Akt drugi

Ranek.

Przez dziurę w starych, poprzecieranych storach przedostawało się słoneczne światło.

Nieruchoma postać obok łóżka.

— Aldonza?

Nie widział jej twarzy, czuł jej zapach. Zapach wyschniętego potu, nocy, przeżytego strachu…

— Aldonzo… Jaki mamy dzisiaj dzień?

— Dwudziesty szósty lipca — powiedziała po chwili milczenia.

Alonso uśmiechnął się.

Ciało, jeszcze nie do końca posłuszne, jeszcze ciężkie, zdrętwiałe, jakby nie własne. Ale głowa — własna. Myśli czyste, jasne i spokojne jak letnie niebo.

— Mamy mało czasu. — Podniósł swoje ciało, jak podnosi się hakami tuszę padłego muła. Wiedział, że warto przezwyciężyć pierwszy opór mięśni i ścięgien, przezwyciężyć pierwsze zawroty głowy, a dalej będzie łatwiej. — Już dwudziesty szósty… Zostały dwa dni… Rosynant podkuty? Gdzie Feliza?

— Ukrywa się — odezwała się Aldonza po chwili milczenia. — Rosynant podkuty, Feliza się schowała…

— Bzdura. — W jego głosie pojawiło się zwykłe zdrowe rozdrażnienie. — Dwudziesty szósty… Zostały dwa dni! Pomyśleć tylko… Gdzie moje sztylpy i sztyblety? Gdzie odzież? Gdzie Feliza? Dlaczego nie przygotowała śniadania?

— Śniadanie przygotował Pansa — znów po krótkiej przerwie powiedziała Aldonza. — Twoje ubranie leży przed tobą, na krześle…

Zamarł, patrząc prosto przed siebie niewidzącymi oczami:

— A gdzie ten list?! Aldonzo… Gdzie?!

Rzucił się przetrząsać odzież. Obszukiwać kieszenie…

— Gdzie list? Gdzie on jest? Z pieniędzmi?

— U Pansy — spokojnym głosem odezwała się Aldonza.

— Tak? Chcę się dowiedzieć… Kto to wszystko zaplanował… Kto za mnie zapłacił. Do czarta… Ale co mnie interesuje taka bzdura?! Tak mało czasu, a tak wiele do zrobienia… I jeszcze ta bzdura… Chcę to wiedzieć, Aldonzo. Kto chciał doprowadzić mnie do utraty zmysłów?

Aldonza milczała.

Ciężko wlekąc nogę za nogą — stopy były jak z drewna — podszedł do okna i zerwał zasłonę.

Kiedy oczy przyzwyczaiły się do słonecznego światłą, które wlało się przez odarte z osłony okno — zobaczył wreszcie, że Aldonza wcale nie siedzi przy łóżku, jak mu się z początku wydawało, a klęczy i twarz jej wygląda jakby była z wosku.

— Co ty, Aldonzo? Dlaczego jesteś na kolanach? Powstań…

Tylko rozszerzające się źrenice oddały skalę jej bólu, kiedy starała się podnieść. Odrzuciła jego pomoc, wstała sama, ruszyła do drzwi…

W drzwiach prawie że upadła. Złapała się za framugę.

Postanowiła sobie: jeśli całą noc zostanie na kolanach przy jego łóżku — szaleństwo go ominie; już po kilku godzinach nocnego czuwania czuła się tak, jakby nie miała nóg. Tylko tępy, piekący ból.

Alonso miotał się, jęczał, ciskał słowa przez zęby, potem mamrotał niezrozumiale ni to modlitwy, ni to groźby; Aldonza klęczała podobna nagrobnej figurze z kamienia, gotowa nie schodzić z miejsca i rok, i dwa albo nawet do śmierci.

Potem Alonso trochę się uspokoił. Na szafce nocnej dogorywała świeczka. Aldonza widziała, jak twarz męża wygładza się, jak zamroczenie przechodzi w sen. Za oknem cichły cykady; nadszedł świt, ale story były szczelnie zaciągnięte i tylko cieniutkie promyczki pełzające po wyszczerbionej podłodze, przypominały Aldonzie o upływającym czasie.

Alonso poruszył się.

Otworzył oczy.

W pierwszej chwili poraziło ją bezmyślne jak u niemowlęcia spojrzenie; martwe, pokryte siwizną włosy na jego skroniach. Długa chwila potwornego, oczadzającego przerażenia…

— Aldonza? — Wypowiedziały jego spierzchnięte wargi.

Strach jeszcze cały czas w niej żył. Przenikał każdą komórkę jej ciała.

— Aldonzo… Jaki mamy dzisiaj dzień? Zamknęła suche oczy.

— Dwudziesty szósty lipca.

Uśmiechnął się. Dokładnie tak jak chłopczyk, który obudził się wcześnie rano w dniu swoich imienin.

— Mamy mało czasu… Już dwudziesty szósty… Zostały dwa dni… Rosynant podkuty? Gdzie Feliza?

Ot i wszystko, powiedziała do siebie Aldonza. Nie trzeba gniewać Boga… Rzeczywiście odejdzie. Nic się nie zmieniło… Nie trzeba gniewać Boga. Jest zdrowy…

— Ukrywa się… Rosynant podkuty, Feliza się schowała…

— Bzdura… Dwa dni! Pomyśleć tylko… Gdzie moje sztylpy i sztyblety? Gdzie odzież? Gdzie Feliza? Dlaczego nie przygotowała śniadania?

— Śniadanie przygotował Pansa — znów po krótkiej przerwie powiedziała Aldonza. — Twoja ubranie leży przed tobą, na krześle…

Zamarł, patrząc prosto przed siebie niewidzącymi oczami:

— A gdzie ten list?! Aldonzo… Gdzie?!

Rzucił się przetrząsać odzież. Obszukiwać kieszenie…

— Gdzie list? Gdzie on jest? Z pieniędzmi?

— U Pansy — spokojnym głosem odezwała się Aldonza.

— Tak? Chcę się dowiedzieć… Kto to wszystko zaplanował… Kto za mnie zapłacił. Do czarta… Ale co mnie interesuje taka bzdura?! Tak mało czasu, a tak wiele do zrobienia… I jeszcze ta bzdura… Chcę to wiedzieć, Aldonzo. Kto chciał doprowadzić mnie do utraty zmysłów?

Wstał z pościeli i przedostał się do okna. Nie trzeba światła, zdążyła pomyśleć Aldonza.

Uderzył ją słoneczny blask, który wlał się do pokoju. Aldonza ukryła twarz w dłoniach; czekało ją wstanie z kolan, a nie chciała wstawać w świetle. W obecności męża. Nie potrzebowała świadków…

— Co ty, Aldonzo? Dlaczego jesteś na kolanach? Powstań…

Złość dodała jej sił. Nagłe szarpnięcie…

Właściwie nic strasznego. Teraz najważniejsze jest utrzymanie równowagi. Tylko nogi od kolan są jak cudze pończochy nabite piaskiem…

W drzwiach jednak upadła.

— Rozmawiałem z tym, który jest ojczymem Panchity. Godzinę temu rozmawiałem. Stanowczo. — Sancho, uśmiechając się rozcierał prawy bok, któremu, trzeba przyznać, zdrowo dostało się od pięści nierozumnego pijanicy. — Tak, czy mi uwierzycie, mój panie, obiecał mi, pies jeden, że pasierbicy swojej więcej palcem nie tknie. Nigdy w życiu. Nigdy. Mów sobie, co chcesz, ale ręce trzymaj przy sobie… Tak więc nie denerwujcie się, z Panchitą wszystko załatwione, dziewczyna dobra, żywa taka, uch, delicje! Mówię do niej: wyjdziesz za mnie za mąż? Zawstydziła się, poczerwieniała jak jabłuszko… Ech. U nas w wiosce też był taki, jak się napił, dawaj, żonę maltretował… Tak, dziad mój, pokój jego duszy, tęgą głowę miał, staruszek… Doradził jej, aby z tyłu pod spódnicą cegłę przymocowała. Tak, tak, zabijaka jeden i do kopniaków skory… Kopnął ją, złamał palec u nogi, okulał… I wszystko. Kochali się jak gołąbki, do późnej starości. Bywa i tak…

Sancho mówił, nie milknąc, starając się trzymać blisko drzwi. Żeby od razu, jak tylko señor Alonso postanowi powiedzieć wszystko, co o sprzedajnym giermku myśli, żeby od razu na podwórze, skoczyć na Siwego i cwałem do domu.

Sancho nie raz i nie dwa zbierał się do odejścia razem z Siwym. Tylko wstyd dotąd go jeszcze powstrzymywał — uciec teraz, oznaczało wdeptać w błoto honor sławnej rodziny Pansa.

— Co tak pod drzwiami tupiesz? — Zapytał wreszcie señor Alonso. — Podejdź tutaj… Siadaj.

Sancho zdenerwował się:

— U nas w wiosce tak mówią — byście sieli, żeby poły nie wisieli… Postoję, dobrze?

Alonso popatrzył mu w oczy.

Spojrzenie było ciężkie, ale nie straszne. Tej pogardy, której tak obawiał się Sancho, tej odrazy, której oczywiście był teraz wart, w oczach gospodarza nie dało się zaobserwować. Podszedł. Namacał siedzeniem sam skraj ławki.

— Señor Alonso…

Pojedziesz ze mną, Sancho?

Otworzył usta:

— Tak, señor Alonso… A czy jeszcze pojedziecie gdziekolwiek?

Wzniesione brwi gospodarza zmusiły Sancho do ugryzienia się w język:

— Nie tak, to jest ja… Nie to miałem na myśli! Może pojedziecie… Dwa dni tylko zostało, dużo jest do zrobienia… Do sklepu albo do kuźni, w tym sensie to mówię. I dlatego pytam: czy jeszcze pojedziecie? To znaczy, pojedziecie do sklepu albo do kuźni, albo…

Siłą woli zmusił się do zamilknięcia.

— Pojedziesz ze mną, Sancho? — Powtórzył Alonso.

Sancho pojął, że się zaplątał, że przez własną nieuwagę znalazł się w nieprzyjemnym położeniu. Nie trzeba było leźć gospodarzowi w oczy, trzeba było się schować jak sprytna Feliza…

Alonso wstał — Sancho wstał także i podreptał w kierunku drzwi; Alonso szarpnął stół ku sobie i trzymał go jak tarczę. Sancho w tym momencie pomyślał, że surowy gospodarz, podobny pijanemu olbrzymowi w karczmie, zacznie rzucać meblami…

Na odwrocie blatu był portret. Nos tego hidalgo zdawał się ogromną kroplą, gotową skapnąć z twarzy, ale z jakiegoś powodu w ostatnim momencie zatrzymaną. Zmrużone oczy patrzyły chłodno i obco.

— To Kechani Odstępca — powiedział Alonso. — Federico Kechani… Także jest moim przodkiem, dlatego trzymam jego portret w salonie. On też wyruszył na wędrówkę… Ale nie po to, żeby pomagać skrzywdzonym! Zdradził i sprzedał wszystko, co można. Wstydził się swojej Dulcynei i koniec końców wyrzekł się jej. Bez skrępowania zawiązywał interesowne znajomości na dworze, nawiązywał przyjaźnie z hercogami i markizami, wyłaził ze skóry, żeby zwrócili na niego uwagę… Jego giermek był dla niego w sam raz — pijanica, obżartuch, zdrajca…

Sancho wzdrygnął się i cofnął jeszcze dalej.

— Nie nazwałem ciebie zdrajcą — powoli powiedział Alonso. — Chcę cię usprawiedliwić… Sancho. Do wyjazdu zostały dwa dni. Niczego bardziej na świecie się nie boję, szaleństwo mnie oszczędziło, a to znaczy, że na świecie nie ma takiej siły, która mogłaby mnie zatrzymać.

Sancho, sapiąc, przywrócił meblowi właściwą postać, zebrał z podłogi rozsypane świece, na nowo rozpostarł obrus na blacie, wygładził fałdki.

— Señor Alonso… Jestem zdrajcą… Dałem się przekupić, señor Alonso. Ale kiedy dałem się przekupić… To jeszcze was nie znałem. Myślałem… że po prostu zostaniecie w domu. Że to nic takiego szczególnego. Nie chciałem, żebyście przeze mnie stracili rozum! Jestem gotów przeżuć te przeklęte pieniądze. Señor Alonso, co mam zrobić, żebyście mi przebaczyli?

Alonso milczał. Uśmiechnął się:

— Pojedziesz ze mną, giermku?

Sancho spuścił oczy:

— Señor Alonso… Przecież… Nie darmo was przezwali — Alonso Kechani Dobry. Gdzie mam się podziać, señor Alonso… Pojadę.

Przez sekundę Sancho patrzył, nie wierząc własnym oczom, na wyciągniętą dłoń; potem doskoczył i ujął ją obiema rękami.

Rycerz Smutnego Oblicza uśmiechnąłby się i rzucił niebieskawą, złożoną na czworo karteczkę, do piecyka.

Jego ojciec, Diego Kechani, nie uśmiechałby się, lecz utopiłby list w wychodku.

Czy to znaczy, że on, Alonso, jest słabszy duchem? Jest bardziej niespokojny? Bardziej drobiazgowy? Co on ma wspólnego z tym brudnym listem, z tymi lepkimi pieniędzmi? Czy mało zawistników przesyła swoje dzieła pocztą, czy mało języków trzepie u cyrulika imię Kechanich…

Litery drukowane, napisane specjalnie tak, żeby nie można było rozpoznać charakteru pisma. Niebieściutki papier…

Ktoś ze swoich, pomyślał Alonso. Im dalej, tym trudniej było mu skłonić siebie do zmiany zdania.

Do piecyka! Póki nie jest za późno! Dwa dni zostały do wyjazdu. Mało innych spraw do załatwienia…

— Tak, zachodziłem do cyrulika — powiedział Sancho, uciekając wzrokiem. — Popytałem ostrożniutko… Cyrulik niczego nie wie… Albo udaje, że nie wie. Najprawdopodobniej ten chłopak, co u niego pracował, klientom usługiwał. Pamiętam tego chłopaczka, cały czas się wokół mnie kręcił… Już pięć dni minęło, jak przestał pracować. Matka go zabrała. Nie leniłem się, poszedłem pod wskazany adres… Nikogo nie ma, a dom na sprzedaż. Wyjechali… Myślę więc, że to ten chłopaczek kopertę mi podrzucił… Nie wiadomo tylko, kto mu to zlecił…

Alonso obracał w rękach na czworo złożoną kartkę:

— Uważam za poniżej swojej godności prowadzić to… śledztwo.

Sancho postąpił do przodu:

— Panie mój… A może ja je przeprowadzę? Przecież także postradałem moje dobre imię, sumienie… I w ogóle. Bardzo mnie ciekawi, jaki bydlak uznał, że Sancho da się przekupić! Rozumiem, że babrać się w tym nie macie chęci, ale ja — czemu nie! Niech rośnie trawa dla psa, jeśli szkapa zdechła!

Alonso milczał.

— Zrobimy tak, jakbyście niczego nie wiedzieli — powiedział Sancho o ton ciszej. — Tylko oddajcie list…

Alonso milczał i patrzył na Sancho, giermek akurat wyciągnął złożoną na czworo kartkę z jego osłabionych palców.

— Señor Alonso, jesteście moim panem! Możecie oddać mi list z nakazem, żebym spalił go, na przykład… A przed tym, zanim go spalę, rozeznam się co nieco. Mam niejakie w tym doświadczenie… Kiedyś u mnie na wrotach stodoły napisali… — Sancho nachylił się do ucha gospodarza i szczegółowo wyłuszczył, co dokładnie napisali, a Alonso kręcąc głową z niedowierzania, dziwił się osobliwości ludowego humoru. — Nożykiem wyryli — radośnie kontynuował Sancho. — I co zrobiłem? W ten sam dzień, niby przypadkiem, zaprosiłem do siebie wszystkich, co do których miałem podejrzenie… I oto, kiedy wszystkich już zebrałem po wyrazie twarzy od razu się domyśliłem, czyje to dzieło… I jak myślicie? Jeszcze do wieczora słowa zeskrobali i stodołę pomalowali…

— Daj — powiedział Alonso.

— Co?

— List… Daj.

Sancho zawahał się i wyciągnął do niego złożoną na czworo kartkę.

„Jeśli Alonso Kechani nigdy nie założy zbroi i zostaniew domu, Sancho dodatkowo do zadatku otrzyma jeszcze dwa razy tyle”.

Alonso zmiął papierek w pięści. Ścisnął silniej; rozwarłby teraz dłoń — niczego by w niej nie było, popiół…

Obok Sancho przestępował z nogi na nogę. Czekał.

— No. — Alonso zwrócił mu papierową kulkę. — No… Weź.

Odwrócił się i szybko odszedł.

— Tak więc, panowie, dzisiaj ostatni wieczór… Kiedy jesteśmy razem. Jutro wcześnie rano wywiodę Rosynanta. A mój sławny giermek Sancho Pansa wywiedzie swojego wiernego osiołka. I wyruszymy… I wierzę, że kiedy wrócimy wreszcie do domu, świat stanie się lepszy. Wypijmy, panowie!

W milczeniu podniosły się kielichy.

Cyrulik nie przyszedł, wymawiając się chorobą, a notariusz już dwa tygodnie był w rozjazdach. A więc notariusza wykreślimy od razu, a cyrulika… Cyrulika też odnotujemy. Właśnie dlatego, że koperta została podsunięta w czasie golenia, a cyrulik nie jest durniem, żeby się tak podstawiać…

Alonso zgrzytnął zębami. W przeddzień wielkiego dnia on myśli o czymś niskim, miałkim, brudnym. Te podejrzenia… Koniec końców, cyrulik ani razu nie dał powodu, żeby uważać go za podłego.

Za stołem, oprócz Alonso, Aldonzy i Sancho Pansy, siedzieli figuranci. Obaj byli nieweseli — Carrasco wydawał się zatroskany, Avellaneda — ten całkowicie nadął się jak gradowa chmura…

Czy warto było odgrywać przed samym wyjazdem tę… Farsę?

Co powiedziałby ojciec?

Ale teraz jest już za późno. Teraz niczego już się nie cofnie…

Powinien poznać prawdę.

— Jedzcie, panowie — przygadywała, krążąc wokół stołu, Feliza. — Jedzcie, proszę was, kosztujcie…

— Już tu tacy siedzą — odezwał się Sancho — co potrafią jeść… Za ucho nie bój się, nie poniesiemy, a prosto w usta!

Roześmiał się Carrasco. Blado uśmiechnęła się Aldonza.

— Panowie, a oto danie według recepty najmilszego Pansy… Jedzcie, jedzcie! Pokrzepiajcie się, señor Alonso, od jutrzejszego dnia nie wiadomo, gdzie i czym przyjdzie się wam żywić…

— Tak się o niego nie bójcie — odparował Sancho. — Ze mną kory łykać nie będzie… W garści potrafię danie przygotować! A także kiełbasy, roladki, zawijańce, żołądki oraz babki, pierogi, kluski, piwo z imbirem i nalewkę na dokładkę…

Goście z aprobatą spojrzeli po sobie; Sancho niczym gospodarz kiwnął na Felizę:

— A teraz, dziewko, przynieś nasze danie specjalne.

I Feliza wniosła okrągłą tacę nakrytą chusteczką i postawiła przed Sancho.

— A to co takiego? — Nerwowo zapytał Carrasco. Avellaneda tylko ponuro spojrzał.

— Tutaj, panowie, mamy nikczemność z przyprawą — wesoło obwieścił Sancho i zdarł chustkę.

Ściśnięta gumką paczka pieniędzy. Złożona na cztery kartka papieru.

Sancho wbił oczy w ich twarze.

Obaj zdenerwowali się. Obaj sprawiali wrażenie, że nie rozumieją, co się dzieje; który z nich w takim razie? Carrasco czy Avellaneda?

Niezręczne milczenie przeciągało się. Sancho czuł, jak hula nad podłogą chłodny przeciąg, zmuszając do kulenia się, do podnoszenia palców nóg w trzewikach…

— Jak to rozumieć, nasz drogi Panso? — Zapytał Avellaneda.

— A nijak. — Sancho uśmiechnął się beztrosko. — Przypadkowo zostałem obdarowany pieniędzmi, żeby zrobić pewną rzecz… Ale rzecz nie wypaliła, nie udało się mącicielowi. Jako człowiek honoru chcę, żeby pieniądze dzisiaj wróciły do właściciela.

Spod kołnierza Avellanedy wypełzła zdradziecka czerwień, popełzła ku górze po tłustej szyi, do szczęk, do czoła; Sancho patrzył, nie odwracając wzroku. W tym momencie Avellaneda demonstracyjnie wzruszył ramionami i pochylił się nad talerzem; przez jakiś czas nad stołem wisiała napięta cisza.

W tej ciszy Alonso podniósł się znowu.

— Panowie… Jutro wyruszam w drogę, którą — każde na miarę swoich możliwości — przeszło wiele pokoleń moich przodków… Drogę wytyczoną nam przez Rycerza Smutnego Oblicza, człowieka, który choć nieobecny ciałem, duchem towarzyszy nam przy tym stole…

Wtedy ich spojrzenia mimowolnie obróciły się ku portretowi Don Kichota. Ku temu, który dotąd chował się za gobelinem, ku portretowi, na którym Rycerz Smutnego Oblicza szczęśliwie się uśmiechał.

— Panowie… Dzisiaj jestem szczęśliwy. Ani knowania ludzi zdolnych do podłości… Ani nawet szaleństwo nie potrafiły mnie zatrzymać. Słyszycie? Jutro wyruszam.

Avellaneda zasapał i krzywo się uśmiechnął. Sancho, jak przedtem, nie spuszczał go z oczu.

Alonso wyszedł zza stołu. Zatrzymał się przed podwyższeniem, na którym, zgodnie z tradycją, były rozłożone elementy zbroi, hełm i kopia.

— Tak, założę ten rynsztunek. Nie widzę w tym niczego śmiesznego; nie widzę też niczego śmiesznego w tym, że choć jeden człowiek, pośród tego całego pięknego i niesprawiedliwego świata wyruszy w drogę nie dla własnej wygody, a dla tych, którym, oprócz Don Kichota, nikt nie pomoże…

— Señor Alonso — nie wytrzymał Avellaneda — dzisiaj widzimy was, być może, ostatni raz. Czy nie powinniśmy porozmawiać o czymś przyjemniejszym? O pogodzie? O polityce? O przygodach Amadisa z Galii, wreszcie?

— Señor Avellaneda — z uśmiechem zauważył Sancho. — Słyszeliście przysłowie? Gość dla gospodarza nie jest rozkazem, gość jak niewolnik — gdzie posadzą, tam siedzi… I skąd wam się wzięło, że widzicie pana Alonsa ostatni raz? Oj, niedoczekanie, señor Avellaneda!

Avellaneda zaczerwienił się i szybko wydyszał:

— Panowie… Panie Carrasco… Jako specjalista… Jeśli człowiek nadziewa na głowę miseczkę do golenia, zbroję, bierze kopię do ręki i do tego twierdzi, że działa w interesie ludzkości — po mojemu, to jest przypadek najbardziej naturalnego szaleństwa, wybaczcie, nie jestem medykiem, nie mam prawa wystawiać diagnozy… Szczerze miałem nadzieję, że chociażby tragiczna historia waszego ojczulka, señor Alonso, zmusi was do myślenia. Liczyłem, że wasze dziwactwa to swego rodzaju gra… Że pobawicie się w dziwacznego rycerza i nauczycie się rozumu… Co robić, na infantylizm dzisiaj cierpią do czterdziestu lat, do pięćdziesięciu. Nikt nie chce dorosnąć, dorosnąć jest niewygodnie, dorosnąć nieprzyjemnie… Ale żeby wy, señor Alonso! Tak na was liczyłem… A teraz widzę, że na poważnie wybieracie się na włóczęgę po świecie w pogoni za chimerami, rozśmieszając wszystkich dobrych ludzi, znajomych i nieznajomych. Do tego jakiż humanistyczny patos! Jaka pompatyczność! Nikomu nie jesteście potrzebni, poza samym sobą, wybaczcie, pani Aldonzie owszem… Którą jednak swoimi rękami na wieczność unieszczęśliwicie!

Zrobiło się cicho i w tej ciszy słychać było, jak z głośnym mlaskaniem zajada smakołyki ze stołu Sancho Pansa.

— „Jestem rycerzem… — Powoli powiedział Alonso — i jeśli taka będzie wola Najwyższego, umrę rycerzem. Jedni ludzie idą po szerokim polu wyniosłej ambicji, drudzy — po szlakach podłej i niewolniczej pieszczoty, inni — po drodze oszukańczej hipokryzji, a jeszcze inni — po ścieżce szczerej wiary. Ja, wiedziony przez swoją gwiazdę, idę po wąskiej ścieżynie wędrownego rycerstwa, dla którego wzgardziłem dobrami świata, ale nie zdradziłem honoru. Mściłem się za krzywdy, ustanawiałem sprawiedliwość, karałem arogancję, pokonywałem olbrzymy, deptałem potwory… Wszystkie moje dążenia zawsze były ukierunkowane na szlachetne cele, to znaczy na to, żeby wszystkim czynić dobro i nikomu nie czynić zła”.

Z portretu patrzył na niego, uśmiechając się, Rycerz Smutnego Oblicza.

Avellaneda, drwiąco zawołał:

— Brawo… Brawo! Brawissimo!

— „Niczego więcej nie mówcie na swoje usprawiedliwienie, señor mój i panie — powiedział nagle Sancho — bowiem niczego lepszego nie można ani powiedzieć, ani wymyślić, ani zrobić. I czyż to, że ten señor zapewnia, że na świecie nie było i nie ma wędrujących rycerzy, nie dowodzi, że nie rozumie niczego, co mówi?”

— A wy, dobrodzieju, milczcie — z rozdrażnieniem rzucił Avellaneda. — Señora Dziedziczność i o was powiedziała swoje słowo i żal mi was. Jak to jest: być potomkiem pokolenia giermków, którym pokolenia Don Kichotów już od stuleci obiecują… Podarowanie wyspy!

— „Wciąż pozostaję taki sam — z niezmąconym spokojem zawołał Sancho — i na wyspę zasłużyłem nie mniej niż na wszystko inne. Jestem z tych, o których powiedziano: „Naśladuj dobrych ludzi, a sam staniesz się dobry…” albo jeszcze: „Kto pod dobrym stanie drzewem, zostanie pobłogosławiony dobrym cieniem”. Przystałem do dobrego gospodarza i, jeżeli Bóg da, stanę się taki jak on, i niech da Bóg długie lata jemu i mnie!”

Sancho podniósł puchar i wypił go w zupełnej ciszy; Avellaneda sapał, Alonso skierował się ku giermkowi:

— Sancho… Sancho, posłuchaj uważnie, teraz ostatecznie wszystko ci wybaczyłem!

— Nie łykiem szytym — powiedział zadowolony Sancho. — Przyznajcie, gospodarze, myśleliście, że wszyscy Pansa trzymają „Don Kichota” na półce i nie czytają! Myśleliście, że wszyscy Pansa jak ich dostojny prarodzic, zupełnie nie umieją czytać, a podpisywać się swoim imieniem nauczyli się, kiedy oglądali napisy na workach z ziarnem? A tu proszę! Cztery klasy ukończyłem, niby liche, a jednak wykształcenie!…

Rycerz i jego giermek padli sobie w objęcia.

Sancho pomyślał, że zna tego człowieka nie dłużej niż tydzień i w tym czasie zdążył już raz go zdradzić i raz ocalić, i że teraz gotowy jest oddać rękę za jego szczęście, a co tam rękę — głowę…

Teraz z nowym strachem patrzy w przyszłość, ponieważ jedna sprawa, choćby nawet trochę nieprzyjemna, podróż z obcym człowiekiem, a całkiem inna — być świadkiem niepowodzeń, nieszczęść, upokorzeń bliskiego przyjaciela.

Avellaneda wstał, ledwie nie przewracając ciężkiego stołu:

— Panowie… Wybaczcie. Señoro Aldonzo… Wybaczcie! Nie mogę być świadkiem tego wszystkiego. Być obojętnym świadkiem — znaczy być współuczestnikiem…

Aha, z zadowoleniem pomyślał Sancho. Nie wytrzymał. Zdradziły go własne słowa.

Alonso uśmiechnął się:

— Señor Avellaneda… W gniewie powiedzieliście frazę godną samego Rycerza Smutnego Oblicza. „Być obojętnym świadkiem — to tak samo, jak być współuczestnikiem”. Przypomnijcie sobie, ile razy w życiu przychodziło wam być takim właśnie obojętnym świadkiem! Jak możecie spokojnie jeść i pić, kiedy teraz, w tym samym momencie, gdzieś tam umierają z głodu dzieci! I nie w dalekich krajach — obok, pół godziny spaceru stąd!

— Señor Alonso — odezwał się milczący dotąd Carrasco. — Rozmawialiśmy z wami tysiąc razy… Pomoc, o którą nikt nie prosił — także jest przestępstwem! Mieszanie się do cudzych spraw, które was nie dotyczą — to także przestępstwo!

— Daremna strata słów — machnął ręką Avellaneda. — Temu panu zdaje się, że ma swój rozum… Cóż, nie będę wam przeszkadzać. Wybaczcie!

— Jedną minutę — powiedział Sancho, kiedy Avellaneda był już przy drzwiach. — Jedną minutę… Chciałbym oddać wam wasze pieniądze.

Avellaneda podniósł brwi:

— Co takiego, drogi Panso?

— Wasze pieniądze — głośno powtórzył Sancho i wziął ze stołu tacę. — Te same, które anonimowo zapłaciliście mi za to, żeby Don Kichot nigdy nie wyszedł na drogę. Tutaj są wszystkie, zabierajcie, zabierajcie.

I, pokłoniwszy się jak lokaj w zajeździe, wyciągnął do Avellanedy tacę.

Avellaneda długo patrzył na paczkę pieniędzy, na list, a wszyscy patrzyli na Avellanedę. Ten wzburzył się, stając się podobnym do bukłaka z winem, do jednego z tych fatalnych bukłaków, z którymiwalczył jeszczeRycerz Smutnego Oblicza.

— Jako człowiek oszczędny — z zimną krwią kontynuował Sancho — mówię wam: zabierzcie pieniądze, w gospodarstwie się przydadzą. Kto monety nie chwyta, ten sam ni pesety nie jest wart. Bierzcie.

I znowu milczenie. Nadęty i czerwony sąsiad stał jak na arenie cyrku — pod gradem spojrzeń.

Wreszcie Avellaneda zasyczał. Zasyczał, zaświstał jak przekłuty balon i dopiero potem odzyskał zdolność do wyraźnej mowy:

— Wy… Wy! Idioci! Durnie! Żebym ja! Swoje pieniądze! Tracił na niego! Na to! Swoje pieniądze! Wyście tu wszyscy powariowali! To zniewaga, mam prawo, jako uczciwy hidalgo wymagać pięćset escudo za obrazę! Tak, jeśli jakiś idiota jest zainteresowany stratą swoich pieniędzy, żeby ten — wskazał palcem w kierunku Alonsa — żeby ten szaleniec, żeby ten Don Dureń został w domu… Dla Boga! Ale żeby płacić pieniądze temu Sancho, trzeba być podwójnym idiotą, ponieważ jeśli za tym — znowu wskazał palcem w stronę Alonsa — stoją pokolenia szalonych idealistów, to za tym — tknął palcem w pierś Sancho — stoją pokolenia kompletnych debili, którzy ryzykowali skórą, nie dla idei nawet — a dla „gubernatorstwa na wyspie”… Wy, beztalencia, przywłaszczający sobie podstępną drogą cudzą sławę! Sławę dobrych i uczciwych ludzi, którzy w pocie czoła trudzili się na chwałę społeczeństwa… A nie wałęsali się po drogach! Wy, którzy wypaczyliście umysły na jednej, nudnej, kłamliwej i do tego jeszcze źle napisanej książce! „Zmyślny hidalgo Don Kichot”! I ja miałem płacić, żeby was zatrzymać?! A krzyż na drogę! I niech na was spadną wszystkie cięgi, wszystkie poniżenia, cały brud, cały obornik, które tak często były udziałem Rycerza Smutnego Oblicza podczas jego wędrówek! Dziesięciokrotnie więcej!

I Avellaneda wyszedł.

Sancho popatrzył na tacę w swojej ręce. Popatrzył w ślad za Avellanedą.

Jeśli uznać, że listu nie napisał señor Avellaneda… A sądząc po jego reakcji, tak właśnie było…

Chyba, że jest dobrym aktorem?

Kto go tam wie? Ale jeśli listu nie napisał jednak señor Avellaneda…

Sancho popatrzył na Carrasco.

I Alonso zwrócił wzrok na Carrasco.

I Aldonza patrzyła na Carrasco, i Feliza, przyczajona u drzwi, patrzyła na Carrasco. Minęła minuta, druga, Carrasco płonął pod tymi spojrzeniami, jakby na wolnym ogniu, ale udawał, że niczego nie zauważa. Bohatersko wpychał sobie w gardło kęs za kęsem…

Zakrztusił się.

Zakaszlał.

Wstał. Obejrzał się jak zagnana do kąta mysz, szybko wydyszał:

— Alonso? Alonso?! Znaliście przecież mojego ojca! Znacie mnie przecież od dzieciństwa! Przecież mnie znacie… A patrzycie teraz tak, jakbym… Jak wam nie wstyd! Niechby ten Sancho, który zna mnie zaledwie tydzień… Niechby señor Aldonza, która ścierpieć mnie nie może… Ale wy?! Jak mogliście… Pomyśleć?! O mnie?! Co mam teraz zrobić, po tym jak padło na mnie takie podejrzenie? Czy mam się powiesić? Tak, nie chciałem, żebyście wyjeżdżali! Teraz też nie chcę! I uczciwie mogę powiedzieć wam to prosto w oczy: lepiej by było dla was, żebyście nigdzie nie jechali! Nie mówicie głośno o tym micie, legendzie waszego rodu, ale wiem, że w nią odrobinę wierzycie… Jak naiwny Pansa troszkę wierzy w swoje gubernatorstwo. Wmawiacie sobie: to nic, że wszyscy moi przodkowie ponieśli klęskę. To nic, że historie Don Kichota nazywają: „błyskotliwym i szczegółowym sprawozdaniem o klęsce iluzji”. To nic, myślicie, spróbuję, możliwe, że mnie się powiedzie… Ale to także iluzja. Być optymistą w naszych czasach — to takie poniżające… Señor Alonso, będzie mi przykro, jeśli was zdepcze jakieś stado świń! Lubię was… A za przyjaźń, za współczucie… Proszę, jaka zapłata… A może to Sancho wszystko wymyślił, sam napisał list i miesza wam w głowie! A wy… Wybaczcie.

Szybko, prawie biegiem, wyszedł.

Alonso dopiero teraz poczuł, do jakiego stopnia zmęczył się przez te dni.

Uraził dzisiaj przyjaciół. Nie trzeba było przygotowywać tej uczty; poddał się słabości. Zachciało mu się zobaczyć zdemaskowanego anonima.

A może przecenił swoje możliwości, ponieważ poddawszy się euforii, uwierzył, że może przekonać nawet ich — Avellanedę, Carrasco — o tym, że jego wędrówka ma sens, jego decyzja jest właściwa.

Z założenia niewykonalne zadanie. Nawet nie powinni zrozumieć Don Kichota. Don Kichotowi sądzone jest być niezrozumianym…

A teraz jeszcze i zdrada, którą, odchodząc, zostawia za plecami.

Czyżby naprawdę zdrajcą był jednak Sancho?

— Nie — powiedział przygwożdżony jego spojrzeniem Pansa. — Señor Alonso… Przecież nigdy nie widziałem tylu pieniędzy naraz. Mógłbym zostawić je sobie… Nic wam nie mówić… Señor Alonso, klnę się na mojego ojczulka, który dał mi imię Sancho, klnę się na moją wyspę, której nigdy nie będę miał… Klnę się na moje chłopaczyska, które zostały w domu… że nie skłamałem. Nie napisałem tego listu…

Alonso milczał.

— Na Boga, panie i gospodarzu mój… Naprawdę mogliście pomyśleć…

— To nie ty napisałeś list — przez zęby powiedział Alonso — ale jeśliby pominąć podłość i przekupstwo… Wszyscy jesteście gotowi podpisać się pod tym listem. Wszyscy nie chcecie, żebym szedł. Ty, Sancho — idziesz ze mną bez radości — tylko dlatego, że jesteś wierny… Avellaneda zazdrości, Carrasco współczuje… Nikt nie rozumie, po co Don Kichot wyrusza na wędrówkę. Miseczka do golenia na głowę — śmieszne? Śmieszne… „On podszedł do Don Kichota, wyrwał mu kopię, połamał ją na kawałki i jednym z nich zabrał się za okładanie rycerza, że pomimo zbroi, zmełł go, jak ziarno w młynie. Brał do ręki jeden kawałek kopii za drugim i łamał je na plecach nieszczęsnego leżącego na ziemi rycerza…”

— Felizo — przymilnie zapytał Sancho — a tobie nigdy nie przyszło na myśl zatrzymać tak bardzo kochanego przez ciebie gospodarza?

Feliza rzuciła bystre spojrzenie na Aldonzę.

— Nigdy nie miałam takich pieniędzy, najmilszy Sancho. Tak, że ja tutaj nie mam nic do rzeczy i nie myślcie…

— „Ogromne, chrząkające stado nadeszło i — nie okazując żadnego zainteresowania ani Don Kichotem, ani Rancho — przeszło nogami poobydwu… Swoimgwałtownym najazdem zastęp świń wywołał popłoch u Siwego i Rosynanta, podeptał siodło i zbroję Sancho Pansy i Don Kichota…” — niegłośno przemówił Alonso.

— Przestańcie, gospodarzu — Sancho skulił się. — Nie warto… Ostatecznie, wcale nie jest pewne, że będą nas deptać świnie. Możliwe, że na paru kopniakach sprawa się zakończy…

— „Czyż nie lepiej jednak siedzieć spokojnie w domu, niż włóczyć się po świecie w poszukiwaniu ptasiego mleka, przecież wiecie — bywa i tak, że zbierasz się obstrzyc owcę, patrzysz — a tu ciebie samego obstrzygli…” — Kontynuował Alonso. — Aldonzo… Powiedz, ty także nie rozumiesz — po co to wszystko? Powiedz…

Powiedziała.

— Kocham go. Czy wszyscy słyszeli?

Milczenie. Przycichła w kątku Feliza.

— Kocham go… Takim, jakim jest. Kocham Alonsa, a nie Don Kichota! A on wyrusza na wędrówkę, żeby zaświadczyć miłość do Dulcynei, która nie istnieje.

Dostrzegła jak Alonso spiął się w sobie.

Doskonale wiedziała, że ma teraz nad nim… Tak. Możliwe, że właśnie teraz, pierwszy raz w życiu, ma nad nim realną władzę.

— Dulcynea nie istnieje — głośno powtórzyła Aldonza.

— Dulcynea jest mitem… „Uroda jej nadludzka, bowiem wszystkie niemożliwe i chimeryczne atrybuty piękna, którymi poeci obdarzają swoje damy, w niej stały się rzeczywistością: jej włosy — złoto, czoło — pola Elizejskie, brwi — niebiańskie tęcze, oczy — słońca, policzki — róże, usta — korale, zęby — perły, szyja — alabaster, piersi — marmur, ręce — kość słoniowa, biel skóry — śnieg…” — Aldonza zaczerpnęła tchu. — Przez przeklętą Dulcyneę nam — Aldonzom, Teresom, Lucynom — sądzone jest być kiedyś pokonanymi. To niesprawiedliwe, ale możliwe, że tak powinno być. My — to my, a Dulcynea — uosobienie tęsknoty za nieosiągalnym…

Nabrała powietrza ponownie. Alonso czekał.

— Oni wszyscy — Aldonza ogarnęła szerokim gestem portrety — wszyscy pamiętali o Dulcynei. Której nie ma. Donkichoteria… Człowiek z kopią, wędrujący po drodze… Tak, to właśnie ta Dulcynea dla ludzkości… To niedorzeczne… Czasami piękne, aż do naiwności… Bez której nie może istnieć człowiek, jeśli, oczywiście, nie jest bydlakiem… Alonso, jeśli nie wrócisz, nie będę miała po co żyć… Właściwie to wszystko, co chciałam powiedzieć. Są jeszcze pytania?

Wszyscy milczeli.

— A skoro nie ma pytań — powiedziała zwyczajnie Aldonza — to proponuję rozejść się do łóżek. Już późno, jutro trzeba wcześnie wstać… Sancho, razem sprawdzimy ekwipunek. Felizo, sprzątnij ze stołu. Tak, żywiej… Widocznie nie jest nam sądzone poznać zagadki listu, który skusił naszego Sancho,. Uznajmy, że napisał go zły czarownik zazdroszczący naszemu rycerzowi. — Aldonza uśmiechnęła się ze zmęczeniem.

Jutro…

Nie, już dzisiaj.

Czy nie czuje dreszczu niepokoju? Tak, ciut, ciut. Jak powinno odczuwać się przed wielkim przedsięwzięciem.

Jego przodkowie patrzyli na niego z portretów. Szalony Kristobal Kechani, naśladowca Alonso Kechani Drugi, żądny zaszczytów i sławy Miguel Kechani, wieczny rewolucjonista Celestyn Kechani, rozsądny Alonso Kechani Trzeci… Twarze, twarze… Jego własny ojciec patrzył także.

Tylko Kechani Odstępca, zdrajca i parszywa owca, patrzył w podłogę, przybity gwoździami do spodniej strony stołowego blatu.

Alonso uśmiechał się. Dzisiaj — jego ostatnia noc z Aldonzą. Dzisiaj powie jej to wszystko, o czym milczał przez wszystkie te dni…

O czym nigdy nie mówił jej tak prosto w oczy. O czym, miał nadzieję, i tak sama wie, ale teraz odchodzi, a odchodząc — nie można zostawiać niedopowiedzeń…

Gorący oddech. Drobna postać w półmroku salonu.

— Señor Alonso… Zabijcie mnie. Zabijcie. Jestem winna… Jestem ostatnią łajdaczką. Jestem bydlęciem…

— Czego chcesz? — Wyburczał z niezadowoleniem. Nie podobało mu się, że jego wzniosłe rozmyślania zostały przerwane czymś takim nieoczekiwanym…

Gorące piersi ciężko legły mu na kolanach. Feliza była prawie naga — i rozpalona jakby wyszła z łaźni.

— Señor Alonso… Przyniosłam bicz — możecie mnie obić. Chodźcie do mojego pokoju, obijcie mnie, żeby moja dusza więcej nie cierpiała… No, chodźcie. Proszę. Zasłużyłam. Oto bicz… No chodźcie. Do mnie do pokoju…

Mamrotała i ciągnęła go za rękę i wreszcie podniósł się ze swojego krzesła; oczy Felizy świeciły, zdawało się, w ciemności, a zapach na wpół obnażonego ciała zatykał nozdrza.

— Señor Alonso… Señor Alonso, panie i gospodarzu mój… Przecież to ostatnia szansa… Jutro odjedziecie i co? A co z waszymi naśladowcami? Potrzebujecie syna, potrzebujecie, potrzebujecie…

Gorące usta, żeby dosięgnąć twarzy Alonso, przyszło jejzawisnąć na jego ramionach.

— Wasz synek… Chcę, żebyśmy go poczęli… No dalej, chodźcie, chodźcie…

Chciało mu się krzyczeć na całe gardło, chciało mu się zadusić to małe ścierwo, ale przedtem rozłożyć tutaj, na stole… I rozerwać na pół, zmiażdżyć sobą. Na sekundę się zatrzymała, zadrżała jak motylek na szpilce. Bezdeń czasu zawarła się w przestrzeni między dwoma oddechami…

— Nie tak szybko, Felizo — dał się słyszeć ze schodów lodowaty głos Aldonzy.

I diabelstwo przepadło. Pozostał wstyd.

Aldonza szła bez pośpiechu, stąpała, jakby niosła na głowie wysoki dzban z winem. Kiedyś, kiedy mieszkała jeszcze w domu ojca, bogatego wytwórcy win, nieraz zdarzało się jej nosić…

Zatrzymała się przed Felizą. Władczo wyciągnęła rękę, dziewka, jak zahipnotyzowana podała jej bicz, który, jak się okazało, rzeczywiście miała przy sobie.

Aldonza krótko się zamachnęła, Feliza zaskomlała, chwytając się za twarz.

— Won — rzuciła Aldonza.

I uderzyła jeszcze raz.

— Jeśli zobaczę cię jeszcze choćby raz w życiu, zakopię cię żywcem, moja panno… Krowo jedna. Poszła precz, ladacznico. Natychmiast, tak jak stoisz. Jutro wyrzucę za drzwi twoje szmatki.

Feliza odstąpiła na krok. Wyszczerzyła się bardziej żałośnie, niż groźnie i powiedziała hardo:

— Nie tak szybko, moja pani… Nie tak szybko! Señora Aldonza, córka handlarza winem, dziewica chamskiego pochodzenia, a do tego jeszcze puste łono!

Nowe uderzenie, tym razem Feliza zgięła się pod biczem i uciekła w odległy kąt komnaty, tupiąc gołymi piętami.

— Puste łono! Pusty kłos! A teraz powiem panu Alonsowi, skąd wzięła się błękitna karteczka, ten właśnie list… Powiedzieć?

Ze świeczką w ręce wbiegł Sancho.

— Co się tutaj dzieje… Ach! Mała lisico!

— Felizo — głucho powiedziała Aldonza. — Zabieraj się migiem, a to…

— A to — co? I tak bym nie została! I tak… Tylko że przemilczałabym o niebieskim liście, bo was, señoro Aldonzo, bardzo szanuję… A teraz nie przemilczę.

— Zamknij się! — Warknęła Aldonza głosem, jakiego Alonso nigdy u niej nie słyszał.

— Nie zamknę się! Señor Alonso, słuchajcie… Akurat przed tym, jak szanowny Sancho raczył przybyć, señora Aldonza posłała mnie do sklepu… Po papier! A ponieważ białego papieru nie było, kupiłam drogi, niebieściutki, z wodnymi znakami! Sklepikarz jeszcze się chwalił, jaki to rzadki papier, odkąd go przywiózł to nikt do tej pory go nie brał, dlatego że był taki drogi! A teraz popatrzcie na tą karteczkę… Popatrzcie! Jeszcze możecie sklepikarza zapytać, czy to jego papier, komu sprzedawał i dla kogo… Albo nie pytajcie, popatrzcie tylko na señorę Aldonzę? Na jej twarz? Czemu to pokryła się plamami, równiutko jak leopard? Ha?

Aldonza nieruchomo stała pośrodku komnaty — prosta jak iglica wrzeciona.

— A jeszcze zapytajcie, gdzie podział się wisiorek z kamyczkiem? Jedyna drogocenna rzecz señory Aldonzy, podarunek od babci? Gdzie przepadł? Do jubilera poszedł, inaczej, skąd señora Aldonza miałaby takie pieniądze… Tak, tak — babcinego podarunku, ulubionego cacka señora Aldonza nie pożałowała!

I wtedy Alonso wycharczał Felizie w twarz jedno, jedyne ciężkie słowo:

— Wynocha.

Wisiorek z kamyczkiem był jej jedyną drogocenną rzeczą. Przyszła do domu Alonso w jednej kretonowej sukience — z wisiorem na piersi.

Kiedy była mała, ten wisior był dla niej niedostępny — i przez to stał się najulubieńszą zabawką, a potem ozdobą.

Babcia ją rozpieszczała.

Kiedy ojciec powiedział, że może odejść do domu „tego szalonego Kechaniego” nawet od razu, w tym w czym stoi i nie dostanie ani pesety w posagu, a zamiast błogosławieństwa rzucił jej figę na drogę — wtedy wisior był jedyną rzeczą, którą ze sobą zabrała. Babci wtedy nie było już wśród żywych, a wisior należał do niej, Aldonzy, a nie do ojca…

Wisiorek z kamyczkiem — czy to zbyt duża zapłata, żeby uratować kochanego człowieka? Wszystko jedno za jaką cenę? Wszyscy patrzyli na nią. Jeśli teraz roześmieje się i powie, że mała suka kłamie.

— Alonso uwierzy, oczywiście jej, a nie tej… łajdaczce.

Za Felizą dawno zamknęły się drzwi, zdawało się, że minęło już wiele czasu, a nikt do tej pory nie uronił nawet słowa. Milczy, wbijając się w kąt, Sancho. I milczy, stojąc pośrodku komnaty, Alonso.

— Alonso… — Głos wydał się jej obcym. — Nie okłamywałam ciebie.

Milczenie.

— Alonso… Nie jestem Dulcyneą. Jestem po prostu babą. Tak… Teraz już znasz całą prawdę o mnie. Razem tyle przeżyliśmy. Ale teraz wiesz już o mnie wszystko. Bałam się ciebie stracić. Teraz to wszystko nie ma już znaczenia, ponieważ i tak ciebie straciłam. Nie proszę cię o wybaczenie… Chociaż, oczywiście, nie wiedziałam, że to będzie takie okropne… Ta rozgrywka z twoim rzekomym szaleństwem. Myślałam, że Sancho będzie umiał cię przekonać, albo zasiać w tobie strach przed podróżą lub zawstydzić brakiem troski o rodzinę, albo ukradnie Rosynanta… Albo chociażby sam zrezygnuje z wędrówki… Czy to mało okropieństw z rozpaczy mogło przyjść mi do głowy, a przecież straciłam nadzieję, że cię zatrzymam… Ale nie proszę o wybaczenie. Gdyby się wszystko znowu powtórzyło — znowu postąpiłabym tak samo jak teraz. Ot i wszystko. To moja prawda. Teraz mnie osądź…

I uśmiechnęła się.

Po domu hulał przeciąg, gdzieś zapomniano zamknąć okno. Nasilał się wiatr, kołysały się story i chwiały się, błyskając oczami, portrety przeklętych Kechanich.

Chwiały się portrety, Alonso zdawało się, że słyszy ni to zgiełk na dalekim placu, ni to szuranie tysiąca idących nóg, ni to oklaski…

Nie, nie bał się utraty zmysłów.

Teraz całe życie — całe pozostałe życie! — Nawet napić się, jak należy nie może. Będzie abstynentem, będzie zrównoważony. Będzie mówił cichym, spokojnym głosem, nigdy nie krzyknie, nigdy się nie roześmieje.

Jak to powiedział Carrasco, „błyskotliwe i szczegółowe sprawozdanie o klęsce iluzji”?

Lepiej powiedzieć nie można.

Podłoga w jego domu jest zawalona trupami iluzji, gnijącymi trupami. Zdechłe fantazje, postrzelone chimery, na wpół rozkładająca się wiara i, oczywiście, ten żałosny dziecięcy optymizm, zesztywniały w wyschniętej kałuży.

Ten tajemniczy dom zmienia się w oczach. Spełzają pokrycia tajemnicy, kawałkami jak tlące się ciało, odpada aksamit i złocenia, i oto mamy już po prostu stary dom, od dawna wymagający remontu, żałosna maska nieudacznika, który lepiej zająłby się gospodarzeniem, zarabianiem pieniędzy, a nie myśleniem o upokorzonych i znieważonych całego świata…

Stanął przed podwyższeniem, na którym, tak jak położono ją w noc przed wyprawą, leżała wciąż zbroja. Wziął do rąk rodzinny hełm. Popatrzył na odbijające się w jego stalowym boku wykrzywione oblicze.

— Sancho, te rupiecie… Wrzucisz do worka i… Sprzedasz handlarzowi starzyzną. Pieniądze weźmiesz sobie w charakterze wynagrodzenia… Zasłużyłeś. A teraz…

I zaczął zdejmować ze ścian portrety. Szalony Kristobal, żądny zaszczytów i sławy Miguel, szlachetny Diego…

— Dulcynea jest martwa. A jeśli nie ma Dulcynei — po co to wszystko? Po co? Błoto dla błota? Poniżenie dla poniżenia? Poszukajcie innego durnia, dobrzy panowie i niech on, ten dureń, wyrusza ze szczenięcą radością w swój farce voyage. Ja, Alonso Kechani, nie jestem szalony. Mam zdrowy rozsądek i dobrą pamięć… Zostaję w domu, panowie!

Naśladowca Alonso Drugi i rozsądny Alonso Trzeci, i rewolucjonista Celestyn… Po to, żeby zdjąć jego portret, przydałaby się bardzo duża drabinka…

— Don Kichota więcej nie będzie, Don Kichot to tylko obrazek w starym podręczniku… Boże, jaki jestem teraz szczęśliwy, że nie mam syna. To dobrze, tak jest sprawiedliwie…

Gruchnął na bok stół. Obłamując nogi, Alonso zerwał z drugiej strony stołowego blatu portret Federico Odstępcy.

— Co bym powiedział swojemu synowi? Że jego ojciec był żałosnym głupcem? Że za nim stoją pokolenia przodków nieudaczników? Niee… Przekonano mnie. Długo i rozmaicie mnie przekonywano, ale teraz już…

Skrzywił się od ostrego bólu. Bolało, chociaż bardzo dziwnie, ale nie serce. Ból był w kręgosłupie — kiedyś widział, jak łamią grzbiet ogromnej ryby. Szczupaka…

Teraz będzie pełzał jak na wpół sparaliżowany pies, wlokący za sobą ciężkie tylne łapy.

Osunął się na podłogę. Gestem zatrzymał Sancho, który rzucił mu się na pomoc, Aldonza nie ruszyła się z miejsca, chociaż twarz jej była…

Lepiej nie patrzeć.

Wszystko jest na właściwym miejscu.

Don Kichot z przebitym kręgosłupem, Don Kichot — przerąbany łopatą robak…

Skrzypnęły drzwi. Alonso przerwał, na progu stała pobladła, niepodobna do siebie Feliza.

Milczenie.

Jak? Jak ona śmiała tutaj wrócić? Nie godzi się klęczeć przed służącą, na kolanach, powstrzymując jęk, Alonso podniósł się…

Dziewczyna zaczerpnęła tchu:

— Señor… Alonso. Przyszłam, żeby powiedzieć… Zaraz idę. Rzecz w tym, że Panchita tyle co… Ojczym znowu ją zbił… I Panchita tyle co… Tyle co powiesiła się.

Wstawał świt. Rano dwudziestego ósmego czerwca — świąteczny dla Kechanich dzień.

Panchity już wrócić nie można. Jasnowłosej, piegowatej dwunastoletniej dziewczynki, z kościstymi ramionami, spierzchniętymi wargami i niepewnym, przestraszonym uśmiechem. Dziecka, które zdążyło poznać głód, bicie, troszeczkę łaski od cioci Aldonzy, gorącą miłość do własnoręcznie wykonanej kukły — i ostatnie minuty w zaciskającej się, niezdarnie wykonanej pętli.

Gdzieżeś był, Don Kichocie?!

— Senor, panie mój — zdławionym szeptem powiedział Sancho. — Ależ… Pojedźmy. Ranek, słyszę jak przyzywająco rży w stajni mój Siwy… Pojedźmy! Bierzcie kopię, nakładajcie pancerz… Wszystko gotowe. W drogę… Wyruszymy w chłodzie poranka, potem wstanie słońce… I zobaczycie — jeszcze do wieczora zdążymy kogoś ocalić. Uratujemy! Wszystkich uratujemy! Więcej nikomu nie damy zginąć! Pojedźmy, mój Don Kichocie… Dalej, ubierajcie się… No!!

I Alonso, stąpając niczym lunatyk, ledwie unosząc nogi, zbliżył się niepewnie do rozłożonej na podwyższeniu zbroi.

— Dalej! — Mówił Sancho — No! Don Kichot powinien istnieć! Wszystko to głupstwa, całe to zamieszanie, zakładajcie swój hełm… Kto może nas zatrzymać, jakie przeszkody, jacy czarownicy, jacy wrogowie… Nikt nas nie zatrzyma! Zakładajcie hełm! Bierzcie kopię!

Alonso na sekundę stracił równowagę. Chwycił się rękami za skraj podwyższenia, pogroził niebu pięścią… Wyciągnął rękę, chcąc wziąć kopię…

Cofnął ją.

Wyciągnął w kierunku hełmu… Potrzymał go w rękach…

Upuścił.

— Toż to nie hełm — powiedział ze zdziwieniem. — To miseczka do golenia. Jakże ją założę? Do kogo będę podobny? Do stracha na wróble?!

Sancho chciał jeszcze coś powiedzieć, ale zamilkł, jakby ktoś mu zatkał usta.

— Nie wierzę — z przerażeniem powiedział Alonso. — Jakby zabrali mi wiarę. Wycięli jak migdałki. Nie mogę! Wszystko…

I upadł twarzą w stos rynsztunku i zapłakał.

Stała i patrzyła na dzieło rąk swoich.

Ten nowy, nieznajomy, złamany człowiek, nie mógł zrobić ani kroku, Sancho prawie na rękach zataszczył go na fotel. Coś tam mamrotał, obwieszczając, nakłaniając, powtarzając zacne kłamstwo o tym, że wszystko minie, że wyjadą później, trzeba odpocząć i dojść do siebie, że wszystko będzie dobrze…

I oto teraz wszystko, co mówił, stało się prawdą. Teraz, i tylko teraz, Don Kichot rzeczywiście jest martwy…

Don Kichot jest martwy i pokonany.

Don Kichot nigdy nie wyjdzie na drogę.

Nie będzie wygłaszał rozwlekłych przemówień o sprawiedliwości, nie będzie śmieszył swoimi wystąpieniami pastuchów i poganiaczy mułów, nie będzie prowokował dzierżących władzę do okropnych mistyfikacji…

I, co zrozumiałe, nikt już nie będzie mógł liczyć na pomoc Don Kichota. I tak było jej tyle, co kot napłakał, tej pomocy. ..

Świat bez Don Kichota.

Pustynia. Gorący wiatr, pękająca ziemia. Białe kości… I ścierwniki, ścierwniki na niebie, hordy ścierwników, dla wszystkich nie starczy zdobyczy…

Ten człowiek, skurczony w fotelu. Ten nowy, żałosny człowiek… Wszystko, co zostało z jej Alonso.

I co, teraz nic już nie można zrobić? Poprzedniego Alonso nie da się wskrzesić, jak nie da się wskrzesić Panchity?!

Aldonza zobaczyła, że stoi przed podwyższeniem, na którym była rozłożona zbroja. A obok walała się miseczka do golenia…

Która tak długo była sławnym hełmem, że grzech zostawić ją po prostu na podłodze.

Popatrzyła w oczy własnemu odbiciu, które spojrzało na nią z lustra polerowanej stali. I kiedy hełm legł na jej głowie, prawie nie odczuła jego ciężaru.

Napierśnik…

„Wierzę”.

Naramienniki…

Myślicie, że to śmieszne? Śmiejcie się. Głupia baba wyrusza w bohaterską wędrówkę? Wierzchem na Rosynancie? W rycerskiej zbroi?! W drogę, która i dla zdrowego mężczyzny jest ponad siły? Niedorzeczność?!

Odwróciła głowę — i spotkała się ze spojrzeniem Sancho.

Tak, giermek zupełnie oszalał, miał taki głupi wyraz twarzy, że nie wytrzymała i roześmiała się.

Wzięła do ręki kopię… Przymierzyła się do niej… Niczego sobie, ujdzie. Roznieść parę, trójkę olbrzymów — w sam raz.

Podniosła przyłbicę:

— Alonso… Wrócę. Rozumiesz… Cokolwiek by się tam działo, ale Don Kichot… Wybacz. Do zobaczenia, Alonso.

Sancho patrzył, jak Aldonza odchodzi…

Sancho patrzył, jak odchodzi na wędrówkę sławny rycerz Don Kichot.

Co to? Tragedia? Farsa?

Alonso także patrzył za nią. Patrzył, wstrzymał oddech.

Don Kichot odchodzi bez Sancho Pansy?!

Wygodnie usadziwszy w fotelu swojego biednego gospodarza, Sancho pospieszył do okna. Wyjrzał akurat w tym momencie, żeby zobaczyć, jak Aldonza wskakuje na siodło… Wskakuje lekko, nie zważając na wagę zbroi…

— Eh! — Wyrwało mu się. — A przecież taka baba z niej… Wybaczcie, gospodarzu, ale nie najlepiej prowadzi konia! Jej ojciec nie był dobrym jeźdźcem?

Alonso milczał.

Sancho w pośpiechu wytarł czoło rękawem:

— No tak… Uch…

Ruszył w kierunku drzwi. Zawrócił jednak. Opadł przed fotelem na kolana.

— No, jak wam, señor Alonso? Lepiej?

Alonso kiwnął głową.

— Señor Alonso… Ja… Baby są niekonsekwentne jak… Nie ma takiego stworzenia na świecie, żeby można było je z nim porównać. Wiosenny wiatr w porównaniu z kobietą jest pedantem, jest wzorem konsekwencji… Wiatromierz na dachu w porównaniu z kobietą — nudziarstwo. Honor gotowa jest poświęcić, żeby męża przy sobie zatrzymać… A kiedy mąż zostaje — to tak, jakby, wybaczcie, nie był jej wart… To zawiśnie kotwicą, to nadyma się żaglem — oto ona, kobieta… Gdzie tam tej Dulcynei do niej, wybaczcie mi te słowa, panie Alonso, ale wasza señora Aldonza miłej Dulcynei to by mogła prztyczka w nos dać… Mówią, gdzie diabeł nie może, tam babę pośle!

Sancho podniósł się z kolan. Pokłonił się, przycisnął rękę do serca:

— Nie wspominajcie mnie źle, señor Alonso… Wszystko będzie… Wszystko będzie dobrze. My szybko…

Podbiegł do okna. Rozepchnął ciężką ramę, zawisnąwszy brzuchem na parapecie, krzyknął na spotkanie słońca:

— Pani moja! Seño-ora! Zaczekajcie! Giermka zapomnieliście-e! Hej!

Machnął ręką i podchwyciwszy w biegu podróżny worek pospieszył siodłać Siwego.

Ból w kręgosłupie stępił się.

Szybko wszystko przejdzie.

To nerwoból.

Udało mu się podnieść. Pokuśtykał do okna…

Daleko, daleko na drodze majaczyły dwie, oddalające się figurki. Jedna wyższa, wierzchem na chudej szkapie. Druga bardziej krępa na brzuchatym ośle.

Nad ich głowami majaczyło, nadziewając na siebie nisko stojące słońce, ostrze długiej kopii.

Wyciągnął rękę.

Zdawało mu się, że dłoń jego rośnie i rośnie. Że zawisa nad wędrowcami — daszkiem, chroniącym ich od deszczu i gradu, i od ludzkiej podłości…

Wędrowcy oddalali się, i oto już dwa czarne punkciki widnieją na horyzoncie, a słońce nabiera siły, bije blaskiem po oczach.

— Kiedy przyszłaś do mojego domu — szeptem powiedział Alonso. — Kiedy nie przestraszyłaś się ani gniewu rodziny, ani kpin, ani pogłosek… Kiedy mi uwierzyłaś, kiedy mi zaufałaś… Kiedy dowiedzieliśmy się, że nie będziemy mieć dzieci, jednak podtrzymywaliśmy się nawzajem… Pamiętasz? Aldonzo. Wiesz… Wykupię u jubilera twój wisiorek i będzie czekał na ciebie. Aldonzo… Jeżeli nawet miłej iluzji wcześniej czy później nadejdzie koniec, a dobrymi chęciami wybrukowana jest droga w pie… Jednak nie znaczy to, że nie trzeba wierzyć w nic na świecie i nie życzyć nikomu pomyślności, że nie warto się nawet starać?! Niech nie będzie możliwości, żeby zmienić nasz świat na lepsze, ale jeśli nie będziemy się starać tego zrobić — nie jesteśmy warci tego niedoskonałego świata! A póki Don Kichot idzie po drodze… Jest nadzieja.

Zamknął oczy. Ciemnych punkcików już nie było widać, tylko droga, wiodąca za horyzont, niekończąca się pusta droga…

Wzeszło słońce — i zaszło słońce. I znowu wzeszło, cienie się skróciły i wzrosły znowu, i pożółkła trawa, i znowu się zazieleniła, i znowu pożółkła pod deszczem…

— Ludzie — powiedział Alonso szeptem. — Jeśli kiedykolwiek spotkacie Don Kichota…


Kurtyna
Загрузка...