OSTATNI, KTÓRZY WYSZLI Z RAJU

W pokoju komputerowym paliły się trzy przepisowe żarówki czterdziestowatowe.

Prawie wystarczały, gdyż od świetlistych znaków rysujących się na ekranach szła mocna, złota lub sinawa poświata; jedynie kartki z notatkami trzeba było zadzierać pod sam nos, żeby coś dojrzeć. Oszczędności energetyczne dotknęły też Uniwersytet w Maratheon, a niedawne cięcia budżetu uczelni dodały się do tych ograniczeń.

Przynajmniej w ciemnościach nie widać, że budynek wydziału potrzebuje generalnego remontu: nie widać brudnych ścian, szczelin w murach czy wiszących nitek pajęczyny, których nikt nie sprzątał, bo większość pracowników obsługi dawno już pozwalniano.

Graham Jager usiadł na wolnym stanowisku. Drewniany stołek kiwał się na wszystkie strony, grożąc, że lada moment rozsypie się. Przy sąsiednim stanowisku pracował profesor Ebahlom. Stary i tłusty, na uporządkowanym, zadbanym Grahamie sprawiał wrażenie niechluja: zawsze jakby w tej samej kraciastej koszuli flanelowej; zawsze rozchełstanej pod szyją i ukazującej skłębione siwo – czarne kudły na szerokiej piersi, przypominające futro; koszuli desperacko walczącej rozciągniętymi dziurkami od guzików, by spasłe brzuszysko Ebahloma zupełnie nie wylazło na wierzch. Przez rozłażące się poły koszuli i tak wyzierały gęste włosy porastające brzuszysko profesora. Wrażenia włochatości dopełniała broda: choć przystrzyżona, wyrastała niemal spod samych oczu starego i nawet wąskimi szlaczkami łączyła się z brwiami. Jednakże wyżej włosy Ebahloma szybko rzedły, odsłaniając masywny czerep z mocno sklepionymi łukami nad oczyma i idącym przez środek, nieznacznym karbem kostnym. Całą tę okazałą, śniadą łysinę gęsto pokrywały czarne piegi. Jak to emigrant, Ebahlom sączył tajemnicze wonne ziółka, które wcześniej zaparzył w swoim biurze; też jak emigrant zajmował się astrofizyką.

Graham skinął przyjaźnie.

– Od paru dni nie biegałeś przed śniadaniem – zauważył Ebahlom. Zawsze lubił ględzić, w sumie było to przyjazne, ale męczące; również bieganie w towarzystwie stękającego, sapiącego i nieustannie gadającego Ebahloma było męczące. Graham zwykle starał się go unikać, chociaż nie zawsze było to możliwe.

– Złapałem wirusa. Przeziębiłem się, Gino – odpowiedział.

Ebahlom skinął głową, nie przestając patrzeć w ekran. Oznaczało to, że zbyt pochłania go praca i nie zamierza rozpoczynać pogawędki. Jego krótkie, masywne palce wprawnie biegały po klawiaturze. Graham dotąd nie nauczył się pisać dziesięcioma palcami i zazdrośnie łypał na tempo pracy Ebahloma. Zauważył, że wierzch dłoni tamtego porastają gęste, czarne kudły. Na palcach, nawet koło paznokci, miał siwo – czarne kępki szczeciny.

Przy sąsiednim stanowisku usiadł Heevers z wydziału biologii. W ramach oszczędności, a także dlatego, że stale ubywało sprawnych komputerów, wszystkiej jeszcze czynne zgromadzono w jednym pomieszczeniu. Zwykle tworzyła się długa kolejka oczekujących naukowców, ale około północy na ogół można było znaleźć wolne stanowisko.

Słabo syknęła otwarta przez Jagera puszka coli. Dała się pić, ale miała wstrętny, metaliczny posmak rozkładającego się opakowania. Odkąd ekolodzy wymogli szerokie stosowanie opakowań przyjaznych dla otoczenia, puszki robiono z blach szybkokorodujących. Opakowania przyjazne dla otoczenia przestały być przyjazne dla użytkowników.

Ebahlom sapał i stękał, pracując. Widać, były to jego nieodłączne odgłosy. Przez aromat ziółek przebijał się nieznaczny sztych zapachu jego potu.

Bardzo wysoki i nieprawdopodobnie suchy jak tyka, Heevers pośpiesznie chłeptał gorzką kawę z rozłażącego się papierowego kubka. Każdy z nich pił, by pokonać ogarniającą senność i jak najefektywniej wykorzystać cenne minuty przy klawiaturze. Jager już rano wykorzystał dzisiejszą kartkę na kawę i teraz musiał wysadzić się na colę. Heevers też był łysy jak Ebahlom, ale bez tej rozległej masywności; jego mała, różowa łysina wystawała spomiędzy rzadkich, płowych, piórkowatych kosmyków, jak głowa sępa. Ten, dla odmiany, obdarzał Jagera smrodem swoich przepoconych po całodziennej pracy skarpetek. Przy wejściu utworzyła się już kolejka kilku oczekujących osób; rozmawiali półgłosem.

Chytrusów, którzy przewidują pustki w pokoju komputerowym w nocy, było coraz więcej. W kolejce rozmawiano o kolejnej podwyżce cen biletów komunikacji miejskiej; codzienna „Maratheon Chronicie” także podrożała o kolejne dwanaście dolarów.

Jager starał się pracować jak najszybciej. Każda minuta pracy obciążała jego i tak już mocno okrojony grant naukowy. Dobrze, że armia nadal interesowała się badaniami powierzchni metali. Dzięki temu jego zespół mógł jeszcze jako tako funkcjonować, podczas gdy wiele innych grup praktycznie zaprzestało badań naukowych. Rozpędzał się w pracy.

Sporządzał roczny raport ze swoich wyników. Za tydzień mieli po odbiór przyjechać szefowie Narodowej Akademii w towarzystwie nieodłącznego ”ucha” z Rady Naukowej Uniwersytetu, może też kilku oficerów z lotnictwa, albo nawet jakiegoś jajogłowego z Sił Przestrzennych.

Jager wprawnie kreślił rysunki i tabelki. Normalnie nie użyłby do tego komputera, ale papier i ołówek, lecz roczny raport decydował o dotacjach na rok przyszły, dlatego musiał wyglądać korzystnie, bez względu na koszty.

Nagle rozległ się żałosny pisk, a obraz na ekranie zbiegł się w złocisty punkt i zniknął.

Zrobiło się całkiem ciemno. Rozległy się przekleństwa. Ktoś zaklął, ktoś zapalił zapałkę. Ze skrytki bezpieczeństwa wydobyto kilka ogarków i zaraz się rozjaśniło. Nie było wiadomo, czy to awaria, czy może nowe oszczędnościowe ustalenie rektora.

– Idziesz na przystanek czy jeszcze popracujesz u siebie w biurze, Graham? – rzucił Heevers;

– Pewnie zgasło na całym campusie. Idę do domu, wyspać się. Oczy mnie bolą, nie chce mi się ślęczeć przy świeczce. Zresztą ta cola nic nie pomogła, Joften.

– Pewnie bezkofeinowa. Nalewają do takich puszek, jakie mają na składzie, i potem tylko biją pieczątkę z informacją, co jest w środku. A taka pieczątka ściera się w transporcie – zauważył Heevers.

Ebahlom spokojnie, przy świetle świec kończył swoje ziółka. Jager naciągnął na siebie połataną, plastikową kurtkę, Heevers używał solidnego waciaka. Trzeba było uważać, bo od tygodnia wspólna praca słońca, wiatru i mrozu przykryła cały campus uniwersytecki szklistą, lodową pokrywą. Heevers ślizgał się i stukał butami, w które ponabijał od spodu szereg pinezek. Jager dwa lata temu zrujnował się na wysokie, watowane walonki o głęboko karbowanej podeszwie i dzięki temu szło się mu znacznie lepiej. Co parę kroków musiał czekać na Heeversa. Przystanek autobusowy był niemal dokładnie na przeciwnym krańcu campusu, co budynek fizykochemii, gdzie mieścił się pokój komputerowy.

– Wiesz, że emigrantki mają po sześć sutek? – rzucił Heevers. – Miałeś już jakąś?

Jager nie odpowiedział. W milczeniu wzruszył ramionami. W jego życiu nie było obecnie miejsca ani na emigrantkę, ani na żadną inną kobietę. Od pięciu lat, od wypadku Jeanette. Heevers zorientował się, że popełnił gafę.

– Większość z nich ma ogony. I to zarówno kobiety, i jak mężczyźni. Słyszałeś o tym?

– Heevers mówił, jakby ogłaszał sensację. Dla Jagera było oczywiste, że biolog powinien znać takie fakty. A praca w nauce przyzwyczajała do większych sensacji. – Ten nasz Ebahlom jest porośnięty sierścią jak zwierzę.

– Kto? Gino? – obudził się Jager. – To są zwyczajne kudły, ludzkie, a nie sierść.

Chociaż nawet szyję ma zarośniętą.

– Naprawdę nazywa się Addahlabgin, a Gino to ledwie końcówka.

– Barbarzyńskie imię, tak jak i wygląd – zgodził się Jager.

– Ale facet jest błyskotliwy jak piorun – dodał po chwili.: – Prawie wszyscy teoretycy potracili granty, a jemu dalej płacą.

– Są lepsi od niego. Może ma znajomych w Akademii… Emigranci pchają się do nauki i popierają nawzajem, szczególnie obsadzili astrofizykę i astronomię.

Ma specjalny grant z Sił Przestrzennych.

Już obaj trzęśli się z zimna. Na bezchmurnym niebie jaśniał lodowato księżyc. Mróz leciutko przytrzymywał nozdrza, jakby chciał, żeby się skleiły.

Przystanek autobusowy, do którego wreszcie dotarli, był pusty. Większość profesorów mieszkała w bursie na terenie campusu i tylko pięćdziesięciu kilku młodszym uniwersytet wynajmował pokoje na mieście. Uniwersytet pokrywał jedynie część kosztów pokoju oraz dostarczał kupon tylko na jeden przejazd autobusem dziennie. Jager godził się na to, gdyż o pracę w nauce było coraz trudniej, a uzyskanie miejsca w bursie oznaczałoby usunięcie któregoś ze starszych kolegów, gnieżdżących się w pojedynczych pokojach z całymi rodzinami. Jedynie w przypadku śmierci któregoś z profesorów rodzina musiała zwolnić pokój, a na to miejsce wprowadzał się ktoś z listy oczekujących. Nazwisko Grahama było gdzieś tak w trzech czwartych tej listy.

Obaj z Heeversem niecierpliwie oczekiwali na spóźniający się ostatni, nocny autobus.

Heevers wysiadał pięć przystanków wcześniej, więc płacił nieco mniej za bilet, Graham płacił więcej. Heevers wyprzedzał go również o kilkanaście miejsc na liście oczekujących.

Studentów nie stać było na autobus, więc gdy tylko było dość ciepło, chodzili pieszo lub jeździli rowerami. Na przystanku nie czekał żaden z nich, widocznie tej nocy dla studentów było jeszcze wystarczająco ciepło.

Heevers próbował ostrożnie przytupywać – ostrożnie, żeby nie runąć na upstrzoną wmarzniętymi niedopałkami lodową skorupę. Graham starał się oddychać wyłącznie nosem, by nie doprawić przeziębionego gardła. Gapił się na rzesze gwiazd na nieboskłonie. Ich gęstszą wstęgą zaznaczała się Droga Mleczna.

– Wokół jednej z nich krąży Heddehen – zauważył.

– Jeśli to prawda, co mówią, to już jej nie widać – poprawił Heevers. – Podobno niedługo przestaną przylatywać. Czytałem w dzisiejszej ”Chronicie” – zakończył. Fakt, że stać go na kupowanie gazet codziennie, a nie tylko sobotniego numeru z programem telewizji, świadczył o niezłych dochodach. Heevers nie musiał się chwalić: był przecież profesorem trzeciej rangi, a Graham ledwie piątej.

Ale nawet to nie pomogło mu w przedterminowym uzyskaniu pokoju w bursie… – pomyślał złośliwie Graham.

Wokół otworów włóczkowej kominiarki Heeyersa tworzyły się białe sople.

Wreszcie zza zakrętu wywlókł się parskający i sapiący, rozklekotany autobus.

Żeby tylko do reszty nie zepsuł się po nocy, bo kto go naprawi – pomyślał Graham. – Przynajmniej w środku będzie ciepło, chociaż pewnie będzie śmierdziało spalinami.

II

Graham był raz w przestrzeni kosmicznej. Piętnaście lat temu, Jako rekrut o dobrych warunkach fizycznych i wysokim ilorazie inteligencji został powołany do oddziałów specjalnych B, Sił Przestrzennych – takich komandosów kosmicznych.

Przeszedł twarde szkolenie: sześć miesięcy męki w pyle, gorącu, pocie lub przeciwnie – w przerażającym mrozie; następne sześć miesięcy nauki zabijania gołymi rękami, bronią białą lub palną, używania najróżniejszego sprzętu. Gdyby miał więcej szczęścia i dostał się do oddziałów specjalnych typu A, nauczono by go może nawet kierować promem kosmicznym.

Niestety, odpadł przy selekcji i usiłowano z niego zrobić jedynie sprawną maszynę do zabijania. To też się nie udało: Graham nie przejawiał szczególnego zainteresowania ani zabijaniem, ani służbą zawodową i nie robił należytych postępów. W czasie ćwiczeń starał się oszukiwać i ruszać jak najmniej, co owocowało coraz gorszymi wynikami sprawdzianów, W końcu wyrzucono go w ogóle. Jednakże wyniósł z armii znakomitą formę fizyczną, przynajmniej do czasu aż nie sflaczał; wprawdzie nie spasł się ani nie wyłysiał, ale lata spędzone za biurkiem zniszczyły jego muskulaturę.

Jeanette uważała, że miał duszę myśliciela, nie wojownika. Z twardej służby w oddziałach specjalnych typu B zostało mu tylko to, że czasami, gdy jeszcze żyła Jeanette i razem nudzili się przed telewizorem, – gdy na ekranie ukazał się jakiś młody, utalentowany oficer Sił Przestrzennych, w Grahamie odżywało wspomnienie i wołał:

– Przecież to Don Aziz. Był w naszym plutonie.

Albo gdy pokazali jakiegoś groźnego generała o siwych skroniach, Graham mówił:

– Ale spierniczał ten Michaelis. Pamiętam go, gdy był jeszcze majorem.

Kiedyś Jeanette spytała go wprost, dlaczego nie został w armii. Właśnie w telewizji pokazywano podniosłą uroczystość odznaczenia wyróżniających się oficerów.

– Widzisz, w armii naprawdę ważny jest ten, co ordery wręcza, a nie ten, co ordery otrzymuje – powiedział Graham, celując palcem w ekran. – Siedzi za biurkiem i tylko wstaje, żeby jakiemuś młodemu napaleńcowi wręczyć order. Ale żeby siedzieć za biurkiem, musiał wysłać na śmierć wielu młodych napaleńców. Ja nie musiałem nikogo wysyłać na śmierć, żeby móc potem siedzieć za biurkiem.

Z armii wyniósł też wspomnienie lotu w przestrzeń. Przylatywał kolejny statek z Heddehen. Wtedy jeszcze przejmowano je gdzieś tak w okolicach orbity Marsa, a z Ziemi podrywano przynajmniej ze cztery promy.

Tak się jakoś złożyło, że przylatywały naraz dwa statki, czy może część oddziałów specjalnych brała udział w tłumieniu powstania w Nowym Jorku, a może było to po prostu czyjeś niedopatrzenie. Dość, że niedoszkolony oddział zaokrętowali na leciwy prom ”L. B.

Johnson”. Wprawdzie upłynęło już wiele lat od przyłączenia Kanady, ale Graham wolałby lecieć na startującej z sąsiedniego stanowiska ”Manitobie”. Zapakowali ich pięćdziesięciu dwóch do pasażerskiej kapsuły promu. Na orbicie do akcji nadawało się czterdziestu.

Pozostali, zarzygani, zaszczani bądź zasrani, by nie splamić na dodatek honoru sił specjalnych typu B, spędzili akcję na orbicie, nie odpinając pasów foteli kapsuły pasażerskiej promu.

Statek Heddenich miał symulowaną wirową grawitację, tak że na jego pokładzie stale dokuczały mdłości. Każdy z oddziału dostał po kartoniku tabletek środka przeciwwymiotnego. Mieli opanować ten statek, sprawdzić, czy przybysze nie mają wrogich zamiarów, i pomóc przy przeładunku: podobno większość ładowników statku była uszkodzona i Heddeni przesiadali się na podstawione promy pasażerskie – tysiąc osób, jeden prom.

Gdyby Heddeni mieli jakiekolwiek wrogie zamiary, nie wpuściliby po prostu załogi promu na pokład swojego statku, więc akcja była pozbawioną sensu. Z pewnością myślało tak nawet dowództwo, ponieważ podstawiono nieuzbrojone, niezdolne do samodzielnego desantu jednostki, jak ”LBJ” czy ”Manitoba ”; niestety, nie myśleli tak niektórzy elewi z sił specjalnych typu B. Doprowadziło to do tragedii: gdy statki połączyły się i żołnierze przeszli do środka, elew Burton otworzył ogień do nadbiegających Heddenich. Zaraz obezwładnił go jego własny sierżant, ale Burton zdążył ciężko zranić jednego z Heddenich. Tamten dostał ze cztery kule. Graham pomagał sanitariuszowi opatrzyć obcego. Tamten był stary, pomarszczony i całkiem łysy, przy każdej dłoni brakowało mu po kilka palców. Przez szary, samodziałowy kubrak szybko przesiąkały czerwone plamy krwi. Widać było, że nie pociągnie długo. Głupio było tak spojrzeć w oczy facetowi, który po setkach lat podróży w stalowym pudle, za którą zapłacił tylko paroma palcami, umierał przed samą metą, zastrzelony przez niedoszkolonego komandosa – idiotę.

Potem przybiegła dziewczyna Heddeni, chyba córka tego umierającego. Też w szarym kubraku, też zupełnie łysa. Uklękła obok starego i jakoś tak, ni to prosząc, ni to żądając, gestem przejęła jego głowę w swoje dłonie. Miała śniadą cerę, szerokie kości policzkowe i trochę za szeroki nosek. I przepastny błękit oczu, jaki czasami bywa błękit nieba, którego dawno, a może nigdy nie widziała. Zaraz ten błękit spłynął łzami. Jej piękną twarz wykrzywiał boleśnie zrozumiały grymas: ”dlaczego?” Nie powiedziała słowa, bo przecież nie zrozumieliby się. Graham, oczywiście, nie odpowiedział; zresztą, gdyby oboje mówili tym samym językiem, też nie miałby nic do powiedzenia. Czuł to, czego nie da się opisać, i naprawdę właśnie to spowodowało, że potem zrobił wszystko, by wycofać się z sił specjalnych typu B, choć to, co przeżył nieco później, było porównywalne. Nie powiedział słowa, ale z jego oczu lały się łzy, chyba pierwszy raz, odkąd stał się mężczyzną.

Potem Heddeni odciągnęli dziewczynę i zabrano ciało starego. Incydent jakoś udało się załagodzić. Dowódcy Heddeni łatwo wykazali zrozumienie albo byli zbyt pasywni by zareagować, albo jedno i drugie…

Potem Graham przeżył przesiadkę przybywających: wlokący się nieskończenie sznur łysych kalek idących o kulach bądź wiezionych przez innych na wózkach. Przez przestrzeń wędrował naród, do celu dotarły jego okaleczone resztki. Graham kurczowo ściskał w garści pistolet maszynowy zaopatrzony w granatnik, a jednocześnie czuł, że gdyby powiedział choć jedno słowo, wybuchnąłby płaczem. To było inaczej niż kilkanaście minut wcześniej, kiedy łzy ściekały jakby wbrew woli. Był wdzięczny dowódcy, że tamten milczy, chociaż może on też na siłę powstrzymywał łzy.

To potworne, masowe okaleczenie było wynikiem technologii: Heddeni, aby umożliwić przetrwanie podróży międzygwiezdnej, zastosowali skomplikowane przystosowanie chemiczne, a potem zaawansowaną dehydratację – suszenie ciała. Dopiero po takim przygotowaniu pasażerów ochłodzono, by zapadli w sen. Podobno wielokrotnie próbowali różnych metod i dopiero to rozwiązanie zapewniło wystarczający sukces. Tylko wystarczający. Oznacza to setki utraconych ramion, nóg, palców, uszu czy nosów.

Dehydratowane kończyny nie zawsze przyjmowały wodę na powrót, coś niedobrego działo się z odwodnioną tkanką. Trzeba było przeprowadzać dziesiątki amputacji, setki. Robili to lekarze Heddeni: najpierw na sobie nawzajem, potem, gdy mieli już dość siły, na innych; szybko, by nie dopuścić do zakażeń.

Bardzo wiele zależało od transportu. Były transporty, w których niemal wszyscy dotarli cało. Transport, który odbierał Graham, należał do najgorszych. Jak się dowiedział, ponad osiemdziesiąt sześć procent okaleczonych.

Sprawnie podchodziły promy pasażerskie. Każdy na tysiąc osób. Dokładnie wyliczona ilość powietrza, dokładnie wystarczająca, aby zejść z orbity na lądowisko. A potem dla przybyłych radosny szok: błękitne niebo, żółte słońce, dźwięki, zapachy – wszystko to, co może dać planeta.

Potem dowiedział się, że oni wszyscy wyłysieli od radiacji, że nie było to typowe.

Jeszcze przez długi czas emigranci kojarzyli mu się z łysymi, kalekimi ludźmi, pomimo że większość z nich była kudłata nad miarę.

Gdy głosowano poprawkę do konstytucji, przyznającą Heddeni prawa ludzkie, głosował za. Gdy głosowano zakaz obraźliwej nazwy Heddeni i zastąpienie jej słowem „emigranci”, głosował za.

III

Przerwa w dostawie prądu do uniwersytetu trwała trzy dni. Został ponownie włączony akurat w takim momencie, by Graham w największym pośpiechu zdążył ze swoim sprawozdaniem. Raport spodobał się: fundusze na rok przyszły zostały ścięte zaledwie o trzydzieści procent. Wystarczało na funkcjonowanie grupy i jeszcze zostawało na zatrudnienie jednego studenta albo na zakup jakiejś aparatury. Zakup nie wchodził w grę, bo od kilku lat na rynku nie było nic interesującego. Za to kandydatów na studentów było pod dostatkiem. Jeszcze tylko ludzi nie brakowało w tym kraju.

Grant Gino Ebahloma, jako jedyny, nie został ani trochę ograniczony. Dzięki temu stary emigrant stał się raptem najlepiej opłacanym profesorem na całym Uniwersytecie Maratheon.

– Mówiłem ci, że emigranci tworzą mafię – powiedział Heevers, przełykając swoją porcję kaszy z kapustą, gdy spotkali się kiedyś na stołówce dla profesorów. W całym pomieszczeniu unosił się nieprzyjemny, ciężki zapach rozgrzanej kapusty kiszonej.

– Popierają się, gdzie tylko mogą. Spróbuj pracować jako astrofizyk czy astronom, czy ewolucjonista – w mojej branży – i nie być emigrantem. Zaraz cię wykończą. Nie masz żadnych szans. Trzeba wreszcie coś z tym zrobić.

Graham wybierał skwarki, rozgryzał, wysysał tłuszcz i połykał suchą skorupkę.

Następnie starannie mieszał kaszę ze stopionym smalcem. Lubił skwarki. W stołówce dla studentów wszystkich rang podawali kaszę bez omasty.

– Właściwie ten cały kryzys zaczął się, odkąd przylecieli ze swojego zasranego kosmosu.

– Oni przylatują już przynajmniej od stu dwudziestu lat, Joften – wtrącił Graham. – A nawet ja pamiętam, jak jeszcze nie było kryzysu. Jeszcze dwadzieścia lat temu każdy ich statek przejmowała eskadra pięciu naszych promów. A jeszcze wcześniej, pamiętam, jak mój ojciec miał własny samochód. Uruchamiał go w każdą niedzielę i wyjeżdżaliśmy poza miasto.

– Akurat z tymi promami to bardzo dobrze. Loty kosmiczne były cholernie kosztowne.

Kogo było na to stać? I to tylko po to, żeby ich komfortowo zwozić z orbity na Ziemię. Bez sensu. Niech sami troszczą się o siebie, jeśli chcą u nas mieszkać.

– Podobno Republika Środka ma trzy albo cztery działające promy. Jeden z nich stacjonuje tuż za granicą, w Kalifornii.

– Pewnie przez to głodują: ryż i woda, i znowu ryż i woda, i tak w kółko… – roześmiał się Heevers.

– Przynieś mi budyń – dodał, widząc, że Graham zbiera się z pustym talerzem. Podał mu dzisiejszą kartkę na deser.

Graham nie lubił tego zwyczaju Heeversa, ale posłusznie przyniósł dwa talerze z szarą, półpłynną, gorącą masą.

– Wiesz, wśród profesorów zawiązuje się taki komitet – powiedział Heevers, łypiąc na Grahama. – Chodzi o lepsze kontrolowanie poczynań emigrantów. W przeciwnym razie oni nas zjedzą z kopytami… – Uśmiechnął się blado. – Wpadnij na któreś zebranie. Co wtorek, w świetlicy w bursie.

Graham odmruknął coś niewyraźnie.

IV

Graham kimał na siedzeniu pierwszego porannego autobusu. Było bardzo ciepło; ogłuszał klekocący silnik wozu. Pokrywa silnika we wnętrzu autobusu podrygiwała i podskakiwała w takt podrygów i podskoków kół na dziurawej drodze.

Wypadało dojeżdżać na uniwersytet pierwszym autobusem, a wracać ostatnim.

Wprawdzie profesorowie mieli nienormowany czas pracy, ale Rada Naukowa mogła ograniczyć grant na badania, jeśli naukowiec nie wykazywał należytego zaangażowania. Poza tym należało być w pracy równo z tymi mieszkającymi w bursie. Codziennie trzeba było udowadniać, że gorsze warunki zakwaterowania nie obniżają wydajności pracy.

Graham uważał, że to idiotyczne, bo o jakości jego wyników decyduje pięć czy sześć dobrych pomysłów, które powinien mieć w ciągu roku. A dobry pomysł mógł przyjść obojętnie: czy przy biurku, czy w łóżku przed zaśnięciem, czy w kąpieli, albo nawet na sedesie. Graham, pomimo że uważał te zwyczaje za idiotyczne, respektował je bez sprzeciwu.

Przynajmniej potem, po dwugodzinnym pozorowaniu pracy, można było zdrzemnąć się za biurkiem. Oczywiście, bez opierania głowy o blat; Spanie na siedząco było trudne, ale nie niemożliwe. Przed świtem Graham nie był w stanie pracować, a kartkową kawę, jak mógł, starał się oszczędzić na noc, na piętnaście minut pracy przy komputerze, które można było wystać w kolejce.

Godzinę po świcie było śniadanie, ale wcześniej trzy okrążenia campusu truchtem.

Graham marzł, nie był odporny na zimno, ale profesor powinien udowadniać swoją sprawność fizyczną.

Znów otrzeźwiał na siedzeniu autobusu. W mijanych, małych, drewnianych domkach, w większości przypominających rudery, paliły się światła. Z reguły w jednym pokoju – elektryczne, w innych charakterystycznie pełgały kaganki. Z domów wylęgały jakieś niezdarne poczwary, pozawijane, zakutane w pledy, kufajki, waciaki. To studenci szykowali się do dwugodzinnego marszu na uniwersytet lub do godzinnej jazdy na zardzewiałych, skrzypiących rowerach.

Gnieżdżą się w tych swoich norach, suterenach, w małych, zbitych ze sklejki boksach – pomyślał Graham. – Co ich ciągnie do uniwersytetu? Wcześnie rano ćwiartka chleba albo miska ryżu – dobrze, że Republika Środka jeszcze chce nam ten ryż sprzedawać – do tego garnek herbaty albo osłodzonej wody, albo tylko gorącej wody. Cały dzień na campusie – tam rzeczywiście może być ciekawie, można nawet poszpanować i kupić puszkę coli, potem na wieczór to samo żarcie, może jeszcze puszka grochu z boczkiem co trzeci dzień, jeszcze szklanka albo dwie samogonu, albo, jak kto woli, działka haszu, którego setki ton przenikają przez nieszczelną, południową granicę, parę godzin chorego snu i od nowa. Co ich ciągnie?

Nie bez powodu pomyślał o studentach. Miał dziś wybrać kogoś do swojego programu. Właściwie już wcześniej wstępnie przesiał teczki. Zdumiewała liczba kandydatów emigrantów. Trzy czwarte wszystkich zgłoszeń. Dlaczego tak się pchają do nauki? – Pieniądze żadne. Możliwości zatrudnienia jeszcze gorsze niż w biznesie.

Graham wybrał dwie teczki: Najlepszą ze wszystkich, emigrantkę, Agnes Hawahhahenne (okropne nazwisko!), która miała znakomite opinie i najlepszą średnią ocen, a ponadto była studentką pierwszej rangi (a Graham mógł oczekiwać, że do profesora piątej rangi, jak on, zgłosi się student co najwyżej trzeciej rangi, nie wyższej). Niestety, Agnes Hawahhahenne była dość stara, nawet jak na studentkę pierwszej rangi; miała trzydzieści dwa lata. Drugim kandydatem był najlepszy spośród swoich, Kennedy Hsiu, student trzeciej rangi, który w papierach napisał, że przeniósł się do Ameryki z Republiki Środka.

Jak to się dzieje, że pomimo zamkniętej granicy tak wielu młodych ludzi przekracza Góry Skaliste i studiuje w Ameryce, a ze Zjednoczonej Europy pomimo otwartych granic nie przyjeżdża nikt – zastanawiał się Graham. – Widać sami robią lepszą naukę i nie ciągnie ich do naszego dziadostwa. Nadęci skurwiele!

Jednak autobus się zepsuł. Jager musiał pokonać piechotą ostatni przystanek do uniwersytetu.

Hsiu mówił bardzo słabo po amerykańsku: cicho, niewyraźnie; brakowało mu słów.

Trudno było go zrozumieć. Graham nie miał też pewności, czy aby tamten go rozumie.

Ostatecznie facet ledwie pięć lat temu przeniósł się do Ameryki. Dla porządku, zapytał go, dlaczego interesują go te badania i cierpliwie wyczekał, aż Hsiu wystęka, co urzekło go właśnie w fizykochemicznych badaniach powierzchni metali. W zasadzie nie było wątpliwości: studenci z Republiki Środka by li solidni, uporządkowani, systematyczni.

Pracowali wytrwale jak woły. Dla formalności powiedział panu Hsiu, że ostateczną decyzję ogłosi za dwa dni, chociaż panna Agnes nie raczyła się zgłosić.

Zabrał się za żmudne przeliczenia. Mozolnie kręcił korbą ręcznej maszyny rachunkowej. Użycie komputera było zbyt kosztowne, by wykonywać na nim zwykłe, dzienne rachunki. A zresztą o tej porze nie dopchałby się pewnie do Stanowiska.

Przyszła po godzinie, usiadła bez pytania na krześle obok Grahama, po tej samej stronie biurka co on i zamiast przywitania lekko skinęła głową. W długim, czarnym płaszczu, głęboko nasadzonym na czoło, zasłaniającym włosy wełnianym berecie i zawinięta pod brodę długaśnym, brunatnym szalikiem. Miała dość szerokie kości policzkowe, nieznacznie skośne oczy, które często mrużyła i nieco za szeroki nosek. Jej poowijana, zakutana twarz sprawiała wrażenie pucołowatej, ale taka nie była.

– Agnes Hawahhahenne – powiedziała, nieco rozplątując szalik. Rozpięła parę guzików skorupowatego płaszcza.

– Domyśliłem się. Spóźniła się pani godzinę – mruknął Graham.

– Pomyślałam, że najpierw przyjdzie pan Hsiu i będzie załatwiał sprawę około godziny, jak u każdego profesora – Agnes leciutko sepleniła, nieznacznie akcentując spółgłoski szeleszczące. Jakoś tak inaczej je wymawiała; Marszczyła przy tym skórę przy nosku i pod oczyma, co zapalało świetliki w jej zmrużonych oczach.

– Skąd pani wiedziała o panu Hsiu? – zdziwił się Graham.

– Od tygodnia po campusie krążą legendy o tym, że profesor Jager szuka studenta na nowy program – prychnęła. – Trudno było nie wiedzieć. – Jej logika przytłaczała.

– Dlaczego tak późno zaczęła pani studia? – zadał nieuniknione pytanie.

– Wcześniej pracowałam, żeby oszczędzić pieniądze na studia. Z pewnością widział pan w moich personaliach, że studia rozpoczęłam dopiero w wieku dwudziestu trzech lat.

Musiałam utrzymywać rodzinę.

Wbrew woli zdumienie wylazło na twarz Grahama.

– To znaczy starego ojca… – dodała z ironicznym uśmiechem.

– Macie okropnie trudne nazwiska – spróbował być miły Graham. – Hawahhahenne.

– Ależ to znaczy zwyczajnie: Córka Ewy – powiedziała. – Tak jak u was Johnson, to syn Jana. Mężczyźni z mojej rodziny, dziadek, tata czy brat, gdybym go miała, nazywaliby się Hawahhahelli, czyli syn Ewy.

Ściągnęła z głowy wysoki, wełniany beret i rozsypały się jej kędzierzawe, brązowawe włosy. Była szatynką. Śniadą cerę miała jaśniejszą niż etniczny Azjata, Hsiu.

– Ciepło tu – powiedziała, tonem wyjaśnienia.

– Rozumie pani, że przy pani średniej ocen i rekomendacjach, Hsiu nie ma żadnych szans?

Wtedy po raz pierwszy Graham ujrzał, jak rozszerzają się jej oczy i otwiera się błękit w nich ukryty.

– Mogę wycofać swoje podanie. Ja rozumiem, że obecnie zbyt wielu emigrantów zatrudnia się na uniwersytecie… – powiedziała.

– Bez sensu, proszę pani. To – jest mój problem, nie pani – warknął Graham.

Spuścił głowę nad notatkami. Potrzebował chwili do namysłu.

– Czy powinnam sobie pójść? – zapytała, tłumocząc się na nowo czapką i szalikiem.

– Proszę przyjść za dwa dni – patrzył za nią, gdy wychodziła. Ruszała się z gracją mimo sztywnej skorupy płaszcza. Kogoś mu przypominała. Szybko spuścił głowę, bo mogła się odwrócić, a nie chciał, by zauważyła, jak głęboko trafiły go dwa błękitne ostrza jej spojrzeń.

Później, ślęcząc nad hałaśliwym kręciołkiem do liczenia, skojarzył: ta twarz, ten kolor oczu, gdy wreszcie przestała je mrużyć, nawet ten nosek – to tamta dziewczyna sprzed lat, rozpaczająca nad umierającym ojcem. Tylko tamta była łysa i dlatego potrzebował aż dwóch godzin, żeby dojść do tego. A może tak nie było, tylko on chciał dostrzec takie podobieństwo, dość że do wieczora praca szła jak z płatka.

VI

Wiedział, co ma zrobić, ale nie było to miłe. Swoją wypowiedź starannie ułożył w pamięci, chociaż wiedział, że i tak powie co innego niż zaplanował:

Budynek wydziału fizyki wznosił się na skraju campusu. Dolegał do muru, którym kiedyś otoczono cały campus uniwersytecki; wtedy gdy rozpętała się plaga uniwersytetów: fala napaści, rabunków i kradzieży mienia. Obecnie aparatura nie stanowiła jakiejkolwiek wartości dla rabusiów, bo mało kogo było stać na prąd do zasilania komputera, a co dopiero na sam komputer, i plaga skończyła się. Mur w wielu miejscach zwalił się, w innych poodpadał tynk. Wszędzie śnieg poprzecinany był ściegami wydeptanych, codziennych ścieżek. Ścieżki to wznosiły się, to opadały, przecinając płaskie wzgórki i dolinki – obecnie przysypane śniegiem, stare, dobrze osiadłe kupy gruzu, przykrywające ruiny jakichś zabudowań; których przeznaczenia już nikt nie pamiętał: Może były to jakieś baraczki gospodarcze, może magazyny, czy może warsztaty?

Graham ślizgał się i potykał w wydeptanych kiedyś w topniejącym śniegu, a następnie zamrożonych głębokich śladach.

Budynek wydziału fizyki rozlatywał się, nawet bardziej niż inne, co Graham stwierdził z satysfakcją: tynk odpadł już w dominującej większości; W różnych kierunkach mur przecinały szczeliny, niektóre tak szerokie, że aż cegły na brzegach były przesunięte.

Wewnątrz, na ciemnych korytarzach, cuchnęło charakterystycznym, obrzydliwym zapachem kloszarda. Choć może to tylko przesiąknięty moczem mur tak cuchnął.

Widocznie jakiś bezdomny opłaca się portierowi i tu nocuje – pomyślał Graham. – U nas, na chemii, taka rzecz byłaby nie do pomyślenia. Toaleta jeszcze działa.

Biuro Ebahloma znajdowało się na drugim piętrze, jedne z dziesiątek identycznych drzwi w korytarzu oświetlonym żarówką wiszącą na drucie. Różniły się tylko dużą, świeżą plamą czarnego tuszu na brązowym, odpryskującym lakierze.

Ebahlom siedział za wielkim biurkiem otoczony stertami notatek. Coś mozolnie liczył.

Graham spodziewał się smrodu potu czy czegoś podobnego, tymczasem panowała przyjemna korzenna woń.

Pali jakieś trociczki czy kadzidło? – pomyślał Graham.

Wokół, na szafach, na półkach stały różne tajemnicze przedmioty, może rzeźby, może talizmany, może obiekty nieznanego kultu; na trójnogu podgrzewał się mały kociołek.

Ebahlom, jakby wyrwany ze snu, łypnął sponad okularów zmęczonym, przekrwionym wzrokiem.

– Graham? Siadaj – wskazał mu wyściełany, starannie połatany fotel. – Zaczekaj sekundę… Chyba mam wynik… – urwał i znowu zagubił się w pracy.

Graham wygodnie rozsiadł się w fotelu, rozpiął kurtkę. Na biurku Ebahloma stało kilka tych niezrozumiałych przedmiotów, które zwykle kojarzą się z emigrantami, jakichś takich przenikających się struktur, goniących się przecinków czy drzewek fraktalnych.

Graham zawsze chciał dowiedzieć się, co oznacza każdy z tych symboli, ale jakoś nie było okazji spytać.

– Eeee! – jęknął zawiedziony Ebahlom. – Myślałem, że puści, a znowu się zakućkałem… – z rozpaczą odsunął notatki.

– Taak? – założył ręce i wpatrzył się w Grahama swoim jasnym, badawczym wzrokiem.:

– Mam problem, Gino.

– Ach, kto ich nie ma – Ebahlom zrobił gest natychmiast zdradzający emigranta. Nie było wątpliwości, że Wychował się w środowisku ziomków. Graham wiedział, że Gino urodził się jeszcze w Heddehen, lecz z podróży wyszedł bez szwanku: nie był okaleczony; dzieci lepiej znosiły dehydratację. – Jaki problem? – dodał Ebahlom.

– Finansowy, Gino.

Przez włochatą twarz Ebahloma przebiegł nerwowy tik.

– Mów dalej, Graham.

– Mam znakomitą kandydatkę na program studencki. Średnia ocen z poprzednich kursów, referencje, wszystko bez zarzutu.

– To ją przyjmij, jeśli masz na to pieniądze.

– Właśnie o to chodzi… Pieniądze mam, ale na pół jej programu. Myślałem o wspólnym programie z tobą. Takie badania wpływu przestrzeni kosmicznej na powierzchnie niektórych stopów. Doktorat po połowie na nasze konta. Myślę, że w przyszłości Siły Przestrzenne mogłyby zrefundować w części albo w całości taki projekt. Może znasz tę dziewczynę? Nazywa się Agnes Hawahhahenne… – przeczytał z kartki.

Wykaże solidarność ze swoimi, chłopie – pomyślał Graham. – O której wszyscy tyle gadają.

– Wiesz, Graham, ja właściwie nie potrzebuję już studentów do dorobku… Ostatecznie, dochrapałem się tego, że zrobili mnie profesorem pierwszej rangi…

Graham zrobił taki nieokreślony gest, który miał oznaczać: ”nie zamierzałem cię urazić, Gino”.

– Ale ten temat mnie interesuje – mówił dalej Ebahlom. – Zresztą kiedyś gadaliśmy o takim projekcie. W stołówce, przy kapuście… – uśmiechnął się i podrapał po brzuchu. – Nawet mam na to forsę.

– No, więc co? – wyrwało się Grahamowi.

– Widziałeś tę plamę na moich drzwiach? Ktoś oblał je wczoraj tuszem. Coraz trudniejsze czasy dla Heddeni na uniwersytecie.

– Ale przecież w zeszłym roku cała społeczność akademicka surowo potępiła wydarzenia w Buxford i w Dunbark…

W Buxford zeszłej wiosny zamordowano na campusie uniwersyteckim studenta emigranta. W Dunbark podpalono dom zamieszkany przez nowo przybyłych emigrantów; trzy osoby spaliły się żywcem, osiem ciężko poparzonych udało się odratować.

– . Wiesz czasy się zmieniają. Ta dziewczyna jest Heddeni, jak podkreśliłeś. Nie chcę, zęby mówiono, że tworzymy mafię, która nawzajem się wspiera. Przykro mi, Graham. Nie mogę ci pomóc. Nie mogę jej pomóc. Och, Haddam.

– A gdyby tak nie chodziło o emigrantkę, a o kogoś innego?

– Nie byłoby sprawy. Forsa po połowie. Doktorat po połowie. Ja decyduję o tym, jakie czynniki oddziałują i w jakim natężeniu, ty wybierasz stopy, z jakich miałoby być poszycie tego cholernego statku kosmicznego. Student bierze się do roboty.

Graham próbował się uśmiechnąć, ale zrobił aż tak głupią minę, że Ebahlom parsknął śmiechem.

– Łgałem – powiedział z żałosną miną Graham.

– Łgałeś? Coś mi się tak wydawało.

– Chciałem wziąć dwoje studentów, a pieniędzy mam na półtora. Dziewczynę biorę i tak, bo jest świetna. Ten drugi nazywa się Kennedy Hsiu i jest stąd, znaczy się z Republiki Środka. To jego przewidywałem do tego łączonego programu. Językowo jest cienki, ale powinien być pracowity. Zgadzasz się na niego, Gino?

Ebahlom chwilę milczał, mrugał oczami, łypał na sufit i drapał się po brzuchu.

– Zgadzam się. Napijesz się naszych paskudnych, heddeńskich ziółek? Trzeba opić transakcję.

Graham uśmiechnął się i skinął głową.

Gino zdjął z trójnoga bulgocący kociołek i nalał kubek Grahamowi i kubek dla siebie.

Ziółka były niesamowicie gorzkie i pachniały jak pokój, w którym Heevers przechowywał zielniki.

– To ja właściwie pomagam swoim czy nie? – zapytał Ebahlom.

– Jak powiedziałeś: i tak, i nie.

VII

Pan Hsiu miał obie lewe ręce i obie pozbawione kciuków, a przynajmniej posługiwał się nimi, jakby takie były. Wszystko wylatywało mu z tych, lewych rąk i tłukło się, jeśli tylko mogło się stłuc. Trzeba mu było tłumaczyć najbardziej oczywiste punkty dowolnej procedury, które z reguły nie były dla niego oczywiste. Wolał swoje dziwaczne rozwiązania, które nieodmiennie kończyły się zniszczeniem próbki lub uszkodzeniem sprzętu. Nad swoimi pomysłami dyskutował zawsze z nerwowym zapałem, trzęsły mu się te jego lewe ręce, czasem trzepało nim całym. Nie można mu jednak było zarzucić braku wytrwałości i solidności w pracy. Był już w laboratorium, gdy Graham przyjeżdżał, i pozostawał nadal, gdy Graham wychodził. Męczył się, nawet czasami popłakiwał przy komorze próżniowej albo wyprażarce, ale nie odstępował od stanowiska pracy. Zresztą niemal cały pierwszy tydzień spędził, czyszcząc instalację pompy próżniowej, którą już za pierwszym albo drugim razem, kiedy do niej podszedł, zapaskudził olejem.

Drugim jego minusem była słaba znajomość języka. Bardzo trudno było się z nim dogadać. Graham powtarzał po dwa, trzy razy każde polecenie, a Hsiu potakiwał z miłym uśmiechem i kilkakrotnie potwierdzał, że rozumie. Następnie robił tak, jakby nie zrozumiał częściowo albo wcale. Przynajmniej był bardzo grzeczny i dobrze wychowany. Mówił niewyraźnie, dziwnie akcentując. Słowa w jego ustach zmieniały się w inne lub przeradzały w dziwaczne potworki językowe.

Raz, wieczorem, Graham zszedł z biura do pracowni, tak po prostu, by jeszcze przeczytać gazetę pożyczoną przez Tonkine. Pan Hsiu właśnie założył kurtkę i zamierzał iść do domu. Stał tyłem do Grahama, ale go zauważył -: pewnie, w odbiciu, w kąciku okularów, i zniknął za półką z książkami. Zaraz potem pojawił się już bez kurtki i zaczął długą, ożywioną dyskusję.

O preparowaniu próbek blachy i poprawnym symulowaniu wpływu nitu na poszycie statku. Znudzony Graham wysłuchał Hsiu, pokiwał głową i zabrał się do czytania gazety.

Jeśli Hsiu chciał grać ze swoim szefem w pozory, to jego sprawa. Ostatecznie Jager też grał w tę samą grę z Radą Naukową i kolegami profesorami. Tylko że Jager musiał, a Hsiu – nie.

Inna rzecz, skąd miałby biedak wiedzieć… – pomyślał Graham, Agnes była inna niż Hsiu: nie próbowała udawać, że pasjonuje ją przesiadywanie w laboratorium. Z reguły przychodziła w godzinę po świcie. Co drugi, co trzeci raz przepraszała, że zaspała. W ciągu dnia znikała na godzinę lub dwie, za to wieczorem regularnie Graham, spotykał ją na przystanku autobusu. Stała, przytupując z zimna w tym samym ciężkim, czarnym płaszczu prawie do kostek, głęboko nasadzonym na głowę mięsistym, włóczkowym berecie i dokładnie zawinięta w swój dwumetrowy, też włóczkowy szalik. Graham nigdy nie widział, jak ona zawija się w te metry dzianiny, bo z reguły na sam koniec pracy wychodził do pokoju komputerowego; gdzie pił kartkową kawę i spotykał Ebahloma, Hymana albo Heeversa, albo Zuriaąu, półzwierzęco wyglądającego antropologa.

Zuriaąu robił jakieś obszerne analizy statystyczne wśród przybyłych emigrantów.

Podobno rasy, które przybyły na Ziemię, na ogół wymierały. Zuriaąu opracował jakąś metodę kompensacyjną, która umożliwiała oddzielenie innych przyczyn zgonów. Zawsze lubił głośno dyskutować ten swój pomysł z każdym pracującym przy sąsiednim stanowisku. Mówił gardłowym, zduszonym głosem, wysuwając do przodu małpią żuchwę. Graham uważał, że nie jest on całkowicie pewien swojej koncepcji i stara się ją zweryfikować przez dyskusję.

W ogóle jakby przybyło emigrantów w otoczeniu Grahama. Do Agnes przychodziło codziennie po kilka koleżanek emigrantek. Niektóre wyglądały jak zwyczajne ziemskie dziewczęta, może na ogół miały nieco gęstsze brwi czy grubsze warkocze, inne były dziwne, ich buzie przypominały skrzyżowanie kociego pyszczka z twarzą dziewczyny, lub nawet gorzej: małpiej mordki z twarzą dziewczyny. Niektóre wyglądały jak tłuste kluseczki czy wałeczki, w zapinanych na guziki szlafroczkach czy kubraczkach i niebieskich z reguły chusteczkach, inne były równie smukłe i zgrabne jak Agnes.

Agnes bowiem, gdy tylko wyplątała się ze swojego mrozochronnego, pokracznego tłumoka, przeobrażała się w czarującą, zgrabną, delikatną dziewczynę, która mozolnie krząta się po laboratorium. Lubiła chodzić w czarnym golfie, ciemnoszarej spódniczce i czarnych, grubych pończochach lub rajtuzach albo nosiła połatane błękitne dżinsy, czasami zaś ubierała się w fioletowy, obszerny sweter zrobiony z kilku rodzajów włóczki o różnych odcieniach.

Graham złapał się na tym, że zna już wszystkie warianty jej strojów. Nie miała tego zbyt wiele. Za to buty nosiła zawsze te same: czarne, ponad kostkę, na wysokiej, karbowanej podeszwie, dokładnie w tym fasonie co jesienne buty Grahama, tylko mniejszy numer.

Graham ubierał się podobnie ciemno – w wyciągnięty sweter i wytarte dżinsy, bo nic innego jakoś sobie, nie kupował. Na ich brunatno – szarym tle odbijał elegancki Hsiu. Zawsze w coraz to innych jasnych spodniach i bluzie, zawsze czysto wypranych, odprasowanych i troskliwie pocerowanych przez panią Hsiu.

Widać mieli jeszcze sporo kolorowej konfekcji i yuanów przywiezionych z Republiki Środka.

Agnes miała naturalną smykałkę do aparatury. Od początku sobie radziła, często uczyła Hsiu, jak on sam powinien posługiwać się instalacjami. Chodziła, ruszała się z taką dziwną, miękką kocią gracją, że Graham wodził za nią wzrokiem. Zaczął znacznie więcej czasu spędzać w laboratorium, rzadziej przesiadywał w swoim biurze.

Czasami zastanawiał się, czy ona rusza się tak spontanicznie, czy to jest tylko taniec obliczony na jego oczarowanie. Ostatecznie Hsiu grał, żeby zrobić lepsze wrażenie, a Jager też.

VIII

Głośny terkot dzwonka telefonicznego oderwał Grahama od pracy.

– Słucham – mruknął.

– Tu Heevers. Wpadnij do bursy. Zaraz mamy zebranie. W świetlicy. Nie może cię zabraknąć – rozległ się stuk odkładanej słuchawki. Rozmowy musiały być krótkie, bo naładowany korbką akumulatorek nie wystarczał na długo.

Graham gapił się długą chwilę w czarne pudło telefonu, w końcu założył kurtkę i wyszedł. Chyba wypadało być na tym zebraniu.

Nie pomylił się. Sala była niemal pełna i ciągle przybywali nowi. Zdążył usiąść na jednym z ostatnich wolnych miejsc. Ostatecznie, siedzący na ławie nie mogą ścieśniać się do woli. Na małej scenie, gdzie zwykle występowały zespoły wędrowne, ustawiono stół i parę krzeseł. Siedzieli na nich profesorowie z różnych wydziałów: Jones, Appelbaum z chemii, Biezdomnyj z nauk politycznych, Fiedle z psychologii, kilku nieznanych i Heevers ze swą różową łysiną. Przewodził rektor drugiej rangi, Martinez. On też zagaił:

– Chciałbym, aby nasze zebranie zostało potraktowane wyłącznie jako informacyjne.

Mile widziałbym na nim również naszych kolegów emigrantów. Wszyscy oni zostali osobiście zaprószeni. Niestety, żaden z nich nie zjawił się, nad czym ubolewam.

Ostatnim zdaniom rektora towarzyszył szmer.

– To jest oznaka lekceważenia. Zebranie ma być właśnie im poświęcone – odezwał się Tonkine. To był głos z sali.

– Zacznijmy od statystyki – powiedział spokojnie Martinez i wskazał na jednego z siedzących obok niego.

– Skjelvoh, z wydziału ekonomii – przedstawił się tamten.

– Sporządziłem proste zestawienie danych dotyczących emigrantów – zaczął. – W czasie ostatniego spisu powszechnego, przed osiemnastu laty, liczba emigrantów w Ameryce wyniosła jeden milion osiemset trzydzieści tysięcy osobników, przy czym liczba ludności zasiedlającej cały nasz kraj od Kanału Panamskiego do Terytoriów Arktycznych wynosiła sto siedemdziesiąt sześć milionów osób. Zatem emigranci stanowią nieco ponad jeden procent ludności, zaledwie. Wydawałoby się, że jest to nic nie znacząca grupa. Jednakże na naszym uniwersytecie, na sumaryczną liczbę stu pięćdziesięciu dwóch profesorów, aż trzydziestu czterech to emigranci, co stanowi ponad dwadzieścia procent wszystkich! Wśród studentów udział emigrantów jeszcze bardziej zadziwia: wynosi aż pięćdziesiąt procent – dokładnie jeden emigrant na jednego naszego. Proszę państwa, nasz przykład wcale nie jest odosobniony – na wszystkich dwudziestu ośmiu uniwersytetach Ameryki jest bardzo podobnie. Emigranci obsadzają stanowiska w nauce, podobnie jest w medycynie, prawie i bankowości. Proporcjonalnie do liczby osobników stanowią grupę umieszczoną chyba najwyżej w drabinie społecznej.

– Dlaczego uporczywie unika pan nazywania ich ludźmi?

– ktoś z sali, chyba Agnew Turpick, ubiegł Grahama pytaniem.

– Proszę nie przerywać referentowi. To nie wiec – natychmiast zareagował Martinez.

– Kto powiedział, że to ludzie? – odparł jednak Skjelvoh.

– O ile pamiętam, żaden z miarodajnych czynników nie stwierdził tego jednoznacznie.

Nawet parlament, gdy głosował zakaz nazwy ”Heddeni”, uniknął określenia ”ludzie” – Skjelvoh rozpędzał się w dyskusji, pewny, że ma interlokutora pod obcasem.

– A nawet… – tu na moment zawiesił głos jak dobry prawnik wygłaszający miażdżącą mowę -…tenże sam parlament, głosując dla nich prawa obywatelskie, też ani razu nie użył słowa ”ludzie”.

– Papież stwierdził, że Heddeni to ludzie. Potwierdził to swoim autorytetem już sto… osiem lat temu – powiedziała.

Norma Chomsky z filozofii. – Zresztą to samo powiedział główny rabin Jerozolimy i główny imam, ajatollah…

– Papież niech się martwi, czy zachować łacinę. Kanclerz Zjednoczonej Europy mocno naciska, żeby w korespondencji watykańskiej używać wyłącznie języka europejskiego.

– Coś takiego… – parsknął ktoś śmiechem. – Kanclerzowi nie chce się nawet wydawać pieniędzy na uczenie swoich chłopców z wywiadu języków obcych…

– Proszę zebranych!… – donośny głos Martineza przytłumił wymianę zdań. – Proszę nie sprowadzać dyskusji na te tory. Doskonale pamiętamy wszyscy skłócenie i podział naszego środowiska po decyzji o likwidacji wydziału teologii. Nikt z nas nie chce wracać do tamtych sporów i do tamtej atmosfery. Granice religianctwa zostały wtedy jednoznacznie określone.;

– Myślę, że poruszone zagadnienie człowieczeństwa emigrantów, przypominam państwu właściwe określenie, należycie wyjaśni biolog – tu zwrócił się do Heeversa.

Heevers, który już od chwili domyślał się, że zaraz będzie musiał wypowiedzieć się, kiwał się rytmicznie do przodu i do tyłu na krześle, a jego łysina poczerwieniała jak wole indyka, Nerwy zjadały go, zanim jeszcze zaczął mówić.

Dla tego faceta każdy wykład musi być potworną męką… – pomyślał Graham. – A studenci mają okropny ubaw albo nudzą się okropnie…

– Emigranci niewątpliwie są istotami rozumnymi… – zaczął niepewnie.

– Wiemy. Jest ich wśród nas trzydziestu paru… – rozległy się śmiechy. Heevers wyczekał, aż hałas ucichnie. Łysina bielała samoistnie. Widocznie najbardziej denerwował się przed startem. Własna wypowiedź uspokajała go.

– Właśnie… – powiedział. – Niezależnie od rasy, zdarzają się wśród nich intelektualiści będący nawet profesorami pierwszej rangi…

– Z drugiej strony, fizjologicznie niektórzy nawet dość sporo różnią się od nas – kontynuował, przełknąwszy ślinę, – Znamy wszyscy profesora Zuriaąu. Wydaje się, że jest on neandertalczykiem… Zresztą, może ktoś z antropologów…

– To prawda, Joften. Prosiłem kiedyś Zuda, żeby pozwolił się przebadać. Można go uważać za odmianę neandertalczyka… – wtrącił się stary Martimus Uijthof. – Ciągnij dalej, Joften.

– Wśród przybyłych jest wiele ras jeszcze mniej podobnych do nas. Niektórzy z nich nie chcą poddawać się badaniom i chyba dotąd nie ma w pełni kompletnych, całościowych studiów mówiących, jak dalece niektórzy z nich różnią się od nas. Z pewnością każdy z nas poczynił obserwacje… -

– Tak, tak, cycatki, ogoniaste albo kudłatki… Wystarczyło, aby Martinez groźnie łypnął przez wielkie jak naleśnik szkło dalekowidza, by żartowniś umilkł.

Z pewnością znowu piąta ranga… – pomyślał Graham o tamtym. – I bez szans na awans.

– Właśnie o takich badaniach chciałem powiedzieć – uśmiechnął się rozluźniony Heevers. – Wczoraj przeglądałem wszystkie doniesienia naukowe dotyczące możliwości krzyżowania się ich ras między sobą i z nami. Statystyka nie jest aż tak duża, jakby się mogło wydawać. Jest ich czterdzieści osiem ras stwierdzonych…

– Gatunków… – podpowiedział ktoś z sali.

– Właśnie, nie. Właśnie – ras, ponieważ płodne potomstwo stwierdza się dla większości kombinacji pomiędzy sobą lub z nami, a w każdym razie dla każdej, podkreślam – każdej kombinacji przechodnie. To znaczy, na przykład obserwowano dla ras A i B oraz B i C, choć dotąd nie ma danych dla A i C. Materiał statystyczny obejmuje ponad trzy pokolenia.

Wydaje się, że wszyscy jesteśmy jednym gatunkiem.

Potem wystąpił ktoś z wydziału historycznego. Odpowiadał na pytania na temat rzekomego pochodzenia z Heddehen życia na Ziemi jak i wszystkich ludzi. Znów wypowiadał się Heevers.

– To sami emigranci lansują tę teorię – powiedział. – Gdyby rzeczywiście Ziemia była planetą kolonizacyjną dla Heddehen i życie na Ziemi pochodziło wyłącznie z importu, to proces etapowej kolonizacji musiałby trwać setki milionów lat.

– Oni twierdzą, przynajmniej tak się słyszy, że zastali pierwociny życia na Ziemi, ale wszystko zniszczyli i przywieźli wybrane gatunki z Heddehen. Że prawdziwe istoty pochodzenia ziemskiego pozostały jedynie w wykopaliskach sprzed setek milionów lat. Co pan o tym sądzi, Heevers? – zapytał Uijthof.

– Do czego w ogóle prowadzi cała ta dyskusja? – zerwał się Appelbaum. – Zebraliśmy się, aby podjąć konkretne decyzje dotyczące emigrantów, a dyskusja rozłazi się, rozmywa w ogólnych tematach.

– Właśnie po to: jeśli mamy cokolwiek zadecydować, musimy dokładnie poznać zagadnienie – wtrącił Turpick.

– Prawdą jest, że trudno znaleźć tak zwane ogniwa pośrednie – powiedział Heevers. – To znaczy, są główne grupy zwierząt czy roślin – świadomie unikał fachowej terminologii.

– Ssaki, gady, ptaki, płazy, ryby, mięczaki, owady. W ich obrębie łatwo prześledzić, jak jedne gatunki czy większe jednostki systematyczne wywodziły się z innych. Ale bardzo trudno znaleźć stadia pośrednie pomiędzy wielkimi jednostkami systematycznymi… na przykład pomiędzy gadami a ptakami, czy, analogicznie, pomiędzy innymi grupami…

Hipoteza, że pochodzą z importu, byłaby bardzo kusząca. Rozumiecie państwo, co mam na myśli?

Joften Heevers nie był złym wykładowcą. Miał tylko kłopoty ze startem.

– Sprowadza się na Ziemię dwa, trzy, może pięć, może dziesięć gatunków ssaków – kontynuował. – A one potem różnicują, tworząc obecne bogactwo gatunków czy może bogactwo gatunków, jakie mieliśmy dwieście lat temu… – urwał z kwaśną miną.

– Ale ta hipoteza ma zasadniczą słabość – kontynuował po chwili znaczącego milczenia. Obecnie Heevers znakomicie wyczuwał zainteresowanie sali, nawet nie gestykulował, co w jego wykonaniu zawsze przypominało machanie kijem. – Gdyby tak rzeczywiście było, to kolejne fale kolonizacji musiałyby docierać na Ziemię w odstępach dziesiątek milionów lat. Takie solidne, powolne przygotowanie pod zasiedlenie… Wiemy, że ich rasy są stare, ale żeby aż tak…

– Może kiedyś opanowali umiejętność podróży w czasie?

– zapytał Khalid. – I poprowadzili kolonizację w przeszłość?

– Bez sensu. To jest niemożliwe.

– Trzeba by było spytać Gino Ebahloma – zaproponował Turpick. – To jest najlepszy spec od czasoprzestrzeni na tym uniwersytecie.

– Co? Tego edeńca? Wykluczone! – krzyknął ktoś z audytorium.

Korzystając z wynikłego zamieszania, Graham wymknął się z dusznej sali.

W laboratorium Hsiu przygotowywał eksperyment, zaś Agnes siedziała przy biurku nad książką. Czoło oparła na dłoniach i co jakiś czas nerwowo przeczesywała dłońmi kędzierzawe, szaro – brązowe loki. Podniosła na niego wzrok znad tekstu.

– Graham, proszę cię, pomóż mi. Próbuję przegryźć się przez ten tekst od dwóch godzin, i nic. To ledwie dwie strony – obdarzyła go najbardziej błękitnym ze swoich uśmiechów.

Jager dbał, aby w jego grupie mówiono sobie po imieniu, chociaż coraz więcej zespołów odchodziło od tej tradycji. Jedynie, wyrosły w tradycji Republiki Środka, Hsiu zwracał się do niego ”profesorze Jager” albo zabawnie: ”profesorze Graham”.

IX

Następnego dnia Agnes zapomniała się z nim przywitać. Przez pół dnia unikała Grahama, a gdy już musiała siedzieć w tym samym pomieszczeniu, to przynajmniej unikała jego wzroku.

– Panie Ken, czy coś zrobiłem niewłaściwego, że Agnes od rana tak dziwnie zachowuje się?

Hsiu wyszczerzył w uśmiechu białe zęby, następnie machnął bezradnie rękoma.

– Wczorajsze zebranie. Chodzi o wczorajsze zebranie, profesorze Graham.

Graham żachnął się: Poszedł, bo nie mógł nie pójść. Nie odezwał się ani słowem.

Urwał się przy najbliższej nadarzającej się okazji. Nie czuł się winny. Zresztą zebranie było wyłącznie informacyjne, nawet zaproszono na nie wszystkich emigrantów.

– Panna Agnes jest wściekła – Hsiu dalej dukał. – Powiedziała, że ma… – szukał chwilę w pamięci odpowiedniego idiomu -…wszystko gdzieś.

– W porządku, panie Ken. Proszę kontynuować eksperyment – naprawiona wreszcie pompa próżniowa zaczęła działać. – Proszę nie dawać zbyt wysokich napięć. W poszycie pańskiego statku będą trafiać również cząstki o mniejszej energii. Ich badanie też jest ważne.

Wcale nie było ważne. Graham po prostu obawiał się znowu wysadzić rzężący ostatkiem sił transformator uniwersytecki. Już raz mu się to zdarzyło i konto jego grantu zostało obciążone bardzo wysokimi kosztami naprawy transformatora, co praktycznie zatrzymało wszelkie badania na pół roku.

Wezwał Agnes do swego biura. Usiadła naprzeciwko biurka.

– Od rana wyczuwam, że masz coś do mnie. Czy możesz to wyjaśnić?

Chwilę milczała, strzelając spojrzeniem to w okno, to na półkę z książkami, i wyłamując palce od rąk.

– Nie, nic – powiedziała w końcu, krzywiąc twarz w najbardziej ironiczny i niemiły ze swoich uśmieszków.

– Ken powiedział, że chodzi o wczorajsze zebranie. Przecież było czysto informacyjne. Nie podjęto żadnej uchwały.

Chwilę jeszcze zbierała myśli.

– Nie – przerwała ciszę. Potrafiła być apodyktyczna. Jej ”nie” mogło zastopować rozpędzony pociąg, a w każdym razie stopowało Kena Hsiu i jej profesora. – Właśnie że podjęto uchwałę.

– Taak?… Jaką?

– Przecież byłeś na zebraniu – jej oczy zwęziły się do szparek, z których bił blask.

Nadal były ozdobą ironii, która przelewała się po jej twarzy.

Urwałem się w połowie. Skorzystałem z pierwszego zamieszania. No, przecież siedzieliśmy razem wczoraj nad drugim tomem Cullena, nie pamiętasz?…

– Urwałeś się?… – wreszcie traciła pewność siebie. – Podjęto uchwałę, aby za wszelką cenę ograniczyć znaczenie i wpływy profesorów emigrantów… To znaczy, inaczej sformułowali, ale myśl była właśnie taka. Jako wzór przytoczono profesora Grahama Jagera; który odebrał część finansów edeńcowi Ebahlomowi; pomimo że nawet nie jest z tego wydziału co on. Były gromkie brawa.

– Cco?…

– Do wieczora cały grant Ebahloma został rozdzielony pomiędzy innych profesorów.

Bez jego sprzeciwu – kontynuowała. – A dzisiaj z rana zrobiono to samo z graniami wszystkich innych profesorów emigrantów.

– Cholera.

– Rzeczywiście nie wziąłeś tych pieniędzy? – jej twarz nadal wykrzywiał grymas ironii, chociaż o innym, troszkę niepewnym odcieniu.

– Oczywiście, że wziąłem. Dawniej robiłem to wielokrotnie. Ebahlom też brał moje pieniądze. To był rodzaj pożyczki, taki wspólny program, wtedy kiedy jeden z nas miał upatrzonego studenta, ale za mało forsy. Później oddawało się na tej samej zasadzie.

– Wziąłeś na mnie?

– Chciałem, ale się nie zgodził, żeby nie wyglądało na popieranie swoich. Ken jest opłacany w połowie z tej forsy.

– Cholera, nie wiedziałam.

– Właśnie. Myślałaś, że przez zwykły pech trafiłaś do profesora rasisty?

– Nie pech – wreszcie otworzył się błękit jej oczu. – Przez trzy lata goniłam jak głupia, żeby najlepiej zdawać egzaminy, które będą się liczyć przy aplikacji na twój program.

– Przecież za trzy lata, jeśli twój program się powiedzie, sama zostaniesz profesorem piątej rangi. Nie warto było gonić za takim zwierzchnikiem.

Zmilczała.

– To właściwie, co złego w tym, że grant Ebahloma i granty innych zostały rozpożyczone? – zmieniła temat.

– On ma własny temat. Jeśli rozpożyczy całą forsę, to nie zrobi swojej roboty, na przyszły rok nie dostanie nic i będzie skończony. Wiesz, on ma sporo forsy od lotnictwa, od Sił Przestrzennych, a z wojskiem lepiej nie zadzierać.

Czyli wszystko zaczęło się ode mnie? – Na to wygląda. Muszę pogadać z Gino, bo wiesz, może ta cała sprawa nie ma znaczenia. Program Kena mieści się w ramach jego grantu i może ci inni profesorowie też pożyczyli na takie badania, które Gino później wykorzysta do rozliczenia…

– Wygłupiłam się, co?

– Och, to nie tylko przywilej profesorów piątej rangi. Musiałem wyjść na niezłego skurwiela, jeśli tak tam gadali, jak mówisz. Swoją drogą, skąd wiesz o brawach, o rezolucji?

Przecież na zebraniu nie było ani jednego emigranta…

– Podsłuchiwali za zakrętem korytarza…

– Studenci pierwszej rangi?

– Wszystkich rang: od pierwszej do piątej.

X

Ebahloma zastał w jego biurze. Stary siedział po ciemku, przy oknie czytał jakiś maszynopis. Na widok Grahama odłożył papiery.

– Przyszedłem w sprawie wczorajszego zebrania, Gino. Dowiedziałem się, co zaszło – zaczął. – To znaczy, dla jasności sprawy: byłem na pierwszej części, ale potem wyszedłem.

– Wiem, że wyszedłeś, Uijthof mówił mi o tym. Prawdopodobnie wykorzystali to, że cię nie ma i nie możesz się sprzeciwić. To wyglądało na zaplanowaną akcję.

– Dlaczego się zgodziłeś i oddałeś im tę forsę?

– Zwyczajnie. Dałem się zastraszyć. Jak dziecko. Gdybym został wcześniej ostrzeżony, zareagowałbym mądrzej. Wstyd mówić.

– Co teraz zrobisz?

– Przez rok mnie nie wyrzucą. Forsy starczy mi na piętnaście minut komputera codziennie przez dwa miesiące. To nie jest mało. Może ten twój Kennedy Hsiu zrobi jakieś wyniki. Jeśli ostro wezmę się do roboty, może nie być całkiem źle.

– Ale że Martinez nie utrzymał tego pod kontrolą. Myślałem, że to jest rozsądny facet.

– To nie jest rozsądny facet. Jak stracę grant, to Uniwersytet straci z tego swoje pięćdziesiąt procent. Będzie musiał zwolnić paru urzędników. Choć może Martinez jest zwyczajnym tchórzem, jak ja.

– Powiedz, co się stało? Dlaczego nagle tyle nienawiści?

– Ogólny kryzys. Wiesz, kiedy jest mniej do podziału, to każdemu bardziej patrzy się na ręce. Ty wiesz, co musiało się dziać na Heddehen, kiedy odlatywały ostatnie statki? Ja urodziłem się jeszcze w Heddehen, podróżowałem jako maleńkie dziecko i nic stamtąd nie zapamiętałem. Ale wychowywałem się w zamkniętej społeczności mojej rasy i nauczono mnie bardzo wiele z historii Heddeni. Już wtedy, gdy wylatywałem, stosowano selekcję, kwalifikację kandydatów do lotu, chociaż nikt nie wiedział, jakie cechy mają znaczenie w przetrwaniu lotu międzygwiezdnego. Przez to kryteria zmieniały się w zależności od tego, która grupa nacisku miała większe wpływy. Ostatnie statki jeszcze nie doleciały do Ziemi, ale na samą myśl, kto z nich wysiądzie, ogarnia mnie zgroza.

– Bardziej oskarżasz Heddehen niż to, co się tutaj wyprawia – Wszyscy pochodzimy z Heddehen, wy także, choć teraz jakbyście o tym zapomnieli.

– Nigdy tak nie myślałem.

– Tak. Ta planeta robi z nami wszystkimi coś niedobrego.

– Planeta?

– No, Ziemia. Wiesz, z początku wysyłano statki z kolejnymi rasami, o których sądzono, że lepiej sobie poradzą z aktualnie zastanym środowiskiem i przygotują grunt następnym. I co się okazało? Rasy, które zgodnie koegzystowały na Heddehen, na Ziemi wyrzynały się do nogi. Tylko, wiesz, przekaz informacji z powrotem trwał bardzo długo i późno się zorientowano. W końcu sztucznie wytworzono kilka ras przystosowanych do różnych rodzajów klimatu i zdecydowano osiedlić je w odseparowanych rejonach globu.

– Sztucznie wytworzono!?

– Tak. Nie uczyli was w szkołach tego? Oczywiście, że sztucznie.

– Jak? W jaki sposób?

– A jak tworzy się rasy? Zwyczajnie: krzyżuje się ze sobą osobniki o pożądanych cechach, a wyłącza z selekcji osobniki o cechach niepożądanych.

– Ależ to zezwierzęcenie, niesamowite barbarzyństwo!

– Wiesz, Graham – Ebahlom zamyślił się. Potem podszedł do nieodstępnego kociołka i nalał filiżankę ziółek. – Masz ochotę na trochę goryczy z Heddehen?

– Tak, chociaż po tym, coś powiedział, będzie inaczej smakowało.

– Hu, hu, hu… – zaczął tubalnie chichotać Ebahlom. Pierwszą czarkę podał Grahamowi, drugą nalał sobie.

– Pisana historia Heddehen liczy kilkaset tysięcy ziemskich lat. Sama lista najważniejszych postaci historycznych, nie mówię nawet – władców państw, jest zbyt długa, by którekolwiek dziecko było w stanie jej się nauczyć. To dość czasu na najwspanialsze wzloty i najhaniebniejsze upadki, i na najdziwniejsze systemy społeczne. I ty mi mówisz, że sterowane wytwarzanie ras ludzkich było czymś barbarzyńskim? A jeśli nie był to żaden przymus, jeśli oni wtedy byli dumni, że mogli płodzić dzieci bardziej zbliżone do zamierzonego celu: do mocno upigmentowanego mieszkańca tropiku czy albinotycznego mieszkańca północy? A jeśli wierzyli, że to jest właśnie rozwiązanie, które na zawsze zabezpieczy ich dzieci przed wzajemną agresją? Przed wzajemnym wyrzynaniem się? A jeśli Ziemia była marzeniem pokoleń? Wymarzonym Nowym Światem, na którym zaczniemy od nowa? Dla którego dobieraliśmy gatunki roślin i zwierząt najlepsze spośród tych, co żyły w Heddehen.

– Gino, to są fakty czy twoje domysły? – Graham łypnął na niego krytycznie.

– Hm, wiesz przecież, ile faktów zachowuje się po stu latach. Pomnóż te lata przez tysiąc. Nie wiem… Sztuczne wytworzenie waszych ras jest faktem, motywacja – moją hipotezą. Ale jeśli chcesz faktów, popatrz, co zaszło potem: Te troskliwie wytworzone rasy, szczególnie predestynowane do życia na Ziemi, od czego zaczęły? – Od bezlitosnego wymordowania rasy Zurlei przybyłej w poprzedniej fali kolonizacyjnej. Inna rzecz, że Zurlei w między czasie mocno podupadli; oni z natury są powolni i pasywni. Ugięli się przed przyrodą Ziemi. Zurlei nie byli głupi, mają mózgi półtora rażą większe niż wy. Znasz przecież osobiście profesora Zuda Zuriaąu, tego statystyka? To mózg pierwszej klasy, no nie?…

Graham skinął głową.

– A jednak nie dali rady.

– To jaki był mechanizm? – zapytał Graham. – Że co? Że mała grupa ludzi przeniesiona w nowe, wrogie środowisko, natychmiast zdobywa własną tożsamość i działa znacznie bardziej solidarnie niż wcześniej, gdy była umieszczona w dużym społeczeństwie – ziomków?

– Może to właśnie tak – jest.

– I właśnie dlatego robicie takie kariery i tak wysoko lokujecie się na naszej drabinie społecznej? Praca, walka ponad siły? Taki ”syndrom emigranta”?

– Syndrom emigranta. Dobrze brzmi.

– Czyli że mają rację ci rasiści, co tak gardłowali na tym zebraniu? Że musimy się przed wami bronić, jak powinni byli neandertalczycy, czy jak ich zwiecie – Zurlei, bronić się przed ludźmi?

– Może masz rację, Graham. Po prostu nie wiem. Gdy byłem dzieckiem, sierotą, bo rodzice dobrowolnie zrezygnowali z – podróży, aby móc wysłać mnie na Ziemię, i zmarli, gdy ja przeczekiwałem lot, był we mnie taki ogień, żar, zapamiętanie, tak bardzo chciałem wiedzieć, rozumieć. Dlatego uczyłem się bez przerwy. Może ten pęd do nauki, do wiedzy, to była taka podświadoma agresja;, chęć zdobycia, podboju?… Dość, że szybko Wyciągnęli mnie z getta emigrantów w Bostonie. Wiesz, stypendium rządowe dla nieprzeciętnie utalentowanych dzieci… Wtedy była moda na pomaganie emigrantom. Widzisz, wiele zawdzięczam Ziemi i dlatego nie czuję solidarności z Heddeni też dlatego nie chciałem przyjąć panny Hawahhahenne, Dopiero to, co się dzieje, uświadomiło mi, że jednak jestem obcym – umilkł. – Och, Haddam.

Widząc jednak, że Graham nadal oczekuje na odpowiedź, podjął znowu…

– Z ręką na sercu, uważam, że Ziemi nie grozi tym razem nowa fala kolonizacyjna.

Tym razem przybyły i nadal przybywają niedobitki z Heddehen, a nie najlepsi, najsilniejsi, najdzielniejsi. A przybyli Heddeni na Ziemi wymierają. Dotąd przybyły pięćdziesiąt dwie rasy, cztery z nich już całkowicie wymarły.

– Ludność Ameryki stale zmniejsza się. Wprawdzie dane z Republiki Środka są mocno przestarzałe, ale i tam występuje ta sama tendencja. I myślę, że to tylko fluktuacja.

– Wiesz, znając historię Heddehen; to może być całkiem duża fluktuacja, naprawdę duża… – powiedział poważnie Ebahlom. – Zresztą pogadaj z Zudem. Ach… – roześmiał się i zabawnie machnął sękatymi ramionami. – Oczywiście; trudno się słucha tego – nieporadnego rzężenia dobywającego się z jego niedostosowanego do mówienia gardła.

– Profesor Zuriaąu jest dość gadatliwy.

– Mniejsza… Zud prowadzi staranne obliczenia statystyczne, z których wynika, że liczba Heddeni zmniejsza się szybciej niż liczba innych mieszkańców Ameryki. Dla większości ras Heddeni Zud potrafił wyliczyć estymowaną datę wymarcia. Zapewniam cię, że na ogół nie są to odległe daty.

– Ja natomiast zauważam co innego – Ebahlom przejechał dłonią po spoconej łysinie. – TQ ludzie zjednoczyli się przeciw Heddeni. Natychmiast. Zobacz, na tym zebraniu w komitecie obrony znaleźli się przedstawiciele wszystkich ras, narodowości. Byli tam wszyscy, nawet ci, których tutaj kiedyś prześladowano, Żydzi, Murzyni, wszyscy razem zgodnie utworzyli wspólny front Ziemian przeciw Heddeni.

Graham chwilę milczał.

– Dlaczego mówisz ”Heddeni” zamiast ”emigrantom”? Przecież wywalczono dla was to określenie. Po co się celowo poniżasz?

– Tu nie ma poniżenia. Byliśmy dumni z tej nazwy. Zabrano nam ją z rozmysłem.

– Myślałem, że nie chcecie być tak nazywani, że jest ona używana w formie obraźliwej…

– Widzisz, Heddeni to znaczyło coś ważnego, to mieszkańcy Heddehen, czyli, jak wy mówicie – Edenu, Raju. A was przecież kiedyś uczono, że wywodzicie się z Edenu. To tworzyło wspólnotę nas wszystkich. A określenie: ”emigranci” zmętniło, zaciemniło sprawę.

Od razu zrodziło podział: z jednej strony – swoi, ci z Ziemi, z drugiej strony – emigranci, przybłędy gdzieś z kosmosu. Niektórzy z nas uznali to za pierwszą zapowiedź nadchodzących konfliktów.

– A ja w dobrej wierze głosowałem za zakazem nazwy ”Heddeni”…

– No cóż, taka jest potęga telewizyjnej propagandy…

– Jest jeszcze coś, na podstawie czego myślę, że Heddeni wyginą wkrótce – dodał Ebahlom i zgramolił swoje cielsko – z fotela – Popatrz, Graham.

Podał mu jeden z tych dziwnych, tajemniczych przedmiotów stojących na półkach jego biura. Przypominał smukłego ptaka o rozpostartych skrzydłach drącego niemal pionowo do góry. Słabe promyki zimowego dnia, docierające od zapyziałego okna, łagodnie rozświetlały jego wnętrze. Tu migały białą iskierką, gdzie indziej wydobywały czerwone czy błękitne żyłki. Przedmiot przyjemnie chłodził dłoń.

– Piękna robota szklarska. Szkło kryształowe – ocenił Graham.

– To jest Znak Nadziei, bardzo stary symbol z Heddehen. Symbol oczekiwania.

Gino postawił przedmiot na stole.

– A to pamiętasz? – obok postawił prosty, czarny, drewniany krzyż, niemal takiej samej wysokości jak statuetka. Uderzało podobieństwo proporcji.

– Zwariowałeś, Gino? – żachnął się Graham. – Za trzymanie tego na uniwersytecie mogą cię natychmiast zwolnić. Propaganda religiancka została zabroniona, ponieważ mogłaby naruszyć wolności osobiste. W domu możesz to trzymać, nie tutaj.

– Jak będą zwalniać Heddeni, to i mnie wyrzucą. A on stoi sobie z tyłu na półce, za moimi przedmiotami z Heddehen, które wolno mi tu trzymać, gdyż w przeciwnym razie naruszałoby to moje uczucia etniczne – zachichotał stary.

– No dobrze. Do czego zmierzasz?

– Widzisz, jakie są podobne? Graham, myśmy czekali na niego prawie wieczność, a On nie przyszedł do nas, lecz do was. Wolał was, prostych, brutalnych, agresywnych emigrantów, bo to właśnie wy najpierw wyemigrowaliście z Heddehen, od starej, bogatej kultury, niemal zbudowanej na oczekiwaniu na niego. Dlatego my wyginiemy, nie wy.

Chociaż tego właśnie nie rozumiem… – powiedział Gino, chowając krzyż gdzieś w ciemność na szafie, za kilka rzędów tajemniczych statuetek…

– Wolał naszą nędzę duchową, co?

– Właśnie, błogosławieni ubodzy w duchu.

– Tak, ale nie sądzę, by wielu ludzi jeszcze myślało o tym, co on kiedyś powiedział.

– Jeszcze myślą Heddeni. Ostatni, którzy się wreszcie dowiedzieli.

– Ostatni będą pierwszymi, co?… – uśmiechnął się Graham. – Może – pokiwał głową Ebahlom. – Mówisz o Nim, zaczynasz mówić Jego słowami…

– Pójdę lepiej do siebie, bo pomyślą, że zakładamy tajną organizację…

– Wpadnij jeszcze kiedyś na ziółka i nie uzasadniaj tego wcześniej jakimś spektakularnym wystąpieniem rasistowskim.

Obaj parsknęli śmiechem.

– Graham – odezwał się Ebahlom, gdy Graham był już przy drzwiach. – Przyznaj, że pierwszy raz w życiu zdarzyło ci się, żeby profesor piątej rangi nauczył się czegoś od profesora pierwszej rangi. Przyznaj, że właśnie tak pomyślałeś.

– Czytasz w myślach, czy co?

– Ha; trafiłem! – stary aż zatarł ręce, a jego tłuste brzuszysko podskoczyło z radości.

– Jeszcze jedno. Po campusie kiedyś krążyło takie powiedzonko, że profesor jest wartościowym pracownikiem nauki przynajmniej tak długo jeszcze, jak długo nie zapomina utrzymać stolca. I ty jesteś autorem tego powiedzonka?

– Skąd, do cholery…

– Spróbowałem wyobrazić sobie autora. Pasował tylko młody, błyskotliwy profesor piątej rangi, a takich nie ma zbyt wielu w Maratheon.

– A inni?

– Studenci mają swój świat studentów. A profesorowie wyższych rang… przecież to o nich… Znaczy o nas:

XI

Zebranie informacyjne w sprawie emigrantów przerodziło się w periodyczne spotkania Komitetu Obrony, i Czujności. Komitet utworzyła niemal połowa profesorów i stanowił on poważną siłę nacisku w organach uczelni. Również studentom zezwolono zapisywać się do komitetu i wkrótce utworzono kilkusetosobową sekcję studencką.

– Każdy sposób jest dobry, żeby zwiększyć swoje szansę na załapanie – się na wyższą rangę – skwitował to Graham.

Na razie jednak komitet, oprócz zbierania się, nie robił nic. Nawet ci, co rozdrapali granty swoich kolegów emigrantów, czuli się jakoś głupio. Wkrótce okazało się, że projekty badawcze wyznaczone dla studentów są na ogół zbliżone do tematyki okradzionych profesorów i ich wyniki będą mogły być jakoś wykorzystane do ich ratowania przy przyszłorocznym rozliczaniu. Wspólnota uniwersytecka wracała do równowagi, jakby w naturalny sposób próbowała sama, oczyścić się z tej dziwnej, przypadkowej fali gnoju, która na nią chlapnęła.

W kraju działo się gorzej. Na porządku dziennym zdarzały się napaści na emigrantów.

Znów jak przed kilku laty, zginęło kilka osób i co tydzień, co dwa przybywała nowa ofiara pogromu. Agnes po przerwie na obiad przynosiła nową, gazetę. Zwykle nie całą, tylko kilka najważniejszych stron i z oskarżycielską miną rzucała ją na biurko. Zawsze robiła to, gdy Graham już wrócił z obiadu i pracował z Kenem, który nadal potrzebował jego pomocy.

Potem zaczynała na głos czytać o kolejnej tragedii, Jeśli Graham jeszcze nie zdążył wrócić do laboratorium, zwykle siadywała obok Kena i głośno odczytywała mu wiadomości, powtarzając dwa razy z użyciem innych słów, aby mógł łatwiej zrozumieć. O pogromach emigrantów, bez wyjątku, zaczynała czytać dopiero, gdy Graham już wrócił. Graham nad swoim biurkiem przypiął pinezkami duży napis: ”Nie zatrudniaj studentki pierwszej rangi”, ale natychmiast go odpiął, gdy pomyślał, że Agnes mogłaby przyjść do jego biura.

Ostatecznie, zbyt często musiałby tę kartkę przypinać i odpinać; w końcu rozzłoszczony wrzucił ją do dolnej szuflady biurka.

Zdarzało się, że przychodziły jej koleżanki, emigrantki, siadały wokół niej i wysłuchiwały wiadomości. Im też wszystko kilkakrotnie powtarzała, gdyż większość z nich słabo mówiła po amerykańsku. Jednak gdy któraś z nich odezwała się w jednym z narzeczy Heddeni, Agnes natychmiast płoszyła się, ponieważ znała w języku swoich przodków ledwie kilkanaście słów. Pochodziła z mocno zasymilowanej rodziny. Jej rodzice urodzili się już na Ziemi.

Gdy wrócił z obiadu, natknął się na kolejne wystąpienie Agnes.

– ”W Mazatlan, w stanie Stary Meksyk, podpalono dom, w którym zakwaterowano rodziny emigrantów przybyłych jednym z ostatnich statków. Większość z przybyłych stanowili bardzo poważnie okaleczeni wskutek trudnej podróży. Mocno ograniczona zdolność poruszania się emigrantów spowodowała, że aż szesnaścioro z nich spłonęło żywcem, a troje nadal walczy ze śmiercią w miejskim szpitalu w Mazatlan. Siedem osób zostało wyniesionych z płomieni dzięki bohaterskiej akcji straży pożarnej”.

Graham chciał zrobić parę dowcipnych uwag, jak zwykle drocząc się, z Agnes, ale tym razem zbladł i nie odezwał się. Przeraziła go skala tego łajdactwa. Przed oczy wrócił szereg łysych, okaleczonych postaci o oczach pełnych smutku i zdumiewającej beznadziei.

Obraz prześladujący go od piętnastu lat.

Hsiu zwiesił głowę i kiwał nią przecząco.

– To być nie może – powtarzał ze swoim akcentem. – Tak być nie może.

– Może by Uniwersytet Maratheon wysłał petycję do parlamentu, panie Graham? – Hsiu wyszczerzył zęby do swojego szefa. – Przecież trzeba wreszcie to powstrzymać.

Jesteśmy akademikami i powinniśmy się sprzeciwić.

– Kto wyśle, panie Ken? Ci skurwiele z Komitetu Obrony i Czujności? – Graham wzruszył ramionami.

Albo jest lojalny tej połowie swojego grantu, jaką dostał od Ebahloma, albo rzeczy wiście jest wrażliwym facetem, albo jedno i drugie – pomyślał.

Tym razem do Agnes przyszły dwie koleżanki emigrantki. Jedna z nich to taka typowa emigrancka kluseczka: równy, tłusty wałeczek w fartuszku laboratoryjnym i niebieskiej chusteczce, o tłuściutkiej śniadej buzi. Druga była niezwykłą, fascynującą pięknością: pociągła twarz o bardzo jasnej, niemal bladej karnacji, okolona gęstymi jak materac, atramentowoczarnymi włosami rozczesanymi na środku głowy; wilgotne, głęboko czarne, duże oczy, obrysowane długimi rzęsami i podkreślone gęstymi brwiami; do tego prosty, wąski nos i mięsiste, pięknie wykrojone usta – twarz, która mogła tężeć w klasyczną maskę.

Było coś posągowego w tej twarzy, chociaż ten typ urody nie całkiem odpowiadał Grahamowi. Tak właśnie wyobrażał sobie piękne księżniczki czy królowe Heddeni przed dziesiątkami tysięcy lat, kiedy ich cywilizacja kwitła.

Gdy spoczęły na nim wyczekująco mroczna, choć przeplatana iskierkami czerń spojrzenia księżniczki Heddehen, dobrze znany jak niebo, a przez to jeszcze piękniejszy głęboki błękit spojrzenia Agnes oraz nieoczekiwanie jasne, jak błękitny lód lodowca spojrzenie tej małej w niebieskiej chusteczce, Graham niemal się zarumienił. Musiał coś powiedzieć; musiał im odpowiedzieć.

– Słucham niemal codziennie, jak czytasz o tych kolejnych aktach mniejszego lub większego łajdactwa i ciągle nie rozumiem jednej rzeczy: jak napastnicy rozpoznają ofiary?

Rozumiecie? – przeciągle odpowiedział spojrzeniu każdej ze słuchających. – Skąd napastnicy wiedzą, że atakują emigranta lub emigrantkę?

– Przecież to oczywiste, Graham. To się wie – prychnęła Agnes.

– Jak? Popatrz – lekko podciągnął rękaw jej swetra i zestawił ich przedramiona. – Widzisz?

– Tak, mam krótszą rękę niż ty…

– Eeh… przestań. Masz skórę nieco jaśniejszą niż ja. To znaczy, kudły powodują, że moje ramię wydaje się dużo ciemniejsze niż twoje, ale gdyby zapomnieć o włosach i tak jesteś sporo jaśniejsza. Dla postronnego obserwatora moglibyśmy wyglądać jak brat i siostra…

Nie odpowiedziała.

– A pani?… – zwrócił się do ciemnowłosej piękności.

– Przepraszam: Atta – odpowiedziała grzecznie. – Attolyod Kessalomhahenne – przedstawiła się.

– Tak… Proszę przysunąć swoje ramię do naszych, i pani też – zwrócił się do małej.

Okazało się, że mniemana księżniczka ma rzadkie, ale długie i czarne włoski na przedramieniu, za to, w odróżnieniu od Agnes i tej małej, ma bardzo długie, smukłe palce i piękne, migdałowe paznokcie. Agnes miała małe dłonie i smukłe palce zakończone małymi, dziecinnymi paznokietkami. Tamta mała – to samo, choć w jej przypadku tak powinno być, bo wyglądała jak dziecko.

– Rozumiecie?

– Wiesz, nie całkiem… – odpowiedziała przytomnie Agnes.

– Moja skóra jest najciemniejsza. Nie ma wątpliwości, prawda?

– . No tak – tym razem odezwała się Atta. – I co z tego? – To, że fizycznie wyglądacie tak jak my. Przynajmniej większość z was.

– Ja się różnię – odezwała się mała bezbłędną amerykańszczyzną. – I to poważnie…

– No dobrze – nie ustępował Graham. Ostatecznie, lata pracy dydaktycznej wyrobiły w nim dobrą odporność na argumenty innych. – Różnisz się trochę, ale większość Heddeni wyglądem wcale nie różni się od Ziemian.

– Powiedzmy, połowa – Agnes nie byłaby sobą, gdyby go nie poprawiła.

– Powiedzmy, połowa – przytaknął skinieniem głowy. – Ale napastnicy atakują bezbłędnie, obojętne, czy Heddeni różni się od Ziemianina, czy nie. Skąd wiedzą?

– Znają na co dzień, obserwują… Co w tym dziwnego? – powiedziała Atta.

– Nie… – skrzywił się Graham. – Te opisy, które czyta mi Agnes, wcale nie sugerują czegoś takiego. To są napady najczęściej podejmowane przez kogoś nie znanego ofierze, rozumiesz? – dalej zwracał się do pięknej Atty, która patrzyła na niego nieruchomo i chyba nieco obojętnie. – Musi istnieć ośrodek, który tym wszystkim steruje; wskazuje ofiary, wyznacza napastników.

– Tajna organizacja? – wyraz twarzy Agnes oznaczał, że nieco nadwerężył jej pewność siebie. W ogóle, ostatnio rzadziej marszczyła twarz w ironiczny uśmieszek, raczej uśmiechała się szczerze, szeroko, częściej ukazując niezrównany błękit swych oczu.

– Nie wiem – wzruszył ramionami. – Może nawet rząd?

– aż sam przestraszył się swojego stwierdzenia, choć wyszło to naturalnie.

Emigrantki milczały, patrzyły po sobie. Hsiu wziął się za przygotowanie nowego eksperymentu, na który mogło już nie starczyć pieniędzy. Zresztą, jeśli mu Agnes nie pomoże, eksperyment i tak się nie uda.

– Przecież to tylko cztery kartki z ”Maratheon Chronicie”

– przerwał milczenie Graham. – I na dodatek – tylko wiadomości sportowe i ogłoszenia o wolnych pokojach i boksach. Skąd wzięłaś tę wiadomość o spaleniu emigrantów, Agnes?

Przecież tego tu nie nią…

– Och, Graham, przecież gazeta jest tak droga. Jeden egzemplarz kupuje dziesięć osób; najpierw go czytamy, a potem rozdzielamy na części. Dzisiaj na mnie wypadł sport, co mnie kompletnie nie obchodzi. Notatka o spaleniu to była wiadomość dnia i nauczyłam się jej na pamięć, żeby przekazać przyjaciołom.

Gdy koleżanki poszły Agnes nadal kręciła się wokół Grahama. Wyczuł, że czegoś chciała.

– Masz ochotę na moje ziółka? – zaproponowała. Widać, nie bardzo wiedziała, jak zacząć rozmowę.

Sama jesteś nieznośne ziółko:… – pomyślał.

– Pewnie – powiedział na głos. – Lubię od czasu do czasu zakosztować tej waszej goryczy. Jeśli do picia, oczywiście… – uśmiechnął się.

Zakrzątnęła się przy palniczku gazowym. Graham dawno już obliczył, ile kosztuje jego grant codzienne gotowanie wody w celach towarzyskich. Dawno już zamierzał z tego zrezygnować, ale jakoś nie mógł się zdobyć, żeby im to powiedzieć Agnes z reguły przynosiła te swoje heddeheńskie ziółka, Ken parzył herbatę, a Graham często ograniczał się do gorącej wody.

– To jest jedna receptura czy różne zestawy? – zapytał Ken, który spodziewał się, że też zostanie poczęstowany.

– Skądże, panie Ken – wtrącił się Graham. – Gdzieżby miała jeszcze ze sobą zestaw oryginalnych ziół z Heddehen. To zwykłe ziele zbierane w lecie na łąkach wokół miasta, albo nawet na campusie i potem suszone, dokładnie według książki ”Zdrowa kuchnia” Bomberga.

– Część jest zbierana przeze mnie, część kupowana w specjalnym sklepie zielarskim – Agnes leciutko się naburmuszyła. – Obojętne, czy byłaby to jedna, czy więcej receptur, nie rozpoznalibyście swoimi ziemskimi językami, dla was to zwykła gorycz…

– Założę się, że ty też nie poznajesz. Tylko pachnie inaczej – zachichotał Graham, obserwując jak ona krząta się ze złością, ale i z wdziękiem wokół dymiącego kociołka, z którego już rozchodził się przyjemny aromat.

– Za to dzisiaj poznałeś stuprocentową Heddeni, tysiącprocentową powiedziała, nieco zbyt gwałtownie stawiając przed nim kubek z gorącym płynem.

– Tę czarnowłosą piękność? – zaciekawił się – Zdumiewająca twarz: piękna, ale łatwo ją sobie wyobrazić w gniewie jako straszliwą maskę… Mogłaby – być księżniczką, to kapryśną, to despotyczną, to znów piękną…

– W Heddehen pewnie by była… – burknęła niezadowolona Agnes. – Pochodzi z rodu, który wydał przynajmniej kilką tysięcy księżniczek i kilka tysięcy książąt dla ludu Urhenn, także sporo królów i królowych w ostatnich kilkudziesięciu tysiącach lat.

– To dało się wyczuć. Jeszcze nigdy nie spotkałem autentycznej królowej – ucieszył się Graham. – Nawet tylko potencjalnej.

Wypił kilka gorących łyków, starannie odcedzając przez zęby rozmoczone zielsko.

Zamyślił się.

– Kobiety z rodu Kessalom i wszystkich rodów książęcych, które wydawały władców narodowi Urhenn, nie mają piersi – Agnes przerwała jego rozmyślania.

– Jak to, nie mają?

– Zwyczajnie – przycisnęła lekko dłońmi sweterek na piersiach, niby je spłaszczając, ale naprawdę tylko podkreślając, jak wiele się pod tym porozciąganym sweterkiem kryje. – Tu są zupełnie płaskie. Jak ty albo Ken.

– No, wiesz, wszędzie rodzą się dziewczyny z małymi piersiami…

– Nie tak. Żadna z nich nie ma piersi. Żeby podkreślić, że są władczyniami i nie muszą karmić swoich dzieci.

– Okaleczali je?…

– Nie i nie. One takie się rodzą. Tak zostały wyselekcjonowane w rodach władców Urhenn. Na uroczystościach oficjalnych występowały rozebrane do pasa jak mężczyźni, żeby podkreślić swoją przynależność do rodów, z których pochodzą władcy.

– Cię… Słyszałeś, panie Ken?

– Emigrantów lepiej nie pytać – Ken jak zwykle szczerzył zęby. – Mogą za wiele powiedzieć…

– Słyszałem, że są emigrantki z sześcioma piersiami, ale żeby wcale…

– Ta mała, Havannanah, co przyszła z Attą, ma sześć piersi, dlatego wygląda jak tłusty wałeczek, chociaż wcale nie jest aż tak tłusta. Wyobrażasz sobie sześć równych, foremnych piersi u jednej dziewczyny, jaka frajda… – uśmiech Agnes należał do najzjadliwszych. W wąskich szparkach jej zmrużonych oczu migały iskierki.

– Sześć obok siebie? – Graham był niezrażony.

– Nie, po dwie, tak coraz niżej… – pokazała palcami na sobie. Dociekliwość Grahama najwyraźniej peszyła ją lub złościła. Ostatecznie, sama zaczęła ten temat.

– I te, co miały po sześć, karmiły dzieci tym, co nie miały wcale?… – dalej dopytywał się.

– Gdzie tam – parsknęła śmiechem. – To zupełnie inne narody, żyły na innych kontynentach oddzielonych oceanem…

– Wypiłeś już, panie profesorze? – sięgnęła po jego kubek. – Chcę to posprzątać.

– A twój naród jak się nazywał, Agnes?

– Mój naród wywodzi się wprost od Hawy, czy jak wy ją tam zwiecie, Ewy. Nie ma swojej nazwy…

– Gdzie tam, panie Graham, Agnes po prostu zapomniała – roześmiał się Ken. – Tak jak zapomniała języka emigrantów.

– Nic nie zapomniałam – wydęła usta. – Nigdy nie umiałam. Rodzice starali się wychować mnie na Ziemiankę, dlatego uczyłam się tylko po amerykańsku, a w szkole trochę języka europejskiego. Sami też nauczyli się po amerykańsku i starali się tylko w tym języku mówić przy mnie. Nawet nadali mi tylko ziemskie imię. Myśleli, że najlepiej będzie, gdy stanę się kimś z was. Myślę, że pomylili się, zakładając, że pozwolicie na to…

– Mam nadzieję, że oni mieli rację, nie ty – powiedział Graham. – Ty należysz do jednej z wymierających ras, które bada Zuriaąu?

– W tym samym stopniu, co ty albo Ken, albo profesor Hyman, który jest czarny jak węgiel. To właśnie z mojej rasy przed dziesiątkami tysięcy lat wyselekcjonowano wasze, ziemskie rasy.

XIII

Akurat trwał okres największego nasilenia wystąpień przeciw emigrantom. W miastach wybrzeża emigrantów celowo przesiedlono do zamkniętych kolonii, aby łatwiej można było zapewnić im bezpieczeństwo. W większych miastach zdarzało się nawet, że osoby o rzucającym się w oczy wyglądzie emigranckim były nakłaniane przez policjantów do pozostawania w gettach nawet w ciągu dnia. Oczywiście, dla własnego, dobrze pojętego bezpieczeństwa. Potem, gdy fala tych ekscesów opadła, emigranci pozostali w wydzielonych gettach.

Sprawa petycji, nieoczekiwanie, nie okazała się beznadziejna. Graham zaczął ją sondować wśród przyjaciół, jak zwykle, przy kapuście na stołówce. Zarówno Uijthof, jak i Tonkine, a także – nieoczekiwanie Heeyers, zapalili się do tego pomysłu. Heevers był jednocześnie w zarządzie Komitetu Obrony i Czujności. Widocznie uważał, że należy nieco utemperować emigrantów, unikając jednak niepotrzebnej przesady.

– Myślę, że nasz uniwersytet mógłby dać bardzo dobry przykład rozsądnej i wyważonej postawy – powiedział Heevers, energicznie pałaszując kapustę, aż trzęsły się skromne siwe piórka okalające jego łysinę – Zdajemy sobie sprawę zarówno z istnienia zagrożenia ludzi przez emigrantów (i dlatego założyliśmy jako jeden z pierwszych uniwersytetów, komitet obrony), jak i jesteśmy w pełni za uszanowaniem ich podstawowych praw obywatelskich, w szczególności najbardziej fundamentalnego prawa do życia… Tak, tak, podoba mi się ta inicjatywa petycji… Na pewno ją podpiszę… – jego wypowiedź dzieliły chwile, kiedy żuł i łykał kolejne kęsy. – Wiesz, Graham, chyba wszyscy ocknęli się w porę.

Czujność ludzi wobec emigrantów zbudziła się również w Republice Środka i prawdopodobnie też w Zjednoczonej Europie, chociaż zarozumiali skurwiele z Europy nie zadają sobie nawet tyle trudu, żeby informować resztę świata o tym, co się u nich dzieje.

– No, wiesz, i tak ludzie przenoszą się do Europy, a nie z Europy. Europejczycy musieliby być ostatnimi durniami, żeby – się jeszcze reklamować. To oczywiste.

– Podobno ostatnio jeszcze bardziej ograniczyli komunikację: zmniejszyli liczbę lotów między kontynentalnych.

– Jak tak dalej będzie szło, to wszyscy do nich zwieją, nawet przez Republikę Środka, choć podobno tamtędy to niezmierzony dystans, bezludzie, bagna, śniegi. Zresztą przez Pacyfik nie ma lotów.

– Nigdy nie było.

W większości uniwersytetów przeprowadzono weryfikację profesorów, z reguły wysyłając na emeryturę bądź degradując profesorów pierwszej i drugiej rangi, jeśli byli emigrantami. Zaś w Maratheon Graham, a w jego zastępstwie Uijthof, przesiadywali w świetlicy bursy nad petycją skierowaną do rządu, w której domagano się energicznych działań powstrzymujących falę przemocy i zastraszania, skierowaną przeciw emigrantom. Udało się zebrać kilkadziesiąt podpisów profesorów, na ogół osób nie należących do komitetu obrony.

Heevers należał do nielicznych wyjątków, ale jego dziwactwo było powszechnie znane i nikt specjalnie nie dziwił się jego obecności i tu, i tu. Natomiast profesorowi Jagerowi nie wybaczono nadmiernej aktywności w sprawie petycji. Profesor piątej rangi nie ma prawa do dziwactw.

XIV

Na razie fala nienawiści do emigrantów jakoś nie opadała. Podsycił ją przylot dwóch kolejnych statków z Heddehen. Były wyposażone w kompletny zestaw ładowników.

Spowodowało to, że Ameryce przybyło trzydzieści sześć tysięcy nowych obywateli, w większości poważnie okaleczonych.

Powszechnie narzekano na dodatkowe koszty, które będzie musiała ponieść, z tytułu opieki nad nimi, niedoinwestowana służba zdrowia. Poważnie dyskutowano problem, czy w ogóle należy się nimi opiekować. Na razie nieszczęsnych przybyszów rozlokowano w obozie przejściowym niedaleko Denver, Colorado, zbudowanym kiedyś za pieniądze Narodowej Agencji Kosmicznej. Ośrodek był kiedyś zaplanowany jako połączenie szpitala z hotelem na dwadzieścia tysięcy miejsc. Obecnie, od biedy był w stanie pełnić jeszcze funkcję ambulatorium dla nie zagojonych amputantów. W ośrodku pomieszczono trzydzieści tysięcy kalek, dla pozostałych sześciu tysięcy zdrowych rozbito namioty… Aby nie marzli z powodu zimy, w namiotach zapewniono koksiaki.

– No i mamy trzydzieści sześć tysięcy nowych kłopotów – powiedział przy śniadaniu profesor Appelbaum. Wokół unosiły się opary przypalonej zupy mlecznej. – Ile jeszcze takich przylotów wytrzyma nasza waląca się gospodarka?

Graham nie znosił zupy mlecznej, a szczególnie pływających w niej kożuszków.

Zawsze odsuwał je na skraj talerza aluminiową łyżką. Sypał też dużo cukru, aby jakoś przytłumić nieprzyjemny smak przypalonego mleka.

Appelbaum, który w tym semestrze miał wyznaczone miejsce obok Grahama, zawsze stwierdzał to samo:

– Robi pan naraz dwie niewłaściwe rzeczy, młody kolego: usuwa pan z pożywienia wartościowe białko i dodaje sporo niezbyt potrzebnych węglowodanów… Tak nie można.

Każdy profesor powinien być wzorem pod każdym względem.

Dla Grahama Appelbaum nie był wzorem pod każdym względem. Choćby dlatego, że w uszach rosły mu długie, rude kudły, chociaż na głowie już zupełnie osiwiał.

– Tak, coraz trudniej ponosić koszty za przybywających – przytaknął Graham, rad, że może bezkarnie wyłowić kożuchy i dosłodzić nie lubianą zupę. – Ale chyba powinniśmy tak robić. Jesteśmy ich nadzieją.

– Ma pan na myśli, że mają prawo do Ziemi, bo przygotowali ją sobie? – Appelbaum siorbnął zupę.

– Coś w tym stylu, choć może nie dokładnie tak.

– A nie pomyślał pan, jak mało troszczyli się o swoich wysłanników? Przecież ich to tak mało obchodziło, czy się tu zagryziemy, czy nie. A zagryzaliśmy się i dziczeliśmy tak bardzo, że niemal zapomnieliśmy, skąd się wywodzimy.

– Odległość ograniczyła ich możliwość ingerencji. Starali się… Poświęcili szczęście wielu swoich ludzi, żeby wytworzyć lepiej przystosowane rasy…

– Co? – obruszył się Appelbaum – Trzy króliki doświadczalne? Biały, żółty i czarny?

Jeden na pomoc, drugi w środek, a trzeci na południe? Że zmusili swoich ludzi, by się tak parzyli, żeby powstały te króliki? To jest to ich poświęcenie?

– A co mogli więcej? – Grahamowi płatki owsiane jakby pęczniały w ustach. Zupy nie ubywało. Cieszył się, że dzięki tej rozmowie nie musi pośpiesznie przełykać nieznośnego płynu. Appelbaum był profesorem drugiej rangi i rozmowa z nim wystarczająco uzasadniała nadmierne przedłużenie posiłku.

– Jeśli nie dało się nic więcej, nie powinni, do cholery, brać się za kolonizację planety tak odległej od Heddehen…

– Jeśli to prawda, co mówią, to w takim przypadku już dawno przestalibyśmy istnieć.

Zamarzlibyśmy, gdy zgasło słońce Heddehen.

– Cholera ich wie, czy to prawda, co mówią.

– Do tego zmierzam, profesorze Appelbaunu Wiedza wypchnęła nas z Heddehen, owoc Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego. Może oni też nie oparli się jego smakowi.

– Chcieli wiedzieć? – Appelbaum łypnął szelmowsko. – I, do licha ciężkiego, nie pan powinien mnie o tym pouczać – burknął. – To właśnie mój naród przechował wiedzę o Drzewie Wiadomości. – Nawet wspólnego języka nie zdołaliśmy zachować, co? – znowu łypnął do Grahama.

– Oni nazywają wszystkie nasze języki językiem czynnościowo – pojęciowym.

Większość z ich języków to języki sytuacyjne – jedno słowo to cała sytuacja, a jej wersje to fleksja tego słowa. Hyman podobno skrobnął na ten temat ponad dwadzieścia publikacji – wyjaśniał Graham, a Appelbaum cierpliwie słuchał.

– Z pewnością dziwił się pan, że właśnie ja byłem w komitecie organizacyjnym tego pierwszego zebrania, a teraz jestem w zarządzie komitetu obrony, co? – zapytał, gdy Graham skończył.

– Tak. Jest pan przecież jednym z największych autorytetów naszego uniwersytetu – odpowiedział szczerze Graham.

– Bo uważam, że oni powinni zapłacić należną cenę. Myśmy zapłacili znacznie większą cenę za opuszczenie Edenu niż oni obecnie płacą. Dlatego nadal będę działał w komitecie.

– Mam nawet pomysł, co robić z nowo przybywającymi: po niezbędnie potrzebnej, elementarnej pomocy medycznej, pan rozumie – amputacje, leczenie zakażeń, gojenie ran – należy ich od razu przesyłać do tych ich wspólnot czy komun…

– Gett – Graham podsunął niemile brzmiący wyraz.

– …by na koszt swoich współbraci przyzwyczajali się do życia na Ziemi. Żadnych hoteli, specjalnego programu przystosowania… Tylko leczenie… Reszta już za pieniądze ich współbraci.

Pomysł był surowy, ale wyglądał na sprawiedliwy – ostatecznie kraj tonął w kryzysie, a emigranci stanowili bardzo dobrze sytuowaną grupę ludności. Graham nie zaoponował.

– Ale białka spożywczego nie powinien pan marnować, młody kolego – Appelbaum wskazał łyżką na zaschłe na rąbku talerza Grahama starannie odsunięte kożuchy.

Do jego łyżki też przyschły – pomyślał Graham. – Nie byłby sobą, gdyby mi nie przyłożył na deser.

XV

– Na terenie campusu zdarzyło się parę napaści na studentów emigrantów. Zawsze po zmroku lub przed świtem i za każdym razem w takich miejscach, aby nikt nie mógł pomóc ofierze. Wyglądało to na reżyserowaną działalność. Ktoś nawet spróbował napaść późną nocą na profesora Zuriaąu. Zakończyło się to żałosną klęską napastnika: atletyczny Zuriaąu zmasakrował go, ale, niestety, nie ujął – pozwolił uciec pechowemu agresorowi. Ujęty bandyta mógłby wiele wyjaśnić.

Jedna z napaści zakończyła się tragicznie. Pobity student zmarł w szpitalu. Pochodził z rasy Kocich Pyszczków, jak Graham ich nazywał. Tym razem społeczność akademicka zareagowała solidarnie; nikt nie musiał warować przy petycji, podpisali ją niemal wszyscy profesorowie i ponad dwa tysiące studentów, czyli także przygniatająca większość.

Graham w czasie wspólnej kapusty obiedniej usiłował podsunąć godniejszym kolegom wyższych rang pomysł utworzenia straży studenckiej czy profesorskiej, ale jakoś nikt się tym nie zainteresował. Co innego współczuć ofiarom, a co innego samemu włóczyć się godzinami na mrozie po nierówno wydeptanych w śniegu dróżkach campusu.

Obawiał się bardzo o Agnes. Znacznie bardziej niż powinien obawiać się o swoją pracownicę. Oddychał z ulgą, gdy wreszcie przyjechała do pracy. Znacznie cierpliwiej znosił jej kąśliwostki, które uwielbiała. Kiedyś próbował ją namówić, aby przyjeżdżała pierwszym autobusem, jak student powinien.

– Wolę pospać godzinę dłużej i wiedzieć, że martwisz się o mnie… – powiedziała.

Nie odpowiedział…

– Wystarczy, że zawsze wracamy razem, tym samym autobusem – spojrzała badawczo na niego.

– Myślisz, że byłyby jakieś plotki o nas?

– Ciągle słyszę – wydęła usta. – Wszystkie moje koleżaneczki tylko o nas trąbią.

XVI

Niestety, petycja nie przerwała fali napaści. Kolejnym obiektem napadów stały się emigrantki. Doszło do tego, że bały się samotnie opuszczać zabudowania.

Tego wieczora Graham nie wytrzymał nerwowo. Właśnie dowiedział się, że brutalnie zgwałcono kolejną emigrantkę. Tym razem nie na campusie, lecz w samym Maratheon.

Wieczorem nie poszedł pracować na komputerze. Zrezygnował nawet z oszczędzonej od rana kawy, pomimo że bon był ważny tylko przez jeden dzień, a potem przepadał.

Spokojnie czekał, aż Agnes zawinie się w metry swego szalika. Radziła sobie nieźle: zwój za zwojem, a potem długi jeszcze koniec zarzuciła na plecy.

Oboje poszli dróżką, czyimiś nierówno wydeptanymi zmrożonymi śladami. Po odwilży znów nastały silne mrozy. Znów z zimna nieprzyjemnie zaklejały się skrzydełka nosa. Agnes męczyła się i potykała. Nawet garbiła się z wdziękiem, choć przez zasłonę jej okropnego płaszcza mógł to dostrzec tylko wtajemniczony. Graham umiał spojrzeć na nią wzrokiem wtajemniczonego.

– Specjalnie nie poszedłeś na komputer i czekałeś, żeby mnie odprowadzić? – spytała, gdy zrównali się w szerszym miejscu dróżki. Wokół jej twarzy unosiły się kłęby pary z oddechu i tworzyły biały szron na zwojach szalika.

– Tak.

W świetle latarni ulicznej na przystanku autobusu jej twarz była blada – trochę bladoróżowych plamek i słabymi, sinawymi kreseczkami zaznaczone, nozdrza, powieki i kilka przedwczesnych zmarszczek. Agnes wyglądała na kompletnie przemęczoną.

W pobliżu snuły się te same osoby co zwykle. Z tego przystanku oprócz Grahama odjeżdżali zazwyczaj: Heevers, Ebahlom, Lee Pock, Hyman, Tonkine i jeszcze paru innych.

Zwykle coś tam do siebie gadali, choć od pewnego czasu Heevers i Ebahlom nie rozmawiali ze sobą. Do Grahama też nie podchodzili, odkąd przychodził z Agnes. Profesorowi wypadało rozmawiać ze studentem wyłącznie służbowo. Nawet jeśli student był rówieśnikiem profesora.

– Popatrz, jesteś jedyną studentką o tej porze – powiedział Graham. – Inni już dawno pojechali do domów.

– Gdzie tam: dalej siedzą i pracują albo pozorują pracę. Potem pojadą na rowerkach albo pójdą pieszo. Potem, to znaczy w dziesięć minut po odjeździe tego właśnie autobusu, kiedy już „ich” profesorowie nie będą widzieli. Wrażenie się liczy.

– Pan Ken poszedł do domu już godzinę temu.

– Wreszcie się zorientował, że olewasz takie pozory. A poza tym ma żonę w ciąży.

– A dlaczego ty nie wracasz wcześniejszym autobusem?

– No, bo… – urwała. – No, bo wtedy nie mieliby o czym plotkować na campusie – dokończyła.

– To może lepiej… – zaczął i ugryzł się w język, bo przecież mógł niechcący spowodować, że ona przestanie z nim wracać.

– Przyzwyczaiłam się do tych plotek – odpowiedziała jednak. – Brakowałoby mi czegoś.

– Dlatego wydajesz tyle na autobus?

– Plotki nie są aż tyle warte – żachnęła się. – Mam tylko jeden płaszcz, który nie nadaje się do rowerka, a i na rowerek mnie nie stać. A gdybym chodziła pieszo, po miesiącu wyglądałabym na tyle lat, ile mam. Dlatego rujnuję się na autobus.

– Przecież wiem, ile masz lat. Czytałem twoją dokumentację.

– Nie szkodzi. Wystarczy, że nie rozpowiadasz.

Rozzłościł się. Oczekiwał innej odpowiedzi. Akurat podjechał autobus. Nie zatrzymał się, lecz wolniutko jadąc, otworzył drzwi. Kierowca obawiał się, że gdy raz się zatrzyma, będzie miał kłopoty z ponownym ruszeniem. Po krótkim truchcie profesorowie według rang znikali we wnętrzu. Graham pomógł Agnes wspiąć się do wnętrza. Nie było to łatwe na jezdni pokrytej skorupą lodu.

– Co za syf – burknęła, lekko sapiąc z wysiłku. – I to za taką forsę.

Zmieścili się na pojedynczym, ostatnim wolnym siedzeniu.

– Nie musisz tak bardzo dbać o te plotki – powiedziała. – I bez tego stale o nas gadają…

– Po prostu, było jedno miejsce wolne. Gdybyś sama siedziała, to by pierdy krzywo się patrzyły, że student siedzi, a profesor stoi.

– Mimo że student starszy od profesora?

– No, nie całkiem, ale niedaleko…

– Mógłbyś wymyślić mądrzejsze wyjaśnienie.

– Osłaniam cię przed napaścią jakiegoś rasisty.

– To jest rekordowa bzdura – zaczęła się tak głośno śmiać” że kilku czcigodnych; starszych, kolegów spojrzało na nich karcąco. Kierowcy nie wolno przeszkadzać, pomimo że jezdnia była zupełnie pusta o tej porze. Skarcona para młodych naukowców potulnie umilkła.

W miarę mijanych przystanków profesorów ubywało. Najpierw znikała trzecia ranga, potem czwarta, następnie zaczęło ubywać piątej.

Przesiedli się na podwójne siedzenie. Trudno jest długo gnieździć się na połowie krzesełka, pomimo że z początku wydaje się, że miejsca jest dość. Graham od pewnego czasu trzymał się oparcia.

Dojechali do przystanku Grahama. Ten jednak, zamiast zebrać się do wyjścia, nadal rozmawiał z Agnes.

– Pośpiesz się – szturchnęła go lekko. – Nie zdążysz wysiąść. On zatrzymuje się dosłownie na moment.

– Nie wysiadam – powiedział i dalej ciągnął wywód na temat tego, co Agnes będzie robić przez tydzień.

– Zwariowałeś? – przerwała mu nieco rozdrażniona.

– Odprowadzę cię pod drzwi, a potem wrócę pieszo te dwa przystanki. Dobrze mi zrobi dwadzieścia minut spaceru. Nie jest zbyt zimno. A nie chcę, żeby ci się przydarzyło to, co tej biednej dziewczynie z wydziału inżynieryjnego. – Zainwestowałem w ciebie zbyt dużo pieniędzy…

– Tak będzie teraz codziennie?

– Przez jakiś czas – znowu wrócił do swoich wywodów i zaleceń.

– Potrafisz czarująco nudzić – powiedziała po chwili, gdy umilkł dla nabrania powietrza.

– Wiem. Nudzenie to jest moja mocna strona – łypnął zbójecko i wrócił do omawiania eksperymentu planowanego na sobotę. Praca w sobotę przyjęła się już od dawna, w wielu grupach pracowano również w niedzielę, choć krócej. Graham przesiadywał w pracy co niedzielę, bo nie miał nic innego do roboty. Nie zmuszał studentów, by przychodzili. Ani Ken, ani Agnes nie pojawiali się nigdy w niedzielę.

Wysiedli, a za nimi jeszcze dwóch innych ludzi. Przystanek usytuowano w nie zabudowanym miejscu, wśród pól przykrytych zlodowaciałą warstwą śniegu. W odległości kilkuset metrów, może kilometra, ciemniały pierwsze niskie zabudowania, z rzadka rozświetlane wątłymi, pełgającymi światełkami.

– Ależ ty mieszkasz. Gdybym wiedział, wcześniej zacząłbym cię odprowadzać.

– To takie przewężenie miasta. Kiedyś były tu jakieś domy. Dalej zaczyna się South Maratheon. Tam mieszka większość studentów. Później pokażę ci drogę na skróty, którą wrócisz. Nie trzeba iść z powrotem aż na przystanek. W sumie wyjdzie, jakbyś szedł te dwa przystanki szosą.

Zauważył, że Agnes co chwilę ogląda się do tyłu.

– Coś nie w porządku?

– Zwykle oprócz mnie nikt nie wysiada. A tu jakichś dwóch nieznanych, rosłych facetów.

– Może tu mieszkają.

– Wiesz… Mieszkańcy już dawno śpią, bo elektryczność kosztuje. Jedynie studenci i profesorowie wracają o tej porze.

– Może nowi studenci.

– Wiedziałabym. Plotki rozchodzą się zanim jakiś przybędzie na campus. Obawiam się ich. Są jeszcze więksi od ciebie. Weź mnie pod rękę, będziemy wyglądali jak małżeństwo.

Wsunęła rękę pod jego ramię, pomimo ciężkiego płaszcza jakoś tak nieśmiało, niepewnie, za lekko. Tamci dwaj mężczyźni zwolnili, przestali się zbliżać. Najwyraźniej zorientowali się, że są obserwowani i albo na razie zrezygnowali ze swoich zamiarów, albo nie chcieli wzbudzać niepotrzebnych podejrzeń.

Po dziesięciu minutach doszli do jednego z typowych, drewnianych, parterowych domostw. Graham rozcierał zmarznięte uszy. Mróz zdążył dokuczyć.

Agnes rozejrzała się wokoło uważnie, spojrzała na niego i zaproponowała:

– Może wpadniesz na herbatę albo ziółka.

– Pewnie. Może tata jeszcze nie śpi – powiedział. Mam nadzieję, że jest głuchy jak pień albo śpi jak kłoda, albo najlepiej jedno i drugie… – pomyślał.

Przez króciutki, ciemny korytarzyk zawalony niesamowitą ilością najróżniejszych gratów przeszli do kuchni. Na szafce palił się kaganek. Ciemność dodatkowo rozjaśniała rozżarzona płyta kuchenki elektrycznej. Krzątała się tam okropnie gruba dziewczyna w wystrzępionym szlafroku… Gotowała w dużym aluminiowym garnku makaron.

– Cześć, Święta – rzuciła do Agnes. – Wreszcie sprowadziłaś tego swojego profesora?

– Cześć, Donna, to druga czy trzecia kolacja dzisiaj? – odpaliła Agnes. – Mogę wziąć swój kaganek?

– Zaczekaj jeszcze chwilę, już odcedzam. Franko! – krzyknęła w ciemność. – Wyjdźże wreszcie i przywitaj się – wyraźnie grała na zwłokę, by zdążyć z robotą.

– Cały wieczór leży pod kołdrą, ogląda telewizję i żre makaron – powiedziała.

Z ciemności wytoczył się niski, gruby jak Donna, mężczyzna o błyszczących jak u gryzonia oczkach, szczeciniastych wąsach i mocno przerzedzonych włosach. Buchnęła para;

Donna odcedziła makaron, wrzuciła do niego pół kostki margaryny i starannie mieszała topniejący tłuszcz z kluskami.

– Franko Tarcza, student czwartej rangi wydziału inżynierii – przedstawił się grubas.

Margaryna rozpuściła się zupełnie, wsiąkając w makaron. Donna nałożyła dwie kopiate miski.

– Miłego wieczora – powiedziała, biorąc swoją miskę i dużą aluminiową łyżkę. – Dalej głodujesz wieczorami? Chodzić piechotką, to będzie forsa na kolację – dodała na odchodnym.

– Donna lubi pożartować – Franko wziął bliźniaczą miskę i łyżkę.

– Dobry program? – zapytał grzecznie Graham.

– Świetny. Od dwóch godzin leci koszykówka. Superpuchar. Oderwać się nie można od ekranu.

– Nastawię wodę – powiedziała Agnes, rozluźniając szalik, bo gorąc bił od kuchenki. – Jak płyta ostygnie, to potem rozgrzewa się przez pół godziny – wrzuciła do otworu dwie monety dwudziestodolarowe. – Kuchenka często zacina się i kradnie bilon – powiedziała, stawiając garnek z wodą na płycie.

– Chodź, zdejmiesz płaszcz – powiedziała. Przecisnęli się wąziutkim korytarzykiem, mijając dwoje drzwi.

Agnes otworzyła kłódkę wiszącą na drzwiach.

– Zaczekaj, sprawdzę coś najpierw – pośliniła palec i zgasiła kaganek.

Weszli do pokoiku, którego dwie ściany narożne stanowiły okna.

– Popatrz, oni nadal tam stoją – powiedziała, wskazując na dwa ciemne kształty kryjące się w mroku bramy domu naprzeciwko. Teraz czekają na ciebie.

– Może przez cały czas chodziło im o mnie?

– Nie – czasami to słowo w ustach Agnes brzmiało szczególnie, nieodwołalnie, bezdyskusyjnie. – Przyszli tu za mną, a teraz chcą wiedzieć, kim ty jesteś.

– To w porę zdecydowałem się, żeby cię odprowadzić… – nawet nie spróbował spierać się z nią.

Zasłoniła okno jakimiś nierówno wiszącymi szmatami i zapaliła trzy świece.

Pokoik był maleńki: dwa na dwa i pół metra. Łóżko, stołek, biurko i mała półeczka, na ścianie wieszak na ubrania, na podłodze sterta książek, na drzwiach wiszące dwa ręczniki.

– To tyle?, – wyrwało mu się. – A gdzie tata?

– Umarł pięć lat temu. Zaraz potem, gdy zaczęłam studia. Powieś kurtkę na wieszaku.

– To dzięki tym facetom załapałem się na herbatę?…

– W zasadzie… tak. Widziałam, jak stali w bramie, i pomyślałam, że mogą cię zaatakować. Zaczekaj. Zaparzę herbatę. A może chcesz jakieś zioła?

– Znowu będzie cuchnęło tym edeńskim gównem – doszedł ich głos zza ściany.

Zawtórował mu chichot.

– To nasi znajomi? – zapytał Graham.

– Nie, to Spence sprowadził zdobycz. Co parę dni sprowadza nową – wypaliła Agnes.

W odpowiedzi usłyszeli szelest, szamotaninę i stłumione głosy. Nie było więcej złośliwych uwag. Widać, Agnes mogła jeszcze wiele ujawnić na temat Spenca.

– Tak wszystko słychać? – zapytał Graham, gdy byli w kuchni Bez wierzchniego okrycia łatwiej było zmieścić się w wąskim korytarzyku, choć trudno byłoby się w nim minąć.

– Właściciel podzielił salon na cztery boksy przepierzeniami ze sklejki, dlatego słychać – wzruszyła ramionami. – Bierze sześćdziesiąt dwa tysiące miesięcznie od boksu z oknem i pięćdziesiąt cztery tysiące bez okna. W suterenie wynajmuje boksy też po pięćdziesiąt cztery tysiące, bez okien, większe niż te na górze, ale przechodnie. Nie chciałam ryzykować pokoju przechodniego.

– – Co za syf. Ciężki syf… – powiedział Graham. – Pięć lat temu zostałem profesorem.

Wcześniej wynajmowałem cały, samodzielny pokój w piwnicy za czterdzieści dwa tysiące dolarów miesięcznie. Całe trzy i pół, na trzy i pół metra, no, może odliczając ścienną szafę na ubrania, która trochę wystawała.

– Tak, co roku jest drożej i gorzej.

– Jest gdzie umyć ręce?

– Tu, w zlewie. Jest tylko prysznic i oddzielna toaleta. – Dla tylu osób?

– Dla ośmiu. Ale ja wstaję najwcześniej i nikomu nie przeszkadzam. Weź to, tylko się nie sparz – podała mu dymiący kubek. – Chodź.

Znów przecisnęli się ciasnym korytarzykiem.

– Zabarykaduj starannie drzwi.

– Po co?

– Póki są trzeźwi, wszystko jest w porządku. Można nawet łazić w szlafroku i z ręcznikiem na głowie. Ale jak są na prochach, albo nachlani, nie można stąd wyjść. Nie ma nocy, żeby jakiś nie próbował się dostać. Wszystkie się barykadujemy na noc, oczywiście oprócz tych, które z nimi chleją lub ćpają.

Można było usiąść albo na kulawym, kiwającym się krześle, albo na łóżku. Usiadł na łóżku, blisko niej, opierając się plecami o ścianę.

Stojący na biurku kaganek ledwie rozświetlał ciemność. Zgasły już dwie z trzech świeczek. Knoty paliły się zbyt szybko.

Pochyliła się ku niemu, więc lekko spróbował ją objąć, ale ona odszukała ustami jego ucho.

– Mów szeptem – usłyszał. – W tym momencie słucha nas ze sześć albo siedem osób.

– O, nie! – wyrwał mu się jęk.

Agnes zachichotała bezgłośnie.

– A czego się spodziewałeś? – znów ten leciutko łaskoczący szept.

– Że wynajmujecie pokój z tatą.

– Wolałbyś tatę w łóżku lub w fotelu wpatrującego się – w nas lub ględzącego przez cały wieczór?

– Sam już nie wiem.

– Lepiej skosztuj ziółek. To zestaw specjalny.

To rzeczywiście był zestaw specjalny. Niby zwyczajnie gorzkie, niemal bezwonne, ale zawierały jakiś halucynogen. Łagodny, bo nie traciło się całkiem kontaktu z rzeczywistością.

Pokój wydawał się większy, jaśniejszy; szmaty wiszące na oknach nie aż tak obskurne. Profil Agnes wydawał się sylwetką wyciętą z czarnego papieru obwiedzioną delikatną, świetlistą koroną.

Jakoś tak wtulili się w siebie mocniej, jego ręce gdzieś tam pobłądziły pod jej sweterek.

– Ostrożnie się ruszaj, bo łóżko okropnie trzeszczy – szepnęła. Rzeczywiście, każde większe poruszenie wywoływało głośny, jękliwy skrzyp drucianej ramy łóżka.

– Też mam wokół siebie aureolę? – zapytała.

– Tak. Po co nas tym nafaszerowałaś? I tak mam mało mózgu, po co jeszcze niszczyć tę resztkę chemikaliami? I tak byłoby fajnie.

– Tu nigdy nie jest fajnie. Zwykle wypijam pół kubka, żeby zasnąć w tym syfie. Chyba że uda mi się kupić butelkę samogonu, wtedy wypijam setkę.

Powoli przechodziło oszołomienie. Wszystko wracało do należytych proporcji, a pokój do zwykłej brzydoty. Tylko Graham nie miał szczególnej ochoty wyciągać dłoni spod sweterka Agnes.

– To jest wyciąg z jakiegoś grzyba. Słabsze niż alkohol.

Każde parę łyków to parę minut oszołomienia.

Zza ściany dochodziły rytmiczne, donośne odgłosy trzeszczącej ramy drucianej żelaznego łóżka.

– Co to jest?

– Sąsiedzi przestali się nami interesować, lecz zajęli sobą. Przez grzeczność starają się być cicho. Rozumiesz teraz, dlaczego nie mogę się obejść bez tego grzyba czy samogonu?

– To Tarcza?

– Gdzie tam. Franko nie jest w stanie odwrócić wzroku od telewizora i od talerza. -

– Nie dziwię się mu bardzo…

– Donna pewnie znowu krząta się w kuchni nad następną porcją makaronu i jest niepocieszona, że nie może wypalać mojego kaganka.

Chwilę nasłuchiwała.

– Tood Corey i Wilmy. Widocznie mają gości. To znaczy, Wilma sprowadza, a Corey jest zbyt skąpa, żeby wynająć samodzielny boks, więc musi to znosić.

Zza ściany doszedł mocno podejrzany, gromki odgłos. – To może być Tarcza – zawyrokowała ze swoim uśmieszkiem. – Pojadł sobie. Teraz trawi.

Graham duszkiem wypił resztę naparu. Coś kręciło się mu w głowie, wibrowało, próbowało okłamać paskudną rzeczywistość, ale czy to temperatura ziółek była za niska, czy może magiczna substancja zdążyła się już rozłożyć, czy może wyparować, dość że efekt był mizerny. Nie wystarczał, by uciszyć przykre wspomnienia fizjologii sąsiadów.

Z Agnes działo się coś innego: mruczała jak kot, tuliła się do niego coraz bardziej, robiła się senna.

Cholerne świństwo, jednak jakoś tam uzależnia – pomyślał.

Tulił ją w ramionach, póki nie wróciła do rzeczywistości. Wyplątał się z jej objęć i wyjrzał na ulicę. Tamci dwaj już dawno sobie gdzieś poszli. Stracili nadzieję na dostanie Grahama.

– Chodź. Zbieramy się. Idziemy do mnie. Weź swoje bety.

– Tyle zachodu, tyle kłopotów, żeby poradzić sobie ze starzejącą się świętoszką – bąkała niezbyt przytomnie.

Przyjrzał się jej uważnie. Trzeba było jeszcze odsiedzieć kilkanaście minut, żeby oprzytomniała.

Zebrała się posłusznie. Zamknęła swój boks na kłódkę.

Gdy wyszli, uderzyła w nich fala zimnego wiatru, któremu trudno było przeciwstawić się. Tym razem on zawinął ją w ten monstrualny szalik, że tylko oczy błyszczały sponad jego zwojów. Sam nasadził czapkę głęboko na oczy.

Po pół godzinie walki z lodowatym wichrem i zalodzoną nawierzchnią drogi czekała nagroda – ciepły pokój, oświetlony żarówką, normalne ściany, łazienka, szeroki, wygodny tapczan.

XVII

Rano zbudzili się dobrze po świcie. Nie było szans zdążyć na śniadanie w stołówce na campusie.

Biedna zupa mleczna, co ona zrobi beze mnie… – pomyślał Graham…

Uniósł się na łokciu i przysunął do Agnes. Zafascynowany, leciutko powiódł palcem wzdłuż łagodnych krzywizn jej ciała.

– Więc zawdzięczam cię tym dwom facetom, co szli za nami… – powiedział.

– Przestań, bo mnie łaskocze.

– Mhm… Wszystkie dobre Heddeni są takie?

– Ja nie jestem dobra Heddeni. Zaczęłam przed ślubem.

Zaczął się śmiać.

– Ty nie jesteś dziewczyną Heddeni. Jesteś bezbłędnie zbudowana. Ślicznie. Przyznaj, że to wszystko wymyśliłaś, żeby być oryginalniejsza.

– Jestem Heddeni. Mam nawet ślady dodatkowych sutek. O, takie dwie pary maleńkich kropeczek. Tu, poniżej piersi, i tu para na brzuszku.

– Zaznaczyłaś je szminką.

– Przestań! To mnie łaskocze.

– To są pieprzyki. Wcale nie są symetrycznie rozmieszczone. Znowu mnie nabrałaś.

– Są różne rasy Heddeni. Mam przecież dokumenty… Rodzice byli Heddeni. Nie mogę się różnić, skoro z mojej rasy wywodzą się Ziemianie, no nie?

– Masło maślane, to znaczy masło z kluskami, to znaczy dalej ci nie wierzę…

– Przestań bredzić.

– Trochę jeszcze pobredzę. Za dużo dobrego mnie dzisiaj spotkało.

– To już nie masz problemów?

– Mam: jak tego nie stracić. Znaczy ciebie.

– Znaczy mnie?… Fajnie zabrzmiało.

– Tak długo na ciebie polowałem…

– To ja na ciebie polowałam.

– Widzisz, najtrudniej było się zorientować, że oboje na siebie polujemy…

Roześmiała się…

– Zbierajmy się, Graham. Bo wyrzucą cię z uniwersytetu, a mnie z tobą – usiadła na łóżku. Graham przyglądał się jej, leżąc z rękami pod głową.

– O czym marzysz?

– Nie marzę. Patrzę na ciebie. Nie muszę marzyć.

– A gdy nie patrzysz?

– Wtedy muszę: marżę o tobie.

– Wstańmy już, prószę. Naprawdę trzeba iść do pracy.

– Tak – podniósł się.

– Trzeba zacząć oszczędzać na ślub – powiedział. – Co ty na to?

Chwilę nie odpowiedziała.

– Dobrze – odezwała się wreszcie. – Chociaż nie wiem czy zdążysz. Lada dzień mogą wprowadzić zakaz małżeństw mieszanych.

– Nie sądzę, żeby posunęli się aż do tego. – Takie krążą słuchy wśród emigrantów…

Poranne ubieranie się zajęło im więcej czasu niż wieczorne rozbieranie się. Okolica domu w świetle słonecznym wyglądała odmiennie niż przed świtem czy po zmroku. Od lata zdążył już zapomnieć to wrażenie obskurnej nędzy, jakie stwarzało domostwo, w którym wynajmował pokój. Za to było cieplej niż zwykle. Zanim doszli do przystanku, spocili się oboje.

Na uniwersytecie wszystko już było zwyczajnie. Jakoś nie zauważono podwójnego spóźnieni a. Ken był pogrążony w pracy, a nikt nie szukał wcześniej Grahama.

Wieczorem pojechali zabrać rzeczy Agnes i przenieść je do Grahama, Wystarczyło, że powiedziała:

– Wiesz, oni wiedzą, że jestem Heddeni i że spałam poza domem. Nic nie powstrzymałoby ich przed wyłamaniem drzwi dzisiejszej nocy.

Specjalnie wyszli wcześniej, jeszcze o zmroku. W norze, gdzie mieszkała Agnes, nikogo nie było – współmieszkańcy zajmowali się prawdziwą lub pozorowaną aktywnością na campusie.

Zebrali jej odzież do jednej płóciennej torby i połatanego plecaka; łącznie z pamiątkami rodzinnymi – paroma fotografiami za szybką, nie było tego dużo. Najwięcej ważyły książki; Graham spakował je do plecaka i wziął na plecy. Wiele tytułów już miał, ale książki można było nieźle sprzedać, więc mimo że plecak przygiął go do ziemi, wziął je wszystkie. Właściciel nieoczekiwanie nie chciał zgodzić się na drugą osobę w pokoju Grahama. A to, że będą zużywać więcej energii, a to, że więcej wody i w ogóle zniszczą mu ten pokój… Lecz przestał się upierać, gdy Graham zgodził się na spisanie nowej umowy.

Domagał się żeby podwoić opłatę za pokój, na co Graham już nie mógł się zgodzić. Po prostu nie miał pieniędzy. W końcu, kompromisową liczbą okazało się dziewięćdziesiąt sześć tysięcy dolarów miesięcznie, plus, jednorazowo, dwadzieścia tysięcy zaliczki za ewentualne wyrządzone szkody. Graham obiecał zapłacić kaucję dopiero przy okazji następnej pensji.

Oczywiście, wkład jaki dopłacał uniwersytet, to znaczy trzydzieści sześć tysięcy miesięcznie (trzecia część poprzedniej ceny), pozostał bez zmian.

Sumarycznie, Graham i Agnes zyskiwali na tym. Z wyjątkiem pierwszego miesiąca, kiedy należało wpłacić właścicielowi kaucję, oszczędzali na przeprowadzce trzydzieści osiem tysięcy miesięcznie.

Lekko zaciskając pasa, to znaczy rezygnując ze śniadania lub kolacji, co drugi dzień każde, mogli już w trzy miesiące uciułać na opłatę ślubną.

XVIII

Nieoczekiwanie, książki Agnes nie sprzedawały się tak dobrze, jak przypuszczali. Był środek semestru i studenci już zdołali zaopatrzyć się w podręczniki. Również sprawy na uniwersytecie nie szły tak dobrze, jak dotąd. Sprawa ich związku stała się znana. Podważyło to zaufanie do kwalifikacji studentów, którą przeprowadził Graham. Na dodatek Agnes była emigrantką. W stołówce czy w świetlicy w bursie, wyczuwał, że unika się go. Nawet Appelbaum, mimo że nadal musiał siedzieć obok Grahama, zaprzestał swoich uwag o zupie mlecznej. Koleżanki nadal odwiedzały Agnes. Coś tam rajcowały w swoim niezrozumiałym, emigranckim języku, zerkając na Grahama, gdy tylko Agnes gdzieś się oddaliła. Zwrócił jej uwagę na to.:

– Oceniają cię – odpowiedziała. – Podobasz się im. Oceniają to, co ja zrobiłam. Wiesz, jak to jest: jedne mówią, że zrobiłyby to samo, inne, że nie.

– W sumie, lepiej to przyjęły niż niektóre stare pierdy z mojego otoczenia.

– Raczej nie. Straciłam większość przyjaciółek. Przestały mnie znać…

– Poczekaj, tylko zbierzemy tę cholerną forsę na ślub.

– Możemy nie zdążyć. Ustawa zakazująca mieszanych małżeństw za dwa tygodnie wchodzi pod obrady parlamentu. Niewykluczone, że będzie miała działanie wstecz.

– To znaczy, że chcą unieważniać, już zawarte małżeństwa?!

– Nie wiem. Ale cały wydział prawa o tym trąbi.

– Pewnie znowu będzie petycja, znowu jakiś młody, napalony profesor będzie siedział przy niej, a ustawa i tak przejdzie – uśmiechnął się ironicznie. – I to w najbardziej paskudnej formie.

Graham podjął decyzję: Akurat wypłacono miesięczne pobory. Był piątek po południu. Pojechali najbliższym autobusem do miasta. Urzędnik spisujący personalia zawahał się przy Agnes.

– Mam wyraźne zalecenie, aby wstrzymać śluby mieszane.

– Pisemne zalecenie? Mogę je zobaczyć?

– Nie; Ustne, telefoniczne.

– Kiedy przyszło?

– Dziś, w południe.

– : Domyślam się, o co chodzi: w poniedziałek wchodzi pod obrady ustawa zakazująca małżeństw mieszanych: Prawdopodobnie przejdzie i prawdopodobnie będzie obowiązywać od chwili wniesienia pod obrady. Przynajmniej tak twierdzą prawnicy na uniwersytecie.

Proszę posłuchać: my musimy zawrzeć ten ślub, musimy zdążyć…

Urzędnik przyjrzał się im z sympatią.

– Ale zalecenie…

– Czy odmówił już pan jakiejś parze?…

– Gdzie tam, od miesiąca nie było żadnej pary mieszanej, a dzisiaj w ogóle nikogo nie było. Młodzi znakomicie obywają się bez tego. Sto tysięcy dolarów to, było nie było, kupa forsy…

– Więc my przyszliśmy jeszcze przed południem…

Stary uśmiechnął się figlarnie.

– No dobrze, załatwię jeszcze tylko waszą sprawę i idę na lunch – powiedział i zabrał się do wypełniania personaliów.

Agnes nalegała też na ślub wobec Kościoła. Z tym były trudności od czasu, kiedy zakazano reklamy religianckiej i zgodnie z tą ustawą usunięto z książki telefonicznej numery wszystkich instytucji kościelnych.

– Dlaczego tak ci na tym zależy?

– Przestań, Graham. Ja nie mogę inaczej postąpić. Przecież myśmy na Niego czekali od zawsze. Rozumiesz? Myśmy czekali, a do was przyszedł, a i tak niektórzy z was go przeoczyli, a inni ominęli. Myśmy trafili do niego dwa tysiące lat później, nie mamy czasu na wahania… Małżeństwo to teraz jedyna możliwość włączenia się…

– Mówisz to samo, co Ebahlom…

– To samo usłyszałam od rodziców.

– Najprościej będzie trafić do Kościoła przez twoją wspólnotę.

– Nie da się. Przecież wiesz, że jest zakaz zgromadzeń religijnych. Religia jest sprawą wyłącznie prywatną. Ojciec przekazał mi tylko adres z Cambridge, gdzie wcześniej mieszkaliśmy. Już nieaktualny.

Wieczorem właściciel zgłosił się po należną mu kwotę pieniędzy.

– Wydałem wszystko na ślub, panie Koring. Mogę panu zapłacić dzisiaj pięćdziesiąt dwa tysiące – dwadzieścia jako zastaw i trzydzieści dwa jako ratę czynszu. Resztę, czyli sześćdziesiąt cztery tysiące oddam w dwóch kolejnych miesiącach po trzydzieści dwa tysiące,; plus osiemnaście tysięcy procentu dla pana, czyli dwa razy po pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Może pan to zaakceptować albo nas wyrzucić od razu. Wtedy straci pan czynsz przynajmniej za miesiąc, bo trudno będzie znaleźć lokatora tak w środku semestru – wyrzucił z siebie jednym tchem Graham. Koring chwilę milczał, coś tam rachował w pamięci. Procent zaproponowany przez Grahama był bardzo wysoki: osiemnaście od trzydziestu dwóch tysięcy, to była roczna, a nie miesięczna stopa kredytowa. Właściwie mógłby w lombardzie uzyskać pożyczkę na korzystniejszych warunkach, ale nie miał czego oddać pod zastaw.

– Dobrze – odpowiedział Koring. – Zgadzam się na to, ale biorę pod zastaw telewizor, lampę z biurka i te trzy fotografie – wskazał na rodzinne fotografie w ramkach, stojące na biurku. – Do pierwszej raty. Po pierwszej racie zwrócę wszystko, a tylko zatrzymam telewizor do wpłacenia drugiej raty.

Musieli, się zgodzić.

– Cholerny złodziej, zrobił na zakwaterowaniu mnie świetny interes, a na dodatek będzie zużywał nasz telewizor i wyświecał żarówkę – warknęła Agries, gdy Koring wyszedł, taszcząc łup. – Będziemy musieli – palić żarówkę na suficie. Podskoczy rachunek za prąd – Chociaż, świnią mógł nie brać zdjęć. Telewizora i tak nie oglądali już od dawna.

Program wypełniały wyłącznie reklamy, sport i tasiemcowe, idiotyczne seriale. Jeśli ktoś potrafił jeszcze myśleć, oglądanie tego chłamu było nie do wytrzymania.

XIX

Telefon do kościoła podsunął Grahamowi Heevers. Wprawdzie przekazywanie adresu wspólnoty religijnej było karalne, ale Heevers miał zaufanie do Grahama i zaryzykował.

Zgadali się o tym przy kapuście, gdy sprawa ślubu Grahama zaczęła robić się znana… Tym bardziej że zgodnie z oczekiwaniami ustawa wprowadzająca zakaz małżeństw mieszanych została wniesiona pod obrady parlamentu w poniedziałek i bardzo szybko została zatwierdzona. Motywowana była ochroną genetyczną ludzkości, w uzasadnieniu powoływano się na badania statystyczne profesora Zuda Zuriaqu z Uniwersytetu Maratheon. Jeśli emigranci sami twierdzą, że wymierają, to tym gorzej dla nich!

Uchwalenie ustawy spowodowało ustanie fali zamieszek i napaści.

Usatysfakcjonowani nieznani sprawcy przestali bić, gwałcić czy zabijać. Tylko Komitet Obrony i Czujności nadal regularnie się zbierał. Krążyły słuchy, że ostatnio komitet ogranicza się do picia kawy i jedzenia placków owsianych na koszt uniwersytetu, ponieważ stał się oficjalną agendą uczelni. Istnienie takich komitetów przy każdej instytucji gwarantowała ustawa.

Kościół urządzono w wynajętym, małym, prywatnym domu, niczym nie odróżniającym się od setek podobnych. Zakaz propagandy religijnej jasno mówił: miejsca kultu nie mogą rzucać się w oczy. Już dawno zburzono wszystkie świątynie nie przedstawiające wartości zabytkowej.

Przyjął ich urzędnik rządowy opłacany ze składek wiernych. Nie zniechęcał ich, ponieważ propaganda antyreligijna również była zabroniona, lecz podsunął bardzo długie formularze do wypełnienia. Należało wypełnić wiele drobiazgowo sformułowanych rubryk.

– Po co to wszystko? – zapytała Agnes. – My po prostu chcemy zawrzeć ślub.

– To najniezbędniejsze formalności sprowadzone do minimum. Chodzi o wykluczenie możliwości wywierania nacisku na kogoś z państwa – powiedział urzędnik.

– To dałoby się poznać po tym, co napisaliśmy w ankiecie? – zapytała Agnes.

– Mniej więcej. Tu mam taką siatkę – przyłożył misternie powycinany kartonik do ankiety. – Niektóre kombinacje odpowiedzi mogą sugerować, że na kogoś z państwa wywierany jest nacisk. W takim przypadku para kierowana jest najpierw do psychologa.

– O, w pani przypadku są pewne wątpliwości – zamyślił się.

– Czy oznacza to, że odmawia pan zawarcia przeze mnie ślubu? – powiedziała zdecydowanie Agnes. – Związek formalny został już zawarty, a to jest związek zwyczajowy i nie dotyczy go ustawa zakazująca małżeństw mieszanych.

Graham spojrzał na nią z podziwem.

– Oczywiście, że nie – wycofał się urzędnik.

Sparzył sobie skurwiel łapy – pomyślał z satysfakcją Graham:

– Proszę przyjść za miesiąc, za dwa i za trzy, aby potwierdzić swoją wolę – urzędnik wypełniał jakieś swoje papiery.

– Pań żartuje! – wyrąbał Graham. – My przyszliśmy, żeby zawrzeć ślub teraz, nie za kilka miesięcy. To jest utrudnianie dostępu do czynności religijnych. Podlega zaskarżeniu jako propaganda antyreligijna.

– To jest zwykła procedura, panie profesorze Graham – powiedział urzędnik, patrząc w papiery. – Wypracowana przez dziesiątki lat praktycznego stosowania ustawy, powinien pan to wiedzieć, pracując na uniwersytecie. Zdziwiłby się pan, wiedząc, jak mało par wraca po tym miesiącu czy dwóch…

– Musi być jakiś tryb przyspieszony, jeśli jedna z osób jest nieuleczalnie chora i musi umrzeć…

Urzędnik podniósł znad okularów wodniste, nieprzyjemne oczy.

– Czy rzeczywiście taki przypadek zachodzi?

– Tak. Chodzi o mnie. Ja mogę umrzeć w każdej chwili – powiedział Graham, a Agnes spojrzała na niego i pobladła.

Urzędnik dał się przekonać bez okazywania świadectwa lekarskiego, zresztą Graham był w stanie łatwo wydębić takie zaświadczenie od Turpicka z wydziału medycznego. Udało się przyspieszyć datę ślubu – za trzy dni, to była najlepsza możliwość.

– Graham, nie powiedziałeś mi wszystkiego – rzekła, gdy wyszli z kościoła. – Co ci dolega?…

– Nie wiem. Każdy z nas może umrzeć w każdym momencie. Nie kłamałem – wzruszył ramionami.

XX

Trzy dni później wszystko odbyło się jak trzeba. Był ksiądz. Zostali małżeństwem.

Urzędnik nawet się nie pojawił. Widocznie jego rola skończyła się wcześniej.

Od tego momentu sprawy nabrały przyspieszenia. Okazało się, że Uniwersytet w Maratheon musi zmniejszyć liczbę zatrudnionych profesorów i studentów o jedną czwartą.

Wiązało się to z nieoczekiwanym, dodatkowym okrojeniem budżetu. Za utrzymanie dodatkowych trzydziestu sześciu tysięcy obywateli, którzy właśnie przylecieli z kosmosu, musiał zapłacić budżet państwa. Spowodowało to obcięcie innych wydatków.

Powstała komisja weryfikacyjna w przyspieszonym tempie przeglądała dokumenty pracowników.

Graham wraz z innymi kolegami piątej rangi wezwany został w kolejności alfabetycznej.

W skład komisji wchodzili rektorzy wszystkich rang, dwóch przedstawicieli rady naukowej uniwersytetu, trzech facetów z zewnątrz: dwóch z Akademii Naukowej, jeden z rządu – jakiś senator niższej rangi.

Poprosili Grahama, żeby usiadł.

Od razu wywlekli sprawę petycji. Blauburg, rektor trzeciej rangi, który referował sytuację naukową i finansową Grahama, dokładnie wyliczył, ile czasu pracy naukowej stracił Graham na siedzenie przy petycji. Obliczenie było dokładne i pozostało tylko się zgodzić;

Graham nie próbował argumentować, że jego praca nie polega na odsiadywaniu godzin na krześle, lecz na myśleniu. Uważał, że wysiadywanie krzesła może być pomocne w badaniu odporności tkanin na ścieranie, a nie w badaniach fizykochemii powierzchni metalicznych, ale z pierdami nie było dyskusji…

Blauburg kłapał zębami, błyskał białkami oczu i czerwieniał na twarzy w trakcie mówienia. Sprawiał wrażenie, jakby chciał odgryźć ofierze ucho.

Sprawy naukowe wyszły stosunkowo najlepiej: Nie było zaległości w ich realizacji.

Grant badawczy, wprawdzie okrojony, ale pozwalał na dalsze działanie. Dwoje niedawno przyjętych studentów spisywało się nieźle – już były pierwsze wyniki naukowe. Inne też, i to zostało wywleczone za chwilę. Stronę zawodową Blauburg skwitował tak:

– Profesor Jager ma bardzo dobre osiągnięcia naukowe, ale na naszym uniwersytecie pracują wyłącznie znakomici i bardzo dobrzy naukowcy. Chlubimy się tym.

Na koniec wyszła sprawa Agnes. Uznano ślub ze studentką za niedopuszczalny.

– Przecież ona jest młodsza ode mnie zaledwie o dwa lata… To naprawdę stara studentka. Gdyby zaczęła studia w normalnym terminie jak wszyscy, byłaby już profesorem, jak ja – ten argument nie dotarł do komisji.

Profesorowie i studenci podzieleni na rangi stanowili dwa oddzielne, nie mieszające się światy. Możliwy był jedynie awans ze świata studentów do świata profesorów.

– Człowiek, który idzie zawrzeć małżeństwo do kościoła, synagogi czy cerkwi, nie może uczyć innych. To jest propaganda religiancka uprawiana własnym przykładem. To jest niedopuszczalne podważanie światopoglądu naukowego. A przecież jest on racją bytu każdego uniwersytetu – powiedział Blauburg, kłapiąc wyjątkowo żarłocznie.

Więc o to naprawdę chodziło… – Graham zdenerwował się.

– Zapomniał pan dodać, że nie dość, że studentka pierwszej rangi, to na dodatek emigrantka, profesorze Blauburg – palnął. – A to z pewnością też nie poprawia, mojej sytuacji.

– Rektorze Blauburg – poprawił go Martinez.

– Rektorze trzeciej rangi Blauburg -. powtórzył Graham. Nie miał wysokiej opinii o pracy naukowej Blauburga.

– Nie poprawia, ale i nie pogarsza – Martinez wyręczył Blauburga. – Chociaż gdyby zostało zawarte po tym, gdy zaczęła obowiązywać ustawa, to pogarszałoby…!

– Nie byłem jasnowidzem. Ustawa działa wstecz. – Ustawa nie działa wstecz, lecz od momentu wprowadzenia pod obrady parlamentu. Był pan jasnowidzem, bo zdążył pan w ostatnim dniu przed jej wejściem w życie -. Martinez gniótł nieubłaganie, jak toczący się walec parowy.

Blauburg łypał przekrwionymi białkami i w milczeniu kłapał zębami, jakby inny drapieżnik ubiegł go i schwytał ofiarę.

Kazano Grahamowi zaczekać na decyzję komisji weryfikacyjnej. Po półgodzinie wywołano go z grona oczekujących na weryfikację innych kolegów piątej rangi.

– Z powodu wydatnego ograniczenia budżetu Uniwersytetu w Maratheon grupa profesora piątej rangi Jagera zostaje zawieszona w działaniu. Otrzyma on stosowną profesorską odprawę w wysokości czterech pensji miesięcznych, a jeśli zdecyduje się nadal pozostać w Maratheon, po czterech miesiącach aż do roku wypłacać mu się będzie zasiłek w wysokości trzeciej części pensji profesora piątej rangi. W przypadku pojawienia się jakichkolwiek dodatkowych możliwości finansowych grupa badawcza profesora Jagera zostanie w pierwszej kolejności przywrócona do działania – z namaszczeniem odczytywał decyzję rektor pierwszej rangi, Muriec.

Dalej następowało szczegółowe wyliczenie, jaką aparaturę i jakie pomieszczenia Grahama przejmie która grupa.

– Proszę tu podpisać – zakończył Muriec, podsuwając spisany ręcznie protokół Grahamowi.

– Przecież to nie ma sensu… Uniwersytet traci w ten sposób wszystkie pieniądze z mojego grantu – wyrwało się Grahamowi. – To nie ma nic wspólnego z oszczędnością…

– Podpis oznacza przyjęcie do wiadomości, a nie akceptację – wyjaśnił Martinez.

XXI

Przed drzwiami rektoratu otoczyła Grahama grupka kolegów. Prowadzili statystykę.

Wszyscy uważali, że Graham dostanie przedłużenie. Dzięki temu, że przepadł, kilka osób z typujących wygrało spore sumki.

– Wszystko przez tych cholernych edeńców. Trzeba ich utrzymywać – powiedział jeden ze zwolnionych profesorów.

– Mam ci to policzyć? – odezwał się Graham. – Albo lepiej sam sobie policz, ile naprawdę oni nas kosztują. Trzydzieści sześć tysięcy ludzi – społeczeństwo stusiedemdziesięciodwumilionowe? Myślę, że chodzi o coś innego.

– O co?

Wzruszył ramionami w milczeniu. Właściwie sam nie wiedział. Nie rozumiał zasad weryfikacji: wywlekli jakieś nie związane z pracą sprawy, dyskusji merytorycznej nad wartością jego badań w ogóle nie było.

Poszedł na fizykę do Ebahloma. Bo było po drodze, bliżej niż do siebie, na chemię.

Przyszła nagła odwilż i cały campus tonął w rozmiękłej bryi, a głębokie kałuże stały na ścieżkach. Spod rozmiękłego śniegu wyłaziły pryzmy gruzu, odłamki cegieł, potłuczone szkło, zardzewiałe pręty stalowe, przegniłe papiery.

W ciemnych korytarzach starego budynku śmierdziało jeszcze bardziej niż dawniej.

Gino, w głębi swego długiego jak kiszka gabinetu z jednym okienkiem, stał schylony nad otwartą walizą. Coś w niej starannie układał. Na biurku stały rządkami jego tajemnicze heddeheńskie figurki czy talizmany, wśród nich prosty, czarny krzyż.

– Cześć, Gino. Co? Ciebie też?… – wyrwało się zdumionemu Grahamowi.

– Witaj w klubie – odzyskał pewność siebie.

– Siadaj, Graham – sapnął Ebahlom. – Heddeheńskie trucizny czy zwykła, ziemska kawa?

– Może być kawa, ostatnio nie brakuje mi tych heddeheńskich trucizn…

– Wyrzucili cię przez tę twoją ”heddeheńską truciznę”? – zapytał Ebahlom.

– Na to wygląda. To znaczy przez nią też.

– Ale niezbyt żałujesz?

– Jeszcze się nie zastanowiłem, czego mam żałować. Nie zdążyłem się zastanowić.

Wracam prosto z weryfikacji, wpadłem po drodze – z Ebahlomem nie wypadało inaczej rozmawiać o swoich kłopotach, jak z nonszalancją. Narzucał taki styl. O statecznie sam tracił jeszcze więcej – był autorytetem, starym profesorem pierwszej rangi.

Sposób bycia Ebahloma pomagał Grahamowi odzyskać cenny dystans do swoich kłopotów.

Cały pokój wypełnił się aromatem kawy. Zrobiło się jakoś tak bardziej swojsko wśród tych przedmiotów pochodzących z odległej planety.

– Zaraz, zaraz, Gino. Przecież na razie weryfikują profesorów piątej rangi – przypomniał sobie Graham. – Jeszcze nie doszło do… – urwał.

– Pierdów – dopowiedział Ebahlom. – Jeszcze nie, ale wiadomo, kto poleci. Krąży po campusie taka lista. Też jesteś na niej. Wczoraj dostałem ją do rąk.

– Więc ta komisja to zwykła fikcja?

– Na to wygląda – Przede wszystkim polecą profesorowie Heddeni, ale nie tylko.

Niektórzy inni też. Z Heddeni pierwszej rangi ma pozostać tylko Zuriaąu; Ostatecznie, jego badania uzasadniły tę ustawę…

– Co będziesz robił?

– Nie wiem. Tobie będzie łatwiej, jesteś młodszy, bardziej elastyczny, poza tym stąd.

Ja, prawdopodobnie, zostanę nauczycielem fizyki elementarnej w jakiejś szkole, w jakimś getcie. Przeniosę się stąd, bo Maratheon jest za mały, nie ma społeczności emigranckiej, żeby utworzyła getto. Co to jest tysiąc stu studentów? Rozlecą się, jak pył rozniesiony przez wiatr.

Zbyt rzucam się w oczy, żeby przetrwać samotnie. Nie chcę, żeby ktoś mnie ukatrupił. Póki mieszkam w bursie i za często nie ruszam się z campusu, jestem prawie bezpieczny.

– Nie liczysz na tę szansę przywrócenia?

– Liczę. Przez trzy miesiące tu pozostanę. Może obudzą się jacyś faceci z Sił Przestrzennych. Ostatecznie, potrzebowali moich badań.

– Jak ostatni prom pójdzie na złom, to i Siły, Przestrzenne zlikwidują.

– Wiesz, to jest moja szansa pozostania na Uniwersytecie. Ostatecznie, byłem dobry, cholernie dobry, i oni to wiedzą. Może oni traktują te redukcje jako taki prztyczek i ostrzeżenie, a potem wszystko wróci do normy i odwieszą mnie?…

– Jesteś marzycielem, Gino.

– A ty? Masz jakiś pomysł?

– Nie, nic. Może coś wymyśli moja ”heddeńska trucizną”. Mnie raczej nie odwieszą.

Byłem dobry, ale jednocześnie za młody, żeby być dobry. Wielu to się nie podobało.

– Nie ostrzegła cię ”trucizna”? – Pozrywały się jej kontakty towarzyskie na campusie, plotki nie docierają do niej już tak szybko. Gdy zaczęliśmy być razem, większość koleżanek odwróciła się od Agnes, a kiedy pobraliśmy się, niewiele to zmieniło. Jakoś tak już nie powiązały się zerwane nici.

– Tak, złamała parę reguł. Ale nawet wcześniej, zanim ją poznałeś, była uważana za kogoś spomiędzy.

– Znałeś ją wcześniej?

– Nie, ale kiedy usiłowałeś wcisnąć mi ją na łączony program, rozpylałem wśród znajomych.

– Niedobrze dzieje się w kraju – powiedział Graham, popijając kawę. – To wszystko rozwija się w złym kierunku.

– Czternaście lat temu Reinefart wygrał wybory pod hasłem: ”przerzucić pieniądze z programu kosmicznego na program socjalny” i wyszło tak, że ani na jeden, ani na drugi nie ma pieniędzy.

– Prawdopodobnie w następnych wyborach otrzyma trzecie przedłużenie. Myślę, że wspiera go silne lobby antyemigranckie.

– Ja myślę, że jest odwrotnie. To jego grupa nakręca te nastroje. Myślę, że najpierw wywołali zamieszki, żeby zobaczyć reakcję społeczeństwa i ocenić stopień niechęci do emigrantów, a potem, w zależności od tej reakcji, podejmą odpowiednie działania. Ustawa przeciwko mieszanym małżeństwom to tylko nozdrza krokodyla, który dopiero wy lezie z wody i poogryza nam tyłki. Reinefart chce na barkach emigrantów wjechać na piątą kadencję.

Jako ten, co oczyścił Amerykę…

– Nie wygląda to różowo.

– Popatrz, Graham: jak ma wyglądać ten uniwersytet, jeśli wyrzuca się z niego najlepszych facetów. Kto będzie robił nową technologię? Powiem ci, gorzej: kto utrzyma już posiadaną wiedzę dla następnych pokoleń, jeśli rozpędzi się facetów z mózgami? Przecież przeciętny obywatel niedługo nie będzie potrafił obsługiwać urządzeń technicznych, ponieważ styka się z nimi coraz rzadziej, a całymi dniami przesiaduje, gapiąc się w ten czarno – biały, mrowiący ekranik, stopniowo upijając się lub ładując w siebie prochy. Nawet we łbie mu się nie zalęgnie, że jego dziadek miał choćby telewizor w kolorach i dźwięk stereo, a komputer był w co drugim domu. A dziś mamy ich osiemnaście działających na całym uniwersytecie.

– Dobijają te twoje teksty. Nie wierzysz, że przezwyciężamy kryzys?.

– To nie kryzys, to regres. Trzeba to zauważyć i zrozumieć, a następnie nauczyć się żyć w takich warunkach, w jakich przyszło ci żyć.

– Co masz na myśli?.

– Trzeba zachować to, co najlepsze z dorobku. To najważniejsza sprawa. Zachować dla przyszłych pokoleń, a może dla innych narodów, które będą chciały kontynuować drogę.

Wiesz, w historii Heddehen zdarzało się wiele okresów zastoju, wiele głębokich upadków.

Wymierały całe kontynenty. Ale zawsze po kilku, czasem nawet po kilkunastu stuleciach inne narody podejmowały pałeczkę wiecznej sztafety. Jakaś grupa dochodziła do wniosku, że to ona jest najlepsza, to ona niesie jakieś szczególne wartości, i koło postępu ruszało na nowo.

Zabawne, jak proste idee mogą wydać niezwykłe owoce. Ale wyścig się kończył, gdy grupa, kultura nie chciała być nadal odrębna, zechciała roztopić się w tle, w innych, tym samym dając wszystkim wokół do zrozumienia, że nie niesie z sobą już niczego szczególnego. Wtedy motor rozwoju zatrzymywał się, przez pewien czas czerpano namiastkę postępu z łamania tego, co decydowało o odrębności, ale w pewnym momencie nie było już nawet czego łamać.

A to był nieodwołalny koniec.

– Osiągnęliśmy już ten stan?

– Ciągle wierzę, że jeszcze nie. Od z górą stu lat trwa to łamanie – wyrywa się ludziom z serc zasady, wiesz, takie generalne reguły: ”rób to, bo to dobre, nie rób tego, bo to złe ”; zastępowanie namiastką; zmętnianie. Na ile to jest trwałe, na ile wsiąkło w ludzi i stało się już ich częścią? Nie wiem, Graham. Wiem, że są ogłupieni przez mass media. Popatrz, przez lata głaskano i wychwalano emigrantów nad miarę i było dobrze, teraz się ich niszczy i opluwa i też jest dobrze, ludzie zupełnie zobojętnieli.

– Czyli że to co robi Reinefart, żeby zjednoczyć wszystkich przeciw Heddeni, ma sens? Chce obudzić poczucie odrębności, wprawić w ruch motor postępu?

– Nie. To jest szamotanina społeczeństwa pozbawionego serc i mózgów. Gdzieś tam kołacze się jeszcze poczucie, że odrębność jest do czegoś potrzebna, a wynikiem jest atak agresji, bo jest coraz gorzej, a obiektem tej agresji stają się ci, którzy próbują się jeszcze jakoś bronić przed rozkładem i przez to sprawiają na innych wrażenie podejrzanie zaradnych i aktywnych. To konwulsje trupa, który nie pamięta już, co trzymało go przy życiu.

– To, co powiedziałeś, dobija bardziej niż komisja weryfikacyjna.

– To pogadajmy o przyjemniejszych rzeczach. Kto prowadzi przesłuchanie?

– Nie ma przesłuchania. Zwyczajnie, referują twoją sprawę, ty wysłuchujesz, potem wychodzisz, a oni się naradzają, potem oznajmiają ci decyzję, a ty podpisujesz, i to wszystko.

Nie da się za wiele powiedzieć bo ucinają dyskusję.

– Kto referuje?

– Ludożer.

Ebahlom instynktownie złapał się za ucho.

– Kłapie i czerwienieje?

– Pewnie. Jest w świetnej formie. Na dodatek, łypie ślepiami.

– Martinez też jest?

– Ten jest jeszcze gorszy. Dusi powoli. Jak buldog.

– Muszę się dokładnie przygotować do swojej walki. Pewnie mnie zjedzą, ale będzie długo trwało, bo jestem tłusty.

XXII

Hsiu akurat majstrował coś przy instalacji. W zasadzie było obojętne, czy zniszczy coś tym razem czy nie.

– Panie Ken, zamykamy firmę – powiedział do niego Graham. – Może pan wyłączyć Instalację. Jesteśmy zwolnieni.

– Dlaczego, panie Graham? Dlaczego właśnie teraz? Przecież idzie mi już wszystko znacznie lepiej. Nie może pan mi tego robić właśnie teraz!

– Nie ja pana wyrzucam – Graham machnął ręką. – Wywalili nas wszystkich.

Likwidują naszą grupę. To, że się pan nauczył obsługiwać instalację, w niczym panu nie pomoże… Nawet to, że jest pan opłacany w połowie przez Ebahloma nie pomoże, bo Ebahloma też wywalają. Wszyscy zgodnie lądujemy na bruku.

– Likwidują całą grupę? – zapytał Hsiu z niedowierzaniem.

Graham skinął w milczeniu głową. – Gdzie Agnes?

– Wyszła godzinę temu na campus.

Graham obszedł swoje laboratorium: jedna instalacja próżniowa, sporo bałaganu, dwa stanowiska preparatyki próbek, jedno dygestorium, dwie szafy z odczynnikami, dwa biurka studentów, trochę drobiazgów – wszystko, co zdołał zgromadzić w ciągu pięciu lat pracy w randze profesora. W sumie nie warto, żeby spojrzeć na to dwa razy Chociaż z każdym elementem wyposażenia, nawet z każdym meblem była związana historia walki o uzyskanie go, o wyciągnięcie z gardła skąpej administracji potrzebnych pieniędzy.

Poszedł do swego biura. W zasadzie nie lubił swojego biurka, swojego krzesła, koślawej szafy na książki. Zaraz potem, gdy wprowadził się do tego gabinetu, zginęła Jeanette i odtąd stale te meble kojarzyły mu się z tym faktem. Pamiętał, jak razem cieszyli się, gdy uzyskał pozycję profesora, jak cieszyli się z tego gabinetu i pustego laboratorium, a zaraz potem ona zginęła w wypadku i został sam. Przez dziesięć godzin dziennie sam na sam z tymi brzydkimi meblami w pustym laboratorium.

W zasadzie pogodził się już z utratą pracy, jednak zupełnie nie wiedział, co powinien zadecydować, co powinien zrobić. Trzymiesięczna odprawa i zasiłek korciły, by pozostać w Maratheon i zaczekać – może decyzja zostanie zmieniona. Z drugiej strony, po roku bezskutecznego oczekiwania będzie musiał i tak wyjechać, bo innej pracy tu nie znajdzie, a wtedy nie będzie miał pieniędzy na rozpoczęcie czegokolwiek nowego, gorzej – nie miałby nawet pieniędzy na podróż. Ponadto nic nie wskazywało, że decyzja podjęta przez komisję zostanie zmieniona.

Wyciągnął się wygodnie, kładąc nogi na biurku zawalonym notatkami, i podłożył pod głowę splecione dłonie. Różne myśli chodziły mu po głowie, ale ta najważniejsza: jak wybrnąć z sytuacji, jakoś nie chciała przyjść.

Przyszła natomiast Agnes: Taka jak wtedy, gdy zobaczył ją pierwszy raz. Teraz była lekko ubrana: w swoim sweterku i połatanych dżinsach, ale też usiadła tak jak wtedy – po tej samej stronie biurka i też jak wtedy spojrzeniami – i gestem zdradzała mieszanie się wrodzonej pewności siebie z niepokojem. Jakoś tak niepotrzebnie poprawiała sweterek, obciągała rękawy, mrużyła oczy ni to ironicznie, ni to bezradnie.

Nie, wtedy była bardziej pewna siebie… – pomyślał.

– Co zrobimy, Graham? – powiedziała wreszcie.

– O, jest wiele możliwości: możemy zejść do laboratorium i zaparzyć herbatę albo kawę, albo twoje ziółka…

Swoja drogą nie dorobiłem się przez te lata palnika, trójnogu i jakiegoś garnka w swoim gabinecie… – pomyślał.

– …możemy iść na lunch do stołówki, bo już zaczęli wydawać – dalej nudził. – Albo iść na giełdę i pokibicować, jak idzie moim kolegom, chociaż podobno jest jakaś lista i wszystko zostało już dawno ustalone, albo możemy pojechać do miasta i połazić za dnia wśród ruder, albo pojechać do siebie i spędzić popołudnie na kanapie. Dużo tych możliwości.

– Mów poważnie. To nie są żarty.

– Pewnie, że nie. To są słabe dowcipy.

– Mówisz, jakbyś był załamany – odzyskiwała pewność siebie i rzeczowość.

Zaraz pewnie zacznie mi lekko docinać… – pomyślał. – Zresztą, pewnie wszystkie kobiety są takie. Jeanette była jeszcze gorsza: kiedy mi coś nie szło, robiła awanturę, jakby usiłowała mnie dobić. Niechcący.

– Pewnie trochę jestem załamany, ale nie tak bardzo jak pomyślałbym, że będę, gdybym wyobraził sobie taką sytuację tydzień temu.

– A mówiąc poważnie: co zrobimy, Graham?

Huśtnął się z fotelem, co groziło tym, że krzesło straci równowagę i Graham runie do tyłu.

– Siądź porządnie. Jeszcze tylko tego brakuje, żeby coś złego ci się stało.

Zignorował jej uwagę.

– Możemy pozostać i czekać na odmianę losu lub wyjechać i szukać szczęścia gdzie indziej…

– Nic szczególnego mnie nie wiąże z tym miejscem – powiedziała. – Brzydkie miasto na równinie. Tyle że dobry uniwersytet. Tu umarła moja matka, a potem mój ojciec. Nie lubię tego miasta.

– Tu zginęła moja pierwsza żona – dopowiedział. – Wciąż z uniwersytetem łączy mnie sentyment, bo tu robiłem w miarę szybką karierę. Do dzisiaj.

– Ale prawdopodobnie na innych uniwersytetach też przeprowadzą albo już robią redukcję – powiedziała. – Będzie trudno o pracę.

Jakoś tak szybko zgadało się i rozważali tylko jedną możliwość – wyjazd.

– Mogę pracować w szkole, ty też. Ale gdzie naraz potrzeba aż dwóch nauczycieli chemii? Z jednej pensji trudno będzie wyżyć…

– Mogę pracować gdziekolwiek.

– Nie chcę, żebyś pracowała gdziekolwiek. Myślałem, żeby przenieść się zupełnie daleko.

– Wyemigrować?

– Właśnie. Wiesz, w tym kraju robi się coraz gorzej… Nie to chciałem powiedzieć – robi się coraz paskudniej… Coraz trudniej być dumnym z tego kraju, wiesz?…

– : Rozumiem, o co ci chodzi. Wiesz, mnie przez cały czas wychowywano tak, abym wtopiła się właśnie w to społeczeństwo.

– A ono teraz stara się ciebie odepchnąć – dopowiedział. – Jak woda odpycha kawałek korka.

– Ale ja nie chcę być całe życie emigrantką.

– Już jesteś. A ja też się nim stanę. Chwilę oboje milczeli.

– Do Republiki Środka? – podsunęła.

– Nie. Stamtąd przenoszą się do Ameryki, żeby studiować, czyli że tam są jeszcze gorsze uniwersytety albo jest ich mało, albo jedno i drugie. Żadna z tych możliwości mnie nie pociąga. Za dobry jestem, żeby rezygnować łatwo ze swoich szans – urwał na chwilę dla wzmożenia efektu.

– Do Zjednoczonej Europy, Agnes – powiedział głośno. – Tam powinniśmy spróbować. To może być kraj wielkiej szansy. Wiele dobrych uniwersytetów, ostra konkurencja, to coś dla nas.

– : Może masz rację, chociaż tak mało wiadomo o Zjednoczonej Europie oprócz przemówień jej miodoustych kanclerzy -. urwała na chwilkę. – Ale czy starczy nam pieniędzy na bilety? – zatroskała się.

XXIII

W ciągu kilku dni przekonał się, jak mało wiąże go z Maratheon i tamtejszym uniwersytetem, jeśli nie przysługuje mu dofinansowana stołówka i talony na miejski autobus.

Agnes została oficjalnie powiadomiona o tym że jej program został zawieszony i wypłacono jej dwumiesięczną odprawę. Przeniesienie wszystkich swoich rzeczy z laboratorium i opróżnienie biurka zajęło jeden dzień. Nie było tego tak wiele. Książek nie niósł do siebie, lecz na kiermasz studencki na campusie.

Zaczęli zgłaszać się różni koledzy, którym przekazano aparaturę i wyposażenie Grahama. Podobnie działo się z wielu innymi grupami badawczymi, ale jeszcze nikt inny nie zdecydował się na opuszczenie Maratheon.

Z początku, z przyzwyczajenia, od świtu do zmierzchu przesiadywali na campusie, ale wkrótce okazało się, że Agnes może lepiej gotować i jest to o wiele tańsze niż pełnopłatny posiłek w uniwersyteckiej stołówce. Zaczęli więc przebywać znacznie rzadziej w likwidowanym laboratorium. Weryfikowano właśnie profesorów czwartej rangi.

Pan Hsiu, załamany, też coraz rzadziej pojawiał się na campusie. Graham próbował znaleźć mu gdzieś miejsce, ale dopóki oficjalnie nie wyrzucono Ebahloma, Hsiu był związany połową umowy i tematyką pracy i nikt nie chciał zgodzić się na takie warunki. Inna rzecz, że obecnie nikt na wydziale nie miał pieniędzy, żeby zatrudnić studenta.

Sprzedawali wszystko, czego nie zamierzali wziąć ze sobą, ale nie było to zbyt łatwe.

Właściciel nie chciał zgodzić się na jakąkolwiek zmianę umowy. Dopiero gdy Graham wprost powiedział mu, że opuszczają kraj i nie zdoła im nic zrobić, zgodził się za pięćdziesiąt tysięcy zwrócić fotografie, ale zażądał z powrotem ramek i szybek, ponadto zatrzymał telewizor i lampę.

Część książek udało się sprzedać znajomym z wydziału, część w klubie studenckim, resztę pozostawili. Okazało się też, że mają znacznie więcej walizek niż rzeczy do wzięcia.

Wiedzieli, że linie lotnicze bardzo mocno ograniczają wagę przewożonego bagażu, więc starali się ograniczyć go jeszcze bardziej. W końcu byli gotowi do wyruszenia.

W tym czasie akcja weryfikacji zwolniła tempo, rozeszły się słuchy, że ktoś gdzieś usiłuje zrobić z tego skandal, ale były to tylko plotki. Dzień, który wybrali na wyjazd, zbliżał się bardzo szybko.

Obecnie Eurolinie utrzymywała tylko kilka regularnych linii do Ameryki. Dawno już zamknięto wielkie porty lotnicze jako nieopłacalne. Ruch na liniach krajowych zamarł zupełnie, bo mało kto miał pieniądze na latanie samolotem, a kilka połączeń międzynarodowych nie było w stanie utrzymać tych wzniesionych kiedyś, monstrualnych kompleksów architektonicznych. Nie konserwowane instalacje szły w ruinę, nie można było też używać pasów startowych większości lotnisk. Wiele z nich zniszczyły lądowania zbyt ciężkich promów, inne zgryzł ząb czasu.

Stosunkowo najbliżej Maratheon był działający jeszcze Reinefart Field w Toronto, nazwany tak na cześć obecnego prezydenta, który wysupłał fundusze niezbędne dla podtrzymania działalności lotniska. Dojazd tam autobusem powinien potrwać dwie pełne doby.

Dzień wcześniej byli już zupełnie przygotowani do wyjazdu, tak dalece, że spali przykryci kurtkami, bo pościel też udało się sprzedać. I też dzień wcześniej pożegnali się ze wszystkimi, chociaż tak naprawdę nie bardzo było kogo żegnać jeśli nie liczyć grobów.

Ebahlom powiedział:

– Nie myślałem, że właśnie tak zrozumiesz moje proste prawdy. Szkoda cię, Graham.

Cały czas wydawało mi się, że twoje miejsce jest tu.

– To jest właśnie pierwszy rezultat błędów – Heevers nawiązał do poprzedniej rozmowy z Ebahlomem. Właśnie się pogodzili. Szalę przechyliła ta weryfikacja: Heevers wściekł się i zaczął montować coś w rodzaju komitetu profesorów. Dobierał do niego ludzi według autorytetu i wyników naukowych, a nie według słynnej kartki ze spisem przeznaczonych do wyrzucenia.

– Myślę, że się pospieszyłeś, Jager – powiedział. – Trzeba było zostać i walczyć tu razem z nami. Wierzę, że nasza społeczność akademicka obroni się.

– Już kupiliśmy bilety, Joften. Wydaliśmy na nie kupę forsy.

– Wiesz, Gino. On chyba wietrzy dużą forsę w Zjednoczonej Europie. Kiedy nam się nie uda i wywalą mnie razem z wami, wyemigrujemy jego śladem. Ameryka nie potrzebuje mózgów.

Ebahlom prychnął jak kot.

– Gwarantuję ci, że Europa też nie potrzebuje. Tylko się tym tak bardzo nie chwali jak my. To nie jest kolejny Eden…

– Zgadza, się, z Edenu łatwo się wychodzi, trudniej jest wrócić – zachichotał złośliwie Heevers… Na cmentarzu zatrzymali się chwilę przy dwóch nagrobkach – nieforemnych płytach z wykutymi imionami, nazwiskami i datami. Agnes przeżegnała się bardzo szeroko i starannie, akcentując ruchy.

Wreszcie doczekali się, po dwóch tysiącleciach.:. Chociaż uwzględniając czas podróży, to jej rodzice urodzili się jakieś dwa tysiące lat temu, a ona jest drugim pokoleniem, więc jako naród nie czekali aż tak dużo dłużej… – zastanawiał się, patrząc na obco brzmiące imiona i nazwiska, i daty, z których jedna – urodzenia – była sześciocyfrowa, a druga – śmierci – tylko czterocyfrowa.

Potem podeszli przed nagrobek znajdujący się w innej części cmentarza; znów Agnes bardzo dokładnie przeżegnała się, a Graham usiłował przypomnieć sobie słowa jakiejkolwiek modlitwy. Nieoczekiwanie długo nie mógł odejść z tego miejsca, a oczy nieznośnie piekły.

XXIV

Autobus przyjechał z dwugodzinnym opóźnieniem, co ucieszyło wszystkich, bo spodziewali się większego, Dzień był słoneczny, niebo błękitne z małymi kłaczkami chmurek… Panował leciutki mrozik, tak ze dwa, może trzy stopnie. Wiatr nie wiał, więc było przyjemnie, zacisznie. Graham wystawił twarz do słońca, choć podobno było to bardzo niezdrowe ze względu na sięgającą na południe aż poza Maratheon dziurę ozonową. Agnes swoim zwyczajem zawinęła się w swój kilometrowy szalik. Obok tłoczyła się grupka kilkorga podróżnych z walizkami, z zawiniątkami i tłumoczkami.

Kierowca otworzył brudny bagażnik, a pasażerowie wcisnęli swoje tobołki w wolne miejsca pomiędzy bagażem innych podróżnych a jakimiś brudnymi, wypapranymi smarem szmatami i narzędziami kierowcy. Potem kierowca kasował bilety, jednocześnie przesadzając z miejsc zarezerwowanych pasażerów zabranych z przydrożnych przystanków. Powodowało to rozgardiasz, a czasem nawet kłótnie. Graham i Agnes mieli miejsca obok siebie w przedniej części wozu, ale usiedli dopiero wówczas, gdy kierowca znalazł inne, równie wygodne miejsce suchemu jak tyka farmerowi, który dotąd je zajmował. Farmer, wrogo pomrukując, wziął swój podręczny tłumoczek z jedzeniem i zwlókł się z siedzenia.

Potem wsiedli pasażerowie nie mający rezerwacji. Niektórzy z nich musieli stać w przejściu. Wreszcie zatłoczony i przeciążony wóz ruszył. Wkrótce opuścił znajome zabudowania Maratheon.

Graham lubił jazdę autobusem. Lubił zmieniający się za oknami krajobraz. Odbierał go, jak odbiera się program telewizyjny. Otoczenie: fotele, wnętrze wozu, wszystko sprawiało wrażenie stabilności, jak nieruchomy, no, może trochę podrygujący pokój, zaś krajobraz za oknem zmieniał się jak ruchomy spektakl.

Agnes siedziała niemal z nosem przyklejonym do szyby. Od ośmiu lat nie wychynęła poza Maratheon. Większość studentów W czasie przysługujących im sześciu tygodni wakacyjnych z reguły zatrudniała się do pomocy farmerom w okolicy miasta. Stanowili tanią i efektywną siłę roboczą. Zwykle godzili się pracować tylko za strawę, ale często dostawali niewielką premię pieniężną.

Agnes zatrudniała się w uniwersyteckiej bibliotece. Z reguły za darmo, to znaczy za prawo do zniżki na stołówce, bilety i uniwersytecką dopłatę do mieszkania. Pozwalał jej na to oszczędny tryb życia. W ciągu roku odkładała ze stypendium, a dodatkowo oszczędzała, wyszukując tańsze oferty mieszkaniowe w martwym sezonie. Natomiast dzięki dostępowi do biblioteki mogła całymi tygodniami pracować.

Dlatego obecnie wpatrywała się jak zaczarowana w okno, mimo że mijany krajobraz był jednostajny i ponury – nieustannie ciągnęły się rozległe płaszczyzny zszarzałego śniegu bądź farmy z charakterystycznymi, wysokimi silosami. Na ogół domostwa były zrujnowane, a przeżarte rdzą silosy świeciły dziurami, ale zdarzały się nadspodziewanie dobrze utrzymane gospodarstwa.

Autobus zatrzymywał się często. Na ogół wsiadali lub wysiadali pasażerowie zajmujący miejsca stojące. W wozie często rozbrzmiewało gdakanie lub kwakanie przewożonego drobiu, czasami kwik prosiąt. Śmierdziało kurzym łajnem, czasem odorem nie mytych ciał.

W małych miasteczkach starali się nie wysiadać, aby ktoś nie zajął ich miejsc. Co parę godzin autobus zatrzymywał się przy jakimś hotelu lub oberży przy stacji benzynowej. Można było rozprostować nogi, wysiąść za wstrzymywaną godzinami potrzebą albo kupić herbatę, bo jedzenie tam, z reguły, było zbyt drogie i przewidując to, wzięli ze sobą kanapki.

Wieczorem zmienili się kierowcy. Ten, który dotąd prowadził, ułożył się do snu na przednim siedzeniu. Zmiennik przepchał się przejściem wzdłuż siedzeń, sprawdzając rezerwację i notując siedzących bez miejscówki. Pojechali dalej. Potem ściemniło się.

Niemal nie spali tej nocy. Silnik hałasował, trudno było utrzymać głowę na zagłówku, bolały kolana. Próbowali usnąć: to tulili się do siebie, to układali się sobie nawzajem na kolanach, to znów próbowali nieruchomo klinować się pomiędzy swoim fotelem a fotelem z przodu. Ich ciasny pokoik ze zdezelowaną kanapą wydawał się rajską sypialnią. Dopiero koło czwartej nad ranem zaczęli zapadać w bezbarwne, pozbawione marzeń okresy nieświadomości. Taki sen nie niósł wypoczynku, a pozostawiał tylko przykry, nieświeży smak w ustach albo zlane potem grzbiet i czoło.

Z tylnych siedzeń dochodziła woń alkoholu, chociaż było spokojnie. Widocznie ktoś bardziej doświadczony w podróżowaniu autobusami fachowo pomagał sobie w odpychaniu męczącej rzeczywistości. Pasażerowie w przejściu drzemali na stojąco, co chwilę budzeni wstrząsami wozu. Ktoś głośno chrapał.

Powoli, leniwie świtało. Pomimo to coraz łatwiej było zasypiać. Do gorszych rzeczy można się przyzwyczaić. Tylko te promienie budzącego się słońca tak nieznośnie wciskały się pod powieki. Pomagały poły płaszcza i kurtki. W końcu usnęli w pełnym świetle słonecznego dnia. Mogłoby chociaż być pochmurno…

Krajobraz nie był już tak jednostajny jak wczoraj. Przejeżdżali przez większe miasta, wszystkie przesypiając. Nie robiła wrażenia wysoka zabudowa – przeszklone kiedyś, obecnie na ogół zrujnowane wieżowce z mozaiką potłuczonych szyb i pogiętymi, pordzewiałymi elementami konstrukcji. Przez miasta autobus z reguły przejeżdżał z pełną szybkością, zatrzymując się tylko na dworcu. Raz obrzucono autobus kamieniami, ale wtedy akurat drzemali. Graham obejrzał się i zauważył siatkę pęknięć na jednej z szyb wozu.

Przespali niemal cały dzień. Wieczorem dotarli do Buffalo, a stamtąd przeprawili się po moście do Windsoru. Zapamiętali to, ponieważ trzeba było wysiąść i pieszo przejść przez most, a pusty autobus ostrożnie przejechał po dziurawej nawierzchni. Ze względu na bezpieczeństwo, bo most groził zawaleniem.

Ten spacer nieoczekiwanie poprawił ich samopoczucie i odświeżył, pomimo że wiatr gwizdał na przęsłach i balustradach. Gdy ponownie wsiedli, wóz ruszył i znów wnętrze rozgrzało się; zapadli w kamienny sen, nie budząc się niemal ani razu przez całą noc. Rano dojeżdżali już do przedmieść Toronto. Na dworcu musieli przesiąść się do mikrobusu dowożącego na lotnisko; za dodatkową, nieoczekiwaną opłatą.

XXV

Lotnisko Reinefart Field stanowił bardzo długi barak mieszczący oprócz normalnych pomieszczeń lotniskowych, również hotel dla podróżnych. Graham i Agnes zapłacili w nim za gorącą kąpiel.

Autobus spóźnił się na dzisiejszy lot i musieli wynająć miejsce w hotelu na jedną noc, chociaż nie było wykluczone, że przyleci jeszcze dziś drugi samolot. Reinefart Field obsługiwało wyłącznie samoloty przylatujące ze Zjednoczonej Europy i zapewniało im lotniskową obsługę. Drobne naprawy wykonywali europejscy technicy mieszkający w pobliskich domostwach. Parking przed barakiem zajmowały ich samochody, lśniące chromowaniami. Nad lotniskiem powiewał rękaw wskazujący aktualny kierunek wiatru. W oddali ciemniały ruiny starego dworca lotniczego spalonego w czasie zamieszek przed trzydziestu dwu laty.

Wzięli ten pokój, bo Agnes chciała przeprać bieliznę przed dalszą podróżą. Wyłonił się jednak znacznie poważniejszy problem: brakowało im sześćdziesięciu dwóch tysięcy dolarów do normalnej ceny biletów. Nie było to dużo, jeśli dwa bilety kosztowały czterysta osiemdziesiąt tysięcy. Kasjerka poradziła, żeby po prostu czekali, aż przyleci samolot. Jeśli nie będzie miał kompletu miejsc sprzedanych, to na godzinę przed odlotem Eurolinie obniżą cenę, czasem dość znacznie. Sporo osób czeka już na taką okazję, a warto mieć przy sobie trochę gotówki, zaczynając nowe życie w Europie…

Graham szybko przeliczył: pokój hotelowy kosztował ich siedem tysięcy pięćset za dobę, mogli więc czekać nawet dość długo.

Okazało się, że w cenę noclegu wliczone jest pranie rzeczy. Po prostu przyszła pokojówka, zapytała, co jest do prania, i wzięła wszystkie rzeczy.

– Nie chcemy, żeby goście sami prali i suszyli po pokojach, bo robi się grzyb – odpowiedziała, gdy Graham wyraził swoje zdziwienie, – Będzie gotowe na wieczór – dodała.

– Cieszę się na ten wyjazd, wiesz – powiedziała Agnes, gdy kobieta zamknęła za sobą drzwi. – Czuję się uwolniona. Wreszcie daleko od tej dusznej atmosfery, w której trwałam tyle lat. Nikt tu nie mówi o emigrantach. Jest tak jakoś jasno, pogodnie.

– Nie daj się nabrać, to ten sam kraj. Kupię gazetę, to poczytamy nowinki o emigrantach – burknął. – Nogi mi spuchły od tej jazdy. Krew nagromadziła się w kończynach, trzeba mieć trochę ruchu – powiedział, unosząc i opuszczając stopy. Roześmiała się.

– Wykąp się lepiej – powiedziała.

– Za godzinę, wiesz, bo moglibyśmy zemdleć. Na razie trzeba trochę połazić, żeby ulżyć sercom.

– Nie musimy kąpać się razem. Nie płacimy za kąpiel, tylko za pokój.

– Przyjemniej mdleć razem: dwie głowy razem, bęc na posadzkę. Jak romantycznie, jak malowniczo…

– Co?

– No, jak kolorowo…

– No dobrze, to chodź na ten spacerek.

Właściwie nie było gdzie chodzić: barak nie był aż tak duży, na polu było mroźno, a w stronę pasa startowego nie można było się przedostać.

Kupił numer ”The Globe”: ”Trzy statki Heddeni zbliżały się do Ziemi. Za tydzień miały wejść na orbitę. Wszyscy prosili o możliwość lądowania w Ameryce”.

– Urwali się, czy co?… – zdziwiła się Agnes. – Czemu tak wszyscy naraz?… Gdzie się pchają? Trzeba ich jakoś ostrzec.

– Są niezależnie informowani przez Amerykę, Zjednoczoną Europę i Republikę Środka. Na niezależnych kanałach.

– Jak to się odbywa?

– Zwyczajnie. Wszędzie są emigranci, znaczy Heddeni. Znają częstotliwości odbioru, więc są słyszani, a mówią w ich własnym języku.

– Nasi najlepiej się reklamują?

– To już taka tradycja tego kraju – Graham pokiwał głową.

– A co jeszcze piszą?

– Takie tam duperoły… Aż roi się od morderstw i zamieszek. Toronto wkrótce wymrze, jak nie przestaną się mordować…

– To nie dowcip. Wielkie miasta wymierają; ludzie opuszczają je.

– Oczywiście, że to nie był dowcip.

– Ale o nas… Czy piszą coś o Maratheon? Chwilę zwlekał.

– Piszą, że zawieszono akcję weryfikacji profesorów, że odbyła się debata w parlamencie.

– A piszą coś o odwieszeniu profesorów? – nalegała.

– Tak. Tymczasowo odwieszono wszystkich.

– Ciebie też?

– Piszą, że wszystkich. Bez wyjątku. Chwilę milczeli.

– Więc co?… – zapytał.

– Co?

– No, czy wracamy?

– Nie – to było ”nie” w stylu dawnej Agnes, takie jak smagnięcie batem.

XXVI

Zdążyli wrócić ze spaceru i wziąć wspólny prysznic. Dwie godziny później jeszcze leżeli sobie w pościeli, gdy usłyszeli niezwykły gwizd i łomot, a przez barak przeszły mocne wibracje. Okno wychodziło na przedmieścia, a poza tym trzeba by było coś na siebie włożyć, więc Graham nie podniósł się z łóżka.

Zaraź potem rozległo się pukanie do drzwi, pokojówka przyniosła rzeczy z pralni.

– Proszę otworzyć swoim kluczem – powiedział Graham, a Agnes naciągnęła kołdrę pod samą szyję.

Zza drzwi przez chwilę dochodziły gniewne pomruki i szczękanie pęku kluczy. Potem znalazła właściwy i weszła ta sama, starsza, masywna kobieta.

– Część rzeczy została wyprasowana, reszta nie – złożyła stertę na stoliku. – Właśnie przyleciał dodatkowy samolot z Europy. Jeśli nie macie biletów, możecie się nim zabrać.

Powinny być duże zniżki, bo nie ma wielu chętnych. Większość zabrał ten, co poleciał rano.

Odlot samolotu planują o północy. Ma być dzienny lot.

– Jak to – dzienny? Przecież startuje o północy?…

– Nie wiem. Tak wszyscy mówią.

Nie pozostało nic innego, jak się spakować. Taka okazja mogła nie powtórzyć się prędko.

Sala odlotów była pełna. Przedstawiciele Eurolinie starannie sprawdzali bilety.

Pasażerowie pojedynczo znikali za drzwiami wyjściowymi, oddając bagaże pracownikowi, który ważył je na wadze towarowej, a następnie ładował na wózek.

W pewnym momencie kolejka pasażerów do drzwi ze świecącym napisem ”odlot” skończyła się, choć sala pozostała nadal dość wypełniona.

– Liczyłem, ilu weszło – odezwał się stojący obok mężczyzna. – Sto dwanaście osób.

Nie mają ani połowy obsady, powinni dać jakieś zniżki. Spokojnie usiadł na swoich tobołkach i zwijał skręta. Graham podał mu ogień.

Zgodnie z tym, co powiedział, wkrótce przyszła pracownica Eurolinie i powiesiła na gwoździu dużą tablicę z napisem: ”Udzielamy zniżki – czterdzieści osiem tysięcy dolarów od biletu”.

Ludzie znów zaczęli tłoczyć się wokół okienka kasowego. Ustawiła się długa kolejka.

Każdy, kto kupił bilet, szedł od razu do drzwi odlotów i oddawał bagaż. Graham i Agnes stali daleko od kasy i gdy wywieszono informację, nie mieli szans, żeby zająć dobre miejsce w kolejce; znaleźli się dokładnie na jej końcu.

– Znowu nas wyrolowali, co? – Graham zrobił kwaśną minę.

– Polecimy nie tym, to następnym – wyraziła to, co i on czuł: najchętniej pomieszkaliby trochę w tym przytulnym, świeżo lakierowanym pokoju hotelowym.

Kolejka wolno przesuwała się.

– Popatrz, nie wszyscy stoją w kolejce – powiedziała cicho. – Ten facet, co do nas zagadał, dalej siedzi sobie w kącie i ćmi papierosa.

Spojrzeli na siebie i spokojnie odeszli z kolejki. Co szkodziło trochę poobserwować sytuację?

Kolejka skończyła się, ale nadal kilka osób nie podchodziło do kasy. Pracownica Eurolinie rozejrzała się uważnie po sali i zamieniła kilka słów z koleżanką. Nie było szans, żeby w krótkim czasie przyjechał mikrobus z nowymi pasażerami.

Po chwili wróciły z nową tablicą: ”Osiemdziesiąt tysięcy zniżki od biletu”. Jeden z mężczyzn podniósł się i podszedł do kasy, a potem z biletem do wyjścia.

– Wiesz, większość z nich po prostu nie ma pieniędzy – powiedziała. – Z drugiej strony, Eurolinie nie będzie przewozić za darmo…

Za chwilę wisiała tablica o zniżce, w wysokości stu tysięcy.

– Czekamy? – mrugnął do Agnes.

– Tak.

Zza okna doszedł hałas: nowy mikrobus przywiózł pasażerów. Zanim zdążyli podbiec z bagażami do kasy, jedna z urzędniczek ustawiła się na końcu błyskawicznie uformowanej kolejki, a druga usunęła tablicę. Okazja minęła. To nie byli ubodzy, lecz chytrzy pasażerowie.

Graham cieszył się w duchu, że to właśnie z powodu decyzji Agnes zaprzepaścili okazję. W przeciwnym razie musiałby wysłuchiwać jej zrzędzenia. A tak milczała jak trusia.

Większość z osób w pośpiechu podbiegła do kasy i kupiła bilety za pełną cenę.

Kilkoro jednak pozostało i znów zaczęto proponować zniżki. Przy stu tysiącach tylko oni oboje pozostali na sali.

– Gdyby tak zobaczyć, skąd nadjeżdża mikrobus, wiesz. Można by podbiec do kolejki w ostatniej chwili – powiedział.

Zamierzał dokładnie rozejrzeć się, aby zobaczyć, co widać przez okno. Jednak w tym momencie podeszła do nich pracownica Eurolinie. Dość wysoka, płoworuda, z białymi rzęsami i twarzą pokrytą rudymi piegami.

– Państwo chcą lecieć do Europy?

– Tak.

– Hę państwo mogą zapłacić za bilety?

– Po sto dwa tysiące dolarów – wypalił Graham.

– Hm… – pokiwała niechętnie głową. – Tak dużej zniżki moglibyśmy udzielić wyłącznie dla rodziny – urwała, jakby się namyślając. – Jesteście małżeństwem? – zapytała po chwili.

– Tak – odpowiedział, choć w duchu był przekonany, że dla niej potrzebny był jakikolwiek pretekst, bo Eurolinie wolała uzyskać jakąkolwiek cenę za bilet niż przewożenie pustych foteli za darmo.

– Proszę podejść do kasy i wykupić bilety.

XXVII

– Tu, za tą linią kończy się Ameryka i podlegacie rozporządzeniom Zjednoczonej Europy – powiedział oficer, trzymając w ręku ich paszporty.

– Tak – powiedział Graham, patrząc na urzędnika.

– Jedyne, co chciałem powiedzieć, to że warto decydować się po namyśle. Nie nakłaniam państwa do pozostania, ale od dwunastu lat nikt nie wrócił ze Zjednoczonej Europy. Nikt spośród tych, którzy opuścili Amerykę. Nawet nie to, żeby ktoś wrócił, bo się tam nie udało czy coś takiego. Nie… Nikt nawet nie przyjechał z wizytą do rodziny czy znajomych. Mamy wiadomości ze wszystkich portów lotniczych Ameryki…

– Czy ktoś z wyjeżdżających dzisiaj zrezygnował z wyjazdu? – zapytał Graham.

– Nikt. Od dwóch lat nikt nie zrezygnował z wyjazdu.

– Proszę wbić nam wizy wyjazdowe.

Oficer pokiwał głową i odcisnął w paszporcie wielką czerwoną pieczęć, której tusz przesiąkł na drugą stronę.

Następnie urzędniczka Eurolinie odprowadziła ich do części baraku wynajmowanej przez jej firmę.

– Najmocniej przepraszam, ale muszą się państwo poddać rewizji osobistej. Chodzi o wykluczenie możliwości ataku terrorystycznego. Niestety, Reinefart Field nie posiada odpowiednich urządzeń wykrywających broń. Przepraszam za to, choć to wina rządu Ameryki. Rewizja zostanie przeprowadzona z zachowaniem dyskrecji.

Wskazała Grahamowi kabinę, gdzie czekał na niego odpowiedni funkcjonariusz, sama z Agnes weszła do sąsiedniej kabiny.

– To upokarzające, kiedy jakaś obca baba zagląda ci do tyłka – powiedziała rozzłoszczona Agnes, gdy potem siedzieli w poczekalni. – Nie znoszę tego i za stara jestem, żeby się zmienić.

– Rzeczywiście aż tak było?

– Nie całkiem, ale niewiele brakowało.

– Ostatecznie, to nasza wina, Ameryki.

– Już raz zostałam o tym pouczona – wydęła usta. – Nie powinni aż tak zadzierać nosa.

Kiedyś w Ameryce też ludziom wiodło się nieźle.

W oddali widać było zgrabny, srebrzysty kształt liniowca transoceanicznego.

– Skąd ci przyszło do głowy akurat te sto dwa tysiące? – zachichotała.

– Gdybym powiedział sto, nie uwierzyłaby. A tak nabierało to wiarygodności. Ludzie wierzą liczbom, które mają mało zer na końcu.

– A dlaczego sto?

– Bo pomyślałem, że przy tej liczbie sami byśmy się zdecydowali. Nie wytrzymalibyśmy nerwowo dłużej, a tak, oni nie wytrzymali.

– A gdyby tak przyjechał nowy mikrobus?

– Wiesz, tak naprawdę, to chciałem przespać tę jedną noc na tym szerokim tapczanie, zaścielonym tymi wielkimi poduchami i tą lekką kołdrą.

– Ja też. Bardzo.

– To czemuś nie powiedziała słowa?

– To czemuś ty nie powiedział słowa?

Eurolinie serwowała poczęstunek dla oczekujących pasażerów. Stewardesy jeździły z wózkiem, na którym stał duży kocioł z herbatą i chochlą nalewały ją do fajansowych kubków.

Herbata była zbyt słodka, ale mocna i gorąca.

W oddali, do liniowca podjeżdżały ciężarówki – cysterny i tankowały paliwo przez gumowe węże wyglądające stąd jak czarne spaghetti.

Zapadał zmierzch. Niebo na wschodzie nabierało coraz głębszego błękitu, choć od zachodu było jeszcze w fioletach. Kilka samotnych chmurek snuło się nad horyzontem.

XXVIII

O wpół do jedenastej podjechał po pasażerów autobus. Stewardesy wpuściły pięćdziesiąt osób. Potem autobus wrócił po następnych i jeszcze raz. Graham i Agnes zabrali się w pierwszej turze.

Z bliska liniowiec wyglądał imponująco: piękny, wymuskany, srebrzysty kształt z aluminium, jak zjawa wychynął z ciemności, oświetlany reflektorami autobusu i światłem księżyca. Przechodzili obok masywnych opon podwozia wysokości człowieka. Następnie po długiej i stromej, kilkumetrowej drabinie, opartej o kadłub trzeba było wspiąć się do wnętrza.

Znów przepraszano ich, ale rząd Ameryki nie był w stanie zapewnić zwykłych przysuwanych schodów lotniskowych i trzeba było korzystać z drabiny strażackiej.

Graham klął przez zęby, wspinając się zaraz za Agnes. Uważał, by przytrzymać ją, gdyby osunęła się ze szczebli. Kilka starszych kobiet wzdragało się przed drabiną, ale w końcu wyszły.

Wnętrze wyglądało imponująco okazale – po sześć blaszanych foteli w każdym rzędzie. Agnes usiadła przy oknie, Graham obok niej.

Gdy wszyscy pasażerowie zajęli już miejsca, nadal było wiele miejsc wolnych.

Wkrótce rozległ się ogłuszający huk i świst silników. Start odczuli jako gwałtowne przyspieszenie wduszające w siedzenie i coraz gwałtowniejsze uderzenia amortyzatorów podwozia o nierówności pasa startowego. Samolot świecił swoimi mocnymi reflektorami, ale to nie rozbijało ciemności za oknem, a ciemność pozbawia skali. W pewnym momencie uderzenia i wstrząsy ustały; liniowiec ostro darł do góry. Gdy osiągnął pułap i wyrównał lot, stewardesy zaczęły rozdawać herbatę oraz środki nasenne. Dbały, by każdy przełknął swoje dwie tabletki i popił łykiem gorącego płynu.

XXIX

Zbudzili się koło południa. Większość pasażerów spała, inni tłoczyli się w kolejce do toalety. Właściwie trudno powiedzieć, jaka była pora dnia, bo na tej wysokości było tak jasno, jakby stale było południe. Blask oślepiał, ale gdy oczy zdołały przywyknąć, oboje przeżyli zwykły zachwyt kogoś, kto pierwszy raz widzi chmury poniżej siebie. I to nie tylko chmury burzowe czy deszczowe, czy mgły, jakie czasem widzi się, stojąc na wierzchołku góry, lecz chmury najróżniejszych typów, a szczególnie te, które ujrzeli zaraz po obudzeniu – najpiękniejsze, piętrzące się karkołomne blanki i pinakle ulotnych fortec na widmowych wzgórzach, cumulusy.

W kolejce do ubikacji nawet nieźle się rozmawiało. Podróżni byli w dobrych humorach, wyczuwało się optymizm; ujmowała grzeczność stewardes; czarował widok za oknami, choć ogłuszał gwizd silników i skręcało z głodu. Wszyscy spodziewali się poprawy losu, choć wielu bardzo słabo albo w ogóle nie mówiło po europejsku. Wśród podróżnych przeważali Heddeni.

Potem rozdano smakowity posiłek – gorącą zawiesistą grochówkę z mięsem.

Graham i Agnes rozmawiali bardzo niewiele, natłok wrażeń skłaniał raczej do zamknięcia się w sobie, do izolacji.

Stewardesy roznosiły napoje, namawiały na alkohol, który poprawiał samopoczucie w czasie lotu na wysokości.

Graham poprosił o dwie kawy i dwie szklaneczki oryginalnej wódki. Następnie wlał ją do kawy.

– No, ja – stewardesa z uznaniem pokiwała głową.

– Takie kopyto dobrze nam zrobi.

– Zwariowałeś? Serca nam wyskoczą przez obojczyki!

– Co chcesz, dawniej ludzie tak pili, to kawa po polsku. Jeszcze lepsza była z koniakiem, po francusku, ale już od dawna nie sprowadza się koniaku do Ameryki. – Może uda się nam wypić kiedyś taką kawę – dodał.

Wzmocniona kawa rzeczywiście podziałała. Przeszło osłabienie i ospałość.

– Wiesz, u nich wszystko wygląda jak należy – powiedział. – U nas wszystko sypie się, rozlatuje, powoli idzie w ruinę, a tu popatrz: czysto odprasowane, szare bluzeczki, dystynkcje, czarne spodnie… Czyste naczynia. Nawet sufit nie obłazi z lakieru…

– Ale te stewardesy jakieś takie brzydkie, chorobliwe, włosy mają bezbarwne – nie byłaby sobą, gdyby tego nie powiedziała. – A poza tym, w Ameryce nikt mi nie kazał urzędowo rozbierać się.

– Ach, tak… To też prawda… Może znak.

Za oknami już zmierzchało. Akurat teraz, kiedy najchętniej pooglądałoby się widoki, najchętniej podzieliło się wrażeniami.

Właśnie odezwał się kapitan. Zapowiedział, że osiągnęli już Wyspy Saksońskie.

Właśnie przelatują nad West Walln, a wkrótce będą lądować na Saxn w porcie lotniczym Hermannhaffn. Tam odbędzie się odprawa, rozmowy w urzędzie imigracyjnym i, w zależności od decyzji, pasażerowie odbędą resztę podróży innymi samolotami do wybranych miast na kontynencie lub pociągiem, jeśli zdecydują się na pozostanie na Wyspie. Powiedział ponadto, że lądowanie odbędzie się za trzy godziny, podał także temperaturę na zewnątrz i dystans, który pozostał do przebycia.

– Denerwuje mnie ten gardłowy akcent – powiedziała.

– Nie szkodzi. On lepiej mówi po amerykańsku niż my po europejsku.

– Widzisz, jak sensownie oni to urządzili – odezwał się po chwili. – Wybrali port przesiadkowy, gdzie wszystkich rozdzielają i rozsyłają już wedle woli.

– Pewnie zasięg tego srebrnego cuda jest za krótki i musi wylądować dla nabrania paliwa – zwęziła oczy w szparki.

– H… h… h… – zachichotał cicho. – Myślisz? Uśmiechnęła się po swojemu, odsłaniając ten szczególny błękit oczu.

– Ostatecznie, my mamy prom kosmiczny – powiedział.

– Oni, pewnie całą eskadrę promów. Teraz to już nie dni.

– Właśnie.

Wzmocniona kawa nie wystarczyła na długo. Znów drzemali, choć było to niewygodne. Ostatecznie, w autobusie było jeszcze gorzej, a jednak spali.

Kapitan kazał zapiać pasy, samolot podchodził do lądowania. W końcu znajomy turkot i twarde, krótkie uderzenia oznajmiły ponowne zetknięcie z ziemią.

XXX

Transport do dworca lotniczego odbył się autobusami, podobnie jak w Toronto, z tym że zamiast drabiny podsunięto schody na kółkach. Na płycie lotniska stało przynajmniej dwadzieścia pięć samolotów różnych typów i wielkości. Pomimo ciemności były oświetlone i widoczne. Po sennym bezruchu pustej płyty lotniskowej W Toronto, Hermannhaffn sprawiało przyjemne wrażenie. Coś się działo, panowało ożywienie, paliło się wiele świateł.

Nad barakiem dworca lotniczego wywieszono transparent: ”Witamy w Wielkiej Rzeszy Europejskiej”. Mocny reflektor rozświetlał napis.

– Coś z tą nazwą nie bardzo – zauważył Graham.

– Może w międzyczasie zmienili.

Pasażerów wprowadzono do dużej poczekalni, przypominającej salę odlotów w Toronto, każdemu wydano plastikowy numerek porządkowy oraz deklarację wjazdową Rzeszy. Poproszono, by usiedli na przygotowanych ławach i wypełnili deklaracje. Wokół snuli się żołnierze z ochrony lotniska. Byli w czarnych mundurach, niektórzy prowadzili psy do wykrywania narkotyków. Co chwilę wywoływano po dwa, po trzy numery.

– Popatrz, co oni tu wypisują – powiedziała Agnes, która pierwsza wzięła się za studiowanie deklaracji.

– Taak?…

– Wwóz broni, narkotyków, roślin i zwierząt… – czytała.

– Co chcesz od tego?

– …pornografii i symboli religijnych jest wzbroniony. Proszę zdać wszystkie rzeczone przedmioty, rośliny lub zwierzęta właściwym urzędom na granicy.

– Chyba trochę przesadzają…

– Chyba że stale będą ci zaglądać pod spódnicę, bo uważają, że ciało nie jest strefą prywatną.

– Mnie nie mogą zaglądać pod spódnicę – uśmiechnął się. – Mówiąc poważnie: nie wierzę, żeby posunęli się do czegoś takiego.

– Ja, w każdym razie, nic nie zdam – od ślubu Agnes nosiła krzyżyk. -

– Nie spieraj się z nimi. Zrób, jak każą – burknął, chociaż sam nie był zadowolony z tego, co powiedział.

– Jak mnie zmuszą – wydęła usta. – Przy kolejnej rewizji. Żadnej rewizji nie było.

Agnes i Grahama poproszono w jednej turze, ale uprzejmy żołnierz wskazał każdemu z nich dwojga inne drzwi.

– Proszę bardzo, to nie potrwa długo – powiedział.

Graham zamknął za sobą drzwi. Pokój umeblowano bardzo prosto, ale meble były dobrej jakości – biurko, fotel, krzesło dla petenta, lampa stojąca na biurku, szafa na książki, na ścianie portret jakiegoś faceta z zaciętą twarzą. Przy drzwiach stali dwaj żołnierze.

– Proszę usiąść – powiedział umundurowany urzędnik, podnosząc głowę znad papierów. Ze smagłą, pociągłą twarzą kontrastowały blade, wodniste tęczówki.

– Proszę wypełnić ankietę i podpisać. To jest zarazem podanie o przyznanie obywatelstwa Rzeszy Europejskiej – podał Grahamowi kilkustronicowy zeszycik.

– A deklaracja wjazdowa?

– To odda pan później. Najpierw obywatelstwo.

Pytań było kilkaset, niektóre bardzo drobiazgowe: o przodków aż do trzeciego pokolenia wstecz, o ich pochodzenie społeczne, o rasę, o zawód; szczegółowy przebieg kariery zawodowej aplikanta; choroby, które przeszedł; to samo o współmałżonku. Wielu danych dotyczących rodziny Agnes nie zdążył poznać, wiele danych o rodzinie Jeanette zdążył zapomnieć.

– Czy to nie przesada, ta wnikliwość? Urzędnik spojrzał na Grahama pytająco.

– No… dla nas Europa była zawsze symbolem demokracji, równości, wolności i tolerancji. Zawsze z uwagą słuchałem przemówień kanclerzy europejskich, którzy tak trafnie i precyzyjnie formułowali te zasady. W moich oczach to był wzór, do którego Ameryka powinna zmierzać. A tutaj? – Graham ujął w dwa palce plik papierów, które mozolnie wypełniał od pół godziny. – Mam odpowiedzieć na… – zajrzał na ostatnią stronę -…pięćset siedemnaście pytań, wśród których są takie, jak: jakiej rasy byli rodzice żony mojego stryja…

A może nawet bardziej intymne, tylko nie zdołałem się do nich dokopać. Takie rzeczy chce demokratyczne państwo wiedzieć o swoim obywatelu?… Gdzie są prawdy, sztandarowe prawdy europejskie, głoszone przy każdej okazji przez waszych kanclerzy?… – wypalił.

Urzędnik wziął ankietę z rąk Grahama.

– Przez dwanaście lat zdążyliśmy odpocząć od bombastycznych przemówień naszych kanclerzy. Tu się bardzo wiele zmieniło, odkąd ostatni kanclerz został skazany za zdradę i rozstrzelany – panie Jager.

Szybko przejrzał rubryki wypełnione przez Grahama.

– To, co pan wypełnił, wystarczy. Proszę tu podpisać, panie Jager.

Następnie sam skreślił zdanie na końcu, podania, złożył pod nim podpis i przyłożył małą, metalową pieczątkę.

– Gratuluję. W tym momencie stał się pan obywatelem Wielkiej Rzeszy Europejskiej.

Zostanie panu wydana karta identyfikacyjna oraz nadany numer obywatelski. Potrzebujemy wykształconych ludzi, czystych rasowo. Proszę… – wykonał nieokreślony ruch ręką, a jeden z wartowników podszedł, wziął dokumentację Grahama i poprowadził go z sobą.

Następnie niemal błyskawicznie sfotografowano Grahama, wypisano jego kartę identyfikacyjną, wklejono do niej zdjęcie, na drugiej stronie odbito odciski palców i wszystko razem zaplastyfikowano w zgrabną, sztywną całość. Przeszedł do pomieszczenia, gdzie przyjezdni rozpoznawali swoje bagaże. Agnes jeszcze nie było. Wśród sterty tobołków wyszukał ich dwa skromne pakunki. Przychodziły coraz to nowe osoby, zabierały rzeczy i odchodziły. Tylko ona nie przychodziła.

W kasie wymienił pozostałe dolary na ecuny. Po trzysta dolarów za ecun. Zebrało się nieco ponad siedemset ecunów. Nie miał pojęcia, ile to było warte.

Agnes nadal nie pojawiała się. Wprawdzie pozostała jeszcze wysoka sterta bagażu, ale od dawna już nikt nie wychodził. Pojawili się natomiast dwaj robotnicy, którzy załadowali pozostały bagaż na wózek i gdzieś odwieźli.

Zaniepokojony Graham wrócił tam, skąd go przyprowadzono; znalazł pokój, gdzie przeprowadzono z nim wywiad imigracyjny. Zapukał i wszedł. Siedział jeszcze ten sam urzędnik, który go przyjmował. Właśnie składał papiery, zabierał się do wyjścia.

– Przepraszam, gdzie jest moja żona? – powiedział Graham. -: Czekam na nią przy wydawaniu bagażu już ponad godzinę, a jej nie ma. A przecież została poproszona na wywiad równocześnie ze mną.

– Jak się nazywa?

– Agnes Jager.

Urzędnik podniósł słuchawkę. Powiedział parę słów po europejsku, chwilę słuchał, potem w papierach odszukał ankietę Grahama.

– Przecież to edenka – powiedział. – Edeńcy nie mają wstępu do Europy. Europa jest dla Europejczyków, to znaczy dla rasy, która wywodzi się z Europy. Agnes Jager została deportowana w trybie natychmiastowym do Ameryki.

– Co?…Deportowana?…Muszę się z nią natychmiast zobaczyć.

– To niemożliwe. Samolot odleciał pół godziny temu.

– Co?… Pan kłamie! Nie było słychać żadnego startu.

– Proszę liczyć się ze słowami, panie Jager: Ściany dworca są dźwiękochłonne.

– Ja muszę polecieć zaraz za nią! Z powrotem! Mam pieniądze.

– Na co nam pańskie dolary?! Mamy waszych wszawych dolarów pod dostatkiem!

Wkrótce przerwiemy w ogóle loty do Ameryki, bo za te wasze dolary nie można od was nic kupić!

– Mam ecuny. Wymieniłem.

– To nie ma znaczenia – urzędnik machnął ręką. – Obywatel Europy nie może opuścić Europy, byłaby to zdrada ojczyzny. Kto raz stał się Europejczykiem, już nim pozostanie, i pozostanie w Europie.

– Gadaj!… Gadaj!… Coście jej zrobili?! – Graham rzucił się na urzędnika.

Nie zdążył nawet przebyć połowy drogi: strażnicy byli czujni. Został błyskawicznie obezwładniony i skuty kajdankami. Zabrakło mu dawnej szybkości i formy, wyniesionych z Sił Przestrzennych. By niepotrzebnie nie hałasował, usta zalepiono mu plastrem. Nawet nie bili.

– Agnes Jager została wydalona, a pańskie małżeństwo z nią zostało unieważnione. Po odebraniu bagażu powinien pan udać się do komisji profesjonalnej, która wyznaczy panu miejsce osiedlenia, zawód i miejsce pracy. Po tym, co pan tutaj zademonstrował, proszę nie oczekiwać, że będzie to interesujące miejsce i ważne stanowisko pracy.

– Wyprowadzić – rzucił do wartowników, a sam znów, podniósł słuchawkę telefonu.

Cienkie, drewniane ściany baraku drżały od huku lądującego samolotu.

Waterloo, styczeń – luty 1993

Загрузка...