotr? – szepnęła Buba.

– Nie zrobiłam nic, na razie, ale mam telefon do jednej z tych… pań i jestem z nią umówiona w przyszłym tygodniu. A do tego czasu, tak jak obiecałam…

Piotr był zadowolony, nie widzieli się przez ostatnie tygodnie i stęsknił się za przyjaciółmi. Basia wydawała się w lepszej formie, miał wrażenie, że przestała go sprawdzać, choć rzadko bywali razem w domu, siedziała całe dnie w pracy.

Przy stole Sebastian otwierał wino. Róża, rozkładała sztućce, zerkając na zegarek. Róża nie miała wątpliwości, że Julia spodoba się Romkowi, trzeba będzie tylko przejąć kontrolę nad rozmową, skierować ich delikatnie ku sobie, podpowiedzieć parę rzeczy. Basia z Różą coś szeptały do siebie, Sebastian nasłuchiwał.

Wszystkim udzieliło się lekkie napięcie.

Kiedy zabrzmiał dzwonek u drzwi, rzucili się do przedpokoju.

W drzwiach stała Julia, piękna jak marzenie, złote włosy spływały po obu stronach buzi, Julia przecież wkroczyła w nowy etap swojego życia i nie szukała już mężczyzny, była wolna, była sama, nie czuła się gorsza z tego powodu. Było jej troszkę przykro, że rozczaruje przyjaciół, że mimo ich szczerych chęci zeswatania jej – nic z tego nie będzie.

Omiotła wzrokiem zgromadzoną w przedpokoju gromadkę powitalną. A więc tego Romana jeszcze nie ma, nie szkodzi, przyglądają jej się jak dziwadłu jakiemuś, a przecież spóźniła się tylko dziesięć minut.

Uśmiechnęła się i rozłożyła ręce w bezbronnym geście.

– Co jest? Nikt się ze mną nie przywita?

– Jezu! – usłyszała za sobą znajomy głos, głos zapamiętany na zawsze, na wieki, taśma diamentowa, niezniszczalna. – Jezu…

Julia odwróciła się wolno od nieruchomych oczu, od sześciu par oczu ludzi najbliższych jej na świecie.

Właściciel tego głosu stał w otwartych drzwiach tuż za nią, ich oczy spotkały się i błysnęło.

– Julia – powiedziała, wyciągając rękę.

A on wziął jej rękę jak swoją, pociągnął ku sobie, odwrócił się i zbiegli po schodach, zostawiając pustkę w otwartych drzwiach.

Buba, Basia, Piotr, Sebastian i Róża stali jak wryci.

Krzysztof podszedł do drzwi i zamknął je.

– To by było na tyle – powiedział, a w jego głosie można było usłyszeć, gdyby ktoś się wsłuchał, niebotyczne zdumienie. – Psiakrew, spaliła się!

Roztrącił przyjaciół i rzucił się do piekarnika. Niestety, moment, kiedy należało szybko wyjąć zapiekankę, żeby ją jeść, minął bezpowrotnie. Nastąpił zaś moment, w którym należało szybko wyjąć zapiekankę i jeszcze szybciej wynieść ją do śmietnika. W kuchni śmierdziało, siny dym powlókł się w stronę przedpokoju, a stamtąd rozsnuł po całym mieszkaniu.

– Oni się znali? – Róża trąciła Basie w bok, kiedy na powrót oddało jej mowę.

– Mówiłam, że piorun w nich strzeli. – Buba poszła do kuchni i dość łagodnie oceniła: – O, jaki gospodarz, taka potrawa.

Sebastian popatrzył na Piotra.

– Rozumiesz coś z tego? Bo ja, bracie, całkiem głupi jestem.

A Krzysztof wyjął z lodówki trzy paczki puszek rybnych, wątróbek dorszowych, otwierał je, klnąc pod nosem, a potem wziął telefon i zamówił dla wszystkich pizzę.


*


– A ja słyszałam, że Organisation for Awareness w Nowym Jorku zajmuje się nie tylko samymi przeszczepami, ale również badaniem ludzi po przeszczepach i…

– Chcesz powiedzieć: tych ludzi, co przeżyli – Krzysztof przerwał Bubie, bo ona mu zawsze przerywała.

– Tak, Krzysiu, to nie są zombi. – Buba popatrzyła na Krzyśka i zamrugała. – W przeciwieństwie do ciebie, kochanie.

– Daj mu spokój. – Sebastian spojrzał na Bubę i pomyślał, że na szczęście Róża jest inna. Przysunął się do niej i wziął ją za rękę. Ręka Róży była chłodna i nieprzytomna, nie zareagowała na jego dotyk.

– I okazuje się, że komórki pamiętają wszystko – ciągnęła Buba. – Nie przeszczepia się tylko organów, ale również pamięć. Jedna kobieta, która nagle po operacji serca zaczęła lubić piwo i mecze bejsbolowe, których przedtem nie znosiła, postanowiła przestać brać środki przeciw odrzutom i żyje. Jest przekonana, że tylko prawdziwa integracja z dawcą zapobiega komplikacjom.

– Buba, ty bez przerwy nas częstujesz jakimiś rewelacjami. Medycyna to medycyna, a zawsze się znajdzie ktoś, kto będzie brał normalne zjawiska za zjawiska nadprzyrodzone, i jakiś żądny sensacji dziennikarzyna podłączy się pod chorych psychicznie.

– Sobuś, ja nie mówię o bajkach i kaczkach dziennikarskich, instytut naukowy w Beverly bada emitowane światło widzialne i ultrafioletowe i obrazy związane z przeszłością pacjenta. Mają dowody na to, że zachodzi jakaś nieznana nam wymiana fotonowa.

– Przeszczep serca i nowa pamięć. – Krzysztof obrócił się na swoim fotelu. – Drogo to kosztuje? Zafundowałbym sobie.

– A o czym nie chcesz pamiętać? – Buba zmrużyła oczy.

– O tym, że czasami mam ochotę ci przyłożyć.

– Zaraz ja wam obojgu przyłożę. – Piotr chwycił za butelkę wody. – Nawet jak gadacie poważnie, musicie skakać sobie do oczu? Czy wy przypadkiem nie jesteście od siebie uzależnieni?

– Piotrek, zajmij się sobą, dziecino.

– Nie życzę sobie, żebyś mówiła do mnie „dziecino”, Bubciu.

– I daj spokój Krzyśkowi. – Wszyscy spojrzeli na Bubę, ponieważ jak świat światem nigdy nie stanęła w jego obronie. – Krzyś myśli o przeszczepie serca, bo może mu się sprzykrzyło żyć bez tego mięśnia, a wy go wyśmiewacie? Nieładnie…

– Buba, ty źle skończysz, mówię ci. – Krzysiek wziął do ręki kawałek pizzy i upuścił go sobie na zielony sweter z wielbłądziej wełny. Pizza, jak wiadomo, upada zawsze stroną wysmarowaną keczupem, tak jak kromka chleba spada zawsze masłem do dołu, a kot na cztery łapy. – Psiakrew i cholera jasna – powiedział Krzysztof i poszedł do łazienki ratować swojego wielbłąda.


*


Dlaczego moja córka jest tak daleko ode mnie? Przecież to ja wiem wszystko o życiu, powiedziałabym jej tyle ważnych rzeczy, gdyby chciała słuchać. Ma tylko mnie, nikt nie życzy jej lepiej ode mnie, dla nikogo nie będzie ważniejsza. Jeśli ją boli, mnie boli tysiąc razy bardziej, jeśli ona cierpi, ja umieram z bólu, jeśli płacze, to w moich oczach kwas solny.

Co było nie tak? Czego nie powiedziałam, nie zrobiłam, nie nauczyłam? Przed czym jej nie przestrzegłam?

Dlaczego nie jest szczęśliwa?

No cóż, zdarza się, że człowiek źle ulokuje uczucia. To nie jej wina, że trafiła na nieodpowiedniego mężczyznę.

Trzeba wziąć się w garść, a nie opłakiwać latami nieudany romans. To tylko lekcja, z której można wiele wynieść. Przecież mogłabym ci pomóc, córeczko, uporać się z tym bólem, z samotnością, wystarczyłoby porozmawiać, szczerze porozmawiać.

Mnie też bardzo bolało, jak twój ojciec odchodził. Ale przecież dał mi to, co najcenniejsze w moim życiu.

Ciebie.

Teraz tylko nie angażuj się, musisz być ostrożna, musisz pomyśleć o pracy, o tym, jak dojść do siebie, później będzie czas na miłość. Musisz dojrzeć, nie odróżniasz jeszcze tego, co ważne, od tego, co błahe. Czemu tak uciekasz?

Znowu robisz błąd. Wiem, co znaczą samotne dni i noce, kiedy wszystko, co było dobre, staje przed oczami, uśmiechasz się do wspomnień i nagle już nigdy zabiera nawet wspomnienia, już nigdy, które tak dobrze znam i pewnie ty zaznasz jego smaku.

Kochanie, życie przed tobą, wierz mi, wszystko będzie dobrze, ja w to wierzę, ale umieram z niepokoju o ciebie.

Gdzie jesteś?

Co robisz?

O czym myślisz?

Chciałam umrzeć, kiedy twój ojciec odszedł. Nie umarłam tylko dlatego, że byłaś ty.

A ty przecież nikogo nie masz.

Boże drogi, żeby się tylko nic nie stało.

Dlaczego nie odbierasz telefonu? Jest tak późno…

– Dlaczego wy rozmawiacie o takich strasznych rzeczach? – Róży było niedobrze. – Dlaczego nie możemy porozmawiać o czymś normalnym?

Róża cierpła na samą myśl o chorobach, jakichkolwiek, a oni musieli się przypiąć do tego tematu na dłużej. I nikt nie zwracał na nią uwagi.

– Swoją drogą to fascynujące. Wyobraź sobie, że jakiś wzór energetyczny jednak istnieje i jest przekazywany biorcy. Skoro się okazało, że materia to tylko zgęszczona energia, to wszystko jest możliwe. Tylu rzeczy jeszcze nie wiemy.

– Ale ja nie muszę o nich wiedzieć, Sebek. – Pizza nie posłużyła Róży, a w łazience siedział Krzysztof i wyczesywał ze swojego wielbłąda sos pomidorowy.

– Pomyślcie, niektóre gwiazdy dawno umarły, a to światło umarłych gwiazd dalej wędruje w przestrzeni i jest podstawą badań astrofizycznych. Dla nas świecą od dawna nieistniejące, a przecież jak spojrzysz w niebo, to nie odróżnisz, których już nie ma, bo dla nas są…

– Buba jest w nastroju filozoficznym.

– Ty niepotrzebnie zacząłeś ten temat, Sebek.

– Ja tylko zapytałem, czy coś robimy w sprawie Jędrzeja!

Spotkałem go na rynku, im się naprawdę spieszy, szkoda, że nie przy tobie mówił to wszystko, co mnie. Jakby własnego ojca chciał ratować.

Krzysztof siedział na wannie i zmywał ze swetra czerwony ślad. Był zły na Piotra i na Bubę. Są jakieś granice przyjaźni. Zaraz, zaraz… Gwiazdy… Ładnie to Buba powiedziała, jak tak jej słuchać zza zamkniętych drzwi… Zmiął sweter i wrzucił go na stos rzeczy do prania.

Zarzucił na siebie bluzę i wyszedł z łazienki, Róża na jego widok zerwała się i prawie go wypchnęła do pokoju.

– Nic się nie dzieje bez przyczyny, Sebek, i właśnie w tym jest nadzieja. – To znowu Buba.

Nie wiedział, o czym mówią, ale nagle ogarnęła go złość.

Buba nie wiedziała o nim nic, ale on wiedział dostatecznie dużo o braku przyczyn, o przypadkach, które niszczą życie, o bezsensownych zdarzeniach, które nic dobrego nie przynoszą.

Oparł się o drzwi i spojrzał Bubie prosto w oczy.

– Nie chcę wydać ci się prostakiem, ale spytam z prosta: czy ty udajesz, czy naprawdę jesteś idiotką? Czy ty naprawdę myślisz, że wszystko na świecie jest takie nieskomplikowane i wszystko można wytłumaczyć ot tak sobie, bez znajomości rzeczy, bez dogłębnej wiedzy, której nigdy nie posiądziemy? Oto słowo Buby, pochowajcie się naukowcy, porzućcie swoje beznadziejne badania, wieloletnie ślęczenie nad zjawiskami, Buba zna rozwiązania wszystkiego, od ręki, w try miga odpowie na pytanie, wyjaśni każdą wątpliwość, a poza tym, uwaga, uwaga, jest nieomylna!

To wytłumacz mi, jaki jest sens trzęsienia ziemi, w którym giną tysiące tysięcy ludzi?

– Nie wiem, Krzysiu, ale może taki, żeby już nie bawić się w męskie zabawy nuklearne pod powierzchnią ziemi, pod powierzchnią wody i pod pretekstem, że to nie szkodzi, bo tego nie widać i nie słychać!

– To idź i powiedz to tym milionom ludzi, którzy stracili kogoś, idź do tej matki, co nie mogła po pięciu dniach rozpoznać swoich dzieci, bo tak szybko ciała ulegały rozkładowi, idź powiedz to tym dzieciom, które nigdy nie zostaną wzięte na ręce przez matkę!

Krzysztof usiadł i milczał. Pierwszy raz się tak uniósł i pierwszy raz ich święty piątek nie był miłym wieczorem.

Niepotrzebnie wydarł się na Bubę, to miał być inny wieczór, mieli się napić, na wesoło wyswatać Julkę, na cholerę ten okrutny świat w jego mieszkaniu?

– A ja się mimo wszystko będę upierać, że im więcej cierpienia, tym więcej potrzeba miłości i nadziei, czyli czegoś, o czym, Krzysiu, nigdy nie będziesz miał pojęcia, więc dyskusja z tobą wydaje mi się bezcelowa.

Milczeli wszyscy, nawet Piotr nie miał ochoty się wtrącać się. Ich pierwsze tak wyraźne starcie.

– Bubeczko – ironia w imieniu Buby prawie kapała na podłogę – czy zaraz mi powiesz, że twoim największym marzeniem jest pokój na świecie i braterstwo narodów, i żeby wszyscy byli szczęśliwi? Trzymajcie mnie!

– Nie, Krzysiu – powiedziała Buba z jak największą powagą – moim największym marzeniem jest mieć dużo pieniędzy. Przykro mi, że cię znowu rozczarowałam.


*


– Co ty sobie o mnie pomyślisz? – Julia aż zaczerwieniła się ze wstydu, że zadała to idiotyczne pytanie, tak strasznie banalne, przecież była dorosła i mogła robić, co chce. Ale w najśmielszych marzeniach nie przypuszczała, że wyląduje w łóżku z nieznajomym mężczyzną. Leżała otulona ciepłem Romana, z nogą przerzuconą przez jego brzuch, wsparta na łokciu i przyglądała się rozpoczętemu obrazowi na sztalugach.

Coś jej przypominał, ale nie wiedziała co.

Cieszyła się, że wylądowali u niego, a nie u niej. Strych był najpiękniejszym miejscem na świecie, pachniało terpentyną i wszystkie drogi prowadziły właśnie tutaj, w jego ramiona, tu był Rzym i Eden, i przystań, i port, i drzwi otwarte do lasu, i nadzieja.

– Ja nie myślę, ja cię kocham – powiedział Roman. – Wiem, myślisz, za wcześnie na plany… ale chciałbym, żebyś tu już została, na zawsze.

– Przecież mnie nie znasz, Roman. Nie znasz mnie…

– Mam dużo czasu, żeby cię poznać, i z tego dużo czasu nie zamierzam zmarnować ani minuty. Roztrwoniłem już zbyt wiele życia.

Bawił się jej włosami. Jak to dobrze, że nie uległa modzie i nie ścięta włosów. Palce Romka przesypywały je teraz, nie były martwe, niemal czuła jego dotyk.

Całe życie szła do niego, leciała do niego przez Londyn boeingiem 737 i wszystkimi pociągami, i autobusami, i tramwajami, i piechotą.

I love von so much – usłyszała jakby z daleka i zgniotła to wspomnienie jak komara, który zbyt opity jej krwią, nie ma siły, żeby unieść się do życiodajnego lotu.

To jest inny mężczyzna. Jeśli los jej dał taki prezent, a ona będzie porównywać, jeśli nie Zaufa, nie Zawierzy, nie Zaryzykuje (reguła Buby, trzech Z), już drugi raz to się nie zdarzy. Nie pozwoli Davidowi władać swoim życiem i wspomnieniami. Tamto – to był fałsz i pomyłka, to jest prawda i pewność.

To są dwa różne światy, przeszłość nie będzie miała nad nią władzy, jak nad jej matką.

– Właśnie wynajęłam mieszkanie – powiedziała. – I nie mam pracy.

– Poradzimy sobie. Nie mogę ci zbyt wiele dać, ale umiem sporo rzeczy, obrazy się me sprzedają, ale robię…

– Roman zawahał się. – Jeśli nie wstydzisz się być z facetem, który kładzie glazurę i terakotę i maluje cudze mieszkania… Nie boję się pracy… Tu nie jest zbyt ciepło w zimie, okna są nieszczelne, ale uszczelnię. Nie będzie ci zimno.

Nie będzie ci zimno – czy są piękniejsze słowa na ziemi?

Jak je można porównać do jesteś dla mnie wszystkimi Lub jesteś dla mnie najważniejsza?. Julia nachyliła się nad Romanem i pocałowała go w usta, jego ręka przewędrowała na jej plecy i delikatnie przyciągnęła ją, pierś Julii dotknęła piersi Romana i zmarszczyła się od pieszczoty.

To niemożliwe, pomyślała Julia, takie rzeczy się nie zdarzają.

Ale wcale nie miała racji, bo właśnie zdarzała się im rzecz, jaka przytrafia się milionom ludzi.

Z tym, że trzeba przyznać uczciwie, niektórzy są zbyt przestraszeni, żeby to zauważyć.

– To było drugie podejście i niestety jest progresja.

Jest progresja zamiast nadziei, nie ma nadziei, na jej miejsce wepchnęła się progresja, nie ma światła w tunelu, nie ma tunelu, jest progresja. Nie ma wyjścia, cztery ściany dookoła, coraz bliżej te ściany – na każdej duży napis – PROGRESJA. Progresja. Procesja, pogrzeb.

Ten łopot serca to zawał, bolesny przez moment, pękające ściany komory, czysta krew, która zalewa wnętrze i koniec, czy to przyspieszone bicie serca, które wrzeszczy: Nie! Błagam, jeszcze nie teraz! Nie mogę, nie wytrzymam, nienienienienienienienie!

– Zostanie u nas pani do jutra, dobrze? Carcinoma clarocellulare renis.

Ładnie się nazywa. Renis. Jak renifer, jak piękne szlachetne zwierzę, czyste, klarowne, claro… Klara, ładne imię, niezwykłe. Dlaczego jest tak mało Klar na świecie?

Bo to imię bez zdrobnienia, Klarcia, fu, nikt nie chciałby się nazywać Klarcia. Ale Klara? Klara jest od razu stara.

Motylem się też zostaje na starość. Motyl spędza dużo życia jako poczwarka, trzy lata potrafi być brzydki i budzący wstręt. Szkodnik. Gąsienica. Zjada tysiące hektarów lasu. A potem, po tych latach czekania, zamienia się w anioła, szuka kwiatów, słońca, rozpościera skrzydła, najdelikatniejsze stworzenie na ziemi. Spija nektar z kwiatów i błyszczy w promieniach słońca, jakby był obsypany brokatem. Nic nie robi złego, po prostu jest. Jest żywym dowodem na istnienie Boga, jest przyjemnością dla przyjemności, jest pocieszeniem.

Motylem się jest na starość, ja na cały mój czas zostanę poczwarka.

– Dobrze?

Nie usłyszała, co mówi lekarz, ale kiwa głową potakująco, ktoś ją gdzieś prowadzi, z powrotem na salę, łóżko jest chłodne, obok kroplówka sączy się do żył innej kobiety. Drobniutkie krople nadziei. Dla niej nie starczyło.

Jak sobie z tym poradzę?

Pięćdziesiąt tysięcy dolarów sam szpik. Dwieście operacja. Prawie milion złotych. Nie ma tych pieniędzy.

Może będą, kiedyś, już nie dla mnie, nie mam czasu! Nie mam czasu!

Niech mi ktoś pomoże… Niech się obudzę. Będę lepsza, będę radośniejsza, nie zrobię tych rzeczy, które robiłam, i zrobię to, czego nie robiłam. Proszę, Panie Boże, jeszcze się nie przeobraziłam, jeszcze nie zrzuciłam łuski, jeszcze się nie wyklułam, jeszcze mnie nie ma, a już na mnie nie być?

– Chce pani jakiś środek?

Środek na co? Na strach? Złoty środek? Nowy środek, niezarażony carcinoma clarocellulare renis! Tak! Chcę dostać nowy środek, pełen zdrowych pięknych komórek, z mocnym układem odpornościowym – żołnierzami taekwondo, którzy mnie obronią przed carcinomą, nie wpuszczą carcinomy do środka, którzy zawalczą, wyjmą ostre miecze i powiedzą: Stop! Tak, chcę mieć nowy środek, nowe piękne nerki, które, schowane głęboko, będą cichutko pracowały i żadna nie zbuntuje się przeciwko mnie, nie pozaraża sąsiednich narządów, nie rozprzestrzeni się, taki środek chcę mieć. Chcę zrzucić wylinkę i być motylem, polecieć w słońce, chcę być motylem nocnym i szukać światła za wszelką cenę, chcę poznać trud tworzenia i życia, radość i miłość, nie chcę zgnić jako poczwarka w twardym kokonie, skażona carcinoma clarocellulare renis. Chwycę się brzytwy, tylko dajcie mi brzytwę!

– Nie, dziękuję – mówię i zapadam się w pancerz, w swoje kanaliki, które sprawiają, że mogę przetrwać jeszcze jakiś czas.

– Basia, co ci jest?

– A co ma mi być? – odpowiada moja żona i odwraca się do mnie tyłem, jej plecy widzę, a nie z plecami wziąłem ślub, wszystko się zmieniło, unieszczęśliwiam ją, na nic wszystkie moje starania, bo oto mam dowód, na jej plecach ten dowód, że nie jestem jej już potrzebny.

Może czas się rozstać?


*


Basia nie wybiegła w pośpiechu, wyszła spokojnie, a zanim wyszła, zapytała, czy Iris (Mam taką ksywę, Iris jestem), więc czy ksywka Iris zgadza się być w sądzie świadkiem jej upokorzenia. Rozwód z winy Piotra, tylko tego chciała. Pokazała Iris zdjęcie.

– Uppss – powiedziała Iris – sukinsyn, powiedział, że nikomu nie pokaże. To twój mąż? – Basia dałaby sobie rękę uciąć, że w oczach Iris na moment pojawiły się łzy. – Wiesz, jakbym wiedziała, że żonaty, toby mnie nie puknął, nie lubię żonatych, potem są same problemy. Co za świnia. – Iris przerzucała zdjęcia. – Ale tu dobrze wy szłam, popatrz, no nie? Powiedział, że robi dla „Penthausa”, wiesz, to jest niezłe pismo na tym rynku – co nie? – a niełatwo się wkręcić, a on powiedział, że wkręci, a to moja koleżanka, ona gorzej wyszła, co nie?

Trochę zabawy i już masz problem, ale ty pretensji nie masz, co nie? Jasne, że przyjdę, trzeba sukinsynowi powiedzieć, kto tu rządzi, co nie? Ale nie żal ci?

Zaganiacza to on miał, o, ja cię, sorki. Tylko wiesz, nie pomyśl sobie czasem, że tak jest zawsze, my go znałyśmy już jakiś czas, to nie jest tak, że z byle kim czy nieznajomym, po prostu. Nie wymydli się, co nie? Ale mówił, że nie ma żony. To daj znać, kiedy sprawka, ale zdziwko go klepnie, jak mnie zobaczy, co nie? Jasne, że przyjdę, bo ja jestem za tym, żeby w temacie małżeństwa było wszystko OK, a jak nie jest, to nie moja wina, co nie? Tu nieźle wyszłam. Zostawisz mi odbitki? Te to zniszczę najprędzej i już mnie nie tknie, obiecuję. Ale wiesz, też mi coś zagrało do niego. Trudno, raz na wozie, raz pod wozem. Sorki cię, naprawdę. To jest ekstra! Ty byś też sobie takie zrobiła. Ale ja głupia jestem, on cię pewno obfotografował wzdłuż i wszerz.

Buba to idiotka, łyżka jest łyżką, wszystko jedno, z której strony patrzysz. Ale ona, Basia, ma świadka. Nie jest jej żal. Skoro Piotr mógł z kimś takim, to nie jest jej żal, już nie. Nie musi się złościć, ani walczyć, ani tłumaczyć, ani wyjaśniać.

Ze swojej pensji może opłaci jakiś niewielki pokój. Jak już będzie po wszystkim, pojedzie do matki, ma zaległy urlop, jeszcze z zeszłego roku, tylko żeby się trochę lepiej poczuć. Ale poczuje się lepiej u Róży, do Róży pojedzie zaraz po spotkaniu z panią mecenas. Napiją się i będzie jak kiedyś. Kieliszek czegoś mocniejszego dobrze jej zrobi.

Ot co.

Czasem małżeństwo tak się kończy.


*


– Zmierzę tylko ciśnienie, proszę dać rękę. Ojej, tu jest brzydkie wynaczynienie, proszę pokazać drugą.

Wynaczynienie, siniak po prostu. Jeden, drugi, trzeci…


*


– Jestem już jak ptak nielot.

– Nie gadaj głupot, nawet kurę można zmusić do latania.

– Jak jej zaczniesz wygrażać siekierką.

– Zjadłabym rosół. – Buba leżała na otomanie u Róży i przyglądała się Basi.

– Mogę ci zrobić gorący kubek. Chcecie, dziewczyny?

– Ja dziękuję. Mówiłam o rosole na jarzynkach, a nie zupie globalizacyjnej.

– Biorę kawalerkę Julii. Wyjątkowo tania, choć chyba są karaluchy. Jutro pojadę po rzeczy. W przyszłym tygodniu pierwsza sprawa.

– Jesteś pewna?

– Jak niczego na świecie.

– Nawet nie wiesz, czy to nie błąd, chwila zapomnienia…

– Róża! Bo wyjdę!

– Nigdzie nie wyjdziesz, przez tydzień nie wyszłaś, to nie wyjdziesz. A ja uważam, że to nieuczciwe, nie powiedzieć mu, nawet nie zadzwonić, nie spróbować wyjaśnić.

– Nie rozumiecie, że ja nie mam wyjścia?

– Ludzie się dzielą na dwie grupy, takich, co nie widzą wyjścia, i takich, co widzą tabliczkę „wstęp wzbroniony”.

– Buba, ty nic nie tracisz, jesteś kochana, że tak w nas wierzyłaś, ale nie masz zielonego pojęcia, co to znaczy stracić wszystko. Po prostu wszystko.

– Ale nie mów mi, że nie masz wyjścia! Bo zawsze masz!

Albo w lewo, albo w prawo, albo w górę, albo w dół, albo na północ, albo na południe, albo możesz biec, albo iść, a jeśli jesteś sparaliżowana, to możesz zasnąć albo się obudzić, myśleć o tym lub o owym! Nie mów, że nie masz wyjścia, bo w tym właśnie tkwi diabeł!

– W mówieniu?

– Nie, w braku wyjścia.

– A ty nie masz zamiaru ułożyć sobie życia? Długo tak chcesz jeszcze ciągnąć? – Róża stawia przede mną herbatę w kubku, szkoda, że nie rosół. Upijam trochę, herbata nie należy do kubków, herbata należy do cienkiej porcelany, do szklanek z cienkiego szkła, do miseczek chińskich należy. Ale Róża pija kawę, ma kubki w domu, więc nie ma pojęcia, że herbata w grubym kubku umiera.

– Ja? – Śmieję się. – Ja ułożę sobie życie, nie martw się o mnie. Ja ułożę sobie życie jak stos… żeby się pięknie palił. Nie pamiętam, czyj to wiersz, może ty, Baśka, wiesz?


*


Róża weszła do łazienki, znowu było jej niedobrze. Lada chwila będzie widać, jeśli szybko się nie zdecyduje.

Niepotrzebnie dała odłożone trzy tysiące księdzu Jędrzejowi. Naruszone nietykalne oszczędności. Co ją obchodzi jakiś tam jego kolejny przeszczep? Przecież ten chory ma jakąś rodzinę. Ale w gruncie rzeczy, wiedziała, dlaczego dała: żeby się lepiej poczuć, żeby trzymać z dala od siebie choroby, kaleki, niedołęstwa, przykrości.

Będzie musiała sięgnąć do rezerw. Bo ma wyjście. Albo, albo. Dziesiąty tydzień, jest jeszcze czas, to nie dziecko, to tylko zygota, trochę większa, to jeszcze nie dziecko, znajdzie jakiegoś lekarza, nie powie nikomu, nikt się nie domyśli, nie zrzuci odpowiedzialności na nikogo, to musi być jej decyzja, własna, jedyna, nie obciąży Sebastiana. Szkoda, że nie można powiedzieć Basi ani Bubie, ani Julii, szkoda, że każdy jest sam jak palec i że ona także nie ma na kogo liczyć, szkoda, ze Sebastiana nie będzie przy niej, kiedy będzie usuwała ich dziecko. Dobrze, nie będzie wiedział, że morduje ich dziecko. To nie dziecko, nie ma wykształconych rąk ani nóg, ma wykształcone rączki i nóżki, to tylko zarodek, jak jajko kurze.

Róża pochyliła się nad sedesem i wymiotowała. Kiedy żołądek przestał się kurczyć, poczuła na plecach delikatny dotyk ręcznika.

– Od dawna jesteś w ciąży? – zapytała Buba, a Róża siadła na sedesie i rozpłakała się.


*


Pani Marta martwiła się. Ksiądz Jędrzej traci wzrok na dobre. Co on dzisiaj wyprawiał w kościele! To się nie mieściło w głowie.

Wszystko było dobrze, aż do momentu, kiedy powiedział:

– I dlatego, co Bóg złączył, tego człowiek niech nie rozłącza.

On myślał, że to ślub! Nie widział ani trumny, ani żałobników! Czyli nie widział nic! Rozejrzał się tylko za siebie i szepnął do ministranta, słyszała dobrze, stała obok:

– A gdzie żona? Nie widzę za dobrze… Jeszcze się wtedy nie zorientowała, że pyta o pannę młodą, myślała, że o wdowę.

Wskazała palcem, a ksiądz Jędrzej zdumiony wyszeptał:

– A dlaczego na czarno?

– Bo to wdowa!

– I od razu się żeni? – To pogrzeb!

– Ale czyj?

– Jej męża! – powiedziała Marta zdumiona. Organista uśmiechnął się pod wąsem.

– Aaaa, to zrozumiałe, że w czarnym. Myślałem, że coś przeoczyłem.

Przeoczył, oczywiście, że przeoczył! Nigdy nie był tak roztargniony, bo jeszcze dodał:

– Ta moda się tak szybko zmienia… Jeszcze w jej uszach zabrzmiały słowa:

– Pożegnajmy wobec tego naszego brata Anzelma i małżonkę jego… – myślała, że zemdleje, ale ksiądz Jędrzej dokończył: – pocieszmy…

Nigdy się tak bardzo nie spociła.

Do licha, nie wie, jak rozmawiać z tym człowiekiem. Nie dość, że nie widzi, to żyje chyba na księżycu. Zostały tylko dwa tygodnie, to byłby cud, gdyby brakujące osiemdziesiąt tysięcy nagle się znalazło. Jak na księdza nie bardzo akceptował wyroki boskie. A może tej dziewczynie nie pisane jest życie?

Pani Marta otarła oczy.

Czasem tak jest, że trzeba się pogodzić…

A jeśli ksiądz Jędrzej oślepnie całkowicie, to jaki los ją czeka? Jak go namówić na wizytę u okulisty?

Uśmiechnęła się. Swoją drogą, scena w kościele była śmieszna. Byłaby śmieszna, gdyby nie to, że to nie był teatr. Jakie szczęście, że ludzi prawie nie było i nikt niczego nie zauważył. A może to już Alzheimer?

Niemożliwe. Ksiądz Jędrzej nie jest jeszcze taki stary.


*


– Krzysiu, mogę?

Ruda głowa Buby w uchylonych drzwiach gabinetu zdumiała Krzysztofa bardziej niż nagroda, którą dostał za kampanię reklamową. A nagroda była niemała. W środę w mieście pojawią się billboardy, w czwartek ruszy kampania telewizyjna. – Stało się coś?

Takiej Buby nie widział. Łagodnie wsunęła się do środka i delikatnie zamknęła drzwi za sobą.

– Wiesz, że oni mają sprawę rozwodową w środę?

– Buba! – Starał się nie złościć, ale wtykanie nosa w nieswoje sprawy drażniło go, tylko baby potrafią być takie wścibskie. – To jest ich sprawa rozwodowa i ich decyzja.

– Ale jesteś przyjacielem Piotra, prawda?

– Właśnie dlatego nie będę się wtrącał. – Myślisz, że on zdradzał Baśkę? Powiedz mi szczerze, nie powiem, przysięgam.

– Piotr? Zgłupiałaś? On nie widzi świata poza nią, ale skoro ona ma kogoś…

– Baśka nie ma nikogo, natomiast ma dowód, zdjęcia tej jego…

– Buba! – Krzysztof teraz zobaczył jej wymizerowaną twarz, pod jakimś pudrem była prawie przezroczysta i na pewno bardzo schudła. – Jak ktoś nie ma własnych problemów, to żywi się cudzymi. – Głos mu złagodniał, z czego zdał sobie sprawę z niechęcią. – Piotr nie jest idiotą! Wyobrażasz sobie, że trzymałby zdjęcia kochanki w miejscu dostępnym dla żony? A poza tym Piotr… ją kocha, naprawdę.

– Nie mógłbyś czegoś, Krzysiu, zrobić? Dla niego? Dla Baśki? Dla nich? Ja porozmawiam z Jędrzejem, Piotrek się liczy z jego zdaniem, namówiłam się też z Różą i Julią, że jej to i owo uświadomimy swoimi sposobami.

Ale jak i wy czegoś Piotrkowi nie wbijecie do łba, to na nic, wszystko na nic!

Była zrozpaczona. Pierwszy raz ją widział w takim stanie. I po raz pierwszy od wielu, wielu lat miał ochotę przytulić kogoś, choćby ją. Mógłby ją przytulić do siebie i ochronić przed złem, jakie bez wątpienia gdzieś się czaiło, czyhało może na nią. Może rzeczywiście jest uzależniona od narkotyków? Mógłby jej pomóc. Tak, jej mógłby pomóc, bo jakoś inaczej ją zobaczył. Co się z nią zrobiło? Bierze? Od jak dawna? I dlaczego? Życie przecież należy szanować. Oczywiście nie będzie się wtrącał, ale gdzie tamta Buba?

– Roman, wiesz, jest na pełnym odlocie, Sebastian powiedział, że jeśli ty się zgodzisz… Eeee, tylko tracę czas na ciebie – zdenerwowała się Buba.

– Ale na co mam się zgodzić?

Buba nachyliła się nad głową Krzysztofa i zaczęła mu nieśmiało szeptać do ucha. Powietrze łaskotało go, ale nie śmiał głębiej odetchnąć, żeby nie tracić tej chwili.

Zapachniało konwaliami i chociaż plan Buby wydał mu się dziecinny, kiwał potakująco głową, wbrew sobie i wszystkim swoim przekonaniom.


*


Roman wysłuchał Krzyśka do końca, stojąc przy sztalugach. Galeria Niewielka kupiła „Deszczową dziewczynę” i zamówiła za żywą gotówkę pięć obrazów.

Deszczowa pojechała na wystawę OBRAZ ROKU, Roman był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie i to, co powiedział Krzysztof, nie przekonało go wprawdzie, ale rozbawiło.

– To plan Buby?

– Ona myśli, że dzięki takiej przewrotnej strategii oni coś pojmą.

Roman spojrzał na Krzysztofa, który trochę stracił swojej sztywności.

– Ona wygląda na chorą.

Roman odłożył pędzle i wytarł ręce. O, to coś nowego, coś zmieniało nareszcie Krzysztofa.

– Wiesz, Krzysiu, nie obraź się, ale obaj wiemy, co się przed laty stało. Nie szukaj w Bubie choroby, to w twoim przypadku uzasadnione psychologicznie poszukiwanie osoby do uratowania. Myślisz, że jeśli kogoś uratujesz, to jakbyś ratował tamtą dziewczynę. Ale tak nie będzie. Za długo w tym tkwisz, mówiłem ci to już wtedy i powtórzę dzisiaj: nie rób sobie z tamtego zdarzenia flagi na życie, nie powiewaj tym sztandarem. Jakaś inna kobieta czeka na ciebie, a tyją przegapisz. Władza jest zawsze substytutem miłości, a ty się budzisz, więc obudź się na dobre!

Krzysztof skulił ramiona. Znowu miał dwadzieścia jeden lat, a dwudziestotrzyletni Roman praktykował na oddziale psychosomatycznym i opiekował się nim po szoku, z którego wychodził z trudem. Nie miał teraz prawa wspominać o tym, co się stało przed laty. A może miał? Buba miałaby być substytutem?

– Jesteś moim przyjacielem – ciągnął Roman – wiem, że ty kupiłeś rok temu te dwa nieszczęsne obrazy za własne pieniądze, a nie na koszt firmy, no, te co wiszą u ciebie w gabinecie. Nie miałem odwagi ci podziękować. Dobry kumpel z ciebie i tylko dlatego ośmieliłem się powiedzieć ci to wszystko. Nie gniewaj się, stary, ale weź się do życia. A Piotrkowi zrobimy wodę z mózgu!

Co ta Baśka wymyśliła przeciw niemu?

Krzysztof uśmiechnął się.

Nie wiem, ale nachodzimy go dzisiaj, tak? O ósmej, trzymaj się stary.


*


A ja zawsze wiem, co robi, znam każdy ruch jego ręki, każde podniesienie brwi, i wiem, kiedy go nie ma, bo wtedy boli, film nie jest taki ładny, ani zachód, ani pokój posprzątany. Nie muszę patrzeć, żeby z pamięci powtórzyć wszystkie jego gesty i słowa, i wiem, jak odłożył otwieracz do puszek i jaką puszkę otwierał, a gdy pomyślę intensywniej, to widzę napis na kartonowym żółtym pudełku: wątróbki rybie dorszowe, a pod spodem małymi literami: blanszowane, i jeszcze widzę fabrykę, która powstaje w Łebie tylko dlatego, że on tę puszkę otwiera, Łeba nad morzem buduje się w tej jednej chwili i morze powstaje, niebieskoszara woda przelewa się przez falochrony – i wiem, którą szufladę najpierw uchylił, a którą później, widzę, jak wyrzuca puszkę do śmieci, wiem, jaka to puszka, bo wszystko, czego on dotknie, nabiera kształtu.

Nie opowiem nikomu o swojej miłości, o tym, że mogłabym spłonąć, gdyby umarł, że każde jego słowo zostaje we mnie i powoli wypiera pustkę, nie składam się z niczego, co nie jest nim, wspomnieniem o nim, marzeniem o nim, me obchodzi mnie nikt. I nie obchodzi mnie Basia. Obchodziłaby mnie, gdyby była uchem, do którego mogę szeptać o nim, ale nie jest uchem, nie jest nawet echem, które powtórzyłoby za mną jego imię…

Ale teraz trzeba wstać, iść tam, nagadać jej, bo może jest jeszcze szansa, dla niej, przynajmniej dla niej, przynajmniej dla niej…


*


A prawie zapomniał. To znaczy coraz częściej udawało mu się nie pamiętać. Krzysztof siedział w zaparkowanym volvo. Owszem, przyglądał mu się strażnik, ale tylko przez chwilę. Zamknął oczy.

Co takiego stało się dzisiaj, co go zmusza do grzebania się w przeszłości?

Nie lubił kobiet. Kojarzyły mu się z Andzią, jej wielkimi piersiami, siłą, natarczywością, bliską okrucieństwa, i złością ojca, który wmuszał w niego szacunek do znienawidzonej gosposi. Matkę słabo pamiętał i nawet nie umiał za nią zatęsknić. A jako student stykał się z kobietami, które wygłaszały teorie na temat związków, opowiadały o orgazmach, a bywało, że zaczepiały go kokieteryjnym dotykiem, jednym słowem, czuł się jak obiekt przyszłych możliwych rozkoszy seksualnych, a nie człowiek, który myśli i czuje.

Nawet te młode i ładne nie budziły w nim zainteresowania, lecz niepokój i nieokreślony lęk.

Czasem obserwował dyskretnie koleżanki ze studiów, szukające partnerów na jedną noc, ale na widok żadnej z nich nie drgnęło mu serce. Uchodził za chłodnego drania, a złośliwi mówili, że zawróci mu w głowie jakiś mężczyzna.

A mimo to przyszłość już wtedy kojarzyła mu się z jakąś kobietą z marzeń, przy której poczuje się jak mężczyzna, który wie, czego chce. I on tej jednej stworzy dom, a ona urodzi mu dzieci, będzie go witać w progu…

Kiedy po raz pierwszy objął kobietę?

Nie znał jej imienia ani nazwiska. Nie wiedział o niej nic, z wyjątkiem tego, że miała przedtem jasne włosy, a potem ciemne, przedtem spódnicę długą, potem odsłaniającą nogi, przedtem była radosna i żwawa, potem nieruchoma i bezradosna. Przedtem i potem podzieliło jej życie na pół, tak samo jak jego życie.

Wyszła zza zakrętu, tuż przy moście, wiał wiatr i spódnica lepiła się do jej kolan. Ich oczy spotkały się.

Dzieliły ich dziesiątki metrów, a w miarę jak przestrzeni między nimi było coraz mniej, coraz więcej łączyło ich znaków. On przystanął, ona uśmiechnęła się lekko. On podniósł rękę. Ona odgarnęła włosy z czoła i uśmiechnęła się, jakby na powitanie. Była blaskiem ulicy, była ogniem w zimowy wieczór, była przyszłością, była tym wszystkim, kiedy zstąpiła z chodnika na jezdnię, ku niemu, i zrobiła krok prosto w ramiona szarego opla vectra, o nieznanej pojemności silnika i momencie obrotowym, którego nie znał.

Jasne włosy opadały wolno na jezdnię, zmieniały kolor wolno, niedokładnie, pszenica zmieszana z burakami, a buraki były coraz mocniejsze i czerwieńsze. Oplecione materiałem nogi wychyliły się i zgięły wdzięcznie, odrzucając pokrycie, okrągłość kolan zmieniła się w bolesne ostre wzgórki, a światła szarego opla pękły od tego widoku z cichym dźwiękiem kryształowego szkła.

Opel jechał jeszcze przez moment, odrzucona dziewczyna czekała na jezdni spokojnie, aż przednie koła zatrzymały się nad nią jak dwie kolumny. Z samochodu wyskoczył starszy pan i zaczął krzyczeć, krzyczał tak głośno, że gołębie dotychczas spokojnie spacerujące nieopodal wygięły grzbiety i poszybowały nad wodę, dość zdziwione ptasim krzykiem ludzkiego stworzenia.

Podbiegł do dziewczyny, jej głowa spoczywała tuż przy letniej oponie Michelin, niezbyt zużytej, miała zamknięte oczy i czekała na niego.

Podłożył jej ręce pod ramiona i próbował unieść, ale przelatywała mu przez ręce, jak kasza, jak woda, więc tylko przytrzymał ją mocno, przyciągnął do siebie, żeby nie zniknęła. A nad nim stał ten człowiek.

Ale Krzysztof widział go dokładnie, to był on, niepotrzebnie krzyczał, dziewczyna wiotczała mu na piersiach, poczuł przyjemną wilgoć, ciepło, które szło od niej, weszło w niego i tak zostało.

Nie będzie tak siedział w samochodzie, trzeba iść do domu, zastanowić się.

Może jak sobie przypomni wszystko, to przyszłość będzie jaśniejsza, może będzie wiedział, co robić.

Wysiadł, minął strażnika, kiwnął mu głową. Pojutrze zebranie zarządu, nie kupił kawy i mleka, po drodze zajrzy do skrzynki, wczoraj zapomniał o poczcie.

Otworzył puste mieszkanie i nie zdejmując nawet butów, położył się na tapczanie. Zamknął oczy.

I znowu patrzył, jak żółta spódnica zawirowała wokół jej kolan, podniosła się słonecznym jedwabiem, a opadła czerwoną szmatą, lepką, wilgotną, która czerniała szybko, w miarę jak krew wypływała z bezwładnego ciała, wkradając się w spódnicę, znacząc ją uciekającym w popłochu życiem.

A jemu świat wokół wydał się płynny, wyjąwszy wygiętą groteskowo blachę szarego opla, o mocy dwustu koni, który teraz, ciężko dysząc, wracał do siebie z cichym szumem niewyłącznego silnika.

A kierowca opla stał obok z ręką na otwartych drzwiach samochodu i krzyczał: To nie ja, to nie ja!

Słuchając tego krzyku, podnosił ją ku sobie, głowa dziewczyny odchylała się coraz bardziej do tyłu, wygięta szyja wydłużała się, starał się nie patrzeć na jej uda, lekko rozchylone, i na kolana leżące bezwładnie jak małe psiaki nakarmione do syta, które byle gdzie zasnęły, zobaczył więc, że szyja jej się wydłuża niebezpiecznie, więc przytulił ją do siebie, a jego dłoń powędrowała na jej kark i przyciągnęła do siebie wilgotniejące włosy i zamknięte oczy.

Ona nie była niebezpieczna, była miękka i ciepła, była spokojna, a w nim dokonywał się cud przemienienia i serce jak gąbka nasączało się nadzieją.

Uratuje ją od nieprzytomności. Ale na razie nieprzytomność sprzyjała im, tej nagłej bliskości, która pojawiła się nie wiadomo skąd i przytrzymywała go tym mocniej, im on delikatniej trzymał jej bezwładne ciało.

Chciał, żeby ta chwila trwała wiecznie, miękkie włosy na jego pochylonym ku jej twarzy czole, miękkie ciało poddające się z absolutnym zaufaniem jego dotykowi, nogi nieprzestraszone jego bliskością, leżące dalej swobodnie, ani prowokująco, ani zapraszająco, nogi po prostu.

Trzymał tak w ramionach swój przyszły dom, poranny zaspany pocałunek, głos w telefonie: „kiedy wrócisz”…

Pasowała do jego ciała, jakby była ulana z brakującej formy, z giętkiego jeszcze nieostygłego kauczuku, jego pierś pasowała do jej piersi, a brzuch do brzucha.

Wypukłości wchodziły we wklęsłości, niedbale i mimochodem, jej pierś usadowiła się w zagłębieniu jego łokcia, kołysał się leciutko, jakby ją chciał uspokoić, powiedzieć: zaraz, zaraz będzie po wszystkim, nie bój się.

Podniósł lekko usta do jej ucha, odgarnął włosy, ucho miała różowe i ciepłe.

– Nie bój się – powiedział cicho – jestem przy tobie i nigdy cię nie opuszczę, znalazłem cię i nigdy już cię nie zgubię, nie bój się.

I wtedy nagle pojawili się ci ludzie, ludzie w białym i pomarańczowym, odciągnęli go. Krzyczeli coś do niego, a do niej mówili spokojnie, a potem przestali się spieszyć.

Z karetki wysunięto nosze.

– Ona nie żyje – usłyszał, a kierowca szarego opla zaczął rozpaczliwie łkać, – Jezu. Jezu Chryste, nie chcia… nie chcia… ja nie… Nie chciałem… nie, nie…

A on patrzył ze zdziwieniem na krztuszącego się mężczyznę. Ze zdziwieniem, że i tamten czuje się winny.


*


– To szok – mówili lekarze – to minie.

– Pan umieścił w tym zdarzeniu wszystko. Pan chce być omnipotentny. Pan się czuje sprawcą wypadku, a to nie przez pana zginęła. To rodzaj – nie, nie choroby psychicznej, ale zaawansowanej nerwicy. Jeśli pan nie przełamie tego schematu…

– Pewne rzeczy są niezmienne i nie mamy na nie wpływu. Pan również…

– Trzeba się otrząsnąć, przecież to nie był dla pana nikt bliski…

Żadna z kobiet, z którymi miał potem do czynienia, nie pasowała do niego jak ulał. Były obce, sztywne, głupie.

– Jeśli pan nie zmieni swojego stosunku do ludzi, zawsze będzie pan daleko… Unika pan bliskości…

Odstawili mu leki, nie był nienormalny, po prostu nie chciało mu się, nic mu się nie chciało, i to tylko przez jakiś czas mu się nie chciało, potem przecież został ważnym człowiekiem, udowodnił, że się nadaje do czegoś, świetnie zarabiał, znał trzy języki, firma nagradzała go co roku, udowodnił wszystkim.

Jak to tłumaczył Roman? Dobrze, że nie został psychologiem, tylko wziął się do malowania. Romek, w białym fartuchu opiekujący się nim praktykant psycholog, powiedział:

– Wolisz rzeczywistość, którą wymyślisz, niż realność prawdziwego życia.

Nieprawda.

Od dawna wziął się w garść. Jest człowiekiem sukcesu, pozbył się złudzeń, nie ma marzeń.

Ale ma prawo jeszcze teraz myśleć o niej. Do kogo powiedziała ostatnie słowa w życiu? Może do sprzedawcy hot dogów: „Z musztardą proszę”?


*


– Dziecko, dziecko drogie, jak możesz?

Wiedziałam, że tak będzie, niepotrzebnie jej powiedziałam, ale mam za sobą miłość Romana, o nią się mogę oprzeć. Dlaczego tego nie rozumiesz, mamusiu?

– Przecież ty go wcale nie znasz. Jak można decydować się na taki krok w parę godzin po poznaniu obcego mężczyzny…

– Mamy całe życie na to, żeby się poznać. Chcę wyjść, ale muszę siedzieć i słuchać, niepotrzebnie powiedziałam.

– Co ty wiesz o życiu! Mężczyźni są różni! Dziecko! – Matka prostuje spódnicę, zagięła się na kolanie, matka jest porządna, widzi takie rzeczy. Ja na to zwróciłam uwagę dopiero teraz, gdy matka tę spódnicę gładzi. Jest skrępowana, że mówi mi takie rzeczy, ale nie chcę się z nią kłócić. – Uważaj, na co się decydujesz.

Nie będę uważać, nie chcę być wcale ostrożna, tym razem się nie boję, i nie może mi zabrać tej odwagi. Moja mama nie wie, co to miłość, a ja wiem, różnica pomiędzy nami zwiększa się z każdą sekundą i…

– Ty znałaś swojego męża dziewiętnaście lat, a jakbyś go nie znała – mówię i żałuję, że to powiedziałam, po co to powiedziałam, o swoim ojcu to powiedziałam, nie chciałam tego powiedzieć, mamusiu, przepraszam, poprawię się, powiem co innego, posłuchaj, tamto jest nieważne: – On daje mi poczucie bezpieczeństwa, on jest wyjątkowy, wiem, że to ten mężczyzna.

– O Davidzie też tak mówiłaś!

Tak, mówiłam, ale kłamałam, myliłam się, a teraz mam pewność i koniec.

– Czy ty nie możesz żyć normalnie, tak jak twoi przyjaciele, tak jak Basia i Piotr?

– Moi przyjaciele Basia i Piotr właśnie się rozwodzą – mówię i nie sprawia mi to przyjemności, nie powinnam używać tego argumentu i prawie puszczam mimo uszu następne pytanie.

Prawie.

– A co ty mu masz do dania?

– Ja?

Dziwię się. Zastygam w zadziwieniu.

Przecież ja mam najwięcej na całym świecie, ja mogę mu dać to, co najlepsze, najważniejsze, najpiękniejsze, najbardziej wartościowe, najprawdziwsze i najbogatsze ja mogę mu dać siebie.

– Siebie – odpowiadam niedbale.

– To niewiele – mówi moja matka i podnosi się, i słońce przestaje świecić, i ciemność zapada nagła i niespodziewana. – Idź już, skoro musisz – mówi moja matka, a ja podnoszę się i idę, bo co mam zrobić?

Siebie, powtarzam, wychodząc, idę aleją wśród kasztanów, ciekawe, czy w tym roku w lecie też kasztany będą chorować, to niewiele, i zmniejszają się drzewa, nie przymierzają się już do kwitnięcia, to niewiele, fotosynteza zamarła w bezruchu, za chwilę będzie ciepło, na jutro zapowiadali dwadzieścia stopni, a ja mam mróz w sercu. To niewiele kiełkuje, a przecież mam iść do nich, do dziewczyn, jeszcze jest szansa, że Basia się opamięta, niech wycofa tę sprawę, niech będzie jak było.

To niewiele.


*


– To straszne, ale ja chyba nienawidzę własnej matki.

– O Boże, nie mów tak, nie mów tak, kochana – Róża ma łzy w oczach, jej dziecko też będzie nienawidziło, nie chce tego słuchać, to grzech, straszny grzech i ręka ci uschnie, i serce ci uschnie.

– Kochasz ją – mówi Buba i nie przejmuje się, a to są straszne słowa, słowa, które zostają na zawsze w przestrzeni.

Julia jest chora z bólu, jak mocno może ugodzić człowiek, którego kochamy, nikt obcy tak nie zrani, więc oddycha z ulgą, że nie jest stracona, jednak nie…

– Julka, potrafisz wymienić chociaż trzy rzeczy, w których jesteś lepsza od swojej mamy?

– We wszystkim jestem lepsza – chlipie Julia, ma czerwony nos, choć jest blondynką, a podobno tylko płaczące brunetki mają czerwone nosy.

– Zrób to dla mnie i wymień coś z tego wszystkiego.

– Nie rób tego, to świętokradztwo – mówi Róża.

– Matkę trzeba szanować i kochać, kochać i szanować.

Nie wolno oceniać. Matka jest najlepsza na świecie.

– Julka, proszę, zobaczysz, że zrobię czary-mary.

– Buba dotyka włosów Julii, jakie wspaniałe włosy, jakie aksamitne, jakie długie, jakie niezwykłe. – No, wal.

– Potrafię kochać, nigdy bym tak nie zraniła swojej córki i… i lepiej prowadzę samochód!

– A teraz podziel to zdanie na trzy odrębne zdania i powtórz za mną… – Co było pierwsze, aha, ja potrafię kochać… – no, Julka, powtarzaj!

– Potrafię kochać…

– I za to ci dziękuję, mamo.

– I za to ci dzięku…

– Julia patrzy na Bubę szeroko otwartymi oczami i jej oczy nagle wypełniają się niechcianymi łzami.

– Powtórz – mówi Buba i głaszcze włosy Julii, dar od Boga, włosy gęste i pachnące, włosy żywe, włosy z cebulkami, włosy błyszczące, włosy jedwabne, – Potrafię kochać i za to ci dziękuję, mamo – szepcze Julia – nigdy nie zranię tak swojej córki i za to ci dziękuję, mamo… Lepiej od ciebie prowadzę samochód i za to ci…

Julia płacze cichutko, przecież matka ją kocha, tak samo jak ona kocha matkę, tylko nie umie się uzbroić przeciw jej lękowi, nie umie sprawić, żeby mama się nie bała, bo może jednak jej córka się boi? Czy gdyby ona, Julia, przestała się bać, matka też by się nie bała? Jak mogła wspomnieć ojca, rozgrzebać żywą ranę, po co to zrobiła?

Żeby dokuczyć, to było przekroczenie granic obrony koniecznej. Julia ma wyrzuty sumienia i tak jest zawsze, albo czuje się winna, albo pokrzywdzona. A nie chce się tak czuć.

– Wiecie co? – Buba zmienia temat. – Jest taka przypowieść o Żydzie, ładna, opowiem wam. – Róża i Julia przycupnęły koło Basi na tapczanie, jak ładnie razem wyglądają, coś się zmieniło w tym pokoju, coś ładnego przeleciało, musnęło, tknęło, zabłysło i zostało niewidzialne. – W Nowym Jorku mieszkał pewien Żyd i miał mały sklepik mięsny. Aż pewnego dnia zburzono przed nim cały dom i okazało się, że będą tam stawiać supermarket. I Żyd szybko poszedł do rabina i poprosił o przekleństwo dla tego sklepu, bo miał siedem córek i nie mógł zbankrutować. Rebe powiedział: „Ty głupi Żydzie, ty wychodź rano, myj ulicę przed swoim sklepem i posyłaj siedem błogosławieństw na ten supermarket”. Zmartwił się Żyd, ale tak robił codziennie, a supermarket rósł i rósł. Aż jak pewnego dnia się wybudował i Żyd wiedział, że już po nim, zatrzymała się przed sklepem wytworna limuzyna i wysiadł superfacet, taki jak twój Sebek, Róża, i powiedział: „Proszę pana, jestem właścicielem tego supermarketu, codziennie przyjeżdżałem na budowę i codziennie widziałem pana.

Nie zaniedbywał pan swoich obowiązków, nie sprzedał pan swojego sklepu, jak pana sąsiedzi, tylko z uśmiechem patrzył pan na moją budowę. Ja mam dla pana propozycję. Czy nie zostałby pan dyrektorem działu mięsnego w moim supermarkecie?”.

– Ładne – powiedziała Basia – tylko niewykonalne.

– Wiem, szczególnie dla ciebie. Przemyślałyśmy to. – Julia mrugnęła w stronę Róży i Buby. – Ty szybko likwidujesz swój sklepik, i wiesz co, dobrze robisz. Piotr cię nigdy nie kochał.

– Kiedyś mnie na pewno kochał – zaprzeczyła żywo Basia.

– Nie pamiętał o twoich imieninach – dodała Róża.

– Akurat o imieninach pamiętał! Zresztą to nie ma znaczenia. Ale zawsze pamiętał.

– I kiedyś spóźnił się sześć godzin i na niego czekałaś.

– Bo wracał z Rzeszowa i śnieg ich zasypał, w telewizji nawet potem pokazywali!

– Nie martw się, już jutro będzie po wszystkim. Basia się zaniepokoiła. Czy one nie rozumieją, że to dla niej nie jest bułka z masłem? Co się dzieje? Tu nie chodzi o to, że Piotr był niedobry, chodzi o to, że ją zdradził! Owszem, nie powiedziała nikomu o Iris, ale w środę na rozprawie same zobaczą… Jakoś nie mogła się przemóc i przyznać do tak upokarzających posunięć. Ale co innego jest rozwieść się z powodu zdrady, a co innego oskarżać Piotrka o rzeczy, które nigdy nie miały miejsca.

– On cię nigdy nie kochał – powtórzyła Julia. Co za przyjaciółka! Ale jak da sobie to odebrać, to co jej zostanie?

– O, tak nie możesz mówić! Myśmy się pobrali z miłości!

– Każdy tak mówi.

– Pamiętasz wtedy na Mazurach, jak skończyłaś w szpitalu?

Basia zaczyna się na dobre złościć, nie, nie na Piotra, ale na nie. To są przyjaciółki?

– Skręciłam nogę na łódce…

– No właśnie, macho! Sebek tak samo!

– Skręciłaś nogę, bo zmuszał cię do ekstremalnych sportów, pamiętam – mówi Julia i wcale nie wydaje się zmartwiona.

– Byłam nieuważna, potknęłam się o fok, a on mnie odwiózł do szpitala…

– A o urodzinach nie pamiętał.

– A właśnie że pamiętał!

– A o rocznicy ślubu? – Tak!

– Rocznicy poznania, imieninach matki, ojca, moich!

– Tak, tak, tak! Kiedyś go tylko nie było, bo był za granicą…

– Sama widzisz!

– Nic nie widzę, przywiózł mi perfumy, jesteście perfidne.

– Na całe szczęście nie macie dzieci – dorzuca Buba.

– I nie masz rozstępów ani celulitisu…

– Spotkasz innego faceta, bez obciążeń.

Tego już za wiele, one w ogóle nie rozumieją jej dramatu!

– Nie chcę innego mężczyzny! – wyrywa się bezwiednie Basi.

Julia pochyla się nad nią – Zechcesz, zechcesz, ja ci to mówię, zapomnisz o nim.

– Nigdy nie zapomnę – płacze Basia. – Piotr pracował…

Głupie dziewuchy!

– Trudno, żeby siedział cały czas w domu! Róża mówi spokojnie:

– A mnie się wydaje, że przedkładał pracę i karierę nad małżeństwo.

Buba dolewa oliwy do ognia.

– I wiedział, że nienawidzisz żółtego koloru… a przyniósł ci kaczeńce.

Mój Boże, kaczeńce, jak to było dawno temu, kiedy jeszcze myślała, że jest kochana…

– No, nie ma tego złego… Wreszcie będziesz mogła zająć się sobą… On cię ograniczał…

– Akurat Piotrek mnie w niczym me ograniczał!

– Musiałaś mówić, o której wrócisz, a teraz będziesz robiła, co chcesz.

Perspektywa robienia tego, co chce, nagle wydała się Basi przerażająca. Już nigdy nikt nie będzie na nią czekał, nikt nie przytuli się do jej pleców, nikt nie przegoni gołębi, nikt dla niej nie wsiądzie na karuzelę.

– Przecież on mnie zdradził, nie rozumiecie tego! – krzyczy Basia i wybiega do łazienki, odkręca kurki.

Woda leje się do wanny; a ona płacze rozpaczliwie. Nikt nie usłyszy przez szum wody.

Buba patrzy na Różę i Julię.

– Może coś dotarło…

– Jesteśmy straszne – mówi Julia i parskają śmiechem.


*


– Przemyślałem sprawę. Widzę pozytywy – mówi Krzysztof i bacznie przygląda się Piotrowi.

– Jakie?

– Możesz chodzić z nami na piwo. – I tak mogłem, idioto!

– Po prawdzie – dołącza się Sebastian – to była z niej egoistka!

– Akurat tego o Baśce nie można było powiedzieć.

– A pamiętasz, jak sobie skręciła nogę na łódce? Piotrowi staje przed oczami Basia, niósł ją do samochodu, patrzyła na niego tak pięknie…

– Potknęła się o szot… – I zepsuła ci urlop…

– No, ale z nimi tak zawsze – mówi Krzysztof i wyciąga do Piotra piwo. – Będziesz to miał z głowy.

– Kobiety trzeba trzymać krótko… Miesiąc, dwa… – Sebastian stuka się z Piotrem. – Jak jest źle, to lepiej się rozstać…

– Człowieku, jakie źle? Myśmy byli bardzo dobrym małżeństwem. Coś się musiało stać…

– Bałagan był u was – mówi Krzysiek i rozgląda się po domu. W rogu stoją pudełka, przyniesione przez Piotra, Baśka będzie się w nie pakować.

– Zwariowałeś? Bałagan!

Piotr nie może zrozumieć, o co im chodzi. Myślał, że są przyjaciółmi. Zresztą większej pedantki niż Basia to chyba nie ma. Czego oni chcą od jego żony? Rozwodu jeszcze nie było.

– Gotować nie umiała…

– Baśka? Zawsze mi zazdrościłeś… Baśka wszystko umiała ugotować i jeszcze kończy studia zaocznie…

– Krupnik?

– Sam chwaliłeś!

– A pomidorową?

– Coś ty się tak przyczepił do jej kuchni!

– A kluski kładzione na parze?

– Odwal się, nie w głowie mi żarty.

– No widzisz. Nawet ci kluseczek na parze nie zrobiła…

– Nogi to miała nie najlepsze…

Och, Piotr czuje, że przesadzili, i to porządnie. Nie ma nikt prawa mówić źle o nogach jego żony! Nikt. Też mi kumple! Gnoje, zazdrosne gnoje i tyle!

– Nogi ma idealne!

– Całe szczęście, że nie mieliście dzieci…

I teraz nagle Piotr rozumie. Robią go w konia. Tylko, że oni nie rozumieją nic, tępaki.

– Nie wysilajcie się, ja wiem, co tracę, ale to Baśka wnosi o rozwód.

– Nie musisz się zgadzać, palancie, powalcz o nią, jak ci zależy!

Krzysztof klepie Piotra po plecach.

– Nie bądź idiotą.

– Coś się skończyło – mówi Piotr. Docenia teraz ten cały cyrk, lecz oni nie wiedzą, że coś się skończyło, zepsuło, nigdy nie będzie tak jak było. Żal. Ale żal minie i tyle. – Problem w tym, że nie mam już o co walczyć – dodaje.


*


– W ”New England Journal of Medicine” jest opisanych tylko sześć przypadków, w których taki nowotwór całkowicie się cofnął. Nie, nie musi być ta sama grupa krwi, skądże, zrobimy badanie molekularne antygenu i jeśli zgodność struktury tkankowej wykaże wysokie podobieństwo genów dawcy i biorcy, jest szansa, że przeszczep się uda. Problem tkwi w czym innym – w Graft versus Host Disease. To choroba „przeszczep przeciw gospodarzowi”. Założenie jest w dużym uproszczeniu takie: przeszczep szpiku, rozpoznanie nowotworu biorcy i zaatakowanie go. Pani układ odpornościowy to już nie są szkoleni w taekwondo wojownicy, to starcy, którzy niedowidzą. Więc najpierw trzeba będzie zniszczyć do końca pani system odpornościowy, wyczyścić do cna, potem dać szpik biorcy i liczyć na cud, bo niestety GvHD to wredne postępowanie – jeśli nowy system odpornościowy się przyjmie, istnieje niebezpieczeństwo, że znajdzie antygeny, które nie będą mu się podobały, i wtedy zaatakuje biorcę jako najgorszego wroga i doprowadzi do śmierci.

Jestem uczciwy – na świecie odnotowano tylko sześć takich przypadków, w których nastąpiło całkowite usunięcie nowotworu i biorca zasymilował nowy system odpornościowy, a właściwie system potraktował biorcę przyjaźnie.

Tak, jeden to więcej niż nic, a sześć to więcej niż pięć.

Nie chcę odbierać pani nadziei, jeśli są pieniądze na przeszczep, niech pani jedzie. Za miesiąc będzie za późno.

Potem zostanie tylko leczenie paliatywne.

To znaczy przeciwbólowe.

Przykro mi.


*


Stała przed sztalugami i patrzyła na siebie. Roman stał za nią i obejmował ją w pasie, ładne zdjęcie byłoby, gdyby ktoś tu jeszcze był. Piotr by im zrobił ładne zdjęcie.

– To ja – powiedziała. – To ty.

– Od razu wiedziałam, że to ty – dodała Julia. Starała się nie pamiętać, że ma nie mówić takich rzeczy, że należy się szanować, niech się mężczyzna trochę postara, niech wie, że musi powalczyć, bo co przychodzi łatwo, to jest do niczego, co przychodzi łatwo, tego się nie ceni. Więc dodała: – Kocham cię.

– A ja ciebie, księżniczko – powiedział Roman i poczuła przyjemne łaskotanie w dole brzucha.

– Chcę się z tobą kochać – powiedziała po raz pierwszy w życiu pierwsza i spojrzała prosto w oczy mężczyzny.

– To się świetnie składa, bo ja chcę tego samego – szepnął Roman.


*


Róża wsłuchiwała się w oddech Basi i kiedy usłyszała miarowy świst powietrza, wstała cichutko, weszła do łazienki. Zdjęła z haka delikatnie prysznic i położyła go na dnie, a potem ostrożnie puściła wodę, bezszmerowo.

Poczeka, aż wanna się napełni ciepłą wodą i wejdzie w nią jak w ożywczy strumień, jak w Ganges, jak w Styks, i może wszystko będzie OK.

Nie powinna była tak potraktować Julii. Bo istotnie – kiedy człowiek uzyskuje pewność, że związał się z właściwą osobą, że praca, którą wybrał, będzie dla niego, że sposób wychowania własnych dzieci okaże się skuteczny, że decyzja, którą się podjęło, nie będzie błędna?

To się wie potem.

Później.

Czasem nigdy.

Julia jest dorosła, ale jest jak naiwne dziecko, które wierzy, że się uda. A życie przynosi rozczarowanie i trzeba być na to zawsze przygotowanym. Wtedy się nie czuje takiego bólu. Wtedy można powiedzieć:

Przewidziałam to. Wiedziałam. Spodziewałam się.

Udawać, że nic się nie stało.

A może trzeba czekać na to najlepsze? Rzucać się jak w ogień – może tym razem nie poparzy, tylko ogrzeje? Jak w głęboko wodę – może tym razem się nie utopię, tylko ochłodzę?

Już czas, żeby się zająć sobą, skoro Julia zajęła się sobą.

Praca. Wżyciu najważniejsza jest praca.

Po pracy najważniejszy jest wypoczynek.

Jeśli nie ma niedzieli, jak rozpoznać dzień święty?

A co by było, gdyby tak wyjechała na urlop?

Gdyby pojechała do Egiptu, zobaczyła piramidy, póki jeszcze zdrowie nie odmawia posłuszeństwa?

Czy to nie będzie śmieszne?

Samotna kobieta pod Sfinksem?

Wolny zawód – zawsze marzyła o wolnym zawodzie. No i jest tłumaczką. Wobec tego siedzi sama w domu, pracuje sama, obłożona słownikami, sam na sam z książką, której głosem przemawia, bo przecież nie swoim mówi, przelewając zdania na ekran komputera.

Ale nie jest nieszczęśliwa. Bo nie spodziewała się, że będzie szczęśliwa. Wykonuje swoje obowiązki, dzień po dniu, wstaje rano, śniadanie, zakupy, potem siada do pracy. Potem robi obiad, tak jakby gotowała dla kogoś, nie tylko dla siebie. Zawsze je przy stole i nie czyta, chociaż tak lubi czytać przy jedzeniu. Jeśli jesteś sam, zachowuj się tak, jakbyś był w towarzystwie czcigodnego gościa. Przysłowie chińskie, mądre, stosowała do siebie.

Tylko dlaczego właściwie nie czyta przy jedzeniu?

Dlaczego odmawia sobie drobnych przyjemności? Żeby się nie rozsypać, żeby odróżnić jedzenie od niejedzenia, pracę od niepracy, dzień od nocy, ranek od wieczoru.

Nie jest jeszcze stara.

Jeszcze życie przed nią.

Ciekawe, co powie Julia na jej wyjazd.


*


Ziarenka piasku swobodnie kołysały się przed jej oczyma. Wcale nie miała wrażenia, że jest pod wodą.

Nad nią unosiła się burta łodzi, łagodnie kołysana przez fale. Wyciągnęła ręce, mocno chwyciła burtę i zaczęła szarpać łodzią. „Pokołyszę was trochę”, krzyknęła, ale jej głos nie dotarł do siedzących na deku ludzi, z ust wypłynęły małe bąbelki i popłynęły wyżej, w stronę jasności. Kołysanie przyszło jej niespodziewanie łatwo, miała dużo siły, ale wiedziała, że takiej dużej łodzi nie może przewrócić jedna osoba, i to spod wody. Coraz silniej przyciągała i odpychała od siebie burtę, dziewczyny na łodzi zaczęły krzyczeć. To zabawne, że ja je słyszę, a one mnie nie, to takie zabawne, pomyślała.

Ziarenka piasku odrywały się od dna, woda je rozpraszała, kołysały się i opadały. Nie zauważyła, kiedy łódź opadła na dno tak samo łagodnie jak piasek.

Uwięzieni w środku ludzie próbowali się wydostać, teraz była niespokojna, na pewno się wydostaną, ale będą krzyczeć, będą mieć pretensję, ze pociągnęła ich za sobą.

Więc odpłynęła dalej od nich, daleko, i wyjrzała z wody, co robią, lecz tylko oczy wyjrzały, reszta była w wodzie.

Byli już na brzegu, a brzeg był daleko, prawie na horyzoncie, a mimo to widziała, że trzymają w ręku żywe węgorze. „Chodź do nas, pomożesz nam je zabić”, wabili ją, a niepokój narastał, i wtedy podnieśli do góry te węgorze, i z całej siły walili nimi o kamienie. One dalej się wiły, pokrwawione coraz bardziej, nie chciały umierać. Nie chciała na to patrzeć, chciała uciec w głąb, zanurzyła się i płynęła, dalej i dalej, ale woda nie była już przejrzysta, mętniała coraz bardziej, nie mogła znaleźć brzegu, z dna podnosiły się wodorosty i oplatały ją zimnym dotykiem, rozpadały się przy dotknięciu, ale pojawiały się coraz to nowe i nowe, a woda robiła się coraz gęstsza, trudniej było płynąć, chciała chociaż na powierzchnię, może nie do brzegu, lecz chociaż do słońca, ale nie wiedziała, gdzie góra, a gdzie dół, gdzie dno, a gdzie słońce, które przed chwilą tak pięknie świeciło, teraz już była ciemność, zatykała jej usta, już wiedziała, że nie wypłynie…

Wzięła oddech i zamiast wody w płucach poczuła powietrze. Czarny kot leżał przy niej, zwinięty w kłębek, prawie pod jej brodą, nos miała w jego futerku, zmizerniał ostatnio, musi wezwać weterynarza, jutro to na pewno zrobi, jutro, jutro przed nią.


*


Basia stała przed drzwiami do swojego mieszkania i naciskała dzwonek. Ciekawa sąsiadka spod piętnastki wychyliła głowę przez uchylone drzwi i zaraz je zamknęła. Po drugiej stronie jej, Basi, drzwi rozległy się kroki Piotra i szczęk łańcucha.

Idiota, myślał, że próbowałaby wejść cichaczem, jak do siebie! Założył łańcuch, żeby nie weszła! Bardzo proszę, niech i tak będzie.

– Wejdź, proszę.

A więc już nawet przygotował pudła i pudełka. Szybko, spieszy mu się. Jutro sprawa, a ona ma się już dzisiaj wynosić. A czego się spodziewała, że padnie jej do nóg, przeprosi, i będzie jak było? Nawet nie próbował niczego wyjaśnić, zresztą, co tu jest do wyjaśniania?

Nie wygląda na zadowoloną, choć poznosił pudła, tak jak chciała. Zawsze robił to, o co go prosiła. Wczoraj przywieźli glazurę. Płytki stoją na balkonie, chętnie by jej pokazał, jakie ładne wybrał, ale to nie ma sensu już w tej chwili, wszystko, co zrobił, będzie skierowane przeciwko niemu. Jest śliczna, stał pod biblioteką wczoraj, czekał, aż wyjdzie z pracy, zobaczył, jak obejmuje ją jej własny szef, jak ją przytula, na ulicy!

Przy wszystkich! A do niego zawsze mówiła: „To ulica, Piotr, opanuj się”, mój Boże, to takie banalne. Więc, Basiu, masz te swoje pudła, możesz się pakować i iść do niego czy do kogokolwiek, kto cię zrozumie.


*


Odsunął się ode mnie, jakbym była trędowata, niepotrzebnie z przyzwyczajenia zrobiłam krok w jego stronę. Czego się spodziewałam? Że mnie pocałuje, obejmie, powie, że to wszystko to jakaś głupota? Jutro zobaczysz na sali sądowej swoją głupotę. Będziesz miał niespodziankę, Piotrusiu.

Wczoraj jeszcze tak płakała, że jej własny szef, spotkany w drzwiach, trzymał ją mocno w ramionach, na ulicy ją trzymał i mówił:

– Pani Basiu, spokojnie, spokojnie, to tylko rozwód, wiem, co mówię, dwa razy przez to przechodziłem, no, niech pani już nie robi z siebie widowiska!

Opanowała się, była mu wdzięczna, jakby miała ojca, toby też tak powiedział, nie martw się, powiedziałby, podniósłby ją wysoko i nie martwiłaby się.

Piotr robi zapraszający gest ręką, a więc zaprasza mnie, nie jestem u siebie, żebym mogła wejść, muszę być zaproszona.

– Ja tylko chciałam wziąć…

– Weź, co chcesz.

– Trochę ubrań.

– Przyniosłem kartony… Ale mogę ci zostawić mieszkanie…

Zbytek łaski, poradzę sobie… nic od ciebie nie potrzebuję, to nie moje mieszkanie, to mieszkanie po twoich rodzicach i ich rodzicach. Tak mi chcesz zapłacić za zmarnowane życie? Dzięki, nie. Wezmę tylko swoje naczynia i trochę rzeczy, moich rzeczy.

– Pomóc ci?

– Nie, dzięki. Poza tym ten kubek jest twój, ty z niego zawsze piłeś sok pomidorowy…

– Bo mi w nim dawałaś.

– Bo lubiłeś sok pomidorowy.

Po co to mówi? Nie chce wspominać ani przypominać, nie po to tu przyszła. Sypała trochę soli i pieprzu, tak jak lubił. Głupia.

– Nienawidzę soku pomidorowego.

– Szybko zmienił ci się gust!

– Zawsze nienawidziłem.

– To dlaczego piłeś?

Nie może powstrzymać się od tego pytania? A co ją to obchodzi?

– Bo kupowałaś!

– Bo myślałam, że lubisz!

Myślała, że lubię? Powiedziała, że jest zdrowy, piłem, żeby sprawić jej przyjemność, wlewała do kubka, wrzucała kostkę lodu, soliła i lekko pieprzyła, nawet nie było takie złe, ale piłem dla niej, wkładała w to tyle serca.

Patrzy na wieżę, niech ją sobie weźmie, lubi słuchać muzyki, ja sobie poradzę.

– To weź sprzęt.

– Kupiłeś go z pierwszej pensji.

– Ale lubisz słuchać przy sprzątaniu.

– Nie będę słuchać, będę czytać! Nie będę sprzątać!

Basia z podniesionym głosem? Nie rozumie, że mu nie zależy na sprzęcie grającym? Dla niej go kupił!

Książki, bardzo proszę, niech bierze, co chce. Nic mnie to nie obchodzi. Co ona myśli? Że będę się kłócił o jakieś rzeczy? Rzeczy nie są ważne, rzeczom nadają wartość żywi ludzie. Basia im nadawała wartość, teraz mogę to wszystko wypieprzyć na śmietnik, bierz, co chcesz, i idź, do kogo chcesz.

– Tu są twoje płyty…Nie będziesz mogła ich słuchać, jeśli nie weźmiesz wieży. Pokaż, co to za książka?

– „Tristan 1946”, Kuncewiczowej.

Czytała mi na głos, w Szczyrku, miałem gorączkę, leżałem całe pięć dni, nie jeździła na nartach, siedziała ze mną, i pożyczała z jakiejś wiejskiej biblioteki książki i czytała mi na głos. Nie oddaliśmy tej książki, ukradliśmy ją przez nieuwagę.

– Chcesz?

Czytałam mu, całe dwa dni mu czytałam, a on nawet książki nie chce zachować na pamiątkę.

– Nigdy mi się nie podobała…

– Podobała ci się!

– Nawet nie wiesz dlaczego!

– O, sam przyznałeś, że ci się podobała!

– Nic takiego nie powiedziałem!

– Powiedziałeś!

– Zawsze słyszysz tylko to, co chcesz usłyszeć!

– A ty nigdy nie słuchałeś! Nigdy mnie nie rozumiałeś!

Nigdy nie starałeś się mnie zrozumieć. To nasze żałosne małżeństwo od dawna było bez sensu, nie tylko dlatego, że miałeś inne dziewczyny!… Żałuję, że cię spotkałam… moja matka miała rację…

Jaka śliczna jest moja/niemoja Basia, kiedy tak wrzeszczy bez sensu. Powinniśmy byli się czasem kłócić, coś bym więcej o niej wiedział, teraz jest za późno.

– Twoja matka mnie zawsze lubiła!

– No właśnie, nie miała racji! I w ogóle nie będę z tobą rozmawiać, nie chcę cię więcej widzieć! Po moje rzeczy zjawi się kto inny!

– Z przyjemnością zobaczę kogokolwiek, kto nie będzie miał do mnie bezpodstawnych pretensji!

– A więc wyrzucasz mnie!

No właśnie, to było do przewidzenia, trzeba się było nie odzywać, po co.

– Co wyniosłeś na balkon?

Basia sięga do pudła, wyjmuje kafelek, patrzy na Piotra, to jest ładny kafel, słoneczny, żółty, ale piękny, faktura jak drewno, więc kupił takie, jakie chciał, a nie takie, jak ona chciała, zawsze robił to, co chciał. Basia odkłada kafelek do pudła, mija Piotra i wychodzi. Piotr wpatruje się z niedowierzaniem w pudła na balkonie. Nie te zamówił, na litość boską, skąd te się tam wzięły?

Drzwi się otwierają, wróciła, powiedz coś, powiedz, że to wszystko pomyłka, taka sama jak te cholerne kafelki. Ale Piotr stoi jak wryty, a Basia jadowicie rzuca od drzwi:

– I nigdy mi nie było z tobą dobrze w łóżku!


*


Sebastian wraca z zajęć, dzisiaj myślał, że nie wytrzyma do końca, ale nie mógł skrócić nawet o pięć minut rehabilitacji.

– Jeszcze raz, wyrzucamy woreczki za głowę i próbujemy nogami podnieść, bardzo dobrze, świetnie, Jacuś, nie tak daleko, bo wam za długie nogi urosną!

– Stańcie teraz przy drabinkach, oprzyjcie ręce na wysokości bioder. Biodra są tutaj, zegnijcie nogi w kolanach, Karolinka, popatrz na mnie, o tak!

Pracę z dziećmi lubił najbardziej, były takie ufne i świetnie się bawiły mimo swojego kalectwa, nie mógł im tego zrobić, żeby odwołać zajęcia. Przyjeżdżały nawet spod miasta, specjalnie do niego. Wojtek będzie chodził, na razie matka go przynosi na materac, ale będzie chodził, mięśnie wspaniale się odbudowują u dzieci, szkoda, że dorośli tracą taką zdolność. Tak, to przyjemność patrzeć, jak z tygodnia na tydzień robią się sprawniejsze. Trochę w tym było jego zasługi – przychodziły wystraszone, onieśmielone, a potem szalały. Oczywiście Kamilowi nie odrośnie ręka, ale drugą robi to, czego większość ludzi nie będzie umiała zrobić obiema.

– Jesteś wyróżniony – mówił Sebastian i święcie w to wierzył. – Jesteście wybrani, i niestety macie ciężej, ale możecie więcej, ja wam pokażę, jak to osiągnięcie.

I pokazywał. Był silny i widział w ich oczach podziw i to wspaniałe ja też tak chcę. Będzie im trudniej w życiu, z tego zdawał sobie sprawę, dlatego namawiał rodziców, żeby nie rezygnowali. Basen, codzienne ćwiczenia, ich pancerz mięśniowy musi być bardziej sprawny niż u zdrowego człowieka.

Zajęcia średniej grupy judo przełożył. Trudno.

I tak Róża zrobi, co zechce, ale musi znać jego zdanie, to nie tylko jej decyzja, dziecko jest jego. Poza tym jak mogła wykupić ten cholerny wyjazd na Litwę do jakichś konowałów? Nie wie, że to się może skończyć tragicznie dla niej? Turystyka aborcyjna, mój Boże, naprawdę aż tak bardzo boi się utracić swoją nieskazitelną figurę? I być może zrobić coś, żeby nigdy więcej nie móc mieć dzieci?

Niech urodzi, on się zaopiekuje dzieckiem, niech mu je odda, zawsze chciał mieć dzieci. Ale Róża była jakoś sztywna. Powiedział jej kiedyś, że jest inna kobieta, bo miał nadzieję, że zacznie pytać, a on będzie mógł w końcu przedstawić ją matce, chorej na gościec stawowy od czternastu lat. Ale Róża nawet nie podjęła tematu. I tak bardzo nie lubi ludzi, którzy nie są wycięci z żurnala.

Jest sztuczna, plastikowa, kompulsywna i nigdy nie była zainteresowana jego życiem poza spotkaniami u niej.

Chłodna dyskrecja, cholera.

A on myślał, że dobrze im razem i z czasem jakoś się ułoży. O rehabilitacji dzieciaków nawet jej nie wspominał. Kiedyś przypadkiem natknęli się na człowieka na wózku. Róża ze wstrętem odwróciła głowę – nie mówmy o tym!

W świecie Róży nie ma kalectwa, chorób, smutku. Jest walka o sześćdziesiąt dwa centymetry w pasie. Czy może ją zmusić, żeby TEGO nie robiła? Jest jakieś prawo, które zabrania?

Najpierw z nią porozmawia. Ślepy był.

Dobrze, że spotkał Bubę i że mu powiedziała o tej Litwie. No, nie wprost, ale zapytała, czy słyszał o wyjazdach lekarskich na Litwę, trzydniowych. Nagle skojarzył. Róża ostatnio mizerniej wyglądała, a rano – chociaż trzeba przyznać, że ostatnio nie zostawał u niej na noc – a rano ze cztery tygodnie temu wymiotowała. I nie przychodziła na siłownię.

I nie chciała iść na basen, chociaż pływanie znakomicie robi kobietom w ciąży.

Buba, dzięki!


*


Basia podnosi słuchawkę i wystukuje numer swojego mieszkania. Nie wie jeszcze, po co to robi, chce chyba nakrzyczeć na Piotra, powiedzieć mu jeszcze raz, co o nim myśli, oddać mu wywołane zdjęcia. Matko, jak się wstydziła je odbierać z zakładu, w życiu już tam się nie pojawi. Teraz ogarnęła ją wściekłość, powie mu, jaki z niego cham, udawał, że nie wie, o co chodzi. A ona głupia dała się nabrać. – Halo?

Słuchawka zaczyna jej ciążyć w dłoni, jest pełna aksamitnego głosu, pięknego głosu. Pomyliła się, numer się źle wybrał. Basia odkłada słuchawkę, próbuje, jeszcze raz.

– Halo?

Znowu ten aksamit.

– Czy mogłabym rozmawiać z Piotrem?

– Piotrusia nie ma, będzie o ósmej, a kto mówi? Basia rozłącza się. Piękny głos i piękna kobieta, zaraz po jej wyjściu?

Jeszcze ich mieszkanie nie ostygło, a on sprowadza do niego kobiety?

– Z kim ja żyłam? – szepcze Basia, a Róża patrzy na nią bezsilnie.


*


Pani Helenka odkłada słuchawkę. Widać, że brak tutaj kobiecej ręki. Wyjechała pewnie na trochę, bo rzeczy są, ale to nie jej sprawa. Trzeba zacząć od sprzątnięcia kuchni, potem załatwi szybciutko duży pokój, wyniesie te pudła na śmietnik, najpierw je złoży, może się komu przydadzą. Okien nie zdąży wymyć, mowy nie ma.

Podłogę wypastuje. Na okna przyjdzie w sobotę, bo akurat państwo Kremarowie wyjechali, to sobotę ma wolną. Chciała odpocząć, ale jeśli to przyjaciel panienki Julii, to przecież może w sobotę popracować, bo w niedzielę nigdy. Kto w niedzielę robi, ten się nie dorobi.

Wyjęła z szafki pod zlewem parę butelek z płynami czyszczącymi i zaczęła podśpiewywać. Jak ludzie śpiewają, świat jest lepszy.


*


– Nie jesteśmy wcale skłonni do ocen, Różyczko! Jak możesz tak mówić? – Matka ma łzy w oczach.

Od lat Róża nie widziała matki płaczącej, nie wie, jak się zachować, nie chciała jej robić przykrości, nie lubi, jak rodzona matka, jej ostoja, jej wskazówka na życie, rozkleja się i nawet z nosa jej kapie. I ojciec, który wychodzi ze swojego pokoju z niechętną twarzą:

– Dlaczego matka przez ciebie plącze?

Co im powiedzieć? Postarzeli się oboje, nie pomogą jej podjąć decyzji, nie pomogą jej wcale, nie może ich obciążać.

Nie powiem im o niczym. Nie pozwolę, żeby górę znowu wzięła wzajemna niechęć, która przeciska się wszystkimi szczelinami przez ogrodzenie, jakie ich dzieli od siebie, od kiedy się wyprowadziła, przepływa sprytnie bokiem, albo górą, wpełza między nich niepostrzeżenie, jak kapiąca woda – nie widać, nie słychać, a potem brodzisz już po kostki. Nie chcę, żeby moja matka oceniała mnie i moje życie, więc nie powiem jej tego, z czym przyjechałam, że zostanie babcią, a ojciec dziadkiem.

Jeszcze nie teraz, najpierw się z tym sama uporam.

– Tak tylko wpadłam, zobaczyć, co u was – mówi Róża.

Wypiła herbatę z hibiskusa, nie chce zostać na kolacji, oni zaraz siądą przed telewizorem, zawsze oglądają dziennik, nie będzie im przeszkadzać.

– Mizernie wyglądasz, córuchno – mówi ojciec. I jest zupełnie siwy. – U ciebie wszystko dobrze?

– Tak, tatusiu.

– A ten twój chłopiec?

Chłopiec! Ojciec ciągle myśli o niej w kategoriach dziecka! Chłopiec! Trzydzieści cztery lata!

– Dobrze, tatku.

– To pa, kochanie. Zaglądaj do nas. I wybacz matce, wiesz, jaka ona jest, ale chce dobrze.

Róża wsiada do samochodu i rusza do siebie. Ile razy przez ostatnie lata słyszała pytanie: „A za mąż kiedy wyjdziesz?”. Tak, jakby to była najważniejsza rzecz na świecie, jakby jej życie miało się liczyć dopiero od zamążpójścia, jakby jej nie było, dopóki jest samotna, jakby nie istniała bez mężczyzny.

Ale istnieje. Jest. Żyje. I radzi sobie zupełnie dobrze.

Skręca koło kina. Z kina wysypują się ludzie, musi czekać, aż przejdą. Nad kinem duży napis. Byli razem z Sebastianem na tym filmie, często tu bywali i też tak wychodzili w tłumie, ona wsadziła mu rękę do kieszeni, zawsze tak robiła, a on obejmował ją swoją dłonią w kieszeni.

– Zmarzłaś, sarenko – mówił.

Chciałabym marznąć tak do końca świata i żeby mnie ogrzewał swoją wielgachną dłonią, dłonią szeroką, o krótkich palcach, najpiękniejszą dłonią na świecie, aksamitną dłonią, która tak mnie dotyka, że oddech mi zamiera na wspomnienie.

– Ładny – powiedział.

O filmie mówił, a ja nie pamiętam filmu, bo trzymał moją dłoń i dotykał, dotykał najpierw wolno, jakby nieśmiało, delikatnie, głaskał wszystkimi palcami po wierzchu mojej dłoni, a potem brał ją w swoje dłonie i dotykał od wewnątrz, tak dotykał, że film sobie szedł, a ja słuchałam jego dłoni, mówiły: „Kocham cię dotykać, kocham to zagłębienie, dotknę cię teraz tutaj, ale potem dotykać cię będę inaczej”, więc moja dłoń kurczyła się w oczekiwaniu i mdlała, rozprostowywał palce i przesuwał od paznokcia aż do przegubu, wolniutko. Film się jakoś toczył, bo ktoś coś robił, ktoś coś mówił i muzyka grała, a moja dłoń mówiła mu, że go kocha, i miłość moja od dłoni szła do serca, waliło mi coraz mocniej i mocniej, i nogi zaciskały się same, a co mają nogi wspólnego z dłońmi… nic nie mają…

Nie pamięta tego filmu, ale pamięta dotyk jego dłoni. Na serdecznym palcu Sebastian ma bliznę, ta blizna jest w dotyku szorstkawa, jakby tam tkwiła maleńka drzazga, ale ona lubi tę szorstkawość, nawet jeśli lekko boli w zetknięciu z miejscami szczególnie wrażliwymi.

Klakson za nią, już dawno mogła ruszyć, zagapiła się na duży baner przed wejściem do kina.

Jest przygotowana na to, żeby samotnie chować dziecko.

Niech się świat o siebie martwi, chcę, żebyś był ze mną na co dzień, zawsze, żebyś nie opuścił mnie aż do śmierci, w chorobie i zdrowiu chcę. Ale przecież to ty musisz pierwszy to wiedzieć, a nie jesteś oswojony, nie jesteś jeszcze całkiem oswojony, pilnujesz tej swojej niezależności, żyjąc z tą kobietą, o którą nawet pytać nie śmiem, pilnie strzegąc tej swojej niewoli. Nie masz żadnych rzeczy w moim mieszkaniu poza szczotką do zębów, to takie filmowe, takie banalne, takie kiczowate – i wychodzisz do innego domu. Więc nie złapię ciebie na dziecko, nie ty będziesz ojcem, nie zrobię sobie tego…

– Najważniejsze, że my się umiemy porozumieć, umiemy korzystać z życia – powiedziałeś niedawno. – Wyjedziemy na długi weekend w góry, przejdziemy Orlą Perć od samego początku do końca.

A właśnie, że nie będziesz ze mną korzystał z życia, ja w czerwcu będę miała brzuch ogromny jak balon, z rozstępami na pewno, z dzieckiem w środku machającym nóżkami i rękoma, dzieckiem, które ssie swój palec w moim brzuchu, a ty będziesz korzystał z życia i szukał innej dziewczyny, koniecznie na siłowni, do podziwiania, do zachwycania się jej ciałem nieskazitelnym.


*


Moje marzenie?

– Żeby mój kot był zdrowy. Może pan coś zrobić, doktorze?

– Nie lubię usypiać zwierząt, jeszcze bym spróbował dać ten antybiotyk, dwa razy dziennie, tu zostawiam szczypczyki, proszę mu włożyć głęboko do gardła, o tak, wepchnąć, żeby nie wypluł, i zobaczymy. Czy on się kładzie na boku, czy cały czas jest w takiej pozycji? To niedobrze, jeśli siedzi, to znaczy, że cierpi. Niech pani da mu to jutro rano, dobrze? Jestem pod telefonem, zobaczymy. A pije wodę? Piersi kurzej też nie chciał? Od trzech dni? No, zobaczymy. Tu jest lekarstwo, tu peseta.

Różowy Dresik patrzy, kto był u mnie. Wygląda zawsze przez uchylone drzwi, żyje życiem trzaskającej windy, kroków zbiegających w dół lub wchodzących na górę.

Moje marzenie?

Chciałabym się tak zestarzeć, mieć sześćdziesiąt lat i nasłuchiwać, czy idziesz, czy wjeżdżasz windą, zgrzyt, zgrzyt, zgrzyt. Głośna ta winda, słychać na którym jest piętrze, wizg nieprzyjemny, chyba że to ty, to wtedy serce rosłoby mi od tego zgrzytania, bo to twoja winda do mnie, i drzwi cicho przytrzymujesz, żeby Różowy Dresik nie słyszał, ale Różowy Dresik jest czujny, musiałbyś bardzo uważać…

Moje marzenie?

Żeby Różowy Dresik wychylił się następnego dnia z pretensją.

– Goście późno przychodzą… Z łaski swojej, niech pani zwróci uwagę, żeby windą nie trzaskali… – I złość, że do mnie tak, a do niej nie. Do niej tylko jakiejś przypadkowe osoby przez tyle lat, więc nie słyszę złości w jej głosie, tylko żal, żal mi Różowego Dresika, samotnego, i cieszę się, jak mnie upomina za to, że tak hałasujesz nocami w drodze do mnie.


*


Ksiądz Jędrzej wszedł do kawiarni i z miejsca zobaczył Piotra. Wymógł na nim spotkanie, choć spieszył się bardzo. Owszem, teraz nie widział go dokładnie, bo okulary zostawił w płaszczu, nie chciał się już cofać do szatni, był spóźniony, ale rozpoznał tę charakterystyczną czerwoną kurtkę, z suwakami na piersiach. Powie mu parę słów, niech człowiek nie rozłącza tego, co Bóg złączył, i pobiegnie dalej. Tak bardzo czas ucieka.

Szybko podszedł do stolika i usiadł.

– Miłość, miłość, ludzie często mylą stan zakochania z miłością… a zakochanie jest jak to, co pijesz, ten koktajl mleczny z owocami, ile go możesz wypić? Potem mdłości… A miłość jest jak źródlana woda… Gasi pragnienie przez całe życie… Oswój ją, przekonaj, wysłuchaj, nie po to brałeś ślub, żeby rezygnować w pół drogi. Miłość to odpowiedzialność… Ja cię zresztą uczył nie będę, sam to wiesz, spieszę się. Ty mi tylko powiedz, czy ty ją kochasz, czy nie? Bez kłamstwa…

Mężczyznę w kurtce zamurowało. Ksiądz, tutaj, w kawiarni, w koloratce, z przemówieniem o koktajlu mlecznym?

Całe szczęście, że wraca Ania, jakoś wybrnie z tej sytuacji.

– Misiu?

Zanim zdążył zareagować, ksiądz zbliża twarz do dziewczyny, a potem patrzy groźnie w jego stronę.

– Misiu? A kto to jest ta pani?

– Ania jestem – mówi Ania.

– Ania? Jaka Ania? Nie spodziewałem się tego po tobie.

Szybko się pocieszyłeś po Baśce.

I odchodzi gniewnie od stolika, potrącając ludzi.

Strasznie ciasno tutaj. Ale tego by się po Piotrze nie spodziewał.

– Kto to jest Basia? – pyta tymczasem Ania towarzysza przy stoliku.

– Nie mam pojęcia, ja go w ogóle nie znam! – odpowiada chłopak w czerwonej kurtce.

– To o czym rozmawialiście?

– Mówił, że po koktajlu owocowym będę rzygał… że mam pić mineralną – odpowiada chłopak tępo. – Coś takiego…

– Gazowaną? – pyta Ania i widzi, że jej chłopak nie kłamie.

– Patrz, facet w takiej samej kurtce. – Trąca w ramię swojego chłopaka.

Niedobrze, to zawsze głupio, jak ktoś jest tak samo ubrany jak ty. Ale mężczyźni mają do tego inny stosunek, bo chłopak nawet nie patrzy w jego stronę, tylko na oddalające się plecy księdza.


*


Róża poszła do garażu, zawiezie Basie do sądu i zostanie z nią. Buba i Julia też przyjdą, choć to niczego nie zmieni. Basia czeka, przechadzając się, wstępuje do sklepu za rogiem, kupi Róży sok winogronowy, bo jej się zachciewa, w ciąży ma się zachcianki. Wychodzi ze sklepu i staje jak wryta. Z olbrzymiego billboardu rozpostartego między rogami dwóch ulic patrzy na nią przepiękna kobieta. Nie, nie na nią, na kogoś, kogo kocha, kobieta uśmiecha się, ma prześliczne piegi, i bardzo szlachetny profil, i lekki uśmiech, ślad uśmiechu, a oczy zielonoszare i piękne mysie włosy, błyszczące, niezwykły kolor. Skamieniała Basia patrzy na Basie.

Zupełnie inną niż ta, którą widuje często w lustrze. Jej siostra, trochę podobna, ale o niebo piękniejsza, godna pożądania, tajemnicza. Basia stoi przed Basią jak wryta.

Poznaje, to zdjęcie Piotra, a w rogu logo firmy Krzyśka.

Sprzedał ją!

Róża zatrzymuje przy niej samochód, wychyla się z okienka i podąża za wzrokiem przyjaciółki.

– I chcesz mi powiedzieć, że facet, który robi takie zdjęcie swojej żonie, nie kocha jej?

Basia wsiada i patrzy, patrzy, patrzy. Przecież tak nie wygląda, nigdy tak nie wygląda, a Piotr to w niej zobaczył? Jak on zrobił takie zdjęcie? Nie jest nawet wymalowana, widać rzęsy, to ona ma takie długie rzęsy?

I te cholerne piegi widać, pięknie w nich tej dziewczynie z billboardu.

Jeśli mnie taką widzisz, dlaczego mi to zrobiłeś.

Piotrusiu?

Nienawidzę cię!


*


Buba pochyliła się nad kotem i pogłaskała czarną główkę, otworzył zmrużone oczy i popatrzył na nią tak, że ścisnęło się jej serce.

– Kochany – wyszeptała w czarne futerko – proszę cię, żyj.

Od trzech dni nie zjadł nic, dzisiaj w nocy zabrudził podłogę wokół kuwety, co mu się nigdy przedtem nie zdarzało, nie widziała, żeby choć wodę pił, drobnymi pociągnięciami różowego języczka, wolno, niechętnie, jak przedwczoraj.

Weterynarz co prawda zaproponował, żeby wobec tego przyjechała, ale rano ma operację ciężarnej suki, więc rano nie. Trochę później. Buba nie chciała jechać przez miasto, w tramwaju, z kotem uwięzionym w koszyku, zamkniętym w torbie, osaczonym przez ciemność i nieznane odgłosy. Więc muszą zaczekać do popołudnia.

– Poczekaj, wytrzymaj, jeszcze trochę wytrzymaj, do popołudnia wytrzymaj, proszę cię, nie męcz się, zaśnij, muszę iść, ale wrócę niedługo, wtedy się pożegnamy.


*


Piotr wyszedł z domu późno, tak jakby nie chciał zdążyć na swoją własną rozprawę rozwodową. Długo czekał wczoraj na Jędrzeja, wypił dwa piwa, niepotrzebnie – nie mógł zasnąć. A dzisiaj rano nie zdążył nawet napić się kawy. Przyspieszył kroku i kiedy skręcił w Malowniczą, spotkał się oko w oko z Basią o rozmiarach szesnaście na dziesięć metrów. Stanął jak wryty.

Baśka zdecydowała się za jego plecami sprzedać jego zdjęcie? To nie były zdjęcia na sprzedaż!

Jego Basia unosiła się nad ulicą, nad samochodami, nad ludźmi, jego świetlista żona, w jej oczach widział obietnicę, łagodność, spokój i miłość. To wszystko, co chce mu teraz zabrać. Logo firmy Krzyśka. Musiała mu to zdjęcie dać dużo wcześniej. Może to znak dla niego?


*


Wokanda na drzwiach: w sprawie rozwodowej małżonkowie Siedleccy, 8.30, małżonkowie Nowaccy 9.00, oni 9.30. Małżeństwo na całe życie, rozwód na pół godziny. Piotr siada na brzegu krzesła, Baśki jeszcze nie ma, to dobrze, a jeszcze lepiej, że nie ma pojednawczej, że od razu mają szansę dostać rozwód, potem tylko trzy tygodnie na uprawomocnienie i koniec. Jak ona mogła?

Piękne zdjęcie, nie zdawał sobie sprawy, że jest takie dobre. Może jednak ma talent?

Idzie Julia z Romanem, ciekawe, jak teraz będą wyglądać ich stosunki, kto ich straci, a kto zyska, bo już przecież nie będzie jak kiedyś. Witają się chłodno, przez podanie ręki, a Julia zawsze całowała go w policzek. Krzysiek?

Przecież on jest w pracy.

Zawsze jest w pracy, ale teraz chyba nie, biegnie korytarzem, przejęty, dobrze, że nie jestem sam, dla mnie przyszedł. Buba bardzo schudła, ona mnie całuje serdecznie, pewno dlatego, że nie ma jeszcze Baśki.

Może Baśka nie przyjdzie?

Biedna Róża, nie wie, co zrobić, Baśka wita się z tą dziewczyną za chudą, zbyt mocno wymalowaną. Nowa koleżanka? Nie znam jej znajomych. Co się z nami stało?

Czy to moje nazwisko wywołują?


*


Proszę protokołować: Na rozprawie w dniu czternastego marca zjawili się pozwany Piotr Danielski i powódka Barbara Danielska, ostatnie wspólne miejsce zamieszkania ulica Jagody siedem mieszkanie trzynaście, numery dowodów osobistych, po sprawdzeniu przez sędziego są jak następuje, proszę przepisać z dowodów.

Dziękuję. Pan Piotr Danielski to pan, dziękuję, pani Barbara Danielska to pani, dziękuję. Czy zapoznał się pan z treścią pozwu, dziękuję. Na świadka wzywam Irenę Niedziela, zamieszkałą w Nowym Kącie, aleja Lipowa 196.

– Ale proszę pani…

– Proszę się zwracać do sądu wysoki sądzie i stanąć za barierką. Czy to pani jest na tych zdjęciach, czy pani siebie rozpoznaje, proszę podejść, dziękuję. – Sędzia podtyka plik zdjęć przed nos chudej dziewczyny.

– Tak, proszę sądu, ale…

A więc żyła z pokerzystą. Nic nie widać po twarzy Piotra, ani sekundy wahania, skrępowania, nic, mógłby ją oszukiwać całe życie, nie domyśliłaby się, nie dowiedziałaby się nigdy. Patrzy na tę dziewczynę, jakby jej nigdy nie widział.

– Czy to prawda, że miała pani romans z mężczyzną, który robił jej te zdjęcia? Proszę protokołować.

– Tak, ale…

– Dziękuję, proszę protokołować, świadek Irena Niedziela miała romans z fotografem, który zrobił zdjęcia, dołączam do akt sprawy dowód numer 1,2,3.

– Czy rozpoznaje pani na sali osobę, która robiła pani zdjęcia? Proszę zaprotokołować, że świadek Irena Niedziela…

– Nie, nie ma go tu! – Świadkowi Irenie Niedzieli udaje się wreszcie przerwać potok słów sędzi, patrzy na Basie, wyskakuje zza barierki i oskarżycielsko mierzy w nią ręką. – Ona mnie pytała, czy spałam z facetem, który robił mi zdjęcia. I proszę wysokiego sądu, owszem, puknął mnie, bo poczuliśmy do siebie coś na kształt, no tego, sympatii, a on ma żonę, skurw…

– Jeżeli świadek natychmiast się nie uspokoi, ukarzę świadka!

– Ja z dobrego serca, proszę wysokiego sądu, przyszłam, bo ja nie jestem za tym, żeby żonaci mnie pu… stosunki uprawiali! I powiedziałam, żeby spadał, a teraz go tu nie widzę! I jak zadzwonił, to powiedziałam, żeby spadał, no nie? I jak ja teraz wyglądam?

– Dziękujemy świadkowi, proszę protokołować, świadek nie przyznaje się, że Piotr Danielski odbywał z nią stosunek seksualny, dziękuję. Prosimy, żeby pozwany stanął za barierką, dziękuję. Czy pan jest autorem zdjęć, wskazanych jako dowód nr 1,2, 3, proszę podejść. A teraz proszę, żeby pozwany stanął za barierką. Dziękuję.

Czy zgadza się pan na rozwód z orzeczeniem o pańskiej winie?

– Tak.

Nie – mówi Piotr, odpowiadając na oba pytania wysokiego sądu naraz, bo całkiem się pogubił.

Co to za dziewczyna? Jakie zdjęcia? Co ta Basia wyprawia? O coś go posądza, diabli wiedzą o co, chciała rozwodu, trudno, wszystkie starania na nic… Tak czy owak nigdy już nie będzie tak jak było.

– Nie! – krzyczy Basia. – To pomyłka, wycofuję pozew, Piotruś! – O Boże, to wszystko przez nią, idiotka, coś jej padło na mózg, coś chciała udowodnić, ale dlaczego Piotrowi? – Piotrek, przepraszam!

– Będzie pani usunięta z sali – przerywa metalicznym głosem bez śladu emocji sędzia, która dopiero teraz po raz pierwszy na nich spojrzała – jeśli się pani nie uspokoi, proszę protokołować: powódka wycofuje pozew rozwodowy nr 142 łamane…

Basia dopada Piotra i obejmuje go, ale ramiona Piotra wiszą, ubrał się dzisiaj w marynarkę, jak nigdy, stoi nieruchomo, nie rozumie, o co chodzi.

– Piotrek, popatrz na mnie, spójrz na mnie, to ja. Basia, kocham cię, nie rozumiesz? Ja te zdjęcia przegrałam z komputera, myślałam, że to ty… Nigdy, przysięgam, już nigdy nie zrobię nic przeciwko nam, Piotrek…

Metaliczny głos finalizuje sprawę:

– Proszę opuścić salę rozpraw, dziękuję… Buba ściska palce, stoją wszyscy parę metrów od powódki i pozwanego. Krzysztof klepie Piotra w ramię.

– Nie bądź idiotą, stary.

Piotr siada na pierwszym lepszym krześle i zaczyna łkać jak dziecko, Basia klęka przy nim, a oni odchodzą, bo nie wiedzą, co z sobą zrobić.

– Podwieźć cię? – Krzysztof staje za Bubą.

– Nie spieszysz się do pracy? – Buba chce być zgryźliwa, ale jeszcze bardziej chce już być w domu.

Kot jęczał od piątej rano, trzeba coś zrobić, niech się więcej nie męczy.

– Jeśli możesz, zawieź mnie do domu – mówi spokojnie i dodaje już wbrew sobie: – Muszę jechać do weterynarza.

– Mogę z tobą pojechać – Krzysztof zastanawia się, dlaczego to powiedział. – Jeśli chcesz – dodaje, żeby nie wyglądało, że nie ma nic do roboty. Ale przecież jest szefem, nie musi się tłumaczyć nikomu, może raz przyjść, o której chce.

– Jeśli możesz, chętnie skorzystam – mówi cicho Buba i siada na przednim siedzeniu, a Krzysztof zatrzaskuje za nią lśniące drzwi swojego wypieszczonego volva 40 S.


*


Ulice są śliskie od wczesnego wiosennego deszczu, trzeba bardzo uważać, ale wiosna się zbliża dużymi krokami, czuć ją w powietrzu, i pajęczyna zieleni powoli zaczyna być silniejsza niż nagie gałęzie. Wierzby już szumią zielonymi witkami, jakby nigdy nie było zimy, tulipany wychylają się z ziemi. To będzie piękna wiosna i piękne lato, to będzie czas miłości, jak zwykle Jak co roku, pod warunkiem, że się będzie chciało to zobaczyć.

Ludzie odtajali, pozdejmowali maski, uśmiechają się trochę, choć jeszcze nie bardzo, na skwer przy placu wypełzli staruszkowie, przestało padać przed chwilą, trzeba to wykorzystać. Gołębie podnoszą się do krótkiego lotu i opadają nieco dalej. Na trawniku, który próbuje się podnieść do życia, lata, o dziwo, pierwszy motyl, żółty cytrynek trzepoce skrzydłami, jakby już kwitło coś, co ma kwitnąć niebawem, jakby nie wiedział, że jeszcze nie czas, a może jakby wiedział, że już czas.

Z wieży kościoła dzwonią na Anioł Pański, starszy człowiek żegna się, przechodząc obok kościoła, ściąga czapkę, nie musi jej już wsadzać na głowę. Jest ciepło, ale wsadza z powrotem. Dużo ludzi na ulicach jak na tę porę dnia. Spod jakiejś bramy niesie się srebrzysty, czysty dźwięk Arii na strunie G Bacha, wygrywanej na kieliszkach przez Rosjanina, który tak zarabia na życie.

Julia całuje Romana na do widzenia, on spieszy na rynek, ona jest umówiona w sprawie pracy, może tym razem się uda. Gołębie znowu się podnoszą. Róża wraca do domu, wszystko się dobrze skończyło, jakie to szczęście. Po południu przyjedzie Sebastian, wczoraj nie chciała się z nim spotkać.

Życie zaczyna się na wiosnę, myśli, dotykając brzucha.

Czy będę mogła prowadzić w ciąży, nie zaszkodzi to dziecku?

Zadzwoniła do rodziców, powiedziała przez telefon, że jest w ciąży.

Usłyszała radosny krzyk matki w głąb mieszkania:

– Różyczka będzie miała dziecko! Tatuś, masz wnuka!

Dziecinko, musisz o siebie dbać, pomożemy ci, nie martw się!

I ani słowa o ślubie.


*


Basia jest wstrząśnięta. Nigdy nie widziała Piotra płaczącego, nigdy przedtem, nigdy, nawet na pogrzebie rodziców miał tylko kamienną twarz. Nie wiedziała, co robić, głaskała go nieśmiało po głowie, potem przytuliła, jakby był jej dzieckiem, a nie mężem. Nie żachnął się, nie odtrącił jej, więc już się nie bała. Wszystko będą mogli sobie po kolei wyjaśnić. Dzień po dniu. Wszystko mu wytłumaczy.


*


Krzysztof wrócił do pracy po pierwszej. Kot zwymiotował na siedzenie volva i pobrudził białą skórę. Ale dobrze, że ktoś był z Bubą, pal sześć to siedzenie. Jedyne, co mógł zrobić, to towarzyszyć Bubie i kotu w jego ostatniej drodze. Buba nawet nie zapłakała.

– Jestem za niego odpowiedzialna – powiedziała. – Nie chcę, żeby dłużej cierpiał.

Odwiózł ją od weterynarza, który obiecał zająć się pochówkiem kota, nie chciał jej zostawiać, pachniała konwaliami, chyba rzuciła na niego urok, może to wpływ wiosny? Nie lubi przecież Buby, nie lubi, jak się z nim kłóci, obraża go i docina mu. I, cholera, brakuje mu jej w każdej chwili jego smutnego życia.

A gdyby tak przyjechać do niej wieczorem? Tak z głupia frant, zapytać, jak się czuje, ostatecznie nie codziennie usypia się kota. Byłby usprawiedliwiony. Ot, po prostu kumpel z paczki, trudno, żeby Baśka dzisiaj wpadła lub Piotr. Są zajęci sobą. Pewno nawet nie wiedzą o kocie. I zorientowałby się, co jej dolega. Może mógłby pomóc?

Tak zrobi. Pojedzie do niej, pies z tym siedzeniem, nie ma co się przejmować, to tylko samochód.


*


Może to ty? Winda znowu zgrzytnęła, przytulam oko do wizjera, ale moje złudzenia pierzchają przy windzie, to dozorczyni, wychodzi ze szczotką, przytrzymuje wiadrem drzwi i szybko obmiata korytarz.

Patrzę przez wizjer, ktoś na dole puka w drzwi od szybu, ktoś chce wsiąść i jechać, ale dozorczyni nie odstawia wiadra, spokojnie sięga szczotką pod moje drzwi i pod drzwi Różowego Dresika. Zaraz się pokaże Różowy Dresik.

I nie mylę się. Różowy Dresik uchyla swoje drzwi i wysuwa się zza nich – najpierw gruby brzuszek, potem ramionko tłuste i samotne, potem buzia różowa, i klapeczki z pomponem z królika.

Różowy Dresik obleka w uśmiech twarz, chce rozmawiać z dozorczynią.

– Chodzą i brudzą, może by domofony założyć…

– To zróbcie na własny koszt – mówi dozorczyni.

– Czynsz płacimy przecież – oburza się Dresik.

– Czynsz, a nie na domofony.

Domofon! Domofon byłby rzeczą wspaniałą, zanim nacisnąłbyś guzik windy, wiedziałabym, że idziesz, że to już ty, tyle sekund wcześniej wiedziałabym, że to ty.

Chcę otworzyć drzwi, może wspólnie z Różowym Dresikiem zaczniemy akcję domofon. Ale wtedy wyszłoby na jaw, że ja też pod tymi drzwiami nasłuchuję, jak ona, że nie ma między nami żadnej różnicy. A przecież różnica jest, ja czekam na ciebie, choć wiem, że nie przyjdziesz, ona nie czeka na nikogo albo na kogokolwiek.

– Po co domofony, na trójce założyli i już wyrwane, łobuzeria taka – mamrocze dozorczyni, cofam się spod drzwi, nawet kota nie ma.

I po co domofon.

Skoro ciebie nie ma.

Mam serce wypełnione tobą po brzegi.

Tylko nie mam czasu.


*


Basia przesuwa ręką po kartonach z kafelkami.

– Nie szkodzi, że są żółte, lubię żółty kolor, nie przejmuj się.

– Zamówiłem inne, a przywieźli te – mówi rzeczowo Piotr. Już nie będzie uważać na każde słowo, będzie mówił, co chce powiedzieć. Baśka nie jest słaba, gubi się czasem, ale jest silna.

– Każde zdjęcie ma autora, chodź, zobacz, gdzie – Piotr naciska myszką ikonę. – Widzisz, dzień, data, godzina i autor zdjęcia. Konrad pracował przy moim komputerze, pamiętasz?

Basia zamyka drzwi na balkon, mniejsza o glazurę. Nie pyta, kto to była ta kobieta, która odebrała telefon, bo wie, że to nieistotne. Kochają się, a ona za dużo piła ostatnio, teraz już nie będzie, nie stanie się taka jak ojciec, jest jeden świat, a nie dwa odrębne światy i ona chce żyć w świecie, w którym jest Piotr. To takie proste.

– Bardzo cię kocham – szepcze niewyraźnie i pochyla się nad ekranem komputera. Przytula się do rękawa swojego męża, swojego ślubnego męża, który kiedyś poszybował dla niej do nieba. Do marynarki, którą miał na ślubie i na sali rozwodowej. Dwa razy. Będzie bardzo szanowała tę marynarkę.

Zawsze już będzie wierzyć, że to, co Piotr mówi, nie jest skierowane przeciwko niej. Inaczej zginie.

„Mama jest zazdrosna” – przemknęły jej przez głowę słowa ojca.

Ona nie będzie zazdrosna.


*


– Nie dostałam tej pracy. Wpadłam cię zobaczyć, po prostu wpadłam – mówi Julia – jak pięknie świeci słońce.

– Nie uprzedziłaś mnie – mówi matka; och, znowu te pretensje – zrobiłabym coś dobrego – kończy.

– Basia i Piotrek nie rozwiedli się, szkoda, że tego nie widziałaś – mówi Julia i żałuje, że matki tam nie było, w tym zamieszaniu, w tej szczęśliwości rozprawy rozwodowej.

– Cieszę się – mówi matka – napijesz się ze mną herbaty?

A może wyjdziemy gdzieś na obiad? Opowiesz mi o Romanie, może mnie kiedyś zaprosicie?

I Julia uświadamia sobie, że nie wpadło je to do głowy ani razu. Ani jednego wieczoru, ani jednej niedzieli nie przeszło jej przez myśl, że może fajnie byłoby zaprosić samotną matkę do nich, pokazać obrazy Romana, pokazać jej strych przecudny i okna, które Romek ogaci na zimę, a przez które widać dach jakiegoś klasztoru i rzekę, i zachód słońca, jak z żadnego innego miejsca na świecie.

Nie są z innej gliny, z dwóch różnych światów, z dwóch konstelacji gwiezdnych, które się nigdy nie spotkają, które nawet nie podejrzewają swojego istnienia.

Są z jednego wszechświata i przybliżają się do siebie od chwili Wielkiego Wybuchu.

– Nie, nie pójdę z tobą na obiad – mówi Julia. – Napiję się z tobą herbaty i wracam do domu. Zrobię porządek, a wieczorem przyjdziesz do nas, otworzymy wino.

Zobaczysz, jaki mamy piękny zachód.


*


– Nie zrobimy teraz łazienki. – Piotr odkłada żółty kafelek na miejsce. – Nie mamy pieniędzy.

– Mówiłeś… – chce płaczliwie rozpocząć Basia, ale w porę się mityguje. – Myślałam, że jakieś mamy, odłożone.

– Mieliśmy. Dałem Jędrzejowi na tę jego podopieczną, strasznie nudził. Jeśli ona nie wyjedzie w ciągu tygodnia, to na pewno umrze. Pomyślałem, że ty też byś tak zdecydowała. Ona jest czyjąś córką albo czyjąś żoną, tak samo jak ty, a dla twojego dobra oddałbym wszystko.

Cieszę się, że to nie ty, to jest warte dużo pieniędzy.

Nie myślała w ten sposób, ale rzeczywiście, to mogłaby być jedna z nas, Julia albo Basia, albo Buba. I co wtedy?

Co byłoby ważniejsze? Ten głupi remont czy one? A gdybym to była ja?

– Dobrze zrobiłeś – mówi Basia. – Ostatnio zachowywaliśmy się tak, jakbyśmy byli sami na świecie.


*


– Tylko cud, bo prawdę powiedziawszy, nie ma żadnych szans.

Lekarz nie chce tego mówić księdzu, ale jego obowiązkiem jest przedstawić stan faktyczny.

– Wie pan co – ksiądz siedzi, choć lekarz dawał już znać, że muszą skończyć wizytę, wszystko już wiadomo – pan jest od diagnozy, ja jestem od próśb. Ale przypomina mi to pewną przypowieść.

Lekarz jęczy w duchu, ale osoba duchowna budzi w nim respekt, sam nie wie czemu.

– Pozwoli pan, na koniec. Kiedy paliły się silniki w samolocie, pilot powiedział przez głośnik, proszę się modlić, tylko Bóg nam może pomóc. Wtedy ktoś, kto nie usłyszał, zapytał sąsiada, jaki był komunikat. „Że nie ma nadziei” – zabrzmiała odpowiedź. A ja panu, doktorze oświadczam, że się modlę o cud. I nadzieja to dużo silniejsza rzecz niż diagnoza. Ja wierzę, że Bóg może ją uratować, a czyimi rękami to zrobi, to już nie moja sprawa. Dziękuję za wszystko. – Ksiądz podnosi się i znowu pociera oczy.

Lekarz wyciąga rękę, ich dłonie mijają się, spogląda uważnie na księdza.

– A przy okazji – mówi i bierze go stanowczo pod ramię – proszę ze mną na okulistyczny. Mój kolega pana obejrzy, przecież pan nie widzi!


*


Jak można zacząć wszystko od początku?

Róża siedzi naprzeciwko Sebastiana i widzi nic. Wielkie nic. Jak bardzo się minęli!

Nie zna tego człowieka, który siedzi przed nią. On nie zna jej, Róży.

Czy po tych trzech latach jest jeszcze taka możliwość, żeby się poznać? Sebastian wydaje się chłodny jak chłodnik, rzeczowy jak rzecz, konkretny nieprzyjemnie jak jakiś konkret.

Zdecydowała, że może być samotną matką i powiedziała mu o tym. Niech się nie czuje zobowiązany.

Sebastian siedzi naprzeciwko Róży i patrzy na nią. To jest kobieta, której nie zna. Przedsiębiorcza jak przedsiębiorstwo, zgrabna jak Barbie, krucha jak faworek. Nie chce, żeby był ojcem jej dziecka? Czy taką Różę kochał?

Dlaczego jej nie powiedział o matce? Dlaczego pozwolił jej myśleć, że ma żonę? Czy nie dała mu wystarczających dowodów miłości? Co źle zrobiła?

Trzeba było naciskać, uwodzić, prosić czy wytrzymywać?

Co on źle robił? Czy trzeba było ją wciągać w swoje życie, w ból każdego dnia, w smutek ciężkiej choroby matki?

Może tak było wygodniej? Róża była odskocznią, świętem, innym światem.

Może tak było wygodniej, Sebastian był tajemnicą, walką, przeciąganiem liny, z jednej strony ona, Róża, z drugiej tamta.

Z czego może dla niej zrezygnować?

Z czego może zrezygnować dla niego?

Co mogą razem budować?

Czy chce być z nią, czy z nią, dlatego że jest w ciąży?

Czy chce być z nią w ciąży, czy z nią?

Tylko dla dziecka?

Nie tylko dla dziecka?

Czy ma mu powiedzieć, jak stała nad wanną pełną gorącej wody i zastanawiała się?

Nie, nigdy nie powie.

– Owszem, zastanawiałam się, czy… – mówi Róża.

– Ty idiotko! – krzyczy Sebastian. – Ja zawsze chciałem mieć z tobą dzieci, tylko ty zawsze chciałaś być… – i urywa, bo nie wie, jaka Róża chciała być, o czym marzyła i co jej się śniło. Nie wie, bo tyle innych rzeczy było do zrobienia. Pokochać się, iść do kina, być w teatrze, spotkać się z przyjaciółmi, poćwiczyć, pojechać, zobaczyć, oderwać się od codzienności. Jaka jest Róża?

Jaki jest Sebastian poza nią? Poza jej mieszkaniem, jej wypielęgnowanym światem?

Z czego nie muszę rezygnować, żeby z nim być?

Z czego nie muszę rezygnować, żeby z nią być?

– Bo ty zawsze… – mówi Sebastian i milknie, bo zdaje sobie sprawę, że nie wie, co Róża zawsze. Bo Róża zawsze jest sama, sama zarabia, sama wydaje, sama utrzymuje dom, sama się budzi i sama zasypia. Z wyjątkiem śród i piątków, kiedy on przychodzi.

Więc nie wie, co Róża zawsze, wie tylko, co Róża zawsze z nim.

– Bo ty nigdy… – mówi Róża i milknie, bo nie wie, co Sebastian nigdy, bo przy niej nigdy nie był z chorą matką ani z jakimiś obcymi dziećmi, ani nawet znajomymi dziećmi, bo Baśka i Piotrek na razie nie mają dzieci, nie wie, czego nigdy nie robi, jak się budzi i jak się kładzie.

Z tego „nigdy” wyłączone są środy i piątki, ale nie zna go u niego, zna go u siebie.

Jak pogodzić te dwa życia?

– Boję się – mówi Róża i bardzo nie chce się rozpłakać.

– Ja też – mówi Sebastian.


*


Julia idzie przez Rynek, jakby tańczyła. Życie jest takie piękne, trzeba tylko w to wierzyć i wszystko będzie dobrze. Jest motylem, zatrzymuje się przed pękiem róż trzymanym przez dłoń w rękawiczce z obciętymi palcami, z dziurek wystają pałce, zgrubiałe, zniekształcone.

– Poproszę jedną – Julia się zatrzymuje. Kwiaty trzeba kupować, nawet jeśli się nie ma pieniędzy. Jeśli ona kupi choć jedną, ta dłoń w czarnej rękawiczce nie na darmo wabi przechodniów na tym rynku.

– Nie, nie tę, raczej zapowiedź róży niż samą różę. – Julia uśmiecha się, wyjmuje z pęku kwiatów jedną, zwiniętą jeszcze, tylko dwa płatki nieśmiało się rozchylają. Lubi róże, które kwitną przy niej.

Dłoń w rękawiczce z uciętymi palcami wydaje resztę.

Samotna róża, statek pod żaglami, tańcząca kobieta, koń w galopie.

Mija Białą Damę i nie widzi, że tamta wącha nieistniejący kwiat.


*


– Nie wiem, doprawdy nie wiem, jak to masz zrobić. Ale ona pije za dużo, pije sama, rozmawiałem z nią, tylko, że ona nie rozumie, że to może być problem.

Ksiądz Jędrzej splótł dłonie. Nie był przygotowany do tej rozmowy. Boże, czy on nie mógł iść do kogo innego?

– Pije z Bubą! – Piotr nagle staje w obronie Basi. Jędrzej nie o wszystkim wie, nie ze wszystkiego zdaje sobie sprawę, nie ma monopolu na mądrość. – Basia nigdy nie pije sama, to Buba wpada z butelką wina albo z…

– Buba nie pije, Piotrze, to akurat wiem na pewno. A Basi ojciec… wiesz sam, jak wyglądało ich życie.

– To co robić? – szepcze Piotr. – Ona usiłuje mnie w to wciągnąć, kupuje wino, obraża się, gdy odmawiam, a ja nie chcę jej robić przykrości. Ją tak łatwo zranić.


*


– Mój drogi. – Ksiądz Jędrzej patrzy na Piotra. Te wieczne dzieciaki! – Trudno sprostać problemom w małżeństwie. Czasem musisz zrobić komuś przykrość…

Jesteś odpowiedzialny za swoje uczucia i za nią. Jak o sobie zapomnisz, to i o niej nie będziesz pamiętał.

Kochaj bliźniego swego jak siebie samego. Ale nie więcej! Tak samo uczciwie! A z waszej historii wynika, że wy się w ogóle nie znacie! Oczywiście, że jej będzie przykro. I co z tego? To jak człowiek wisi na krawędzi, nie powiesz mu, że ma przepaść pod sobą, bo mu przykro będzie? Bo myślał, że tylko ot tak sobie wisi i jak mu się znudzi, nogi spuści i pójdzie do domu? Dziecko, czasem jest przykro i smutno, i źle, ale musi być prawdziwie!

Tam, gdzie jest smutek, jest i radość, jest dzień i noc, jest białe i czarne i to jest życie, a nie złudzenie, że będzie dobrze. Z Basią dogadać się musicie, ale nie zamykaj oczu na jej problemy!

Taka była ta rozmowa. Więc Piotr podnosi się i odsuwa komputer.

Wchodzi do kuchni. Basia uśmiecha się.

– Muszę z tobą porozmawiać – mówi Piotr.


*


Krzysztof stał przed zielonymi drzwiami, wahał się, czy zapukać, bo nie widział dzwonka. Teraz czuł się jak idiota, z tymi jeszcze zielonymi konwaliami w ręku. Co to za pomysł, jeszcze sobie coś Buba pomyśli. Rozglądał się. Musi szybko wejść, a nuż wyjdzie Basia albo Piotr, a on jak idiota przed drzwiami Buby, doprawdy co mu przyszło do głowy. – Wejdź, Krzysiu – zielone dębowe drzwi uchyliły się. Co to, Buba się gdzieś wybierała? Przecież przyszedł. No tak, ale nie mówił, że przyjdzie, trudno, to wejdzie.


*


– Nie, nie taką – Roman przebiera w bukiecie róż – chciałbym taką… – nie może znaleźć słowa.

– Taką co będzie dopiero co? – uśmiecha się kwiaciarka, wyciąga mu ze środka bladoróżową, kłębuszek na patyku kolcowatym, chmurkę zbitą, prawie białą.

– Właśnie – oddycha z ulgą Roman i szuka drobnych.

Co się dzieje?

Stoi w przedpokoju, obejmuje drobną postać, wcale nie chciał jej obejmować, to dlaczego stoi i pochyla się nad Bubą i głaszcze jej drobne ramiona i nie chce przestać?

Co się dzieje, że Buba się nie wyrywa, nie kąsa, nie drapie, schowała pazury i, wtulona w niego, czeka?

On podnosi jej brodę do góry i dotyka ustami jej warg, spierzchniętych, bezbronnych, a ona go nie gryzie, tylko poddaje się?

Co się stało?

Wiszące dzwoneczki rurowe szarpnięte jakimś powiewem, może od drzwi niedomkniętych, dzwonią leciutko, i jeszcze kuweta, niesprzątnięta, wspomnienie kota, w miseczkach woda.

Krzysztof jest prawie pewien, że to Buba lekko go pociąga w stronę innych drzwi, tam gdzie nie wchodzili nigdy, do drugiego pokoju, więc jej nie puszcza, nie puści jej, pójdzie tam, gdzie ona go prowadzi, tylko niech nie cofa swoich spierzchniętych ust, bo oparł się na nich i bez nich upadnie.


*


– Ale natychmiast musi ksiądz zadzwonić po kogoś.

Atropina rozszerza źrenice, widzę, jak ksiądz się porusza po moim gabinecie. Ma ksiądz do kogo zadzwonić?

Mogę zamówić taksówkę. Te okulary tylko szkodziły.

Ćwiczenia oczu jak najbardziej, ale po operacji. Na zaćmę się nie umiera. Uszkodzenia rogówki…


*


Światło świec odbija się od kryształków wiszących w oknach, drobne punkciki światła chwieją się na ścianie.

Leży na łóżku i całuje tę dziewczynę, pierwszy raz całuje. Z tamtymi się nie całował, żadnej tak nie całował.

Wróciła do niego. Tamta, tak, to ona.

Musi być bardzo delikatny, Buba jest taka krucha, taka misterna, a jego dłonie są ciężkie, musi odjąć im ciężaru, bo rozsypie się pod jego dotykiem. Krzysztof gładzi jej twarz, jej włosy są szorstkie, nieprzyjemne, ona zsuwa jego dłoń na policzki. Oto kształt oczu, migdałki pod jego palcami, migdałki zakończone sklejonymi od tuszu rzęsami. Po co się tak bardzo maluje? Skórę ma delikatną, jego dłoń zbłądziła pod bluzkę, nie wyrwała się, ale daje znak, że nie, nie chce być rozebrana, a on chce, żeby była naga, skoro go tu już wciągnęła, po to przecież go uwiodła, po to przyszedł. Przesuwa rękę niżej, rozpina spodnie, podnosi jej biodra, nie zdejmując swoich ust z jej ust.

Nie bój się, nie skrzywdzę cię, będę delikatny jak motyl, będę tak delikatny, że nie spadnie puszek z twoich skrzydeł, dotknę cię lekko, żebyś chciała mojego dotyku, nie broń mi tego, masz delikatne ciało, nie bój się… oto kolana, okrągłe, twoje, mogę dotykać twoich kolan, widzisz, mogę, to jest przyjemne. Masz gęsią skórkę, a przecież nie jest zimno, teraz rozepnę swoje spodnie, położę się obok ciebie. Naciągasz niepotrzebnie koc, nie jest zimno, chciałbym cię widzieć, ale cię nie widzę, tu jest prawie ciemno. Jedna świeczka nie daje światła, do świecy tylko ćma może lecieć i spłonąć, przykleja się do wosku, przez moment płomień jest jaśniejszy, knot grubieje od jej płonącego ciała, ale tu nie ma żadnych ciem płonących, nie bój się, nie widzę cię, ale czuję.

Jesteś taka drobna, drżysz pod moimi rękami, zdejmę sweter i przytulę cię, chciałbym poczuć twoje nagie ciało przy moim, pozwól mi zdjąć ten podkoszulek, nie bój się, jesteś taka piękna.

Poczekam, jeszcze nie jesteś gotowa, mogę tak leżeć i pieścić cię całe życie, nie spieszy mi się nigdzie, czy mogę dotknąć twojego uda?

Widzisz, nic się nie dzieje złego, tak dobrze, jest takie mięciutkie, szczególnie tutaj, wyżej, nie wstrzymuj oddechu, słyszę cię w tej ciemności, nie skrzywdzę cię, pragnę cię i ty mnie pragniesz, zobacz, świat się nie kończy jeśli rozpinam ci bluzkę świat się zaczyna tu w tym miejscu na tym twoim łóżku.


*


A kochałem tylko jedną dziewczynę, ale ona umarła. Ty żyjesz i nie pozwolę ci odejść. Tak się czuję, jakbym cię dotykał pierwszy, masz szczuplutkie biodra i nagi brzuch, pachniesz konwaliami i wiem, że mnie pragniesz, nie musisz bronić dostępu do siebie, widzisz? Nie dzieje się nic złego, tylko pozwól się dotykać, jesteś teraz moja, tylko moja…


*


Ksiądz rozgląda się po kuchni. Mieli przecież wpaść do niego, powie, o kogo chodzi, trudno, choć do czwartku nie znajdzie brakujących czterdziestu ośmiu tysięcy, to byłby cud.

– Nikogo do mnie nie było, pani Marto? – Byli, byli, ale przegoniłam! Cała banda oberwańców była! Gdzie tu księdza wieczorem nachodzić! Powiedziałam, żeby przyszli o ludzkiej porze. A ksiądz to by jeszcze karmił wszystkich, już ja księdza znam. Nigdy nie zapomnę, jak cała pielgrzymka do nas na kolację przyszła i wszystko z lodówki wyjedli! Drugi raz nie dam już się tak nabrać!

Ksiądz Jędrzej przysiada na brzegu krzesła.

Nie uprzedził Marty, trudno, jego wina. Był przekonany, że wróci wcześniej, dużo wcześniej, przeciągnęła się wizyta w szpitalu, uciążliwe to badanie oczu, jest prawie wieczór. No cóż, widać tak ma już być.

– Pani Julia zostawiła pieniądze, dwa tysiące funtów w torebce przyniosła, nieodpowiedzialna taka! Wiem, jak funt stoi, żeby taki majątek nosić przy sobie, jak ludzie się za sto złotych zabijają! Ksiądz by jej coś powiedział!

Niech cię Bóg błogosławi, Julcia.


*


Krzysztof leżał, wtulając Bubę w swoje ramiona. To przecież niemożliwe! Ale było możliwe.

Buba chowała twarz na jego piersi, a przecież, czego tu się wstydzić, nie wstydź się, kochanie moje, to dla mnie zaszczyt, choć mogłaś mnie uprzedzić. Byłem tak delikatny, jak tylko mogłem, ale co ci szkodziło powiedzieć, moja śliczna dziewczynko.

To przy mnie się przeobraziłaś, wyklułaś, przydałaś mi ważności, pozwoliłaś, żebym uczynił cię kobietą, moja najdroższa kobieto.

Ale skąd mogłem wiedzieć, nie mogłem się nawet domyślać, zawsze byłaś taka taka… no wiesz, jaka.

A teraz jesteś moja i ja jestem twój, nie wstydź się, będę cię kochał, już cię znam, już wiem, co jest zabawą, a co prawdą. Prawda jest dla mnie, nie dla innych.

– Kocham cię. – Przytulając ją mocniej jedną ręką, drugą zapalił światło, a wtedy Buba zwinęła się jak dotknięta nagle gąsienica. Natychmiast zgasił, ale w ułamku sekundy zdążył zauważyć prawie czarne ślady na jej ramionach.

Wyciągnę cię z tego, pomyślał. Zrobię wszystko, żebyś zobaczyła, że warto żyć, że nie warto brać.

– Teraz masz mnie – powiedział.

Buba owinęła się kocem i wstała. Nie patrzyła na niego, zauważył to, choć pokój tonął w mroku.

Jeszcze nie wie, że nie musi się go wstydzić. Ale rozumiał ją.

– Muszę iść do łazienki – wyszeptała.

– Kocham cię – powtórzył. – Jesteś moje wszystko.


*


Róża siedziała naprzeciwko Sebastiana. Co się takiego stało, że nie może się przemóc, nie może do niego podejść, wziąć go za rękę? Przecież ich ciała się znają, wszystko byłoby w porządku, gdyby ją przytulił, objął, pocałował, gdyby ona mogła go przytulić. A oto ojciec jej dziecka siedzi naprzeciwko niej i tylko patrzy.

– Chciałem, żebyś zapytała, żebyś o cokolwiek pytała, jak wygląda moje życie, mój dom, moja praca. Nigdy o nic nie pytałaś.

Nie pytałam, bo się bałam, że cię stracę, bo nie należy za dużo pytać, wiem, czytam poradniki i pisma dla kobiet, kobieta zwycięży drugą kobietę tylko cierpliwością, nienarzucaniem się, łagodnością, mężczyzna chce przy kobiecie odpocząć, chce ją widzieć radosną i uśmiechniętą, zadbaną i seksowną. Ja byłam taką kobietą! – myśli, a głośno mówi:

– I to ci widać odpowiadało. Sebastian krzywi się.

Nie to chciałam powiedzieć, Sebek, ale nie umiem nic innego, nie wiem, co zrobić, me chcę wylądować w roli petenta, myśli Róża.

– Ale ja nie chcę występować w roli petenta – mówi Sebastian. – Nie wiem, czego ty chcesz.

Nie powiedziałeś mi, że mnie kochasz i że moglibyśmy być rodziną, że będzie inaczej, a chcesz, żebym ja to powiedziała? Nie mówisz, bo widocznie nie chcesz, więc nie będę się kompromitować. Poradzę sobie, rodzice mi pomogą, nie potrzebuję cię ani nasze dziecko cię nie potrzebuje, mogę być sama, bo już nie będę sama.

– Wszystkiego – mówi wobec tego banalnie Róża. – Chcę wszystkiego.


*


A więc to tak wygląda. To jest miłość, to drżenie i lęk, i ciało, które pęka jak dojrzały owoc, to czekanie, żeby jeszcze i żeby już, jednocześnie, żeby trwało i skończyło się, żeby nigdy i żeby zawsze.

Myła delikatnie podbrzusze, jasne kropelki krwi spływały do wanny, łącząc się z wodą w lekko różową smużkę. A mówili, że nie będzie zdolna się kochać, że zniszczona śluzówka, pytali, czy używa środków zwilżających.

Głupi, głupi ludzie.

Zobaczył to, co ona widzi w lustrze?

Nie, w pokoju było ciemno.

Nagle ścisnęło ją w gardle i w brzuchu, wytarła się, włożyła szlafrok frotte, stanęła przed lustrem.

– Boże, dlaczego ja? Dlaczego?

– Buba, jesteś tam?

Nie może odpowiedzieć. Tłumi płacz, urywane łkanie, które przed chwilą ogarniało cały świat, wyciera oczy, Boże, jak ona wygląda, gdzie jest puder, trzeba tę twarz dosilić jakimś blaskiem, oczy odkrążyć.

– Buba, otwórz, stało się coś?

Głos Krzysztofa zaniepokojony, wydaje mu się, że ją kocha, mogliby być szczęśliwi, być może, ale nie sprawdzą tego.

Nie narazi go.

Ponieważ go kocha.

Nie zrobi mu tego.

Nie unieszczęśliwi go.

Nie żałuje, że to zrobiła, ale nie chciała iść w ciemność bez niego.

Teraz będzie jej towarzyszył dotyk jego rąk, ciało zapamięta wszystko, będzie jej lżej.

Buba otwiera drzwi, stoi tam, zaniepokojony, w samych majtkach, z torsem nagim, do którego ona już nie powinna mieć dostępu.

Zrobi to. Nie, nie zrobi. Nie może. Musi.

Musi.

– Ubieraj się i zjeżdżaj.

Krzysztof myśli, że to żart, jest speszona, dawna Buba wzięła górę nad tą uległą, ciepłą, oddającą się Bubą, którą kocha. Nie szkodzi.

– Nigdzie nie pójdę – mówi, ale Buba wymija jego wyciągnięte ręce i idzie do kuchni.

– Buba…

Krzysztof stoi prawie nagi w przedpokoju. To choroba, to narkotyki, on z tym powalczy, to nie ona, tamta leży ciepło w jego ramionach i należy tylko do niego, to ta zabiera mu tamtą, ale on wie, jak się z tym walczy.

– Buba, to nie jesteś ty – mówi odważnie.

Ale ta Buba, niechętna, odwraca się, ma twarz ściągniętą złością i głos pełen obojętności, kiedy mówi:

– Krzysiu, zabieraj swoje zabawki i spierdalaj. To niemożliwe, pomyliło mu się, tak się do nikogo nie mówi, nie po czymś takim.

– Nie mów tak do mnie. – Głos Krzysztofa jest łagodny, jakby mówił do dziecka niegrzecznego, do trzylatka jakiegoś, nie do kobiety.

– Mam się tobą pozajmować? Żartujesz chyba.

– Buba. – Trzeba postawić granice, trzeba być silnym, nie dać się w to wciągnąć. – Buba, nie mów tak. Jesteś zdenerwowana…

– Kotku – mówi Buba – ja? Może byłeś moim pierwszym, ale na pewno nie ostatnim. Czego chcesz? Przytulić się?

Pogmerać jeszcze we włoskach? Bo się czujesz odrzucony? Czy przespać się? Mam na dzisiaj inne plany, wychodzę, więc radzę ci, zbieraj dupę w troki, mój czas jest zbyt cenny, żebym go musiała na ciebie tracić.


*


Siedział na łóżku nieruchomo i przywoływał każdy najdrobniejszy szczegół. Wtedy, po tym wypadku, czuł się tak samo.

Chodnik bez żadnego uszczerbku, nic, płyta przy płycie, gładki. Krawężnik jasnoszary, porządny. Włosy tamtej, włosy mocne, proste, jedwabne. Brwi ciemne, nosek zadarty, ale lekko zadarty.

Podbródek o linii owalnej, ze śmieszną dziurką na brodzie. A może mu się wydaje. Twarz… Twarz? Ale szyja długa, bardzo długa, łabędzia szyja i te piersi… miękkie. Dotyk głowy na jego ramieniu. Jeszcze tam było ciepło… Ale nie od dotyku tamtej dziewczyny.

Od dotyku Buby. Buba miała zielonkawe oczy, z barwnymi plamkami, miała farbowane włosy, czuł pod ręką ich sztywność. Była szczuplusieńka, nie podejrzewał, że aż tak chuda. Na jej ramieniu, gdy się podniosła, zauważył brzydkie siniaki. Od wkłucia.

Morfina?

Leżała na jego ramieniu, tam było jeszcze ciepło od Buby, nie od tamtego wspomnienia.

Nie zauważyli, że Buba, znikająca i pojawiająca się jak duch, ma problemy? Że jest sama jak palec?

I kazała mu spierdalać.

To było niepojęte.

Wyrzuciła go, żeby nie widział, jakich zniszczeń dokonały narkotyki.

Za oknem było ciemno, choć od wschodu wchodziła na niebo śmiało jaśniejsza łuna.

Krzysztof podniósł się i zaczął rozbierać. Zdjął koszulę i odrzucił ją na krzesło, upadła niedbale. Podszedł, żeby ją podnieść. Chwycił koszulę i przytulił ją do piersi, tak jak tulił Bubę, schował w nią twarz i głęboko oddychał.

Wydało mu się, że czuje jakiś zapach, ślad delikatnych perfum kobiecych i chłonął ten zapach, jakby próbując na zawsze zapamiętać…

I nagle zrozumiał, że nie chce już wspominać.

Chce żywej.

Chciał kobiety, którą kocha i która może go kochać.

W lustrze wyglądał tak samo jak rano. Teraz widział dokładnie, że przed nim stoi mężczyzna o silnych ramionach, płaskim brzuchu, ostrej twarzy i dużych oczach. Tylko czoło było zmięte i nie dawało się wygładzić. Chuchnął, lustro zaszło mgłą, nie widział już mężczyzny, który stal przed nim, tylko niewyraźną plamę doczepioną do torsu. Odwrócił się, rozpiął rozporek i nagle wydał się sobie bardziej żałosny niż zwykle. Ale po raz pierwszy, od kiedy pamiętał, nie podniósł deski i od tego zaniedbania zrobiło mu się lepiej. Ściągnął spodnie i slipy, wszedł pod prysznic i zmywał z siebie tamtego Krzysztofa, który wyszedł do pracy rano, jak gdyby nigdy nic. Zszorowywał go z siebie ze złością, tarł mocno uda, ramiona i nogi szorstką gąbką, aż skóra poczerwieniała. Rozkręcił mocno kurki, woda chlusnęła strumieniem tak silnym, że w mgnieniu oka zalała posadzkę, bo nie zasunął za sobą szklanych drzwi.

A kiedy powtórnie stanął przed lustrem i zielono-szarym ręcznikiem mocno wycierał ciało, był już innym człowiekiem.


*


Buba sprzątnęła kocie miski, wrzuciła je do śmieci. Nie będą potrzebne. Oto marzenie się spełniło, jest ćmą, nie poczwarką. Jest noc, a ona jest motylem nocnym.

Postawiła przy drzwiach pustą kuwetę. Zdjęła perukę, drobne włoski odrastały na łysej głowie. Zdążą odrosnąć czy nie? Zorientował się, że to peruka?

Wybaczy jej, kiedy się dowie? A może się nigdy nie dowie? Dla niego to zrobiła, tylko dla niego, bo gdyby jej chodziło o siebie, to leżałaby teraz wtulona w niego, udawałaby, że tak będzie zawsze. Dla ciebie to zrobiłam, Krzysiu.

Nakleiła plaster ze środkiem przeciwbólowym.

Wyjęła środek nasenny.

Może już spać.

Ma wizę i bilet.

W czwartek za tydzień poleci.

Lub nie.


*


Odłożył słuchawkę. U Buby nikt nie odbierał. Ach, trzeba przygotować umowę dla Piotra, dotychczas jej nie podpisał, będzie miał chłop sporo kasy, udało mu się przeforsować niezłe pieniądze. Będą mogli nawet kupić samochód.

Pani Ewa wsadziła głowę w drzwi, chce się zwolnić na parę godzin, wspominała o tym rano. Dzięki Bubie ma w niej wsparcie. I nie przeszkadza mu, że Ewa ma trzyletnią dziewczynkę. Ładną, widział ją raz tutaj, w pracy, jak zamknęli przedszkole, Ewa nie miała co z nią zrobić. Grzeczna dziewczynka, siedziała cichutko w kąciku i rysowała. Zwolni oczywiście Ewę, firma się nie zawali tylko dlatego, że przez parę godzin nie będzie sekretarki.

– Panie dyrektorze…

Romek, Piotrek i Sebastian za jej plecami. Coś się stało!

Widzi to po ich minach.

Podniósł się, dał znak ręką Ewie, żeby zostawiła ich samych.

– Wiesz, czego dowiedzieliśmy się o Bubie?

Ach, to o to chodzi, te ślady na ramionach. Może dobrze, że oni też wiedzą, wspólnie coś wymyślą, przecież jest jedną z nich.

– Buba była cały czas…

Jezu! Tylko nie to! Krzysztof czerwienieje. Powiedziała im? Wystarczyło, że powiedziała Basi, Basia Piotrowi, ale jak wie Basia i Piotr, to wie Róża i Julia, czyli wiedzą wszyscy. Zwariowali, żeby się takimi rzeczami dzielić?

Dorośli są, co za plotkarskie towarzystwo. Ale zawsze tak było. Od czasów szkolnych… No, niby się nie ma czego wstydzić, ale tak się nie robi…

– Wiem przecież! – mówi. Też mi rewelacja.

– Skąd wiesz? – Romek patrzy na niego ze zdziwieniem.

Jak to skąd? Przecież on wie najlepiej, że dotychczas była dziewicą, ale co im strzeliło do głowy, żeby nad tym debatować tu, u niego w biurze. Może myślą, że zachował się… że ją wykorzystał?

– A wy skąd wiecie? – Robi mu się przykro. Jak baby na bazarze rozmawiają, nie jak mężczyźni.

– Ukrywała to przed nami! – mówi Piotr z wyraźną pretensją.

– Przede mną też… To skąd wiecie? Mówiła wam?

– Julia mi powiedziała. I Romkowi. To zadzwoniłem do Sebastiana i natychmiast przyszliśmy do ciebie!

To się w głowie nie mieści.

– To Julia wie?

Krzysztof ciężko siada. Wszyscy wiedzą, gorzej być nie może. Przecież jest dorosły, wie co robi, to nie jest temat do rozmów, nawet z przyjaciółmi.

– Wszyscy wiedzą – mówi Roman i patrzy na niego badawczo.

– Buba jest chora.

Krzysztofowi robi się zimno, najzimniej na świecie. Nie pomyślał, ani przez sekundę, a przecież te ślady po zastrzykach. To jasne, ta chudość, ona może mieć… a to znaczy… Robi mu się słabo.

– Ma AIDS? – szepcze i osuwa się na swój dyrektorski fotel.

– Czyś ty zwariował? – Roman stoi nad nim, jak wtedy, przed laty, tylko teraz jest malarzem, nie początkującym psychologiem, a on, Krzysztof, jest zdrowy, nie ma objawów depresji. – Ma raka nerki… To dla niej ta cała zbiórka… Jędrzej powiedział, bo brakuje jeszcze coś około czterdziestu tysięcy… W Ameryce mają jakąś nowatorską metodę leczenia, wymienia się szpik i system odpornościowy może sobie poradzić. Ona cały czas zgrywała chojraka, nie chciała, żebyśmy się nad nią litowali…

Krzysztof ku zdumieniu przyjaciół uśmiecha się, oddycha z ulgą. Rak, rak. Chodzi tylko o pieniądze i o raka, o nic więcej, Buba, nie martw się, kochana, ciebie uratuję, ciebie tak.


*


Basia budzi się na dźwięk klucza w zamku. Odsuwa rękę Piotra, przerzuconą przez jej brzuch, ale Piotr w półśnie ją przyciąga, Basia szarpie go.

Ktoś obcy wchodzi do mieszkania.

Drzwi uchylają się, Basia nakrywa się z głową, Piotr dał komuś klucze, i łańcucha nie założył. O Boże, a jednak!

Pani Helena podchodzi do łóżka, Basia wychyla czubek głowy spod kołdry. Kto to? Jakaś gruba kobieta pyta anielskim głosem:

– A co pan robi o tej porze w łóżku, panie Piotrusiu?

Mówiłam przecież, że okna dzisiaj obrobię. O, żona wróciła, to i coś upiec na niedzielę mogę. – Pani Helenka odwraca się i wychodzi, nucąc jakąś arię.

Mogli ją uprzedzić, nie wchodziłaby do sypialni.


*


Krzysztof podjeżdża na myjnię. Wysiada z samochodu, dotyka czule dachu, lubi swój samochód, Zatrzaskuje drzwi i oddaje kluczyki pracownikowi stacji.

– Mycie, woskowanie, wszystko. Wnętrze też.

– Zrobi się, szefie – mówi mężczyzna w granatowym uniformie.

Że też ten klient musiał mu się trafić od samego rana.

Trzeba będzie się pomęczyć, bo cholernie upierdliwy jest, jeśli chodzi o samochód, żadnej niedoróby nie przepuści.


*


– I chciałbym z serca podziękować tym wszystkim, którzy wspomogli naszą zbiórkę pieniędzy na przeszczep szpiku. Nasza podopieczna wylatuje w czwartek do kliniki i prośmy Boga, żeby był dla niej łaskaw.

Mam również następny komunikat. Jest wśród nas chłopiec, który potrzebuje nogi, specjalnej protezy, która, niestety, również nie jest za darmo. Zwracam się do was, bracia i siostry, wczujcie się w sytuację tego dziecka.

Któż z nas nie chciałby być zdrowy! Chodzić, jeździć na rowerze, tańczyć, biegać za dziewczynami! Zobaczycie puszki ustawione przed wyjściem z napisem „Noga Kamila”. Bądźcie hojni, Pan Bóg zwraca tysiąckrotnie to, co dajecie! Ale nie dlatego dawajcie, tylko z serca!

Ksiądz Jędrzej przeżegnał się i klęknął przed ołtarzem.

Nie za dobrze mu tym razem poszło, ale był tak podniecony ostatnimi wydarzeniami, że w głowie miał zamęt.

Zaprosił wszystkich na podwieczorek, tylko to mógł zrobić. Tym razem pani Marta nie przegoni jego podopiecznych, a on musi im powiedzieć, że wszystko w porządku. W kościele pewno nie byli, to nie wiedzą.

No cóż, trzeba się będzie pomodlić o łaskę wiary dla nich.


*


– Julia, czy ty byłaś na mszy? – ksiądz Jędrzej ucałował Julię serdecznie w oba policzki. Jak te dzieci się postarzały! Już nie dzieci, o nie!

– Nie – mówi Julia.

– O, to dobrze widzę – ucieszył się ksiądz – bo cię nie widziałem!

– Niech ksiądz założy lepiej okulary! Nieusłuchany taki!

I operację też chce przełożyć, a już termin był na dwunastego!

Pani Marta rozkłada talerzyki na stole, jeden, drugi, ile będzie tych gości? Może przemówią mu do rozumu, bo naprawdę ksiądz chyba kpi z siebie. Oczywiście, nie powie mu tego, ale kto to widział, żeby tak się zaniedbać! To grzech.

– To grzech zaniedbania – mruczy pod nosem pani Marta ciszej. Niech wie, że ona głupia nie jest.

Usłyszał. Przynajmniej słuch mu jeszcze dopisuje.

– Wiem, wiem, pani Marto, ale przesunąłem tylko o parę dni – tłumaczy się ksiądz Jędrzej. – Siadajcie, Buby nie będzie, do środy jest na badaniach, żeby tam już jak najmniej…

Krzysztof jest rozczarowany, myślał, że ją zobaczy, ale trudno. Uśmiecha się do księdza, a ksiądz robi do niego oko. Nieudolnie.

Wszyscy zauważyli.

Jakie interesy chce mieć Krzysztof z Jędrzejem?

– Baśka, siadaj, nikt tych żółtych serwetek nie sprzątnie na twoją część – Sebastian odsuwa krzesło.

Basia patrzy na niego, a potem na stół: żółte serwetki, żółte tulipany, białe narcyzy, drobniutkie, wiosennie, przedświątecznie. W dodatku na stół wjeżdża pachnący placek pani Marty. Kilka par rąk sięga naraz po ciasto.

– Wcale nie chcę, żebyś cokolwiek sprzątał – mówi Basia zdziwiona. Przecież żółte jest piękne.

– Ale tak patrzyłaś – mówi Sebastian – jakbyś chciała mnie trzepnąć. Więc się nie kłóć, tylko siadaj.

– A Buba by powiedziała, że z mężczyznami się nie kłóci. A ponieważ takich tu nie ma…

– Ale cudnie przejmujesz pałeczkę, kochanie, jak na olimpiadzie. Uważaj, żeby ci nie wypadła.

– Lepiej uważaj na swoją – mówi Basia i dziwi się sama sobie.

– Dzieci, dzieci – ksiądz Jędrzej wstaje i daje znak, że chce mówić. – Nie macie pojęcia, co uczyniliście. Wiem, wiem, że nie chcecie, żebym na ten temat mówił, ale muszę. Romku i Julio, dzięki wielkie, wiem, że potrzebujecie pieniędzy i tym hojniejszy jest wasz dar. Basiu i Piotrku, mam ekipę remontową, coś tam byli mi winni, mogę ich przysłać do was na tydzień, tanio robią, kafelki położą. Nie możecie czekać do przyszłego roku, bo osiwieję do reszty, słuchając waszych narzekań na zardzewiałe rury. Wiem, że to były pieniądze na remont. Julka, żeby mi to było ostatni raz!

Nosisz pieniądze przy sobie! Nigdy więcej tego nie rób, rozumiesz? I podziękuj bardzo matce. Sebastianie i Różo, macie – Jędrzej wyjął z kieszeni plik setek. – Oddaję wam, dostałem resztę sumy, a wy musicie zająć się… no, budowaniem przyszłości… Nie, to nie są te same banknoty, wasze poszły na Bubę, a te ja wam daję, bo dziecko musi mieć wyprawkę i takie tam… To jest prezent ode mnie. Nie chcecie brać? W porządku, to będzie pierwsza rata na protezę dla Kamila. Tylko mi w grzechu nie żyjcie i chcę wiedzieć, kiedy ślub. Ale nie za te pieniądze chcę wiedzieć, tylko w ogóle. Jak chcecie bez ślubu, to się nie wtrącam, choć to jakbyście mi w pysk dali. Człowiek składa przysięgę przed Bogiem w tym drugim człowieku. A co do ciebie, Krzysiu…

– Prosiłem! – Krzysztof podnosi się zza stołu, jest blady i ksiądz Jędrzej milknie.

Przyjaciele patrzą po sobie. No cóż, przymusu nie było.

– W środę u nas – mówi Róża – pożegnalny święty piątek.

Będziecie?

– Ja nie mogę, od jutra będę w Warszawie – mówi Krzysztof.

– Niestety, mnie też nie bierzcie pod uwagę – Jędrzej udaje, że czuje się zaproszony i znów robi oko. – Zobaczymy się na lotnisku.

– W czwartek, tak? Krzysiek, wpadnij po nas – mówi Julia, chcąc rozładować ciszę, która nagle zapadła w pokoju.

– Będę jechał prosto do Balic… – mówi cicho Krzysztof.

– Nie ma sprawy, my po was wpadniemy – Róża sięga po trzeci kawałek ciasta i pod karcącym spojrzeniem Sebastiana odkłada. Ale takie pyszne to ciasteczko! I jaka to przyjemność nie myśleć o tym, ile się ma w pasie!

Dziecko chce jeść, myśli Róża. Muszę wziąć przepis od pani Marty.


*


O rany, że też matka nie mogła sobie wymyślić nic innego? Dlaczego akurat do Egiptu? Przecież tam są zamachy. To niebezpieczne, czy ona o tym nie wie? Nie może sobie pofrunąć do Grecji albo na Cypr? Albo pojechać do jakiegoś ośrodka na Mazurach na przykład?

Ale na Mazurach nie jest ciepło w kwietniu. W Egipcie jest. Sama? Nie będzie jej przykro? Żeby tylko wróciła szczęśliwie!

Co jej nagle strzeliło do głowy?

I na pewno czymś się struje!


*


Ja i Sfinks. Ciekawe, dlaczego wcześniej nie wpadłam na ten pomysł. Julia jest przerażona, a myślałam, że się ucieszy. Niech lepiej zajmie się sobą. Przecież znowu nie mam tak dużo czasu, a Julia zdaje się nie zauważać, że ja w przeciwieństwie do niej jestem dorosła. I to nie od dziś. A nawet nie od wczoraj.


*


Romek zamyka drzwi, Julia patrzy znacząco na zegarek.

– Już jesteśmy spóźnieni – mówi.

Zbiegają ze schodów, jak mogą najciszej, ale wprawne ucho pana Janka jest niezawodne. Drzwi od jego mieszkania się uchylają, jak zawsze, kiedy wchodzą lub schodzą.

– Słyszeliście państwo o tych złodziejach? – I nie czekając na odpowiedź, pan Jan już wychodzi na schody, już oparł się o poręcz. Musi się z nimi podzielić tą historią, i to natychmiast. – Do czego to, proszę państwa, dochodzi. Mój ojciec, świętej pamięci, mógł mieszkanie otwarte zostawić, wiadomo było, że nikomu do głowy nie przyjdzie zajrzeć. Tu pod czwórką. A teraz, co za czasy…

Julia patrzy wymownie na Romana, ale Roman jest bezsilny.

– Ukradli samochód, tu niedaleko… A rano właściciele wychodzą, samochód stoi, umyty, bak pełny, kartka w środku, na której stoi, że bardzo przepraszamy, to była sprawa życia i śmierci, dziękujemy za pożyczkę i w ramach rekompensaty zapraszamy do teatru Bagatela.

– No widzi pan, panie Janie? Świat nie jest taki zły – uśmiecha się Roman i zgrabnym ruchem omija pana Jana, ale pan Jan przytrzymuje go za łokieć.

– A nie! Na moje wychodzi! Bo, proszę pana… – Julia się nie liczy, jest kobietą, pan Jan mówi do Romana, to jest partner do rozmowy. – Oni poszli do tego teatru, wracają, a mieszkanie do cna wyczyszczone, proszę pana! To dawniej było nie do pomyślenia! Tak, tak, nie ma po co żyć na takim świecie, nie ma po co. Aż żal, że nie będzie żal umierać.


*


– Baśka, spóźnimy się! Czy ty musisz akurat teraz zajmować się tymi cholernymi kafelkami! Oni przychodzą dopiero w przyszłym tygodniu!

– Piotrek, chodź tutaj!

– Baśka!

– Jakie kafelki kupiłeś?

– Ja już ci tłumaczyłem, że to pomyłka… I zgodziłaś się, żeby nie wymieniać. Nie zaczynaj. Czekają na nas.

– Ale Piotruś, spójrz, co jest w drugim pudle!

– Po co tam zaglądasz? Im się nic nie stanie, stoją tak od tygodni i to ci nie przeszkadzało.

– Chciałam zobaczyć, czy nie mają gniazda między pudłami. Gołębie. – Basia patrzy na Piotra – Szkoda by było. Ale nie mają. Za to zobacz!

I Basia podnosi brązowy kafel, jej wymarzony złoty brąz, z ociupinkami czegoś jaśniejszego, błyszczącego, faktura drewna.

Piotr zdziwiony otwiera pudła i widzi same brązowe kafelki, na nich zadrukowana kartka. Bierze ją do ręki i czyta:

– Gratulujemy państwu znakomitego wyboru. Nasze produkty znane są na całym świecie, ich jakość jest najlepsza. Ostatnio uruchomiliśmy nową linie produkcyjna. – W tekście nie ma polskich liter i Piotr czyta tak, jak jest napisane, z coraz większym zdumieniem. – Schodzą z niej kafelki jak żywe. Jak słońce na Costa Brava tak niech te kafelki rozświetlają wasze życie. Do każdych dwudziestu metrów kwadratowych naszych wyrobów załączamy jedna paczkę sole brava gratis.

– I co teraz zrobimy? – Basia chce się zmartwić, żółte są takie ładne.

– Przestań – mówi Piotr – do jasnej cholery, przecież przy tobie można zwariować.

– To wariuj – mówi Basia zamiast się obrazić.


*


– A może byśmy nakryli na tarasie? – Róża patrzy na zachodzące słońce, taki piękny kwiecień, miesiąc początku, narodzin, poczęcia całego roku, no, wiosny.

– Jeszcze jest za zimno. – Sebastian staje za Różą, kładzie ręce na jej brzuchu, niedługo, za parę tygodni będzie czuć ruchy dziecka, ciekawe, jak to będzie, trzymać dwie niezależne osoby, jedną w środku, a drugą na wierzchu.

I pomyśleć, że gdyby przypadkiem na słupie nie zobaczył ogłoszenia o wyjazdach na tę Litwę? Było tak dwuznacznie sformułowane, że od razu skojarzył je z aborcją i z nagłym złym samopoczuciem Róży. Jakie to szczęście, że je zobaczył, a przecież mógł iść inną drogą albo jechać na rowerze… Zaraz, zaraz… To było inaczej…

Ktoś mu chyba powiedział o tych wyjazdach. Buba.

Buba mu na to zwróciła uwagę. To ciekawe, że czyjeś życie zależy od takich drobnych rzeczy, jak wybór drogi, i od tego, kogo się na tej drodze spotka.

– Masz dzisiaj motylki w brzuchu? – pyta Sebastian.

There are some butterflies in my stomach, przypomina sobie Julia. To niepokój po angielsku, a po niemiecku mieć w brzuchu motyle to być zakochanym. A jakby tak ze wszystkich języków na świecie wybrać tylko to, co jest o rzeczach dobrych, pogodnych, ciepłych i połączyć to w jeden światowy język, który nie znałby takich słów jak fałsz, wojna, przemoc, gwałt, niepokój, nienawiść itd.?

Roman z Julią patrzą na Różę i Sebastiana. Teraz dopiero widać, jaka Róża jest piękna. Piękna kobieta, dziwne, że tego wcześniej nie zauważyli.

– Halo – mówi cicho Julia. Róża odwraca się i uśmiecha.

– Chciałam na tarasie, ale Sebek mówi, że będzie nam zimno.

– Masz, to dla dziecka. – Julia podaje Róży pudełeczko, leży w nim kryształowa kulka o szlachetnym szlifie, miliony tęcz są w tym pudełku, niech Róża to powiesi, będzie tak pięknie jak u Buby.

Julia przysiada się do Róży.

– Mogę dotknąć?

Brzuch jest maleńki, gdyby to był brzuch Basi, nikt by nie zauważył, ale Róża nie ma już dziury zamiast brzucha, brzuch wypiął się, powiększył, zaledwie odrobinkę, lecz się powiększył. Ale wiadomo, dotknięcie brzucha ciężarnej przynosi szczęście.

– Jasne. – Róża odsłania z dumą brzuch, prawie płaski.

Dla Róży najgorsze na razie jest to chodzenie do łazienki, bez przerwy, zupełnie jakby nie miała żadnego zbiorniczka.

Buba stoi i patrzy na maleńkie tęcze, które rozsypały się po pokoju, w ostatnich promieniach zachodzącego słońca i znikły. Tęcza jest ważna, najważniejsza.

– Ale czad! – Basia stanęła w drzwiach. – Czyj to pomysł?

– Po tęczach grasują anioły – uśmiecha się Buba – baraszkują sobie po nich.

– Będziesz nas przekonywać, że anioły istnieją naprawdę?

Buba wzrusza ramionami. Nie jest wymalowana. Jej cera jest przezroczysta.

– Często widzę anioły. Są różne, cherubiny, serafiny.

Może niedługo zobaczę wszystkie. Tylko sześć przypadków wyleczenia na ileś miliardów, nie zapominajcie…

– Buba, przestań – prosi Julia. – Od razu miliardów!

Przecież nie bierze się pod uwagę całej populacji, tylko populację chorych, i to tylko na tego piekielnego raka nerki!

– Tam gdzie jest sześć, jest siedem i osiem, i dziewięć.

Jest nieskończona ilość. Buba, przecież ty sama mówiłaś, że milion zaczyna się od jednego!

Zapada milczenie.

– Szkoda, że Krzyśka nie ma – mówi Róża, żeby je przerwać.

– A propos Krzyśka, nie powiedziałem wam, że przyszła umowa z jego firmy. – Piotrek kładzie rękę na ramieniu Basi. – Wiecie, ile zarobiliśmy na tej jego kampanii reklamowej?

Tylko Baśka nie chce się przyznać, że to ona…

Basia strzepuje ze swojego ramienia dłoń męża. Nie wie, po co on udaje, już się z tym przecież pogodziła. Nie dość, że ją sfotografował bez jej wiedzy, to jeszcze zdjęcia dał Krzyśkowi. Ale widać do czegoś mu to jest potrzebne, może się wstydzi, że za jej plecami? Nie będzie się obrażać. Zwłaszcza że nie tylko będą sobie mogli pozwolić na remont, ale wpłacą pierwszą ratę na samochód.

Piotr nie wie, dlaczego Basia ukrywa, że to ona dała swoje zdjęcia Krzyśkowi. Ale takie drobiazgi nie mają znaczenia. Zawsze był dumny z tego zdjęcia.

– Wiesz, Piotrek, bycie z kobietą polega na ciągłym pamiętaniu, że ona inaczej cię rozumie, niż ty myślisz, że rozumie. – Sebek wnosi na stół potrawę w wazie. Leczo, które zrobił pod dyktando Róży. Jest bardzo dumny. Po raz pierwszy gotował coś ostrego. Matka nie jada ostrych dań.


*


Na rynku Zenek siedzi obok młodego narkomana. Sam przestał brać i trzymał się już… ile to już? Dwa tygodnie i dziewięć godzin. Owszem, na początku było ciężko, pierwsze godziny trwały lata, ale teraz już zmniejszyły się do rozmiaru sześćdziesięciu minut. Zenek podaje młodemu strzykawkę.

– Bo jak ktoś ci daje strzykawkę, to nie po to, żeby tobą rządzić, nie po to, żebyś nie brał, tylko żebyś się nie zaraził. A jeśli ktoś ci daje strzykawkę, po to, żebyś się nie zaraził, to znaczy, że jest choć jedna osoba na świecie, której zależy na tobie – tłumaczy cierpliwie.

Może dzieciak nie usłyszy, ale może kiedyś to sobie przypomni. Może nie teraz, może za miesiąc albo dwa.

– A jeżeli jest choć jedna taka osoba, może się pojawić też następna. Następną możesz być ty. A jeśli już będą dwie osoby na świecie, którym na tobie zależy, to znaczy, że jest ich dużo, dużo więcej, i wtedy możesz być osobą, której zależy na kimś. Ja jestem teraz taką osobą. Masz nowe strzykawki. Do mnie przyszedł anioł i powiedział: masz strzykawkę. I teraz ja to dla niej robię.

A wtedy to sobie pomyślałem, rozumiesz, jeśli w jej intencji przestanę brać, to może ona wyzdrowieje. I wyzdrowiała.

Biała Dama zbiera swoje rzeczy, jest zmęczona, już wieczór, dzieci czekają. Przechodzi obok Zenka, słyszy ostatnie zdanie. Może Zenek coś wie?

– Mówisz o Bubie? – wtrąca i widzi szeroki uśmiech na twarzy Zenka. – Buba wyzdrowiała? – pyta raz jeszcze, chce się upewnić.

– Wyzdrowieje – mówi Zenek z dumą, tak jakby to on miał być przyczyną udanej operacji, jakby szpik miał być jego, jakby białe ciałka przyswoiły już sobie umiejętność wojowników taek-wondo i zwyciężyły tamto, co ciemne w ciele Buby. – No! – powtarza, a Biała Dama podnosi do góry kciuk.

Życie pokazuje, nie śmierć.


*


Piotruś, już wpół do dwunastej! To może nie warto wychodzić?

– Chodźmy, popatrz na Bubę, jest już wykończona.

Buba oponuje. Może widzą się ostatni raz w życiu?

– Jestem wykończona – mówi – ale posiedźmy jeszcze trochę. Będę za wami tęsknić.

– Ktoś z tobą leci? – Sebastian siada obok leżącej na kanapie Buby i bierze ją za rękę.

Krzysztof nie przyszedł, już go nie zobaczę, myśli Buba, to nie ręka Sebastiana powinna być tu i w mojej dłoni, ale to miłe.

Dobrze, że nie przyszedł, nie mogłabym znieść jego obecności.

Ale skoro nie przyszedł, to znaczy, że dla niego to wszystko było nic niewarte.

Nic.

Bułka z masłem.

Albo to może znaczyć coś więcej.

Przecież już wie, że jestem chora. Mógłby się ze mną zobaczyć i pożegnać.

Może się wstydzi.

Rozdziewiczyć umierającą? Fu!

– Kto z tobą leci, Buba?

– Nie wiem. Nie znam. Ktoś z fundacji ma mnie pilotować.

– Romek – Piotr litościwie zmienia temat – czemuś się nie pochwalił, że twój obraz został nagrodzony?

Basia i Róża robią wielkie oczy.

– Co?

– Wiedziałam, wiedziałam! – Julia klaszcze w ręce. – Wiedziałam!

– Skąd wiesz, Piotrek?

– Skąd, skąd. W radiu mówili – mówi Piotrek, a Roman robi się purpurowy.

Загрузка...