Flota Queng Ho pierwsza dotarła do gwiazdy OnOff. To mogło nie mieć żadnego znaczenia, gdyż przez ostatnie pięćdziesiąt lat podróży obserwowali ogień wydobywający się z dysz okrętów Emergentów zmierzających w tym samym kierunku.
Byli sobie zupełnie obcy i spotykali się z dala od swych rodzinnych stron. Dla kupców z Queng Ho taka sytuacja nie była niczym nowym — choć zazwyczaj spotkania te przebiegały w milszej atmosferze, a obie strony zawsze wykazywały skłonność do handlowania. Owszem, tu z kolei krył się prawdziwy skarb, nie należał on jednak do żadnej ze stron. Leżał zamarznięty, czekając na znalazców, którzy w zależności od usposobienia mogli go splądrować, eksploatować lub rozwinąć. Wszystko odbywało się z dala od przyjaciół, z dala od społecznego kontekstu… z dala od świadków. W takiej sytuacji zdrada mogła okazać się najskuteczniejszym i najprostszym rozwiązaniem, i obie strony doskonale o tym wiedziały. Ekspedycje Queng Ho i Emergentów tańczyły wokół siebie od wielu dni, próbując wybadać, jaką siłą dysponuje przeciwnik i jakie są jego zamiary. Zawierano ugody, by wkrótce potem je rozwiązać, planowano wspólne lądowanie. Lecz Kupcy nadal bardzo niewiele wiedzieli o prawdziwych intencjach Emergentów. Dlatego też zaproszenie na wspólną kolację przez niektórych przyjęte zostało westchnieniem ulgi, przez innych zaś zgrzytaniem zębów.
Trixia Bonsol wsparła się na jego ramieniu i przechyliła głowę tak, by tylko on mógł ją usłyszeć.
— Widzisz, Ezr. Jedzenie smakuje całkiem przyzwoicie. Może jednak nie chcą nas otruć.
— Rzeczywiście, nie jest najgorsze — mruknął w odpowiedzi, nie pozwalając, by jej dotyk zbytnio go rozproszył. Trixia Bonsol pochodziła z Trilandu, była jednym ze specjalistów przyjętych do załogi podczas przygotowań do wyprawy. Jak większość jej pobratymców cechowała ją łatwowierność; ona zaś twierdziła, że Ezr ulega „kupieckiej paranoi”.
Ezr ogarnął spojrzeniem towarzystwo zgromadzone przy stołach. Kapitan floty Park przyprowadził na bankiet stu gości, lecz bardzo niewielu ochroniarzy. Queng Ho usadzeni zostali pomiędzy równie licznymi Emergentami. Ezr i Trixia siedzieli z dala od stołu kapitana. Ezr Vinh, Kupiec terminator, i Trixia Bonsol, doktor lingwistyki. Ezr zakładał, że otaczający go Emergenci również nie są jakimiś ważnymi osobistościami.
Queng Ho przypuszczali, że Emergenci przykładają bardzo dużą wagę do hierarchii, Ezr nie dostrzegał jednak wśród nich żadnych oznak podziału na rangi czy klasy. Niektórzy byli bardzo rozmowni, a ich nese prawie nie różnił się od standardowego języka Ludzkiej Przestrzeni. Blady, masywny mężczyzna po lewej ręce Ezra gawędził z nimi niemal przez całą kolację.
Ritser Brughel, bo tak się nazywał ów nieznajomy, był najprawdopodobniej programistą bojowym, choć nie rozpoznał tego terminu, kiedy Ezr spytał go o zawód. Mówił o projektach i pomysłach, które mogły im się przydać w najbliższych latach.
— Robili to już wcześniej wiele razy, nie wiedzieliście? Dopaść ich, kiedy nie mają jeszcze technologii albo jeszcze jej nie odbudowali, ot co — mówił Brughel, koncentrując swą uwagę głównie na starym Phamie Trinli.
Najwyraźniej Emergent zakładał, że wiek przekłada się bezpośrednio na rangę i nie zdawał sobie sprawy, że jeśli jakiś starszy człowiek znajduje się w znacznie młodszym towarzystwie, to musi być nieudacznikiem. Ezr jednak wcale nie martwił się tym, że Brughel go ignoruje; dzięki temu mógł spokojnie obserwować otoczenie. Pham Trinli, z kolei, był wyraźnie zadowolony z atencji. Jako specjalista w tej samej dziedzinie starał się przebić wszystko, co mówił doń blady Emergent, i wygadywał bzdury, od których Ezra aż skręcało.
Musiał przyznać, że technika Emergentów była bardzo zaawansowana.
Mieli okręty o napędzie strumieniowym, które podróżowały szybko między gwiazdami; to stawiało ich w awangardzie rozwoju technologii kosmicznych. Nie był to jednak wyjątek. Ich komputery i aparatura radiowa nie ustępowały w niczym urządzeniom Queng Ho — Vinh wiedział, że ten fakt niepokoi służby bezpieczeństwa kapitana Parka bardziej niż skrytość Emergentów. Queng Ho zawsze korzystali na rozwoju obcych cywilizacji i w innych okolicznościach kompetencja Emergentów byłaby dla nich jedynie powodem do radości.
Byli nie tylko kompetentni, ale i pracowici. Ezr wybiegł spojrzeniem poza stoły. Sala, w której wydawano przyjęcie, naprawdę imponowała.
Pomieszczenia mieszkalne na okrętach strumieniowych wyglądały zazwyczaj żałośnie. Okręty takie muszą mieć bardzo silną konstrukcję i pancerz.
Podróż międzygwiezdna, nawet przy prędkości zbliżonej do prędkości światła, trwa wiele lat, a załoga i pasażerowie spędzają większość tego czasu w hibernacji. Mimo to Emergenci rozmrozili wielu swoich ludzi, nim jeszcze pomieszczenia mieszkalne gotowe były na ich przyjęcie.
Wybudowali tę salę i przyozdobili ją w ciągu niecałych ośmiu dni, i to w czasie, gdy dokonywano jeszcze ostatnich korekt orbitalnych. Pomieszczenie zbliżone kształtem do półkola miało ponad dwieście metrów długości i wykonane zostało z materiałów ściągniętych z przestrzeni dwudziestu lat świetlnych.
Wystrój jadalni świadczył o bogactwu gospodarzy, choć nie o ich rozrzutności. Ogólnie wydawał się klasyoBJJW stylu i przypominał wczesne obiekty mieszkalne w Układzie Słonecznym, nim jeszcze łudzić dobrze zrozumieli i dopracowali systemy podtrzymywania życia. Emergenci byli mistrzami w produkcji tkanin i ceramiki, choć — jak zauważył Ezr — nie mieli chyba bioartystów. Draperie i meble skutecznie zasłaniały krzywizny podłogi. Sztuczna bryza dawała wrażenie nieograniczonej, wietrznej przestrzeni. Pomieszczenie pozbawione było okien, nawet monitorów przekazujących obraz z zewnątrz. Odsłonięte fragmenty ścian ozdobiono interesującymi ręcznymi malowidłami (farby olejne?). Ich jasne barwy błyszczały nawet w półmroku. Wiedział, że Trixia chciałaby przyjrzeć im się z bliska. Twierdziła, że sztuka nawet bardziej niż język ukazuje prawdziwe oblicze danej kultury.
Vinh zerknął na Trixię i uśmiechnął się do niej. Trixia i tak wiedziała, co się za tym kryje, ale może uda mu się chociaż oszukać Emergentów.
Ezr oddałby wszystko, by umieć zachowywać się z taką swobodą jak kapitan Park, który zatopiony był właśnie w rozmowie z Tomasem Nau. Wydawałoby się, że ci dwaj znają się już od lat. Vinh odchylił się w krześle, obserwując z dala zachowanie dwóch dowódców.
Nie wszyscy Emergenci byli uśmiechnięci i rozmowni. Rudowłosa kobieta przy głównym stole, zaledwie o kilka miejsc od Tomasa Nau, została oficjalnie przedstawiona, ale Ezr nie pamiętał jej imienia. Jeśli nie liczyć skromnego srebrnego naszyjnika, kobieta była ubrana wręcz surowo. Była bardzo szczupła, jej wiek wydawał się trudny do określenia. Kolor włosów mógł być sztuczny, przygotowany tylko na ten jeden wieczór, jednak jej jasnej cery chyba nie dałoby się podrobić. Była egzotyczną pięknością, choć poruszała się dziwnie niezdarnie, a jej usta zaciskały się w jakimś surowym grymasie. Bez ustanku krążyła spojrzeniem po stołach, lecz wydawała się samotna. Vinh zauważył, że ich gospodarz nie posadził obok niej żadnych gości. Trixia zawsze żartowała, że Ezr jest wielkim kobieciarzem, choć adoruje kobiety głównie w myślach. Cóż, ta dziwna dama zajęłaby raczej miejsce w jego koszmarach niż radosnych fantazjach.
Tymczasem Tomas Nau podniósł się ze swego miejsca. Kelnerzy odstąpili od stołów. Umilkli wszyscy Emergenci, a po chwili dołączyli do nich nawet najbardziej rozbawieni spośród Kupców.
— Czas na toast za międzyplanetarną przyjaźń — mruknął Ezr. Bonsol szturchnęła go łokciem, wpatrzona w główny stół. Omal nie wybuchnęła śmiechem, kiedy przywódca Emergentów zaczął od słów:
— Przyjaciele, wszyscy jesteśmy bardzo daleko od rodzinnych domów.
— Wykonał ręką szeroki gest, jakby chciał objąć nim całą przestrzeń za ścianami okrętu. — Wszyscy popełnialiśmy błędy, które mogły okazać się bardzo poważne w skutkach. Wiedzieliśmy, że ten układ gwiezdny jest bardzo dziwny. — Trudno nawet wyobrazić sobie gwiazdę, która niemal całkowicie się wyłącza na 215 spośród każdych 250 lat. — Przez tysiąclecia astrofizycy wielu cywilizacji próbowali przekonać swych władców, by wysłali ekspedycję w tym kierunku. — Przerwał na moment i uśmiechnął się.
— Oczywiście, aż do naszej ery taka wyprawa była poza zasięgiem Ludzkiego Dominium, głównie ze względu na koszty. Teraz jednak gwiazda ta stała się obiektem aż dwóch ludzkich wypraw. — Co za pech, pomyśleli niemal wszyscy zgromadzeni w jadalni, uśmiechając się jednocześnie uprzejmie. — Oczywiście istnieje szczególny powód, dla którego doszło do takiej sytuacji. Przed laty nie było żadnej naglącej potrzeby, by podejmować taką ekspedycję. Teraz wszyscy mamy ten sam powód: rasę, którą wy nazywacie Pająkami. To dopiero trzecia pozaludzka inteligencja odkryta do tej pory. — A w układzie planetarnym o tak niesprzyjających warunkach życie nie mogło rozwinąć się naturalnie. Pająki musiały być więc potomkami kosmonautów z pozaludzkich wypraw międzygwiezdnych.
Rodzaj ludzki nie spotkał się dotąd z niczym podobnym. Mógł być to największy skarb, jaki kiedykolwiek odkryli Queng Ho, tym bardziej że współczesne Pająki dopiero niedawno powtórnie wynalazły radio. Powinni być równie niegroźni i podatni na wpływy jak każda z upadłych ludzkich cywilizacji.
Nau zachichotał pod nosem i spojrzał na kapitana Parka.
— Aż do niedawna nie zdawałem sobie sprawy, jak doskonale uzupełniają się nasze silne i słabe strony, nasze błędy i odkrycia. Wy pokonaliście znacznie większą odległość, lecz podróżujecie w szybkich statkach, które zbudowaliście już wcześniej. My mieliśmy krótszą drogę, ale nie spieszyliśmy się i zabraliśmy ze sobą więcej. W większości kwestii wszyscy mieliśmy rację. — Układy teleskopowe obserwowały gwiazdę OnOff, odkąd tylko ludzkość znalazła się w kosmosie. Od wieków wiedziano, że wokół gwiazdy krąży planeta wielkości Ziemi i że na jej powierzchni znajdują się pierwiastki mogące zrodzić życie. Gdyby OnOff zachowywała się jak normalna gwiazda, planeta mogłaby wyglądać całkiem przyjemnie, a nie jak zamarznięta kula śniegowa, którą była przez większość czasu. W układzie OnOff nie istniały żadne inne ciała planetarne, a już starożytni astronomowie twierdzili z całą pewnością, że jedyna planeta układu pozbawiona jest księżyca. Brak innych planet, gazowych olbrzymów, asteroid… obłoku komet. Przestrzeń wokół gwiazdy OnOff była idealnie pusta.
Właściwie nic w tym dziwnego — OnOff była nieprzewidywalna i w przeszłości prawdopodobnie niejednokrotnie eksplodowała. Lecz jak w takim razie ostał się ten jeden świat? Była to tylko jedna z wielu zagadek dotyczących tego miejsca.
Naukowcy i przywódcy wyprawy znali te fakty od dawna i brali je pod uwagę w swych planach. Flota kapitana Parka od pierwszego dnia pobytu w okolicy OnOff rozpoczęła badania układu i ściągnęła kilka kiloton substancji lotnych z zamarzniętego świata. Znaleźli w układzie cztery skały — można by je nawet w przypływie wspaniałomyślności nazwać asteroidami. Były to dziwne obiekty zbudowane z czystego diamentu, a największy miał jakieś dwa kilometry długości. Naukowcy z Trilandu omal się nie pobili, próbując wytłumaczyć to odkrycie.
Nie da się jednak jeść diamentów, przynajmniej nie tych w czystej postaci. Bez zwykłej mieszanki miejscowych substancji lotnych i rud życie floty mogło stać się naprawdę nieprzyjemne. Przeklęci Emergenci mogli mówić o szczęściu. Mieli mniej specjalistów w różnych dziedzinach nauki, wolniejsze statki… ale za to znacznie lepsze wyposażenie.
Szef Emergentów uśmiechnął się dobrotliwie i kontynuował:
— W całym systemie OnOff tylko w jednym miejscu występują duże ilości substancji lotnych, na świecie Pająków. — Rozejrzał się po zgromadzonych, nieco dłużej zatrzymując wzrok na twarzach Kupców. — Wiem, że niektórzy z was chcieli z tym poczekać do chwili, aż Pająki znów będą aktywne. Lecz to oczekiwanie może przeciągać się w nieskończoność, a moja flota ma na wyposażeniu ciężkie podnośniki. Dyrektor Reynolt… — ach, tak właśnie nazywała się rudowłosa! — zgadza się z waszymi naukowcami, że tubylcy nie skonstruowali niczego bardziej skomplikowanego niż prymitywne radia. Wszystkie Pająki leżą zamrożone głęboko pod ziemią i pozostaną tam, aż OnOff ponownie wejdzie w fazę aktywności. — Czyli za jakiś rok. Przyczyny cyklu OnOff nadal pozostawały tajemnicą, lecz przemiana z ciemności w światło powtarzała się w ciągu ostatnich ośmiu tysięcy lat z zadziwiającą regularnością.
Siedzący obok Tomasa Nau kapitan S.J. Park także się uśmiechał, zapewne równie szczerze jak jego towarzysz. Kapitan nie cieszył się sympatią trilandzkiego Departamentu Leśnictwa; po części dlatego, że ograniczył okres przygotowawczy do minimum, nawet kiedy nie wiedziano jeszcze o drugiej flocie. Park omal nie spalił swoich statków w opóźnionym zwalnianiu, przybywając na miejsce tuż przed Emergentami. Mógł tylko twierdzić, że był pierwszy, w zasadzie nie miał prawa do niczego cennego, ani diamentowych skał, ani niewielkich zasobów substancji lotnych. Aż do pierwszego lądowania nie wiedzieli nawet, jak naprawdę wyglądają ci obcy. Te lądowania, badanie pomników, próbki pobrane z wysypisk śmieci przyniosły wreszcie sporo informacji — które teraz trzeba będzie korzystnie sprzedać.
— Czas, byśmy zaczęli pracować razem — kontynuował Nau. — Nie wiem, co wam wszystkim wiadomo o dyskusjach, jakie prowadziliśmy przez ostatnie dwa dni. Z pewnością słyszeliście jakieś plotki. Wkrótce poznacie szczegóły, ale kapitan Park, wasza Komisja Handlowa i ja uzna liśmy, że dzisiejszy wieczór to dobra okazja, by przedstawić nasz wspólny cel. Planujemy dokonać wspólnego lądowania. Głównym jego celem będzie podniesienie z powierzchni planety przynajmniej miliona ton wody i podobnej ilości rud metali. Dysponujemy ciężkimi podnośnikami, które bez trudu wykonają to zadanie. Poza tym chcemy także zostawić na planecie trochę ukrytych czujników i podjąć próbę zbadania kultury obcych.
Wyniki i materiały zostaną podzielone równo pomiędzy nasze ekspedycje.
Obydwie grupy badawcze ukryją się na powierzchni asteroid w odległości nie większej niż kilka lat świetlnych od Pająków. — Nau zerknął ponownie na kapitana Parka. Widocznie jeszcze nie wszystkie kwestie zostały do końca ustalone. Nau uniósł kieliszek. — Wypijmy więc za koniec błędów i wspólne przedsięwzięcie. Niech przyszłość przyniesie nam nowe, donioślejsze cele.
— Hej, kochanie, to ja mam tutaj być paranoikiem, pamiętasz? Myślałem, że mnie zrugasz za moje paskudne kupieckie podejrzenia.
Trixia uśmiechnęła się słabo, lecz nie odpowiedziała od razu. Dziwnie milczała przez całą drogę powrotną z bankietu Emergentów. Teraz siedzieli już w jej kwaterze na statku Kupców. Tu zazwyczaj była najbardziej rozmowna i pogodna.
— Mieli bardzo ładną salę — odezwała się wreszcie.
— W porównaniu z naszymi kwaterami, na pewno. — Ezr poklepał plastikową ścianę. — Trzeba przyznać, że potrafili zrobić coś niezwykłego z najzwyklejszych materiałów. — Tymczasowe kwatery Queng Ho w istocie stanowiły ogromny, podzielony na części balon. Siłownia i pokoje spotkań były całkiem spore, lecz niezbyt eleganckie. Kupcy zachowywali elegancję dla większych konstrukcji, które mogli zbudować z lokalnych materiałów. Trixia miała tylko dwa pokoje, nieco ponad sto metrów sześciennych kubatury.
Ściany pozbawione były ozdób, Trixia wypełniła je jednak trójwymiarowymi obrazami: jej rodziców i siostry, panoramą jakiegoś wielkiego lasu na Trilandzie. Sporą część biurka pokrywały dwuwymiarowe zdjęcia ze Starej Ziemi sprzed Ery Kosmicznej. Zdjęcia przedstawiały pierwszy Londyn i pierwszy Berlin, konie, samoloty i ludzi z tamtej epoki. Prawdę mówiąc, dzieje tych kultur nie zapowiadały dramatów, do jakich dochodziło w historii późniejszych światów. Lecz w Epoce Świtu wszystko odkrywano po raz pierwszy. Był to czas wspaniałych marzeń i ogromnej naiwności, czas, który nigdy się już nie powtórzył. Właśnie w badaniach tego okresu specjalizował się Ezr, ku przerażeniu swych rodziców i zdumieniu większości przyjaciół. A jednak Trixia doskonale go rozumiała. Ona badanie Epoki Świtu traktowała jako hobby, uwielbiała jednak rozmawiać o starych, pierwszych czasach. Wiedział, że nigdy nie znajdzie drugiej takiej jak ona.
— Hej, Trixio, czym się tak przejmujesz? Chyba nie ma nic podejrzanego w tym, że Emergenci budują ładne mieszkania? Przez większość wieczoru zachowywałaś się całkiem normalnie, jak zwykle plotłaś słodkie głupstwa… — nie podjęła wyzwania — a potem coś się stało. Co zauważyłaś?
Odepchnął się od sufitu, by podlecieć bliżej do ławki, na której siedziała Trixia.
— Kilka… kilka drobnych rzeczy i… — Sięgnęła po jego dłoń. — Wiesz, że mam dobre ucho do języków. — Kolejny nikły uśmiech. — Ich dialekt jest tak podobny do waszego radiowego standardu, że z pewnością musieli korzystać z sieci Queng Ho.
— Jasne. Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej. To młoda kultura, która dopiero buduje swoją siłę. — Czy skończy się na tym, że będę ich bronił?
Oferta Emergentów była bardzo rozsądna, niemal hojna. W takiej sytuacji każdy Kupiec staje się nieco podejrzliwy. Lecz Trixię martwiło coś innego.
— Tak, ale kiedy mówi się tym samym językiem, trudno ukryć pewne rzeczy. Słyszałam wiele autorytatywnych zwrotów i nie były to archaizmy czy pozostałości jakiejś minionej epoki. Emergenci przyzwyczajeni są do posiadania ludzi, Ezr.
— Masz na myśli niewolnictwo? To zaawansowana technicznie cywilizacja. Wykształceni ludzie nie są dobrymi niewolnikami. Dobrym niewolnikiem jest tylko ten, kto nie zna swoich możliwości i praw.
Ścisnęła gwałtownie jego dłoń, nie w gniewie i nie w żartach, lecz z jakąś dziwną intensywnością, jakiej nigdy dotąd u niej nie widział.
— Tak, tak, ale nie znamy jeszcze wszystkich ich dziwactw. Wiemy, że potrafią ostro pogrywać. Przez cały wieczór słuchałam tego blondyna, który siedział obok ciebie, i pary po mojej prawej stronie. Słowa „handel” czy „wymiana” nie przechodzą im łatwo przez gardła. Wyzysk to słowo, które najchętniej operują, mówiąc o Pająkach.
— Hmm… — Właśnie taka była Trixia. Rzeczy, które uchodziły jego uwagi, mogły mieć dla niej ogromne znaczenie. Czasami wydawały się trywialne nawet po tym, jak je przedstawiła. Lecz niekiedy jej wyjaśnienia były niczym jasne światło odsłaniające rzeczy i zjawiska, których istnienia nawet się nie domyślał. — No nie wiem, Trixio. Wiesz przecież, że Queng Ho też potrafią być bardzo, hm… aroganccy, kiedy klienci już ich nie słyszą.
Trixia odwróciła na moment głowę i spojrzała na wizerunek dziwnych, choć interesujących pomieszczeń, które były jej domem na Trilandzie.
— Arogancja Queng Ho przewróciła mój świat do góry nogami, Ezr.
Wasz kapitan Park zreformował nasze szkolnictwo, zmienił struktury Leśnictwa… A był to tylko efekt uboczny.
— Nikogo nie zmuszaliśmy…
— Wiem. Nikogo nie zmuszaliście. Leśnictwo chciało mieć swój udział w tej wyprawie, a wy zgodziliście się pod warunkiem, że dostarczą wam określone produkty. — Uśmiechała się dziwnie. — Ja nie narzekam, Ezr. Bez arogancji Queng Ho nigdy nie dostałabym się do programu badawczego Leśnictwa. Nigdy nie zrobiłabym doktoratu ani nie byłabym tutaj. Jesteście cwaniakami, to prawda, ale jesteście także jedną z lepszych rzeczy, jakie przydarzyły się mojemu światu.
Ezr przebywał w hibernacji prawie podczas całego pobytu Queng Ho na Trilandzie, obudzono go dopiero na kilka miesięcy przed odlotem.
Szczegóły transakcji z Trilandem nie były mu znane, a aż do tej pory Trixia nie mówiła o nich zbyt wiele. Hmmm. Tylko jedna propozycja małżeństwa na Megasekundę; obiecał jej, że nie będzie robił tego częściej, ale…
Otworzył usta, by powiedzieć…
— Hej, poczekaj! Nie skończyłam jeszcze. Mówię teraz o tym wszystkim, bo chcę cię przekonać; jest arogancja i arogancja, a ja potrafię je rozróżnić. Ludzie, z którymi siedzieliśmy przy kolacji, przypominali raczej tyranów niż handlowców.
— A co z kelnerami? Czy oni wyglądali na gnębionych niewolników?
— Nie… Raczej na pracowników. Wiem, że to brzmi dziwnie. Ale nie widzimy też wszystkich ludzi Emergentów. Może ofiary są gdzie indziej.
Lecz albo przez ignorancję, albo przez zbytnią pewność siebie, Tomas Nau pozwolił, by ich ból został wypisany na ścianach. — Zmarszczyła brwi, widząc jego pytające spojrzenie. — Obrazy, do diabła!
Opuszczając salę bankietową, Trixia przeszła powoli wzdłuż ścian, podziwiając każde malowidło z osobna. Były to piękne pejzaże, naturalne widoki albo krajobrazy dużych wielkich przestrzeni mieszkalnych. Każdy wydawał się surrealistyczny ze względu na światło i geometrię, ale każdy był także bardzo precyzyjny, ukazywał nawet pojedyncze źdźbła trawy.
— Normalni, szczęśliwi ludzie nie mogli namalować czegoś podobnego.
Ezr wzruszył ramionami.
— Wydawało mi się, że wszystko zostały wykonane przez jedną i tę samą osobę. Są naprawdę dobre. Założę się, że to reprodukcje jakiegoś klasyka, jak pejzaże Denga Canberrana. — Ogarnięty depresją maniakalną malarz, który kontemplował swą pustą, ponurą przyszłość. — Wielcy artyści często są szaleni i nieszczęśliwi.
— Oto słowa prawdziwego Kupca!
Ezr położył drugą dłoń na jej ramieniu.
— Trixio, nie chcę się z tobą kłócić. Do tej pory to ja byłem nieufny.
— I nadal jesteś, prawda? — spytała z przejęciem, zupełnie poważnie.
— Tak. — Choć nie tak bardzo jak Trixia i nie z tych samych powodów.
— Wydają się podejrzanie szczodrzy, skoro gotowi są oddać nam połowę materiału ze swoich ciężkich podnośników. — Z pewnością krył się za tym jakiś inny, mniej korzystny dla Kupców układ. Teoretycznie potencjał intelektualny, jaki przywieźli ze sobą Queng Ho, przewyższał wartością kilka podnośników, ale rachunek ten był bardzo subtelny i trudny do udowodnienia. — Próbuję tylko zrozumieć, co zobaczyłaś, a czego ja nie zauważyłem… Dobrze, załóżmy, że sytuacja jest tak niebezpieczna, jak ci się wydaje. Myślisz, że kapitan Park i Komisja nie zajęliby się tym?
— A ty uważasz, że z pewnością by się zajęli, tak? Kiedy obserwowałam waszych oficerów w drodze powrotnej z bankietu, odniosłam wrażenie, że niemal pokochali Emergentów.
— Cieszą się tylko, że dobiliśmy targu. Nie wiem, co myślą ludzie z Komisji.
— Mógłbyś się dowiedzieć, Ezr. Jeśli dali się ogłupić na tym bankiecie, mógłbyś otworzyć im oczy. Wiem, wiem; jesteś kadetem, istnieją pewne zasady i zwyczaje, ple, ple, ple. Ale ta ekspedycja należy do twojej Rodziny!
Ezr pochylił się do przodu.
— Tylko część.
Trixia po raz pierwszy wspomniała także i o tym fakcie. Aż do tej pory oboje — a przynajmniej Ezr — bali się mówić głośno o różnicy w statusie. Oboje obawiali się w skrytości serca, że jedno może po prostu wykorzystywać drugie. Do rodziców Ezra Vinha i jego dwóch ciotek należała jedna trzecia ekspedycji: dwa okręty i dwa ładowniki-. Ogółem Rodzina Vinh.23 posiadała trzydzieści okrętów zaangażowanych w dwanaście różnych przedsięwzięć.
Podróż na Triland stanowiła jedną z mniejszych inwestycji, do której oddelegowano tylko jednego i to bardzo młodego członka Rodziny. Za dwa lub trzy stulecia Ezr Vinh powróci do swych krewnych. Będzie wtedy starszy o jakieś dziesięć, piętnaście lat. Z radością wyczekiwał tego spotkania, cieszył się, że będzie mógł pokazać swym rodzicom, jak doskonale sobie radzi. Na razie jednak nie mógł w żaden sposób wykorzystać swych wpływów.
— Trixio, istnieje spora różnica pomiędzy posiadaniem a zarządzaniem, szczególnie w moim przypadku. Gdyby w tej ekspedycji uczestniczyli moi rodzice, z pewnością mieliby wiele do powiedzenia. Ale oni dość już podróżowali. Na razie jestem w znacznie większym stopniu uczniem niż właścicielem. — Przeżył już dość upokorzeń, by się o tym przekonać.
Podczas ekspedycji Queng Ho raczej nie tolerowano nepotyzmu.
Trixia milczała przez chwilę, wpatrując się w twarz Ezra. Co teraz?
Vinh pamiętał dobrze uwagi ciotki Filipy o kobietach, które usidlają bogatych młodych Kupców, przywiązują ich do siebie i uważają, że mają prawo kierować ich życiem, a co gorsza — kierować interesami Rodziny. Ezr miał dziewiętnaście lat, Trixia Bonsol dwadzieścia pięć. Może wydawało jej się, że ma prawo czegoś od niego żądać. Och, Trixio, proszę, nie.
Wreszcie uśmiechnęła się łagodniej niż zazwyczaj.
— Zgoda, Ezr. Rób, co musisz… proszę cię tylko o jedno. Zastanów się nad tym, co ci powiedziałam. — Sięgnęła do jego twarzy i pogłaskała ją czule. Jej pocałunek był delikatny, niepewny.
Smarkula czekała na Ezra przed wejściem do jego kwatery.
— Cześć, Ezr, widziałam cię wczoraj wieczorem. — Omal nie zatrzymał się w miejscu. Ona mówi o bankiecie. Komisja Handlowa transmitowała go na okręty floty.
— Jasne, Qiwi, widziałaś mnie na wideo. Teraz widzisz mnie na żywo.
— Otworzył drzwi, wszedł do środka. Smarkula weszła wraz z nim. — Więc co tutaj robisz?
Qiwi do perfekcji opanowała umiejętność interpretacji pytań w dogodny dla niej sposób.
— Za dwa tysiące sekund zaczynamy razem zmianę. Pomyślałam, że moglibyśmy zejść do bakterium i poplotkować.
Vinh zanurkował do drugiego pokoju, ale tym razem zamknął drzwi Smarkuli przed nosem. Przebrał się w luźne robocze ubranie. Oczywiście Qiwi nadal czekała, kiedy wyszedł z pokoju.
Westchnął ciężko.
— Nie mam żadnych plotek. — Na pewno nie powtórzę jej tego, co mówiła Trixia.
Qiwi wyszczerzyła zęby w triumfalnym uśmiechu.
— Ale ja mam. — Otworzyła zewnętrzne drzwi i ukłoniła się dwornie, przepuszczając go przed sobą. — Chciałabym porównać notatki z tym, co ty widziałeś, ale to nie wszystko. Komisja miała trzy kamery, w tym jedną przy wejściu — dawały znacznie lepszy widok niż ten, który miałeś ty, siedząc za stołem. — Wypłynęła za nim na korytarz, opowiadając, jak często przeglądała nagrania i z kim plotkowała na ich temat do tej pory.
Vinh poznał Qiwi Lin Lisolet podczas lotu przygotowawczego w przestrzeni Trilandu. Była najbardziej nieznośnym z dzieci, jakie spotkał w życiu. I dla jakiegoś niezrozumiałego powodu wybrała właśnie jego na obiekt swej atencji. Po posiłku czy sesji treningowej biegła za nim i biła go po ramieniu — a im bardziej Ezr się złościł, tym większą sprawiało jej to radość.
Jeden porządny klaps zmieniłby zupełnie jej pogląd na tę zabawę. Ale nie można przecież uderzyć ośmiolatki. Brakowało jej jeszcze dziewięciu lat do dolnej granicy wieku wymaganego od członków załogi. Dzieci na ogół nie wchodziły w skład załogi, szczególnie podczas podróży do tak odległego miejsca. Lecz do matki Qiwi należało dwadzieścia procent ekspedycji…
Rodzina Lisolet.17 była rodziną matriarchalną, pochodziła ze Strentmann, odległego zakątka przestrzeni Queng Ho. Cechowały ich dziwne zwyczaje i wygląd. Trzeba było złamać mnóstwo zasad, lecz w końcu mała Qiwi trafiła do załogi. Podczas podróży była aktywna dłużej niż którykolwiek z członków wachty. Większa część jej dzieciństwa upłynęła między gwiazdami, w otoczeniu zaledwie kilku dorosłych, często nawet nie jej krewnych. Wystarczyło, by Vinh o tym pomyślał, a już jego gniew zamieniał się we współczucie. Biedna mała dziewczynka. Choć już nie taka mała. Qiwi musi mieć teraz już jakieś czternaście lat. Jej ataki nabrały teraz raczej charakteru werbalnego niż fizycznego — i bardzo dobrze, biorąc pod uwagę mocną budowę ciała ludzi ze Strentmann.
Teraz oboje płynęli w dół głównej osi stacji mieszkalnej.
— Cześć, Raji, jak tam interesy? — Qiwi witała się z co drugim przechodniem. W ciągu kilku Msekund przed przybyciem Emergentów kapitan rozmroził prawie połowę załogi, około tysiąca pięciuset ludzi, by zapewnić obsługę wszystkim pojazdom i broni. Nie była to oszałamiająca liczba — więcej gości bywało czasem na przyjęciach organizowanych w domu rodziców Ezra — tutaj jednak tworzyła prawdziwy tłum, nawet jeśli wiele osób pełniło jednocześnie służbę na okrętach. Przy tej liczbie ludzi dawało się szczególnie zauważyć, że kwatery mieszkalne są tymczasowe.
Codziennie wypełniano powietrzem kolejne części balonu, zapewniając przestrzeń życiową nowym członkom załogi. Główna oś przechodziła przez punkty styku czterech wielkich balonów mieszkalnych. Powierzchnie falowały od czasu do czasu, gdy czworo czy pięcioro ludzi musiało wyminąć się jednocześnie.
— Nie ufam Emergentom, Ezr. Uśmiechają się słodko i klepią nas po ramieniu, ale przy najbliższej okazji poderżną nam gardła.
Vinh stęknął z irytacją.
— Więc dlaczego jesteś taka wesoła?
Przelecieli obok przezroczystego fragmentu ściany — prawdziwego okna, nie tapety. Za oknem rozciągał się park. Właściwie było to tylko duże bonsai, prawdopodobnie mieściło się tu jednak więcej żywych stworzeń niż w całej sterylnej stacji mieszkalnej Emergentów. Qiwi zapatrzyła się w widok za oknem i milczała przez chwilę. Tylko żywe rośliny i zwierzęta mogły wywołać u niej taką reakcję. Ojciec Qiwi był specjalistą od Systemów Podtrzymywania Życia i artystą bonsai znanym niemal w całej przestrzeni Queng Ho.
Potem powróciła do rzeczywistości i uśmiechnęła się butnie.
— Bo wystarczy tylko przypomnieć sobie, że jesteśmy Queng Ho! Ma my tysiące lat przewagi nad tymi nowicjuszami, tysiące lat kupieckiego doświadczenia. Emergenci, dobre sobie. Są tym, kim są, tylko dlatego, że podsłuchiwali publiczną sieć Queng Ho. Bez sieci nadal mieszkaliby w tych swoich ruinach.
Korytarz zwężał się i przechodził w długi stożek. Głosy załogi docierały do nich przytłumione przez tkaninę ściany. Znajdowali się w jednym z najgłębiej ukrytych pęcherzy stacji. Obok kadłuba i reaktora mocy była to jedyna naprawdę konieczna część statku — szyb bakterium.
Praca w szybie należała do najbrudniejszych i najmniej lubianych na całym okręcie, a polegała na czyszczeniu filtrów bakteryjnych pod zbiornikami wodnymi. Tutaj rośliny nie pachniały już tak ładnie. Właściwie oznaką dobrego zdrowia był smród zgnilizny. Większość pracy mogłaby zostać wykonana przez maszyny, lecz w kilku miejscach wymagano sprytu i rozsądku obcego zwykłym automatom, nikt zaś nie miał zamiaru tworzyć zdalnie sterowanych urządzeń tylko do tego celu. W pewnym sensie było to bardzo odpowiedzialne stanowisko. Wystarczył jeden głupi błąd, by szczep bakteryjny przedostał się przez membranę do wyższych zbiorników.
Jedzenie smakowałoby jak wymiociny, a smród mógłby przedostać się do wentylacji. Lecz nawet największy błąd prawdopodobnie nie zabiłby nikogo — istniały jeszcze bakterie na poszczególnych statkach, które trzymano w izolacji od siebie.
Było to więc idealne miejsce dla kogoś, kto dopiero uczył się służby na statku. Wymagało ciężkiej pracy w nieprzyjemnych warunkach, a błędy, choć nie fatalne w skutkach, mogły ściągnąć na głowę delikwenta gniew całej załogi.
Qiwi chętnie przyjmowała dodatkowe dyżury w bakterium. Twierdziła, że uwielbia to miejsce. „Mój tata mówi, że aby zajmować się dużymi stworzeniami, trzeba zacząć od tych najmniejszych”. Była chodzącą encyklopedią we wszelkich kwestiach dotyczących bakterii, splątanych ścieżek metabolicznych, bukietów smrodliwych zapachów charakterystycznych dla różnych kombinacji, cech szczepów, które mogły zostać zniszczone przy najmniejszym kontakcie z człowiekiem (szczęśliwi ci, którzy nigdy nie musieli wąchać ich smrodu).
Ezr omal nie popełnił dwóch poważnych błędów w ciągu pierwszej Ksekundy. Oczywiście zapobiegł im w porę, ale Qiwi wszystko zauważyła.
Zwykle nie przepuściłaby takiej okazji i dokuczałaby mu bez końca, dzisiaj jednak jej myśli zajęte były wyłącznie sprawami Emergentów.
— Wiesz, dlaczego nie przywieźliśmy tutaj żadnych ciężkich podnośników?
Dwa największe ładowniki Queng Ho mogły podnieść tysiąc ton z powierzchni planety na orbitę. Gdyby mieli dość czasu, mogliby sami zapewnić sobie odpowiednią ilość rud i substancji lotnych. Oczywiście przybycie Emergentów pozbawiło ich właśnie tego czasu. Ezr wzruszył ramionami, wpatrzony w próbkę, którą właśnie badał.
— Znam te plotki.
— Ha. Nie potrzebujesz plotek. Wystarczy odrobina arytmetyki, by poznać prawdę. Kapitan Park domyślił się, że możemy mieć towarzystwo.
Zabrał minimalną ilość ładowników i sprzętu. Przywiózł za to mnóstwo broni i bomb.
— Może. — Na pewno.
— Problem w tym, że Emergenci mieli tu znacznie bliżej i przywieźli jeszcze więcej broni.
Ezr nie odpowiedział.
— Tak czy inaczej słuchałam uważnie wszystkich plotek. Musimy być naprawdę wyjątkowo ostrożni. — Qiwi rozpoczęła długi wykład o taktyce i spekulacjach dotyczących uzbrojenia Emergentów. Matka Qiwi była zastępcą kapitana floty, ale i obrońcą. Obrońcą ze Strentmann. Podczas podróży Smarkula spędzała większość czasu na nauce matematyki, trajektorii i inżynierii. Bakterium i bonsai stanowiły świadectwo wpływów jej ojca. Potrafiła się wcielać w role krwiożerczego obrońcy, sprytnego kupca i artysty bonsai, i dokonywać tych przemian zaledwie w ciągu kilku sekund. Jak to możliwe, że jej rodzice zostali małżeństwem? Dziecko, które spłodzili, było takie samotne i zagubione.
— Moglibyśmy pobić Emergentów w otwartej walce — mówiła Qiwi.
-1 oni o tym wiedzą. Dlatego właśnie są dla nas tacy mili. Teraz trzeba tylko z nimi odpowiednio pogrywać; potrzebujemy ich ciężkich podnośników. Potem, jeśli dotrzymają umowy, może staną się bogaci, ale my będziemy znacznie bogatsi. Te patałachy nie sprzedałyby powietrza stacji bez zbiorników. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, po tej operacji to my będziemy kontrolować sytuację.
Ezr dokończył sekwencję i pobrał następną próbkę.
— Cóż — mruknął — Trixia uważa, że oni wcale nie postrzegają tego jako transakcji handlowej.
— Hm… — Qiwi pokpiwała ze wszystkiego, co miało jakieś znaczenie dla Ezra — prócz Trixi. Zazwyczaj po prostu ją ignorowała. Teraz popadła w nietypowe dla siebie zamyślenie i milczała niemal przez całą sekundę.
— Myślę, że twoja przyjaciółka ma rację. Posłuchaj, Vinh, nie powinnam ci o tym mówić, ale Komisja Handlowa jest teraz mocno podzielona. — Jeśli nie zdradziła jej tego matka, Qiwi musiała zmyślać. — W Komisji jest kilku idiotów, którym wydaje się, że to czysto handlowe negocjacje i że obie strony wnoszą do wspólnej misji to, co mają najlepszego — choć, oczywiście, my jesteśmy nieco sprytniejsi. Nie rozumieją, że jeśli zostaniemy zamordowani, straty drugiej strony nie będą miały żadnego znaczenia. Musimy dobrze to rozegrać i nie dać się złapać w pułapkę.
Na swój własny, krwiożerczy sposób, Qiwi mówiła o tym samym co Trixi.
— Mama nie powiedziała tego wyraźnie, ale może dojść do impasu. — Zerknęła nań z ukosa; dziecko bawiące się w konspirację. — Jesteś właścicielem, Ezr. Mógłbyś porozmawiać z…
— Qiwi!
— Tak, tak, tak. Ja nic nie mówiłam. Nic nie mówiłam!
Dała mu spokój na jakieś dwadzieścia sekund, potem znów zaczęła rozwodzić się nad tym, jak można wykorzystać Emergentów, „jeśli przetrwamy kilka kolejnych Msekund”. Gdyby świat Pająków i gwiazda OnOff nie istniały, Emergenci byliby odkryciem wieku w tej części przestrzeni Queng Ho. Sądząc po sposobie kierowania flotą, musieli dysponować jakimiś niezwykle sprawnymi systemami automatyzacji i planowania. Jednocześnie ich okręty nie były nawet w połowie tak szybkie jak okręty Queng Ho, a ich bionauka wydawała się jeszcze gorsza. Qiwi miała setki pomysłów, jak wykorzystać te różnice z korzyścią dla Kupców.
Ezr pozwalał jej mówić, lecz prawie nie słuchał. W innej sytuacji skoncentrowałby się całkowicie na swojej pracy. Tym razem było to niemożliwe. Powodzenie przedsięwzięcia przygotowywanego od dwóch wieków zależało teraz od kilku krytycznych Ksekund. Po raz pierwszy Ezr rozmyślał o ludziach, którzy kierowali flotą. Trixia pochodziła z zewnątrz, ale była bardzo inteligentna i na wiele spraw miała inny punkt widzenia niż Kupcy. Smarkula była sprytna, lecz zwykle jej opinie i plotki nie miały żadnej wartości. Tym razem… może „Mama” podsunęła jej ten pomysł.
Poglądy Kiry Pen Lisolet formowały się bardzo daleko, niemal w najdalszym zakątku przestrzeni Queng Ho; zapewne myślała, że nastoletni uczeń może mieć wpływ na decyzje Komisji tylko dlatego, że należy do Rodziny właścicieli. Do diabła…
Do końca zmiany nie wymyślił nic bardziej prawdopodobnego. Skończy za tysiąc pięćset sekund. Jeśli zrezygnuje z lunchu, zdąży zmienić ubranie… i poprosić o spotkanie z kapitanem Parkiem. W ciągu dwóch lat, podczas których uczestniczył aktywnie w ekspedycji, nigdy nie próbował korzystać ze swych rodzinnych koneksji. / co ja właściwie mogę terazzrobić? Czy naprawdę mógłbym przełamać impas? Dręczył się tymi pytaniami aż do końca zmiany. Nie przestał o nich myśleć, kiedy zmienił robocze ubranie… i… zadzwonił do sekretariatu kapitana.
Qiwi wyszczerzyła zęby w bezczelnym uśmiechu.
— Powiedz im to prosto z mostu, Vinh. To musi być operacja wojskowa.
Uciszył ją machnięciem ręki, a potem zauważył, że jego wiadomość nie dotarła na miejsce. Zablokowana? Miał już odetchnąć z ulgą, kiedy zobaczył, że wcześniej otrzymał wezwanie… z biura kapitana Parka. „Proszę stawić się o 5.20.00 w sali narad kapitana floty”. Jak brzmiało to stare przysłowie o przekleństwie spełnionych życzeń? W głowie Ezra Vinha panował ogromny zamęt, kiedy zmierzał do śluzy taksówek. Qiwi Lin Lisolet zniknęła z widoku; mądra dziewczynka.
Nie było to spotkanie z oficerami floty. Kiedy Ezr pojawił się w sali narad kapitana floty na okręcie QHS „Pham Nuwen”, zastał tam kapitana i… Komisję Handlową ekspedycji. Nie mieli wesołych min. Vinh mógł tylko rzucić na nich okiem, nim zatrzymał się na baczność przed poręczą.
Policzył ukradkiem członków Komisji. Tak, byli tutaj wszyscy. Zasiadali dokoła stołu konferencyjnego, a ich spojrzenia nie wydawały się przyjazne.
Park przyjął postawę Ezra machnięciem ręki.
— Spocznijcie, kadecie. — Trzysta lat temu, kiedy Ezr miał pięć lat, kapitan Park odwiedził rezydencję Rodziny Vinh w przestrzeni Canberry. Rodzice Ezra podejmowali gościa z królewskimi honorami, choć nie był starszym właścicielem statku. Ezr pamiętał, że on także otrzymał wtedy od niego wspaniałe prezenty i że wówczas ów człowiek wydawał mu się bardzo sympatyczny.
Przy ich następnym spotkaniu Vinh był już siedemnastoletnim kandydatem na kadeta, a Park przygotowywał flotę do lotu na Triland. Co za różnica. Od tej pory zamienili może ze sto słów i to tylko przy oficjalnych okazjach. Ezr był zadowolony z tej anonimowości; wiele by teraz dał, żeby ją odzyskać.
Kapitan Park miał wyjątkowo kwaśną minę, jakby połknął właśnie coś bardzo niedobrego. Ogarnął spojrzeniem członków Komisji Handlowej, a Vinh zaczął się nagle zastanawiać, na kogo może być zły.
— Młody V… kadecie Vinh. Mamy tu dość… niezwykłą… sytuację. Wie pan, jak delikatne jest nasze położenie, odkąd przybyli tu Emergenci. — Kapitan najwyraźniej nie oczekiwał odeń potwierdzenia, więc Ezr zamknął usta, nim jeszcze zdążył wypowiedzieć krótkie „tak jest”. — W tej chwili mamy do wyboru kilka dróg dalszego postępowania. — Kolejne spojrzenie na członków Komisji.
Ezr uświadomił sobie nagle, że Qiwi Lisolet wcale nie mówiła od rzeczy. Kapitan floty miał absolutną władzę w sytuacjach taktycznych i prawo weta w kwestiach strategicznych. Lecz gdy chodziło o zasadnicze zmiany w planach i celach ekspedycji, zdany był na łaskę i niełaskę Komisji Handlowej. Tym razem musiało wydarzyć się coś poważnego. Nie był to zwykły impas; w takich wypadkach Kapitan miał głos decydujący. Nie, w Komisji musiało dojść do rozłamu graniczącego z buntem. Była to sytuacja, o której nauczyciele w szkole Ezra nawet nie wspominali lub zbywali ją jakimiś nieistotnymi uwagami. Skoro jednak już do niej doszło, to może syn właścicieli może stać się czynnikiem w procesie decyzyjnym. Rodzajem kozła ofiarnego.
— Pierwsza możliwość — kontynuował Park, nieświadom ponurych wizji, jakie roztaczały się w umyśle młodego Vinha. — Podejmujemy grę za proponowaną przez Emergentów. Wspólne operacje. Wspólna kontrola nad wszystkimi pojazdami podczas misji planetarnej.
Ezr spojrzał na członków Komisji. Kira Pen Lisolet siedziała obok kapitana floty. Ubrana była w zielony uniform swej Rodziny. Wydawała się niemal równie drobna jak Qiwi, a na jej twarzy widniała powaga i napięcie.
Otaczała ją jednak aura surowej, czysto fizycznej siły. Ciała ludzi ze Strentmann były wyjątkowe, nawet według bardzo liberalnych standardów Queng Ho. Niektórzy Kupcy szczycili się swą powściągliwością. Na pewno nie należała do nich Kira Pen Lisolet. Nikt chyba nie miał wątpliwości, co Kira Lisolet sądzi o pierwszej „możliwości” kapitana Parka.
Ezr przesunął spojrzenie na inną znajomą twarz. Sum Dotran. Komisje zarządzające stanowiły elitę. Zasiadali w nich aktywni właściciele, ale przede wszystkim zawodowi planiści, którzy chcieli dorobić się własnych statków. Zupełną mniejszość stanowili bardzo starzy ludzie. Zazwyczaj byli to doskonali eksperci, którzy przedkładali zarządzanie ponad jakąkolwiek formę posiadania. Sum Dotran był właśnie kimś takim. Kiedyś pracował także dla rodziny Vinh. Ezr domyślał się, że i on jest przeciwny pierwszej „możliwości”.
— Druga możliwość. Oddzielne struktury nadzoru, ładowniki bez łączonych załóg. Przy najbliższej okazji ujawnimy się bezpośrednio Pająkom… — I pozwolimy, by Bóg Kupców oddzielił zwycięzców od przegranych, dokończył w myślach Ezr. Kiedy pojawi się trzeci gracz, korzyści płynące z prostej zdrady powinny się znacznie zmniejszyć. Za kilka lat ich relacje z Emergentami mogłyby nabrać charakteru normalnego, zdrowego współzawodnictwa.
Oczywiście Emergenci mogą uznać jednostronny kontakt jako swego rodzaju zdradę. Niedobrze. Vinh miał wrażenie, że co najmniej połowa Komisji popiera to rozwiązanie — ale nie Sum Dotran. Starzec spojrzał na Vinha i pokręcił lekko głową, przesyłając mu jednoznaczny sygnał.
— Trzecia możliwość. Składamy stację mieszkalną i wracamy do Trilandu.
Zdumienie Vinha musiało się wyraźnie odbić na jego twarzy. Sum Dotran rozwinął kwestię.
— Młody Vinhu, kapitan chce powiedzieć, że jest nas mniej i prawdopodobnie mamy też mniej broni. Nikt z nas nie ufa Emergentom, a jeśli nas zaatakują, nie będziemy mieli żadnej drogi ucieczki. Nie możemy ryzykować…
Kira Pen Lisolet uderzyła otwartą dłonią w stół.
— Sprzeciw! Sam pomysł tego spotkania był absurdalny. Co gorsza, teraz widzimy, że Sum Dotran próbuje wykorzystać je, by przeforsować własne poglądy. — Ezr mógł więc zapomnieć o teorii, że Qiwi działała z namowy swej matki.
— Przywołuję was oboje do porządku! — Kapitan Park zamilkł na moment, wpatrując się gniewnie w członków Komisji. — Czwarta możliwość — podjął wreszcie — pierwsi atakujemy flotę Emergentów i przejmujemy cały układ dla siebie.
— Próbujemy go przejąć — poprawił Dotran.
— Sprzeciw! — To znów Kira Pen Lisolet. Nakazała gestem, by wyświetlono przygotowane przez nią wcześniej obrazy. — Atak to jedyne rozsądne wyjście.
Obrazy Lisolet nie przedstawiały widoku nieba czy świata Pająków. Nie były to schematy czy tabele czasowe, w których tak lubowali się planiści. Nie, obraz ten przypominał raczej planetarne diagramy nawigacyjne, ukazujące ich pozycję i wektory prędkości obu flot względem siebie, świata Pająków i gwiazdy OnOff. Zaznaczono na nim także przyszłe pozycje na odpowiednim układzie współrzędnych. Diamentowe skały także zostały uwzględnione w wykresie. Wszędzie roiło się od taktycznych symboli wojskowych, oznaczeń bomb, rakiet, liczby gigaton i elektronicznych symulacji.
Ezr wpatrywał się w ten obraz i próbował przypomnieć sobie swoje zajęcia z wojskowości. Plotki o tajnym ładunku kapitana Parka były prawdziwe. Ekspedycja Queng Ho miała zęby — dłuższe i ostrzejsze niż jakakolwiek normalna flota handlowa. A obrońcy Queng Ho mieli trochę czasu na przygotowania; najwyraźniej wykorzystali go w pełni, nawet jeśli układ OnOff wydawał się niemal całkowicie pozbawiony miejsc, w których można by zastawić pułapki czy ukryć zapasy broni.
Istniała też jednak druga strona; Emergenci. Symbole wojskowe umieszczone obok ich statków przedstawiały tylko niezbyt pewne przypuszczenia. System automatyzacji Emergentów był dziwny, prawdopodobnie lepszy od Queng Ho. Emergenci przywieźli ze sobą dwukrotnie większy ładunek i, jak się można było domyślić, odpowiednio więcej broni.
Ezr ponownie skupił uwagę na ludziach zasiadających wokół stołu konferencyjnego. Kto prócz Kiry Lisolet optował za atakiem? Ezr spędził w szkole sporo czasu na studiowaniu strategii, lecz zawsze uczono go, że wielkie zdrady są domeną zła i szaleństwa i że szanujący się Queng Ho nigdy nie powinien uciekać się do takich rozwiązań. Ezr był pewien, że ten widok, widok Komisji Handlowej rozważającej morderstwo, pozostanie w jego pamięci na długi czas.
Milczenie przeciągało się nienaturalnie długo. Czyżby oczekiwali od niego jakiejś wypowiedzi? Wreszcie kapitan Park przemówił:
— Domyśla się pan zapewne, kadecie Vinh, że doszło tu do impasu.
Nie ma pan prawa głosu, doświadczenia ani dokładnego rozeznania obecnej sytuacji. Nie chciałbym pana urazić, ale czuję się zażenowany, przyjmując pana w ogóle na tym spotkaniu. Ale jest pan jedynym członkiem Rodziny, do której należą dwa okręty. Jeśli mógłby pan nam doradzić cokolwiek w kwestii tych czterech opcji, chętnie pana wysłuchamy.
Kadet Ezr Vinh był tylko drobnym pionkiem w tej rozgrywce, lecz teraz skupiała się na nim uwaga wszystkich obecnych. Co im powiedzieć?
Tysiące pytań kłębiły się w jego głowie. W szkole uczyli się szybkiego podejmowania decyzji, zawsze jednak mieli do dyspozycji więcej danych.
Oczywiście ci ludzie nie oczekiwali od niego żadnej analizy. Ta myśl uspokoiła go nieco, wyzwoliła z więzów strachu.
— Czcztery możliwości, kapitanie Floty? Czy nnie istnieją jeszcze jakieś inne pomysły, o których wspomniano podczas tego spotkania?
— Żadne, które uzyskałyby poparcie moje lub choćby części Komisji.
— Hm. Pan rozmawiał z Emergentami dłużej niż ktokolwiek inny. Co pan sądzi o ich przywódcy, Tomasie Nau? — Było to jedno z pytań, nad którym zastanawiali się wraz z Trixią. Ezr nigdy by nie przypuszczał, że zada je samemu kapitanowi floty.
Park zacisnął usta, a Ezr obawiał się przez chwilę, że jego zwierzchnik wybuchnie gniewem. W końcu skinął głową.
— Jest bystry. Jego wiedza techniczna jest raczej słaba w porównaniu z tą, którą ma kapitan floty Queng Ho. Jest świetnym specjalistą w dziedzinie strategii, choć niekoniecznie tej, którą my znamy… Cała reszta to domysły i przypuszczenia, choć — jak sądzę — większość Komisji zgodzi się ze mną; nie ufam Tomasowi Nau i nie podpisałbym z nim żadnej umowy handlowej. Myślę, że dla zysku popełniłby nawet największą zdradę. Jest uprzejmy i miły w obejściu, ale to skończony kłamca, który nie przywiązuje najmniejszej wagi do obietnic i układów. — Była to najgorsza opinia, jaką mógł wygłosić Queng Ho o innym człowieku. Ezr zrozumiał nagle, że kapitan Park musi być jednym ze zwolenników ataku. Spojrzał na Suma Dotrana, a potem ponownie na Parka. Dwie osoby, które darzył naj większym zaufaniem, zajmowały skrajnie odmienne pozycje! Panie, czyci ludzie nie wiedzą, że jestem tylko kadetem!?
Ezr jęknął w duchu. Wahał się przez kilka sekund, naprawdę rozważając problem. Wreszcie przemówił:
— Wysłuchawszy pańskiej opinii, z pewnością przeciwny jestem pierwszej opcji, wspólnym operacjom. Ale… przeciwny jestem także pomysłowi bezpośredniego ataku, ponieważ…
— Doskonała decyzja, mój chłopcze — przerwał mu Sum Dotran.
— …ponieważ nie mamy w tym niemal żadnego doświadczenia, choć z pewnością nie brakuje nam wiedzy teoretycznej.
Pozostawały więc dwie możliwości: złożyć sprzęt i uciec — albo zostać, współpracować z Emergentami w możliwie jak najmniejszym stopniu i przy najbliższej okazji powiadomić Pająki. Nawet jeśli, obiektywnie rzecz biorąc, decyzja taka wydawałaby się uzasadniona, ucieczka oznaczałaby całkowitą porażkę ekspedycji. Biorąc pod uwagę obecny stan paliwa, byłaby też niezwykle powolna.
Zaledwie milion kilometrów dalej znajdowała się największa zagadka — a może największy skarb — znana tej części Ludzkiej Przestrzeni. Przebyli pięćdziesiąt lat świetlnych, byli tak blisko celu. Wielkie ryzyko, wielki skarb.
— Uważam, że stracilibyśmy zbyt wiele, wracając teraz do Trilandu.
Wszyscy jednak musimy być obrońcami, dopóki sytuacja nie stanie się całkowicie bezpieczna. — W końcu Queng Ho także miało swych legendarnych wojowników; Pham Nuwen wygrał więcej bitew, niż Ezr mógł spamiętać. — M-moim zdaniem, powinniśmy zostać.
Cisza. Wydawało mu się, że na większości twarzy dostrzega ulgę. Zastępca kapitana floty Lisolet miała ponurą, zaciętą minę. Sum Dotran wykazał się mniejszą powściągliwością:
— Mój chłopcze, proszę, przemyśl to raz jeszcze. Twoja rodzina ma tu taj dwa statki. To żaden wstyd wycofać się w obliczu niemal pewnej prze granej. To raczej prawdziwa mądrość. Emergenci są zbyt niebezpieczni, by… Park odsunął się od swego miejsca przy stole, podleciał do Suma Dotrana i położył swą wielką dłoń na jego ramieniu.
— Przykro mi, Sum — przemówił łagodnym tonem. — Zrobiłeś wszystko, co mogłeś. Przekonałeś nas nawet, byśmy wysłuchali młodszego właściciela. Czas, byśmy wszyscy… pogodzili się i zabrali do pracy.
Twarz Dotrana ściągnęła się w grymasie frustracji lub strachu. Trwał tak przez chwilę, wreszcie wypuścił z płuc świszczący oddech. Nagle wydał) się bardzo stary i zmęczony.
— Słusznie, kapitanie.
Park powrócił na swoje miejsce przy stole i spojrzał obojętnie na Ezifa.
— Dziękujemy za radę, kadecie Vinh. Mam nadzieję, że zachowa pan w tajemnicy wszystko, czego był pan tu świadkiem.
— Tak jest. — Ezr się wyprężył.
— Odejść.
Za jego plecami otworzyły się drzwi. Ezr odepchnął się od poręczy. Kiedy wylatywał na korytarz, kapitan Park mówił już do Komisji.
— Kiro, trzeba uzbroić wszystkie szalupy. Może powinniśmy dać Emergentom do zrozumienia, że naszych jednostek praktycznie nie da się po rwać. Ja…
Drzwi zamknęły się, zagłuszając następne słowa kapitana. Ezr drżał z ulgi i zdenerwowania jednocześnie. Jakieś czterdzieści lat za wcześnie brał czynny udział w kierowaniu flotą. Wcale nie było to przyjemne.
Średnica świata Pająków — Arachny, jak nazywali go niektórzy — wynosiła dwanaście tysięcy kilometrów, a ciążenie na powierzchni równało się 0,95 g. Planeta miała jednolite kamienne wnętrze, lecz powierzchnię otaczała dostateczna ilość substancji lotnych, by utworzyły się oceany i atmosfera. Brakowało tylko jednej rzeczy, która uczyniłaby z tego miejsca rajski świat podobny do Ziemi — światła słonecznego.
Minęło już ponad dwieście lat, odkąd gwiazda OnOff, słońce tego świata, weszło w fazę „Off”. Przez ponad dwieście lat jej blask docierający na Arachnę był niewiele jaśniejszy od tego, jaki dawały inne odległe gwiazdy.
Ładownik Ezra zniżał się nad lądem, który w cieplejszych czasach stanowił zapewne główny archipelag Arachny. Najważniejsze prace prowadzone były w tej chwili po drugiej stronie planety, gdzie ciężkie podnośniki wycinały z zamarzniętego oceanu kilka milionów ton wody i wynosiły je na orbitę. Ezr nie przejmował się tym zbytnio; widział już kiedyś prace inżynieryjne na dużą skalę. To raczej ich lądowanie mogło przejść do historii…
Monitory na pokładzie pasażerskim przedstawiały rzeczywisty widok.
Lądy przesuwające się w ciszy pod statkiem wyglądały jak plamy szarości przemieszanej z bielą, tu i ówdzie lekko pobłyskującą. Może była to tylko jego wyobraźnia, ale Ezrowi wydawało się, że widzi słabe cienie rzucane przez OnOff. Tworzyły one topograficzny obraz szczytów górskich i urwisk, bieli zsuwającej się do czarnych zagłębień. Dostrzegał także koncentryczne kręgi otaczające niektóre spośród bardziej odległych szczytów; grzbiety zwałów lodowych znaczące miejsca, w których ocean zamarzał wokół skał?
— Hej, dajcie na to chociaż siatkę wysokościową — rozległ się za jego plecami głos Benny’ego Wena, a na obrazie pokazały się delikatne czerwonawe oczka. Ich rozkład zgadzał się w dużej mierze z jego wizją cieni i śniegu.
Ezr zgasił czerwoną siatkę.
— Kiedy gwiazda jest w fazie On, na dole żyją miliony Pająków. Można by się spodziewać, że dostrzeżemy tam jakieś ślady cywilizacji.
Benny parsknął lekceważąco.
— A co spodziewałbyś się zobaczyć na naturalnym widoku? W górze widać tylko szczyty górskie, a wszystkie tereny poniżej pokryte są metra mi śniegu tlenowoazotowego. — Normalna ziemska atmosfera zamarzła całkowicie, tworząc wszędzie wielometrową warstwę śniegu powietrzne go. Większość miejsc, w których mogły znajdować się miasta — zatoki, ujścia rzek — znajdowała się teraz pod tym naturalnym przykryciem. Wszystkie poprzednie lądowania odbywały się na wyżej położonych terenach, przy jakichś miasteczkach górniczych lub prymitywnych osadach. Dopiero tuż przed przybyciem Emergenci zrozumieli, co jest właściwie celem ich poszukiwań.
Pod statkiem przesuwały się kolejne połacie ciemnego lądu. Były tu nawet formacje przypominające strumienie lodowcowe. Ezr zastanawiał się, kiedy te ostatnie mogły się utworzyć. Może to lodowce powietrzne?
— Boże wszystkich Kupców, spójrzcie tylko na to! — Benny wskazał na lewą stronę ekranu; czerwonawy blask pod horyzontem. Benny zrobił zbliżenie. Światło nadal było niewielkie i znikało szybko z ich pola widzenia. Naprawdę wyglądało jak ogień, choć zmieniało kształt dość powoli.
Coś przysłoniło im na chwilę widok, a Ezr miał wrażenie, że znad światła podnosi się ku niebu jakiś ciemny kształt.
— Będę miał lepszy obraz z wysokiej orbity — dobiegł z drugiej strony pokładu głos dowódcy załogi, Diema. Nie zrobił powiększenia. — To wulkan.
Właśnie zgasł.
Ezr obserwował widok znikający powoli za horyzontem. Ową ciemną plamę wznoszącą się ku niebu stanowiła zapewne lawa wystrzeliwana z krateru pod ciśnieniem, a może tylko woda i powietrze.
— Ciekawe… — mruknął Ezr. Wnętrze planety było zimne i martwe, choć w płaszczu planety istniało kilka skupisk roztopionej magmy. — Wszyscy uważają, że Pająki są teraz zamrożone; a jeśli niektóre z nich żyją normalnie w pobliżu takich miejsc jak to?
— To mało prawdopodobne. Zrobiliśmy dokładne badania w podczerwieni. Gdyby wokół któregoś z wulkanów mieszkały żywe istoty, na pewno byśmy to zauważyli. Poza tym Pająki wynalazły radio dopiero przed ostatnim okresem ciemności. Nie są jeszcze na takim etapie rozwoju, by żyć na powierzchni planety w tych warunkach. — Konkluzja ta opierała się na kilku Msekundach rozpoznania i paru prawdopodobnych założeniach poczynionych przez chemików i biologów.
— Pewnie masz rację.
Patrzył jeszcze przez chwilę na czerwony, rozjarzony punkt, aż ten zniknął całkowicie za horyzontem. Później jego uwagę przykuły ciekawsze rzeczy znajdujące się bezpośrednio przed i pod statkiem. Eliptyczna trajektoria lądowania prowadziła ich gładko w dół. Choć był to świat o normalnych rozmiarach, w tej chwili brakowało tam atmosfery. Poruszali się z prędkością ośmiu tysięcy metrów na sekundę kilka tysięcy metrów nad ziemią. Ezr miał wrażenie, że góry wspinają się ku nim, sięgają po nich. Mijali kolejne pasma górskie, coraz bliższe i bliższe. Benny, który zajmował miejsce za jego plecami, wydawał z siebie jakieś dziwne pomrukiwania i stęknięcia, przerwawszy na chwilę swą zwykłą paplaninę.
Ezr wstrzymał oddech, kiedy przemknął pod nimi ostatni grzbiet górski, tak blisko, że Vinh zastanawiał się przez chwilę, czy nie dotknął kadłuba ładownika.
Potem rozjarzył się przed nimi płomień głównego silnika.
Zejście z miejsca, w którym Jimmy Diem osadził ładownik, zajęło im prawie 30 Ksekund. Nie było to jednak miejsce wybrane przypadkowo. Półka skalna, na której wylądowali, znajdowała się w połowie zbocza, ale nie leżał na niej ani lód, ani śnieg. Ich cel znajdował się na dnie wąskiej doliny. Właściwie dolina ta powinna spoczywać pod setkami metrów powietrznego śniegu, lecz dzięki jakiemuś niezwykłemu układowi warunków topograficznych i klimatycznych warstwa ta nie sięgała nawet pół metra. Pod skalnymi ścianami doliny kryło się największe zbiorowisko nienaruszonych budynków, jakie znaleźli do tej pory. Istniało spore prawdopodobieństwo, że odkryli wejście do jednej z większych jaskiń hibernacyjnych Pająków i być może miasto funkcjonujące w ciepłym okresie OnOff. Na pewno mogli znaleźć tutaj wiele ciekawych materiałów. Zgodnie z umową wszystkie informacje należało przekazywać Emergentom…
Ezr nie wiedział, jak zakończył się ostatecznie spór w Komisji. Diem robił wszystko, by ukryć ślady tej wizyty przed tubylcami, tak jak oczekiwali tego Emergenci. Po zakończeniu misji mieli spuścić na miejsce lądowania lawinę. Nawet ślady ich stóp miały zostać wymazane (choć wcale nie było to konieczne).
Kiedy dotarli na dno doliny, OnOff sięgnęła właśnie zenitu. W „słonecznym sezonie” byłoby to południe. Teraz OnOff wyglądała jak blady, czerwonawy księżyc. Jej powierzchnię pokrywały cętki przypominające olej na kropli wody. Na razie nie korzystali ze wzmocnienia wizji, blask OnOff był bowiem wystarczająco silny, by mogli swobodnie poruszać się po powierzchni planety.
Załoga ładownika, pięć postaci w skafandrach i jeden automat, ruszyła w dół centralnej ulicy. Przy każdym kroku spod ich stóp unosiły się maleńkie obłoczki śnieżnego pyłu, a w miejscach, gdzie substancje lotne stykały się ze słabiej izolowanymi fragmentami skafandrów, tworzyły się smugi pary. Kiedy zatrzymywali się na dłużej, nie mogli stać w głębokim śniegu, bo natychmiast otaczała ich mgła sublimacyjna. Co dziesięć metrów zostawiali na ziemi czujnik sejsmograficzny. Po zebraniu wszystkich danych umożliwi im to nakreślenie w miarę dokładnej mapy pobliskich jaskiń. Ważniejszym celem tej wyprawy było jednak zbadanie rzeczy, które kryły się we wnętrzu budynków. Cel najważniejszy — materiały pisane, obrazy. Znalezienie ilustrowanej książki dla dzieci z pewnością przyniosłoby Diemowi awans.
Odcienie czerwonawej szarości na tle czerni. Ezr sycił oczy tym niezwykłym, naturalnym obrazem. Był niesamowity i piękny. W tym miejscu żyły Pająki. Cienie wspinały się na ściany pajęczych budynków ustawionych po obu stronach ulicy, którą właśnie szli. Większość miała tylko dwa lub trzy piętra, lecz nawet w bladym czerwonym świetle nie można było pomylić ich z czymś, co zbudowaliby ludzie. Nawet najmniejsze drzwi były bardzo szerokie, rzadko jednak wyższe niż półtora metra. Okna (ukryte pod szczelnie zamkniętymi okiennicami; miejsce to zostało opuszczone bez pośpiechu przez właścicieli, którzy zamierzali tu powrócić) również były szerokie i niskie.
Otwory okienne wyglądały jak setki przymrużonych oczu spoglądających w milczeniu na piątkę ludzi i ich chodzący automat. Vinha nurtowało, co stałoby się, gdyby w jednym z tych okien zapłonęło nagle światło.
Jego wyobraźnia bawiła się przez chwilę takim scenariuszem. A jeśli się mylili co do szczebla rozwoju Pająków? To byli obcy. W tak dziwnym świecie życie nie mogło się raczej rozwinąć drogą naturalną. Te istoty pokonały kiedyś przestrzeń międzygwiezdną. Przestrzeń handlowa Queng Ho obejmowała czterysta lat świetlnych; od tysięcy lat rządziła tam ich technologia. Queng Ho odbierali sygnały radiowe pozaludzkich cywilizacji odległych o tysiące, a na ogół miliony lat świetlnych, pozostających na zawsze poza zasięgiem kontaktu czy choćby rozmowy. Pająki były trzecią pozaludzką i inteligentną rasą, z którą Queng Ho zetknęli się bezpośrednio; trzecią w ciągu ośmiu tysięcy lat ludzkich podróży w przestrzeni. Jedna z nich wymarła przed milionami lat; druga nie znała jeszcze maszyn, nie mówiąc już o lotach kosmicznych.
Pięć osób spacerujących pomiędzy mrocznymi budynkami o wąskich jak szczeliny strzelnicze oknach mogło wkrótce także przejść do historii.
Armstrong na Lunie, Pham Nuwen w Brisgo Gap — a teraz Vinh, Wen, Patii, Do i Diem na ulicy pajęczego miasta.
Głosy w ich słuchawkach umilkły na chwilę i do Ezra docierało jedynie skrzypienie skafandra i jego własny oddech. Potem znów odezwał się ktoś z góry, kierując ich na otwartą przestrzeń, ku drugiej stronie doliny.
Najwyraźniej ów analityk przypuszczał, że wąska szczelina może być wejściem do jaskiń, gdzie prawdopodobnie przebywały obecnie Pająki.
— To dziwne — mówił ten anonimowy głos. — Czujnik sejsmograficzny coś znalazł. Słyszy jakieś dźwięki dochodzące z budynku po waszej prawej stronie.
Vinh odwrócił głowę i wbił wzrok w ciemność. Może nie światło, lecz dźwięk.
— Może budynek po prostu osiada? — Benny.
— Nie, nie. To był impuls, jak pstryknięcie. Teraz słyszymy regularne uderzenia, jakby pulsowanie. Analiza częstotliwości… to brzmi jak jakieś mechaniczne urządzenie, ruchome części i takie… OK, teraz już się chyba zatrzymał, to tylko jakieś szczątkowe odgłosy. Diem, ustaliliśmy dokładnie pozycję tego urządzenia. Znajduje się w jednym z pobliskich budynków, cztery metry nad poziomem ulicy. Idźcie za markerem.
Vinh i pozostali przeszli trzydzieści metrów, prowadzeni ikonką wskaźnika, która płonęła w ich wyświetlaczach. To było niemal zabawne, kiedy nagle zaczęli poruszać się z wielką ostrożnością, choć i tak każdy mógłby ich zobaczyć z okien budynku.
Marker zaprowadził ich za róg.
— Ten budynek nie wyróżnia się niczym specjalnym — zauważył Diem.
Podobnie jak reszta został wzniesiony z kamieni połączonych bez użycia zaprawy. Każde kolejne piętro było nieco wysunięte przed niższe. — Zaraz, chyba już to widzę. Pod drugim nawisem przyczepione jest jakieś… ceramiczne pudełko. Vinh, ty stoisz najbliżej, wejdź tam i przyjrzyj się temu z bliska.
Ezr ruszył w stronę budynku, a potem zauważył, że ktoś wyłączył jego wskaźnik.
— Gdzie? — Widział tylko cienie i szare ściany.
— Vinh. — W głosie Diema pobrzmiewała irytacja. — Obudź się, dobrze?
— Przepraszam. — Ezr czuł, jak się czerwieni; zbyt często popełniał ten błąd. Włączył widok wielowidmowy, a obraz przed jego oczami rozjarzył się nagle kolorami, które jego skafander widział w kilku zakresach widma.
W miejscu, gdzie przed chwilą rozciągała się nieprzenikniona ciemność, zobaczył teraz pudełko, o którym mówił Diem. Wisiało kilka metrów nad jego głową.
— Chwileczkę, muszę się tam jakoś dostać. — Podszedł do ściany. Podobnie jak większość innych budynków także i ten ozdobiony był szerokimi kamiennymi listwami. Analityk uważał, że są to schody. Przysłużyły się Vinhowi, choć wykorzystał je raczej jak szczeble drabiny niż stopnie. Już po kilku sekundach stał obok dziwnego przedmiotu.
Była to maszyna; po obu jej stronach znajdowały się grube nity, jakby żywcem wyjęte z kart jakiejś średniowiecznej powieści. Ezr wyciągnął z kieszeni skafandra czujnik i przystawił go do pudełka.
— Chcecie, żebym tego dotknął?
Diem nic nie odparł. Pytanie skierowane było do tych na górze. Vinh słyszał kilka głosów.
— Obejrzyj to jeszcze dokładniej. Czy na ściankach tego pudełka nie ma jakichś znaków? — Trixia! Wiedział, że będzie jednym z obserwatorów, ale i tak ogromnie się ucieszył, słysząc jej głos.
— Tak, proszę pani — odpowiedział i przeciągnął czujnikiem wzdłuż ścianek pudełka. Rzeczywiście, coś tam było, choć nie potrafił powiedzieć, czy to tylko zwykły napis, czy jakieś skomplikowane algorytmy. Jeśli napis, to nie dokonał szczególnie doniosłego odkrycia.
— Dobrze, teraz możesz dotknąć pudełka czujnikiem… — Inny głos, specjalista od akustyki. Ezr wykonał jego polecenie.
Mijały kolejne sekundy. Schody Pająków były tak strome, że musiał opierać się o ścianę. Mgiełka powietrznego śniegu unosiła się znad stopni i spływała w dół; czuł, jak grzejniki jego skafandra wyrównują chłód bijący od krawędzi stopni.
— To interesujące — przemówił ktoś wreszcie. — Ta maszyna to czujnik rodem z ciemnych wieków.
— Elektryczny? Przekazuje sygnały na odległość? — Vinh drgnął zaskoczony. Ostatnie słowa zostały wypowiedziane przez kobietę z akcentem Emergentów.
— Ach, dyrektor Reynolt, witam. Nie, to właśnie jest najdziwniejsze w tym urządzeniu. Nie przekazuje nigdzie żadnych sygnałów. „Źródłem zasilania” jest prawdopodobnie układ metalowych sprężyn. Mechanizm zegarowy — zna pani tego rodzaju urządzenia? — odmierza czas, a jednocześnie dostarcza energii. Właściwie jest to chyba jedyny nieskomplikowany mechanizm, który może pracować przez długi okres w tak niskiej temperaturze.
— Więc co on właściwie bada? — To Diem. Dobre pytanie. Wyobraźnia Vinha znów zaczęła pracować w przyspieszonym tempie. Może Pająki były znacznie inteligentniejsze, niż ktokolwiek przypuszczał? Może jego osoba pojawi się w ich raportach? A jeśli to pudełko było podłączone do jakiejś broni?
— Nie widzimy tu żadnej kamery, Diem, a mamy teraz bardzo dobry widok na wnętrze pudełka. Mechanizm zębatkowy przeciąga taśmę wykresów pod czterema różnymi pisakami. — Terminy rodem z tekstów Upadłych Cywilizacji. — Przypuszczam, że każdego dnia mechanizm przeciąga taśmę o kolejny odcinek, a pisaki notują temperaturę, ciśnienie… i dwie inne wartości, których nie jestem jeszcze pewien. — Każdego dnia, przez ponad dwieście lat. Prymitywne ludzkie cywilizacje musiałyby się bardzo natrudzić, by skonstruować mechanizm, który pracowałby tak długo, a do tego w tak niskiej temperaturze. — Mieliśmy szczęście, że włączył się właśnie wtedy, gdy tędy przechodziliście.
Potem zaczęli dyskutować o tym, jak czułe może być takie urządzenie i jak skomplikowana jest jego konstrukcja. Diem kazał Benny’emu i pozostałym przeszukać okolicę przy świetle latarek emitujących pikosekundowe impulsy. Nie doczekali się żadnej reakcji; w pobliżu nie było soczewek.
Tymczasem Vinh nadal stał oparty o ścianę budynku. Chłód zaczynał się powoli przesączać do wnętrza skafandra. Sprzęt ten nie był przeznaczony do długich pobytów w tak ekstremalnych warunkach. Ezr przekręcił się niezdarnie w miejscu, dzięki czemu mógł zajrzeć za róg budynku.
A po tej stronie z niektórych okien odpadły okiennice. Vinh odchylił się ostrożnie na bok, próbując dojrzeć, co kryje się we wnętrzu pokoju.
Wszystko pokryte było patyną śniegu powietrznego. Wzdłuż pomieszczenia ciągnęły się wysokie do pasa półki lub komody. Nad nimi na solidnej metalowej ramie wisiały kolejne rzędy regałów. Oba poziomy łączyły pajęcze schody. Oczywiście dla Pająków te meble nie były „wysokie do pasa”. Hm… Na górnych półkach leżały sterty jakichś przedmiotów. Każdy z nich stanowił zbiór płaskich tabliczek, złączonych luźno z jednej strony.
Niektóre były zamknięte, inne rozłożone niczym wachlarze.
Nagłe zrozumienie przeniknęło go niczym impuls elektryczny. Bez zastanowienia przemówił na głównym kanale:
— Dowódco Diem?
Diem umilkł zaskoczony, przerywając rozmowę z tymi na górze.
— O co chodzi, Vinh?
— Proszę spojrzeć przez mój wyświetlacz. Zdaje się, że znaleźliśmy bibliotekę.
Ktoś na górze krzyknął z radości. Ezr był niemal pewien, że to Trixia.
Dane z czujników zaprowadziłyby ich w końcu do biblioteki, lecz odkrycie Ezra zaoszczędziło im sporo czasu.
Z tyłu znajdowały się duże drzwi; automat przeszedł przez nie bez trudu. Robot wyposażony był w manipulator skanujący o dużej prędkości. Minęło sporo czasu, nim przystosował się do dziwnego kształtu tych „książek”, potem jednak poruszał się wzdłuż półek z oszałamiającą prędkością — jeden lub dwa centymetry na sekundę — podczas gdy dwóch członków załogi wsuwało do jego szczęk kolejne tomy. Tymczasem na górze toczył się uprzejmy spór. To lądowanie było częścią wspólnego planu i zgodnie z założeniami miało dobiec końca za sto Ksekund. Załoga Diema musiałaby się bardzo spieszyć, by zdążyć w tym czasie przeszukać bibliotekę, nie mówiąc już o badaniu innych budynków i wejścia do jaskini. Emergenci nie chcieli robić wyjątku dla tego jednego lądowania. Zaproponowali natomiast, że sprowadzą do doliny swe większe pojazdy i zabiorą od razu wszystkie artefakty.
— A i tak nadal możemy zatrzeć ślady swojej obecności — mówił jakiś męski głos z emergenckim akcentem. — Wysadzimy ściany doliny tak, żeby wyglądało to jak lawina skalna, która zeszła na miasto.
— Ech, ci faceci mają naprawdę ciężką rękę — mruknął Benny Wen na ich prywatnym kanale. Ezr nie odpowiedział. Propozycja Emergentów nie była całkiem irracjonalna, po prostu… obca. Queng Ho handlowali.
Ci bardziej okrutni z nich mogli doprowadzić konkurencję do bankructwa, wszyscy jednak chcieli, by klienci z radością wyczekiwali następnego kontaktu. Zwykła grabież czy niszczenie było… prostackie. I po co to robić, kiedy mogli tu po prostu wrócić i doprowadzić badania do końca?
Tymczasem na górze grzecznie odrzucono propozycję Emergentów i umieszczono kolejną wyprawę do tej doliny na pierwszym miejscu listy przyszłych przedsięwzięć.
Diem kazał Benny’emu i Ezrowi przejrzeć kolejne półki w bibliotece.
Mieściło się tutaj jakieś sto tysięcy wolumenów, zaledwie kilkaset gigabajtów, lecz i tak mieli za mało czasu, by je zbadać. Niewykluczone, że będą musieli wybierać poszczególne pozycje na chybił trafił w nadziei, że odnajdą świętego Graala takich operacji — ilustrowaną książeczkę dla dzieci.
Po jakimś czasie Diem wprowadził w swej grupie wyraźny podział pracy; część wkładała książki do skanera, inni znosili kolejne tomy z górnych półek, pozostali zaś odkładali je na miejsce.
Kiedy nadeszła wreszcie pora posiłku dla Vinha, OnOff przesunęła się już znacznie w dół nieboskłonu i wisiała tuż nad poszarpanymi szczytami gór. Ezr odszukał wolny od śniegu skrawek gruntu i ulżył swym zmęczonym nogom. O, to było przyjemne. Diem dał mu tysiąc pięćset sekund na tę przerwę. Ezr przeżuwał powoli batony owocowe. Słyszał Trixię, ale ta była bardzo zajęta, nie próbował więc z nią rozmawiać. Nadal nie znaleźli żadnej „ilustrowanej książeczki dla dzieci”, natrafili jednak na coś niemal równie dobrego — zbiór tekstów dotyczących fizyki i chemii. Trixia przypuszczała, że jest to rodzaj biblioteki technicznej. W tej chwili specjaliści debatowali nad tym, jak przyspieszyć tempo skanowania. Trixia dokonała już analizy grafemicznej pisma, mogli więc przełączyć się na szybsze odczytywanie.
Ezr od początku ich znajomości wiedział, że Trixia jest niezwykle inteligentna. Była jednak tylko Klientem specjalizującym się w lingwistyce, dziedzinie, w której Queng Ho szczycili się wielkimi osiągnięciami. W czym mogła im właściwie pomóc? Teraz… cóż, słyszał rozmowy, jakie odbywały się na górze. Inni językoznawcy nieustannie konsultowali się z Trixią i zasięgali jej opinii. Może nie było to takie zaskakujące. Cała cywilizacja Trilandu ubiegała się o miejsca w załodze okrętów zmierzających do gwiazdy OnOff. Jeśli wybiera się najlepszych specjalistów spośród pięciuset milionów ludzi… ci wybrani muszą być naprawdę dobrzy. Vinh zasępił się nagle; właściwie to on sięgał wyżej swego stanu, pragnąc Trixii dla siebie. Tak, Ezr był głównym dziedzicem Rodziny Vinh. 23, lecz sam w sobie… wcale nie był taki bystry. Co gorsza, prawie cały czas spędzał na marzeniach o innych miejscach i epokach.
Te niewesołe rozmyślania po raz kolejny doprowadziły go do tej samej konkluzji; może tutaj udowodni wreszcie, że nie jest całkiem bezużyteczny.
Pająki z pewnością zapomniały już o swej rodzimej cywilizacji. Być może obecna era na ich planecie przypomina ziemską Epokę Świtu. Może dzięki swej wiedzy dokona jakiegoś odkrycia, które przyniesie zysk flocie, i zdobędzie Trixię Bonsol. Zaczął rozważać różne interesujące możliwości, nie wdając się jednak w zbędne szczegóły…
Vinh spojrzał na swój czasomierz. Aha, miał jeszcze pięćset sekund!
Wstał i spojrzał na wydłużone cienie budynków, które kładły się na ulicy i skalnej ścianie doliny. Przez cały dzień tak bardzo skupiał się na swoich obowiązkach, że nie miał czasu podziwiać widoków. Dopiero teraz zauważył, że zatrzymali się tuż przed miejscem, w którym ulica rozszerzała się znacznie, przechodząc w okrągły plac.
W ciepłym okresie rosła tu zapewne bujna roślinność. Wzgórza pokrywały poskręcane resztki jakichś drzew. Tu, na dole, starannie pielęgnowano wszystko, co żyło; w równych odstępach wzdłuż ulicy leżały organiczne pozostałości jakichś roślin. Kilkanaście podobnych hałd otaczało plac. Czterysta sekund. Miał czas. Podszedł szybko na skraj placu, a potem zaczął go okrążać. Pośrodku kręgu znajdowało się małe wzgórze, śnieg przykrywał dziwne kształty. Kiedy dotarł do przeciwległej strony placu, patrzył na światło. Praca w bibliotece rozgrzała to miejsce tak mocno, że z budynku wylewała się mgiełka tymczasowej, lokalnej atmosfery. Przepływała przez ulicę, by ponownie zamienić się w śnieg i opaść na grunt.
Światło OnOfi przenikało mgłę czerwonymi promieniami. Wyjąwszy kolor, widok ten przypominał do złudzenia mgłę snującą się letnim wieczorem nad ziemią w rezydencji rodziców Vinha. A ściany doliny mogły być ścianami poszczególnych budynków. Przez moment Ezr patrzył w niemym zachwycie, zdumiony, że miejsce tak obce mogło wydać się nagle tak znajome, tak spokojne.
Ponownie zwrócił uwagę na centralny punkt placu. Tutaj prawie nie było śniegu. Przed nim rysowały się jakieś dziwne kształty, ukryte w półmroku. Nie zastanawiając się ani chwili, ruszył w ich stronę. Grunt pod jego stopami, pozbawiony śnieżnego okrycia, trzeszczał jak zamarznięty mech. Zatrzymał się i wciągnął głośno powietrze. Ta rzecz na środku placu to były posągi. Pająków! Jeszcze kilka sekund i zamelduje o znalezisku, na razie jednak kontemplował ów widok w ciszy i samotności. Oczywiście znali już w przybliżeniu wygląd tubylców; podczas poprzednich lądowań znaleźli prymitywne rysunki. Lecz — Vinh powiększył nieco obraz — te posągi oddawały wygląd Pająków w najdrobniejszych szczegółach.
Trzy postacie, prawdopodobnie naturalnych rozmiarów, odlano z jakiegoś ciemnego metalu. Słowo „pająk” Jak wyglądało to miejsce, kiedy ostatnie słońce świeciło jeszcze jasno?
Twierdzenie, że świat jest najprzyjemniejszy w latach Gasnącego Słońca, to frazes. Lecz rzeczywiście pogoda jest wtedy łagodniejsza niż zwykle, wszystko toczy się jakby w wolniejszym tempie, w większości miejsc lata nie są bardzo gorące, a zimy nie nazbyt surowe. To klasyczny czas romansów. To czas, kiedy natura namawia wszystkich do odpoczynku, do uspokojenia. To ostatnia szansa, by przygotować się do końca świata.
Ślepym zrządzeniem losu Sherkaner Underhill wybrał najpiękniejsze dni Lat Gaśnięcia na swą pierwszą podróż do siedziby Dowództwa Lądowego. Wkrótce zrozumiał, że miał podwójne szczęście; kręta, przybrzeżna droga nie była przeznaczona dla samochodów, on zaś wcale nie prowadził tak dobrze, jak mu się wydawało. Kilkakrotnie wchodził za szybko w ostre zakręty i tylko dzięki doskonałym hamulcom nie wleciał w mglisty błękit Wielkiego Morza (właściwie leciałby znacznie krócej, bo tylko do lasu ciągnącego się pod urwiskiem, lecz skutek byłby ten sam).
Sherkaner uwielbiał taką jazdę. W ciągu kilku godzin nauczył się panować nad maszyną. Teraz, kiedy postawił auto dęba, zrobił to niemal celowo. To była cudowna podróż. Miejscowi nazywali tę drogę Dumą Akord, a Rodzina Królewska nigdy nie ośmieliła się temu sprzeciwić. Zbliżał się właśnie środek lata. Lasy miały już trzydzieści lat, prawie tyle, ile w ogóle mogły przeżyć drzewa. Były strzeliste, wysokie i zielone, sięgały wierzchołkami niemal do skraju urwiska. Zapach kwiatów i żywicy przepływał wokół jego auta.
Nie widział wielu innych cywilnych pojazdów. Mijał sporo wozów ciągniętych przez osprechy, trochę ciężarówek i mnóstwo konwojów wojskowych. Reakcje, które wywoływał u cywilów, tworzyły cudowną mieszankę; niektórzy byli zirytowani, inni rozbawieni, a część mu zazdrościła. Jeszcze częściej niż w Princeton widywał dziewczyny w ciąży i chłopców z dziesiątkami niemowlęcych pierścieni na grzbietach. Czasami wydawało mu się, że zazdroszczą mu czegoś więcej niż samochodu. A czasami ja trochęzazdroszczę im. Przez chwilę bawił się tą myślą, nie próbując jej zracjonalizować. Instynkt to taka fascynująca rzecz, szczególnie kiedy obserwuje się go od środka.
Pokonywał kolejne mile. Choć ciało i zmysły Sherkanera rozkoszowały się podróżą, umysł nieustannie pracował; myślał, jak zainteresować dowództwo swoim planem i na ile sposobów można by usprawnić ten samochód. Późnym popołudniem zatrzymał się w małym, leśnym miasteczku.
„Otchłań Nocy” głosił stary szyld; Sherkaner nie był pewien, czy to nazwa miejscowości, czy tylko jej opis.
Zatrzymał się przy miejscowej kuźni. Kowal miał na twarzy ten sam dziwny uśmiech, z jakim patrzyli nań niektórzy ludzie na drodze.
— Ma pan ładne auto. — Rzeczywiście, było to bardzo ładne i bardzo drogie auto, zupełnie nowy relmeitch. Pozostawał całkowicie poza zasięgiem przeciętnego studenta. Sherkaner wygrał je w kasynie dwa dni wcześniej. Było to dość ryzykowne przedsięwzięcie. Sherkanera doskonale znali we wszystkich domach gry Princeton i okolicy. Właściciele już dawno grozili, że połamią mu nogi, jeśli znów przyłapią go w którymkolwiek z kasyn w mieście. Lecz Sherkaner i tak zamierzał opuścić Princeton — a bardzo chciał poeksperymentować z samochodami. Tymczasem kowal kręcił się wokół auta, udając, że podziwia lśniące srebrem wykończenia i trzy wirujące cylindry.
— Taaak… Daleko od domu, co? Co pan zrobi, kiedy to przestanie działać?
— Kupię trochę nafty?
— A tak, mamy naftę. Potrzebna jest do kilku maszyn na farmach. Ale chodziło mi o to, co pan zrobi, kiedy zepsuje się panu to cacko? Wszystkie wcześniej czy później się psują. To delikatne rzeczy, nie jak zwierzęta.
Sherkaner uśmiechnął się szeroko. W lesie za kuźnią widział skorupy kilku starych aut. To było właściwe miejsce.
— Rzeczywiście, to mogłoby stanowić mały problem. Ale widzi pan, mam kilka pomysłów. Chodzi o drobne urządzenie ze skóry i metalu, może to pana zainteresuje. — Naszkicował dwa pomysły, które przyszły mu do głowy tego popołudnia, rzeczy, które mógł wykonać niemal każdy rzemieślnik. Kowal nie stwarzał problemów; zawsze chętnie robił interesy z szaleńcami. Ale Sherkaner musiał zapłacić mu z góry; na szczęście przyjmowano tutaj walutę Banku Princeton.
Potem Underhill przejechał powoli przez miasteczko, wypatrując gospody. Na pierwszy rzut oka miejsce to wydawało się bardzo przyjemne, spokojne i gościnne. Nie brakowało nawet tradycjonalistycznego kościoła Ciemni, prostego i nieco już zniszczonego, jak przystało na te lata. Przy poczcie sprzedawano gazety sprzed trzech dni. Choć wielkie, czerwone nagłówki krzyczały o wojnie, nawet gdy przez miasteczko przejeżdżał konwój Dowództwa Lądowego, nie przyciągało to niczyjej uwagi.
Okazało się, że „Otchłań Nocy” jest za mała na gospodę. Właściciel poczty powiedział mu, gdzie może znaleźć domy z pokojami gościnnymi.
Kiedy słońce zniżało się już nad ocean, Sherkaner krążył po okolicy, zagubiony i nieco już zmęczony. Las był piękny, nie zostawiał jednak zbyt wiele miejsca na uprawy. Miejscowi zarabiali na życie handlem i pracowali ciężko w swych górskich ogrodach. Zostały im jeszcze co najwyżej trzy lata dobrych zbiorów, nim mróz stanie się zabójczy dla roślin. Miejscowe spichlerze pękały w szwach, a po drodze prowadzącej w góry płynął nieprzerwany strumień wozów. Parafialna otchłań znajdowała się jakieś piętnaście mil dalej w tym samym kierunku. Nie była duża, ale służyła większości okolicznych mieszkańców. Gdyby ci ludzie nie zgromadzili wystarczających zapasów, z pewnością głodowaliby podczas pierwszych, trudnych lat Wielkiej Ciemności; nawet w nowoczesnym społeczeństwie mało kto litował się nad zdrowymi osobnikami, którzy nie zapewnili sobie żywności na ten okres.
Zachód słońca zastał go na cyplu wznoszącym się nad oceanem. Grunt opadał łagodnie z trzech stron, prowadząc na południu do małej, pokrytej drzewami doliny. Na wzgórzu za doliną stał jeden z domów, o których mówił mu właściciel poczty. Lecz Sherkaner nadal się nie spieszył. Był to najpiękniejszy widok dnia. Patrzył, jak wydłużają się cienie drzew, jak słońce powoli niknie za horyzontem.
Potem uruchomił samochód i ruszył w dół stromej polnej drogi prowadzącej ku dolinie. Zamknął się nad nim baldachim lasu… i rozpoczął najtrudniejszy odcinek drogi, choć samochód posuwał się wolniej niż pieszy. Auto kołysało się i chwiało w głębokich na stopę koleinach. Nie utknął w miejscu głównie dzięki grawitacji i szczęściu. Nim dotarł do strumienia na dnie doliny, zastanawiał się poważnie, czy nie będzie musiał zostawić tu swej nowej, błyszczącej maszyny. Rozejrzał się uważnie dokoła. Droga nie wyglądała na opuszczoną; te koleiny były świeże.
Łagodna wieczorna bryza przyniosła smród odchodów i gnijących śmieci. Śmietnik? Dość dziwne zjawisko w takiej głuszy. Przy drodze leżały sterty jakichś niezidentyfikowanych odpadów. Za drzewami krył się także stary, zniszczony dom. Ściany z drewnianych bali były mocno pochylone, jakby nikt nie próbował nawet utrzymać ich w pionie. Dach zapadał się do środka. Dziury wypchano suchymi liśćmi i gałązkami. Trawa pomiędzy drogą a domem wyjedzona była do samej ziemi. Stąd może ów zapach odchodów; przy strumieniu pasła się para osprechów.
Sherkaner zatrzymał samochód. Zaledwie dwadzieścia stóp dalej koleiny znikały w nurcie strumienia. Przez moment patrzył na to zdumiony.
Musiał natrafić na domostwo leśnych ludzi, najbardziej egzotycznych istot, jakie widział w swym życiu wychowany w mieście Sherkaner Underhill.
Wysiadł z auta. Na pewno mają bardzo ciekawe poglądy! Być może nauczy się od nich czegoś cennego. Potem pomyślał, że jeśli poglądy nieznajomych rzeczywiście są tak różne od jego, to oni wcale nie muszą być zachwyceni jego obecnością.
Poza tym… Sherkaner powrócił na swoje miejsce i ujął mocno koło kierownicy, przepustnicę i hamulce. Obserwowały go nie tylko osprechy.
Rozejrzał się na wszystkie strony, przyzwyczaiwszy już wzrok do półmroku. Było ich dwóch. Czaili się w cieniach po przeciwnych stronach drogi.
Nie zwierzęta i nie ludzie. Dzieci? Może pięcio- i dziesięcioletnie. Mniejszy nadal miał niemowlęce oczy. Lecz ich spojrzenia były zwierzęce, drapieżne. Przesunęli się bliżej auta.
Sherkaner dodał gazu i ruszył gwałtownie naprzód. Nim jeszcze dotarł do strumienia, zauważył trzecią postać — znacznie większą — ukrytą w drzewach nad wodą. Dzieci dziećmi, ale wyglądało to jak najprawdziwszy napad. Sherkaner mocno skręcił kierownicą w prawo, wyjeżdżając z kolein. Znalazł się poza drogą… czy aby na pewno? Ujrzał przed sobą mniej wyraźne, jakby celowo wyrównane koleiny; prawdziwy bród!
Wjechał w strumień, rozbryzgując na boki fontanny wody. Największy napastnik, ten ukryty w drzewach, skoczył w jego stronę. Jedną długą ręką sięgnął karoserii auta, wylądował jednak zbyt daleko, by zrobić mu krzywdę. W tej samej chwili Underhill dotarł do drugiego brzegu strumienia i ruszył ostro pod górę. Prawdziwa zasadzka kończyłaby się tutaj ślepą uliczką. Lecz droga ciągnęła się dalej, a pomimo szaleńczej jazdy rozkołysany samochód trzymał się jakoś gruntu. Przeżył jeszcze jedną, krótką chwilę strachu, kiedy auto wynurzyło się spod baldachimu gałęzi. Droga stała się jeszcze bardzo stroma, a relmeitch odchylił się na moment do tyłu, kręcąc w miejscu tylnymi kołami. Sherkaner rzucił się do przodu, a auto opadło na ziemię i popędziło w górę zbocza.
Zatrzymał się na górze, pod rozgwieżdżonym niebem, obok domu, który widział z drugiej strony doliny.
Wyłączył silnik i siedział przez chwilę w bezruchu, uspokajając oddech i słuchając bicia własnego serca. Dokoła panowała niesamowita cisza. Obejrzał się za siebie; nikt go nie ścigał. Kiedy się nad tym zastanowić… to dziwne. Widział przedtem, jak ten największy wychodził powoli z rzeki. Dwaj pozostali zawrócili, jakby przestali się nim interesować.
Znajdował się obok domu, który widział z drugiej strony doliny. We frontowych oknach zapłonęło światło. Otworzyły się drzwi, a na werandę wyszła jakaś starsza dama.
— Kto tam? — Jej głos brzmiał zaskakująco młodo.
— Pani Enclearre? — Głos Sherka wydał mu się z kolei nieco piskliwy.
-Właściciel poczty dał mi pani adres. Powiedział, że mogę wynająć u pani pokój na jedną noc.
Podeszła do miejsca kierowcy i przyjrzała mu się uważnie.
— Owszem. Ale na kolację jest już trochę za późno. Będzie pan musiał zadowolić się zimnymi przekąskami.
— Oczywiście, to nie problem.
— Dobrze. W takim razie proszę wejść. — Zachichotała i machnęła ręką w stronę doliny, z której Sherkaner właśnie uciekł. — Na pewno ma pan za sobą długą podróż.
Wbrew swej wcześniejszej deklaracji pani Enclearre ugościła Sherkanera bardzo dobrym posiłkiem. Potem oboje usiedli w saloniku i gawędzili. Dom był czysty, choć już mocno zniszczony. Niereperowana podłoga zapadała się miejscami, tu i ówdzie ze ścian odpadały płaty farby.
Ten dom już długo nie postoi, przemknęło Sherkanerowi przez myśl. Blade światło lamp odsłaniało biblioteczkę ustawioną pomiędzy dwoma przysłoniętymi oknami. Leżało na niej jakieś sto książek, głównie czytanki dla dzieci. Starsza pani (a naprawdę była stara, urodziła się dwa pokolenia wcześniej niż Sherk) przed emeryturą pracowała jako parafialna nauczycielka. Jej mąż nie przeżył ostatniej Ciemności, miała jednak dorosłe dzieci — również już w podeszłym wieku — rozsiane po okolicznych wsiach i miasteczkach.
Pani Enclearre nie przypominała żadnej ze znanych mu miejskich nauczycielek.
— Och, podróżowałam w wiele miejsc. Kiedy byłam jeszcze młodsza od pana, pływałam po zachodnim morzu. — Pływała po morzu! Sherkaner słuchał z nieskrywanym podziwem jej opowieści o huraganach, sztormach i erupcjach gór lodowych. Niewielu ludzi miało dość fantazji i odwagi, by wybierać się na morze, nawet w Latach Gaśnięcia. Lady Enclearre miała szczęście, że żyła dość długo, by doczekać się dzieci. Może właśnie dlatego, gdy nastało następne pokolenie, osiadła, została nauczycielką i pomagała swemu mężowi wychowywać kobliki. Każdego roku studiowała tek sty do następnej klasy, wyprzedzając w ten sposób o jeden poziom parafialne dzieci, dopóki te nie ukończyły szkoły.
W tej Jasności także uczyła nowe pokolenie. Gdy to osiągnęło dorosłość, lady Enclearre była już naprawdę posunięta w latach. Wiele koberów dożywa trzeciej generacji; nieliczni mają szczęście doczekać jej końca.
Lady Enclearre była zbyt słaba, by przygotować się samodzielnie do nadchodzącej Ciemności. Mogła jednak liczyć na swój kościół i pomoc własnych dzieci; dzięki temu miała szansę zobaczyć czwarty Czas Jasności.
Na razie zajmowała się głównie czytaniem i plotkowaniem. Interesowała się nawet wojną, lecz tylko jako bierny obserwator.
— Trzeba spuścić tym Tieferom porządne manto, powiadam. Mam dwoje wnuczków na froncie i jestem z nich bardzo dumna.
Sherkaner słuchał starszej pani, spoglądając jednocześnie za szerokie, przysłonięte cienką siatką okna. Tu, w górach, gwiazdy świeciły wyjątkowo jasno, tworzyły stubarwną mozaikę, rzucając blask na szerokie liście drzew i okoliczne wzgórza. Maleńkie leśne wróżki uderzały nieustannie o siatki, a spomiędzy drzew dobiegała ich delikatna pieśń.
Nagle gdzieś w głębi lasu zaczął bić bęben. Wibracje głośnych uderzeń przechodziły przez czubki jego stóp, docierały nie tylko do uszu, ale i do klatki piersiowej. Po chwili dołączył do niego drugi bęben, a dwa rytmy przeplatały się ze sobą, to znów łączyły w jeden.
Lady Enclearre umilkła. Przez chwilę z kwaśną miną przysłuchiwała się bębnieniu.
— Obawiam się, że to może potrwać nawet kilka godzin.
— Pani sąsiedzi? — Sherkaner wskazał na północ, w stronę małej doliny.
Ciekawe, że prócz komentarza o „długiej drodze” nie wspomniała ani słowem o tych dziwnych ludziach z dołu.
…I może nie miała zamiaru robić tego teraz. Lady Enclearre poprawiła się na swojej grzędzie, po raz pierwszy od jego przybycia zachowując milczenie przez dłuższą chwilę. Potem spytała:
— Zna pan opowieść o leniwych leśnych wróżkach?
— Jasne.
— Zawsze poświęcałam jej bardzo dużo czasu, szczególnie na zajęciach z pięcio- i sześciolatkami. Kobliki bardzo przejmują się aterkopami, bo te wyglądają jak mali ludzie. Uczyliśmy się o tym, jak rosną im skrzydełka, a potem opowiadałam dzieciakom o tych leśnych wróżkach, które nie przygotowują się do Ciemności, spędzają cały czas na zabawie, aż jest już za późno. Potrafiłam je porządnie nastraszyć. — Syknęła gniewnie w ręce pożywiające. — Tutaj mieszkają sami biedacy. Dlatego właśnie wyjechałam i pływałam po morzach, i dlatego też w końcu wróciłam i próbowałam pomagać. Czasami za swoją pracę dostawałam jedynie dobre słowo. Chcę jednak, by pan wiedział, młody człowieku, że jesteśmy dobrymi ludźmi… Prócz kilku koberów, którzy z własnego wyboru zostali pasożytami. Jest ich naprawdę niewielu i mieszkają zwykle wysoko w górach. Sherkaner opowiedział jej o zasadzce w dolinie.
Lady Enclearre skinęła głową.
— Domyśliłam się, że coś się tam stało. Przyjechał pan tutaj, jakby palił się panu odwłok. Miał pan szczęście, że nie stracił auta, ale poza tym nic panu nie groziło. Gdyby próbował się pan opierać, mogliby pana skrzywdzić, ale na ogół są zbyt leniwi, żeby brać się do bitki.
No, no. Prawdziwi zboczeńcy. Sherkaner starał się nie okazywać zbyt wielkiego zainteresowania.
— Więc ten hałas to…?
Lady Enclearre machnęła ręką.
— Muzyka, może. Podejrzewam, że mają tam cały magazyn bimbru.
Ale to nic groźnego, nawet jeśli nie pozwala mi w nocy spać. Wie pan, co naprawdę czyni z nich pasożyty? Oni nie przygotowują się do Ciemności i skazują na śmierć własne dzieci. Ta para w dolinie to farmerzy, którym nie chciało się pracować. Próbowali zajmować się kowalstwem, wędrowali od wioski do wioski i pracowali tylko wtedy, kiedy nie mogli kraść.
Życie jest łatwe w środkowych latach słońca. I przez cały czas się parzą, płodzą nieustający strumień dzieci… Jest pan bardzo młody, panie Underhill, nie zna pan jeszcze świata. Nie wiem, czy zdaje pan sobie sprawę, jak żmudnym zajęciem jest płodzenie dzieci w Latach Gaśnięcia. Nigdy nie rodzi się więcej niż jeden czy dwa pierścienie — a każda przyzwoita da ma i tak je obrywa. Ale ci dwoje na dole parzą się bez ustanku. Mężczyzna zawsze nosi na plecach co najmniej dwa pasy. Bogu dzięki prawie zawsze umierają. Ale od czasu do czasu któryś z nich dorośnie wieku niemowlęcego. Te, którym udaje się doczekać dzieciństwa, traktowane są od wielu lat jak zwierzęta. Większość to skończeni idioci.
Sherkaner przypomniał sobie drapieżne spojrzenia. Te istoty były tak różne od zwykłych dzieci.
— Ale niektóre pewnie uciekają? Dożywają dorosłości?
— Nieliczne. Stają się wtedy niebezpieczne, widzą, co straciły. Od wielu pokoleń dzieją się tu paskudne rzeczy. Kiedyś hodowałam minitaranty, wie pan, dla towarzystwa i żeby trochę zarobić. Po jakimś czasie ktoś je kradł albo zabijał. Rankiem znajdowałam wyssane truchła na schodach. — Milczała przez chwilę, wspominając miniony ból.
— Błyszczące przedmioty przyciągają uwagę kretynów. Przez jakiś czas kręciła się tu cała banda. Jakimś sposobem nauczyli się włamywać do mojego domu. Kradli głównie smakołyki. Potem zabrali wszystkie obrazy, jakie miałam w domu, nawet te z książek. Zaczęłam więc porządnie zamykać drzwi. Ale znów udało im się włamać — i zabrali wszystkie książki! Wtedy jeszcze uczyłam. Potrzebowałam książek! Miejscowa policjantka przegoniła wtedy porządnie tych nierobów, ale książek oczywiście nie znalazła. Musiałam kupić nowe podręczniki na ostatnie dwa lata szkoły. — Wskazała na górne półki biblioteczki, wypełnione zniszczonymi tomami.
Te na niższych półkach także wyglądały jak czytanki dla dzieci w różnym wieku, były jednak całkiem nowe, niemal nietknięte. Dziwne.
Podwójny rytm bębnów zaczął powoli cichnąć, wreszcie umilkł całkowicie.
— Tak, panie Underhill, niektóre kobliki spoza fazy dożywają dorosłości. Mogą niemal uchodzić za koberów obecnej generacji. W pewnym sensie są następnym pokoleniem pasożytów. Za kilka lat świat zmarnieje. Niczym leniwe wróżki ci ludzie zaczną marznąć. Bardzo niewielu do stanie się do parafialnej otchłani. Reszta zostanie w górach. Tu wszędzie można znaleźć jaskinie, nieco lepsze od zwierzęcych otchłani. Tam spędzają Ciemność najbiedniejsi farmerzy. I tam też pozafazowe pasożyty są najgroźniejsze.
Stara dama zauważyła jego spojrzenie. Uśmiechnęła się lekko.
— Wątpię, czy doczekam następnej Jasności słońca. Jestem na to przy gotowana. Moje dzieci dostaną tę ziemię. Można by tu zbudować małą gospodę. Ale jeśli przetrwam Ciemność, sama postawię małą chatę i wywieszę wielki szyld, na którym napiszę, że jestem najstarszym koberem w parafii… I zejdę wreszcie do doliny. Mam nadzieję, że będzie wtedy pusta.
Pasożyty powrócą tam tylko wtedy, gdy wymordują rodzinę jakiegoś biednego farmera i zajmą jego otchłań.
Potem lady Enclearre skierowała rozmowę na inne tory, wypytywała o życie w Princeton i dzieciństwo Sherka. Powiedziała, że skoro wyjawiła mu już ciemne sekrety parafii, to on powinien zdradzić jej, dlaczego jedzie samochodem do Dowództwa Lądowego.
— Cóż, prawdę mówiąc, chciałem się zaciągnąć. — W rzeczywistości planował raczej wciągnąć Dowództwo w swoje plany. Było to podejście, które doprowadzało profesorów Uniwersytetu do szaleństwa.
— Hm, hm… Nadkłada pan sporo drogi, skoro mógłby pan zaciągnąć się od razu w Princeton. Zauważyłam, że bagaż z tyłu pańskiego auta jest niemal tak duży jak chłopski wóz. — Pomachała rękami pożywiającymi z zaciekawieniem.
Sherkaner odpowiedział jej uśmiechem.
— Moi przyjaciele przestrzegali mnie, że muszę zabrać ze sobą mnóstwo części zapasowych, jeśli chcę jechać autem przed Dumę Akord.
— O, na pewno. — Powoli wstała z miejsca, wspierając się na środkowych rękach i stopach. — Cóż, stara dama potrzebuje snu, nawet w miły letni wieczór i w tak dobrym towarzystwie. Śniadanie będzie o wschodzie słońca.
Zaprowadziła go do pokoju, upierając się, że wejdzie sama na schody, by pokazać mu, jak otwiera się okna i rozkłada grzędę do spania. Był to mały pokoik o ścianach pokrytych starą tapetą. Kiedyś mieszkały tu zapewne jej dzieci.
— …a toaleta jest na zewnątrz, na tyłach domu. Nie mamy tu miejskich luksusów, panie Underhill.
— Na pewno sobie poradzę, proszę pani.
— W takim razie dobranoc.
Weszła już na schody, kiedy przyszło mu do głowy jeszcze jedno pytanie. Zawsze było jeszcze jedno pytanie. Wystawił głowę za drzwi.
— Ma pani teraz tyle książek. Czy parafia dokupiła w końcu resztę?
Lady Enclearre przystanęła na schodku i roześmiała się.
— Tak, wiele lat później. To też ciekawa historia. Zrobił to nowy proboszcz, choć poczciwina wcale nie chciał się przyznać; pewnie kupił je za własne pieniądze. Któregoś dnia znalazłam na progu paczkę, prosto od wy dawcy z Princeton, nowe kopie podręczników do każdej klasy. — Machnęła ręką. — Niemądry chłopak. Ale wszystkie książki powędrują ze mną do otchłani. Dopilnuję, żeby dostał je ten, kto będzie uczył następne pokolenia dzieci z parafii. — Starsza dama umilkła i ponownie ruszyła w dół schodów.
Sherkaner usadowił się na grzędzie, okręcił w miejscu, aż guźlasta wyściółka odpowiednio się pod nim ułożyła. Był bardzo zmęczony, lecz sen nie przyszedł od razu. Maleńkie okna pokoju wychodziły na dolinę.
Światło gwiazd mieszało się z blaskiem palonego drzewa w wąskiej smużce dymu. Dym niósł promieniowanie nadczerwone żaru bez śladu żywego ognia. Cóż, nawet zboczeńcy muszą kiedyś spać.
Z okolicznych drzew dochodziły głosy leśnych wróżek. Sherkaner żałował, że nie miał dość czasu, by zająć się entomologią. Brzęczenie owadów to cichło, to znów przybierało na sile. Kiedy był mały, często opowiadano mu bajkę o leniwych wróżkach, pamiętał jednak także głupiutkie wierszyki, które układali do muzyki wróżek. „Tak daleko, tak blisko, tak wiele dróg do przebycia, tak wiele rzeczy do odkrycia”. Teraz także wydawało mu się, że za melodyjnymi dźwiękami kryje się ta zabawna piosenka.
Słowa i niemilknąca melodia ukołysały go w końcu do snu.
Sherkaner dotarł do Dowództwa Lądowego dwa dni później. Podróż mogłaby trwać dłużej, gdyby nie wprowadził do paska napędowego auta usprawnień pozwalających na szybszą i bezpieczniejszą jazdę w dół zboczy. Mogłaby też trwać krócej, gdyby nie trzy mechaniczne usterki, między innymi pęknięty cylinder. Kiedy powiedział lady Enclearre, że jego ładunek to części zamienne, nie tyle skłamał, ile nie wyjawił całej prawdy.
Rzeczywiście zabrał ze sobą kilka rzeczy, których nie mógłby sam wykonać w jakiejś wiejskiej kuźni.
Późnym popołudniem pokonał ostatni zakręt i po raz pierwszy ujrzał długą dolinę, w której mieściło się Dowództwo Lądowe. Ciągnęła się przez kilka mil, daleko w głąb potężnego masywu górskiego. Ściany doliny były tak wysokie, że na dole panował już półmrok. Drugi jej kraniec mienił się w oddali błękitem; Królewskie Wodospady spływały majestatycznie z górskich szczytów. Zwykli turyści nie dochodzili dalej niż do tego miejsca.
Rodzina Królewska strzegła zazdrośnie swej ziemi i otchłani pod górą.
Miejsce to należało do niej od czasów, gdy władała tylko niewielkim księstwem, czterdzieści Ciemności temu.
Sherkaner zjadł dobry obiad w ostatniej gospodzie, napełnił zbiornik auta paliwem i ruszył prosto do Królewskiego Rezerwatu. List od kuzyna pozwolił mu bez kłopotów przejechać przez zewnętrzne posterunki.
Znudzeni żołnierze w zielonych uniformach podnosili ruchome barykady i machnięciem ręki kierowali go dalej. Mijał koszary, place apelowe i ukryte za masywnymi ławkami składy amunicji. Lecz Dowództwo Lądowe nigdy nie było zwyczajną bazą militarną. W pierwszych latach Akord był to głównie plac zabaw dla Rodziny Królewskiej. Później, pokolenie po pokoleniu, poczynania rządu stawały się coraz bardziej usystematyzowane, racjonalne i nudne. Dowództwo Lądowe zaczęło wreszcie spełniać swą funkcję, stało się kryjówką głównej kwatery Akord, a w końcu nawet czymś więcej — miejscem najbardziej zaawansowanych badań wojskowych królestwa.
To właśnie najbardziej interesowało Sherkanera Underhilla. Nie zwalniał, by gapić się na wszystkie mijane budowle; żandarmi dawali mu bardzo wyraźnie do zrozumienia, że powinien zmierzać prosto do celu swej podróży. Nic jednak nie mogło powstrzymać go od rozglądania się na wszystkie strony. Budowle oznaczone były jedynie małymi znakami numerycznymi, lecz przeznaczenie niektórych było oczywiste. Telegrafia bezprzewodowa; długie baraki, z których wyrastały anteny o przedziwnych kształtach. Ha, jeśli wszystko ułożone było tutaj w logicznym porządku, w kolejnym budynku mieściła się zapewne kwatera szyfrantów. Po drugiej stronie drogi ciągnął się pas asfaltu szerszy i równiejszy niż jakakolwiek droga. Sherk nie był wcale zaskoczony, gdy ujrzał na końcu pasa dwa niskie jednopłatowce. Wiele by dał, by zobaczyć, co kryje się za nimi, pod brezentowymi płachtami. Z trawnika przed kolejnym budynkiem wystawała dysza ogromnej koparki. Przedziwny kąt ustawienia maszyny świadczył o prędkości i sile poczynań, chociaż maszyna ta wyjątkowo wolno przemieszczała się z miejsca na miejsce.
Sherkaner zbliżał się już do końca doliny. Przed nim wznosiła się ściana Królewskich Wodospadów. W maleńkich kroplach wody błyszczała tęcza o tysiącu kolorów. Minął budynek, w którym najprawdopodobniej mieściła się biblioteka, i objechał krąg parkingu ozdobionego królewskimi barwami i posągiem Trojga Sięgających po Akord. Kamienne budynki wokół kręgu były szczególną częścią legendy Dowództwa Lądowego.
Dzięki sprzyjającemu układowi cieni trwały niemal nietknięte przez kolejne Nowe Słońca; nawet ich zawartość nie ulegała zniszczeniu.
BUDYNEK 5007, głosił znak. Biuro Badań Materiałowych, jak zaznaczono na mapce, którą wręczył mu strażnik. Sherkaner uznał za dobry omen fakt, że biuro znajdowało się w samym centrum dowództwa. Zaparkował pomiędzy dwoma autami, które stały już na skraju ulicy. Lepiej nie rzucać się zbytnio w oczy.
Kiedy wchodził na stopnie, zauważył, że słońce zachodzi niemal dokładnie nad ścieżką, którą tu przyjechał. Było już niżej niż szczyty najwyższych gór. Posągi Trojga Sięgających po Akord, ustawione pośrodku okrągłego placu, rzucały długie cienie na trawnik. Dotąd wydawało mu się, że baza wojskowa nie może być taka piękna.
Sierżant spoglądał na list Sherkanera z nieskrywaną odrazą.
— Więc kim jest ten kapitan Underhill…
— Och, to nie jest krewny, sierżancie. On…
— …i dlaczego jego życzenia miałyby dla nas coś znaczyć?
— Och, jeśli przeczyta pan dalej, przekona się pan, że jest on adiutantem pułkownika A.G. Castlewortha, królewskiego kwatermistrza.
Sierżant wymamrotał pod nosem coś, co brzmiało jak „przeklęte dupki z bezpieki”. Potem westchnął ciężko i przysiadł z rezygnacją.
— No dobrze, panie Underhill, jaki wkład chciałby pan wnieść do naszego wojennego wysiłku? — Sierżant wydawał mu się jakiś krzywy. Dopiero teraz Sherkaner zauważył, że wszystkie lewe nogi żołnierza zamknięte były w łupkach. Rozmawiał z prawdziwym weteranem.
Czekało go ciężkie zadanie. Wiedział, że nawet na przychylnej publiczności nie robi zbyt dobrego wrażenia; młody, zbyt chudy, gamoniowaty i przemądrzały. Wcześniej miał nadzieję, że spotka się z jakimś specjalistą, inżynierem.
— Cóż, sierżancie, co najmniej przez trzy ostatnie pokolenia wy, wojskowi, staracie się uzyskać przewagę nad wrogiem, pracując coraz dłużej w Ciemności. Najpierw było to tylko kilkaset dni, dość jednak długo, by zastawić pułapki czy wzmocnić fortyfikacje. Potem był to rok, dwa, dość długo, by przemieścić duże oddziały wojska i przygotować je do ataku podczas następnego Nowego Słońca.
Sierżant — HRUNKNER UNNERBY, jak głosiła plakietka z nazwiskiem — patrzył nań w milczeniu.
— Wszyscy wiedzą, że obie strony na Froncie Wschodnim prowadzą szeroko zakrojone prace przy budowie tuneli i że może dojść do wielkich bitew nawet w dziesięć lat po nastaniu Ciemności.
Unnerby rozpogodził się nieco, uradowany jakąś myślą.
— Jeśli to właśnie pana interesuje, powinien pan zwrócić się do kopaczy. Tutaj mieści się Biuro Badań Materiałowych, panie Underhill.
— Och, wiem o tym. Ale bez odpowiednich materiałów nie możemy nawet marzyć o aktywności w bardzo niskich temperaturach. A poza tym…
moje plany nie mają nic wspólnego z kopaniem — dodał pospiesznie.
— Więc z czym?
— Pro… proponuję, byśmy wybrali odpowiednie cele Tiefstadt, obudzili się w Najgłębszej Ciemności, przeszli po ziemi do tych celów i zniszczyli je. — W jednym zdaniu połączył wszystkie najbardziej nieprawdopodobne pomysły. Uniósł ręce, powstrzymując protesty sierżanta. — Pomyślałem o wszystkich trudnościach. Mam już rozwiązania albo pomysły rozwiązań…
Głos Unnerby’ego był niemal łagodny, gdy mu przerwał.
— W Najgłębszej Ciemności, powiada pan? I jest pan badaczem z Królewskiej Szkoły w Princeton? — Tak określił to kuzyn Sherkanera w liście.
— Tak, matematykiem i…
— Milczeć. Czy wiesz, ile milionów Korona wydaje na badania wojskowe w miejscach takich jak Królewska Szkoła? Czy wiesz, jak bacznie obserwujemy wszystkie poważne prace, które się tam prowadzi? Boże, jak ja nienawidzę takich zarozumialców z Zachodu. Jedyna rzecz, jaką musicie się martwić, to przygotowania do Ciemności, a i tak ledwo dajecie sobie z tym radę. Gdybyś miał choć odrobinę odwagi w pancerzu, zaciągnąłbyś się do wojska. Żołnierze na Wschodzie umierają, koberze. Zginą jeszcze tysiące tych, którzy nie przygotują się do Ciemności, tysiące tych, którzy pracują w tunelach, i znacznie więcej tych, którzy po nadejściu Nowego Słońca nie będą mieli co jeść. A ty siedzisz tutaj i wygadujesz jakieś bzdury. — Unnerby umilkł na moment, jakby starał się zapanować nad gniewem. — Ale zanim wykopię cię stąd z powrotem do Princeton, opowiem ci jeszcze zabawną historyjkę. Widzisz, jestem trochę niesprawny. — Pomachał lewymi nogami. — Dopóki nie wydobrzeję, pomagam sprawdzać idiotyczne pomysły, które podsuwają nam tacy ludzie jak ty. Na szczęście większość przychodzi pocztą. Mniej więcej co dziesięć dni jakiś kober ostrzega nas, że pewne odmiany alotropowe cyny źle znoszą niskie temperatury…
Oho, może jednak rozmawiam z inżynierem!
— …i że nie powinniśmy używać jej w lutowiu. Ci przynajmniej mówią prawdę, choć marnują tylko nasz czas. Potem są ci, którzy przeczytali właśnie o radzie i pomyśleli, że powinniśmy robić z tego supergłowice do koparek. Mamy tu taki mały konkurs na najbardziej idiotyczny pomysł. Cóż, panie Underhill, zdaje się, że dzięki panu zostałem właśnie zwycięzcą. Chce pan, żebyśmy obudzili się w środku Ciemności i wyszli na powierzchnię, w temperaturę niższą, niż znajdzie pan w jakimkolwiek laboratorium, i próżnię doskonalszą, niż uda nam się kiedykolwiek stworzyć. — Unnerby znów umilkł, być może przerażony, że zdradził zbyt wiele tajnych informacji. Dopiero po chwili Sherkaner zrozumiał, że sierżant patrzy na coś za jego plecami.
— Porucznik Smith! Dobry wieczór pani. — Sierżant wyprostował się nagle, jakby chciał stanąć na baczność.
— Dobry wieczór, Hrunkner. — Nieznajoma weszła w pole widzenia Sherka. Była… piękna. Miała smukłe, twarde nogi i poruszała się z jakimś nieokreślonym wdziękiem. Ubrana była w czarny mundur nieznanej Sherkanerowi formacji. Jedyne insygnia stanowiły ciemnoczerwone gwiazdki i plakietka z imieniem i nazwiskiem. Victory Smith. Wydawała się niezwykle młoda. Urodzona poza fazą? Niewykluczone, a przesadna atencja podoficera mogła być prowokacją.
Porucznik Smith zwróciła się do Sherkanera. Spoglądała nań przyjaźnie, choć jakby z lekkim rozbawieniem.
— Więc, panie Underhill, jest pan badaczem z Wydziału Matematyki Królewskiej Szkoły w Princeton.
— Cóż, właściwie to studiuję na ostatnim roku… — Jej zainteresowane spojrzenie skłoniło go do uczciwej odpowiedzi. — A matematyka to tylko jedna ze specjalizacji w moim oficjalnym programie. Zaliczyłem sporo kursów w Szkole Medycznej i w Szkole Inżynierii Mechanicznej. — Bał się, że Unnerby wygłosi w tej chwili jakiś pogardliwy komentarz, ten jednak się nie odzywał.
— Zna pan więc naturę Najgłębszej Ciemności, superniskie temperatury, niemal absolutną próżnię.
— Tak, proszę pani. I poświęciłem tym problemom sporo pracy. — Prawie pół roku, ale lepiej o tym nie mówić. — Mam mnóstwo pomysłów, choć część z nich to tylko wstępne projekty. Niektóre dotyczą biologii, i na razie nie chcę niczego państwu pokazywać. Przywiozłem jednak prototypy kilku mechanicznych urządzeń. Są w moim samochodzie.
— Ach tak, zaparkowanym pomiędzy autami generała Greenvala i generała Downinga. Może powinniśmy rzucić na nie okiem… i przejechać pańskim autem w bezpieczniejsze miejsce.
W pełni uświadomił sobie to dopiero kilka lat później, lecz już w tej chwili przeczuwał, że wśród wszystkich ludzi w Dowództwie Lądowym — wśród wszystkich ludzi na świecie — nie mógł znaleźć bardziej wdzięcznego słuchacza niż porucznik Yictory Smith.
Ostatnie lata Gasnącego Słońca to czas sztormów i burz, często bardzo gwałtownych. Nie są to jednak straszliwe, wyniszczające burze Nowego Słońca. Wichury i zamiecie nadchodzącej Ciemności przypominają raczej ostatnie wysiłki kogoś, kto został śmiertelnie raniony, kto próbuje jeszcze walczyć, choć uchodzi z niego krew. Ciepło planety jest bowiem jej krwią, a kiedy ta wsiąka w ciemność, protesty świata są coraz słabsze.
Nadchodzi czas, kiedy w południe można ujrzeć na niebie sto gwiazd.
Potem tysiąc, wreszcie słońce gaśnie niemal całkowicie… i nadchodzi prawdziwa Ciemność. Większe rośliny umarły już dawno, a ich zarodniki spoczywają ukryte głęboko pod śniegiem. Niższe zwierzęta wyginęły w ten sam sposób. Pozostałości martwych istot kalają białe połacie śniegu; nad zwłokami unosi się czasem dziwna poświata; duchy umarłych, twierdzili starożytni; ostatnie padlinożerne bakterie, odkryli uczeni późniejszych epok.
A jednak na powierzchni nadal żyją ludzie. Niektórzy to nieszczęśnicy, którym silniejsze plemiona (lub silniejsze narody) nie pozwoliły wejść do głębokiego sanktuarium. Inni to ofiary powodzi lub trzęsień ziemi, które zniszczyły ich rodowe otchłanie. Dawniej istniał tylko jeden sposób, by przekonać się, jak naprawdę wygląda ciemność; pozostając na powierzchni, można było osiągnąć pewnego rodzaju nieśmiertelność, zapisując wszystko, co się widziało, i zabezpieczając te notatki tak, by przetrwały ogień Nowego Słońca. Czasami któryś z tych desperatów żył w Ciemności nawet rok lub dwa albo dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, albo dzięki starannemu planowaniu i pragnieniu ujrzenia serca Ciemności. Jeden z filozofów przetrwał tak długo, że ci, którzy znaleźli jego ostatnie słowa wyryte w kamieniu nad ich otchłanią, uznali je za metaforę lub majaczenie szaleńca: „…a suche powietrze zamienia się w szron”.
Propagandziści Korony i Tiefstadt zgadzali się ze sobą w jednej kwestii. Ta Ciemność miała być inna od wszystkich poprzednich. Ta Ciemność po raz pierwszy miała zostać wykorzystana przez naukę do działań wojennych. Podczas gdy miliony obywateli wycofywały się do tysięcy otchłani, armie obu stron kontynuowały walkę. Często walka ta toczyła się w otwartych okopach, ogrzewanych jedynie za pomocą prymitywnych piecyków. Największe zmiany zachodziły jednak pod ziemią, gdzie kopano tunele sięgające daleko poza naziemną linię frontu. W miejscach, gdzie tunele obu stron spotykały się ze sobą, dochodziło do wielkich bitew z użyciem maszyn i gazów bojowych. Tam gdzie do spotkania takiego nie dochodziło, tunele ciągnęły się przez kredową skałę Frontu Wschodniego, jard po jardzie, dzień po dniu, nawet wtedy, gdy na powierzchni dawno już ustały wszelkie walki. Pięć lat po nastaniu Ciemności tylko techniczna elita, może dziesięć tysięcy po stronie Korony, kontynuowała jeszcze kampanię pod Wschodnim Frontem. Nawet głęboko pod ziemią panował siarczysty mróz. Świeże powietrze pompowano do tuneli za pomocą wentylatorów. Ostatnie otwory powietrzne i tak wkrótce miały pokryć się lodem.
— Niemal od dziesięciu dni nie odbieramy żadnych sygnałów aktywności Tiefstadt. Dowództwo Kopaczy wciąż składa sobie gratulacje. — Generał Greenval włożył do paszczy zimną przekąskę i zgryzł ją ze chrzęstem; szef wywiadu Akord nigdy nie grzeszył delikatnością, a w ostatnich dniach stał się wręcz wyjątkowo złośliwy. Był starym koberem i choć prawdopodobnie na całym świecie nie istniały w tej chwili lepsze warunki do życia niż w Dowództwie Lądowym, i tutaj stawały się one coraz trudniejsze. W bunkrach obok królewskiej otchłani przebywało nadal jakieś pięćdziesiąt przytomnych osób. Z każdą godziną powietrze stawało się coraz bardziej zatęchłe. Generał porzucił swą przytulną bibliotekę już ponad rok temu. Teraz jego biuro mieściło się w szczelinie o wymiarach dwadzieścia stóp na dziesięć na cztery stopy, tuż nad sypialnią. Ściany maleńkiego pokoju zakrywały mapy, na stole leżały kopie raportów przekazywanych dalekopisem z linii frontu. Bezprzewodowa komunikacja ustała całkowicie przed siedemdziesięcioma dniami. Wcześniej niemal przez rok specjaliści od łączności radiowej eksperymentowali z coraz silniejszymi nadajnikami i istniały spore szanse, że utrzymają tę łączność do samego końca. Niestety, teraz został im tylko telegraf i radio optyczne.
Greenval spojrzał na swego gościa, z pewnością ostatniego przed ponaddwustuletnią przerwą.
— Zatem, pułkowniku Smith, wróciła pani właśnie ze wschodu. Dlaczego nie słyszę okrzyków radości? Przetrzymaliśmy przecież wroga.
Uwagę Victory Smith zajmował peryskop generała. Właśnie dlatego generał trwał uparcie w swej niewygodnej kwaterze — ostatni widok na świat. Królewskie Wodospady zamarzły ponad dwa lata temu. Miała stąd widok na całą dolinę. Ciemny ląd, pokryty szronem, który formował się zarówno na skałach, jak i na lodzie. Dwutlenek węgla wydzielający się z atmosfery. Ale Sherkaner zobaczy jeszcze znacznie zimniejszy świat.
— Pułkowniku?
Smith odstąpiła od peryskopu.
— Przepraszam… Podziwiam Kopaczy z całego serca. — Przynajmniejżołnierzy, którzy naprawdę tam pracują. Była w ich polowych otchłaniach.
— Ale już od wielu dni nie mogą sięgnąć żadnych pozycji nieprzyjaciela.
Mniej niż połowa będzie zdolna do walki po Ciemności. Obawiam się, że Dowództwo Kopaczy źle oceniło sytuację.
— Tak — mruknął generał. — Dowództwo Kopaczy przejdzie do historii dzięki najdłużej podtrzymywanej operacji wojskowej, ale Tieferzy zyskali, zaprzestając walki w odpowiednim momencie. — Westchnął i powiedział coś, co mogło przysporzyć mu sporych kłopotów, jednak w świecie martwym od pięciu lat zostało już bardzo niewielu ludzi, którzy mogliby go usłyszeć. — Wiesz, Tieferzy nie są znowu tacy źli. Można by z powodzeniem znaleźć paskudniejsze typy wśród naszych sprzymierzeńców, którzy czekają tylko, aż Korona i Tiefstadt zrobią z siebie krwawą miazgę. Właśnie dlatego powinniśmy już teraz zaplanować przyszłość z myślą o tych, którzy przyjdą po nas. Wygramy tę wojnę, ale jeśli będziemy musieli zrobić to z pomocą tuneli i Kopaczy, czekają nas jeszcze długie lata walki w Nowym Słońcu.
Dla podkreślenia tych słów przygryzł mocniej przekąskę i wycelował w Smith przednią rękę.
— Twój projekt to jedyna szansa, by doprowadzić tę sprawę do szyb kiego końca.
Odpowiedź Smith była szybka i zdecydowana:
— Te szanse byłyby jeszcze większe, gdyby pozwolił mi pan zostać z zespołem.
Greenval jakby nie słyszał jej skargi.
— Victory, zajmujesz się tym projektem od siedmiu lat. Naprawdę wierzysz, że może się powieść?
Może to stęchłe powietrze tak dziwnie na nich działało. Niezdecydowanie było czymś zupełnie obcym publicznemu wizerunkowi Struta Greemrala. Wśród swych najbliższych powierników Greenval był zawsze osobą o otwartym umyśle — aż do chwili gdy trzeba było podjąć ostateczne decyzje. Wtedy stawał się człowiekiem bez skrupułów i wątpliwości, śmiało stawiał czoło szeregom innych generałów, a nawet politycznym doradcom króla. Nigdy nie słyszała z jego ust pytania wyrażającego tyle smutku i niepewności. W tej chwili ujrzała przed sobą starego człowieka, który za kilka godzin miał poddać się Ciemności, być może po raz ostatni. Poczuła się tak, jakby nagle pod naciskiem jej rąk ustąpiła poręcz, o którą wspierała się od lat.
— Panie generale, wyselekcjonowaliśmy starannie cele ataków. Jeśli je zniszczymy, Tiefstadt niemal natychmiast będzie się musiał poddać. Zespół Underhilla znajduje się w jeziorze odległym o niecałe dwie mile od celów. — Już to było niesamowitym osiągnięciem. Jezioro znajdowało się w pobliżu najważniejszego centrum zaopatrzeniowego Tiefstadt, sto mil w głąb terytorium wroga.
— Unnerby, Underhill i cała reszta muszą tylko przejść krótki odcinek.
Testowaliśmy ich skafandry i egzotermy przez znacznie dłuższy okres w warunkach niemal tak…
Greenval uśmiechnął się słabo.
— Tak, wiem. Nieraz musiałem rzucać te dane na pożarcie sztabowi. Ale teraz naprawdę chcemy to zrobić. Pomyśl tylko, co to oznacza.
Przez kilka ostatnich pokoleń próbowaliśmy zerknąć za zasłonę Ciemności, uszczknąć kawałek tajemnicy. Ale zespół Unnerby’ego zobaczy środek Najgłębszej Ciemności. Jak to może wyglądać? Tak, wydaje nam się, że wiemy; zamarznięte powietrze, próżnia. Ale to tylko domysły. Nie jestem zbyt religijny, pułkowniku Smith, ale… ciekaw jestem, co tam znajdą.
Religijny czy nie, generał najwyraźniej nie zapomniał o starożytnych legendach, o śnieżnych trollach i aniołach ziemi. Nawet najbardziej racjonalne umysły drżały przed myślą o Ciemności tak intensywnej, że w pewnym sensie nieistniejącej. Victory z trudem zapanowała nad emocjami wywołanymi słowami Greenvala.
— Tak, mogą napotkać różne niespodzianki. Nie dawałabym temu projektowi większych szans na powodzenie, gdyby nie jedna istota — Sherkaner Underhill.
— Tak, nasz ulubiony dziwak.
— Dziwak bardzo niezwykłego gatunku. Znam go od siedmiu lat, od dnia, kiedy pojawił się tutaj z głową pełną szalonych pomysłów i samochodem wyładowanym przeróżnymi projektami. Dobrze, że miałam wtedy wolne popołudnie. Miałam czas, żeby go wysłuchać i dobrze się bawić.
Przeciętny badacz ma w całym życiu jakieś dwadzieścia ciekawych pomysłów. Underhill ma dwadzieścia pomysłów na godzinę, w jego przypadku to niemal choroba. Ale znałam ludzi równie niezwykłych w szkole wywiadu. Różnica polega na tym, że choć tylko jeden procent pomysłów Sherkanera to wykonalne i rozsądne projekty, on potrafi je wyłowić i oddzielić od pozostałych. Może ktoś inny pomyślałby o wykorzystaniu szlamu bagiennego do rozmnażania egzoterm. Z pewnością ktoś miałby także ciekawe pomysły dotyczące skafandrów. Ale on nie tylko wymyśla te rzeczy, ale i łączy je ze sobą tak, że tworzą jedną genialną całość. To jeszcze nie wszystko. Bez Sherkanera nie potrafilibyśmy wprowadzić w życie wszystkich tych projektów, nie w tak krótkim czasie. On potrafi w jakiś magiczny sposób wciągać w swoje plany najlepszych, najbystrzejszych ludzi. — Pamiętała złość i pogardę, z jaką Hrunkner Unnerby potraktował go tamtego pierwszego popołudnia, jak zmieniało się jego podejście, z jakim zapałem wreszcie zaprzągł swą inżynierską wyobraźnię do realizacji pomysłów podrzucanych mu przez Sherkanera. — Sherkaner nie ma cierpliwości do szczegółów, ale potrafi zgromadzić wokół siebie ludzi, którzy zrobią to za niego. On jest po prostu… niesamowity.
Oboje wiedzieli to wszystko już od dawna; Greenval w podobny sposób chwalił Sherkanera przed swymi zwierzchnikami. W tej chwili jednak Victory nie mogła dodać mu otuchy w żaden inny sposób. Greenval uśmiechnął się i spojrzał na nią dziwnie.
— Więc czemu za niego nie wyszłaś, pułkowniku?
Smith nie przypuszczała, że padnie to pytanie, ale co tam, byli przecież sami, a świat umierał.
— Zamierzam to zrobić, panie generale. Ale na razie trwa wojna, a jak pan wie, ja nie jestem… tradycjonalistką; pobierzemy się po Ciemności.
— Victory Smith potrzebowała tylko jednego popołudnia, by zrozumieć, że Underhill jest najdziwniejszą osobą, jaką kiedykolwiek poznała. Po kilku kolejnych dniach uświadomiła sobie, że ów człowiek jest geniuszem, którego można wykorzystać jak dynamo, który może dosłownie zmienić bieg wojny. W ciągu piętnastu dni przekonała do tego Struta Greenvala, a Underhill dostał własne laboratorium. Po pewnym czasie jego siedziba zaczęła obrastać kolejnymi laboratoriami, w których badano różne poboczne kwestie związane z projektem. Tymczasem Victory, wykorzystując przerwy między własnymi misjami, planowała, jak zdobyć fenomen Underhilla — tak właśnie o nim myślała, tak myślał o nim cały Sztab Wywiadu — dla siebie, i to na stałe. Małżeństwo było oczywistym rozwiązaniem.
Tradycyjny Ślubw-Gaśnięciu doskonale pasowałby do jej ścieżki kariery.
Wszystko układałoby się doskonale, gdyby nie sam Sherkaner Underhill.
Sherk miał własne życie i plany. W końcu został jej najlepszym przyjacielem, nie tylko obiektem, ale i współautorem jej działań. Sherk miał przeróżne plany na lata po Ciemności, których Victory nikomu nie powtarzała. Jej inni przyjaciele — nawet Hrunkner Unnerby — lubili ją, chociaż była spoza fazy. Sherkaner Underhill uważał to wręcz za atut. Po raz pierwszy w życiu Victory zetknęła się z czymś więcej niż zwykłą akceptacją. Na razie toczyli więc wojnę. Jeśli oboje przeżyją, po Ciemności będą realizowali nowy plany, stworzą sobie razem nowy świat.
A Strut Greenval był dość inteligentny, by się tego domyślić. Victory spojrzała nagle groźnie na swego szefa.
— Pan już o tym wiedział, prawda? Dlatego nie pozwolił mi pan zostać z zespołem. Uważa pan, że to samobójcza misja i że moje poglądy w tej kwestii są wypaczone… Cóż, na pewno jest niebezpieczna, ale chyba nie do koń ca rozumie pan Sherkanera Underhilla; samopoświęcenie nie leży w jego na turze. Według naszych standardów jest raczej tchórzem. Nie interesuje go większość spraw, które są dla nas naprawdę ważne. Ryzykuje życie ze zwykłej ciekawości — ale jest bardzo, bardzo ostrożny, kiedy chodzi o jego bezpieczeństwo. Myślę, że zespół wykona swoje zadanie i przeżyje. Szanse po wodzenia byłyby jeszcze większe, gdyby pozwolił mi pan zostać z nimi!
Jej ostatnim słowom towarzyszyło dramatyczne mruganie jedynej lampy w pokoju.
— Hm — mruknął Greenval. — Od dwunastu godzin nie mamy już paliwa, wiedziała pani o tym, pułkowniku? Teraz wyczerpują się już ołowiane akumulatory. Za kilka minut pojawi się tutaj kapitan Diredr z Ostatnim Słowem kwatermistrza. „Przykro mi, panie generale, ale ostatnie stawy w otchłaniach za chwilę zamarzną. Inżynieria błaga pana, by przyłączył się pan do ostatecznej ewakuacji” — mówił generał, udanie naśladując piskliwy głos swego adiutanta.
Greenval wstał i pochylił się nad biurkiem. W jego postawie znów nie było najmniejszego śladu wątpliwości, przemawiał swym normalnym, ostrym głosem.
— W tym czasie chciałbym wyjaśnić kilka spraw dotyczących pani rozkazów i przyszłości. Tak, wezwałem tu panią z powrotem, bo nie chcę, by ryzykowała pani życie. Odbyłem kilka długich rozmów z sierżantem Unnerbym. Mieliśmy dziewięć lat, by narażać panią na różne niebezpieczeństwa i obserwować, jak pracuje pani umysł, kiedy od prawidłowej odpowiedzi zależy życie tysięcy ludzi. Czas już odwołać panią z pierwszej linii. Jest pani jednym z najmłodszych pułkowników w naszych czasach; po tej Ciemności będzie pani najmłodszym generałem.
— Tylko jeśli misja Underhilla zakończy się powodzeniem.
— Proszę mi nie przerywać. Misja Underhilla nie ma tu większego znaczenia, królewscy doradcy znają już pani wartość. Bez względu na to, czy przetrwam tę Ciemność, czy też nie, po kilku latach Nowego Słońca pani będzie siedzieć na moim miejscu. Nie mogę więc pozwolić, by nadal narażała się pani na niebezpieczeństwo. Jeśli Underhill przeżyje, może pani wyjść za niego, mieć z nim dzieci, nic mnie to nie obchodzi. Lecz nie wolno pani już nigdy więcej ryzykować życia. — Pomachał jej spiczastą ręką przed twarzą, robiąc przy tym groźną minę. — Jeśli mnie pani nie posłucha, przysięgam, że wstanę z grobu i połamię pani tę grubą skorupę.
Z korytarza dobiegł odgłos czyichś kroków. Ręce poruszyły ciężką zasłoną, która stanowiła jedyne drzwi tego pomieszczenia. Był to kapitan Diredr.
— Przepraszam, generale. Inżyniera absolutnie nalega. Mamy jeszcze trzydzieści minut energii elektrycznej, na zewnątrz. Błagają, panie generale…
Greemral wypluł resztkę przekąski do poplamionej spluwaczki.
— Doskonale, kapitanie. Właśnie wychodzimy. — Obszedł Victory i od sunął zasłonę. Kiedy Smith zawahała się, chcąc przepuścić go przed sobą, ponaglił ją gestem. — W tym wypadku starszy znaczy ostatni, moja droga.
Nigdy nie podobał mi się ten pomysł z oszukiwaniem Ciemności, ale skoro już musimy to robić, to ja pogaszę światła!
Właściwie Pham Trinli nie powinien przebywać na mostku kapitana floty, szczególnie podczas poważnych operacji. Starzec siedział przy jednym z dublowanych stanowisk dowodzenia, lecz nic tam właściwie nie robił. Trinli był programistą bojowym trzeciego stopnia, choć nigdy nie zajmował się niczym produktywnym, nawet na tak niskim stanowisku. Robił tylko to, na co miał ochotę, a większość czasu spędzał w pokoju dziennym pracowników. Wiadomo było powszechnie, że kapitan floty Park zachowuje się nieco irracjonalnie, gdy w grę wchodzi „szacunek dla wieku”. Najwyraźniej dopóki Pham Trinli nikomu nie szkodził, mógł cieszyć się swobodą i żyć na koszt Queng Ho.
W tej chwili Pham siedział odwrócony bokiem do swego stanowiska.
Przysłuchiwał się z kwaśną miną cichym rozmowom, nieustannej wymianie poleceń i odpowiedzi. Ignorując zupełnie innych techników i obrońców, wpatrywał się w monitory.
Lądowanie okrętów Queng Ho i Emergentow było spektaklem wzajemnej podejrzliwości i ostrożności. Wszyscy podwładni kapitana Parka odnosili się do Emergentow z rezerwą i nieufnością. Dlatego też nie Stworzono mieszanych załóg, a sieci komunikacyjnie nie zostały w pełni zduplikowane. Kapitan Park podzielił swe okręty na trzy grupy, a każda z nich odpowiadała za jedną trzecią operacji planetarnych. Każdy ze statków Emergentow, każdy ładownik, każdy człowiek latający w przestrzeni był bez ustanku monitorowany.
Monitory na mostku kapitańskim przekazywały niemal wszystkie te obrazy. Trinli patrzył właśnie na relację ze „wschodniej” grupy, gdzie trzy ciężkie podnośniki Emergentow wyciągały z zamarzniętego oceanu ogromny blok lodowy o masie trzystu milionów ton. Był to już szósty transport podczas tej operacji. Powierzchnię planety oświetlał blask płomieni rakietowych. Trinli widział dół głębokości kilkuset metrów. Parująca piana zakrywała otwór w dnie morza. Badania wykazały, że w tej części półki kontynentalnej znajduje się wiele metali, a Emergenci wydobywali je teraz z tą samą brutalną siłą, z jaką zabrali się do wycinania lodu.
Na razie nie widać nic podejrzanego, ale wszystko może się zmienić, kiedy dojdzie do podziału łupów.
Spojrzał na okna z danymi. Obie strony zgodziły się utrzymywać stałą łączność między statkami; grupa emergenckich specjalistów konferowała nieustannie z naukowcami Queng Ho; starali się wyciągnąć od nich wszystkie informacje dotyczące odkryć poczynionych przez Diema w suchej dolinie. Interesujące, jak łatwo przychodziła im myśl o zwykłej grabieży. Coś zupełnie nieprzystającego do etyki Queng Ho. Raczej posunięciew moim stylu.
Tuż przed przybyciem Emergentow Park rozsiał w przestrzeni okołoplanetarnej tysiące maleńkich mikrosatelitów. Te niemal niedostrzegalne urządzenia wlatywały pomiędzy pojazdy Emergentow częściej, niż można by przypuszczać, i przekazywały obraz na ekrany elektronicznego wywiadu w okręcie kapitana. Dzięki nim Queng Ho wiedzieli, że statki Emergentow bezustannie wymieniają jakieś komunikaty poza oficjalnymi kanałami. Być może była to tylko niewinna automatyczna sygnalizacja. Bardziej prawdopodobne wydawało się jednak, że to zaszyfrowane komendy wojskowe, tajne przygotowania ze strony wroga (a Pham Trinli nigdy nie myślał o Emergentach inaczej jak o wrogach).
Specjaliści Parka oczywiście rozpoznawali te sygnały. Na swój sposób obrońcy Queng Ho byli bardzo groźni. Trinli obserwował, jak troje z nich spiera się co do natury sygnałów radiowych,, które docierały do floty z emergenckich pojazdów. Jeden z młodszych obrońców uważał, że być może jest to odpowiednio przygotowane połączenie impulsów sondujących warstwy fizyczne i oprogramowanie. Gdyby miał rację, Emergenci dysponowaliby sprzętem znacznie bardziej skomplikowanym niż największe osiągnięcia Queng Ho… a to wydawało się niemożliwe. Starszy obrońca spojrzał tylko na juniora spod ściągniętych brwi, jakby jego sugestia była piramidalną głupotą. Nawet ci, którzy już byli w walce, niczego nie rozumieją. Przez chwilę mina Trinlego była jeszcze bardziej skwaszona.
— Co o tym myślisz, Pham? — rozbrzmiał czyjś głos w jego słuchawce.
Trinli westchnął.
— To śmierdząca sprawa, Sammy — odparł półgłosem, prawie nie poruszając ustami. — Wiesz o tym.
— Czułbym się lepiej, gdybyś był w drugim centrum kontroli. — Pomieszczenie, w którym siedział teraz Pham, nosiło oficjalnie nazwę „mostku kapitańskiego”, lecz na pokładzie „Phama Nuwena” znajdowało się jeszcze kilka ukrytych ośrodków. Ponad połowa personelu widocznego na mostku w rzeczywistości przebywała gdzie indziej. Teoretycznie czyniło to okręt trudniejszą zdobyczą. Teoretycznie.
— Mam lepszy pomysł. Przygotowałem stanowisko dowodzenia w jednej z taksówek. — Starzec wypłynął ze swego fotela. Leciał powoli za szeregiem techników, obok monitorów ukazujących ciężkie podnośniki, załogę Diema gotującą się do opuszczenia doliny, ściągnięte napięciem twarze Emergentów… Nikt nawet nie zauważył jego wyjścia, tylko gdy przepływał przez wyjście, Sammy Park zerknął nań kątem oka. Trinli odpowiedział kapitanowi lekkim skinieniem głowy.
Beznadziejne mięczaki, wszyscy, co do jednego. Tylko Sammy i Kira Pen Lisolet rozumieli potrzebę natychmiastowego ataku. I nie przekonali ani jednego członka Komisji Handlowej. Nawet po spotkaniu twarzą w twarz z Emergentami komisja nie potrafiła dostrzec oczywistej zdrady, jaką szykowała im druga strona. Zamiast tego poprosili o radę jakiegoś Vinha.
Vinha!
Trinli przepłynął przez pusty korytarz, zatrzymał się przy śluzie taksówek i otworzył właz tej, którą przygotował sobie wcześniej na tę okazję.
Mógłbym namówić Lisolet do buntu. Zastępca kapitana floty miała własny okręt, QHS „Niewidzialna ręka”. Bunt był więc fizycznie możliwy, a gdyby Lisolet zaczęła strzelać, Sammy i inni nie mieliby już innego wyjścia, musieliby się do niej przyłączyć.
Wsunął się do taksówki i uruchomił pompy. Me, umywam ręce. Gdzieś z tyłu jego czaszki rodził się dokuczliwy ból głowy. Napięcie zazwyczaj nie działało na niego w ten sposób. Pokręcił głową. No dobrze, tak naprawdę nie będzie namawiał Lisolet do buntu tylko dlatego, że należała do tych nielicznych już osób, które mają honor. Będzie więc musiał radzić sobie sam. Sammy przywiózł niemało broni. Trinli uśmiechnął się na myśl o tym, co czekało ich w przyszłości. Nawet jeśli druga strona uderzy pierwsza, to my zostaniemy ostatni na polu bitwy. Kiedy jego taksówka wylatywała z okrętu flagowego Queng Ho, Trinli przeglądał ostatnie dane, planował następne posunięcia. Czego spróbuje druga strona? Jeśli poczekają dostatecznie długo, może uda mu się rozpracować zamki broni Sammy’ego… a wtedy sam rozpocznie bunt.
Nadchodząca zdrada przejawiała się w wielu znakach, lecz nawet Pham Trinli nie dostrzegał najbardziej oczywistych. Trzeba znać metodę ataku, by przewidzieć jego nadejście.
Ezr Vinh nie miał pojęcia o tym, co dzieje się na górze. Kilosekundy, które spędził na powierzchni planety, wypełnione były ciężką, fascynującą pracą, niepozostawiającą czasu na snucie podejrzeń. W całym swym życiu na powierzchni planet spędził zaledwie kilkadziesiąt Msekund. Pomimo ćwiczeń i medycyny Queng Ho odczuwał teraz ogromne zmęczenie.
Pierwsze Ksekundy wydawały się stosunkowo łatwe, teraz jednak bolały go wszystkie mięśnie. Na szczęście nie tylko jego. Cała załoga wyglądała na wyczerpaną. Ostatnie chwile spędzili na żmudnym sprawdzaniu, czy nie pozostawili po sobie żadnych śmieci, żadnych śladów, które przetrwałyby proces ponownego rozpalania gwiazdy OnOff. Diem skręcił kostkę w drodze powrotnej do ładownika. Gdyby nie wciągarka towarowa, w ogóle by tam nie dotarł. Kiedy wreszcie weszli na pokład, nawet tak prosta czynność jak zdejmowanie skafandra sprawiała im ból.
— Boże… — Benny opadł na półkę obok Vinha. Zewsząd dobiegały jęki i narzekania, kiedy ładownik wynosił ich w górę. Mimo to Vinh czuł ogromną satysfakcję, flota dowiedziała się dzięki nim znacznie więcej, niż ktokolwiek przypuszczał. Nie męczyli się na darmo.
Członkowie załogi Diema nie mieli nawet sił na rozmowy. Huk silnika pojazdu wydawał się teraz niemal poddźwiękowym buczeniem, które rodziło się gdzieś we wnętrzu ich kości i emanowało na zewnątrz. Vinh nadal słyszał głosy specjalistów dyskutujących na górze, lecz Trixia już się nie odzywała. Nikt nie mówił teraz do ludzi Diema. Niezupełnie, Qiwi próbowała z nim rozmawiać, ale Ezr był zbyt zmęczony, by wysilać się tylko dla niej.
Tymczasem ciężkie podnośniki po drugiej stronie planety pracowały już poza przewidzianym wcześniej harmonogramem. Czyste ładunki atomowe wyrwały z zamarzniętego oceanu kilkanaście milionów ton lodu, lecz para unosząca się nad miejscem operacji utrudniała im zadanie. Jakiś Emergent — Brughel — skarżył się, że stracili kontakt z jednym z podnośników.
— Myślę, że to kwestia ustawienia waszych kamer — odpowiedział mu technik z Queng Ho. — My widzimy wszystkie. Trzy nadal są na po wierzchni, jeden prawie niewidoczny we mgle, ale wygląda na nieuszkodzony. Trzy kolejne zaczęły się właśnie wznosić, są w odpowiednich odległościach od siebie… Chwileczkę… — Mijały sekundy. Na „odleglejszym” kanale toczyła się rozmowa dotycząca jakiegoś problemu medycznego; najwyraźniej ktoś miał kłopoty z żołądkiem. Potem powrócił głos kontrolera lotu: — To dziwne. Straciliśmy obraz operacji na Wschodnim Wybrzeżu.
Głos Brughla był o ton ostrzejszy:
— Rozumiem, że macie rezerwę?
Technik Queng Ho nie odpowiedział.
Trzeci głos.
— Właśnie odebraliśmy impuls EM. Myślałem, że skończyliście już z wycinaniem lodu?
— Skończyliśmy! — odparł z oburzeniem Brughel.
— Odebraliśmy trzy kolejne impulsy. To… Tak jest!
Impulsy EM? Ezr próbował usiąść, ale przyspieszenie było zbyt duże i nagle głowa rozbolała go mocniej niż kiedykolwiek w życiu. Powiedzcoś więcej, do diabła! Lecz mężczyzna, który powiedział właśnie „tak jest” — obrońca Queng Ho, sądząc po głosie — nagle umilkł lub, co bardziej prawdopodobne, zmienił kanał i zakodował wiadomość.
Głos Emergenta był ostry i zły.
— Chcę rozmawiać z kimś z dowództwa. Umiemy rozpoznać lasery namierzające, kiedy świecą prosto na nas! Wyłączcie je albo pożałujecie.
Wyświetlacz na głowie Ezra zgasł. Patrzył na kadłub ładownika. Tapeta trójwymiarowa świeciła normalnie, ale na ekranach ukazywały się jakieś chaotyczne sygnały alarmowe.
— Cholera! — To Jimmy Diem. Dowódca walił pięścią w konsolę z przodu kabiny. Ktoś w tylnej części, za plecami Vinha, wymiotował. Wyglądało to jak jeden z tych sennych koszmarów, kiedy nagle wszystko się psuje.
W tej samej chwili ładownik zakończył ciąg. Po trzech sekundach straszliwe ciśnienie ustąpiło znajomemu stanowi nieważkości. Vinh odetchnął z ulgą i ruszył w stronę Diema.
Spod sufitu mógł obserwować monitory przy stanowisku dowodzenia i nie przeszkadzać jednocześnie dowódcy.
— Naprawdę do nich strzelamy? — Boże, ale boli mnie głowa! Kiedy próbował odczytać wskazania przyrządów z konsoli Diema, ikonki pływały mu przed oczami.
Diem odwrócił lekko głowę, by spojrzeć na Ezra. Ból widoczny był także na jego twarzy; ledwie się ruszał.
— Nie wiem, co robimy. Straciłem obraz. Przywiążcie się… — Pochylił się do przodu, wpatrzony w monitor. — Flota nadaje teraz szyfrem, jesteśmy na ostatnim poziomie bezpieczeństwa — co znaczyło, że prócz bezpośrednich rozkazów od obrońców Parka nie otrzymają żadnych informacji.
Vinh uderzył pośladkami w sufit i zaczął zsuwać się do tyłu kabiny.
Ładownik obracał się wokół własnej osi, wykonując jakiś nagły manewr — autopilot nie przekazał żadnego ostrzeżenia. Najprawdopodobniej dowództwo floty przygotowywało ich do następnego ciągu. Ezr zapiął pasy za Diemem w chwili, gdy główny silnik ładownika nadał im przyspieszenie 0,1 g.
— Przenoszą nas na niższą orbitę… ale nie widzę, żeby ktoś wylatywał nam na spotkanie — powiedział Diem. Z uporem wystukiwał kod dostępu na ekranie. — Dobra, sam się czegoś spróbuję dowiedzieć… Mam nadzieję, że Park nie będzie za bardzo wkurzony…
Z tyłu kabiny znów ktoś wymiotował. Diem zaczął odwracać głowę, skrzywił się z bólu.
— Ty możesz się ruszać, Vinh. Zajmij się tym.
Ezr zsunął się po linie, pozwalając, by to ciążenie wykonało za niego całą pracę. Queng Ho żyli w zmiennych warunkach, przy różnym ciążeniu i przyspieszeniu. Opieka medyczna i dobre odżywianie sprawiały, że choroba orientacyjna należała wśród nich do rzadkości. Lecz Tsufe Do i Pham Patii wymiotowali, a Benny Wen leżał zwinięty tak mocno, jak tylko pozwalały mu pasy. Trzymał się oburącz za głowę i jęczał z bólu.
— Ciśnienie, ciśnienie…
Vinh zbliżył się do Patila i Do, delikatnie usunął gęstą zawiesinę, która ściekała po ich ubraniu. Tsufe podniosła nań oczy zakłopotana.
— Nigdy w życiu nie rzygałam.
— To nie twoja wina — odparł Vinh, próbując zapomnieć o bólu, który z coraz większą siłą ściskał jego głowę. Głupiec, głupiec, głupiec. Przecież totakie oczywiste! To nie Queng Ho atakowali Emergentów, lecz Emergenci ich.
Nagle znów mógł widzieć, co dzieje się na zewnątrz.
— Mam lokalny obraz — rozbrzmiał w słuchawkach głos Diema. Dowódca wypowiadał każde słowo powoli, jakby z wielkim trudem. — Pięć pocisków z pozycji Emergentów… Cel, okręt flagowy Parka…
Vinh pochylił się nad rzędem koi i wyjrzał na zewnątrz. Pociski oddalały się od ładownika, zwrócone doń płomieniami silników; pięć maleńkich gwiazd poruszających się coraz szybciej i szybciej na czarnym tle nieba, zbliżających się do QHS „Pham Nuwen”. Tor ich lotu nie był jednak gładkim łukiem; zakręcały gwałtownie, zmieniały na moment kierunek.
— Musimy do nich strzelać. Robią uniki.
Jedno z maleńkich świateł zgasło.
— Dostaliśmy jednego! Mamy…
Cztery rozbłysły nagle z większą mocą. Jasność na niebie rozrastała się coraz bardziej i bardziej, tysiąc razy silniejsza od bladego dysku słońca.
Potem obraz znów zniknął. Światła w kabinie zgasły na moment, mrugnęły, znów zgasły. Włączył się podstawowy system awaryjny. Cienkie czerwone linie opasywały skrytki ze sprzętem, śluzę powietrzną, konsole awaryjną. System był wytrzymały, lecz bardzo prosty i zaprojektowany na minimalne zużycie energii. Nie mieli nawet awaryjnego obrazu z zewnątrz.
— Co z okrętem Parka, dowódco? — spytał Vinh. Cztery bliskie detonacje, tak straszliwie jasne — rogi regularnego czworościanu, obejmującego swą ofiarę. Widok ten zniknął sprzed jego oczu, lecz na zawsze miał pozostać w jego pamięci.
— Jimmy! — krzyknął Vinh do przodu kabiny. — Co z „Phamem Nuwenem”? — Czerwone światła awaryjne pływały mu przed oczami; krzyk niemal zupełnie pozbawił go sił.
Diem przemówił słabym, chrapliwym głosem:
— Chyba… chyba zniknął. — Spalił się, wyparował, żadne z tych słów nie mogło przejść mu przez usta. — Nie widzę teraz nic, tylko te cztery bomby… Boże, przecież one prawie w niego uderzyły!
Kilka innych głosów próbowało włączyć się do rozmowy, były jednak słabsze nawet od głosu Jimmy’ego Diema. Kiedy Vinh ruszył w jego stronę, w górę drabiny, ciąg nagle się zakończył, i znów powrócili do stanu nieważkości. Pozbawiony świateł i możliwości manewru ładownik stawał się tylko ciemną trumną. Po raz pierwszy w życiu Ezr poczuł strach, jakiego musieli doświadczać ludzie nieprzyzwyczajeni do braku grawitacji; zerowe ciążenie mogło oznaczać, że albo dotarli na zaplanowaną orbitę, albo spadali po balistycznym łuku przecinającym tor lotu planety…
Vinh zapanował nad strachem i ponownie ruszył naprzód. Mogli przecież używać konsoli awaryjnej. Mogli prowadzić nasłuch. Mogli skorzystać z miejscowego pilota i dołączyć do pozostałych sił Queng Ho. Ból rozsadzał mu głowę, przewyższał wszystko, czego Ezr kiedykolwiek doświadczył. Czerwone światła awaryjne wydawały się coraz słabsze i słabsze.
Czuł, że traci świadomość, paniczny strach chwytał go za gardło. Nie mógł nic zrobić.
Nim jeszcze zapadł w ciemną otchłań, los okazał mu odrobinę łaski, pocieszył jedną myślą: na pokładzie „Phama Nuwena” nie było Trixii Bonsol.
Przez ponad dwieście lat mechanizm zegarowy pod zamarzniętym jeziorem skrupulatnie odmierzał upływające sekundy, rozwijał powoli zwoje sprężyny. Mechanizm działał bez zarzutu przez tyle lat, by zaciąć się na ostatnim spuście. Mógłby tak trwać aż do Nowego Słońca, gdyby nie inny nieprzewidziany wypadek; siódmego dnia dwieście dziewiątego roku od strony zamarzniętego morza nadeszła seria gwałtownych drgnień skorupy ziemskiej, które to drgnienia zwolniły ostatni spust. Tłok wsunął pianę organicznego szlamu do zbiornika z zamarzniętym powietrzem.
Przez kilka minut nic się nie działo. Potem w substancji organicznej rozszedł się blask, temperatura wzrosła ponad punkt zamarzania tlenu i azotu, a nawet dwutlenku węgla. Gazy wydzielane przez trylion pączkujących egzoterm stopiły lód nad małym pojazdem. Zaczęło się wznoszenie ku powierzchni.
Przebudzenie z Ciemności nie przypomina zwykłego przebudzenia.
Ta chwila była już tematem tysięcy wierszy, a w ostatnich pokoleniach przedmiotem tysięcy badań naukowych. Sherkaner doświadczał jej po raz drugi, choć pierwszy właściwie się nie liczył, ginął wśród innych, niewyraźnych wspomnień z dzieciństwa, kiedy to tulił się do grzbietu swego ojca w stawach Otchłani Mountroyal.
Przebudzenie z Ciemności składało się z kilku etapów. Wzrok, dotyk, słuch. Pamięć, orientacja, myślenie. Czy wszystkie te zmysły i zdolności budziły się stopniowo, jedna po drugiej, czy też jednocześnie, lecz oddzielnie? Kiedy te części zaczynały tworzyć „umysł”? Pytania te miały dręczyć Sherkanera do końca życia, być podstawą jego ostatecznych poszukiwań… Lecz w tych chwilach poszatkowanej świadomości współistniały z rzeczami o znacznie większym znaczeniu; musiał odzyskać zdolność logicznego myślenia, przypomnieć sobie, kim jest, dlaczego tu jest i co musi zrobić, by przeżyć. Teraz kierowały nim instynkty milionów lat.
Mijały kolejne minuty, myśli przybierały coraz konkretniejsze kształty.
Sherkaner wyjrzał przez pęknięte okno pojazdu na zewnątrz, w ciemność.
Dostrzegł jakiś ruch. Kłęby pary? Nie, raczej cienka warstwa kryształów wirująca w bladym świetle, na którym płynęli.
Ktoś stukał go w ramię, wołał go głośno po imieniu. Sherkaner wytężył pamięć.
— Tak, sierżancie, już się obudziłem.
— Doskonale — odpowiedział mu metaliczny głos Unnerby’ego. — Nic ci nie jest? Znasz procedurę.
Sherkaner posłusznie poruszał nogami. Wszystkie go bolały; to był już dobry początek. Środkowe, przednie, ręce pożywiające.
— Nie czuję prawej przedniej i środkowej. Może się skleiły.
— Tak, pewnie są jeszcze zamarznięte.
— Jak się czują Gil i Amber?
— Rozmawiam z nimi przez cały czas. Odzyskali świadomość szybciej niż ty, ale jeszcze całkiem się nie rozmrozili.
— Podaj mi kabel. — Unnerby podsunął mu sprzęt przewodzący dźwięk, a Sherkaner porozmawiał bezpośrednio z pozostałymi członkami zespołu.
Ciało toleruje stopniowe rozmrażanie, jeśli jednak nie zakończy się ono we właściwym czasie, rozpoczyna się proces gnilny. Problem polegał tutaj na tym, że torby z egzotermami i paliwem przesunęły się, gdy łódź zaczęła sunąć ku górze. Sherkaner ułożył je ponownie i uruchomił opływ szlamu i powietrza. Zielony blask wypełniający ich maleńką kabinę przybrał na sile, a Sherkaner wykorzystał światło, by sprawdzić, czy rury przewodzące tlen nie uległy uszkodzeniu. Egzotermy pozwalały im utrzymać odpowiednią temperaturę, gdyby jednak zespół musiał walczyć z nimi o tlen, z pewnością by przegrał.
Minęło pół godziny. Ciepło przywracało ich do życia, uwalniało kończyny. Wyszli z przebudzenia niemal bez szwanku, tylko Gil Haven miał odmrożone czubki środkowych rąk. Podczas wielu zwykłych przebudzeń dochodziło do gorszych obrażeń. Szeroki uśmiech wypłynął na oblicze Sherkanera. Udało im się, obudzili się w Głębi Ciemności.
Wszyscy czworo odpoczywali jeszcze przez chwilę, nadzorując przepływ powietrza i ćwicząc procedurę przygotowaną przez Sherkanera. Unnerby i Amberdon Nizhnimor sprawdzili szczegółowo wszystkie elementy wyposażenia, przekazując podejrzane i zepsute przedmioty Sherkanerowi.
Nizhnimor, Haven i Unnerby, dwójka inżynierów i chemik, byli bardzo inteligentnymi istotami, ale także zawodowymi żołnierzami. Sherkaner z fascynacją obserwował zmiany, jakie zachodziły w ich zachowaniu, kiedy przenieśli się z laboratorium na pole rzeczywistych działań. Unnerby stanowił tu szczególnie interesujący przypadek; zaprawiony w bojach żołnierz i inżynier o ogromnej wyobraźni, tradycjonalista kierujący się w życiu prostymi, jednoznacznymi zasadami. Sherkaner znał sierżanta od siedmiu lat. Pogarda, z jaką ten odnosił się do projektów Underhilla, należała już do odległej przeszłości; niegdysiejsi adwersarze zostali potem bliskimi przyjaciółmi. Kiedy jednak zespół przeniósł się w końcu na Wschodni Front, zachowanie Unnerby’ego uległo dziwnej odmianie. Traktował Underhilla z dystansem, czasami nawet zwracał się do niego per „pan”, a jego szacunek bliski był czasem zniecierpliwieniu.
Sherkaner spytał o to Victory. Po raz ostatni byli wtedy sami, w zimnej kwaterze pod ostatnim aerodromem funkcjonącym na Wschodnim Froncie.
Roześmiała się, usłyszawszy jego pytanie.
— Och, mój kochany, a czego ty się spodziewałeś? Kiedy zespół opuści nasze terytorium, to Hrunk przejmie dowództwo i będzie za was odpowiedzialny. Ty jesteś cywilnym doradcą bez żadnego wyszkolenia wojskowego, obcym elementem, który trzeba jakoś wpasować w strukturę dowodzenia. On potrzebuje twojego absolutnego posłuszeństwa, ale i twojej wyobraźni i elastyczności. — Roześmiała się lekko; od korytarza oddzielała ich tylko cienka płócienna zasłona. — Gdybyś był zwyczajnym rekrutem, Unnerby już sto razy spaliłby ci pancerz. Biedny kober boi się okropnie, że w krytycznej sytuacji, kiedy będzie się liczyła każda sekunda, twój geniusz zajmie się czymś zupełnie innym, na przykład astronomią.
— Hm… — Właściwie nieraz już zastanawiał się, jak wyglądają gwiazdy bez atmosfery, która przyćmiewa ich naturalne kolory. — Rozumiem. Dziwię się tylko, że w tej sytuacji pozwolił Greenvalowi włączyć mnie do zespołu.
— Żartujesz? Hrunk sam tego zażądał. Wie, że czekają was tam niespodzianki, z którymi tylko ty będziesz mógł sobie poradzić. Jak powiedziałam; ten kober ma problem.
Sherkaner Underhill rzadko odczuwał zdumienie, lecz to właśnie była jedna z takich chwil.
— Cóż, postaram się być dobry.
— Wiem o tym. Chciałam tylko, byś wiedział, czego obawia się Hrunk… Hej, możesz to potraktować jako zagadnienie behawioralne; jak tak różni od siebie ludzie mogą współpracować i przetrwać w warunkach, w których nikt jeszcze nie przeżył? — Może traktowała to jako żart, ale to rzeczywiście była interesująca kwestia.
Bez wątpienia ich pojazd był najdziwniejszym wehikułem w historii; skrzyżowanie łodzi podwodnej z przenośną otchłanią i pojemnikiem na szlam. Teraz skorupa długości piętnastu stóp spoczywała w płytkiej sadzawce świecącej zieleni i zgniłej czerwieni. Woda gotowała się w próżni, unosiły się nad nią kłęby gazów, które natychmiast zamarzały i opadały z powrotem w postaci maleńkich kryształków. Unnerby otworzył klapę, a zespół utworzył żywy łańcuch, transportując z rąk do rąk elementy wyposażenia i zbiorniki z egzotermami i układając je na ziemi za sadzawką.
Rozciągnęli pomiędzy sobą kable audio, od Underhilla do Unnerby’ego, potem do Havena i do Nizhnimor. Sherkaner niemal do samego końca miał nadzieję, że uda im się stworzyć system łączności bezprzewodowej, ten był jednak zbyt ciężki, nikt też nie potrafił powiedzieć, czy będzie działał w tak ekstremalnych warunkach. Każdy mógł więc w danej chwili rozmawiać tylko z jednym spośród innych członków zespołu. Tak czy inaczej potrzebowali linii bezpieczeństwa, kable nie stanowiły więc dodatkowego obciążenia.
Sherkaner prowadził grupę do brzegu jeziora. Za nim szedł Unnerby, potem Nizhnimor, a na końcu Haven, który ciągnął sanie ze sprzętem. Gdy tylko oddalili się nieco od łodzi, otoczyła ich ciemność. W miejscu, gdzie na powierzchni rozpłynęły się egzotermy, nadal pobłyskiwało czerwone światło; łódź spaliła wiele ton paliwa, przebijając się ku powierzchni.
Energię dla pozostałej części misji musiały im zapewnić egzotermy, które nieśli ze sobą, i paliwo, jakie uda im się znaleźć pod śniegiem.
Właśnie egzotermy były tym pomysłem Sherkanera, który umożliwił podróż w Ciemności. Przed wynalezieniem mikroskopu „wielcy myśliciele” twierdzili, że cechą, która odróżnia wyższe zwierzęta od pozostałych form życia, jest ich zdolność do przetrwania Wielkiej Ciemności. Rośliny i prostsze zwierzęta umierały; Ciemność mogły przeżyć tylko ich otorbione jajka. Później jednak okazało się, że wiele jednokomórkowych zwierząt potrafi przetrwać w ekstremalnych warunkach i to na powierzchni planety, a nie w otchłaniach. Co dziwniejsze — a odkrycia tego dokonali biolodzy ze Szkoły Królewskiej, kiedy Sherkaner był studentem ostatniego roku — istniały formy Mniejszych Bakterii, które żyły w wulkanach i pozostawały aktywne przez całą Ciemność. Te mikroskopijne stworzenia bardzo zainteresowały Sherkanera. Profesorowie zakładali, że tego rodzaju istoty muszą zawieszać procesy życiowe albo tworzyć sporule, kiedy wulkany są zimne, ale Sherkanera ciekawiło, czy nie istnieją także takie odmiany bakterii, które w zimniejszych okresach same wytwarzają ciepło. Przecież nawet w Ciemności nad powierzchnią planety znajdowało się sporo tlenu — a w wielu miejscach pod warstwą śniegu powietrznego zalegały resztki substancji organicznych. Gdyby istniał jakiś katalizator rozpoczynający utlenianie w bardzo niskich temperaturach, te maleńkie istoty mogłyby po prostu „spalać” roślinność między kolejnymi okresami aktywności wulkanów. Takie bakterie byłyby doskonale przystosowane do życia w Ciemności.
Patrząc na swoje poczynania z perspektywy czasu, Sherkaner wiedział, że tylko jego ignorancja pozwoliła mu na poważnie zająć się tym pomysłem. Te dwie strategie przetrwania wymagały bowiem dwóch zupełnie odmiennych procesów chemicznych. Efekt zewnętrznego utleniania był bardzo słaby, a w ciepłych środowiskach praktycznie nie zachodził. W wielu sytuacjach ów fakt stanowił poważne utrudnienie dla bakterii; te dwa rodzaje metabolizmu wzajemnie sobie szkodziły. W Ciemności bardzo niewiele by zyskały, egzystując w pobliżu wulkanu sporadycznie wykazującego aktywność. Nigdy nie zauważono by tych prawidłowości, gdyby nie zajął się nimi Sherkaner. Zamienił uczelniane laboratorium biologiczne w zamarznięty staw, przez co został (czasowo) wyrzucony ze studiów. Osiągnął jednak swój cel; stworzył egzotermy.
Po siedmiu latach selektywnej hodowli w Departamencie Badań Materiałowych bakterie rozwinęły czysty, utleniający metabolizm. Kiedy więc Sherkaner wrzucił egzotermiczny szlam do śniegu powietrznego, w górze ukazał się obłoczek pary, a w śniegu gasnący blask płynnej kropli, która tonęła coraz głębiej w warstwie białego puchu. Po sekundzie (jeśli egzotermy w tej kropli miały szczęście) uważny obserwator mógł dostrzec blade światło wypływające spod śniegu, ogarniające powierzchnię zagrzebanych tam substancji organicznych.
Blask rozpalał się teraz mocniej po jego lewej stronie. Śnieg powietrzny zadrżał i zapadł się, a spod jego powierzchni wypłynęła smuga jakiejś pary. Sherkaner pociągnął za kabel łączący go z Unnerbym, prowadząc zespół w stronę gęstszego pokładu paliwa. Choć sam pomysł wydawał się bardzo nowatorski, wykorzystanie egzoterm stanowiło w istocie formę rozpalania ognia. Śnieg powietrzny leżał wszędzie, lecz substancje palne pozostawały ukryte. Tylko dzięki pracy trylionów Mniejszych Bakterii możliwe się stało odnalezienie i wykorzystanie paliwa. Początkowo nawet Departament Badań Materiałowych odnosił się do stworzenia tych bakterii z pewną bojaźnią. Podobnie jak glony na Zachodnich Brzegach te mikroskopijne istoty tworzyły w pewnym sensie społeczność. Poruszały się i rozmnażały równie szybko jak glony zamieszkujące Zachodnie Brzegi. A jeśli ta wyprawa zmieni oblicze ich świata? W rzeczywistości jednak bardzo szybki metabolizm był dla bakterii zabójczy. Underhill i jego towarzysze mieli co najwyżej piętnaście godzin na wykonanie swego zadania, tyle, ile mogły żyć najwytrwalsze z egzoterm.
Wkrótce oddalili się już od jeziora i szli przez płaskie pole, które w Latach Gaśnięcia porastała gęsta trawa i krzewy. Mieli tu mnóstwo paliwa; w pewnym momencie egzotermy natrafiły na hałdę obumarłej roślinności, resztki drzewa. Sterta substancji organicznych rozpalała się coraz mocniej i mocniej, aż ponad śniegiem eksplodował jasny, szmaragdowy blask. Przez kilka chwil całe pole i położone dalej budynki widoczne były jak na dłoni. Potem zielony blask przygasł, pozostawiając po sobie tylko czerwoną, rozżarzoną poświatę.
Odeszli jakieś sto jardów od jeziora. Przed sobą mieli jeszcze tysiąc czterysta jardów do pokonania. Zespół popadał powoli w bolesną rutynę; przejść kilkadziesiąt jardów, zatrzymać się i rozsiać egzotermy. Kiedy Nizhnimor i Haven odpoczywali, Unnerby i Underhill szukali miejsc, w którym egzotermy znalazły najbogatsze paliwo. W tych punktach wszyscy napełniali kosze po brzegi. Czasami nie mogli znaleźć żadnego paliwa (kiedy szli przez szeroki betonowy plac) i wtedy musieli zadowolić się tylko śniegiem. Potrzebowali jednak i tego; musieli oddychać. Z drugiej znów strony bez paliwa dla egzoterm szybko padliby ofiarą zimna, które usztywniłoby ich stawy i unieruchomiło kończyny. Sukces wyprawy zależał od tego, czy Sherkaner odpowiednio pokieruje ich krokami.
Właściwie wcale nie było to takie trudne. Korzystając z blasku płonącego drewna, Sherkaner uważnie przyjrzał się okolicy i potrafił już określić, gdzie kryją się resztki martwej roślinności. Na razie wszystko toczyło się zgodnie z planem, nikt z nich nie zamarzał ponownie. Sherkaner czuł ostry ból w czubkach rąk i nóg, każdy staw wydawał się pierścieniem ognia. Interesujący problem; ból. Tak pomocny i zarazem tak przykry.
Nawet ludzie pokroju Hrunknera Unnerby’ego nie potrafili go całkowicie zignorować; Sherkaner słyszał przez kabel chrapliwy oddech sierżanta.
Zatrzymać się, napełnić koszyki, dorzucić szlamu i znów wszystko od początku. Raz za razem, bez końca. Pogarszał się stan Gila Havena. Zatrzymali się na chwilę, próbowali poprawić skafander kobera. Unnerby zamienił się miejscami z Havenem, by pomóc Nizhnimor przy saniach.
— Nie ma problemu, to tylko środkowe ręce — mówił Gil. Lecz jego ciężki, chrapliwy oddech świadczył o czymś zupełnie innym.
Mimo to radzili sobie znacznie lepiej, niż spodziewał się Sherkaner.
Sunęli w jednostajnym tempie przez Ciemność, a ich ruchy stały się po pewnym czasie niemal automatyczne. Pozostawał tylko ból… i ciekawość.
Sherkaner wyzierał na zewnątrz przez wąskie szpary w hełmie. Za kłębami mgły i blaskiem egzoterm ciągnęły się łagodne wzgórza. Nie było całkiem ciemno. Czasami, kiedy przechylił głowę pod odpowiednim kątem, dostrzegał skrawek czerwonego dysku na zachodnim niebie. Widział słońce Najgłębszej Ciemności.
I przez tę samą wąską szparę Sherkaner widział niebo. Jesteśmy tunareszcie. Pierwsi, którzy ujrzeli na własne oczy Najgłębszą Ciemność. Był to świat, którego istnieniu zaprzeczali niektórzy ze starożytnych filozofów — bo jak może istnieć coś, czego nie da się zaobserwować? Teraz jednak stało się to już możliwe. Ten świat istniał naprawdę, wieki zimna i martwoty… i miriady gwiazd. Nawet przez grube szkła iluminatora, nawet tylko najwyższą parą oczu widział kolory, których nigdy dotąd nie dostrzegał na nieboskłonie. Gdyby tak przystanął na chwilę i zwrócił ku niebu wszystkie oczy, co jeszcze mógłby ujrzeć? Większość teoretyków twierdziła, że bez światła słonecznego kolorowe plamy wokół gwiazd znikną; inni uważali, że zorza polarna tworzyła się dzięki energii wulkanów działających pod nimi. Być może oprócz gwiazd były tu jeszcze jakieś inne światła…
Ostre szarpnięcie za kabel wyrwało go z zamyślenia.
— Szybciej, musimy się ruszać — wydyszał Gil. Bez wątpienia powtarzał polecenie Unnerby’ego. Underhill zaczął przepraszać, potem jednak zauważył, że to Amberdon Nizhnimor stoi nieruchomo przy saniach.
— Co się stało? — spytał Sherkaner.
— …Amber zobaczyła… światło na wschodzie… ruszajmy się.
Wschód. Na prawo. Szkło po tej stronie jego hełmu zaszło mgłą. Wydawało mu się, że dostrzega zarys pasma górskiego. Znajdowali się w odległości czterech mil od wybrzeża. Ze szczytów tego pasma widzieliby już morze. Zza gór sączyło się jakby jakieś białe światło. Tak! Jasny blask rozprzestrzeniał się na boki i ku górze. Zorza polarna? Sherkaner powściągnął ciekawość, przestawiał ciągle jedną stopę przed drugą. Na Boga, jak bardzo chciałby wspiąć się na te góry i spojrzeć na zamarznięte morze!
Sherkaner był dobrym, karnym żołnierzem aż do następnego przystanku. Nakładał właśnie rozżarzoną mieszankę egzoterm, paliwa i śniegu powietrznego do koszyków Havena, kiedy to się zaczęło. Cztery maleńkie światełka przemknęły przez zachodnie niebo, pozostawiając za sobą ognisty ślad, niby zatrzymane nieruchomo błyskawice. Jedno z nich zniknęło, pozostałe jednak zbliżyły się do siebie i… — światło eksplodowało, stało się tak jasne, że obraz w najwyższych oczach Underhilla rozmył się na chwilę w bólu. Nadal jednak widział na boki. Blask rozrastał się coraz bardziej, tysiąc razy jaśniejszy od wyblakłego dysku słońca. Wokół nich pojawiły się nagle wyraźne, ostre cienie. Cztery światła nabierały mocy z każda sekundą, aż Sherkaner poczuł żar sączący się przez okrycie skafandra. Śnieg powietrzny na polu powędrował nagle w górę, otoczony oślepiającym, białym blaskiem. Żar wzmagał się jeszcze przez chwilę, niemal parzył — potem nagle osłabł, pozostawiając na jego plecach przyjemne uczucie przypominające ciepło słońca w pogodny letni dzień Środkowych Lat.
Mgła wirowała wokół nich, sunęła pędzona pierwszymi odczuwalnymi podmuchami wiatru, jakich doświadczyli od wyjścia na powierzchnię.
Nagle zrobiło się bardzo zimno, mgła wysysała ciepło ze skafandrów; tylko ich buty były w pełni przystosowane do takich temperatur. Blask bijący z nieba stawał się coraz słabszy, woda i powietrze ponownie przybierały stałą konsystencję i opadały na ziemię. Underhill zaryzykował i podniósł wzrok ku niebu; cztery punkty światła zamieniły się w płonące dyski, które także powoli traciły swą moc. W miejscach, gdzie owe dyski zachodziły na siebie, światło drżało i załamywało się niczym w zorzy polarnej; tajemnicze obiekty znajdowały się więc w równych odległościach od siebie. Cztery blisko położone punkty, rogi regularnego czworościanu?
Były tak piękne… Lecz w jakiej odległości od ziemi? Czy był to może swego rodzaju piorun kulisty, zawieszony zaledwie kilkaset jardów nad powierzchnią planety?
Po kilku minutach cztery punkty przygasły już niemal całkowicie.
Pojawiły się jednak inne światła, jasne rozbłyski za wschodnim pasmem gór. Na zachodzie jasne punkty sunęły coraz szybciej ku zenitowi, ciągnąc za sobą roziskrzony welon światła.
Czterej członkowie zespołu stali w bezruchu. Przez chwilę nawet Unnerby stracił poczucie rzeczywistości, ogarnięty ogromnym podziwem.
Odszedł od sań i położył rękę na plecach Sherkanera. Jego głos wydawał się dziwnie słaby i odległy.
— Co to jest, Sherkaner?
— Nie wiem. — Czuł drżenie ręki Unnerby’ego. — Ale kiedyś się dowiemy… Ruszajmy, sierżancie.
Niczym marionetki poderwane gwałtownym ruchem sznurka ruszyli z miejsc, dokończyli załadunku i podjęli marsz. Świetlny spektakl nad ich głowami toczył się dalej, i choć nic nie mogło już dorównać czterem palącym słońcom, kolorowe rozbłyski stały się silniejsze i piękniejsze od najwspanialszej nawet zorzy polarnej. Dwie ruchome gwiazdy coraz szybciej i szybciej sunęły przez niebo. Niesamowite welony blasku towarzyszące ich przelotowi ciągnęły się aż do zachodniego horyzontu. Potem rozżarzyły się gwałtownie na wschodnim niebie, niczym miniaturowe wersje pierwszych czterech słońc. Kiedy przygasły i rozpłynęły się na boki, macki światła jeszcze przez długą chwilę obejmowały coraz szerszą połać nieba, rozpalając się mocniej, gdy natrafiły na obszary wcześniejszych rozbłysków.
Najbardziej widowiskowe eksplozje i fajerwerki należały już do przeszłości, lecz na niebie nadal trwał powolny, zdumiewający taniec światła.
Jeśli spektakl ten toczył się setki mil nad powierzchnią planety, niczym prawdziwa zorza polarna, musiało istnieć tam jakieś ogromne źródło energii. Jeśli odległość ta nie wynosiła więcej niż kilkaset czy kilka tysięcy jardów, być może widzieli właśnie coś w rodzaju letnich błyskawic. Tak czy inaczej, warto było zaryzykować choćby tylko po to, by ujrzeć to niesamowite przedstawienie.
Wreszcie dotarli do granicy kwatery Tieferów. Dziwna aurora nie znikła, kiedy przekroczyli bramę.
Kwestia obiektów ataku nigdy nie budziła większych sporów. Były to te same cele, które wybrał początkowo Underhill i które Yictory Smith wyznaczyła jeszcze tego pierwszego popołudnia w Dowództwie Lądowym.
Gdyby rzeczywiście udało im się obudzić i działać w Najgłębszej Ciemności, czwórka żołnierzy i odrobina materiałów wybuchowych mogła zniszczyć zbiorniki paliwa, płytsze otchłanie żołnierzy, być może nawet sztab generalny Tiefstadtu. Ale nawet takie cele nie mogły usprawiedliwić nakładów, jakich wymagało dokładne opracowanie projektu Underhilla.
Istniał jednak jeden oczywisty punkt zaczepienia. Współczesne armie starały się zyskać przewagę nad nieprzyjacielem, operując jak najdłużej w Ciemności, z drugiej strony zaś chciały jak najszybciej wyjść w pole na początku Nowego Słońca, ponieważ właśnie od tego zależały udane początki ofensywy, a w ostatecznym rozrachunku — zwycięstwo.
Obie strony przygotowały na tę chwilę ogromne zapasy, lecz ich strategia różniła się zasadniczo od tej z Lat Gaśnięcia i początków Ciemności.
Naukowcy byli przekonani, że Nowe Słońce osiąga swą największą moc w ciągu dni, a może nawet godzin. Przez kilka dni był to prawdziwy potwór, ponad sto razy jaśniejszy niż w Środkowych Latach i Latach Gaśnięcia. To właśnie ta eksplozja blasku — a nie chłód Ciemności — niszczyła prawie wszystko, co stworzyło poprzednie pokolenie.
Brama, którą właśnie przekroczyli, zamykała schody prowadzące do najdalej wysuniętego magazynu Tieferów. Oczywiście wzdłuż frontu rozmieszczone były także inne składy, lecz ten stanowił zaplecze dla najlepszych jednostek wroga. Bez niego doborowe wojska Tieferów nie mogły brać udziału w walce. Dowództwo Lądowe uznało, że zniszczenie tego magazynu zmusi wroga do zawieszenia broni na korzystnych dla Korony warunkach albo pozwoli jej odnieść wiele łatwych zwycięstw. Zniszczenia dokonane przez czwórkę żołnierzy mogły w zupełności wystarczyć.
…Jeśli nie zamarzną w drodze do tego magazynu. Na stopniach leżała tylko odrobina śniegu i marne resztki krzewów, które rosły kiedyś między flagami. Teraz korzystali już z zapasów szlamu umieszczonych na saniach, które ciągnęli Nizhnimor i Unnerby. Ciemność zamknęła się ciasno wokół nich, rozpalana jedynie przez krótkie rozbłyski egzoterm. Według raportów wywiadu schody te ciągnęły się niemal przez dwieście jardów…
Daleko przed nimi jarzył się owal światła. Koniec tunelu. Zespół zszedł ze stopni na rozległe pole, niegdyś otwarte, teraz przykryte srebrnymi osłonami. Dokoła rozciągał się las masztów podtrzymujących srebrzystą tkaninę. W kilku miejscach śnieg powietrzny rozdarł zasłonę, były to jednak drobne, nieistotne uszkodzenia. W wąskich smugach bladego światła widzieli zarysy lokomotyw parowych, maszyn do układania torów, pojazdów z karabinami maszynowymi i samochodów opancerzonych. Nawet przy tak słabym oświetleniu w śniegu powietrznym odbijał się blask srebra. Kiedy zapłonie Nowe Słońce, ten sprzęt będzie gotowy. Podczas gdy lód będzie się topił i spływał kanałami, które przecinały gęstą siecią całą powierzchnię pola, żołnierze Tiefstadtu wyjdą z pobliskich otchłani i znajdą bezpieczne schronienie we wnętrzu swych pojazdów. Woda zgromadzona w zbiornikach posłuży do ochłodzenia rozgrzanych maszyn. Tieferzy będą potrzebowali kilku godzin, by przeprowadzić szybką inwentaryzację sprzętu, i kolejnych kilku, by naprawić szkody wyrządzone przez dwa wieki Ciemności i kilka godzin nowego żaru. A potem ruszą drogą, która zdaniem ich przywódców będzie prowadzić do zwycięstwa. Tak wyglądała kulminacja naukowych badań Ciemności i Nowego Słońca. Wywiad oceniał, że pod wieloma względami osiągnięcia te przewyższały wszystko, czym mogli się poszczycić naukowcy Korony.
Hrunkner zebrał ich wokół siebie, by wszyscy mogli go słyszeć.
— Założę się, że wystawią tu straże w ciągu pierwszej godziny Nowe go Słońca, ale teraz ta godzina należy do nas… Dobra, napełniamy koszy ki i rozdzielamy się według planu. Gil, dasz sobie radę?
Gil Haven w drodze po schodach zataczał się niczym pijak z połamanymi stopami. Sherkaner podejrzewał, że skafander nie chronił już nawet jego tylnych nóg. Słysząc jednak pytanie Uhnerby’ego, Haven wyprostował się i odpowiedział niemal normalnym głosem.
— Sierżancie, nie po to szedłem taki kawał drogi, żeby teraz siedzieć i wam się przyglądać. Zrobię, co do mnie należy.
Dotarli więc do celu wyprawy. Rozłączyli kable audio, potem każdy zabrał swoją porcję materiałów wybuchowych i czarnej farby. Ćwiczyli to dziesiątki razy. Jeśli będą działać zgodnie z planem, jeśli nie wpadną do jakiegoś rowu i nie połamią nóg, jeśli mapy, które zapamiętali, były dokładne, zdążą zrobić to wszystko i nie zamarznąć. Rozeszli się na cztery strony. Ładunki wybuchowe, które umieścili pod osłonami, miały niewiele większą moc niż granaty ręczne. Eksplodowały w ciszy, przeganiając na moment ciemności, i przewróciły srebrną płachtę w kilku strategicznych punktach. Później przyszła kolej na czarną farbę. Nie był to może imponujący środek, lecz tak skuteczny, jak przewidzieli badacze z Wydziału Materiałowego. Cały magazyn pokrył się czarnymi plamami, zastygły w oczekiwaniu na pocałunek Nowego Słońca.
Trzy godziny później znajdowali się prawie milę na północ od magazynu. Unnerby poganiał ich bezlitośnie, pędził do miejsca, które mogło im zapewnić przetrwanie, choć nie to było najważniejsze.
Prawie im się udało. Prawie. Gil Haven zachowywał się dziwnie, kiedy skończyli pracę w magazynie. Próbował opuścić go sam. „Muszę się gdzieś zakopać”, powtarzał raz za razem, wyrywał się, gdy Nizhnimor i Unnerby przywiązywali go do siebie liną bezpieczeństwa, tworząc na powrót jeden szereg.
— Właśnie tam idziemy, Gil. Poczekaj jeszcze chwilę. — Unnerby od dał Havena pod opiekę Amber i przez chwilę Hrunkner i Sherk słyszeli tylko siebie nawzajem.
— Ma więcej sił niż przedtem — zauważył Sherkaner. Haven skakał dokoła niczym kober na drewnianych nogach.
— Chyba nie czuje już bólu. — Odpowiedź Hrunka była cicha, lecz wyraźna. — Ale nie to martwi mnie najbardziej. Myślę, że on wpada w Gorączkę Otchłani.
Obłęd Ciemności. Był to szaleńczy strach, który opanowywał koberów, gdy uświadamiali sobie, że zostali uwięzieni na zewnątrz. Zwierzęce odruchy brały górę nad rozumem, ofiara szukała jakiegoś miejsca, jakiegokolwiek miejsca, które mogło służyć za otchłań.
— Cholera — mruknął Unnerby i przerwał kontakt, próbując ponaglić ich wszystkich do szybszego marszu. Zaledwie kilka godzin dzieliło ich od bezpiecznego schronienia. A jednak… poczynania Gila Havena budziły prymitywne odruchy w nich wszystkich. Instynkt był taką cudowną rzeczą — gdyby jednak poddali mu się w tej chwili, z pewnością doprowadził by ich do zguby.
Po dwóch godzinach dotarli zaledwie do wzgórz za magazynem. Gil wyrwał się dwukrotnie z szeregu, by biec w stronę stromych wąwozów przy ścieżce, mamiących fałszywą obietnicą. Za każdym razem Amber zdążyła go powstrzymać, próbowała z nim rozmawiać. Lecz Gil nie wiedział już, gdzie jest, a szamocząc się, rozerwał swój skafander w kilku miejscach.
Jego ciało było częściowo zesztywniałe i zamarznięte.
Koniec nadszedł, kiedy dotarli do pierwszej stromizny. Musieli zostawić sanki; na resztę drogi musiały wystarczyć im egzotermy i powietrze, które nieśli w koszach. Gil po raz trzeci zerwał linę bezpieczeństwa. Uciekał, kołysząc się dziwnie na boki. Nizhnimor ruszyła za nim. Amber była dużą kobietą i do tej pory radziła sobie z Gilem Havenem bez większych problemów. Tym razem było inaczej. Gil był zdesperowany, ogarnięty Gorączką Otchłani. Kiedy próbowała odciągnąć go od krawędzi, zaatakował ją, dźgając czubkami rąk. Amber zachwiała się, cofnęła o krok i wypuściła go. Hrunk i Sherkaner właśnie do nich dobiegali, ale było już za późno.
Haven rozłożył szeroko ręce i runął w czerń wąwozu.
Przez chwilę wszyscy troje stali w bezruchu, sparaliżowani zdumieniem i przerażeniem. Potem Amber zaczęła zsuwać się w dół zbocza, szukając pod śniegiem jakiegoś oparcia. Unnerby i Underhill natychmiast ją pochwycili i wciągnęli z powrotem.
— Nie, puśćcie mnie! Zamarznięty będzie miał jakieś szanse. Musimy tylko ponieść go ze sobą.
Underhill pochylił się nad krawędzią przepaści, spojrzał w dół. Spadając, Gil uderzył w nagie skały. Jego ciało leżało nieruchomo. Jeśli nie był jeszcze martwy, wysuszenie organizmu i mróz zabiłyby go, zanim jeszcze wnieśliby ciało z powrotem na ścieżkę.
Hrunkner także zdawał sobie z tego sprawę.
— On już nie żyje, Amber — powiedział łagodnie. Potem jego głos ponownie przybrał twardy żołnierski ton. — A my nadal mamy misję.
Po chwili Amber zwinęła wolne ręce, poddając się jego decyzji, nie wyrzekła jednak ani słowa. Wspięła się ponownie na ścieżkę i pomogła zapiąć linę bezpieczeństwa i kable.
Wszyscy troje ruszyli żwawym krokiem w górę ścieżki.
Nim dotarli do celu, zostało im tylko kilka kwart żywych egzoterm.
Przed Ciemnością wzgórza te porastał bujny las, stanowiły część posiadłości jakiegoś tieferskiego arystokraty. Za nimi kryła się rozpadlina skalna, wejście do naturalnej otchłani. Na każdym zalesionym obszarze, na którym żyły duże zwierzęta, musiały znajdować się takie kryjówki. Na terenach zasiedlonych przez ludzi miejsca takie adaptowane były do ich potrzeb lub pozostawały puste. Sherkaner nie wyobrażał sobie, by wywiad Akord mógł dowiedzieć się o tej otchłani inaczej, niż poprzez któregoś z Tieferów zamieszkujących ten majątek. Nie była to jednak przygotowana wcześniej kryjówka; wydawała się równie dzika i prawdziwa jak otchłanie w Brunlargo.
Nizhnimor była jedynym prawdziwym myśliwym w zespole. Wraz z Unnerbym przecięła trzy zapory z grubej pajęczyny i zeszła na samo dno kryjówki. Sherkaner wisiał nad nimi, zapewniając ciepło i oświetlenie.
— Widzę dwie sadzawki… dwa dorosłe taranty. Daj nam trochę więcej światła.
Sherkaner zsunął się niżej, opierając niemal cały ciężar ciała na pajęczynie. Oświetlał sobie prawie całą drogę do dna jaskini. Teraz i on widział dwa oczka wodne. W zasadzie nie leżał na nich śnieg powietrzny.
Lód, typowy dla sadzawek hibernacyjnych, pozbawiony był także choćby najmniejszych pęcherzyków powietrza. Pod jego powierzchnią znajdowało się jakieś stworzenie, jego zamarznięte oczy niesamowicie błyszczały.
Boże, było naprawdę wielkie! Bez wątpienia samiec, bo jego plecy pokrywały dziesiątki pierścieni niemowlęcych.
— Pozostałe sadzawki to spiżarnie. Prawdopodobnie świeża zdobycz.
— W pierwszych latach Nowego Słońca taranty — takie jak ta para — zostają w swoich otchłaniach, wysysając płyny z przygotowanej wcześniej zdobyczy i czekając, aż ich dzieci podrosną na tyle, by mogły uczyć się polowania, gdy ustaną już pożary i burze. Taranty były typowymi drapieżnikami, i choć nie mogły się poszczycić choćby odrobiną tej inteligencji, którą posiadały thracty, do złudzenia przypominały ludzi. Zabicie ich i kradzież ich pożywienia była konieczna, lecz mimo to Sherkaner czuł się tak, jakby dokonywali bezwzględnego morderstwa, a nie polowali.
Praca ta zajęła im kolejną godzinę i zużyła prawie całe egzotermy, jakie mieli jeszcze do dyspozycji. Wspięli się jeszcze raz na powierzchnię, by ponownie zasłonić wejście barierą z pajęczyny. Kończyny Underhilla zesztywniały w kilku stawach, nie czuł też czubków lewych rąk. Ich skafandry wiele przeszły w ciągu ostatnich kilku godzin, były podziurawione i powycierane. Niektóre ze sztucznych stawów w skafandrze Amber spłonęły od zbyt częstych kontaktów ze śniegiem powietrznym i egzotermami. Musiała pogodzić się z tym, że po przebudzeniu straci prawdopodobnie kilka rąk. Mimo to wszyscy troje stali jeszcze przez chwilę w bezruchu.
Wreszcie Amber powiedziała:
— Chyba możemy uznać to za sukces, prawda?
Głos Unnerby’ego był silny i zdecydowany.
— Tak. Dobrze wiecie, że Gil powiedziałby to samo.
Złączyli się na chwilę w uścisku, odtwarzając niemal dokładnie Troje Sięgających po Akord.
Amberdon Nizhnimor wycofała się przez skalną szparę. Kiedy szła w dół, z pajęczyny wytrysnęła błyszcząca, zielona mgła. Po dotarciu do dna Amber miała zapuścić egzotermy do sadzawek. Potem wszyscy zanurzą się w lodowato zimnej wodzie. Jeśli otworzą szeroko skafandry, być może uda im się zamarznąć jednocześnie na całym ciele. W tej kwestii nie mogli już niczego zmienić czy poprawić.
— Spójrz na to ostatni raz, Sherkaner. To twoje dzieło. — Z głosu Unnerby’ego zniknęła niezachwiana pewność. Amber Nizhnimor była żołnierzem; Unnerby wypełnił już wobec niej swoje obowiązki. Teraz jakby stracił ducha, czuł takie zmęczenie, że niemal szorował brzuchem po śniegu powietrznym.
Underhill rozejrzał się dokoła. Stali kilkaset stóp nad poziomem tieferskiego magazynu. Zorza polarna przygasła; wędrujące światła, podniebne błyski — wszystko to zniknęło. W nikłym blasku słońca magazyn wyglądał jak pole czerni pośród obsypanego gwiazdami nieba. Nie był to jednak cień, lecz sproszkowana farba, którą rozpylili niemal na całej powierzchni magazynu.
— Taka niewielka rzecz — powiedział Unnerby. — Kilkaset funtów czarnej farby. Naprawdę myślisz, że to zadziała?
— O tak. Pierwsze godziny Nowego Słońca to prawdziwe piekło. Ten czarny proszek będzie chłonął temperaturę jak gąbka wodę. Wiesz, co się dzieje w takim żarze. — Właściwie sierżant Unnerby osobiście przeprowadzał te testy. Sto razy oświetlał blaskiem rozpalonego słońca zabarwiony na czarno metal; po kilku minutach metal roztapiał się jak wosk, tłoki łączyły się z cylindrami, łożyska z tulejami, koła z szynami. Wojska nieprzyjaciela będą musiały wycofać się pod ziemię i uznać swój najważniejszy magazyn na linii frontu za stracony.
— To pierwszy i ostatni raz, kiedy twoje sztuczki przyniosą jakiś efekt, Sherkaner. Kilka zapór, jedno pole minowe, a już byłoby po nas.
— Jasne. Ale zmienią się też inne rzeczy. To ostatnia Ciemność, którą pajęczość prześpi pod ziemią. Następnym razem nie będzie to tylko czwórka koberów w skafandrach. Cała cywilizacja pozostanie na zewnątrz.
Skolonizujemy Ciemność, Hrunkner.
Unnerby roześmiał się, nie traktując poważnie jego słów. Gestem nakazał Underhillowi, by wszedł do skalnej szczeliny ukrytej poniżej otchłani.
Choć sierżant był okropnie zmęczony, ostatni schodził do kryjówki i zamykał ostatnie bariery.
Sherkaner jeszcze raz spojrzał na szarą ziemię i pozostałości niesamowitej zorzy polarnej na niebie. Tak daleko, tak blisko, tak wiele dróg doprzebycia, tak wiele rzeczy do odkrycia.
Dzieciństwo Ezra Vinha praktycznie wolne było od jakichkolwiek zagrożeń. Tylko raz jego życie znalazło się w prawdziwym niebezpieczeństwie, a był to wyjątkowo głupi wypadek.
Nawet według standardów Queng Ho Rodzina Vinh.23 była wyjątkowo liczna. Członkowie niektórych gałęzi Rodziny nie widzieli się przez tysiące lat. Vinh.23.4 i Vinh.23.4.1 żyły niemal na całym obszarze Ludzkiej Przestrzeni, pomnażając własne majątki i powiększając strefy wpływów.
Być może nie należało dążyć do zjednoczenia po tak długim czasie — tyle że szczęśliwy przypadek sprowadził wielu członków wszystkich trzech gałęzi do Starej Kielle, i to dokładnie w tym samym czasie. Spędzili tam więc kilka lat, budując przestrzenie mieszkalne, które większość cywilizacji nazwałaby pałacami, i próbując ustalić, co zostało z ich wspólnej przeszłości. Vinh.23.4.1 była konsensualną demarchią. Nie miało to wpływu na ich kontakty handlowe, ale ciotka Filia była oburzona. „Nikt nie odbierze mi mojej własności przez głosowanie”, powtarzała bez końca. Vinh.23.4 wydawała się znacznie bliższa tym gałęziom, które znali rodzice Ezra, choć mało kto rozumiał ich dialekt nese. Rodzina 23.4 nie próbowała nawet wiernie naśladować standardów Sieci. Lecz standardy owe były bardzo ważne — ważniejsze nawet od czarnych list. Skafandry dzieci wybierających się na piknik sprawdzał najpierw ktoś z dorosłych, a potem jeszcze automat; nikt nie spodziewał się jednak, że „sekundy atmosferyczne” znaczyły dla ciebie coś innego niż dla twego kuzyna. Ezr wspinał się po małej skale krążącej wokół asteroidy, na której urządzono piknik; bawił się bez końca, uradowany faktem, że to on porusza swój mały świat, a nie na odwrót.
Kiedy jednak skończyło mu się powietrze, jego współtowarzysze znaleźli już własne światy w obłoku skalnym. Automat nadzorujący zignorował sygnały alarmowe jego skafandra, a Ezr omal się nie udusił.
Potem pamiętał tylko, że obudził się w nowym, specjalnie dlań wybudowanym mieszkaniu. Jeszcze przez długie Ksekundy traktowany był jak król.
Ezr Vinh zawsze budził się z hibernacji w doskonałym nastroju. Oczywiście, nie omijały go towarzyszące temu dolegliwości, dezorientacja i fizyczny dyskomfort, lecz wspomnienia z dzieciństwa dawały mu pewność, że gdziekolwiek się znajdzie, wszystko będzie dobrze.
Początkowo i to przebudzenie nie różniło się niczym od innych, może było tylko odrobinę łagodniejsze. Leżał w ciążeniu bliskim zeru, w ciepłym, wygodnym łóżku. Odnosił wrażenie, że przebywa w dużej przestrzeni, sufit znajdował się tak wysoko. Na ścianie za łóżkiem widniał jakiś obraz… pejzaż oddany w najdrobniejszych szczegółach, niemal jak zdjęcie. Trixia nie cierpiała tych obrazów. Ta myśl przebiła się ponad inne, nadała jakiś kontekst jego przebudzeniu. Trixia. Triland. Misja na gwiazdę OnOff. I nie było to pierwsze przebudzenie w tym miejscu. Spotkało ich coś bardzo niedobrego, zasadzka Emergentów. Jak zdołali to wygrać?
Jakie były jego ostatnie myśli, ostatnie wspomnienia przed zaśnięciem?
Ciemność w uszkodzonym ładowniku. Okręt flagowy Parka zniszczony. Trixia…
— Zdaje się, że to go wreszcie obudziło, grupmistrzu. — Głos kobiety.
Niemal wbrew sobie odwrócił głowę w stronę głosu. Przy jego łóżku siedziała Annę Reynolt, a obok niej Tomas Nau.
— Ach, kadecie Vinh, miło mi znów powitać pana wśród żywych. — Uśmiech Naua był zatroskany i poważny.
Dopiero po kilku próbach Ezr zdołał wydobyć z siebie jakieś artykułowane dźwięki.
— Ssso… Co się dzieje? Gdzie ja jestem?
— Znajduje się pan w mojej rezydencji. Minęło jakieś osiem dni, odkąd wasza flota próbowała zniszczyć nasze okręty.
— Hę? — My zaatakowaliśmy was?
Nau przekrzywił głowę, jakby zaintrygowany reakcją Vinha.
— Chciałem tu być, kiedy się pan przebudzi. Dyrektor Reynolt zapozna pana ze wszystkimi szczegółami, ale ja chciałem zapewnić pana o moim poparciu. Mianuję pana zarządcą floty Queng Ho, to znaczy tego, co z niej jeszcze zostało. — Wstał i delikatnie poklepał Vinha po ramieniu.
Vinh odprowadził go spojrzeniem do drzwi. Zarządca floty?
Reynolt przyniosła Vinhowi książkę okien z ogromną ilością faktów.
Wszystkie nie mogły być kłamstwami… Zginęło tysiąc czterystu Queng Ho, prawie połowa całej załogi. Cztery z siedmiu okrętów Queng Ho zostały zniszczone. Napędy na pozostałych trzech nie działały. Większość mniejszych pojazdów uległa zniszczeniu lub została poważnie uszkodzona. Ludzie Naua oczyszczali właśnie orbitę z niebezpiecznych pozostałości po bitwie. Naprawdę zamierzali kontynuować „wspólną operację”.
Rudy i substancje lotne podniesione z Arachny miały wspomóc budowę pomieszczeń mieszkalnych, które Emergenci wznosili w punkcie LI układu planeta/słońce.
Reynolt pozwoliła mu też przejrzeć listę załogi. Zginęli wszyscy obecni na pokładzie „Phama Nuwena”, łącznie z kapitanem Parkiem i kilkoma członkami Komisji. Większość ludzi na ocalałych statkach nadal żyła, lecz starsi przebywali w stanie hibernacji.
Zniknął wreszcie przeraźliwy ból głowy, jakiego Ezr doświadczył podczas ostatnich chwil przed zaśnięciem. Jak powiedziała mu Reynolt, był to efekt „niefortunnego zakażenia”. Lecz tylko sztucznie wywołana choroba mogła dotknąć wszystkich w tej samej chwili, i to tak dogodnej dla Emergentów. Ich kłamstwa były bezczelną wymówką. Planowali zasadzkę od samego początku i doprowadzili ją do samego końca.
Annę Reynolt przynajmniej nie uśmiechała się grzecznie, kiedy wypowiadała te kłamstwa. Właściwie nie uśmiechała się prawie wcale. Dyrektor zasobów ludzkich Annę Reynolt. Zabawne, że nawet Trixia nie domyśliła się od razu, co może znaczyć ten tytuł. Początkowo Ezr myślał, że Reynolt walczy ze słusznym poczuciem winy; prawie nigdy nie patrzyła mu prosto w oczy. Wkrótce jednak zrozumiał, że jego twarz nie była dla niej bardziej interesująca niż którykolwiek z mebli znajdujących się w pokoju. Nie postrzegała go jako osoby; i zupełnie nie przejmowała się setkami ofiar.
Ezr czytał raporty w ciszy, nie okazując żadnych emocji, nie kwitując najmniejszym grymasem informacji, że Sum Dotran nie żyje. Na liściezmarłych nie było nazwiska Trixii. Wreszcie dotarł do listy ocalałych i ich obecnej kondycji. Prawie trzysta osób znajdowało się w pomieszczeniach mieszkalnych Queng Ho, także przesuniętych do punktu LI. Ezr przebiegał wzrokiem kolejne nazwiska; sami juniorzy, praktycznie żadnych naukowców i ludzi z Trilandu. Nie było tu też Trixii Bonsol. Zajrzał na następne strony… Jeszcze jedna lista. Trixia! Było tam jej nazwisko, umieszczone nawet pod nagłówkiem: „Dział Lingwistyki”.
Ezr podniósł wzrok znad książki, starał się przemawiać obojętnym tonem.
— Co oznacza ta, hm… ikonka, przy niektórych nazwiskach? — Przynazwisku Trixii.
— Fiksat.
— A cóż to znaczy? — Tym razem w jego głosie pojawiła się nuta zniecierpliwienia.
— Nadal pozostają pod opieką lekarską. Nie wszyscy tak łatwo wrócili do zdrowia jak pan. — Jej spojrzenie było twarde i beznamiętne.
Nazajutrz znów odwiedził go Nau.
— Czas przedstawić pana nowym podwładnym — powiedział. Przepłynęli przez długi, prosty korytarz do śluzy pojazdowej. To pomieszczenie nie było salą bankietową. Ezr czuł lekkie ciążenie, jakby śluza znajdowała się na małej asteroidzie. Taksówka za śluzą była znacznie większa od tych, które przywieźli ze sobą Queng Ho. W jej wnętrzu panował prymitywny, barokowy przepych. Przez środek ciągnęły się niskie stoły, automatyczny bar działał we wszystkich kierunkach. Większą część ścian zajmowały szerokie naturalne okna. Nau dał mu chwilę, by zapoznał się z widokiem.
Taksówka wznosiła się pośród szkieletu budowli mieszkalnej osadzonej na twardym gruncie. Konstrukcja nie była jeszcze kompletna, ale wydawała się równie duża jak kwatery Queng Ho. Teraz lecieli już ponad nią. Grunt oddalał się, zaokrąglał, odsłaniając wielkie krągłości, niczym brzuchy połączonych ze sobą lewiatanów. Były to diamentowe góry zebrane w jedną całość. Co dziwne, powierzchni owych bloków nie znaczyły żadne kratery, choć wydawały się równie szare i ponure jak zwykłe asteroidy. Tu i ówdzie słaby blask słońca odsłaniał miejsca, w których grafitowa gładź została naruszona, czerwone światło zamieniało się wtedy w maleńką tęczę.
Pomiędzy dwiema spośród tych gór ciągnęło się blade pole śniegu, kanciasta mieszanka świeżo wyciętych bloków lodu i skał; musiały to być fragmenty oceanu i skalnego podłoża, które podnieśli z Arachny. Taksówka wzleciała jeszcze wyżej. Zza krawędzi gór wyłoniły się sylwetki okrętów.
Statki te miały ponad sześćset metrów, przy ogromnym masywie skalnym wyglądały jednak jak karły. Leżały w bezruchu, przycumowane bardzo blisko siebie, niczym odpadki ściśnięte w śmietniku. Ezr policzył je szybko, oszacował w myślach to, czego nie mógł dojrzeć.
— Więc sprowadziliście wszystko tutaj, do LI? Naprawdę chcecie się tu zaczaić?
Nau skinął głową.
— Obawiam się, że tak. Nie będę niczego ukrywał. Walka kosztowała nas wszystkich bardzo wiele. Mamy dość środków na powrót do domu, mu sielibyśmy jednak powrócić z pustymi rękami. Zamiast tego możemy po prostu współpracować… Stąd, z LI, możemy bezpiecznie obserwować Pająki. Jeśli rzeczywiście wchodzą właśnie w Erę Informacji, być może uda się wykorzystać ich zasoby i odbudujemy nasz potencjał. Tak czy inaczej zapewne zrealizujemy większość celów, które przed nami postawiono.
Hm. Mieli więc przyczaić się i czekać, aż ich Klienci dojrzeją. Była to strategia, którą Queng Ho stosowali już przy kilku okazjach. Czasami nawet się opłacała.
— To nie będzie łatwe.
— Może dla was — przemówił jakiś głos za plecami Ezra. — Ale Emergentom tam dobrze się żyje, mały człowieku. Zapamiętaj to sobie. — Vinh rozpoznawał ten głos, to on właśnie protestował przeciwko zasadzce Queng Ho, nawet gdy Emergenci zaczęli ich już zabijać. Ritser Brughel. Ezr odwrócił się do niego. Wielki, jasnowłosy mężczyzna szczerzył do niego zęby. Bez zbędnych niedomówień. — 1 zawsze gramy tak, by wygrywać.
Pająki też się o tym przekonają. — Nie tak dawno Ezr Vinh spędził wieczór, siedząc obok tego człowieka, słuchając, jak ten poucza Phama Trinli. Blondyn był nudziarzem i brutalem, ale wtedy nie miało to dla niego znaczenia.
Vinh przeniósł spojrzenie na Annę Reynolt. Ta uważnie przysłuchiwała się ich rozmowie. Fizycznie Reynolt i Brughel mogliby być rodzeństwem.
W blond włosach Brughla pojawiały się nawet rude kosmyki. Na tym jednak podobieństwo się kończyło. Choć przykry w obejściu, Brughel nie skrywał swych uczuć, zresztą zapewne nie umiałby tego robić. Jedyną emocją, jaką Ezr dostrzegł do tej pory na twarzy Reynolt, było zniecierpliwienie. Teraz przyglądała im się tak, jak entomolog mógłby się przyglądać owadom w ziemi ogrodu.
— Ale nie martw się, mały Handlarzu. Wasze kwatery są dobrze ukryte. — Brughel wskazał na największe okno. Widniała tam zielona plamka, niewiele większa od otaczających ją gwiazd. Były to pomieszczenia mieszkalne Queng Ho. — Zaparkowaliśmy je na ośmiodniowej orbicie głównej tych skał.
Tomas Nau uniósł grzecznie rękę, jakby prosząc o głos. Brughel zamilkł.
— Mamy tylko chwilę, panie Vinh. Wiem, że Annę Reynolt przedstawiła już panu ogólną sytuację, chciałbym jednak mieć pewność, że rozumie pan swe nowe obowiązki. — Zrobił coś ze swoim mankietem, a obraz kwater Queng Ho urósł na ekranie. Vinh przełknął z trudem ślinę; zabawne, były to tylko tymczasowe pomieszczenia mieszkalne, nie miały więcej niż sto metrów długości. Przesuwał spojrzeniem po wielkim, okrągłym cielsku. Mieszkał tam zaledwie jakieś dwie Msekundy, przeklinał setki razy ciasnotę i niewyszukane warunki. Lecz teraz był to jedyny dom, ja ki mu pozostał; w środku żyło wielu spośród jego ocalałych przyjaciół.
Tymczasowa kwatera stanowi łatwy cel. Jednak wszystkie komory były wypełnione powietrzem, nie dostrzegał też żadnych śladów reperacji. Kapitan Park umieścił balon z dala od okrętów, a Tomas Nau go oszczędził…
— Więc pańska nowa pozycja niesie ze sobą ogromną odpowiedzialność.
Jako mój zarządca floty będzie pan miał władzę porównywalną do tej, którą sprawował zmarły kapitan Park. Zawsze może pan liczyć na moje wsparcie; dopilnuję, by moi ludzie także to zrozumieli. — Posłał spojrzenie Ritserowi Brughlowi. — Proszę jednak pamiętać; powodzenie naszej misji, a nawet przetrwanie, zależy teraz od naszej współpracy.
Ezr wiedział, że jeśli chodzi o kierowanie ludźmi, nie jest szczególnie bystry. Powinien od razu się domyślić, do czego zmierza Nau. Uczył się nawet takich rzeczy w szkole. Kiedy dolecieli do tymczasowych kwater, Nau wygłosił krótkie i obłudne przemówienie, w którym przedstawił Vinha jako nowego „zarządcę floty Queng Ho”. Podkreślał szczególnie fakt, że Vinh jest najstarszym spośród obecnych członków rodziny, do której należy część floty. Dwa okręty Vinhów wyszły z minionej bitwy niemal nietknięte. Jeśli żył jeszcze jakiś prawowity władca statków Queng Ho, to z pewnością był nim Ezr Vinh. A jeśli wszyscy będą współpracowali z tą prawowitą władzą, to wyjdzie im to tylko na dobre. Potem Ezr musiał wymamrotać kilka słów o tym, jak bardzo cieszy się z powrotu do przyjaciół i jak bardzo liczy na ich pomoc.
W ciągu kilku kolejnych dni zrozumiał, jak sprytnie Nau rozdzielił obowiązek od lojalności. Ezr był w domu, a jakby go tam nie było. Codziennie widział znajome twarze. Benny Wen i Jimmy Diem przeżyli. Ezr znał Benny’ego, kiedy obaj mieli jeszcze po sześć lat; teraz zachowywali się jak obcy sobie ludzie, uprzejmi, lecz obcy.
Któregoś dnia, bardziej dzięki uśmiechowi losu niż planowaniu, Ezr natknął się na Benny’ego przy śluzach taksówek. Ezr był sam. Jego emergenccy asystenci zostawiali mu coraz więcej swobody. Ufali mu? Był na podsłuchu? Nie wyobrażali sobie, by mógł im w jakikolwiek sposób zaszkodzić? Wszystkie te możliwości nie były dlań przyjemne, lecz cieszył się, że wreszcie jest sam.
Benny wraz z małą grupą Queng Ho znajdował się pod najdalej wysuniętą ścianą balonu. W pobliżu śluz ścian nie pokrywała zewnętrzna powłoka; co jakiś czas rozpalał je blask przelatujących taksówek. Załoga Benny’ego, rozsypana po całej ścianie, pracowała nad węzłami automatyki zbliżeniowej. Ich emergencki szef znajdował się po drugiej stronie pomieszczenia.
Ezr wypłynął z tunelu, dojrzał Benny’ego Wena i odbił się od ściany, ruszając w jego stronę.
Wen podniósł nań wzrok i uprzejmie skinął głową.
— Zarządco floty. — Ezr powinien już przyzwyczaić się do tego powitania, nadal jednak odbierał je jak policzek.
— Cześć, Benny. J-jak leci?
Wen zerknął szybko w stronę swego emergenckiego zwierzchnika.
Facet wyraźnie różnił się od pozostałych, jego szare ubranie nie pasowało zupełnie do luźnych, kolorowych strojów większości Queng Ho. Rozmawiał głośno z trzema członkami załogi,-odległość zniekształcała jednak jego słowa i czyniła je niezrozumiałymi. Benny powrócił spojrzeniem do Ezra i wzruszył ramionami.
— Och, nie najgorzej. Wiesz, co tutaj robimy?
— Wymieniacie wejścia komunikacyjne. — Jednym z pierwszych posunięć Emergentów była konfiskata wszystkich wyświetlaczy okularowych.
Wyświetlacze i związane z nimi urządzenia elektroniczne były klasycznym narzędziem wolności.
Wen roześmiał się cicho, ponownie zerkając na emergenckiego szefa.
— Zgadłeś, staruszku. Widzisz, nasi nowi… pracodawcy… mają pewien problem. Potrzebują naszych statków. Potrzebują naszego sprzętu. Ale nic nie będzie działało bez naszej automatyki. A jakże oni mogą jej za ufać? — We wszystkie bardziej skomplikowane maszyny wbudowano urządzenia sterujące. Oczywiście urządzenia te tworzyły większą całość, połączone były niewidzialną pajęczyną lokalnej sieci floty, która umożliwiała im konsekwentne i logiczne działanie.
Oprogramowanie tego systemu tworzone było i doskonalone przez tysiąclecia. Gdyby je zniszczyć, flota Queng Ho stałaby się bezużyteczną kupą metalu. Lecz jak okupant mógł zaufać czemuś, co jego przeciwnik budował przez stulecia? W większości podobnych sytuacji sprzęt przegranego był po prostu niszczony. Lecz tutaj, jak sam przyznał Tomas Nau, zwycięzcy potrzebowali wszelkich dostępnych środków i nie mogli pozwolić sobie na podobny luksus.
— Ich ekipy też przeglądają wszystkie punkty węzłowe. Nie tylko tutaj, ale na wszystkich naszych statkach. Wymieniają je jeden po drugim.
— Nie mogą wymienić wszystkiego. — Mam nadzieję. Najgorsze tyranie powstawały tam, gdzie rząd przestrajał wszystkie punkty węzłowe, wszystkie łącza, dostosowując do własnej logiki.
— Zdziwiłbyś się, gdybyś zobaczył, co wymieniają. Widziałem ich przy pracy. Ich technicy komputerowi są… dziwni. Znaleźli w systemie rzeczy, o których nie miałem pojęcia. — Benny wzruszył ramionami. — Ale masz rację, nie ruszają najniższego poziomu. Ograniczają głównie logikę 1/0. Dostajemy za to całkiem nowe interfejsy. — Twarz Benny’ego wykrzywiła się w lekkim uśmiechu. Wyciągnął z pasa czarny, podłużny przedmiot z plastiku.
Jakaś klawiatura. — Na razie będziemy używać tylko tego.
— Boże, przecież to jest prymitywne.
— Proste, nie prymitywne. Myślę, że to tylko rezerwa. — Benny znów zerknął w stronę swojego szefa. — Istotne jest to, że Emergenci znają ten sprzęt lepiej od nas. Jeśli tylko spróbujemy coś z tym zrobić, w Sieci zaraz podniesie się alarm. Praktycznie mogą nadzorować wszystko, co robimy. — Benny spojrzał na czarny przedmiot, ujął go mocniej w dłoń. Benny był kadetem, podobnie jak Ezr. Nie znał się na technice lepiej od niego, ale zawsze miał nosa do sprytnych układów. — To dziwne. Technologia Emergentów, przynajmniej ta, którą widzieliśmy, wydaje się całkiem prosta. A jednak oni naprawdę chcą wszystko monitorować. W ich automatyce jest coś, czego nie rozumiemy. — Benny mówił bardziej do siebie niż do Ezra.
Na ścianie za jego plecami rozrastała się plama światła, przesuwała powoli na bok. Jakaś taksówka zbliżała się do doku. Światło przemknęło po krągłości ściany, a sekundę później dobiegł ich uszu stłumiony trzask.
Tkanina wokół cylindra doku zafalowała lekko. Włączyły się pompy śluzy.
Tutaj ich wycie było głośniejsze niż w samym doku. Ezr zawahał się na moment. Hałas mógł zagłuszyć ich rozmowę. Tak, ale każda pluskwa lepiejsłyszy przez huk rakiety niż my. Nie zniżył więc głosu do konspiracyjnego szeptu, lecz przemawiał głośno, jakby chciał przekrzyczeć huk pomp.
— Benny, wiele się wydarzyło. Chciałbym, żebyś wiedział, że ja się nie zmieniłem. Nie jestem… — Nie jestem zdrajcą, do diabla!
Przez moment twarz Benny’ego pozostawała nieprzenikniona… a potem nagle rozciągnęła się w uśmiechu.
— Wiem, Ezr. Wiem.
Benny prowadził go w stronę pozostałych członków załogi.
— Pokażę ci jeszcze inne rzeczy, którymi się zajmujemy.
Ezr przyglądał się wszystkiemu, co pokazywał mu Benny, słuchał uważnie, kiedy ten opisywał zmiany wprowadzane przez Emergentow w protokołach połączeń. I nagle zrozumiał nieco lepiej tę grę. Wróg naspotrzebuje, chce, byśmy pracowali dla niego jeszcze przez lata. Możemy muwiele przekazać. Nie zabiją nas, bo potrzebują informacji, które pozwolą imdokończyć zadanie. Nie zabiją nas, bo sami musieliby się domyślić, jak działają te wszystkie urządzenia.
Pompy ucichły. Gdzieś za plastikową ścianą doku z wnętrza pojazdu wysiadali ludzie.
Wen podpłynął do otwartego włazu kanału naprawczego.
— Słyszałem, że chcą tu sprowadzić więcej swoich ludzi.
— Tak, wkrótce przyleci tu czterystu Emergentow, może więcej. — Te kwatery były tylko fragmentami wielkiego balonu, nadmuchanego kilka Msekund wcześniej, po przybyciu floty. Było ich tak wiele, że mogły pomieścić wszystkich członków załogi, zamrożonych na czas przelotu z Trilandu, czyli trzy tysiące ludzi. Teraz mieszkało ich tutaj tylko trzystu.
Benny uniósł lekko brwi.
— Myślałem, że mają własne kwatery, lepsze od naszych.
— Ja… — Byli już bardzo blisko emergenckiego szefa grupy. Ale to niejest konspiracja. Na Boga Handlu, możemy chyba rozmawiać o naszej pracy.
— Myślę, że stracili więcej, niż chcą przyznać. — Myślę, że bardzo niewiele brakowało, a to my byśmy wygrali tę bitwę, choć daliśmy się wciągnąć w zasadzkę i powalili nas tą swoją chorobą.
Benny skinął głową, a Ezr domyślił się, że wiedział o tym już wcześniej.
— I tak zostanie nam jeszcze sporo przestrzeni. Tomas Nau zastanawia się, czy nie obudzić więcej naszych ludzi, może kilku oficerów. — Oczy wiście seniorzy stanowili większe zagrożenie dla Emergentow, jeśli jednak ci chcieli naprawdę efektywnej współpracy… Niestety, grupmistrz był znacznie bardziej tajemniczy, gdy Ezr pytał go o „fiksatów”. Trixia.
— Och? — odparł Benny obojętnym tonem, lecz jego spojrzenie nagle się wyostrzyło. Odwrócił wzrok. — To wiele by zmieniło, szczególnie dla niektórych z nas… na przykład dla tej małej damy, która tutaj pracuje. — Wsunął głowę do kanału i krzyknął: — Hej, Qiwi, skończyłaś już?
Qiwi? Ezr widział ją tylko raz czy dwa, odkąd powrócił do kwater, dość, by przekonać się, że nie jest ranna ani uwięziona. Dziewczynka jednak częściej niż inni przebywała na zewnątrz albo w towarzystwie Emergentow.
Może uważali, że jest zbyt młoda, by stanowiła jakieś zagrożenie. Po chwili zza włazu wynurzyła się drobna figurka w kolorowym kombinezonie.
— Tak, tak, skończyłam już. Zamknęłam wszystkie zabezpieczenia…
— Zobaczyła Vinha. — Cześć, Ezr! — Choć raz Qiwi nie próbowała mu dokuczyć. Skinęła tylko głową i uśmiechnęła się. Może po prostu dorastała. Jeśli tak, była to wyjątkowo bolesna droga dorastania. — Zamknęłam je przy wszystkich śluzach, bez problemu. Zastanawiam się tylko, dlaczego ci kolesie nie używają szyfrów. — Uśmiechała się, lecz miała podkrążone, zmęczone oczy. Ezr widział takie twarze tylko u starszych ludzi. Qiwi stała w zrelaksowanej pozie nieważkości, z jedną nogą wsuniętą pod uchwyt na ścianie. Trzymała jednak ręce wzdłuż tułowia, obejmując dłońmi łokcie.
Ekspansywny, nieznośny i niestrudzony potwór sprzed bitwy zniknął.
Ojciec Qiwi nadal nie otrząsnął się z choroby, jak Trixia. Jak Trixia, mógł się już nigdy nie obudzić. A Kira Pen Lisolet była starszym obrońcą.
Dziewczyna opowiadała dalej o swojej pracy w kanale. Była naprawdę dobrze wykwalifikowana. Inne dzieci miały zabawki, gry i kolegów; domem Qiwi był niemal zupełnie pusty okręt, zawieszony między gwiazdami. Pozostawiona samej sobie, wiele się uczyła i była niemal specjalistką w kilku dziedzinach.
Miała kilka pomysłów na to, jak zaoszczędzić czas przy przeciąganiu nowych kabli, czego domagali się Emergenci. Benny kiwał głową, robił notatki.
Potem Qiwi zmieniła temat.
— Słyszałam, że będziemy mieli nowych ludzi w kwaterach.
— Tak…
— Kogo? Kogo?
— Emergentów. A potem trochę naszych.
Jej twarz rozpromieniła się na moment, potem z ogromnym trudem powściągnęła swój entuzjazm.
— Byłam w Hammerfest. Grupmistrz Nau chciał, żebym sprawdziła sprzęt hibernacyjny, zanim przeniosą go na „Daleki skarb”. Ja… widziałam mamę, Ezr. Widziałam jej twarz przez szybę. Widziałam, jak oddycha.
— Nie martw się, moje dziecko — przemówił łagodnie Benny. — Będziemy… Niedługo na pewno spotkasz się z mamą i tatą.
— Wiem. To samo mówił mi grupmistrz Nau.
Ezr widział nadzieję w jej oczach. Więc Nau składał jej łatwe obietnice, robił nadzieje, które dla biednej Qiwi stawały się treścią życia. Być może nawet niektóre z tych obietnic były prawdziwe. Może w końcu wyleczą jej ojca z tej przeklętej choroby wojennej. Lecz obrońca taki jak Kira Pen Lisolet byłby ogromnie niebezpieczny dla każdego tyrana. Jeśli nie przygotują jakiejś kontrzasadzki, sen Kiry Lisolet może okazać się bardzo, bardzo długi… Jeśli nie przygotują kontrzasadzki. Zerknął ukradkiem na Benny’ego. Jego przyjaciel znów przybrał obojętny, nieprzenikniony wyraz twarzy. Nagle Ezr zrozumiał, że w kwaterach działa jednak jakaś konspiracja. Najpóźniej za kilka Msekund niektórzy spośród Queng Ho ruszą do akcji.
Mogę pomóc; wiem, że mogę. Wszystkie oficjalne rozkazy Emergentów musiały przejść przez Ezra Vinha. Mógł działać w samym sercu wroga…
Pozostawał jednak pod ścisłą obserwacją, nawet jeśli Tomas Nau w rzeczywistości nie miał dlań ani odrobiny szacunku. Na moment ogarnęła go wściekłość. Benny wiedział, że nie jest zdrajcą — lecz on nie mógł w żaden sposób pomóc spiskowcom, nie wydając ich tym samym w ręce wroga.
Kwatery Queng Ho przetrwały bitwę bez najmniejszej szkody. Zniszczeniu uległa część oprogramowania, Emergenci okaleczyli miejscową sieć, choć wcześniej przejrzeli dokładnie zawartość baz danych.
To, co pozostało, wystarczyło w zupełności do rutynowych operacji.
Co kilka dni do kwater przybywała grupa nowych mieszkańców. W większości byli to Emergenci, obudzono jednak także kilku niższych stopniem Queng Ho. Zarówno nowi Emergenci, jak i Queng Ho wyglądali niczym ofiary jakiegoś kataklizmu, przed którym musieli uciekać w panice. Nie dało się ukryć ogromnych strat, jakie ponieśli Emergenci w sprzęcie i ludziach. Może Trixia już nie żyje. „Fiksatów” przetrzymywano w nowych kwaterach Emergentów, Hammerfest. Nikt jednak jeszcze ich nie widział.
Tymczasem warunki w pomieszczeniach mieszkalnych Queng Ho stopniowo się pogarszały. Przebywała w nich zaledwie jednak trzecia docelowej liczby mieszkańców, lecz mimo to systemy zawodziły. Po części była to wina okaleczonej matematyki, po części zaś fakt — a był to subtelny efekt — że ludzie nie wykonywali właściwie swej pracy. Queng Ho nie kwapili się pomagać Emergentom, którzy nie umieli poradzić sobie z systemami podtrzymywania życia. Szczęśliwie dla konspiratorów Qiwi spędzała większość czasu poza kwaterami. Ezr wiedział, że natychmiast odkryłaby prawdziwą przyczynę tego bałaganu. Jego wkładem w spisek było milczenie, ignorowanie tego, co działo się dokoła. Dokonywał drobnych napraw, reagował tylko w oczywistych sytuacjach i zastanawiał się, co właściwie knują jego przyjaciele.
Kwatery zaczynały śmierdzieć. Ezr i jego emergenccy pomocnicy wybrali się do bakterium w samym centrum budynku mieszkalnego, miejsca, gdzie kadet Vinh spędził tak wiele Ksekund… kiedyś. Oddałby wszystko, by pracować tutaj całymi latami, gdyby tylko mogło to przywrócić do życia kapitana Parka i pozostałych.
Smród panujący w bakterium gorszy był nawet od tego, który wywołał niegdyś w szkolnym laboratorium, źle wykonawszy zadanie. Ściany pokrywała lepka, czarna maź. Poruszała się lekko w podmuchu wentylatorów, niczym stare, zepsute mięso. Ciret i Marli od razu zwymiotowali, jeden do wnętrza swego respiratora.
— Pfe! — wykrztusił Marli. — Nie wytrzymam tu. Zaczekamy na ciebie na zewnątrz.
Pospiesznie opuścili bakterium. Ezr został sam. Stał przez chwilę w bezruchu, zrozumiawszy nagle, że jeśli mógł gdziekolwiek przebywać w zupełnej samotności, to właśnie w tym miejscu!
Kiedy zaczął badać przyczyny zanieczyszczenia, z warstwy brudu wyłoniła się postać w pokrytym mazią skafandrze i z respiratorem na twarzy.
Uniosła rękę, prosząc o ciszę, a potem przesunęła wykrywaczem podsłuchu wzdłuż ciała Vinha.
— Mhm… Jesteś czysty — rozległ się przytłumiony głos. — Może po pro stu ci ufają.
Był to Jimmy Diem. Ezr omal go nie uściskał, zapomniawszy o śmierdzącej mazi. Wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu spiskowcy znaleźli sposób, by z nim porozmawiać. W głosie Diema nie było jednak radosnej ulgi. Jego oczy kryły się za okularami maski, ale postawa zdradzała napięcie.
— Dlaczego im się podlizujesz, Vinh?
— Wcale nie, tylko gram na zwłokę!
— Tak właśnie… przypuszczali niektórzy z nas. Ale Nau obstawił cię swoimi ludźmi, musimy chodzić do ciebie z każdym problemem jak dzieci. Naprawdę myślisz, że rządzisz tym, co z nas zostało?
Był to argument, którego Nau już niejednokrotnie używał w kontaktach z Ezrem.
— Nie! Może oni myślą, że mnie kupili, ale… Na Boga Handlu, czy nie byłem dobrym członkiem załogi?
Stłumiony chichot. Ramiona Diema jakby nieco się rozluźniły.
— Tak, byłeś marzycielem, który nie zawsze potrafił się skupić na tym, co trzeba… — przygana, którą słyszał już niejednokrotnie, lecz teraz wypowiedziana z sympatią — ale nie jesteś głupi i nigdy nie próbowałeś korzystać ze swoich koneksji… No dobrze, kadecie, witaj na pokładzie.
Była to najbardziej radosna promocja, jaką Ezr Vinh kiedykolwiek otrzymał. Powstrzymał setki pytań, które cisnęły mu się na usta; większość wymagała odpowiedzi, których nie powinien znać. Lecz zostało to jedno, o Trixię…
Diem już mówił do niego:
— Mam dla ciebie kilka kodów, które musisz zapamiętać, ale i tak będziemy musieli znów się spotkać. Więc smród trochę przygaśnie, ale na dal pozostanie problemem. Będziesz miał mnóstwo okazji, żeby ponownie tutaj zejść. Na razie kilka ogólnych spraw; musimy wydostać się na zewnątrz.
Vinh pomyślał o „Dalekim skarbie” i obrońcach Queng Ho uśpionych na jego pokładzie. A może na statkach Queng Ho znajdowała się jakaś broń zamknięta w tajnych skrytkach.
— Hm… Trzeba będzie wykonać kilka projektów naprawczych na zewnątrz, i to takich, na których tylko my się znamy.
— Wiem. Najważniejsze, żeby umieścić w załogach odpowiednich ludzi i przyporządkować ich do odpowiednich zadań. Podam ci kilka nazwisk.
— Dobrze.
— Następna sprawa. Chcemy dowiedzieć się jak najwięcej o „fiksatach”. Gdzie się ich właściwie przetrzymuje? Czy można ich szybko przenieść?
— Staram się czegoś o nich dowiedzieć. — Bardziej, niż przypuszczasz,dowódco. — Reynolt twierdzi, że żyją i że zatrzymano już postępy choroby.
Pleśń mózgu. Ten przerażający termin nie pochodził z ust Reynolt. Wyrwał się któremuś z Emergentów w obecności Ezra. — Już od dłuższego czasu staram się o pozwolenie na wizytę…
— Tak. Trixia Bonsol, prawda? — Oblepiona mazią dłoń poklepała ramię Vinha ze współczuciem. — Hm, masz więc solidny motyw, by drążyć tę sprawę. Bądź dobrym chłopcem w każdej innej sprawie, ale domagaj się usilnie tego jednego. Wiesz, jakby miała to być wielka przysługa, jakbyś gotów był sprzedać się za to do końca… No dobra. Zabieraj się stąd.
Diem zniknął w całunie śmierdzącej mazi. Vinh zmazał ślady jego palców z rękawa. Kiedy odwracał się do wyjścia, nie czuł już prawie przeraźliwego smrodu. Znów pracował ze swoimi przyjaciółmi. I mieli szansę.
Resztki ekspedycji Queng Ho miały nie tylko swego marionetkowego „zarządcę floty”; Tomas Nau wyznaczył także Komisję Zarządzającą Floty, która miała doradzać i pomagać w kierowaniu flotą. Była to typowa strategia Nau, wciąganie niewinnych ludzi w coś, co na odległość pachniało zdradą. Spotkania komisji, które odbywały się raz na jedną Msekundę, byłyby prawdziwą torturą dla Vinha, gdyby nie jedna rzecz; Jimmy Diem wchodził w skład komisji.
Ezr przyglądał się dziesiątce ludzi zgromadzonych w sali konferencyjnej. Nau wyposażył salę w meble z polerowanego drewna i doskonałe, szerokie okna; wszyscy mieszkańcy kwater wiedzieli, że kapitan Emergentów darzy zarządcę floty i komisję szczególnymi względami. Prócz Qiwi wszyscy członkowie komisji wiedzieli, jak są wykorzystywani. Większość wiedziała, że upłyną jeszcze długie lata, nim Tomas Nau obudzi z hibernacji pozostałych Queng Ho — jeśli w ogóle to zrobi. Niektórzy, jak Jimmy, domyślali się, że Emergenci mogą potajemnie wybudzać oficerów, przesłuchiwać ich i zmuszać do działania na swoją korzyść. Właśnie takie bezwzględne działania zapewniały Emergentom nieustanną przewagę.
W komisji nie było więc żadnych zdrajców. Mimo to nie przedstawiali sobą szczególnie zachęcającego widoku: pięcioro kadetów, trójka młodszych oficerów, czternastolatka i niekompetentny staruszek. No dobrze, prawdę mówiąc, Pham Trinli nie był jeszcze staruszkiem, przynajmniej nie fizycznie. Prawdopodobnie nigdy nie był szczególnie rozgarnięty. Świadectwem jego niekompetencji był zresztą fakt, że jako jedyny wojskowy Queng Ho nie został uśpiony.
A to wszystko czyni ze mnie klauna klaunów. Zarządca floty Vinh Ezr przywołał zgromadzonych do porządku. Można by pomyśleć, że jako zdrajcy i marionetki zechcą przynajmniej skrócić czas trwania tych spotkań do minimum. Lecz nie, przeciągali je przez długie Ksekundy, zastanawiali się długo nad najdrobniejszymi sprawami, przydzielali poszczególne zadania konkretnym ludziom. Mam nadzieję, że nie możesz już tego słuchać Nau,łajdaku.
Pierwszym punktem porządku było zanieczyszczanie bakterium. Ta sprawa została już załatwiona. Do następnego spotkania smród powinien zniknąć. Co prawda w samym bakterium pozostawało jeszcze kilka niekontrolowanych linii genetycznych (dobrze!), lecz nie stanowiły one żadnego zagrożenia. Słuchając raportu, Vinh starał się nie patrzeć na Jimmy’ego Diema. Do tej pory już trzykrotnie spotkał się z nim w bakterium.
Ich rozmowy były krótkie i jednostronne. Rzeczy, które najbardziej interesowały Vinha, były jednocześnie tymi, o których absolutnie nie mógł wiedzieć; ilu Queng Ho należało do spisku? Kto? Czy mieli już jakiś konkretny plan, jak zniszczyć Emergentów, jak uratować zakładników?
Drugi punkt budził już więcej sporów. Emergenci chcieli, by w całej flocie stosowano ich jednostki czasowe.
— Nie rozumiem — mówił Vinh, spoglądając na zatroskane twarze członków komisji. — Emergencka sekunda jest taka sama jak nasza, a reszta to tylko kwestia nazewnictwa. Nasze oprogramowanie bez ustanku odmierza czas według kalendarzy Klientów. — Z pewnością pewne problemy powstawały przy zwykłej rozmowie. Balacreański dzień nie różnił się zbytnio od stu Ksekund, czyli „dnia” używanego przez Queng Ho. A ich rok zbliżony był do trzydziestu Msekund, czyli roku obowiązującego na większości światów.
— Jasne, poradzimy sobie z ich dziwacznym kalendarzem, ale tu chodzi o aplikacje czołowe. — Ario Dinh był przed bitwą kadetem programistą, teraz odpowiadał za modyfikacje oprogramowania. — Nasi nowi, hm…
pracodawcy, używają wewnętrznych narzędzi Queng Ho. Mogą być efekty uboczne — zaintonował złowieszczo Ario.
— Dobrze, dobrze. Zajmę… — Ezr zamilkł, olśniony nagle zbawczą myślą. — Ario, dlaczego ty sam nie porozmawiasz z Reynolt? Wyjaśnisz jej ten problem.
Ezr spojrzał na program zebrania, unikając wściekłego wzroku Ario.
— Następny punkt. Przyjmujemy coraz więcej nowych mieszkańców.
Grupmistrz mówi, że należy się spodziewać kolejnych trzystu Emergentów, a potem pięćdziesięciu Queng Ho. Systemy podtrzymywania życia powinny sobie z tym poradzić. Co z innymi systemami? Gonie?
Kiedy posługiwali się jeszcze swymi prawdziwymi stopniami, Gonie Fong była młodszym kwatermistrzem na „Niewidzialnej ręce”. Umysł Fong nie ogarnął jeszcze wszystkich zmian, jakie zaszły w jej otoczeniu. Była drobną kobietą w nieokreślonym wieku i gdyby nie bitwa, zapewne dożyłaby kresu swych lat jako młodszy kwatermistrz. Może należała do tych osób, których kariera zatrzymała się we właściwym miejscu, tam gdzie ich zdolności pasowały do wymagań. Lecz teraz…
Fong skinęła głową, przyjmując jego pytanie.
— Tak, mam kilka liczb do pokazania. — Wystukała coś na emergenckiej klawiaturze, która leżała przed nią na stole, popełniła jakiś błąd, próbowała go naprawić. Na monitorze po drugiej stronie sali ukazywały się wiadomości kwitujące jej kolejne pomyłki. — Jak to się wyłącza? — mruknęła Fong, przeklinając pod nosem. Znów uderzyła w niewłaściwy klawisz i nie potrafiła już dłużej zapanować nad wściekłością. — Do jasnej cholery, nienawidzę tych prostackich urządzeń! — Pochwyciła klawiaturę i rzuciła nią w wypolerowany blat stołu. Lakier na stole popękał w kilku miejscach, lecz klawiatura pozostała nietknięta. Rzuciła nią raz jeszcze; wiadomości na ekranie zamigotały w niemym proteście i zniknęły. Fong wstała z miejsca i machnęła wygiętym keyboardem w stronę Ezra.
— Te dupki zabrały nam całe 1/0. Nie mogę używać głosu ani wyświetla czy. Mamy tylko okna i te cholerne zabawki! — Jeszcze raz rzuciła klawiaturą o stół. Ta odbiła się od blatu i poleciała pod sufit.
Odpowiedział jej pomruk aprobaty, lecz nikt nie posunął się w złości tak daleko jak ona.
— Nie można zrobić wszystkiego przez klawiaturę. Potrzebujemy wyświetlaczy… Jesteśmy kalekami, nawet jeśli podstawowe systemy działają.
Ezr podniósł ręce, czekając, aż oburzone głosy nieco przycichną.
— Wszyscy wiecie, co jest tego przyczyną. Emergenci po prostu nie ufają naszym systemom; uważają, że muszą kontrolować peryferia.
— Jasne! Chcą szpiegować wszystkie interakcje. Ja też nie wierzyłbym automatyce wroga. Ale to niemożliwe! Będę używała ich 1/0, jeśli oddadzą nam wyświetlacze i wskaźniki…
— Mówię wam, są ludzie, którzy nadal używają starego sprzętu — powiedziała Gonie Fong.
— Stop! — Właśnie tego Ezr nie lubił najbardziej. Spróbował spojrzeć groźnie na Fong. — Proszę zrozumieć, co pani mówi, panno Fong. Tak. To duża niedogodność, ale grupmistrz Nau uważa niesubordynację w tej kwestii za zdradę. Emergenci postrzegają to jako bezpośrednie zagrożenie. — Więc zatrzymajcie swój stary sprzęt, ale pamiętajcie o ryzyku. Nie powiedział tego głośno.
Fong pochylała się nad stołem. Podniosła wzrok na Ezra i skinęła ponuro głową.
— Posłuchajcie — kontynuował Ezr. — Prosiłem Naua i Reynolt o inne urządzenia. Może dostaniemy coś więcej. Pamiętajcie jednak, że od naj bliższej cywilizacji przemysłowej dzielą nas dziesiątki lat świetlnych.
Wszystkie nowe urządzenia mogą być wykonane tylko z tego, co Emergenci mają tutaj, na LI. — Ezr wątpił, czy rzeczywiście uda im się wytworzyć w tej sytuacji coś wartościowego. — Musicie dopilnować, by wasi ludzie wiedzieli o zakazie używania 1/0. To bardzo ważne. Dla ich własnego bezpieczeństwa.
Wędrował spojrzeniem od twarzy do twarzy. Prawie wszyscy mieli zacięte, wrogie miny, ale Vinh wiedział, że w głębi duszy odetchnęli z ulgą.
Kiedy wrócą do swoich przyjaciół, będą mogli powiedzieć, że to ten lizus i sprzedawczyk Ezr Vinh domaga się wypełniania poleceń Emergentów — a ich własna, niepopularna pozycja będzie im nieco mniej ciążyć.
Ezr siedział przez chwilę w bezruchu, ogarnięty nagłą niemocą. Proszę, niech to będzie to, czego oczekuje ode mnie Diem. Lecz spojrzenie Jimmy’ego było równie twarde i nieprzeniknione jak pozostałych. Poza bakterium doskonale odgrywał swą rolę. Wreszcie Ezr pochylił się nad stołem i powiedział cicho do Fong:
— Miałaś mówić o nowych mieszkańcach. W czym tkwi problem?
Fong odchrząknęła, przypomniawszy sobie, o czym rozmawiali przed jej wybuchem.
— Ach, dajmy spokój liczbom — odezwała się ku zaskoczeniu Ezra.
— Mówiąc krótko, możemy poradzić sobie z większą liczbą ludzi. Ba, gdy byśmy mogli właściwie zarządzać automatyką, ten balon bez problemów pomieściłby trzy tysiące mieszkańców. Co do samych ludzi… — Wzruszyła ramionami, lecz już bez gniewu. — Widziałam już mnóstwo takich typów w różnych tyraniach. Nazywają siebie „zarządcami”, ale to pionki.
Robią butne miny, ale właściwie to oni boją się nas, a nie na odwrót. — Na jej ustach pojawił się chytry uśmieszek. — Mamy ludzi, którzy wiedzą, jak radzić sobie z takimi Klientami. Niektórzy nawiązali już przyjaźnie. Jest wiele tematów, których tamci nie mogą poruszać, na przykład to paskudne choróbsko, pleśń mózgu. Ale jeśli ich szefowie nie zechcą nam nic o tym powiedzieć, to niedługo sami dowiemy się całej prawdy.
Ezr nie odpowiedział jej uśmiechem. Słyszysz to, grupmistrzu Nau?
Nie możesz oszukiwać nas bez końca, wkrótce i tak poznamy prawdę. A ta wiedza zostanie z pewnością wykorzystana przez Jimmy’ego Diema. Wybierając się na to spotkanie, Ezr myślał tylko o jednej sprawie, ostatnim punkcie porządku. Teraz zaczynał rozumieć, że wszystko jakoś się łączy ze sobą i że wcale nie radzi sobie tak źle, jak mu się wydawało.
Ostatnim punktem zebrania była zbliżająca się eksplozja słońca. A Jimmy znalazł już błazna — z pewnością niczego nieświadomego błazna — który miał odegrać za nich całe przedstawienie: Phama Trinli. Napuszony jak paw obrońca stanął z przodu stołu.
— Tak, tak — zaczął. — Mam tutaj zdjęcia. Chwileczkę. — Na oknach wokół pokoju ukazały się obrazy symulacji komputerowych. Trinli zajął miejsce na podium i zrobił im wykład o punktach stabilności Lagrange’a. Choć przemawiał mocnym, zdecydowany głosem człowieka przyzwyczajonego do wydawania poleceń, treść jego wystąpienia była banalna i nużąca.
Vinh pozwolił mu ględzić przez jakieś sto sekund, wreszcie nie wytrzymał:
— Zdaje się, że temat tego wystąpienia brzmi „Przygotowania do Wybuchu”, panie Trinli. Czego oczekują od nas Emergenci?
Starzec zgromił go spojrzeniem.
— Obrońco Trinli, jeśli łaska, Zarządco Floty. — Jeszcze przez chwilę patrzył nań groźnie. — No dobrze, przejdźmy do sedna sprawy. Tutaj ma my jakieś pięć miliardów ton diamentu. — Na oknie za jego plecami zapaliła się czerwona strzałka, wskazująca na obracającą się powoli grupę skał, cały wolny materiał, jaki kapitan Park znalazł w tym układzie. Lód i rudy podniesione z Arachny jako mniejsze elementy zostały wciśnięte w zagłębienia i szczeliny asteroidalnych bloków. — Obecnie nasze floty przycumowane są do tej grupy skalnej albo krążą po orbicie wokół niej.
Jak usiłowałem wyjaśnić to przed kilkoma sekundami, Emergenci chcą, byśmy umieścili na głównych blokach tego układu system elektrycznych silników odrzutowych i pokierowali tym wszystkim.
— Przed Wybuchem? — spytał Diem.
— Tak.
— Chcą, żebyśmy utrzymali stabilny kontakt podczas Wybuchu?
— Właśnie tak.
Członkowie komisji wymienili niepewne spojrzenia. Stabilizowanie stacji kosmicznych było powszechną, stosowaną od wieków praktyką.
Utrzymanie stacji na właściwie zaprojektowanej orbicie w LI było stosunkowo proste i wymagało niewielkich ilości paliwa. Punkt ten znajdował się w odległości około półtora miliona kilometrów od Arachny, niemal dokładnie pomiędzy planetą i jej słońcem. W najbliższych latach stacja byłaby więc doskonale ukryta w blasku słońca. Lecz Emergenci mierzyli wyżej; wznieśli już na skalnym podłożu różne konstrukcje, łącznie z Hammerfest. Teraz chcieli, by silniki utrzymujące stację na orbicie zostały zamontowane jeszcze przed Wybuchem. W czasie największej aktywności OnOff świeciła z mocą pięćdziesięciu do stu soli. Emergenci chcieli, by w tym okresie największe skały stacji nie zmieniły swej pozycji, i zamierzali wykorzystać do tego celu silniki stabilizujące. Było to głupie i niebezpieczne zadanie, ale to Emergenci rządzili stacją. A Jimmy będzie miał pretekst, żeby wyjść na zewnątrz.
— Moim zdaniem, wcale nie będzie to takie trudne. — Qiwi Lisolet podniosła się ze swego miejsca. Podleciała do map Phama Trinlego, uprzedzając wszystko, co ten miał jeszcze do powiedzenia. — Robiłam sporo podobnych ćwiczeń, kiedy tu lecieliśmy. Moja mama chce, żebym została inżynierem, i uważała, że stabilizowanie stacji może być istotną częścią tej misji. — Qiwi wydawała się znacznie doroślejsza niż zazwyczaj. Ezr po raz pierwszy widział ją także ubraną w zieleń Lisoletów. Przez chwilę wisiała przed mapą, wczytując się w szczegóły. Kiedy znów się odezwała, bar dziej przypominała dawną siebie. — Boże, też mają wymagania! Te skały są luźno połączone. Nawet jeśli właściwie wykonamy wszystkie obliczenia, nie możemy wiedzieć, jakie napięcia powstaną we wnętrzu tej grupy. A jeśli światło słoneczne padnie na substancje lotne, pojawi się całkiem nowy problem. — Gwizdnęła cicho, a na jej twarzy pojawił się radosny, niemal dziecięcy uśmiech. — Być może będziemy musieli przemieścić silniki w trakcie Wybuchu. Wiem…
Pham Trinli spojrzał groźnie na dziewczynkę. Bez wątpienia ukradła jakieś tysiąc sekund z jego prezentacji.
— Tak, to będzie trudne zadanie. Możemy przeznaczyć na nie tylko sto silników. Przez cały czas na zewnątrz będą musiały czuwać załogi.
— Nie, to nieprawda. Mówię o silnikach. Mamy ich jeszcze znacznie więcej na „Brisgo Gap”. Cała operacja będzie tylko ze sto razy większa od tego, co już robiłam… — Qiwi dała się ponieść entuzjazmowi i choć raz to nie Ezr Vinh był drugą stroną sporu.
Nie wszyscy spokojnie zaakceptowali tę sytuację. Młodsi oficerowie, łącznie z Diemem, domagali się, by na czas Wybuchu rozdzielić skały, a substancje lotne umieścić po zacienionej stronie największego diamentu. Do diabła z Nauem, to było zbyt ryzykowne. Trinli irytował się, krzyczał, że mówił już o tym wszystkim Emergentom.
Ezr uderzył dłonią w stół, potem jeszcze raz, głośniej.
— Proszę o spokój. Przydzielono nam to zadanie, nie dając wyboru.
Jedyne, co możemy teraz zrobić, to odpowiedzialnie dysponować tym, co mamy. Myślę, że otrzymamy dodatkową pomoc od Emergentów, musimy to jednak odpowiednio uzasadnić.
Spór przy stole rozgorzał na nowo. Ilu z nich bierze udział w spisku? — zastanawiał się. Na pewno nie Qiwi. Po jakimi czasie wrócili znów do punktu wyjścia; nie pozostało im nic innego, jak podporządkować się rozkazom Emergentów. Jimmy Diem powrócił na swoje miejsce i westchnął ciężko.
— No dobrze, zrobimy, co nam każą. Ale wiemy przynajmniej, że nas potrzebują. Możemy przycisnąć Nau, zmusić go, żeby wypuścił kilku star szych specjalistów.
Wszyscy chętnie się z nim zgodzili. Vinh spojrzał na moment prosto w oczy Jimmy’ego, potem odwrócił wzrok. Może uda im się pozyskać do tego projektu kilku zakładników, choć było to dość wątpliwe. Ezr wiedział już jednak, kiedy spiskowcy uderzą.
Gwiazda OnOff powinna była raczej nosić nazwę „Stara zagadka”. Jej katastroficzna zmienność została zauważona po raz pierwszy przez astronomów Epoki Świtu ze Starej Ziemi. W ciągu niecałych ośmiuset sekund gwiazda zakatalogowana jako pojedynczy brązowy karzeł zmieniła wielkość z 26 do 4. W okresie trzydziestu pięciu lat obiekt ten praktycznie przestał być widoczny, a jednocześnie został tematem niezliczonych prac naukowych. Od tej pory gwiazda była stale i uważnie obserwowana, a jej tajemnica coraz bardziej intrygowała naukowców. Jasność, ciemność, jasność, ciemność… pełen cykl trwał około 250 lat, a moment Wybuchu można było przewidzieć z dokładnością do jednej sekundy.
W tysiącleciach po Świcie ludzkie cywilizacje stopniowo kolonizowały coraz większe obszary kosmosu. Obserwacje gwiazdy stały się jeszcze dokładniejsze, przeprowadzano je z coraz mniejszych i mniejszych odległości.
I wreszcie ludzie znaleźli się w układzie OnOff, by na własne oczy obejrzeć kolejny Wybuch.
Tomas Nau wygłosił krótkie przemówienie, które zakończył słowami:
— To będzie interesujące widowisko. — Obserwowali Wybuch w naj większej sali konferencyjnej kwater, wyjątkowo dziś zatłoczonej. Emergenccy specjaliści nadzorowali całą operację z Hammerfest. Pozostawiono także załogi na okrętach gwiezdnych. Ezr wiedział, że większość Queng Ho i wszyscy wolni od obowiązków Emergenci zgromadzili się tutaj. Obie strony były dla siebie uprzejme, niemal przyjacielskie. Minęło już czterdzieści dni od bitwy. Wśród Queng Ho krążyły plotki, że po Wybuchu Emergenci znacznie złagodzą środki bezpieczeństwa i dadzą im więcej swobody.
Ezr zakotwiczył się pod samym sufitem. Bez wyświetlaczy mógł obserwować Wybuch tylko na ekranach umieszczonych na ścianach sali. Z tego miejsca widział trzy najbardziej interesujące okna — przynajmniej wtedy, gdy inni ludzie nie tłoczyli się przed nim. Jedno z okien przedstawiało obraz OnOff widzianej z powierzchni diamentu, drugie — obraz przekazywany przez któryś z satelitów krążących po niskiej orbicie wokół gwiazdy. Nawet z odległości zaledwie pięciuset kilometrów powierzchnia OnOff nie wyglądała groźnie. Równie dobrze mógłby być to widok z samolotu lecącego nad warstwą chmur. Gdyby nie ogromna grawitacja powierzchniowa, ludzie mogliby praktycznie na niej wylądować. „Chmury” przesunęły się powoli poza widok z mikrosatelity, odsłaniając skrawki błyszczącej czerwieni. Była to posępna czerwień brązowego karła, czerwień ciała czarnego. Nic nie zapowiadało kataklizmu, który miał się wydarzyć za niecałe… sześćset sekund.
Nau i jego starszy technik lotu przyłączyli się do Ezra. Nigdzie w pobliżu nie było Brughla. Ezr potrafił już rozpoznać, kiedy Nau chce rozmawiać z nim w miłej atmosferze, a kiedy mu na tym nie zależy — czynnikiem decydującym była obecność Ritsera Brughla. Grupmistrz zajął miejsce obok Vinha. Uśmiechał się jak jakiś polityk z planety Klienta.
— No i jak, zarządco floty, nadal denerwuje się pan tą operacją?
Vinh skinął głową.
— Wie pan, co sądzi o tym moja komisja. Na czas Wybuchu powinniśmy usunąć substancje lotne, ukryć je po zacienionej stronie którejś ze skał i odsunąć dalej od gwiazdy. Sami powinniśmy też przenieść się do układu zewnętrznego. — Okręty obu flot i wszystkie pomieszczenia mieszkalne przycumowane zostały po jednej stronie największego diamentu, co zapewniło im osłonę przed Wybuchem, gdyby jednak skały zaczęły się przesuwać…
Technik Naua pokręcił głową.
— Mamy zbyt wiele budynków na gruncie. Poza tym brakuje nam paliwa; musielibyśmy zużyć prawie cały zapas, żeby przelecieć do zewnętrznego układu. — Technik Jau Xin wyglądał niemal tak młodo jak Ezr. Xin był miły, nie otaczała go jednak aura kompetencji i profesjonalizmu, którą Ezr wyczuwał u starszych specjalistów Queng Ho.
— Wasi inżynierowie zrobili na mnie spore wrażenie. — Xin wskazał głową na okna. — My na pewno byśmy sobie nie poradzili tak dobrze z tymi skałami. Trudno uwierzyć, że mogą być aż tak dobrzy bez… — Xin umilkł nagle. Emergenci nadal mieli przed nimi tajemnice; to mogło się zmienić szybciej, niż przypuszczali.
Nau gładko włączył się do rozmowy, jakby chciał zatuszować gafę technika.
— Pańscy ludzie są naprawdę dobrzy, Ezr. Myślę, że właśnie dlatego tak narzekali na ten plan, dążą do perfekcji. — Spojrzał na obraz gwiazdy OnOff. — Pomyślcie tylko, że na naszych oczach tworzy się dzisiaj historia.
Tłum wokół nich skupiał się w mniejsze grupki Queng Ho i Emergentów, ale rozmawiali wszyscy ze wszystkimi. Okno na przeciwległej ścianie ukazywało odsłoniętą powierzchnię skał. Załoga Jimmy’ego Diema rozciągała srebrną tkaninę na szczytach lodowych głazów. Nau ściągnął brwi.
— Zakrywamy w ten sposób lód i śnieg powietrzny — wyjaśnił Vinh. — Górne części skał zostaną wystawione na działanie słońca. Dzięki temu nie będą parować i topić się.
— Aha. — Nau skinął głową.
Na powierzchni znajdowało się w tej chwili kilkanaście osób. Niektóre przymocowane były do gruntu, inne manewrowały ponad nim. Grawitacja powierzchniowa praktycznie nie istniała. Przeciągali srebrną płachtę nad lodowymi górami ze swobodą, jaką daje wieloletnia praktyka i tysiąclecia doświadczeń Queng Ho, które za nią stoją. Ezr obserwował ich w milczeniu, próbując odgadnąć, kto jest kim, lecz jednakowe skafandry skutecznie to uniemożliwiały. Ezr nie znał szczegółów spisku, Jimmy jednak wyznaczył mu kilka zadań, domyślał się więc, jaki jest jego ogólny zarys.
Być może nigdy już nie nadarzy im się równie dogodna okazja; mieli dostęp do silników elektrycznych na pokładzie „Brisgo Gap”. Mogli niemal bez ograniczeń wychodzić na zewnątrz, do miejsc, w których nie obserwował ich żaden Emergent. Byli pewni, że w pierwszych sekundach po Wybuchu zapanuje lekki chaos — a ponieważ to oni odpowiadali za stabilizację stacji, mogli wykorzystać to zamieszanie do realizacji spisku. Ale jedyne, co mogęzrobić, to stać tutaj z Tomasem Nau… i być dobrym aktorem.
Ezr uśmiechnął się do grupmistrza.
Qiwi Lisolet wypadła ze śluzy jak burza.
— Cholera! Kurwa, cholera jasna, żeby to szlag… — wyrzucała z siebie wszystkie znane jej przekleństwa, ściągając skafander. Zanotowała w pamięci, by częściej przebywać w towarzystwie Gonie Fong. Z pewnością istniały jeszcze jakieś bardziej wymyślne obelgi, których mogłaby użyć w takiej sytuacji. Wrzuciła zewnętrzny skafander do szafki i ruszyła w dół korytarza.
Boże Handlu, jak mogli jej to zrobić? Została przegnana do środka, by stać tam bezczynnie i przyglądać się, jak Jimmy Diem wykonuje jej pracę!
Pham Trinli wznosił się trzydzieści metrów ponad płachtą izolacyjną, którą przymocowywali do góry lodowej. Trinli był oficjalnym szefem tej operacji, choć Ezr dopilnował, by wszelkie wydawane przez niego rozkazy były tylko mało znaczącymi ogólnikami. W rzeczywistości to Jimmy Diem odgrywał tu główną rolę. I co ciekawe, to mała Qiwi Lisolet miała najlepsze pomysły co do miejsc mocowania silników elektrycznych i sposobu ich kontroli. Gdyby kierowali się jej sugestiami, stabilizacja przebiegałaby prawdopodobnie bez najmniejszych problemów.
A to wcale nie byłoby dobre.
Pham Trinli był członkiem „wielkiego spisku”, ale mało znaczącym, któremu nie powierza się żadnych istotnych informacji. Wcale mu to nie przeszkadzało. Odwrócił się, tak by księżycowy blask OnOff padał na jego plecy, a skała wisiała niemal dokładnie nad głową. W głębokim cieniu skał znajdowały się przycumowane okręty, pomieszczenia mieszkalne, rafinerie substancji lotnych, ukryte przed blaskiem, który wkrótce miał runąć z nieba.
Jeden z budynków mieszkalnych, Hammerfest, przytwierdzony na stałe do podłoża, miałby nawet pewien dziwny wdzięk, gdyby nie zgromadzone wokół urządzenia. Kwatery Queng Ho wyglądały po prostu jak wielki balon przywiązany do skał. W środku przebywali wszyscy obudzeni Queng Ho i wielu Emergentów.
Za budynkami mieszkalnymi, częściowo ukryte pod masywem diamentu, cumowały okręty. Ponury widok. Okręty gwiezdne nigdy nie powinny być powiązane w ten sposób tak blisko grupy luźnych skał. Przed oczami stanął mu obraz z odległej przeszłości; stosy martwych wielorybów gnijących w miłosnym uścisku. Nie tak powinien wyglądać prawdziwy port.
Ale to było raczej złomowisko niż przystań planetarna. Emergenci drogo zapłacili za swój podstęp. Po zniszczeniu okrętu flagowego Sammy’ego Pham dryfował przez większość dnia w uszkodzonej taksówce — nadal jednak był podłączony do ocalałej automatyki wojennej. Prawdopodobnie grupmistrz Nau nigdy nie domyślił się, kto koordynował poczynaniami Queng Ho. Inaczej Pham już by nie żył albo leżał uśpiony wraz z innymi obrońcami Queng Ho na pokładzie „Dalekiego skarbu”.
Choć zaskoczeni i wciągnięci w zasadzkę, Queng Ho byli bliscy zwycięstwa. Wygralibyśmy, gdyby nie to przeklęte choróbsko. Kosztowne zwycięstwo zamieniło się niemal w obopólną rzeź. Nie więcej niż dwa okręty nadal były zdolne do lotu. Być może po wykorzystaniu części z innych wraków udałoby im się naprawić dwa kolejne. Obecny stan destylarni substancji lotnych nie pozwalał jednak przypuszczać, by w najbliższych latach zgromadzili taką ilość wodoru, która pozwoliłaby nadać choć jednemu z okrętów odpowiednią prędkość.
Niecałe pięćset sekund do Wybuchu. Pham płynął powoli do góry w stronę skał, aż płachta izolacyjna przesłoniła widok na statki i pomieszczenia mieszkalne. Po drugiej stronie tej płaszczyzny jego ludzie — Diem, Do i Patii, jako że Qiwi została odesłana do wewnątrz — mieli dokonywać właśnie ostatniego przeglądu silników i sprawdzać działanie systemu. Głos Jimmy’ego rozbrzmiewał od czasu do czasu na kanale, którym posługiwała się jego załoga, lecz Pham wiedział, że to tylko nagranie. Ukryci pod płachtą Diem i pozostali dawno już przeszli na drugą stronę skał. Wszyscy byli teraz uzbrojeni; zdumiewające, co można zrobić z silnikiem elektrycznym, szczególnie modelem Queng Ho.
Tak więc Pham Trinli został sam. Bez wątpienia Jimmy był zadowolony, że udało mu się go pozbyć. Ufano mu, ale tylko w mniej istotnych kwestiach planu, takich jak podtrzymywanie obrazu pracującej załogi.
Trinli raz chował się pod płachtą, to znów ukazywał kamerom z Hammerfest i kwater, reagując na sugestie z nagrania Jimmy’ego.
Trzysta sekund do Wybuchu. Trinli zanurkował pod płachtą. Stąd widział poszarpane szczyty lodowych głazów i warstwę śniegu powietrznego.
Zacieniona strona skał zupełnie zniknęła za diamentową płaszczyzną.
Diament. Kiedy Trinli był jeszcze dzieckiem, diamenty były oznaką wielkiego bogactwa. Czysty kryształ o masie jednego grama mógł opłacić zabójstwo księcia. Dla przeciętnego Queng Ho diament był po prostu jedną z odmian alotropowych węgla, wytwarzaną niewielkim kosztem w ogromnych ilościach. Lecz nawet Queng Ho czuli się nieco przytłoczeni ogromem tych skał. Dotychczas uważano, że asteroidy takie istnieją jedynie w teorii. I choć nie były one jednolitymi kryształami, miały regularną budowę krystaliczną. Pozostałości olbrzymów gazowych, planet zniszczonych w odległej przeszłości przez jakąś gigantyczną eksplozję? Była to kolejna zagadka układu OnOff.
Odkąd zaczęli pracę na zewnątrz, Trinli badał uważnie teren, lecz nie z tego samego powodu co Qiwi Lisolet czy nawet Jimmy Diem. Pomiędzy Diamentem Jeden i Diamentem Dwa ciągnęła się szczelina wypełniona lodem i śniegiem. Oczywiście było to istotne dla Qiwi i Jimmy’ego, lecz tylko ze względu na ustabilizowanie skał. Dla Phama Trinli… szczelina stanowiła ścieżkę łączącą miejsce ich pracy z Hammerfest, ścieżkę niewidoczną ze statków i pomieszczeń mieszkalnych. Nie mówił o tym Diemowi; spiskowcy chcieli przejąć Hammerfest dopiero po zdobyciu „Dalekiego skarbu”.
Trinli czołgał się przez klinowatą szczelinę, zbliżając się do kwater Emergentów. Jimmy Diem zdumiałby się zapewne, słysząc, że Pham Trinli nie był urodzonym kosmonautą. Czasami, kiedy odbywał podobne wspinaczki, doznawał zawrotów głowy, jakie nękały ludzi żyjących na planetach. Gdyby popuścił wodze wyobraźni… nie czołgał się przez wąski tunel, lecz wspinał w górskim kominie, który nachylał się coraz bardziej w jego stronę i który musiał ostatecznie doprowadzić do jego upadku.
Trinli zatrzymał się na sekundę. Jedną ręką trzymał się skały, drżał na całym ciele, myśląc tylko o chwytakach, linach i hakach wbitych w skałę, które utrzymałyby jego ciężar i ocaliły przed śmiercią. Boże. Dawno już pierwotne odruchy nie powróciły doń z taką siłą. Ruszył ponownie naprzód.
Naprzód. Nie do góry.
Według swoich obliczeń powinien znajdować się tuż obok Hammerfest, w pobliżu urządzeń komunikacyjnych Emergentów. Istniało duże prawdopodobieństwo, że jakaś kamera mogła wychwycić go w chwili, gdy będzie wychodził na powierzchnię. Oczywiście niewykluczone, że nikt nie będzie monitorował okolicy bazy w takiej chwili. Mimo to Trinli pozostał w ukryciu. W razie potrzeby gotów był podejść bliżej, chciał się tylko przyczaić. Leżał ukryty w szczelinie, wspierając się stopami o lód i plecami o diamentową ścianę. Rozwinął małą sondę antenową. Od czasu zasadzki Emergenci odgrywali rolę uśmiechniętych tyranów, niemal przyjaciół. Jedynym wykroczeniem, które karali bezpardonowo, było posiadanie niedozwolonych urządzeń 1/0. Pham wiedział, że Diem i najważniejsi konspiratorzy mieli wyświetlacze Queng Ho i że używali tajnego szyfru w lokalnej sieci. Spisek został więc zaplanowany pod samym nosem Emergentów. Często zresztą komunikacja nie wymagała żadnych urządzeń; wielu spośród tych młodzików znało stary alfabet kropek i kresek, język sygnałowy.
Jako podrzędny uczestnik spisku Pham Trinli znał jego sekrety tylko dlatego, że doskonale radził sobie z nielegalną elektroniką. Ta mała antena budziłaby podejrzenia nawet w czasie pokoju.
Nić, którą rozwijał, była idealnie przezroczysta, nie odbijała praktycznie żadnego rodzaju promieniowania. Umieszczony na końcu maleńki czujnik wyszukiwał już spektrum elektromagnetyczne. Jego głównym celem był system komunikacyjny kwater Emergentów, z których widać było balon Queng Ho. Trinli poruszył ramionami niczym wędkarz, który zarzuca wędkę. Cienka żyłka była dość sztywna, co przy braku ciążenia stanowiło wielką zaletę. Jest. Czujnik wyłowił fale łączące Hammerfest i kwatery Queng Ho. Stąd mógł podsłuchiwać lokalną sieć floty i komunikaty służb bezpieczeństwa Emergentów. Właśnie tego obawiał się najbardziej Nau, i dlatego tak surowo karał za posiadanie urządzeń Queng Ho. Jimmy Diem przezornie nie podejmował takiego ryzyka. Pham Trinli miał nad nim jednak pewną przewagę. Znał stare sztuczki, do których zdolny jest sprzęt Queng Ho… Mimo to nie zaryzykowałby, gdyby Jimmy i jego towarzysze nie zaangażowali się tak bardzo w swój plan.
Może powinien był szczerze porozmawiać z Jimmym. Zbyt mało wiedzieli o Emergentach. Dlaczego ich automatyka była taka dobra? W czasie bitwy Queng Ho z pewnością górowali taktycznie, lecz systemy naprowadzające Emergentów były lepsze od wszystkiego, z czym dotąd się spotkał Pham Trinli.
Trinli miał złe przeczucia, czuł się jak ktoś, kogo zapędzono w ślepą uliczkę. Spiskowcy uznali, że może to być ich najlepsza i jednocześnie jedyna okazja, by pokonać Emergentów. Może. Ale wszystko poszło im zbyt gładko, zbyt szybko.
Więc wykorzystaj to najlepiej, jak potrafisz.
Pham spojrzał na okna wyświetlacza w swoim hełmie. Odbierał telemetrię Emergentów i niektóre przekazy wideo, które transmitowali do kwater. Część z nich potrafił odkodować. Emergenci trochę za bardzo ufali swoim łączom optycznym. Czas dobrać im się do skóry.
— Pięćdziesiąt sekund do Wybuchu. — Monotonny głos już od dłuższego czasu odliczał sekundy dzielące ich od Wybuchu. Niemal wszyscy obecni w audytorium z przejęciem wpatrywali się w okna.
— Czterdzieści sekund.
Ezr rozejrzał się szybko po sali. Technik lotu, Xin, przenosił spojrzenie z ekranu na ekran. Był wyraźnie podenerwowany. Tomas Nau obserwował widok znad powierzchni OnOff. Wydawał się raczej zaciekawiony niż przestraszony czy zdenerwowany.
Qiwi Lisolet spoglądała gniewnie na okno ukazujące płachtę izolacyjną i pracę załogi Jimmy’ego Diema. Odkąd wróciła do audytorium, jej twarzy nie opuszczał grymas złości i rozczarowania. Ezr domyślał się, co zaszło na zewnątrz… i czuł ulgę. Jimmy wykorzystał niewinną czternastolatkę jako kamuflaż dla spisku, nigdy jednak nie chciał zrobić jej krzywdy.
Skorzystał z okazji, by usunąć dziewczynkę z obszaru zagrożenia. Alezałożę się, że Qiwi mu nie przebaczy, nawet jeśli pozna prawdę.
— Czoło fali dotrze za dziesięć sekund.
Nadal brak zmian na obrazie z mikrosatelity. Tylko łagodny czerwony blask przeświecający spomiędzy chmur. Albo „stara zagadka” spłatała im kosmicznego psikusa, albo rzeczywiście był to wyjątkowo gwałtowny proces.
— Wybuch.
Na największym oknie w samym środku czerwonego dysku zapłonął jasny punkt, który zaczął się gwałtownie rozprzestrzeniać i po dwóch sekundach wypełnił całą powierzchnię słońca. Obraz z satelity zniknął sekundę wcześniej. Światło stawało się coraz jaśniejsze, jaśniejsze i jaśniejsze.
Przez tłum przebiegło westchnienie zdumienia i podziwu. Światło rzucało ostre cienie na przeciwległą ścianę, nim monitor przyciemnił nieco obraz.
— Pięć sekund po Wybuchu. — Musiał to być głos automatu. — Mamy siedem kilowatów na metr kwadratowy. — Tym razem przemawiał jakiś technik o trilandzkim akcencie. Me Emergent? Ale Ezr się nad tym nie zastanawiał, na razie pochłaniały go inne wydarzenia.
— Dziesięć sekund po Wybuchu. — Z boku sali znajdowało się jeszcze jedno mniejsze okno, widok na świat Pająków. Do tej pory ciemny i posępny rozbłysnął nagle odbitym światłem słońca, już pięć razy jaśniejszym od standardu Sol. I wciąż przybierającym na sile.
— Dwadzieścia kilowatów na metr kwadratowy. — Pod obrazem słońca pojawił się wykres porównujący aktualne wyniki z historycznymi zapisami.
Ten Wybuch wydawał się potężniejszy od poprzednich.
— Strumień neutronów nadal poniżej wykrywalnej wartości.
Nau i Vinh spojrzeli na siebie z ulgą, choć raz szczerą u jednego i drugiego. Tego rodzaju zagrożenia nie można było wykryć z odległości międzyplanetarnych, a stare sondy nigdy nie przetrwały dłużej niż kilkanaście sekund po Wybuchu. Przynajmniej nie usmażą się w promieniowaniu.
— Trzydzieści sekund po Wybuchu.
— Pięćdziesiąt kilowatów na metr kwadratowy.
Na zewnątrz góra, która dotąd osłaniała ich przed słońcem, zaczęła świecić.
Pham Trinli nastawił odbiór na publiczny kanał audio. I bez tego nie mógłby przeoczyć Wybuchu. Przez chwilę jednak nie myślał o tych wydarzeniach, skupiając się wyłącznie na prywatnych łączach poza Hammerfest.
To właśnie w takich chwilach, kiedy technicy byli bez reszty zajęci jakimś niezwykłym zadaniem, słabła czujność służb bezpieczeństwa. Jeśli Diem posuwał się zgodnie z planem, powinien już się znajdować przy „Dalekim skarbie”.
Trinli przebiegł spojrzeniem po kilkunastu oknach, które wypełniały teraz większą część widoku w jego hełmie. Jego programy doskonale radziły sobie z telemetrią. Ha. Nie da się przechytrzyć starych, wypróbowanych sposobów. Teraz, kiedy potrzebowali dużej mocy obliczeniowej, Emergenci w coraz większym stopniu wykorzystywali automatykę Queng Ho, dlatego też szpiegowski sprzęt Trinlego był coraz wydajniejszy.
Sygnał nieco osłabł. Trinli wyczyścił kilka okien i rozejrzał się dokoła.
Gwiazda OnOff ukryta była za górami, jej światło odbijało się jednak od otaczających go wzgórz. W miejscach, gdzie lód i śnieg powietrzny były odsłonięte, unosiły się kłęby pary. Na razie płachta Jimmy’ego spełniała swe zadanie, coraz mocniej jednak falowała i trzepotała pod naporem gazów.
Niebo przybrało teraz niemal błękitną barwę, w górę biła mgła tysięcy ton wody i powietrza, zamieniając skały w kometę. I zasłaniając mu Hammerfest. Trinli poruszał anteną. Utrata połączenia nie mogła być spowodowana jedynie przez mgłę. Coś się zmieniło. Jest. Znów podłączył się do sieci Hammerfest. Po chwili odkodował sygnał i ponownie mógł przysłuchiwać się komunikatom Emergentów. Jednocześnie jednak rozglądał się uważnie dokoła. Wybuch nowego słońca był nawet bardziej widowiskowy, niż przypuszczali.
Trinli przedostał się już do wnętrza sieci Hammerfest. W przypadku każdego programu dochodziło do jakichś wyjątkowych sytuacji, za które projektanci nie czuli się już odpowiedzialni. Istniały w nich różne luki, które mógł teraz wykorzystać…
Dziwne. Wydawało się, że do wnętrza systemu zalogowanych jest kilkudziesięciu użytkowników. Dotarł też do dużych sekcji systemu Emergentów, których w ogóle nie rozpoznawał, które nie były zbudowane na wspólnych podstawach. A ponoć Emergenci mieli być tylko prostaczkami, którzy dopiero niedawno osiągnęli wysoki rozwój techniczny, i to przy wykorzystaniu sieci Queng Ho. Wszystko to wydawało mu się dziwne i podejrzane. Włączył podsłuch audio. Nese Emergentów był zrozumiały, choć przemieszany z technicznym żargonem.
— …Diem… za skałami… zgodnie z planem.
Zgodnie z planem ?
Trinli przejrzał odpowiednie ciągi danych, zobaczył wykresy pokazujące, jaką bronią dysponuje załoga Jimmy’ego oraz którym wejściem chce się dostać na pokład „Dalekiego skarbu”. Listy nazwisk… spiskowców.
Pham Trinli wymieniony był jako pośledni uczestnik. Kolejne listy. Tajnyszyfr Jimmy’ego Diema. Pierwsza wersja była niepełna; następne opisywały szczegółowo plany Jimmy’ego i pozostałych. Obserwowali ich poczynania wystarczająco dokładnie, by przejrzeć wszystkie sztuczki. Nie wyjawił im tego żaden zdrajca, po prostu zajęli się wszystkim z nieludzką precyzją.
Pham ściągnął sprzęt i podczołgał się trochę dalej. Potem wysunął głowę nad powierzchnię, kierując antenę na stromy dach Hammerfest. Jeśli jego sygnał odbije się pod odpowiednim kątem, powinien dotrzeć do „Dalekiego skarbu”.
— Jimmy, Jimmy! Słyszysz mnie? — Nadawał szyfrem Queng Ho, jeśli jednak nieprzyjaciel ich słyszał, bez trudu mógł zlokalizować obie strony połączenia-Jimmy Diem zawsze pragnął być tylko tak dobrym dowódca, by awansować i dorobić się przyzwoitego majątku. Mógłby ożenić się z Tsufe Do dokładnie wtedy, gdy zaczną czerpać zyski z podróży do OnOff. Oczywiście planował to wszystko przed przybyciem Emergentów i przed ich zasadzką.
A teraz? Teraz przewodził spiskowi, stawiał wszystko na jedną kartę, ryzykując życie swoje i swoich podwładnych. Cóż, przynajmniej wreszcie zaczęli działać…
W niecałe czterdzieści sekund przebiegli cztery tysiące metrów, cały obszar skał wystawiony na działanie słońca. Byłby to dobry wynik, nawet gdyby nie dodatkowe efekty Wybuchu, nawet gdyby nie byli owinięci w srebrną folię. Omal nie stracili Phama Patila. Szybki bieg w stanie nieważkości zależał od tego, czy biegacz wiedział, gdzie postawić kolejny krok, jak odbić się od podłoża, jak rozłożyć siły i przyspieszenie. Lecz badania skał, które wykonywali do tej pory, miały tylko służyć wyznaczeniu miejsc mocowania silników. Nie znaleźli żadnego pretekstu, który pozwoliłby im przygotować trasę biegu. Patii popełnił drobny błąd i zaczynał już niebezpiecznie oddalać się od powierzchni. Odleciałby na zawsze, gdyby Tsufe i Jimmy nie byli dobrze przypięci do gruntu. Kilka sekund dłużej, a bezpośrednie światło nowego słońca usmażyłoby ich mimo prowizorycznych osłon.
Ale udało się! Byli po drugiej stronie okrętów kosmicznych, tam gdzie nikt nie spodziewał się żadnych przybyszów. Kiedy wszyscy wpatrywali się w nowe słońce, oni przedostali się na upatrzone pozycje.
Przystanęli tuż przy miejscu cumowania „Dalekiego skarbu”. Okręt wznosił się nad nimi na długość sześciuset metrów, tak bliski, że widzieli jedynie część gardzieli i przednie zbiorniki. Dzięki starannemu rozpoznaniu wiedzieli, że jest najmniej zniszczony spośród wszystkich okrętów Queng Ho. W jego wnętrzu znajdował się sprzęt, a co ważniejsze, ludzie, którzy mogli przywrócić wolność.
Okręty ukryte były w cieniu, lecz chmura gazów sięgała już bardzo wysoko, a odbite od niej światło rozpraszało ciemności. Jimmy i jego towarzysze pozbyli się srebrnych osłon i skafandrów termicznych. Przemykali się coraz bliżej wejścia, ciągnąc za sobą narzędzia i prowizoryczną broń i starając się unikać blasku bijącego z nieba. Chyba nie będzie jeszczejaśniej? Lecz wyświetlacz czasu pokazywał, że od Wybuchu upłynęło zaledwie sto sekund. Największego natężenia światła mogli się spodziewać za kolejne sto sekund.
Wszyscy troje lecieli w górę lin cumowniczych. Wkradając się do tak wielkiego okrętu, nie musieli się przynajmniej martwić, że ich ruchy rozkołyszą kadłub. Wiedzieli, oczywiście, że na pokładzie „Dalekiego skarbu” będzie załoga Emergentów. Czy ci spodziewali się jednak gości w takiej chwili? Analizowali ten plan setki razy i uznali, że nie da się go już ulepszyć. Jeśli jednak zdołają przejąć statek, zyskają prawdziwą bazę, doskonały sprzęt, broń i pozostałych przy życiu obrońców Queng Ho. Być może wtedy uda im się zakończyć ten koszmar.
Światło przebijało się przez diamentową skałę! Jimmy zatrzymał się na moment, szeroko otwierając oczy ze zdumienia. Asteroida miał w tym miejscu co najmniej trzysta metrów grubości. A jednak to nie wystarczało.
Rozszczepione na milionach drobnych płaszczyzn, odbite i osłabione światło OnOff mimo wszystko zdołało się przebić przez litą skałę. Pojawiło się w postaci blasku tęczy, tysięcy maleńkich dysków rozpalonych w załomach skały. I z każdą sekundą stawało się coraz silniejsze, odsłaniając wewnętrzną strukturę asteroidy, wszystkie szczeliny, pęknięcia i płaszczyzny, które ciągnęły się setki metrów w głąb diamentu. A światło nadal przybierało na sile.
No tak, możemy zapomnieć o osłonie ciemności. Nie namyślając się dłużej, ruszył ponownie w górę. Z ziemi właz wyglądał jak maleńka kropka na paszczy okrętu, lecz teraz stawał się coraz większy i większy, aż wreszcie urósł do naturalnych rozmiarów prosto nad jego głową. Jimmy nakazał gestem, by Do i Patii zajęli miejsce po przeciwnych stronach włazu.
Emergenci oczywiście przeprogramowali zamek, ale nie wymienili mechanizmu jak przy wejściu do pomieszczeń mieszkalnych. Tsufe zadbała wcześniej o to, by zamek zareagował na ich rękawice jak na właściwy klucz. Ilu strażników będą musieli pokonać? Poradzimy sobie z nimi. Wiem,że możemy tego dokonać. Wyciągnął rękę, by dotknąć zamka, i…
Ktoś próbował się z nim połączyć. Jimmy, Jimmy! Słyszysz mnie? — wołał ledwie słyszalny głos w jego uchu. Według wyświetlacza sygnał laserowy pochodził z dachu kwater Emergentów. Głos jednak należał do Phama Trinli.
Jimmy znieruchomiał. W najgorszym wypadku nieprzyjaciel bawił się z nim, w najlepszym — Pham Trinli domyślił się, że idą na pokład „Dalekiego skarbu” i teraz psuł wszystko gorzej, niż można było sobie wyobrazić. Zignoruj idiotę, a jeśli przeżyjesz, porządnie skop mu tyłek. Mgła przybrała bladofioletowy odcień, powoli przesuwała się w blasku OnOff. W próżni bardzo trudno jest zlokalizować źródło sygnału laserowego. Ale to nie była już próżnia. Jeśli Emergenci wiedzieli, gdzie szukać, prawdopodobnie mogli zobaczyć połączenie Trinlego.
Odpowiedź Jimmy’ego była milisekundowym sygnałem rzuconym w stronę drugiej strony promienia.
— Wyłącz się, idioto! Natychmiast!
— Wkrótce. Po pierwsze; oni wiedzą o planie. Rozpracowali wasz szyfr.
— Był to Trinli, a jednak jakiś inny. Poza tym nigdy nie mówili Trinlemu o zaszyfrowanej komunikacji. — To jest pułapka, Jimmy. Ale oni nie wiedzą wszystkiego. Wycofajcie się. Jeśli wejdziecie do „Dalekiego skarbu”, pogorszycie tylko sytuację.
Boże. Przez moment Jimmy nie mógł wydobyć z siebie głosu. Myśli o porażce i śmierci prześladowały go w każdym śnie od czasu zasadzki.
Podjęli ogromne ryzyko, by dotrzeć aż tutaj. Wiedział, że mogą zostać zdemaskowani. Nigdy jednak nie przypuszczał, że odbędzie się to w taki sposób. Niewykluczone, że stary głupiec naprawdę odkrył coś ważnego; a może tylko coś mu się uroiło. Wycofując się w tej chwili, ponieśliby klęskę. Zapóźno na odwrót.
Jimmy otworzył wreszcie usta.
— Powiedziałem, wyłącz się! — Odwrócił się ponownie do kadłuba okrętu, wystukał kod na zamku przy włazie. Minęła sekunda — właz się otworzył. Do i Patii wpłynęli do ciemnego wnętrza śluzy. Diem zatrzymał się jeszcze na sekundę, przymocował niewielkie urządzenie do kadłuba przy włazie i ruszył ich śladem.
Pham Trinli zamknął połączenie. Pospiesznie złożył antenę i ruszył w dół szczeliny, w drogę powrotną. Więc daliśmy się wykiwać. Tomas Nau był zbyt sprytny, by pozwolić im na tak łatwe zwycięstwo, a przy tym miał nad nimi jakąś nieuchwytną przewagę. Trinli widział już setki operacji, niektóre były znacznie mniejsze od tej, inne trwały przez stulecia. Nigdy jednak nie spotkał się z taką precyzją, tak fanatycznym przywiązaniem do szczegółów, jak w analizie zaszyfrowanych sygnałów Jimmy’ego. Nau dysponował jakimś magicznym oprogramowaniem albo zespołem maniaków. Pham Trinli już teraz zastanawiał się, jak mógłby to wykorzystać w przyszłości.
Na razie jednak ważne było tylko przetrwanie. Jeśli Diem się wycofa, pułapka zastawiona przez Nau może się nie zamknąć albo przynajmniej nie będzie tak groźna w skutkach.
Diamentowa powierzchnia po jego lewej stronie świeciła jasno; Trinli mógł podziwiać największy klejnot wszechczasów, przez który przenikał blask słońca. Światło przed nim było niemal równie intensywne, oślepiające aureole otaczały szczyty lodowych gór. Srebrna płachta, przymocowana tylko w trzech miejscach, unosiła się coraz wyżej ponad powierzchnię skał.
Nagle Pham stracił oparcie pod nogami i rękami. Obrócił się w miejscu, wreszcie pochwycił jakiś skalny występ. Czuł drżenie gór. Szczelina zaczęła się wypełniać mgłą na całej swej długości — diamentowa góra ruszyła z miejsca. Powoli, centymetr na sekundę, ale poruszała się. Pham widział pierwsze promienie słońca przechodzące przez otwór. Przed operacją oglądał uważnie mapę skał. Diament Jeden i Diament Dwa stykały się ze sobą wzdłuż długiej płaszczyzny. Inżynierowie Emergentów wykorzystali dolinę ponad tą płaszczyzną jako miejsce składowania śniegu i lodu z Arachny.
Wszystko bardzo wrażliwe… i niezbyt dobrze wymodelowane. Część substancji lotnych wsunęła się pomiędzy dwie góry. Światło wędrujące pomiędzy Pierwszym i Drugim Diamentem natrafiło na ten śnieg i lód. Powstała para, która odpychała diamenty od siebie. To, co jeszcze przed chwilą stanowiło kilkusetmetrową osłonę, teraz zamieniało się w poszarpaną przepaść, miliony luster i pryzmatów tworzyły piekielną tęczę.
— Sto czterdzieści pięć kilowatów na metr kwadratowy.
— To maksymalna wartość — powiedział ktoś z tłumu. OnOff świeciła ponad sto razy jaśniej niż standardowe słońce. Odtwarzała procesy znane z poprzednich Wybuchów, choć ten był silniejszy niż większość. OnOff miała świecić z tą samą mocą przez kolejne dziesięć tysięcy sekund, by potem gwałtownie zmniejszyć promieniowanie do dwóch solarów i pozostać na tym poziomie przez kilka lat.
Nikt nie wznosił triumfalnych okrzyków. Przez ostatnie kilkaset sekund tłum zgromadzony w audytorium zachowywał niemal absolutne milczenie. Początkowo Qiwi była pochłonięta wyłącznie swą złością i poczuciem krzywdy. Uspokoiła się jednak, gdy pękło pierwsze, a potem drugie mocowanie srebrnej płachty, a promienie słońca dotknęły powierzchni lodu.
— Mówiłam Jimmy’emu, że to nie wytrzyma. — W jej głosie nie było już jednak gniewu. Świetlny spektakl był naprawdę piękny, dokonywał jednak znacznie większych zniszczeń, niż planowali. Ze wszystkich stron sączyły się strumienie gazów — a żałosne silniczki elektryczne nie mogły w żaden sposób temu zapobiec. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że miną jeszcze Msekundy, nim skały znów się uspokoją.
Potem, czterysta sekund po Wybuchu, płachta zerwała się z zaczepów.
Uniosła się powoli, falując na tle fioletowego nieba. Pod spodem nie było ani jednego z członków załogi, którzy mieli tam znaleźć schronienie. Przez tłum przebiegł zaniepokojony pomruk. Nau zrobił coś ze swoim mankietem, a jego głos stał się nagle słyszalny w całej sali.
— Proszę się nie martwić. Załoga z pewnością widziała, że mocowania płachty nie wytrzymają naprężenia, i miała kilkaset sekund, by ukryć się w cieniu.
Qiwi skinęła głową, powiedziała jednak cicho do Ezra:
— Jeśli nie odpadli. Nawet nie wiedziałam, że tam będą. — Jeśli rzeczywiście odpadli, polecieli prosto na spotkanie słońcu… Nawet w ska fandrach termicznych ugotowaliby się w ciągu kilkudziesięciu sekund.
Czuł, jak jej mała dłoń wsuwa się do jego dłoni. Ciekawe, czy w ogólewie, że to zrobiła? Lecz po sekundzie uścisnął lekko jej rękę. Qiwi wpatrywała się w główne okno.
— Powinnam tam być. — Powtarzała to zdanie już kilkakrotnie, odkąd wróciła do środka, lecz teraz jej głos brzmiał zupełnie inaczej.
Potem obraz w oknach zadrżał, jakby ktoś jednocześnie uderzył we wszystkie kamery. Blask przeświecający przez Diament Drugi zapłonął mocniej, utworzył długą, poszarpaną linię. Po chwili dołączył do tego dźwięk, coraz głośniejszy jęk, który przybierał raz wyższe, raz niższe tony.
— Grupmistrzu! — Głos był donośny i stanowczy, zupełnie różny od zautomatyzowanych głosów emergenckich techników. Był to głos Ritsera Brughla. — Diament Drugi przemieszcza się, podnosi… — Teraz stało się to już oczywiste dla wszystkich. Przesuwała się cała góra. Miliardy ton w ruchu.
A jękliwy dźwięk, który wciąż wypełniał audytorium, towarzyszył zapewne skręcaniu siatki cumowniczej mocującej kwatery Queng Ho do powierzchni.
— Na szczęście nie jesteśmy na jego drodze. — Ezr wiedział to już z całą pewnością. Ogromny masyw przesuwał się powoli, lecz jego krawędź znajdowała się w bezpiecznej odległości od balonu Queng Ho, Hammerfest i okrętów. Rozedrgany widok zewnętrzny powoli się stabilizował.
Wszyscy w audytorium szukali jakiegoś punktu zaczepienia.
Hammerfest zostało wzniesione na Diamencie Pierwszym. Skalny masyw trwał nieporuszenie, wydawał się niezmieniony. Lecz okręty… W porównaniu z ogromem Diamentów wyglądały jak drobiny, w rzeczywistości jednak każdy z nich miał ponad sześćset metrów długości i ważył miliony ton. Teraz wszystkie kołysały się powoli na swych cumach przy Diamencie Pierwszym. Był to taniec lewiatanów, taniec, który mógł doprowadzić do straszliwej katastrofy.
— Grupmistrzu! — Znów Brughel. — Mam łączność audio z dowódcą Diemem.
— Przełącz go tutaj!
Za śluzą także panowały ciemności. Nie działało oświetlenie, brakowało atmosfery. Diem i jego towarzysze płynęli w górę tunelu, oświetlając sobie drogę lampkami przymocowanymi do hełmów. Zaglądali do pustych pokojów, do pomieszczeń o zniszczonych przegrodach, wypatroszonych na pięćdziesiąt metrów w głąb. To miał być niezniszczony statek. Diema ogarnął lodowaty chłód. Nieprzyjaciel wszedł tutaj po bitwie i wykończyłokręt, zostawił tylko pustą skorupę.
— Jimmy, „Daleki skarb” się rusza — powiedziała Tsufe za jego plecami.
— Tak, czuję. Wygląda na to, że kołysze się na cumie.
Diem odsunął się od liny i przystawił hełm do ściany. Tak. Gdyby była tu atmosfera, statek wypełniałyby przeróżne jęki i zgrzyty, odgłosy zniszczenia. Więc Wybuch spowodował znacznie większe zmiany, niż ktokolwiek przypuszczał. Jeszcze wczoraj ta wiadomość przeraziłaby go. Teraz…
— To już raczej nie ma znaczenia, Tsufe. Chodźmy. — Prowadził Do i Patii w górę drabiny. Pham Trinli miał rację, a ich misja skazana była na niepowodzenie. Lecz tak czy inaczej, chciał dowiedzieć się, jaką krzywdę im wyrządzono. I może przekazać prawdę innym Queng Ho.
Wewnętrzne zamki zostały wyrwane, we wszystkich pomieszczeniach panowała próżnia. Minęli resztki tego, co stanowiło kiedyś zatokę naprawczą i warsztaty, przepłynęli obok głębokich, pustych otworów, w których powinny się znajdować wtryskiwacze startowe napędu.
Na rufie, w opancerzonej części „Dalekiego skarbu” znajdowało się ambulatorium, w którym przechowywano kapsuły hibernacyjne. Teraz…
Jimmy i pozostali przesuwali się w głąb korytarza. Kiedy ich dłonie dotykały ścian, słyszeli skrzypienie kadłuba, czuli jego powolny ruch. Jak dotąd przycumowane obok siebie okręty nie zderzyły się jeszcze — choć Jimmy wcale nie był pewien, czy naprawdę mogą to wiedzieć. Statki były tak ogromne, tak masywne, że gdyby zderzyły się z prędkością kilku centymetrów na sekundę, kadłuby po prostu wsunęłyby się w siebie niemal bez najmniejszego drgnienia.
Dotarli do wejścia do ambulatorium, tam gdzie Emergenci mieli przetrzymywać pozostałych przy życiu obrońców.
Znów pustka? Kolejne kłamstwo? Jimmy wsunął się do środka. Promienie ich lampek omiotły pokój.
Tsufe Do krzyknęła.
Nie, to pomieszczenie nie było puste. Ciała. Przesuwał snop światła dokoła, wszędzie… kapsuły hibernacyjne zostały usunięte, lecz pokój wypełniały… zwłoki. Diem ściągnął lampkę z hełmu i wetknął ją w otwór w ścianie. Ich cienie nadal tańczyły i przesuwały się, ale teraz mógł widzieć wszystko.
— Oni… oni wszyscy nie żyją, prawda? — Głos Phama Patila wydawał się dziwnie odległy, jakby nierealny. Jego pytanie było tylko wyrazem przerażenia.
Diem poruszał się między zmarłymi. Ciała zostały równo ułożone.
Setki ciał na małej przestrzeni. Rozpoznawał niektórych obrońców. Mama Qiwi. Tylko kilka nosiło ślady zniszczeń spowodowanych przez gwałtowną dekompresję. Kiedy umarła reszta? Niektóre twarze były spokojne, lecz inne… Zatrzymał się, przykuło go spojrzenie martwych oczu. Twarz mężczyzny była wymizerowana, na czole widniały zamarznięte rany i siniaki. Ten żył jeszcze przez jakiś czas po bitwie. Jimmy rozpoznawał tę twarz.
Tsufe podpłynęła powoli do niego.
— To jeden z Trilanderów, prawda?
— Tak, chyba któryś z geologów. — Jeden z uczonych, który miał przebywać na Hammerfest. Diem powrócił do lampki, którą umocował na ścianie. De ludzi spoczywało w rym miejscu? Ciała niknęły w ciemnościach zalegających tam, gdzie niegdyś były ściany. Czyżby zabili wszystkich? Chwyciły go mdłości.
Patii wisiał w bezruchu, jakby ten makabryczny widok pozbawił go sił.
Tsufe jednak drżała na całym ciele, bliska histerycznego wybuchu.
— Myśleliśmy, że mają tylu zakładników — przemówiła nienaturalnym głosem. — A oni mieli tylko zmarłych. — Roześmiała się piskliwie. — Ale to niczego nie zmieniało, prawda? Wierzyliśmy im, a to było równie skuteczne jak prawda.
— Może nie. — Nagle mdłości ustąpiły. Potrzask już się zamknął. Bez wątpienia wszyscy troje wkrótce zginą. Jeśli jednak zostało im choć kilka sekund życia, może zdołają zdemaskować potworów. Wyciągnął z kieszeni skafandra audioboks i odszukał czysty fragment ściany, który zapewniłby mu kontakt z poszyciem okrętu. Kolejne zabronione urządzenie 1/0. Śmierćjest karą za ich posiadanie. Tak, tak. Teraz jednak mógł nadawać na zewnątrz, poprzez przekaźnik, który zostawił przy śluzie. Wiadomość 1bez przeszkód dotrze do kwater. Czujniki z pewnością ją wykryją. Niektóre zareagują na sygnał pierwszeństwa i przekażą jego słowa tam, gdzie będą mogli usłyszeć je Queng Ho. Jimmy zaczął mówić:
— Queng Ho! Słuchajcie! Jestem na pokładzie „Dalekiego skarbu”.
Wnętrze okrętu jest całkowicie zniszczone. Emergenci zabili wszystkich, którzy mieli tu czekać na przebudzenie…
Ezr — wszyscy zgromadzeni na sali — czekał w ciszy, aż Ritser Brughel uzyska połączenie. Potem zaczął mówić Jimmy:
— Queng Ho! Słuchajcie! Jestem…
— Dowódco! — przerwał mu Tomas Nau. — Nic wam się nie stało? Nie widzimy was na zewnątrz.
Jimmy roześmiał się triumfalnie.
— Nie widzicie nas, bo jesteśmy na pokładzie „Dalekiego skarbu”. Nau był wyraźnie zaskoczony.
— Nie rozumiem. Załoga okrętu nie meldowała…
— Oczywiście, że nie meldowała. — Ezr niemal słyszał gorzki uśmiech, kryjący się za słowami Jimmy’ego. — Bo „Daleki skarb” jest okrętem Queng Ho, a my go właśnie odbiliśmy!
Szok i radość odbiły się na wszystkich twarzach Queng Ho, które widział Ezr. Więc tak wyglądał ich plan! Sprawny okręt, prawdopodobnie z oryginalnym uzbrojeniem. Główne ambulatorium Emergentów, obrońcy i starsi załogi, którzy przeżyli zasadzkę. Teraz mamy szansę!
Tomas Nau także to rozumiał. Jego zdumiona mina ustąpiła grymasowi złości i strachu.
— Brughel? — rzucił w powietrze.
— Grupmistrzu, myślę, że on mówi prawdę. Nadaje z pokładu „Skarbu”, a nikt z naszej załogi nie odpowiada na wezwania.
Wskaźnik mocy w głównym oknie wahał się w okolicach stu czterdziestu pięciu kilowatów na metr kwadratowy. Światło odbite pomiędzy Diamentem Pierwszym i Drugim zaczynało w cieniu gotować śnieg i lód.
Tysiące, setki tysięcy ton rud i lodu przemieszczały się w szczelinach pomiędzy wielkimi diamentami. Ruch ten był prawie niedostrzegalny, kilka centymetrów na sekundę. Lecz niektóre głazy oderwały się od powierzchni i choć leciały powoli, mogły zniszczyć wszelkie ludzkie konstrukcje, które napotkałyby na swojej drodze.
Nau wpatrywał się w okno przez kilka sekund. Kiedy przemówił, w jego głosie pobrzmiewało coś więcej niż rozkaz:
— Posłuchaj, Diem. To się nie uda. Wybuch powoduje znacznie większe zniszczenia, niż ktokolwiek mógł przewidzieć…
Z drugiej strony połączenia dobiegł chrapliwy śmiech. Ktokolwiek?
Niezupełnie. Ustawiliśmy system stabilizujący tak, żeby narobił trochę zamieszania. Jeśli coś mogło nie zadziałać, to na pewno nie zadziała.
Qiwi zacisnęła mocniej dłoń na ręce Ezra. Jej oczy były szeroko otwarte ze zdumienia. Ezr także poczuł się niepewnie. System stabilizujący i tak nie mógł wiele zdziałać, więc po co jeszcze pogarszać sytuację?
Ci spośród zgromadzonych w sali, którzy mieli na sobie skafandry ciśnieniowe, dopinali je teraz szczelnie; inni zmierzali do wyjścia z audytorium. Ogromny głaz rudy wznosił się powoli ku słońcu, oblany oślepiającym blaskiem. Zaledwie o kilkadziesiąt metrów minął balon mieszkalny.
— Ale, ale… — Przez moment wygadany grupmistrz jakby zupełnie stracił rezon. — Mogą zginąć też wasi ludzie! Zabraliśmy ze „Skarbu” całą broń. To nasz okręt szpitalny, na miłość boską!
Przez chwilę nikt mu nie odpowiadał, dało się tylko słyszeć przytłumioną rozmowę, jakby spiskowcy spierali się między sobą. Ezr zauważył, że emergencki technik lotu nie powiedział ani słowa. Patrzył na swego dowódcę oczyma szeroko otwartymi z przerażenia.
Potem znów odezwał się Jimmy.
— A niech was… Więc zniszczyliście system obronny. Ale to bez znaczenia, mały człowieku. Przygotowaliśmy cztery kilogramy S7. Nie przypuszczaliście, że mamy dostęp do materiałów wybuchowych, co? W magazynie z silnikami było mnóstwo ciekawych rzeczy, o których nie mieliście pojęcia.
— Nie, nie… — Nau kręcił bezsilnie głową.
— Jak powiedziałeś, grupmistrzu, to wasz okręt szpitalny. Obok naszych uśpionych obrońców są tu też wasi ludzie. Nawet bez broni mamy więc dość poważny argument przetargowy.
Nau spojrzał błagalnie na Ezra i Qiwi.
— Zawieszenie broni. Dopóki nie ustabilizujemy skał.
— Nie! — krzyknął Jimmy. — Jeśli cię nie przyciśniemy, będziesz próbował się wymigać!
— Do diabła, człowieku, na pokładzie „Skarbu” są wasi ludzie.
— Gdyby byli aktywni, zgodziliby się ze mną. Czas wyłożyć karty na stół. Mamy tu dwudziestu trzech waszych ludzi w szpitalu, plus pięciu z załogi. Wiemy też, jak prowadzić negocjacje. Chcę, żebyś przyleciał tu zaraz z Brughlem. Możecie skorzystać ze swoich taksówek. Daję wam tysiąc sekund.
Nau zawsze wydawał się Ezrowi trzeźwo myślącym, opanowanym człowiekiem. Teraz także najwyraźniej już otrząsnął się z szoku. Podniósł dumnie głowę i spytał:
— A jeśli tego nie zrobimy?
— Przegramy, ale wy też. Po pierwsze, zginą wasi ludzie. Po drugie, użyjemy materiałów wybuchowych, żeby zerwać „Skarb” z cumy. Wlecimy nim prosto w wasze przeklęte Hammerfest.
Qiwi do tej pory słuchała wszystkiego w milczeniu, przerażona i zszokowana. Teraz rzuciła się nagle w stronę miejsca, z którego dobiegał głos Jimmy’ego, krzycząc:
— Nie! Nie! Jimmy! Proszę, nie rób tego!
Przez kilka sekund oczy wszystkich zwrócone były na Qiwi. Nawet ci, którzy w pośpiechu dopinali skafandry, znieruchomieli na moment, a jedynym dźwiękiem, jaki dobiegał do ich uszu, był jęk sieci mocującej kwatery do skały. Matka Qiwi była na pokładzie „Dalekiego skarbu”; jej ojciec przebywał w Hammerfest razem ze wszystkimi ofiarami pleśni mózgu. Większość ocalałych członków ekspedycji Queng Ho, uśpionych lub chorych, przebywała właśnie w tych dwóch miejscach. Trixia. Przesadzasz,Jimmy. Zwolnij! Słowa jednak uwięzły w gardle Ezra. Zawierzył we wszystkim Jimmy’emu. Jeśli te groźby przeraziły Ezra Vinha, to może przekonają Tomasa Nau.
Po chwili Jimmy przemówił ponownie, ignorując krzyk Qiwi.
— Macie tylko dziewięćset siedemdziesiąt pięć sekund, grupmistrzu.
Radzę, żebyście się pospieszyli.
Byłoby to trudne do wykonania, nawet gdyby Nau w tej chwili wyleciał z balonu. Odwrócił się do Xina i obaj rozmawiali przez chwilę przyciszonymi głosami.
— Tak, mogę pana tam zawieźć. To niebezpieczne, ale swobodne materiały poruszają się wolniej niż metr na sekundę. Możemy je ominąć.
Nau skinął głową.
— Więc chodźmy. Chcę… — Zasunął kaptur skafandra, a jego głos stał się niesłyszalny.
Tłum Queng Ho i Emergentów rozstąpił się na boki, kiedy ci dwaj ruszyli do wyjścia.
Tymczasem z głośnika dobiegł jakiś huk, potem ucichł raptownie.
Ktoś krzyknął, wskazując na główne okno. Od burty „Dalekiego skarbu” oderwało się coś małego. Fragment kadłuba.
Nau zatrzymał się przy drzwiach audytorium. Spojrzał ponownie na „Daleki skarb”.
— System kontrolny poinformował o naruszeniu kadłuba jednostki — powiedział Brughel. — Liczne eksplozje na piętnastym pokładzie rufowym.
Tam właśnie znajdowały się kabiny hibernacyjne i ambulatorium. Ezr nie mógł się ruszyć, nie mógł odwrócić wzroku. W kadłubie okrętu pojawiły się dwa kolejne otwory, wypłynęły z nich blade języki światła. W porównaniu z ogromem Wybuchu eksplozje te wyglądały całkiem niegroźnie. Dla niewprawnego oka „Skarb” mógł wydawać się praktycznie nieuszkodzony. Dziury w poszyciu miały tylko kilka metrów średnicy. Lecz S7 był najmocniejszym materiałem wybuchowym Queng Ho, a wyglądało na to, że eksplodowało wszystko. Pokład piętnasty znajdował się za czterema przegrodami, dwadzieścia metrów pod zewnętrznym poszyciem.
Eksplozja rozprzestrzeniająca się we wnętrzu okrętu zniszczyła prawdopodobnie napęd „Dalekiego skarbu”. Kolejny okręt został zniszczony.
Qiwi zawisła w bezruchu pośrodku sali, poza zasięgiem rąk, które mogłyby dać jej pocieszenie.
Ezr nigdy nie był tak zapracowany jak w ciągu Ksekund po Wybuchu i śmierci Jimmy’ego. Groza tego, co wydarzyło się na pokładzie „Dalekiego skarbu”, przenikała wszystkie myśli Ezra, nie mógł jednak pozwolić, by wymknęła się spod kontroli. Wszyscy byli zbyt zajęci ratowaniem tego, co jeszcze mogli ocalić z ludzkiej i naturalnej katastrofy.
Nazajutrz Tomas Nau zwrócił się z przemówieniem do wszystkich mieszkańców balonu Queng Ho i Hammerfest. Tomas Nau, który patrzył na nich z wielkiego okna, był wyraźnie zmęczony i przybity.
— Panie i panowie, gratulacje. Przeżyliśmy drugi co do wielkości Wy buch w znanej nam historii OnOff. Udało nam się to pomimo straszliwej, niewyobrażalnej zdrady. — Przysunął się bliżej kamery, jakby patrząc na zmęczonych Emergentów i Queng Ho zgromadzonych w audytorium. — W najbliższych Msekundach zajmiemy się przede wszystkim przeglądem i oszacowaniem strat… ale muszę być z wami szczery. Bitwa pomiędzy flotami Queng Ho i Emergentów była ogromnie wyniszczająca dla Queng Ho; z żalem przyznaję, że Emergenci ponieśli niemal równie dotkliwe straty. Próbowaliśmy ukryć choć część tych zniszczeń. Mieliśmy dużo części zapasowych, urządzeń medycznych i materiałów podniesionych z Arachny. Po rozwiązaniu kwestii bezpieczeństwa moglibyśmy też skorzystać z wiedzy i doświadczenia starszych specjalistów Queng Ho. Nie mniej działaliśmy niemal na granicy bezpieczeństwa. Po wczorajszych wydarzeniach wszystkie marginesy bezpieczeństwa zniknęły. W tej chwili nie mamy już ani jednego sprawnego okrętu i nie wiadomo, czy uda nam się zbudować choćby jeden z wraków pozostałych.
Tylko dwa okręty zderzyły się ze sobą. Najwyraźniej jednak „Dale ki skarb” był w najlepszym stanie — po akcji Jimmy’ego napęd okrętu i większość systemów podtrzymujących życie nadawała się już tylko na śmietnik.
— W ciągu ostatnich Ksekund wielu z was ryzykowało życie, próbując ocalić choć część substancji lotnych. Tej części katastrofy nikt nie jest winien. Nikt z nas nie spodziewał się takiej gwałtowności Wybuchu ani efektów, jakie wywoła działanie słońca na lód uwięziony pomiędzy diamentami. Jak wiecie, pochwyciliśmy już większość dużych bloków. Tylko trzy nadal dryfują luzem. — Benny Wen i Jau Xin pracowali razem, próbując ściągnąć te trzy wielkie głazy i kilka mniejszych. Znajdowały się za ledwie trzydzieści kilometrów od bazy, lecz masa każdego z nich wynosiła sto tysięcy ton, a oni dysponowali tylko taksówkami i jednym uszkodzonym podnośnikiem. — Obecnie OnOff świeci z mocą dwóch i pół kilo wata na metr kwadratowy. Nasze pojazdy mogą działać w tych warunkach.
Odpowiednio przygotowane załogi także mogą na krótko wychodzić na zewnątrz. Nie uda nam się jednak odzyskać śniegu powietrznego, który 1uleciał w przestrzeń, obawiamy się też, że straciliśmy sporą część lodu. — Nau rozłożył ręce i westchnął. — Przypomina to wiele spośród historii, które opowiadali nam Queng Ho. Walczyliśmy, walczyliśmy i omal nie doprowadziliśmy się do zguby. Nie możemy wrócić do domu z tym, co mamy.
Możemy się tylko domyślać, jak długo przetrwamy, korzystając z tego, co udało nam się uratować. Pięć lat? Sto lat? Stare prawdy nadal zachowują swą moc; bez pomocy stałej cywilizacji żadna wyizolowana grupa okrętów i ludzi nie może odbudować podstaw swej technologii. — Na jego twarzy pojawił się na moment słaby uśmiech. — Ale istnieje jakaś nadzieja. W pewnym sensie te katastrofy zmusiły nas do tego, byśmy skoncentrowali się na pierwotnym celu naszej misji. Teraz nie jest to już kwestia akademickiej ciekawości ani nawet kontaktów handlowych Queng Ho — teraz od mieszkańców Arachny zależy nasze przetrwanie. Istoty zwane Pająkami znajdują się obecnie na początku Ery Informacji. Na podstawie zgromadzonych dotąd informacji możemy przypuszczać, że podczas obecnego okresu aktywności słońca osiągną właściwą ekologię przemysłową. Jeśli uda nam się przetrwać jeszcze kilka dziesięcioleci, przemysł Pająków będzie wytwarzał wszystko, czego nam potrzeba. Nasza misja odniesie sukces, choć znacznie większym kosztem, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.
Czy możemy przetrwać jeszcze przez trzy do pięciu dziesięcioleci?
Prawdopodobnie. Możemy oszczędzać, konserwować… Pytanie ważniejsze brzmi, czy możemy ze sobą współpracować? Dotąd nie wiodło nam się najlepiej. Wszyscy mamy ręce unurzane we krwi, czy chcieliśmy tego, czy też nie. Wszyscy wiecie, co zrobił Jimmy Diem. W spisku uczestniczyły co najmniej trzy osoby. Mogło być ich więcej, ale prześladowania zmniejszyłyby tylko nasze szanse na przetrwanie. Zwracam się więc do tych spośród Queng Ho, którzy związani byli jakoś z tym spiskiem, choćby pośrednio; pamiętajcie, co zrobili Jimmy Diem, Tsufe Do i Pham Patii, pamiętajcie, co chcieli zrobić. Gotowi byli zniszczyć wszystkie okręty i Hammerfest.
Tymczasem zginęli od własnych materiałów wybuchowych, które zniszczyły także zahibernowanych Queng Ho i ambulatorium pełne Emergentów i Queng Ho.
To będzie więc nasze Wygnanie. Wygnanie, na które sami się skazaliśmy. Nadal będę się starał dobrze wami kierować, lecz bez waszej pomocy z pewnością poniesiemy klęskę. Musimy zapomnieć o dzielących nas różnicach i nienawiści. My, Emergenci, wiemy sporo o was, Queng Ho; słuchaliśmy waszej publicznej sieci od setek lat. Wasze informacje bardzo nam pomogły, kiedy ponownie wkraczaliśmy w erę technologii. — Znów ten zmęczony uśmiech. — Wiem, że chcieliście przez to pozyskać nowych Klientów; mimo to jesteśmy wam wdzięczni. Lecz my, Emergenci, nie spełniliśmy waszych oczekiwań. Przynosimy ludziom coś nowego i cudownego: fiksację. To coś, co początkowo będzie wam się wydawało dziwne. Proszę jednak, byście dali temu szansę. Spróbujcie nauczyć się naszego świata tak, jak my uczyliśmy się waszego. Jeśli wszyscy zechcemy dobrowolnie ze sobą współpracować, możemy przetrwać, a w dalszej przyszłości doczekać prawdziwego dobrobytu.
Twarz Nau zniknęła z ekranu, pozostawiając widok na odmienioną powierzchnię skał. Queng Ho zgromadzeni w audytorium spoglądali po sobie, rozmawiali cicho. Kupcy mają ogromną dumę, szczególnie gdy porównują się z Klientami. Dla nich nawet największe cywilizacje Klientów, nawet Namqem i Canberra, są jak piękne kwiaty, skazane przez swe piękno i przywiązanie do jednego miejsca na powolne umieranie. Ezr po raz pierwszy w życiu widział wstyd na twarzach tak wielu Queng Ho. Pracowałem zjimmym. Pomagałem mu. Nawet ci, którzy tego nie robili, z pewnością cieszyli się jak dzieci, słysząc pierwsze słowa Jimmy’ego z „Dalekiego skarbu”.
Jak to wszystko mogło zamienić się w taki koszmar?
Ciret i Marli przyszli po niego.
— Kilka pytań związanych ze śledztwem. — Emergenccy strażnicy prowadzili go na górę, lecz nie do doku taksówek. Nau czekał w biurze zarządcy floty, w biurze Vinha. Byli tam również Ritser Brughel i Annę Reynolt.
— Proszę usiąść… zarządco floty — powiedział Nau cicho, wskazując Ezrowi miejsce pośrodku stołu.
Vinh zbliżył się powoli, usiadł. Nie miał odwagi spojrzeć prosto w oczy Tomasowi Nau. Pozostali… Annę Reynolt była równie zniecierpliwiona i zirytowana jak zawsze. Bez trudu unikał jej spojrzenia, jako że ona i tak prawie nigdy nań nie patrzyła. Ritser Brughel wydawał się równie zmęczony jak grupmistrz, lecz na jego twarzy pojawiał się od czasu do czasu dziwny uśmieszek. Brughel wpatrywał się w Ezra nieustannie. Ezr zrozumiał nagle, że przepełnia go poczucie triumfu. Wszystkie zgony — po obu stronach — nie miały żadnego znaczenia dla tego sadysty.
— Zarządco floty — cichy głos Naua wyrwał go z rozmyślań. — Co do spisku J.Y. Diema…
— Wiedziałem o nim, grupmistrzu. — Słowa te były jednocześnie przyznaniem się do winy i prowokacją. — Ja…
Nau uniósł rękę.
— Wiem. Ale był pan jednym z mniej znaczących uczestników. Zidentyfikowaliśmy jeszcze kilku innych. Ten starzec, Pham Trinli. Dostarczył im tarcze ochronne — i omal przez to nie zginął.
Brughel zachichotał.
— Tak, ugotowałby się na twardo. Jeszcze teraz skamle jak pies.
Nau odwrócił się do Brughla. Nic nie mówił, tylko patrzył. Po sekundzie Ritser skinął głową i przybrał równie poważną minę jak jego zwierzchnik.
Grupmistrz zwrócił się ponownie do Vinha.
— Nikt z nas nie może pozwolić sobie na gniew czy poczucie triumfu.
Teraz potrzebujemy wszystkich, nawet Phama Trinli. — Spojrzał znacząco na Ezra, a ten skinął lekko głową.
— Tak jest, Rozumiem.
— Później przesłuchamy pana w sprawie spisku, zarządco floty. Zależy nam na tym, by zidentyfikować wszystkich, którzy powinni pozostawać pod szczególną obserwacją. Na razie jednak mamy znacznie ważniejsze sprawy niż grzebanie się w przeszłości.
— Nawet po tym wszystkim chcecie, żebym był zarządcą floty? — Nienawidził tej pracy jeszcze przed katastrofą. Teraz nienawidził jej jeszcze bardziej, choć z zupełnie innych powodów.
Grupmistrz jednak skinął głową.
— Był pan odpowiednią osobą przedtem i jest pan nią nadal. Co więcej, potrzebujemy ciągłości. Jeśli w szczery i widoczny sposób podporządkuje się pan mojemu przewodnictwu, cała społeczność będzie miała więcej szans na przeżycie.
— Tak jest. — Czasami tak łatwo odpokutować za swoje winy. Jimmy, Tsufe i Pham Patii już nie będą mieli okazji tego zrobić.
— Dobrze. O ile mi wiadomo, nasza sytuacja została już ustabilizowana. Zażegnaliśmy największe niebezpieczeństwo. Co z Xinem i Wenem? Czy uda im się uratować te bloki lodowe? Zebranie jak największej ilości paliwa jest obecnie sprawą priorytetową.
— Uruchomiliśmy już destylarnię. Za kilka Ksekund rozpoczniemy produkcję. — 1 będziemy mogli uzupełnić paliwo w taksówkach. — Mam nadzieję, że ostatnie bloki lodowe zostaną wciągnięte do cienia i umocowane w ciągu czterdziestu Ksekund.
Nau zerknął na Annę Reynolt.
— To rozsądny szacunek, grupmistrzu. Wszystkie inne problemy są pod kontrolą.
— Mamy teraz czas na istotne, ludzkie sprawy. Panie Vinh, chcemy wydać jeszcze dziś kilka ogłoszeń. Podziękujemy publicznie panu i Qiwi Lin Lisolet za pomoc przy wytropieniu pozostałych członków spisku.
— Ale…
— Tak, wiem, że to przekłamanie. Lecz Qiwi nigdy nie należała do spisku, a naprawdę bardzo nam się przysłużyła. — Nau umilkł na moment. — Biedna dziewczynka była zdruzgotana. Jest w niej wiele gniewu. Ze względu na nią i ze względu na całą społeczność powinien pan nas wspomóc.
Chcę, by wszyscy wiedzieli, że jest wielu Queng Ho, którzy potrafią zachować się rozsądnie, którzy zgodzili się z nami współpracować. — Znów krótka przerwa. — A teraz rzecz najważniejsza. Słyszał pan moje przemówienie, fragment mówiący o tym, że powinniśmy poznawać swoje światy?
— O… fiksacji? — O tym, co naprawdę zrobili Trixii.
Na twarzy Ritsera Brughla znów pojawił się sadystyczny uśmiech.
— Tak, właśnie o tym — przyznał Nau. — Może powinniśmy poinformować was o tym wcześniej, ale okres treningowy nie dobiegł jeszcze końca. W obecnej sytuacji fiksacja może decydować o naszym przetrwaniu. Ezr, chcę, żeby Annę zabrała pana do Hammerfest i wyjaśniła wszystko. Będzie pan pierwszy. Chcę, żeby pan to zrozumiał, żeby pan to zaakceptował. Kiedy już się tak stanie, wyjaśni pan istotę fiksacji swoim ludziom, by i oni mogli to zaakceptować. Tylko wtedy nasza misja może zakończyć się sukcesem.
Wkrótce miał więc poznać sekret, który przez ostatnie Msekundy był treścią wszystkich jego snów i poczynań. Ezr płynął głównym korytarzem do śluz taksówek, gdzie prowadziła go Annę Reynolt. Każdy metr był dla niego wyzwaniem. Fiksacja. Choroba, której nie potrafili uleczyć. Pleśń mózgu. Była tematem plotek, domysłów, sennych koszmarów, a teraz on miał się wszystkiego dowiedzieć.
Reynolt zaprosiła go gestem do wnętrza taksówki.
— Proszę usiąść tam, Vinh. — Prawdę mówiąc, wolał zadawać się z Annę Reynolt. Ona przynajmniej nie kryła swej pogardy, nie wyczuwał w niej też sadystycznego triumfu, który wypełniał Ritsera Brughla.
Taksówka ruszyła w drogę. Kwatery Queng Ho nadal były przymocowane do skalnego podłoża. Blask słońca był jeszcze zbyt silny, by można je uwolnić. Niebo co prawda straciło już fioletowy odcień i pokryło się normalną czernią, przecinały je jednak ogony jasnych komet — bloków lodu, które latały kilkadziesiąt kilometrów dalej. Gdzieś pośród nich znajdowali się także Xin i Wen.
Hammerfest odległe było zaledwie pięćset metrów od balonu Queng Ho, bez trudu mogli pokonać tę przestrzeń wolnym skokiem. Reynolt wolała jednak bezpieczeństwo i komfort taksówki. Lecieli w milczeniu, oglądając z wysoka puste, skalne połacie. Gdyby nie widzieli tego samego miejsca przed katastrofą, nie zauważyliby zapewne żadnych zniszczeń. Ogromne skalne masywy przestały się już przemieszczać. Wolny lód i śnieg ponownie zostały przesunięte w cień, większe głazy i mniejsze, coraz mniejsze odłamki. Tyle że teraz było ich naprawdę niewiele. Zacienioną stronę diamentów oblewał obecnie księżycowy blask — światło odbite od Arachny.
Taksówka przeleciała pięćdziesiąt metrów nad załogami, które próbowały ponownie zamocować silniki elektryczne. Kiedy Ezr był tu ostatnio, to Qiwi Lisolet kierowała ich pracą.
Reynolt przerwała wreszcie milczenie.
— Wszyscy pomyślnie zafiksowani przebywają w Hammerfest. Może pan rozmawiać, z kim tylko pan zechce.
Hammerfest wyglądało jak elegancka prywatna posiadłość. Było luksusowym sercem operacji Emergentów. Ten fakt przynosił Ezrowi pewne pocieszenie. Wmawiał sobie, że Trixia i pozostali są tu przyzwoicie traktowani. Być może żyli w takich warunkach jak zakładnicy z historii Queng Ho, jak legendarna Setka z Far Pyorya. Lecz żaden rozsądny Kupiec nie zbudowałby swoich kwater na stercie kamieni. Taksówka przepłynęła ponad wieżami przedziwnej urody, bajkowym zamkiem wyrastającym z kryształowej równiny. Wkrótce dowie się, co kryje ów zamek… Dopiero po chwili dotarł do niego sens słów wypowiedzianych przez Reynolt.
— Pomyślnie zafiksowani?
Reynolt wzruszyła ramionami.
— Fiksacja to pleśń mózgu na uwięzi. Podczas pierwszej konwersji straciliśmy trzydzieści procent; możemy stracić więcej w nadchodzących latach. Tych w najgorszym stanie przenieśliśmy na „Daleki skarb”.
— Ale co…
— Siedź cicho i pozwól mi wytłumaczyć. — Jej spojrzenie powędrowało gdzieś za plecy Vinha. Milczała przez kilkanaście sekund. — Pamiętasz, że zachorowaliście podczas zasadzki. Domyśliliście się, że to sztucznie wywołana choroba; czas jej inkubacji stanowił ważną część naszego planu. Nie wiecie jednak, że wojskowe zastosowanie tej infekcji ma drugorzędne znaczenie. Pleśń mózgu wywołuje wirus. Jego oryginalna, naturalna forma zabiła miliony ludzi w układzie słonecznym Emergentów, zniszczyła ich cywilizację… i przygotowała grunt pod obecną erę ekspansji. Oryginalne szczepy wirusa miały bowiem pewną bardzo ciekawą właściwość; były skarbnicą neurotoksyn. Przez stulecia, jakie minęły od Wielkiej Plagi, Emergenci obłaskawili wirusa i wprzęgli go w służbę cywilizacji. Jego obecna forma potrzebuje specjalnego wsparcia, by przebić się przez barierę ochronną mózgu, a potem rozprzestrzenia się w bezbolesny niemal sposób, zarażając około dziewięćdziesięciu procent komórek neuroglejowych.
Teraz potrafimy także kontrolować wytwarzanie neuroaktywów. — Taksówka zwolniła i zatrzymała się powoli przed śluzą Hammerfest.
Arachna przesunęła się po niebie, „księżyc” w pełni, niemal pół stopnia szerokości. Planeta świeciła jednolitym białym blaskiem, jej powierzchnię okrywała gruba warstwa chmur.
Ezr prawie tego nie zauważył. Myślał o tym, co kryło się za suchym opisem Annę Reynolt; emergencki wirus na uwięzi, penetrujący mózg, rozmnażający się w dziesiątki miliardów, sączący truciznę do żywego mózgu. Pamiętał straszliwe ciśnienie w głowie, kiedy ich ładownik wznosił się nad powierzchnią Arachny. To choroba pukała właśnie do bram jego umysłu. Ezr Vinh i wszyscy obecni w kwaterach Queng Ho odparli ten szturm — a może ich mózgi nadal były zarażone, a choroba trwała w stanie uśpienia.
Lecz Trixia Bonsol i ludzie z odnośnikiem „fiksat” przy nazwiskach zostali poddani specjalnej terapii. Zamiast ich leczyć, ludzie Reynolt pozwalali, by choroba się rozwijała, by pożerała mózgi chorych niczym zgnilizna wnętrze owocu. Gdyby w taksówce panowała choćby śladowa grawitacja, Ezr by zwymiotował.
— Ale dlaczego?
Reynolt zignorowała jego pytanie. Otworzyła właz śluzy i wprowadziła go do wnętrza Hammerfest. Kiedy znów przemówiła, w jej obojętnym zazwyczaj głosie krył się entuzjazm — Fiksacja uszlachetnia. To klucz do sukcesu Emergentów, znacznie subtelniejszy, niż mógłbyś sobie wyobrazić. Nie chodzi tylko o to, że wyhodowaliśmy psychoaktywny wirus. Jego rozrost może być kontrolowany z niezwykłą, milimetrową wręcz precyzją — a kiedy już zostanie umiejscowiony, z tą samą precyzją możemy sterować jego ofiarą. — Reakcja Vinha była tak niejednoznaczna, że nawet Reynolt poczuła się w obowiązku wyjaśnić to dokładniej. — Nie rozumiesz? Możemy wpływać na świadomość człowieka, poprawić jego zdolność do koncentracji; możemy zamieniać ludzi w maszyny analityczne. — Opisała mu wszystko w najdrobniejszych, najstraszliwszych szczegółach. W światach Emergentów proces fiksacji stosowany był na ostatnich latach specjalistycznego szkolenia, intensyfikował pracę przyszłych absolwentów i zamieniał ich w geniuszy. W przypadku Trixii i pozostałych proces ten został oczywiście odpowiednio przyspieszony. Przez wiele dni Reynolt i inni technicy odpowiednio kształtowali wirusa, odpowiednio dawkowali chemikalia; wszystko przebiegało pod kontrolą komputerów medycznych, które gromadziły i analizowały dane z konwencjonalnych badań mózgu…
— Teraz trening dobiegł już końca. Ci, którzy przeżyli, gotowi są prowadzić swoje badania intensywniej niż kiedykolwiek dotąd.
Reynolt prowadziła go przez pokoje wyposażone w pluszowe meble, o ścianach wykładanych kilimami. Kolejne korytarze stawały się coraz węższe i węższe, by w końcu zamienić się w tunele szerokości mniejszej niż metr. Była to architektura rodem z odległej historii… obraz z serca urbanistycznej tyranii. Wreszcie stanęli przed jakimiś drzwiami. Podobnie jak wszystkie pozostałe i te miały tabliczkę z numerem i specjalizacją. Ta głosiła: F042 LINGWISTYKA. BADAWCZA.
— Jeszcze jedno — powiedziała Reynolt, zatrzymując się przy wejściu. — Grupmistrz Nau uważa, że możesz się zdenerwować tym, co tutaj zobaczysz. Wiem, że cudzoziemcy reagują bardzo gwałtownie przy pierwszych kontaktach z fiksacja. — Przechyliła głowę, jakby szacując psychiczną odporność Vinha. — Dlatego grupmistrz poprosił mnie, bym wyraźnie to zaznaczyła; fiksacja jest zazwyczaj procesem odwracalnym, przynajmniej w znacznym stopniu. — Wzruszyła ramionami, jakby zdegustowana tym, co musiała zrobić.
— Otwórz drzwi — powiedział Ezr chrapliwym głosem.
Pokój był maleńki, oświetlony jedynie blaskiem padającym z kilkunastu aktywnych okien. Światło tworzyło aureolę wokół głowy osoby znajdującej się w środku; krótkie włosy, szczupła figura w zwykłym ubraniu roboczym.
— Trixia? — powiedział cicho. Przepłynął przez pokój, by dotknąć jej ramienia. Nie odwróciła się. Ezr przełknął ciężko i podpłynął dalej, by spojrzeć w jej twarz. — Trixia?
Wydawało się, że przez moment spojrzała mu prosto w oczy. Potem odtrąciła jego rękę i próbowała zajrzeć za jego plecy, na okna.
— Zasłaniasz mi monitory. Nic nie widzę! — mówiła nerwowym, niemal histerycznym tonem.
Ezr odsunął głowę, odwrócił się, by zobaczyć, co takiego widziała w tych oknach. Ściany wokół Trixii wypełnione były diagramami strukturalnymi i generatywnymi. Jedną sekcję zajmowały wyłącznie opcje słownictwa. Znajdowały się tam słowa w nese przyporządkowane do jakichś bzdur niemożliwych do wypowiedzenia. Było to typowe miejsce pracy analityka językoznawcy, choć nikt o zdrowych zmysłach nie używałby jednocześnie aż tylu okien. Spojrzenie Trbrii wędrowało z miejsca na miejsce, jej palce wybierały kolejne możliwości. Od czasu do czasu wypowiadała jakąś komendę. Jej twarz wyrażała najwyższe skupienie. Nie był to obcy widok i to nie on przerażał Ezra; widział ją już nieraz w takim stanie, kiedy była zafascynowana jakimś problemem językowym.
Kiedy tylko zszedł jej z widoku, Trixia natychmiast o nim zapomniała.
Nigdy jeszcze nie widział jej tak… zafiksowanej.
Ezr Vinh zaczynał rozumieć.
Obserwował ją przez kilkadziesiąt sekund, patrzył, jak wyprowadza w oknach coraz to nowe wzory, dokonuje wyborów, zmienia struktury.
Wreszcie spytał cichym, niemal obojętnym głosem:
— Jak leci, Trixia?
— Świetnie. — Odpowiedź była natychmiastowa, ton dokładnie taki sam, jakim przemawiała Trixia, kiedy była czymś zaabsorbowana. — Te książki z biblioteki Pająków są naprawdę cudowne. Rozpracowałam już prawie znaki graficzne. Nikt jeszcze nie widział czegoś podobnego, nikt tego nie robił.
Pająki widzą inaczej niż my; fuzja wizualna jest u nich zupełnie odmienna.
Gdyby nie te podręczniki fizyki, nigdy nawet nie pomyślałabym o rozszczepionych grafemach. — Jej glos był odległy, lekko podekscytowany.
Nie odwróciła się, kiedy do niego mówiła, jej palce bez ustanku pracowały.
Teraz, kiedy jego oczy przywykły już do półmroku, dostrzegał drobne, przerażające szczegóły. Jej ubranie było świeże, pokryte jednak z przodu jakimiś kleistymi plamami. Włosy, nawet krótko przycięte, były zmierzwione i tłuste. Jakaś drobina — fragment jedzenia? — przykleiła się do jej twarzy, tuż nad wargą.
Czy ona potrafi się chociaż sama wykąpać? Vmh zerknął w dół, na wejście. Pokój był za mały nawet dla trzech osób, lecz Reynolt wsunęła głowę i ramiona do wnętrza. Unosiła się swobodnie.
— Doktor Bonsol radzi sobie doskonale, nawet lepiej od naszych ling wistów, choć ci są fiksatami już od szkoły średniej. Dzięki niej będziemy umieli odczytać język Pająków, nim jeszcze wyjdą na powierzchnię.
Ezr znów dotknął ramienia Trixii. Znów go odtrąciła. Nie był to gest złości czy strachu; oganiała się od niego jak od natrętnej muchy.
— Pamiętasz mnie, Trixio? — Nie odpowiedziała, ale był pewien, że pamięta. Teraz po prostu nie miało to dla niej żadnego znaczenia, nie chciała nawet tracić czasu na odpowiedź. Była zaczarowaną księżniczką i tylko złe czarownice mogły zdjąć z niej urok. Ta historia mogła się jednak nigdy nie zdarzyć, gdyby tylko posłuchał obaw księżniczki, gdyby zgodził się z Sumem Dotranem.
— Tak mi przykro, Trixio.
— Wystarczy jak na pierwszą wizytę, zarządco — powiedziała Reynolt, gestem nakłaniając go do wyjścia.
Vinh podpłynął do drzwi. Trixia ani na moment nie odrywała spojrzenia od swej pracy. Właśnie tego rodzaju zafascynowanie i determinacja początkowo pociągały go najbardziej. Pochodziła z Trilandu, była jedną z niewielu, którzy przyłączyli się do ekspedycji Queng Ho bez rodziny czy choćby bliższych przyjaciół. Trixia marzyła o tym, by poznać prawdziwie obcą cywilizację, dowiedzieć się rzeczy, o których ludzkość nie miała dotąd pojęcia. To marzenie pchało ją do czynu, znaczyło dla niej tyle samo, co dla najodważniejszych Queng Ho. Teraz miała to, czemu się poświęciła… i nic więcej.
W drzwiach zatrzymał się i spojrzał po raz ostatni na tył jej głowy.
— Jesteś szczęśliwa? — spytał cicho, nie oczekując odpowiedzi.
Nie odwróciła się, lecz jej palce na moment znieruchomiały. Choć jego twarz i dotyk nie zrobiły na niej żadnego wrażenia, słowa tego głupiutkiego pytania poruszyły ją wreszcie. Gdzieś, w głębi tej kochanej głowy pytanie przesączyło się przez warstwy fiksacji, zostało błyskawicznie rozważone.
— Tak, bardzo. — Palce znów podjęły przerwaną pracę.
Vinh nie pamiętał zupełnie drogi powrotnej do balonu, a późniejsze wydarzenia pozostały w jego pamięci jedynie jako strzępki rozmów, pojedyncze obrazy. Przy śluzach spotkał Benny’ego Wena.
Benny chciał z nim porozmawiać.
— Wróciliśmy znacznie wcześniej, niż przypuszczałem. Nie wyobrażasz sobie nawet, jak zręczni są piloci Xina. — Zniżył nieco głos. — Jeden z nich to Ai Sun. Wiesz, ta z „Niewidzialnej ręki”. Pracowała w Nawigacji. Jedna z naszych, Ezr. Ale teraz jest jakby martwa w środku, jak inni piloci i programiści Emergentów. Xin powiedział mi, że została zafiksowana. Mówił, że ty możesz mi to wytłumaczyć. Ezr, wiesz, że mój ta*a jest w Hammerfest. Co…
Ezr nie pamiętał już dalszego ciągu rozmowy. Może krzyczał na Benny’ego, może po prostu go odepchnął. Wytłumacz fiksację swoim ludziom,tak by mogli ją zaakceptować, by nasza misja zakończyła się powodzeniem.
Kiedy powrócił rozsądek…
Vinh był sam w centralnym parku kwater Queng Ho. Nie pamiętał wcale, jak się tu dostał. Park rozciągał się wokół niego, gałęzie drzew dotykały go z pięciu stron. Istniało takie stare powiedzenie: bez bakterium 1kwatery nie mogą utrzymać mieszkańców przy życiu, bez parku mieszkańcy tracą dusze. Nawet na okrętach podróżujących do odległych gwiazd zawsze musiało znaleźć się miejsce dla bonsai kapitana. W większych salach, tysiącletnich kwaterach Canberra i Namqem, park zajmował największe pomieszczenie w budynku, kilometry kwadratowe żywej przyrody.
Lecz nawet najmniejszy park miał swój wyjątkowy charakter, był obrazem tysięcy lat doświadczeń i pomysłowości Queng Ho. Ten stwarzał wrażenie leśnej gęstwiny, dziczy, w której kryły się większe i mniejsze stworzenia.
Utrzymanie równowagi życiowej na tak małej przestrzeni było prawdopodobnie najtrudniejszym zadaniem w kwaterach.
Park pogrążał się w półmroku. Po prawej ręce Vinha powoli przygasał blask sztucznego, błękitnego nieba. Ezr sięgnął w dół, przyciągnął się powoli do gruntu. Nie była to długa podróż; park miał ledwie dwanaście metrów szerokości. Vinh wtulił się w miękki mech obok pnia drzewa, słuchał odgłosów kładącego się do snu lasu. Po niebie przemknął nietoperz, gdzieś w pobliżu melodyjnie mruczało gniazdo motyli. Nietoperz był zapewne fałszywy. Tak mały park nie mógł wyżywić większych zwierząt, motyle jednak mogły być prawdziwe.
Na krótką chwilę zapadł w błogosławiony sen, pozbawiony wszelkich myśli i wspomnień…
…by potem przypomnieć sobie wszystko z jeszcze większą wyrazistością. Jimmy nie żył. I Tsufe i Pham Patii. Umierając, zabili setki innych, także ludzi, którzy mogli wiedzieć, co teraz zrobić. A jednak ja wciąż żyję.
Nawet pół dnia temu świadomość tego, co stało się z Trixią, budziłaby w nim niepohamowany gniew. Teraz gniew musiał ustąpić przed wstydem.
Ezr Vinh był współwinny temu, co stało się na „Dalekim skarbie”. Gdyby plan Jimmy’ego się powiódł, zginęliby wszyscy mieszkańcy Hammerfest.
Był głupi i wspierał głupich, nieobliczalnych ludzi — czy było to tak złe, jak wciąganie wspólnika w zdradliwą zasadzkę? Me, nie, nie! A jednak, ostatecznie, Jimmy zabił wielu spośród tych, którzy przeżyli zasadzkę. A jamuszę to naprawić. Muszę jakoś wytłumaczyć fiksację moim ludziom, bymogli ją zaakceptować, by misja zakończyła się powodzeniem.
Ezr zdławił szloch. Miał przekonać innych do czegoś, czego sam nie zaakceptowałby za żadną cenę. Nigdy w życiu nie wyobrażał sobie, że może być coś równie trudnego.
W oddali rozbłysnęło jakieś światełko. Zaszeleściły gałęzie. Ktoś wszedł do parku, zbliżał się do polany. Promień lampki oświetlił na moment twarz Vinha, potem zgasł.
— Aha. Wiedziałem, że cię tu znajdę. — To był Pham Trinli. Starzec pochwycił się gałęzi i usiadł na mchu obok Vinha.
— Weź się w garść, młody człowieku. Diem miał dobre zamiary. Pomagałem mu, jak mogłem, ale on był lekkomyślnym narwańcem. Nigdy nie przypuszczałem, że może być tak głupi. Zginęło wielu niewinnych ludzi.
Cóż, zdarza się.
Vinh odwrócił się w stronę Phama; jego twarz była niewyraźną, bladą plamą jaśniejącą w półmroku. Przez moment Ezr mało nie wybuchnął. Tak chętnie uderzyłby starca. Pohamował się jednak, cofnął głębiej w mrok i uspokoił oddech.
— Tak, zdarza się. — Może kiedyś i tobie przydarzy się coś paskudnego.
Z pewnością cały park był na podsłuchu.
— Odwaga, podoba mi się to. — W ciemności Vinh nie widział, czy jego rozmówca się uśmiecha, czy też wygłosił ten głupi komplement całkiem poważnie. Trinli przysunął się nieco bliżej i zniżył głos do szeptu.
— Nie przejmuj się tym tak bardzo. Czasami trzeba się poddać, żeby przetrwać. Myślę, że potrafię manipulować tym Nauem. To jego przemówienie… zauważyłeś? Po wszystkim, co zrobił Jimmy, Nau próbował załagodzić całą sprawę. Jestem pewien, że podkradł to przemówienie jakiejś naszej postaci historycznej.
Więc nawet w piekle są klauni. Pham Trinli, podstarzały wojak, któremu wydawało się, że konspiracja to szeptanie w centralnym parku kwater.
Trinli był tak straszliwie bezmyślny. Co gorsza, pojmował tak wiele rzeczy na opak…
Siedzieli przez jakiś czas w niemal absolutnej ciemności. Pham Trinli litościwie milczał. Głupota tego człowieka była niczym głaz wrzucony do jeziora rozpaczy Vinha. Poruszyła jego powierzchnię. Te idiotyzmy pozwoliły mu zająć się czymś innym prócz samego siebie. Przemówienie Nau… pojednawcze? W pewnym sensie. Nau był w tej sprawie stroną pokrzywdzoną. Ale obie strony zostały pokrzywdzone. Jedynym wyjściem była teraz współpraca. Próbował przypomnieć sobie słowa grupmistrza.
Hm… Niektóre frazy naprawdę zostały zapożyczone z przemówienia Phama Nuwena w Brisgo Gap. Brisgo Gap było jednym z najjaśniejszych punktów w historii Queng Ho, gdzie Kupcy uratowali rozwiniętą cywilizację i miliardy ludzkich istnień. Jeśli w ogóle można powiązać tak ogromne zjawisko z jednym punktem w czasie i przestrzeni, to Brisgo Gap było początkiem współczesnego Queng Ho. Podobieństwa z obecną sytuacją praktycznie nie… tyle że tam także współpracowali ze sobą ludzie z różnych stron, zjednoczyli się w obliczu straszliwej zdrady.
Przemówienie Phama Nuwena nadawane było w Ludzkiej Przestrzeni wiele razy w ciągu ostatnich dwóch tysięcy lat. Nic dziwnego, że znał je także Tomas Nau. Więc przemycił jakąś frazę tu i tam, szukał wspólnego tła… tyle że dla Tomasa Nau współpraca oznaczała akceptację fiksacji, tego, co zrobiono z Trixią Bonsol. Vinh uświadomił sobie, że jakaś część jego umysłu wyczuwała te podobieństwa, reagowała na nie. Dopiero teraz zrozumiał, jak bardzo pasowały do tej sytuacji, jak sprytnie zostały wykorzystane. Wszystko zadziwiająco gładko łączyło się ze sobą, prowadziło do jednego celu, którym było przekonanie Ezra Vinha, że musi zaakceptować… fiksację.
Ostatnie dwa dni przepełnione były wstydem i poczuciem winy. Teraz Ezr zaczął się zastanawiać. Jimmy Diem nigdy nie był jego przyjacielem.
Był od niego kilka lat starszy, a odkąd się poznali, Jimmy zawsze nim dowodził, uczył go dyscypliny i odpowiedzialności. Ezr próbował teraz myśleć o nim jako o zwykłym człowieku, nie tylko dowódcy. Ezr sam nie był kimś wyjątkowym, dorastał jednak w samym centrum Vinh.23. Wśród ciotek, wujków i kuzynów znajdowało się wielu najbogatszych i najbardziej wpływowych Kupców w tej części Ludzkiej Przestrzeni. Ezr słuchał ich i bawił się z nimi od wczesnego dzieciństwa… a Jimmy Diem po prostu do nich nie pasował. Jimmy ciężko pracował, lecz nie miał dość wyobraźni. Na szczęście miał skromne marzenia, bo choć starał się z całych sił, nie potrafił dowodzić niczym bardziej złożonym niż pojedyncza załoga. Hm, nigdy niemyślałem o nim w ten sposób. Była to smutna niespodzianka, która zdjęła nagle z Jimmy’ego nimb niedostępności, uczyniła zeń kogoś, kto mógłby być przyjacielem.
Ezr zrozumiał jednocześnie, jak trudne musiało być dla Jimmy’ego szantażowanie Naua, zmuszanie go do pertraktacji. Nie miał talentu do takich rzeczy i w końcu się przeliczył. Jedyne, czego naprawdę pragnął Jimmy, to ożenić się z Tsufe Do i awansować na zarządcę. To nie ma sensu. Vinh uświadomił sobie nagle, że siedzi w całkowitej ciemności, usłyszał motyle śpiące na drzewach. Wilgoć mchu przenikała przez jego koszulę i spodnie.
Próbował przypomnieć sobie dokładnie, co słyszał z głośników w audytorium. To był głos Jimmy’ego, bez wątpienia. Ten sam akcent nese z rodziny Diem. Lecz ton, dobór słów, które były tak butne, tak aroganckie, tak… niemal radosne. Jimmy Diem nigdy nie potrafił udawać entuzjazmu. I Jimmy Diem nigdy też nie czułby takiego entuzjazmu.
A to prowadziło tylko do jednego wniosku. Podrobienie głosu Jimmy’ego i jego akcentu było trudne, ale jakoś im się udało. Co jeszcze było kłamstwem? Jimmy nikogo nie zabił. Starsi Queng Ho zostali zamordowani, nim Jimmy, Tsufe i Pham Patii znaleźli się na pokładzie „Dalekiego skarbu”. Tomas Nau popełnił niewyobrażalną zbrodnię, by ustawić się w dogodnej pozycji, wykazać swoją wyższość moralną. Wytłumacz fiksacjęswoim ludziom tak, by ją zaakceptowali, by nasza misja zakończyła siępowodzeniem.
Vinh podniósł wzrok ku niebu. Tu i tam pomiędzy gałęziami prześwitywały gwiazdy, sztuczne gwiazdozbiory odległe o dziesiątki lat świetlnych. Słyszał, jak Pham Trinli zmienia pozycję. Starzec poklepał go po ramieniu i wzniósł się nad ziemię.
— Dobrze, widzę, że już się trochę uspokoiłeś. Pamiętaj, musisz się poddać, żeby przetrwać. Nau jest miękki, poradzimy sobie z nim.
Ezr drżał na całym ciele, ryk wściekłości podchodził mu do gardła.
Powstrzymał go w porę, zamienił w cichy szloch, nadał złości pozory zmęczenia i rezygnacji.
— T-tak. Musimy jakoś przetrwać.
— Dobry chłopak. — Trinli znów poklepał go po ramieniu i odwrócił się, by ruszyć do wyjścia. Ezr pamiętał, co Ritser Brughel mówił o zachowaniu Trinlego po Wybuchu. Starzec był odporny na moralne manipulacje Tomasa Nau. Ale to nie miało znaczenia, bo Trinli był także tchórzem, który oszukiwał samego siebie. Musisz się poddać, by przetrwać.
Jeden Jimmy Diem wart był stu Phamów Trinlich.
Tomas Nau sprytnie wymanewrował ich wszystkich, ukradł umysł Trixii i wielu innych. Zamordował tych, którzy mogli mu naprawdę zagrozić. I wykorzystał te morderstwa, by zamienić pozostałych przy życiu Queng Ho w oddane mu narzędzia.
Ezr patrzył na sztuczne gwiazdy, na gałęzie drzew, które rysowały się na niebie niczym wielkie, zakrzywione szpony. Pewnie można naciskać kogoś zbyt mocno, złamać go, tak że nie będzie już dłużej narzędziem. Wpatrując się w otaczające go drzewa, Vinh czuł, jak jego umysł rozpada się na różne części. Jedna z nich przyglądała się temu biernie, zdumiona, że Ezr Vinh mógł ulec takiej dezintegracji. Inna zagłębiała się w samej sobie, pogrążała coraz mocniej w rozpaczy; Sum Dotran nie wróci już nigdy, ani S.J.
Park, a obietnica, że stan Trixii da się odwrócić, z pewnością była kłamstwem. Istniała jednak jeszcze trzecia część, zimna, analityczna i żądna krwi. Zarówno dla Queng Ho, jak i dla Emergentów Wygnanie trwać będzie dziesiątki lat. Większość tego czasu spędzą w stanie hibernacji, uśpieni…
lecz nadal mieli przed sobą wiele lat aktywności. A Tomas Nau potrzebował wszystkich, którzy zostali przy życiu. Na razie Queng Ho zostali pobici, zgwałceni i o czym należy przekonać Tomasa Nau.-»oszukani. Ta zimna część jego duszy, zdolna do mordu, patrzyła na tę przyszłość z ponurą determinacją. Nie o takim życiu marzył kiedyś Ezr Vinh. Wiedział, że nie będzie miał przyjaciół, którym mógłby zaufać. Będzie żył w otoczeniu głupców i wrogów. Patrzył na Phama Trinli, kiedy ten znikał w wyjściu z parku. Głupcy tacy jak Pham mogą okazać się przydatni. Być może kiedyś wykorzysta go i rzuci wrogom na pożarcie. Tomas Nau przypisał go na całe życie do jednej roli, a jego jedyną nagrodą i pocieszeniem może być zemsta.
(Ale może istniała jeszcze szansa, mówiła inna część jego duszy, że Reynolt nie skłamała, że Trixia naprawdę powróci do zdrowia).
Wyrachowany, zimny Ezr Vinh spojrzał raz jeszcze na czekające go długie lata cierpliwej pracy… i wycofał się na moment. Z pewnością pozostawał pod obserwacją kamer. Jeśli po takiej tragedii będzie zbyt spokojny, może wzbudzić czyjeś podejrzenia. Vinh zwinął się w kłębek i poddał tej części duszy, która szukała ukojenia w płaczu.