Obnażył się, wskoczył na stół, kucnął, nasrał Najjaśniejszemu Panu do patery z owocami i życzył smacznego – powiedział Ritter takim tonem, jakby oznajmiał, że wczoraj była ładna pogoda.
Wpatrywałem się w niego w milczeniu.
– Jesteście pijani – zawyrokowałem wreszcie.
– To fakt. – Ritter wstał z ławy, z trudem udało mu się zachować pion. – Szczerze przyznaję, że jestem pijany! Ale weźcie pod rozwagę, iż ciężko chlubić się trzeźwością, kiedy się chleje od trzech dni!
– Więc zmyśliliście tę historię?
– Piłem – rzekł Ritter z dumą w głosie. – Piję. – Wskazał na kubek. – I będę pił nadal – obiecał z jeszcze większą dumą. – Lecz to, co mówię, to najświętsza prawda. Zobaczycie, jutro całe miasto będzie huczało. Mają go oskarżyć o obrazę zbrodni majestatu.
– Zbrodnię obrazy majestatu – sprostowałem. – Bardzo dowcipnie, zważywszy fakt, że zbrodnia ta ma miejsce wtedy, kiedy majestat uzna, iż został obrażony. To więcej niż proste. Tylko tym razem kara chyba słusznie się należy…
– Ja myślę. – Mój towarzysz roześmiał się tak, że jego kozia bródka zatrzęsła się na wszystkie strony. Wychylił kubek do dna i przełknął głośno trunek. Odbiło mu się. – U cesarza gościło właśnie poselstwo polskiego króla. Wyobrażacie sobie?
Sporo słyszałem wcześniej o Polakach oraz o tym, że w czasie oficjalnych spotkań przywiązywali niezwykłą wręcz wagę do właściwych procedur, etykiety i zachowania stosownej hierarchii. A jeśli uznali, że ktoś ich zlekceważył lub zszargał ich honor, potrafili być naprawdę nieprzyjemni. W końcu któż inny, jak nie król Władysław, kazał żywcem poćwiartować pięć tysięcy gdańskich mieszczan, którzy zbyt późno doszli do wniosku, że niewpuszczenie polskiej armii przez bramy miasta może zostać uznane za zniewagę? Nie sądzę więc, by wydarzenie, w którym uczestniczyło polskie poselstwo, podniosło w jego oczach prestiż Najjaśniejszego Pana.
– Albo go zwolni ze stanowiska i uwięzi – stwierdziłem – albo możemy zapomnieć o traktacie.
– Kanclerza? – Ritter otworzył szeroko oczy. – Nie myślicie chyba…
– I tak źle, i tak niedobrze. – Pokręciłem głową. – Jeśli mu daruje, Polacy uznają, że jest słabym człowiekiem bez honoru, i z raportem utrzymanym w takim właśnie duchu wrócą do swego króla. A wiecie przecież, jak bardzo są nam potrzebni.
– Królestwo trzech mórz… – bąknął Ritter.
– Czort z ich morzami. Ważne, że mają armię, która, chcąc nie chcąc, strzeże naszych wschodnich granic. Natomiast jeśli cesarz każe ukarać kanclerza, narazi się Tettelbachom, Falkenhausenom, Neubacherom i komu tam jeszcze… Ba, nawet areszt domowy z przymusową opieką lekarską może być dla nich za trudny do przełknięcia.
– Nie rozumiem go – pokręcił głową Ritter. – I bardzo mnie to złości!
– Kanclerza czy Najjaśniejszego Pana?
– Pewnie, że kanclerza. – Wzruszył ramionami, jakby dziwiąc się mojej niedomyślności.
– A to czemu?
Wylał do kubka resztę wina z dzbana i smętnie zajrzał do pustego już naczynia. Westchnął. Nagle ktoś rozjazgotał się za jego plecami, zobaczyliśmy wielką kobietę o tłustej, czerwonej twarzy i skołtunionych włosach. Wyciągała za ucho jegomościa przypominającego przerażonego szczurka. To właśnie ta kobieta tak potwornie wrzeszczała, prosząc wszystkie piekielne i boskie siły, by zabrały od niej pijacką zakałę nazywaną ślubnym małżonkiem.
– Z buta ją, z buta! – ożywił się na chwilę Ritter, ale widząc, że mężczyzna ma oczy wybałuszone ze strachu, znowu tylko westchnął. Obrócił się z powrotem do mnie.
– Jako poeta, dramaturg oraz pisarz powinienem znać tajniki duszy ludzkiej i prawa rządzące zachowaniem człowieka. Sami przecież wiecie, że by opisać naturę, trzeba wpierw poznać kierujące nią mechanizmy. Natomiast w tym wypadku… – pokręcił głową – jestem bezradny.
– Tak jak każdy, kto stanie w obliczu szaleństwa – pocieszyłem go.
– Bogu dziękować, że przynajmniej potrafię rozpoznać brzmienie dźwięku strun poruszających kobiece serca – stwierdził nie na temat i jeszcze raz zerknął do dzbana w próżnej nadziei, że naczynie cudownym sposobem zdołało się napełnić. – Postawicie jeszcze kolejkę, panie Madderdin?
– Postawię – westchnąłem. – Bo cóż mam zrobić?
Roześmiał się serdecznie.
– Wiedziałem, że dobry z was człowiek – powiedział, przechylając się w moją stronę. – Ale do kobiet jakoś szczęścia nie macie… – dodał.
– Taki już mój los – odparłem spokojnie. – Cieszę się jednak, że wy macie szczęście za nas dwóch.
– No, to akurat prawda – stwierdził bez zbędnej skromności i pomachał wskazującym palcem prawej dłoni. – Żebyście wiedzieli, jak dobrze być artystą opromienionym sławą oraz szacunkiem…
– A to niby wy jesteście? – przerwałem mu.
– Jakbyście zgadli – roześmiał się ponownie, nie wyczuwając ironii w moim głosie. – Mój blask przyciąga kobiety niczym ćmy. – Zerknął jeszcze raz na dno dzbana. – Mieliście postawić kolejkę – rzekł oskarżycielskim tonem.
Podniosłem się z miejsca i skinąłem na karczmarza.
– Jeszcze raz to samo – rozkazałem, a on uśmiechnął się, ukazując spróchniałe zęby.
Wróciłem do Rittera, który nerwowo bębnił palcami po blacie.
– Jak zacznę, nie mogę przestać – burknął niezadowolony i pokręcił głową. – Cóż zrobić, skoro artystyczna inwencja potrzebuje widać, by napędzać ją zbawiennymi likworami.
– A dużo ostatnio napisaliście pod wpływem tego napędzania? – spytałem złośliwie.
– Na razie poprzestaję na twórczym myśleniu – odparł wyniośle, patrząc gdzieś nad moją głowę, jakby w zbutwiałym, okopconym suficie karczmy chciał odnaleźć muzę. – Ale wierzcie, że rychło zbiorę bogaty plon z zasianych ziaren mego talentu… I zaufajcie, że wtedy – znowu pokiwał palcem – nie zapomnę również o was.
– Serdecznie wam dziękuję – mruknąłem.
– Tak, tak, nikt nie powie, że mistrz Heinz Ritter zapomina o przyjaciołach. Wyobrażacie sobie, jakie będę miał wpływy, kiedy zostanę cesarskim dramaturgiem? A ile kobiet… – Zamyślił się i uśmiechnął do siebie.
– Sądziłem, że nie brakuje wam szczęścia w miłości.
– Kobiet nigdy dość, panie Madderdin – rzekł sentencjonalnie. – Taka już nasza męska natura, która każe nam rzucać nasienie na płodne łona. Bo oto obdarzacie swymi łaskami jasnowłosą młódkę o zgrabnym tyłeczku i niewielkich piersiątkach, a już, niemal w tym samym momencie, marzycie, by spędzić słodką chwilę z dojrzałą czarnulą o nogach niczym greckie kolumny i piersiach przypominających sztormowe fale.
– Czyli z rozbryzgami piany na szczytach? – zapytałem niewinnym tonem.
– Nie znacie się na sztuce. – Zmarszczył brwi, zrozumiawszy, że z niego kpię. – Przenośnia oraz porównanie są środkami artystycznego wyrazu, a autor w tym wypadku puścić wodze fantazji, by słuchaczowi lub czytelnikowi tym wyraźniej zarysować przed oczami obraz, który powstał w jego bogatej imaginacji.
Mogłem sobie kpić z Rittera, niemniej miał zapewne rację. Najpiękniejszy jest przecież ten ląd, który dopiero jawi się na horyzoncie, natomiast najwonniejsze kwiaty rosną w ogrodzie sąsiada. Westchnąłem nad niedostatkami ludzkiego charakteru i pomyślałem: jakież to szczęście, że to, co się tyczy zwykłych ludzi, nie odnosi się do wiernych służebników Pańskich.
Karczmarz wychynął zza zasłony i postawił przed nami dzban z winem.
– Może poleweczki? – zaproponował przymilnie. – Dopiero co zrobiona z kruchutkiego mięseczka, podlana wybornym sosikiem. A do tego podam świeżunio upieczony chlebuś… Życzą sobie panowie?
Spojrzałem bez słowa, uśmiech powoli gasł na jego pucułowatej twarzy.
– No to już nie przeszkadzam – wyszeptał i zniknął za kotarą.
– W sumie bym coś zjadł… – wymruczał Ritter, wlewając wino do kielichów. Ręka mu trochę drżała, lecz nie uronił ani kropli.
– Jedzcie a pijcie, bo jutro pomrzemy – powiedziałem ironicznym tonem.
– Nie troszczcie się tedy o jutro, albowiem jutrzejszy dzień sam o siebie troskać się będzie – poeta był na tyle przytomny, by odpowiedzieć również cytatem z pisma, i z radości, że udała mu się zręczna riposta, klasnął dłońmi w uda.
Przechyliłem kubek do ust i posmakowałem trunku. Wino było całkiem niezłe jak na swoją cenę i szybko szło do głowy.
Przynajmniej szło Ritterowi, gdyż ja potrzebowałem nieco więcej, by ugasić ponure myśli, które ostatnio rzadko kiedy raczyły mnie odstępować.
– Może pośpiewamy? – zaproponował Ritter, choć głos mu się już trochę plątał. – Znam pewną prowansalską piosnkę…
– Nie – rzekłem stanowczo. – Jestem zbyt trzeźwy na prowansalskie piosnki.
Ritter zakręcił się niespokojnie na krześle, a krzesło niebezpiecznie zaskrzypiało.
– Jakbyśmy się tak przeszli po mieście? – Machinalnie pogładził kozią bródkę.
– Heinz, czy ty wiesz, ile w Akwizgranie kosztują dobre kurwy? – zapytałem, ponieważ wiedziałem, co ma na myśli. – Cena za ich usługi jest odwrotnie proporcjonalna do stanu mojej sakiewki – dodałem.
Przez chwilę rozważał dopiero co usłyszane słowa i wpatrywał się we mnie, przygryzając usta.
– Nie musimy od razu iść na dobre. – Wzruszył ramionami. – Aaa, no chyba że to znaczy, iż nie macie w ogóle pieniędzy?
– Geniusz – potwierdziłem ze sztuczną emfazą. – Czysty geniusz! Jak na to wpadliście?
– Zdecydowanie za dużo wydajecie – stwierdził, celując we mnie wskazującym palcem. – Z całym szacunkiem, panie Madderdin, ale pieniądze coś się was nie trzymają… Powinniście mnie powierzyć pieczę nad wspólną kasą.
– Wspólną? Ha, nie omieszkam skorzystać w przyszłości z tej znakomitej rady – powiedziałem kwaśno gdyż Ritter zaczynał mi działać na nerwy.
Taka ta kasa była wspólna, że ja do niej wkładałem, a on wyjmował. I podobny stan rzeczy tolerowałem w zasadzie tylko z jednego względu. Wiedziałem, że gdyby Heinz miał pieniądze, to nie chowałby ich po kieszeniach, lecz zaprosił waszego uniżonego sługę na solidną popijawę połączoną z innymi atrakcjami. Taką już miał szczodrą naturę, choć szkoda, że nie szła za nią zamożność.
Dramaturg znowu rozlał wino do kubków. Cóż, nie da się ukryć, że piliśmy w szybkim tempie. Ja coraz bardziej wściekły, iż trunek w ogóle na mnie nie działa.
– Zaśpiewałbym wam pieśń o księżniczce Indze, która dawała wszystkim okolicznym pastuchom… Chcecie?
– A co im dawała? – spytałem bez zainteresowania.
– Co miała najlepszego – zaśmiał się Ritter, zakrztusił winem i długo kasłał. Nie poklepałem go po plecach. – Źle poszło – wycharczał wreszcie i otarł lśniące od śliny usta. – No i? – zagadnął po chwili wesołym już tonem, choć nadal ździebko chrypiał. – O Indze? Szybko nauczycie się refrenu…
– Na gwoździe i ciernie! Skąd ja biorę tyle cierpliwości?! – warknąłem.
– Jak tam szło? – Ritter wydawał się nie zwracać na mnie uwagi. – A płeć miała jak śnieg białą, drżała, gdy ją częstowali pałą – zanucił zacinającym się głosem.
– Jeśli to jest prowansalska piosnka, to ja jestem polskim wojewodą – powiedziałem.
– No, ta akurat moja – mruknął i zaczął wybijać rytm palcami po blacie stołu, mamrocząc jednocześnie coś pod nosem.
– Akurat – prychnąłem. – Zostańcie lepiej przy dramatach. – Machnąłem ręką. – I tak nie dorównacie Piedrowi…
– Piedro Usta ze Złota? – spytał, podnosząc oczy. – Znacie go?
– Znam – odparłem, gdyż słynny bard miał kiedyś wobec mnie dług wdzięczności, który udało mu się spłacić z nawiązką.
– Jest tu – rzekł Ritter i zabrzmiało to jak „jesssu”. Był chyba bardziej pijany, niż myślałem. – Robi karierę… – żachnął się. – Wierszokleta… – dodał szyderczo.
– Zazdrość przez was przemawia…
– Eeee tam. – Zamachał ręką tak szybko, że ledwo co zdołałem unieść kielich, o który w innym wypadku niechybnie zawadziłby rękawem. – Wiecie, że stracił oko?
– Coś takiego! – zdumiałem się. – Bandyci? Pojedynek?
– Eee tam – powtórzył. – Konkurencja, nie bandyci.
– Konkurencja?
– Rita. Złotowłosa. Mówi wam to coś?
Mówiło, i to sporo. Ale na razie nie zamierzałem informować o tym Rittera.
– I? – spytałem.
– Wydrapała mu oczy, oko znaczy się. Jedno. Bo napisał o niej balladę, gdzie nazwał ją Ritą Padłocycką. I od tej pory wszyscy tylko tak o niej mówili, a jak przyjeżdżała na występy, śmiali jej się prosto w gębę. Ach, panie Madderdin, kobiety są wielce czułe na punkcie swych wdzięków…
Ucieszyłem się, iż moja dawna intryga dała tak znaczące rezultaty, niemniej trochę mi było żal Pietra usta ze Złota, który stracił oko na skutek pożałowania godnej zapalczywości Rity. No cóż, nikt go do niczego nie zmuszał, a za artystyczną swobodę czasami należało jak widać, płacić wysoką cenę.
– Za Piedra. – Uniosłem kielich. – Żeby mu to ostatnie oko dobrze służyło!
– Za Piedra – podchwycił Ritter, stukając swoim kielichem w mój. Dobrze, iż trochę odsunąłem dłoń, bo ani chybi w innym wypadku rozlałby obie porcje trunku.
Zaproszenie do pałacu zajmowanego przez polskie poselstwo szczerze mnie zdumiało. O moim pobycie w stolicy nie miał pojęcia nawet lokalny oddział Świętego Officjum, chociaż grzeczność nakazywała, bym nawet nie przebywając w sprawach służbowych, zameldował się starszemu Inkwizytorium, którym aktualnie i od lat był Lukas Eichendorff. Na razie jednak nie dopełniłem tej formalności, więc zastanawiałem się, skąd polski poseł – wojewoda Andrzej Zaremba – dowiedział się o pobycie waszego uniżonego sługi w Akwizgranie. No i ciekawe, czegóż ode mnie chciał…
Siedziba zajmowana przez Polaków znajdowała się tuż za katedrą Jezusa Triumfatora, pośrodku pięknego, rozległego ogrodu. Był to dwupiętrowy pałac z wieżą w kształcie kopuły, do wejścia prowadziły białe kolumny i szerokie marmurowe schody. Strażnikom przy bramie pokazałem list z pieczęcią i wtedy służący bez zwłoki zaprowadzili mnie do komnaty, w której urzędował poseł. Wojewoda był wielkim, brzuchatym mężczyzną o długich, siwych wąsiskach i czaszce okolonej wianuszkiem równie siwych włosów. Miał roześmiane niebieskie oczy i mięsiste usta, znamionujące obżartucha oraz smakosza. Z wyglądu przypominał bogatego, swawolnego kupca lub poczciwego właściciela ziemskiego. Z tego, co wiedziałem, nie był jednak ani swawolny, ani poczciwy. Za to nieprawdopodobnie bogaty. Polskie poselstwo na ulice naszej stolicy wjechało, prowadząc czterdzieści rumaków szlachetnej krwi, z których każdy miał kopyta podkute złotymi podkowami. I Polacy nie przejmowali się, kiedy konie je gubiły. Oczywiście ku ogromnej uciesze gawiedzi. Podobno nawet padło kilka trupów w zażartej walce, jaką nasi mieszczanie stoczyli o złote podkowy.
– Wasza dostojność. – Pochyliłem się na tyle głęboko, by ukłon można było uznać za wystarczający dowód szacunku, lecz nie na tyle, by odebrano go jako oznakę służalczości.
– Siadajcie no, siadajcie, mistrzu inkwizytorze – zaprosił Zaremba po łacinie. – Gość w dom, Bóg w dom, jak powiadają. – Gestem rozkazał służącemu, by nałożył mi jedzenia i nalał wina.
Podziękowałem, siadając w fotelu obitym purpurowym jedwabnym adamaszkiem.
– Słyszeliście o wypadkach, jakie zaszły w czasie audiencji, której raczył nam udzielić Najjaśniejszy Cesarz? – spytał prosto z mostu.
– Kto nie słyszał, jaśnie panie. Całe miasto…
Pokiwał głową, na widelec o dwóch ostrzach nasadził ogromny kawał mięsiwa, przeżuł i popił winem. Służący bez słowa napełnił jego kielich.
– Pijcie, inkwizytorze, bo nie lubię sam zalewać pały.
Posłusznie wziąłem kielich i nim wypiłem, przyjrzałem się temu kosztownemu naczyniu. Na podstawie stała figura brodatego Atlasa, który mocarnymi ramionami podtrzymywał czarę kielicha niczym sklepienia niebieskie. Oczywiście wszystko było rzeźbione w złocie, zaś na boku czary pysznił się wizerunek wspiętego na dwie łapy lwa, górującego nad hełmem w koronie. Herb Zarembów. Wypiłem. Mlasnąłem, gdyż wino było naprawdę przedniej próby. Sługa natychmiast dolał mi do pełna.
– Dziwne to wydarzenie, nie sądzicie?
– Zgadzam się, wasza dostojność. Lecz już starożytni lekarze pisali, że szaleństwo objawia się u niektórych ludzi jak piorun z jasnego nieba. Bywa skutkiem przemęczenia, obżarstwa, opilstwa, życiowych tragedii… Czai się niby wąż, bezgłośne, niewidoczne, by nagle zaatakować i ukąsić z całej mocy.
– Być może. – Wypił znowu, przechylając głowę mocno do tyłu. Policzki pokryły mu się lekkim rumieńcem. – Pijcie, pijcie – ponaglił mnie.
Wojewoda, jak widać, był człowiekiem niestroniącym od trunkowych uciech, a ponieważ wino z jego zapasów było najwyższej jakości, więc mogłem się tylko cieszyć, że nie ma nawyku, by skąpić go gościom.
– Słyszałem o was – rzekł pozornie nie na temat. – Doniesiono mi, żeście są przyjacielem przyjaciół. – Poczułem na sobie badawczy wzrok niebieskich oczu.
– Staram się pomagać bliźnim, kiedy są w potrzebie – odparłem.
– I słusznie. – Polak skinął głową. – Więc teraz pomożecie mnie.
Nie powiem, iż nie spodziewałem się podobnego obrotu spraw, ale nie powiem też, że nie zaniepokoił mnie fakt tak szybkiego spełnienia przewidywań.
– Jestem lojalnym sługą Najjaśniejszego Cesarza – rzekłem oględnie.
– I słusznie – powtórzył wojewoda. – Tej lojalności nikt nie zamierza wystawiać na próbę. Każdy poddany powinien dochować wiary swemu suzerenowi, gdyż właśnie tak, nie inaczej ułożono świat. Zdrowie cesarza! – Wzniósł kielich.
– Posłuchajcie, inkwizytorze – ciągnął dalej, kiedy już spełniliśmy toast. – Wiem, żeście człowiek biegły w odkrywaniu wszelakiego plugastwa, które Szatan w swej złości zsyła na lud Boży. I do tego właśnie was potrzebuję.
Zrozumiałem, rzecz jasna, że chodzi mu o odkrywanie tajemnic, nie zsyłanie plugastwa, niemniej uśmiechnąłem się w myślach. Tylko w myślach, ponieważ wojewoda nie sprawiał wrażenia człowieka, którego bawiłoby, iż wytyka mu błędy ktoś niższego stanu.
– Jeśli macie jakiekolwiek podejrzenia co do zbrodni czarostwa bądź herezji, dostojny panie, być może należałoby oficjalnie powiadomić Inkwizytorium…
Huknął pięścią w stół, aż zadrżały talerze i kielichy a ja urwałem w pół zdania.
– Sto złotych dublonów – oznajmił – za twój czas, fatygę oraz zdolności. Kolejne trzy setki, jeśli znajdziesz coś, za co warto zapłacić.
Spojrzał na mój wypełniony (znowu!) po brzegi kielich.
– A wy co? Ślubowaliście wstrzemięźliwość?
– Z całą pewnością nie, jaśnie oświecony panie – odparłem. – I pokornie proszę, by wolno mi było wznieć toast za zdrowie znamienitego króla Władysława.
– Zezwalam. – Wojewoda opróżnił kielich pomiędzy sylabami „zez” i „walam”, ale tak szybko, iż przerwy niemal nie dało się usłyszeć.
– To królewskie honorarium – wróciłem do rozmowy, a ponieważ faktycznie byłem zdumiony wysokością oferowanej kwoty, musiało to zabrzmieć bardziej niż szczerze. Wojewoda się uśmiechnął. – Lecz nadal nie wiem, za jakie usługi miałbym je otrzymać.
– Dziwne przypadki zdarzają się ostatnio w otoczeniu twego władcy, inkwizytorze. Morderstwo żony, kradzież klejnotów, napaść na samego cesarza, a teraz to…
– Zaraz…
– Nie dziw się, że o tym nie słyszałeś. – Wzruszył ramionami. – Niemniej wierz mi, iż kanclerz jest już czwartą osobą z dworu, której przydarza się zdumiewający… – zawiesił głos – przypadek. Poprzedni trzej zostali odesłani do rodowych włości i oddani pod opiekę medyków, gdyż stan ich umysłów budził, i z tego, co wiem, nadal budzi, obawy… Lubię grać w kości, inkwizytorze – dodał po chwili. – Ale jeśli komuś cztery razy pod rząd wypada szóstka, czuję się w obowiązku sprawdzić, czy aby ich nie sfałszowano.
– Wasza dostojność pozwoli… Kim są poprzednie trzy osoby, których zachowanie było tak niezwykłe? I co ma z tym wspólnego śmierć cesarzowej?
Nie było nic dziwnego, iż wiedział więcej ode mnie. Tylko idiota mógł się łudzić, że Polacy nie utrzymywali szpiegów na cesarskim dworze. A Zaremba był jednym z najbardziej zaufanych doradców polskiego króla. Zapewne właśnie do niego trafiały raporty agentów.
– Słyszeliście, że zmarła w czasie połogu, tak? – spytał i roześmiał się. – No pijcie, pijcie, ciągle mi się ociągacie… – dodał. – Z przykrością stwierdzam, że próżno w was szukać dionizyjskiego ducha!
Odwołania do pogańskich wierzeń nie były u nas mile widziane, lecz nie było sensu, by informować o tym Zarembę. Słyszałem, że w czasie poprzedniej wizyty na cesarskim dworze pijany w siwy dym wojewoda zaczepił szambelana i zapytał: „Powiedzcie no, dobry człowieku, gdzie tu się mogę wysrać?”. „Pan, wojewodo? Wszędzie” – odpowiedział szambelan uprzejmie i zgodnie z prawdą. Bo też Zarembie wolno było sto razy więcej niż zwykłemu zjadaczowi chleba. Dlatego gdyby mi kazał przed każdym toastem skrapiać ziemię na cześć Bachusa, również bym nie protestował.
– Pokornie upraszam o wybaczenie, wielmożny wojewodo – powiedziałem, chwytając kielich.
Znów wychyliliśmy do dna i znów służący dolał do pełna.
– Czy on…? – Pokazałem oczami sługę.
– Nie obawiajcie się. Jest niemy i głuchy, lecz nie z fizycznego defektu, a z własnej woli.
– Nie rozumiem…
– Nigdy nie wyjawi nawet słowa, które tu wypowiedziano, gdyż łączy nas przelana krew – wyjaśnił Zaremba. – Oddałby za mnie życie, jak i ja za niego.
– Ależ, panie, różnica stanów… – ośmieliłem się powiedzieć.
– Różnica stanów – parsknął pogardliwie i spojrzał na mój pełny kielich. Uniósł swój. – Po raz kolejny chcecie mnie obrazić abstynencją?
– Nigdy bym nie śmiał! – Wypiliśmy.
– Dla nas liczą się krew i honor – wyjaśnił wojewoda. – Na polu bitwy wszyscy żeśmy równi, bo i krew sączy się taka sama z naszych żył, i boli nas jednako.
Wojewoda Zaremba najwyraźniej był romantycznym idealistą. A ponieważ ten właśnie romantyczny idealizm łączył nasze natury, więc przepiłem do niego prawdziwie szczerze.
– Tylko co ja mogę, jaśnie panie wojewodo? Powiem szczerze: nie znam Akwizgranu i przyjechałem jedynie, korzystając z krótkiego urlopu, jakiego raczył mi udzielić Jego Ekscelencja biskup Hez-hezronu. Co gorsza, nie mam tu informatorów, wręcz można powiedzieć, że nikogo nie znam. W Hezie mógłbym starać się wam usłużyć, lecz tutaj… – rozłożyłem dłonie – wybaczcie.
Przyglądał mi się chwilę spod zmarszczonych brwi, potem się uśmiechnął.
– Jesteście uczciwym człowiekiem – stwierdził. – Z radością więc zauważam, że nie mylono się co do was.
Zastanawiałem się, któż udzielił Polakowi informacji na mój temat, ale ani nie zamierzałem pytać, ani nie sądziłem, by odpowiedział.
– Taaak. – Potarł palcami bulwiasty nos. – Ja przecież to wszystko wiem, inkwizytorze, i nie zaprosiłem was, byście grzecznie odmawiali. Słyszałem o pewnym człowieku, który może być nam pomocny. A wy go znacie jeszcze z czasów studiów w Akademii.
– Z Akademii Inkwizytorium? Któż taki, jeśli wolno wiedzieć?
– Franz Luthoff – wyjaśnił.
Zastanowiłem się. Niestety, nie miałem genialnej pamięci mego przyjaciela Kostucha i odnajdywanie nazwisk z dawnych lat nie przychodziło mi z łatwością. Zwłaszcza że, jak widać, Franz Luthoff nie zaznaczył się ani dobrze, ani źle w moim życiu, skoro nie byłem w stanie go sobie przypomnieć.
– Nie pomnę – mruknąłem, lecz już za moment klepnąłem się w kolano, gdyż coś mi zaczęło świtać. – Chociaż zaraz, czy to przypadkiem nie taki rudy, z piegami?
– O! – Wojewoda wzniósł palec. – Ciepło, ciepło. No, napijmy się, bo wino nam wyparuje.
Każdy powód był dobry, więc znowu przechyliliśmy do dna.
– Luthoff niespełna rok temu prowadził pewne przesłuchania, z których protokoły zniszczono. A ja, inkwizytorze, chcę wiedzieć, cóż takiego zapisano w tych protokołach.
Niszczenie dokumentów było zbrodnią. Tego się w Inkwizytorium nie praktykowało i nie słyszałem o podobnym wypadku. Owszem, niektóre śledztwa utajniano, a podejrzani trafiali do wyższych instancji wraz ze wszystkimi dotyczącymi ich papierami. Powiedziałem o tym Zarembie.
– Wiem. – Skinął głową. – Mam jednak powód wierzyć, że w tym wypadku postąpiono inaczej, łamiąc prawa, które was obowiązują.
– Ośmielę się spytać, jaśnie wielmożny wojewodo, dlaczego nie przepytacie samego Luthoffa?
– Luthoff od wielu miesięcy leży w lazarecie akwizgrańskiego Inkwizytorium. I podobno niedługo pociągnie. Wy się możecie do niego dostać, kiedy poprosicie o gościnę tutejszych inkwizytorów.
Oczywiście mogłem tak zrobić. Przynajmniej miałbym zapewniony darmowy nocleg oraz wikt, co w mojej sytuacji finansowej nie byłoby wcale takie głupie. Mogłem również zachorować i trafić do lazaretu, tam i szczerze porozmawiać sobie z Luthoffem, jak jeden doświadczony chorobą człowiek z drugim doświadczonym chorobą człowiekiem.
– Czy byłby pan łaskaw, jaśnie oświecony wojewodo, wyjawić mi, czego w przybliżonym zakresie dotyczyło śledztwo? A przynajmniej kogo przesłuchiwano?
– Zjedzcie coś, inkwizytorze, bo mi się tu zaraz zalejecie. – Zaremba przełożył na mój talerz solidny kawał pieczeni, a gest ten miał zapewne świadczyć o jego życzliwości.
Talerze były ze srebra. Na ich środku wygrawerowano herb Zarembów, a boki pokryte były scenami z Drogi Krzyżowej.
– Uniżenie dziękuję waszej dostojności.
Spróbowałem i rozmarzyłem się. Pieczeń była znakomita. Krucha, wonna, świetnie przyprawiona. A sos? Nad opisaniem smaku tego sosu musiałby pochylić się poeta!
– Pana kucharz, wielmożny wojewodo, jest… – urwałem. – Słów nie znajduję na oddanie jego talentu.
Chyba uwierzył, że nie pragnę mu schlebiać, gdyż sam we własnym głosie słyszałem szczery zachwyt. Również spróbował.
– Niezłe, niezłe. – Zamlaskał. – Tacy już po prostu jesteśmy – dodał bez zbędnej skromności. – W żadnym innym kraju nie ma tak walecznego rycerstwa, tak gładkich niewiast i tak wyśmienitych kucharzy. Ale do rzeczy… Przesłuchiwano pewnego czarownika – wyjaśnił, wracając do mego pytania – znanego między innymi pod imieniem doktora Magnusa z Padovy.
– Nigdy nie słyszałem – odparłem, kiedy tylko zdążyłem przełknąć. – Wśród tego tałatajstwa co drugi każe zwać się Magnusem.
Pokiwał głową, przyznając mi rację.
– Przez długie lata był mnichem, potem uciekł z klasztoru i włóczył się po całej Europie. Wiem, że wydano za nim nawet listy gończe, ponieważ podejrzewano go o sprawki niezgodne z naszą świętą wiarą. Jednak udało mu się uniknąć zarówno stryczka, jak i waszej opieki – mrugnął do mnie – i zniknąć na kilka lat. No ale wreszcie pojawił się w Akwizgranie, gdzie wasz bystry kolega całkiem przypadkowo go złapał i aresztował.
– Co stało się dalej? – pozwoliłem sobie zapytać, gdyż Zaremba przerwał i wyraźnie czekał właśnie na pytanie.
– Przesłuchiwano go i torturowano. Umarł.
Syknąłem. Śmierć podejrzanego w czasie śledztwa, świadczyła o rażącym braku profesjonalizmu. Owszem kiedyś i mnie taka rzecz się zdarzyła, lecz ośmielałem się twierdzić, że nie nastąpiło to z mojej winy, bo nie zdążyłem nawet dotknąć przesłuchiwanego, gdy wytrzeszczył oczy, poczerwieniał i zmarł. A ja wyjaśniałem mu tylko zasady działania piły do cięcia kości, ponieważ prezentacja narzędzi była przecież zwyczajowym początkiem każdego kwalifikowanego przesłuchania.
– Dokumenty zniszczono – dodał, jednak to już przecież słyszałem.
– Z całym szacunkiem, jaśnie wielmożny panie wojewodo, muszę odmówić – powiedziałem z prawdziwym żalem, gdyż sto złotych dublonów bardzo by mi się przydało.
Zaremba spojrzał na mnie nawet nie rozzłoszczony, lecz zdziwiony. Chyba rzadko zdarzało mu się słyszeć odmowy.
– Znowu macie pełny kielich – stwierdził oskarżycielskim tonem. – Boicie się, że dosypałem wam trucizny? A może wino wam nie smakuje?
– Jest wyśmienite, jaśnie panie, o ile może to ocenić podniebienie człowieka tak ubogiego jak ja – powiedziałem i wypiliśmy po raz kolejny do dna. Służący niemal natychmiast dolał trunku.
– Dlaczego chcecie mi odmówić przysługi? – Zaremba spojrzał na mnie ciężkim wzrokiem.
– Treść przesłuchań prowadzonych przez Święte Oficjum może zostać ujawniona publicznie tylko za specjalną zgodą przełożonego lokalnego oddziału Inkwizytorium. W niektórych sprawach wymaga się nawet zgody kancelarii Jego Ekscelencji. Nie wolno mi złamać prawa, którego ślubowałem przestrzegać – wyjaśniłem.
Przyglądał mi się uważnie i stukał pierścieniami w blat stołu.
– Zawrzyjmy więc umowę – rzekł w końcu. – Rozpoznacie sprawę i sami zdecydujecie, czy chcecie się ze mną podzielić pozyskanymi informacjami. Sto dublonów, tak czy inaczej, jest wasze.
Zaremba był nie tylko hojnym człowiekiem. Był człowiekiem wzbudzającym sympatię oraz szacunek. Najbardziej podobało mi się to, że nie próbował kupić moich wyrzutów sumienia i łapówką nakłonić, bym złamał przepisy Officjum. Ale jego decyzja oznaczała też jedno: wojewodzie bardziej od poznania tajników sprawy zależało na tym, by została ona rozwiązana. Oczywiście, jeśli w ogóle istniała jakakolwiek „sprawa”. Nie miałem wątpliwości, że byłem tylko jednym z narzędzi, których zamierzał użyć. Zapewne w ten czy inny sposób uruchomił swych agentów na cesarskim dworze, choć najpewniej do tej pory nic nie osiągnęli.
– To więcej niż szczodrobliwa oferta – przyznałem. – Zrobię, co w mojej mocy, dostojny panie.
Wojewoda skinął głową, jakby niczego innego się po mnie nie spodziewał.
– Czy wolno mi jednak zadać kilka pytań?
– Pytajcie.
– Skąd wasza dostojność wie o zniszczeniu protokołów? Kto ośmielił się wydać taki rozkaz? Czego dotyczyło przesłuchanie? I wreszcie najważniejsze: kto towarzyszył Luthoffowi w czasie badania? Bo musieli przecież być co najmniej pisarz oraz kat.
– Obaj nie żyją. Pisarza potrącił rozpędzony powóz, kat zginął w bójce pod miastem. Pech, prawda inkwizytorze?
– A Luthoff umiera w lazarecie… Rzeczywiście wielki pech, wasza miłość.
– Nie wiem, kto wydał rozkaz zniszczenia dokumentów. Waszym zdaniem, kto był to władny uczynić?
– Nikt, jaśnie oświecony wojewodo! Nawet kancelaria biskupa nie ma takiego prawa. Ktoś musiał złamać przepisy. Ale to jest surowo karane.
– Kto mógł zażądać od inkwizytorów oddania dokumentów?
– Biskup i papież. Nikt inny.
– Obaj wiemy, że jest jeszcze ktoś inny – zaakcentował mocno dwa ostatnie słowa. – Jednak o tym mówić nie będziemy, bo, o ile wiem, sprawa nie dotyczy ani klasztoru Amszilas, ani Wewnętrznego Kręgu.
– Jakiego kręgu? – Otworzyłem szeroko oczy, mając nadzieję, że moje zdziwienie jest autentyczne oraz szczere, bo nie zamierzałem przecież z posłem obcego państwa poruszać tematów tak drażliwych.
– Dokumentów zażądali wysłannicy papiescy. Oryginałów oraz odpisów. – Zaremba uśmiechnął się spod wąsów, ignorując moje pytanie.
– Czy wasza wielmożność wie, kto był tym wysłannikiem?
– Brat jałmużnik Maurizio Sforza.
– Co takiego?!
– Znacie tego człowieka?
Owszem, znałem. I miło też było się dowiedzieć, że są elementy mojego życia, o których polski arystokrata nic nie wie.
– Tak. – Skinąłem głową. – Ośmielę się powiedzieć, że to wyjątkowa kanalia, nie urażając pańskich uszu, jaśnie oświecony wojewodo.
– Słyszałem gorsze słowa. – Zaremba znów się uśmiechnął.
– Ciągle jest sparaliżowany?
– A jakże. Dwóch ludzi nosi go w specjalnie przystosowanym fotelu. Wiecie może, co oznaczają litery GL wyrżnięte na jego policzkach?
– Pochodzą od imienia i nazwiska Gaspara Louvaina, zwanego Wesołym Katem z Tiannon. Wesoły Kat przyozdobił go tak pewnej nocy, po czym zaginął – wyjaśniłem.
– Dużo wiecie na ten temat…
– Byłem wtedy w Stolpen i wraz ze Sforzą prowadziłem pewne śledztwo. Chciał mnie oddać pod sąd papieski.
Zaremba gwizdnął przeciągle.
– To nie kochacie się z bratem jałmużnikiem, co? A wiecie, że tu jest? W Akwizgranie?
Nie wiedziałem, lecz ta informacja nie mogła poprawić mi humoru.
– Ważna persona z niego – dodał wojewoda, co mnie jeszcze bardziej przygnębiło. A pomyśleć, że pewnej nocy mogłem bezkarnie zabić Sforzę! Teraz żałowałem swej łagodności. – Wracajmy jednak do rzeczy, tylko przedtem się napijmy, bo język mi wysycha. – Zaremba tym razem sam rozlał wino do kielichów, gdyż jego służący przed chwilą zniknął za drzwiami. – Tak, co ja tam… – zaczął, kiedy już przełknął trunek.
– Czego dotyczyło przesłuchanie? – przypomniałem mu.
– Czarnej magii. Tyle wiem.
Z całą pewnością wiedział dużo więcej, aniżeli chciał wyjawić. Nie było jednak sensu naciskać, gdyż Zaremba nie sprawiał wrażenia człowieka, którego można namówić, by powiedział więcej, niż chce.
– I jeszcze jedno, jaśnie wielmożny panie: poprzedni trzej ludzie z otoczenia cesarza, którzy zdaniem waszej dostojności zachowywali się w tak niezwykły sposób?
– Nic wam to nie da. – Wzruszył ramionami. – Odesłano ich do rodowych włości i z tego, co wiem, żyją w zamknięciu przed światem. Joachim Kluze, podczaszy cesarski, Siegfried Hildebrandt, medyk, oraz Gedeon Tachtenberg, koniuszy.
Nic mi te nazwiska nie mówiły, niemniej zanotowałem je w pamięci. Trzeba przyznać, że do tej pory szaleństwo ogarniało ludzi niedzierżących znamienitych stanowisk, choć oczywiście słów „podczaszy” lub „koniuszy" nie należało rozumieć dosłownie, gdyż aby objąć taką funkcję, trzeba było legitymować się i dobrym urodzeniem, i znacznymi koneksjami.
– Medyk – powiedziałem. – Czy wedle słów waszej wielmożności to właśnie on spowodował tragiczną śmierć Najjaśniejszej Pani?
– Nie znam szczegółów – odparł Zaremba. – Poza tym, że wykopał płód z jej łona, zanim ktokolwiek zdołał go powstrzymać.
Patrzyłem na niego takim wzrokiem, jakby przyznał właśnie, że jest uroczą niewiastą o wielkich potrzebach. W świecie takim jak nasz, świecie niespodziewanych zdarzeń i karkołomnych obrotów fortuny, rzadko zdarza się zadziwić czymś inkwizytora Jego Ekscelencji. Ale tym razem słowo „zadziwienie” nie oddawało nawet w części moich odczuć.
– Wasza dostojność zapewne…
– Nie, nie żartuję ani nie kpię – ubiegł moje wątpliwości. – Nie sądzę, by śmierć była dobrym powodem do kpin. – Przeżegnał się. – Panie, racz dać wieczne odpoczywanie tej nieszczęsnej kobiecie i jej nienarodzonemu dziecku.
Przeżegnałem się również.
– Nie skazano go, nie sądzono…
– Szaleńca? Bełkoczącego niezrozumiale i plującego pianą niczym wściekły pies?
A więc Zaremba znał szczegóły tej zajmującej historii.
– Zamietli wszystko pod dywan. I słusznie. Sam bym tak zrobił.
Nagle zrozumiałem, jak wielką władzę miał ten człowiek. Polska była ogromnym krajem, fakt, że w dużej części porośniętym nieprzebytymi kniejami, lecz jednak ogromnym. A ten człowiek może nie rządził Polską, ale w rządzeniu nią miał wielki udział. I oto teraz miałem sposobność siedzieć z nim przy jednym stole. Z feudałem, który jednym ruchem dłoni mógł decydować o losie miast, ludzi i całych krajów. Wierzyłem, że zatuszowałby podobny skandal i nie zawahałby się usunąć świadków tegoż skandalu. Musiałem też przyznać, że nie do końca byłem zadowolony z faktu, iż stałem się jednym z powierników takiej tajemnicy. Zaremba nie musiał mnie ostrzegać, bym nikomu nie wspominał o tej sprawie. Gdyby to zrobił, okazałoby się, że najwyraźniej uważa mnie za wyjątkowego durnia.
– A próba zabójstwa Najjaśniejszego Pana, wielmożny wojewodo?
– Tachtenberg. Widłami. W stajni. Wyobrażacie sobie?
Wyobrażałem sobie, choć z trudem. Rozum gdyby szlachcic pragnął zamordować cesarza za pomocą sztyletu, miecza, w najgorszym razie trucizny. Ale widłami? Niczym zwyczajny parobek?
– Trudno uwierzyć… – powiedziałem tylko.
– Ano trudno. Sami jednak powiedzieliście, że szaleństwo objawia się u niektórych ludzi jak piorun z jasnego nieba.
– Ale widłami?!
– Bogu dziękować, nie trafił – rzekł Zaremba.
– Czy byli świadkowie tych zajść, jaśnie oświecony panie?
– Byli. To dobre słowo. Byli. Nie, nie. – Zauważył mój wzrok i machnął dłonią. – Nie zamordowano ich, jeśli o tym myślicie. Drugiego lekarza wysłano z wyprawą do Abisynii, a stajennego uwięziono.
– Z wyprawą Markusa Kiesslinga? – spytałem. – No to już lepiej było okazać mu łaskę i po prostu zabić.
Wojewoda roześmiał się.
– Z waszych słów wnioskuję, że nie sądzicie, by Kiessling kiedykolwiek powrócił?
Miał rację. Markus Kiessling wyruszył, by poprzez Egipt dostać się do Abisynii i sprawdzić, czy godne wiary są pogłoski o potężnym chrześcijańskim królu władającym tymi ziemiami. Moim zdaniem szanse powrotu miał mniej więcej takie same jak mucha wysłana na zbadanie pajęczej sieci.
– A ekspedycja, którą wysłaliśmy do Chin, powróciła – rzekł Zaremba. – Chociaż zabrało im to trzy lata. Z tego, co wiem, w Krakowie drukują właśnie opis wyprawy. Zaiste ciekawa lektura, inkwizytorze. Każę wam wysłać egzemplarz.
– Pokornie dziękuję waszej dostojności. Będę zaszczycony – powiedziałem szczerze i z pełnym przekonaniem, gdyż miała to być pierwsza relacja naocznych świadków i byłem naprawdę ciekaw, co znaleźli w Chinach.
– Może więc i Kiessling wróci. Wypijmy za niego. – Wznieśliśmy kielichy, a Zaremba otrząsnął się potem jak mokry pies i uśmiechnął. – Czuję już ten jakże miły szmerek w głowie – obwieścił z satysfakcją w głosie. – No ale do rzeczy, do rzeczy. Chcecie jeszcze coś wiedzieć?
Wino wojewody było mocne i ciężkie. Szło do głowy i ja, szczerze to przyznam, czułem już nieco więcej niż tylko niewinny szmerek. Bóg mnie co prawda pobłogosławił szczególną odpornością na skutki działania trunków, jednak miałem nadzieję, że Zarembę czekają ważne sprawy natury państwowej i nie zamierza kontynuować naszego spotkania do chwili, kiedy jego lub mnie trzeba będzie wynosić z komnaty.
– To co usłyszałem, na razie mi wystarczy, jaśnie oświecony panie. Niezwłocznie zabiorę się do pracy.
– Dobrze. – Pokiwał głową. – Podoba mi się wasz zapał. No, idźcie już…
Wstałem, starając się ukryć ulgę.
– Jeszcze jedno – rzucił, kiedy kłaniałem się, stojąc już przy drzwiach. – Będę wyprawiał ucztę. W sobotę za tydzień. Będziecie miłym gościem.
Ślinka pociekła mi na myśl o specjałach, które w gotuje polski kucharz. Jednak wiedziałem, że nie powinienem pojawiać się w pałacu Zaremby.
– Wybaczcie, jaśnie oświecony panie, lecz nie sądzę by towarzystwo inkwizytora…
– Polski wojewoda może zapraszać, kogo zechce. I nikomu nic do tego – przerwał mi złym głosem – A jak komuś nie podobają się moi goście, to fora ze dwora!
Nie pozostawało mi nic innego, jak pokłonić się raz jeszcze i szczerze podziękować za łaskę, z której skorzystać i tak nie miałem zamiaru.
Siedziba Inkwizytorium w Akwizgranie była prawdziwą fortecą. Bynajmniej nie dlatego, iżby inkwizytorzy spodziewali się nagłego ataku. Ona po prostu miała świadczyć o potędze Świętego Officjum. Gdyż to przecież właśnie w Akwizgranie koronowano cesarzy, tu znajdował się jeden z pałaców Najjaśniejszego Pana, tu często zjeżdżali elektorzy oraz szlachta z całego cesarstwa, tu często gościły zagraniczne poselstwa, to wreszcie miasto słynęło z uzdrawiających gorących źródeł. Poza tym Akwizgran był miastem katedr, kościołów oraz klasztorów i z tego powodu również Święte Officjum zadbało, by jego siedziba w Akwizgranie budziła podziw. Zbudowana z czerwonych cegieł forteca otoczona była wysokimi na piętnaście stóp, potężnymi murami, najeżonymi wieżami strażniczymi. Główne budynki, ułożone w kształcie prostokąta, otaczały rozległy dziedziniec. Wiedziałem jednak, że ta imponująca budowla świeci pustkami. Nie było sensu utrzymywać dziesiątków żołnierzy potrzebnych do obsadzenia murów ani setek ludzi służby, skoro w akwizgrańskim oddziale Inkwizytorium służyło raptem trzydziestu inkwizytorów. A licząc gości Officjum, strażników i służbę, z całą pewnością nie przebywało tam więcej niż sto osób. Tymczasem, przyglądając się tej fortecy, byłem pewien, że w razie potrzeby mogła dać schronienie i tysiącowi zbrojnych. Lecz na jej terenie nie było tak charakterystycznych dla innych zamków warsztatów. Tu znajdowały się jedynie stajnie oraz piekarnia służąca tylko potrzebom mieszkańców.
Bramę pozostawiono otwartą na oścież, przy murze stało dwóch strażników z glewiami w dłoniach. Obaj byli odziani w kolczugi, a na ramionach mieli czarne płaszcze ze srebrnym symbolem złamanego krzyża. Obaj też byli wysocy, rozrośnięci w barach, brodaci i ponurzy. Ich wygląd nie zachęcał, by poprosić o przywilej znalezienia się na terenie Inkwizytorium. Podszedłem bliżej, zauważając, że zaczynają mi się przyglądać.
– Nazywam się Mordimer Madderdin i jestem licencjonowanym inkwizytorem Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu. Chciałem prosić o prawo wejścia.
– Witajcie mistrzu – odezwał się basem jeden ze strażników. – To wielki szczyt dla nas. Zgodnie z wydanym mi rozkazem muszę jednak poprosić was o dokumenty.
No cóż, podszywanie się pod inkwizytora było karane i całą stanowczością oraz surowością, ale wiedziałem, że zdarzają się czasami szaleńcy, którzy z głupoty, chęci zysku czy popisania się przed bliźnimi rzeczywiście próbowali udawać funkcjonariuszy Świętego Officjum. Jednakże udawać inkwizytora tu – pod murami akwizgrańskiej siedziby Inkwizytorium – byłoby szaleństwem wręcz niemieszczącym się w głowie. Ale rozumiałem, że przepisy są przepisami, więc wyjąłem z zanadrza biskupi glejt głoszący, że wszystkie oddziały Inkwizytorium są zobowiązane do niesienia wszelkiej możliwej pomocy Mordimerowi Madderdinowi, licencjonowanemu inkwizytorowi z Hez-hezronu. Strażnik spojrzał dokumenty, uważnie przypatrzył się pieczęciom, po czym odstąpił na bok.
– Raczcie wejść, mistrzu. Witamy całym sercem. Bądźcie łaskawi poczekać chwilę, a wezwę kogoś, kto was poprowadzi. – Zmierzył wzrokiem zamkowe budowle. – Tu nawet nasi stali goście często się gubią.
W to akurat nie wątpiłem.
Lukas Eichendorff wyglądał jak brat bliźniak strażników czuwających przy bramie. Poprawiłem się w myślach: to oni wyglądali jak jego bracia bliźniacy, gdyż najwidoczniej upodabnianie się do przełożonego było tu w modzie. Tak więc starszy akwizgrańskiego Inkwizytorium był wysoki, barczysty i czarnobrody. Z postawy, wejrzenia oraz ubioru bardziej przypominał doświadczonego żołnierza niż inkwizytora. Nie widziałem go nigdy przedtem, ale oczywiście wiele o nim słyszałem, ponieważ utrzymywał się na stanowisku od blisko dziesięciu lat. Z tego, co wiedziałem, skończył szkolenie w Akademii tuż przedtem, zanim ja się w niej pojawiłem, a oszałamiającą karierę zawdzięczał silnemu charakterowi, bezwzględnej lojalności oraz umiejętności zyskiwania oddanych stronników. Rzadko te trzy cechy można było przypisać jednemu człowiekowi.
Eichendorff de facto był drugą osobą w Inkwizytorium, zaraz po Jego Ekscelencji biskupie Hez-hezronu. Ale stanowiska te dzieliła również przepaść, gdyż Lukas mógł zostać odwołany przez Gersarda za pomocą jednego listu. Wiedziałem jednak, że biskup jest za mądry, by pozbywać się tak cennego stronnika, zwłaszcza że w razie ataku wrzodów, podagry, hemoroidów lub uczulenia skóry zawsze mógł wyżyć się na swych dworzanach lub inkwizytorach z Hez-hezronu i nie musiał szukać ofiary aż w Akwizgranie.
– Kochany mistrzu Madderdin – Lukas rozwarł ramiona – serdecznie witamy w stolicy!
To ciepłe przyjęcie zdumiało mnie, ale również ujęło. Nawet jeśli Eichendorff tylko grał, to doceniałem, że zechciało mu się zagrać dla mnie.
– Słyszałem o twoich dokonaniach, Mordimerze – wyjaśnił, wskazując, bym usiadł. – Między innymi o tym, co zrobiłeś dla nas wszystkich w Wittingen. Nie myślałeś nigdy, by przenieść się do Akwizgranu? Zaręczam, że nie mam takich humorów jak Jego Ekscelencja. – Roześmiał się.
– Boże, miej go w swej opiece – dokończyłem zadowolony, że Eichendorffowi nie jest obce moje nazwisko ani dokonania. Cóż, każdy z nas, chcąc nie chcąc, ma w sobie odrobinę grzesznej próżności, nawet wasz uniżony sługa, który uważa się za człowieka skromnego oraz pokornego.
– Słusznie. Póki Gersard zdrowy, to i my zdrowi. Ale zastanów się nad moją propozycją.
– Czuję się zaszczycony, Lukasie – odparłem. – I jestem ci głęboko wdzięczny. Obawiam się jednak, że najprostszy sposób, by skłonić Jego Ekscelencję do wydania mi zakazu opuszczania Hez-hezronu, to poprosić o przeniesienie do innej placówki.
– Jak wy tam wytrzymujecie? – Machnął ręką. – Ostatni raz widziałem starego trzy lata temu i po godzinie miałem go już dosyć. Stetryczały zrzęda. A złośliwy jak kozioł…
Cóż, śmiałe to były słowa jak na podwładnego biskupa, lecz skoro Eichendorff tak właśnie mówił, widać mógł sobie na to pozwolić. Sądziłem zresztą, że wiedział mnie wystarczająco wiele, by ufać, że nie powtórzę Gersardowi treści rozmowy. Nawiasem mówiąc, gdybym nawet próbował tak uczynić, zaszkodziłbym jedynie samemu sobie, gdyż wprawiłbym Jego Ekscelencję w zakłopotanie. A zakłopotany biskup z całą pewnością postarałby się uatrakcyjnić życie biednego Mordimera słudze w stopniu trudnym do opisania…
– Co cię sprowadza, Mordimerze? W czym mogę ci usłużyć?
– Chciałbym, o ile będziesz tak łaskaw, skorzystać z gościny akwizgrańskiego Inkwizytorium.
– Tylko tyle? Jedz, pij, mieszkaj, ile chcesz… – Znowu machnął ręką. – Jesteś tu służbowo?
– Boże uchowaj – odparłem szczerze, gdyż przecież przyjechałem do Akwizgranu z namowy Rittera i jeszcze do dzisiaj nie wiedziałem, iż będę się zajmował jakimkolwiek zleceniem, a to, które otrzymałem od polskiego wojewody, było tylko pośrednio związane ze sprawami Inkwizytorium.
– Każę ci przyszykować izbę – powiedział. – Modlitwa jest o jutrzni, śniadamy zaraz potem.
To właśnie były niedogodności związane z gościną w oddziałach Inkwizytorium. Modlitwa o jutrzni. Boże mój, o jutrzni to powinno się zasypiać, a nie klękać na zimnych kamieniach! A śniadanie najlepiej smakowało wczesnym popołudniem. Trudno, musiałem się dostosować do przyzwyczajeń i trybu życia gospodarzy, jeśli nie chciałem szybko stać się niemile widzianym gościem. Oczywiście nikt by mnie nie wyprosił oficjalnie, lecz dano by mi do zrozumienia, że nie spełniam oczekiwań gospodarzy.
– Pokornie dziękuję, Lukasie.
– Sam przybyłeś do Akwizgranu?
– Nie. Wraz ze mną podróżował dramaturg Heinz Ritter, jeśli to nazwisko obiło ci się o uszy.
– Obiło, obiło. – Roześmiał się, jak na wspomnienie miłego zdarzenia. – Wystawiali tu „Wesołe kumoszki z Hezu”. Wielce zabawne… Możesz zaprosić i jego, jeśli chcesz. Zamieszka w skrzydle przeznaczonym dla gości Officjum.
– Pokornie dziękuję – powtórzyłem. – Choć nie wiem, czy człowiek tak światowy jak on nie pogardzi naszym skromnym życiem.
– Ach, ci pisarze – parsknął. – Tylko dziwki i wino im w głowach.
– Nie każdy tak jak my może odnaleźć szczęście w modlitewnej kontemplacji – przyznałem.
– Chodź, zjesz z nami obiad – zaprosił. – Podebraliśmy ostatnio kucharza z dworu kanclerza. I wierz mi, że to, co on robi, to jest właśnie prawdziwa poezja, Mordimerze.
– Kanclerza – powtórzyłem znaczącym tonem.
Spojrzał na mnie bystrym wzrokiem.
– Wiesz, prawda? – spytał. – Oczywiście, że wiesz. Wszyscy wiedza Szkoda, że mnie tam nie było. – Rozbawiony uderzył dłonią w kolano. – Niemniej to ponura wieść dla Cesarstwa.
– Mądry on nigdy nie był – wzruszył ramionami Eichendorff. – Nie spodziewałem się jednak, że szalony. Mógłby sobie teraz ręce podać z tym jałmużnikiem…
– Maurizio Sforza – powiedziałem spokojnie i wyżnie, gdyż domyśliłem się, o kogo chodzi.
– Ach, cóż to za przeklęta kanalia! – w głosie Eichendorffa wyczułem szczerą niechęć. – Przyjechał tu jako przełożony papieskich jałmużników.
– Zalazł wam za skórę? – spytałem współczująco. – Wiem coś o tym…
– Sprawa w Stolpen. – Uśmiechnął się. – Znam, znam. Temu Wesołemu Katu, co go tak obrządził, sam chętnie uścisnąłbym dłoń. Słyszałem, że Sforza chciał cię wysłać do Rzymu? To prawda?
– Prawda. – Skinąłem głową. – Pewnie do dzisiaj siedziałbym w celi na Zamku Aniołów. Lecz ośmielę się spytać: dlaczego sądzisz, że jest szalony?
– Hmmm… – Splótł dłonie. – Źle się wyraziłem. Sforza nie jest szalony, ale opętany ideą, którą uważa za swą misję, co w tym wypadku zresztą bliskie jest szaleństwu. Lecz przy tym wszystkim uważamy go za wielce niebezpiecznego człowieka. Nie wejdź mu w drogę, Mordimerze, gdyż tutaj, w Akwizgranie, ma silną pozycję oraz wielu stronników. Zdumiewające, jak zdołał to osiągnąć mimo swej nędznej fizycznej kondycji.
Przykro było mi to słyszeć i znowu żałowałem, że zdecydowałem się jedynie na spłatanie niewielkiego figla, a nie na zabicie brata jałmużnika. Bowiem zarówno paraliż, który unieruchomił go od pasa w dół, jak i wyrżnięte na policzkach litery zawdzięczał nie komu innemu, jak waszemu uniżonemu słudze. Oczywiście sam o tym nie wiedział, podejrzewając Wesołego Kata z Tiannon, pod którego umiejętnie się podszyłem. Była to moja słodka tajemnica i nie zamierzałem się nią z nikim dzielić, zwłaszcza, że Sforza najwyraźniej stał się człowiekiem jeszcze bardziej niebezpiecznym i jeszcze bardziej wpływowym niż kiedyś.
– Cóż to za misja? Cóż to za idea?
– Osłabić nas, może nawet zastąpić…
– Mnichami? Księżmi? – parsknąłem. – Oni nie potrafiliby znaleźć krowiego placka, nawet jakby w niego wdepnęli.
– Ano właśnie. Tak to bywa, kiedy do naszej pracy mieszają się partacze. A jest coraz gorzej, Mordimerze. W Akwizgranie nie można się już opędzić od tego bydła. Wszędzie ładują swoje brudne nochale.
– Co mają powiedzieć inkwizytorzy z Rzymu? Ciesz się, że tam nie pracujemy.
– Rzymska inkwizycja, żal to mówić, już niemal nie istnieje – przyznał Eichendorff. – Papiści podporządkowali sobie niemal wszystkich naszych towarzyszy, a tych, którzy podporządkować się nie chcieli, przegnano z miasta na prowincję. Źle się dzieje, Mordimerze. Im bliżej Rzymu, tym gorzej.
– Bronimy zaledwie status quo – powiedziałem. – I ciągle w tej walce przegrywamy mimo mniej czy bardziej spektakularnych zwycięstw, które nic jednak nie znaczą dla całości sprawy.
Przypatrywał mi się przez dłuższą chwilę, jakby chciał się zorientować, czy mówię szczerze, czy tylko staram się go pociągnąć za język.
– Święta prawda – odparł w końcu. – Ale powiedz: cóż innego nam pozostaje? Ogryzają nas jak wilki sarnie ścierwo. Kęs po kęsie, kość po kości… Drobne ustępstwa, delikatne nagięcia praw, zamglone interpretacje, pisma, pozwy, odwołania, skargi…
– Nie miecz, a pióro rządzi światem – zakpiłem.
– Ano tak – zgodził się. – Lecz ocali nas żar prawdziwej wiary, który pielęgnujemy w naszych sercach.
Drgnąłem. Ale tylko wewnętrznie. Nie dałem znać po sobie, że słowa dotyczące „żaru prawdziwej wiary” i ocalenia płynącego dzięki niemu były mi znane, gdyż słyszałem je wcześniej z ust członków Wewnętrznego Kręgu Inkwizytorium, ludzi, o których istnieniu nie powinno się nawet wiedzieć. Ja nie tylko o nich wiedziałem, lecz również zawdzięczam im życie. Miałem wobec nich dług. Jednak nie sądziłem, by Eichendorff należał do tego elitarnego grona. Chociaż być może mu służył. Tak jak w pewien sposób również ja sam służyłem ludziom, których zamiarów nie pojmowałem, lecz którzy wydawali mi się podobnymi do pięknych kwiatów usiłujących się przebić wśród pól pełnych drapieżnych chwastów.
– Będzie źle – zawyrokował Eichendorff. – Wszyscy to widzimy, prawda?
– Jak bardzo źle, twoim zdaniem?
– Ojciec Święty powoła nową instytucję, by konkurowała z nami – odparł. – Słyszałem również o planach ustawy mówiącej, że każdy biskup będzie mógł powoływać księży ze swej diecezji, którzy zyskają za jego zgodą uprawnienia inkwizytorów. A wtedy szlachetna misja ścigania czarowników i heretyków zagubi się w kompetencyjnych sporach.
Kompetencyjne spory nie były jeszcze aż tak straszne, chociaż niewątpliwie denerwujące. Gorzej, że jeśli stałoby się tak, jak prorokował Eichendorff, to pozycja inkwizytorów ulegnie znacznemu osłabieniu a my sami będziemy narażeni na ciosy padające z wielu różnych stron. Tak jakbyśmy nie mieli dość kłopotów z heretykami, wiedźmami i czarnoksiężnikami.
– Módlmy się, by tak się nie stało – powiedziałem poważnie.
– Módlmy się, bo co innego nam pozostaje – przytaknął z goryczą. – Brakuje nam ludzi, Mordimerze. Nie takich jak ty czyja, ludzi czynu. Brakuje nam jurystów, doktorów praw, teologów. Rzym zasypuje nas pismami, skargami, interpretacjami przepisów, ekspertyzami, a my czasami nawet nie możemy z nimi dyskutować, gdyż nie do końca rozumiemy, o co chodzi… Z kolei biskup… – Machnął tylko dłonią. – Cokolwiek wysyłasz do kancelarii, to jakbyś kamień wrzucił w wodę…
To prawda, że Jego Ekscelencja miał coraz mniej czasu i serca dla inkwizytorów. Zarządzanie wielkimi, bogatymi włościami oraz spory w łonie samego Kościoła zajmowały mu więcej uwagi. Kierowanie Inkwizytorium było tylko jednym z wielu jego obowiązków, do którego, jak ośmielałem się sądzić, miał coraz mniej cierpliwości. Sprawie na pewno nie pomagał fakt, iż ciągle chorował i nadużywał trunków. Westchnąłem i postanowiłem zmienić temat rozmowy.
– Mam prośbę, Lukasie, i będę niezmiernie wdzięczny, jeśli zechcesz jej wysłuchać.
– Tak?
– Czy nie sprawiłoby kłopotu, gdybym mógł rozejrzeć się w aktach osobowych Inkwizytorium?
– O ile się nie mylę, twierdziłeś, że nie jesteś tu służbowo – ton jego głosu nie zmienił się nawet na jotę.
– To święta prawda – odparłem. – Lecz ktoś tu, w Akwizgranie, poprosił mnie o pewną przysługę. I wgląd w akta bardzo by mi pomógł w spełnieniu tej przysługi.
– Czyje konkretnie akta chcesz przejrzeć?
Oczywiście wiedziałem, że to pytanie prędzej czy później padnie. Ale nadal nie mogłem się zdecydować, jak na nie odpowiedzieć. Ponieważ jednak milczenie się przedłużało, więc w końcu podjąłem decyzję.
– Jeśli uznasz to za konieczny warunek, by dopuścić mnie do dokumentów, wtedy ujawnię nazwiska. Szczerze jednak przyznam, iż wolałbym tego nie robić… Mogę jedynie zapewnić, że ludzi tych nie ma obecnie w Akwizgranie – dodałem.
– Cóż… – Przypatrywał mi się z namysłem. – Nie widzę przeszkód – rzekł wreszcie. – Słyszałem, że jesteś człowiekiem godnym zaufania.
– Jestem lojalnym inkwizytorem – odparłem. – A ta sprawa nie dotyczy Inkwizytorium. Gdyby było inaczej, nie omieszkałbym wyjawić ci wszelkich szczegółów.
Skinął głową, przyjmując moje słowa do wiadomości.
Oczywiście chciałem przejrzeć akta dotyczące trzech ludzi, którzy na dworze cesarza tak nieoczekiwanie popadli w szaleństwo. Zaremba twierdził co prawda, iż nie jest to istotne dla sprawy, ja jednak wolałem polegać na własnej intuicji. Nie wątpiłem, że akta tych ludzi znajdują się Inkwizytorium, gdyż Święte Officjum słusznie twierdziło, iż niewiele rzeczy jest cenniejszych niż wiedza o obywatelach. Rzecz jasna, zbierano informacje dotyczące tylko postaci znaczniejszych lub takich, które budziły zainteresowanie inkwizytorów. Mogłem być pewien, że znajdę tam wiedzę o wszystka członkach cesarskiego dworu. Oczywiście otrzymam dostęp do części akt, lecz nie wątpiłem, iż informacje dotyczące lekarza, koniuszego oraz podczaszego nie były objęte klauzulą szczególnej tajności.
– Po obiedzie każę cię zaprowadzić do tajnej kancelarii – powiedział Eichendorff. – Rozeznasz się, co i jak. Sam zobaczysz, jak wszystko mamy dobrze uporządkowane.
Starszy akwizgrańskiego Inkwizytorium miał rację. Kiedy już dotarłem do kancelarii i się rozejrzałem, zobaczyłem, że wszystkie dokumenty zostały posegregowane alfabetycznie, według nazwisk. Wyszukałem te, które mnie interesowały, i, niestety, potężnie się zawiodłem. Nie było tam nic, co mogłoby mi się przydać. Bo cóż mnie obchodziło, że Kluze lubił zabawiać się z co młodszymi dworkami, Hildebrandt nie pijał nic poza ziołowymi naparami, a Tachtenberg serdecznie nienawidził swojego brata, który odbił mu narzeczoną. Akta pełne były takich właśnie szczegółów. A to że Kluze po pijanemu stwierdził, iż trudno znaleźć zgromadzenie większych łobuzów i złodziei niż kardynalskie konklawe; a to że Hildebrandt stanowczo przeciwstawiał się bezkrytycznej wierze w dobrodziejstwo leczenia pijawkami; a to że Tachtenberg wyrzucił z siebie kiedyś, że byłe gniadosz ma więcej rozumu niż kanclerz Jego Cesarskiej Mości. Nic jednak nie wskazywało na to, że tych trzech ludzi cokolwiek łączyło poza tym, że byli wiernymi sługami Najjaśniejszego Pana. Nic również nie łączyło ich z kanclerzem, jeśli nie brać pod uwagę złej opinii, którą miał o nim Tachtenberg, lecz z tego, co wiedziałem, nie była to bynajmniej opinia odosobniona. Czyż nie było więc jedynie kwestią przypadku, że wszyscy trzej zapadli na chorobę głowy? Owszem, wiedziałem, iż można podać ludziom odpowiednie dekokty, po których ich umysły wznosiły się na skrzydłach szaleństwa, ale dlaczego ktokolwiek chciałby otruć właśnie tych trzech? Widziałem z ich akt, że byli lojalnymi sługami cesarza, więc może ktoś chciał zaatakować po prostu osoby bliskie naszemu władcy.
Bliskie, powtórzyłem sobie w myślach to słowo i nagle olśniła mnie pewna myśl. Otóż zarówno koniuszy, jak i medyk popadli w szaleństwo, będąc w towarzystwie Najjaśniejszego Pana (nie wiedziałem, jak rzecz się miała z podczaszym). Wyobraziłem sobie zatem, że stoję z przyjacielem, w którego pierś wbija się strzała. Na drugi dzień spędzam czas z innym przyjacielem i ten też zostaje ugodzony. Wypada się więc zastanowić, czy strzelec pragnie zniszczyć bliskich mi ludzi, czy też po prostu nie umie dobrze utrafić. A celem tak naprawdę jestem ja…
Schowałem wszystkie akta na miejsce i choć wiedziałem, że nie dały mi żadnej realnej wiedzy, to jednak ich lektura pobudziła mnie do myślenia. Z doświadczenia wiem, że nie należy nigdy odrzucać nawet najbardziej szalonych hipotez ani pomysłów, gdyż do celu wiodą nie tylko szerokie trakty i brukowane ulice. Czasami miejsce, do którego pragniemy dotrzeć, znajduje się na końcu zarośniętej krzewami ścieżynki. Odkrywanie prawdy przypomina wędrówkę po gęstym lesie, w którym poradzi sobie tylko ten, kto ma śmiałość zagłębić się w chaszcze. Rzadko kiedy prawda błyszczy niczym toń jeziora w pełnym świetle słońca. Najczęściej ukrywa się w cieniu, wśród zbutwiałych pni, pod pokrywą mchu, gdzie dotrze tylko ten, kto nie boi się nachylić i zacząć kopać, choćby z pozoru zajęcie takie wydawało się głupie i bezowocne.
Przez kilka dni prowadziłem przykładny żywot inkwizytora przebywającego w gościnie innych inkwizytorów. Wstawałem na jutrznię, wracałem na wieczorne modlitwy, starałem się nie rzucać nikomu w oczy i nie robić niczego, co mogłoby zostać uznane za niezwykłe lub naganne. Czwartego dnia zacząłem narzekać na bóle oraz zawroty głowy, piątego zemdlałem w czasie nabożeństwa, a wtedy bracia inkwizytorzy sami mnie zmusili, bym położył się w lazarecie pod czujną opieką miejscowego lekarza. W ten właśnie nieskomplikowany sposób znalazłem się w towarzystwie cierpiącego Franza Luthoffa.
Od pewnego czasu moje sny zmieniły się. Kiedyś zasypiałem tak głęboko, że nawet wspomnienie nocnych koszmarów pozostawiało rankiem jedynie ulotny ślad w mej pamięci. Teraz było inaczej. Zwykle śniło mi się, że ona siada obok mnie i chłodną dłoń kładzie na moim rozgorączkowanym czole. Zawsze się uśmiechała i zawsze widziałem w jej spojrzeniu czystą, niczym nieskalaną miłość. „Mój rycerz na białym koniu” – szeptała na poły poważnie, na poły żartobliwie. Chciałem, by sen się nie kończył, lecz on kończył się zawsze. Budziłem się z przeraźliwym obrzydzeniem do życia, które prowadziłem na jawie. Do życia, którego ona nigdy ze mną nie podzieli i nigdy nie dowie się, iż marzyłem, by rankiem wyszeptać jej imię, tak by nic nie słyszała, lecz poczuła na swoich ustach moje i z samego ich ruchu mogła poznać, jakie imię wypowiadam. Otworzyłem oczy i zdawało mi się, że jeszcze przez moment spoglądam w jej twarz. Ale potem widziałem już tylko biały sufit lazaretu.
– Nie. Nigdy. Niemożliwe – powiedziałem na głos do siebie. – Czy twoje sny, Mordimerze, nie mogłyby się nauczyć tych trzech słów?
Potrafię panować nad swoim życiem, lecz nie byłem, nie jestem i nie będę w stanie panować nad moimi snami. Wizja, która ukazywała mi się niemal co noc, była jak sen żebraka o sakiewce pełnej złota, marzenie zagłodzonego o świeżym chlebie, pragnienie konającego na pustyni o wodzie, która zmoczy jego wargi. Ta wizja nie mogła nieść nic poza bólem. Czytałem niegdyś, iż umierającym krzyżowcom ukazywały się czasami złudne miraże błękitnych jezior ocienionych palmami. Pełzli w ich stronę tylko po to, by zanurzyć dłonie w gorącym piasku i przekonać się, że dążyli do niedostępnej ułudy. Ja poprzestawałem zaledwie na spoglądaniu, gdyż byłem na tyle mądry, by odróżniać rzeczywistość od mirażu. Chciałem zapomnieć o jej głosie, jej twarzy, jej oczach, jej uśmiechu. Chciałem, Bóg mi świadkiem, jednak sny nie pozwalały mi zapomnieć. Pisała do mnie. Mniej więcej co tydzień, co dziesięć dni. Czytałem te listy uważnie, lecz nigdy na żaden nie odpowiedziałem. Wiedziałem, że kiedyś przestanie pisać. Miałem nadzieję, iż zapomni o mnie, tak jak i ja chciałem zapomnieć o niej. Chciałem? Czy aby na pewno? Tak naprawdę marzyłem, by…
Obok mnie ktoś zajęczał głośno i boleśnie.
Luthoff był rozpalony gorączką, a jego twarz pokrywały czerwone plamy. Wyglądał jeszcze gorzej niż w chwili, kiedy położono mnie w lazarecie. Mimo to rozpoznałem go na pierwszy rzut oka. Faktycznie studiowaliśmy w tym samym czasie w Akademii Inkwizytorium i przypomniałem sobie, że był cichym, spokojnym oraz pilnym uczniem. Nikomu nie wadził, z tego, co wiedziałem, nie zyskał też niczyjej szczególnej sympatii.
– Franz! – Ująłem jego spoconą i gorącą dłoń. – Pamiętasz mnie?
Odwrócił głowę i wpatrzył się we mnie błyszczącymi oczyma.
– Nie – wyszeptał. – Kim jesteś?
– Mordimer Madderdin. Studiowaliśmy razem.
– Mord… din. Tak, tak… Posiwiałeś…
Cóż, była to, niestety, prawda. We włosach coraz częściej odnajdywałem srebrne nici i nie było w tym nic dziwnego, zważywszy na kłopoty, z którymi musiałem się borykać niemal każdego dnia.
– Umieram, wiesz? – zaszeptał znowu.
– Nie mów tak nawet – zaprotestowałem – wyjdziesz z tego, chłopie.
Pocieszałem go, ale wyglądał faktycznie źle. Musiał stracić co najmniej trzydzieści funtów, miał spękane usta, pierś podnosiła mu się w nierównym oddechu. Czasem kończył wydech z trudem powstrzymywanym bolesnym spazmem. Otarłem pot z jego czoła.
– Przynieść ci wody? Gorącego rosołu?
Pokręcił głową.
– Ciągle wymiotuję – poskarżył się płaczliwym tonem. – Co przełknę, zaraz zwracam.
Natychmiast przyszło mi na myśl, że albo go otruto albo skutecznie podtruwano. Tyle tylko, że przecież opiekował się nim medyk Inkwizytorium, a i sam Eichendorff musiał zdawać sobie sprawę ze stanu zdrowia podwładnego. Gdyby chciał go otruć ktoś z Inkwizytorium, to po pierwsze, zrobiono by to szybko i skutecznie, a po drugie, na pewno nie dopuszczono by waszego uniżonego sługi do łoża chorego. Nie miałem wielkiej wiedzy na temat działania trucizn (chociaż potrafiłem rozpoznać większość popularnych specyfików), lecz z całą pewnością nikt by nie ryzykował w podobny sposób. Oczywiście sama teza, że Inkwizytorium chciałoby otruć jednego ze swoich funkcjonariuszy, była absurdalna. Znaliśmy lepsze sposoby na pozbywanie się czarnych owiec z własnego stada.
– Zobaczysz, jeszcze napijemy się za twoje zdrowie.
Uśmiechnął się z wyraźnym trudem.
– Otruli mnie, wiesz? – powiedział i zemdlał.
Próbowałem go ocucić, ale nie reagował na moje wysiłki. Natychmiast więc udałem się na poszukiwanie lekarza i miałem szczerą nadzieję, że jego ingerencja Przyniesie pozytywny skutek, gdyż bardzo chciałem usłyszeć następne słowa Luthoffa. Medyk przybiegł co prawda bez zwłoki, jednak po zbadaniu Franza miał ponurą minę.
– Nie pociągnie już długo – zawyrokował. – Uznam za prawdziwy cud, jeśli w ogóle się jeszcze obudzi. Jemu teraz bardziej potrzebna opieka nad duchem niż nad ciałem.
Był prawdziwie zmartwiony, lecz wiemy nie od dzisiaj, że ludzie potrafią odgrywać przeróżne role, kiedy tylko jest im to na rękę. Jakoś jednak nie mogłem sobie wyobrazić, by ten siwy, spokojny mężczyzna, w dodatku licencjonowany medyk Inkwizytorium, truł swego pacjenta.
– Szkoda, że nie poznamy przyczyny tej niepotrzebnej śmierci – rzekłem.
– Ano i medycyna czasem jest bezradna – zgodził się ze mną. – I wierzcie mi, że nawet za sto czy dwieście lat niewiele się zmieni w tej materii. Mechanizm działania ludzkiego ciała jest tak skomplikowany, że jeden tylko Bóg pojął prawa nim rządzące. My wciąż błądzimy niczym dzieci we mgle…
Cóż, dobrze, że przynajmniej stanowił wyjątek wśród adeptów sztuki lekarskiej, gdyż większość z jego kolegów po fachu była zwykle więcej niż pewna siebie, a śmierć pacjenta potrafili uzasadnić na każdy sposób, aby tylko nie własną niekompetencją lub niewiedzą.
– No, nic tu już po mnie. – Odwrócił się na pięcie. – Jeśliby się ocknął, zawołajcie…
Pokiwałem głową i przysunąłem sobie zydel do łóżka Luthoffa. Zamierzałem czuwać przy nim tak długo, jak tylko będzie trzeba, i dowiedzieć się, czy słowa „otruli mnie” były majaczeniem śmiertelnie chorego, bezpodstawnym oskarżeniem, czy też tkwiło w nich choć ziarno prawdy. Jeśli ziarno to rzeczywiście tkwiło, to Mordimer Madderdin zamierzał je wydziobać.
W końcu zobaczyłem, że mój towarzysz się budzi. Musiałem to wykorzystać, gdyż ośmielałem się sądzić, że pozostało mu już niewiele czasu, który spędzi na tym padole łez.
– Franz? Franz? Kto cię otruł, przyjacielu?
Nigdy nie był moim przyjacielem, lecz łączyły nas nie tylko wspólne studia, ale i wspólnie wykonywany zawód. Poza tym umierał, a człowiek konający na łożu śmierci chciałby mieć koło siebie przyjaciela.
– Otruł? – powtórzył, jakby nie bardzo rozumiał to słowo. – Pić…
Nie podałem wody, bojąc się, by mu to nie zaszkodziło, zwilżyłem jedynie gąbkę i przetarłem mu usta. Popatrzył na mnie, w jego oczach pod lśnieniem gorączki widziałem również cień żalu za umykającym życiem.
– Obiecali – wyszeptał. – Odtrutka. Obiecali…
Ha, czyżby więc ktoś zastosował wobec Luthoffa znany od wieków sposób? Najpierw podano mu truciznę, natomiast potem, by utrzymać go w posłuszeństwie, dostarczano odtrutkę, grożąc, że kiedy jej nie zażyje, to umrze? Z kimkolwiek paktował Franz, został oszukany. Ja jednak musiałem się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodziło i komu służył funkcjonariusz Świętego Officjum.
– Nie możesz umrzeć, przyjacielu – powiedziałem łagodnym tonem.
Nie możesz umrzeć, zanim nie wyjawisz przede mną wszystkich tajemnic, dodałem w myślach.
– Ksiądz… – wyszeptał. – Sprowadź księdza…
Spojrzałem w jego oczy i zobaczyłem, że są puste i martwe. Ciało jeszcze żyło, umysł pracował ostatkiem sił, ale źrenice nie dostrzegały już otaczającego ich świata. Postanowiłem to wykorzystać, prosząc jednocześnie Boga o wybaczenie grzechu, który popełniam wobec umierającego człowieka.
– Pragniesz się wyspowiadać, moje dziecko? – zmieniłem i obniżyłem głos, mając nadzieję, że Franz nie rozpozna mistyfikacji.
– Tak, tak, tak – wyszeptał żarliwie, chwytając mnie za dłoń.
Potem słuchałem jego spowiedzi. Długiej, nieskładnej, przerywanej przez gorączkę, łzy, utratę tchu i pamięci. Umarł, zanim zdążyłem dać mu rozgrzeszenie, co nawet powitałem z ulgą, gdyż dzięki temu nie popełniłem kolejnego grzechu. Odszedłem od jego łóżka i położyłem się na swoim. Miałem wiele spraw do przemyślenia.
Śmierć Luthoffa nie wzbudziła szczególnych emocji w akwizgrańskim Inkwizytorium, każdy z inkwizytorów spodziewał się, że jest to jedynie kwestia godzin lub dni. I nie należy w tym wypadku szukać odpowiedzi na pytanie „czy?”, lecz tylko na pytanie „kiedy?”. Osiągnąłem już tutaj, co chciałem ale nie mogłem oczywiście ozdrowieć w cudowny sposób. Inkwizytorzy zwykle są ludźmi bystrymi oraz podejrzliwymi, a ja nie miałem zamiaru wystawiać tej podejrzliwości i bystrości na próbę. Zwłaszcza że leżąc w lazarecie, nie musiałem wstawać na nabożeństwa, dobrze mnie karmiono i dostarczano książki z biblioteki. Można więc powiedzieć, że spędzałbym całkiem przyjemnie czas, gdyby nie pamięć o wyznaniach usłyszanych od umierającego Luthoffa. I świadomość, że muszę z tymi wyznaniami coś zrobić. Wreszcie zdecydowałem, że czas powoli wracać do zdrowia. Trzeciego dnia po śmierci mego towarzysza wziąłem udział w mszy i zjadłem wieczerzę we wspólnym refektarzu, czwartego dnia lekarz stwierdził, że w zasadzie nie potrzebuję już jego opieki, i wróciłem do izby, w której wcześniej mieszkałem. Piątego dnia umówiłem się na mieście z Heinzem Ritterem.
– Nie chcieli mnie do was dopuścić – poskarżył się, kiedy tylko mnie zobaczył. – Że przepisy im niby zabraniają – w jego głosie usłyszałem całe mnóstwo pogardy dla tak głupiego prawa. – Nawet chciałem przemycić butelczynę, coby wam się nie ckniło.
– Może i właśnie dlatego nie wpuszcza się do chorych gości z miasta. – Uśmiechnąłem się.
– No to teraz najwyższy czas pójść się napić – zdecydował.
– Hola, hola, dopiero co wstałem z łoża boleści – powstrzymałem jego zapędy. – Ale mam do was inną Prośbę…
– Cóż takiego?
– W Akwizgranie jest zakład, w którym przetrzymuje się szaleńców. Czy nie tak?
– Ano tak.
– Wiecie gdzie?
– Coście tacy ciekawi, by zobaczyć dom dla obłąkanych? – spytał Ritter.
– Ktoś mnie prosił, bym sprawdził, czy nie zamknięto tu jego krewniaka – skłamałem.
– Módlcie się, żeby nie – parsknął dramaturg. – Bo nawet jeśli wszedł tam normalny, to na pewno normalny nie wyjdzie.
– Hm – mruknąłem tylko.
– Widziałem kiedyś taki dom przy klasztorze joannitów – rzekł. – I mnisi, trzeba przyznać, dobrze opiekowali się chorymi. Ale tutaj… – Machnął dłonią.
– Skąd wiecie?
– Potrzebowałem, tak jakby, przekonać się… – zmieszał się lekko, ale zaraz odzyskał rezon. – Pisałem dramat, w którym pojawiają się obłąkani – wyjaśnił – Chciałem na własne oczy zobaczyć, jak postępują, co mówią, rozumiecie: grymasy, ruchy, wszystko…
– I co? Byliście zadowoleni? Wzdrygnął się.
– Dajcie pokój. Sami zobaczycie, co i jak.
– Kto prowadzi ten dom skoro nie mnisi?
Spojrzał na mnie zamyślony.
– Wiecie nie przyszło mi do głowy zapytać… Ale skoro bogaci panowie fundują ochronki dla sierot, to czemu któryś nie miał ufundować zakładu dla obłąkanych?
– Zapewne macie rację – odparłem.
– Macie pomysły w taki piękny dzień – poskarżył się, kiedy już przeciskaliśmy się wśród ulicznego tłumu. – Nie żeby pójść na wino, pogwarzyć, pośpiewać albo odwiedzić jakieś zacne panienki, tylko zapragnęliście pooglądać sobie wariatów.
– Bywa – rzekłem i mimochodem złamałem palec złodziejowi, który próbował szperać mi przy pasie.
Ritter usłyszał wrzask i obejrzał się, ale nic nie zobaczył. Przeszliśmy dalej.
– To dawny magazyn wina – zawołał, przekrzykując tłum.
Nic mi to nie mówiło, gdyż nie znałem Akwizgranu lecz liczyłem, że poeta poprowadzi mnie właściwą drogą. Wreszcie dotarliśmy na miejsce. Posesja otoczona była drewnianym płotem, a na jej środku stał drewniany barak.
– Małe to coś – powiedziałem.
– Zakład jest w piwnicach – wyjaśnił. – Mówiłem wam przecież, że to był kiedyś magazyn wina. A gdzie trzyma się wino, jak nie w piwnicy?
Drzwi prowadzące do baraku były otwarte. Przy ułożonym na kozłach blacie siedziało dwóch zarośniętych mężczyzn, odzianych w brudne i poszarpane kubraki.
– Czego tu? – spytał jeden z nich opryskliwie.
– Doszły mnie słuchy, że wśród pacjentów jest krewniak mojego znajomego. Chciałbym obejrzeć ich cele.
Wyciągnąłem srebrną trzykoronówkę i rzuciłem ją na stół. Mężczyzna złapał monetę zręcznie w dwa palce.
– Czemu nie – burknął i wstał z miejsca. – Chodźcie no… panowie – dodał nieco uprzejmiej.
Otworzył drzwi prowadzące do ciemniej sieni. Zobaczyłem biegnące w dół strome schody.
– Jeśli macie pacjenta, którego ktoś rozpoznaje, to nie ma żadnych problemów, by go zabrać? – spytałem.
– Musi być zgoda rodziny. Chyba że nie ma rodziny. Wtedy zabierajcie sobie przyjaciela czy krewniaka, abyście tylko wspomogli zakład jakimś datkiem.
Zabrzęczał kluczami i zaczął mocować się z opornym zamkiem. Drzwi były solidne. Drewniane, ale wzmacniane żelaznymi sztabami.
– Dużo macie takich ludzi? Bez rodziny, bez przyjaciół? Niewiadomego pochodzenia?
Milczał chwilę, lecz nie dlatego, że nie chciał odpowiedzieć, tylko zapewne starał się zrozumieć moje ostatnie słowa. Wiedziałem, iż będzie starał się być pomocny, gdyż liczył przecież, że moja srebrna trzykoronówka miała w sakiewce jakieś siostrzyczki, które również mogą do niego trafić.
– Dużo – odparł.
– Słyszałem, że bracia jałmużnicy czasem wam pomagają…
– Ano – ożywił się. – Onegdaj zabrali takich trzech, coby ich wykurować.
– Udało się?
– Abo ja tam wiem. – Wzruszył ramionami.
Dostrzegłem, że Ritter bacznie mi się przygląda. Zastanawiałem się, czy już zrozumiał, że nie przyszliśmy tu w poszukiwaniu zaginionego krewniaka żadnego z moich przyjaciół.
Weszliśmy do piwnic i pierwsze, co mnie uderzyło to przeraźliwy smród. Ale zaraz potem usłyszałem krzyki, gdyż wariaci zorientowali się, że ktoś obcy pojawił się w ich świecie. Szedłem korytarzem, wzdłuż odgrodzonych kratami cel, a strażnik uprzejmie przyświecał mi pochodnią. Ritter miał rację, wzdrygając się na samo wspomnienie tego, co zobaczył w domu dla obłąkanych. Ci ludzie byli jak zwierzęta. Brudni, czasem nadzy i poranieni, wyjący, szarpiący kraty. Jakiś mężczyzna tłukł łbem w twardą posadzkę, inny siedział pośrodku celi i wznosząc twarz ku sufitowi, wył beznadziejnie, bez końca. Jakaś goła kobieta przylgnęła do metalowych prętów i zawodziła: „Weź mnie, weź mnie, weź mnie". Ktoś inny stał na czworakach i pożerał ochłapy z wyszczerbionej miski, a kiedy nas zobaczył, zawarczał niczym pies. Wściekłym, groźnym warkotem, budzącym się gdzieś w głębi gardła. Nagle, gdy mijaliśmy jedną z cel, do krat przypadł staruszek o wychudzonej twarzy i zlepionej brudem brodzie.
– Dostojny panie! – zawołał zupełnie normalnym głosem. – Jeśli wolno na słówko…
Zatrzymałem się.
– Jestem tu przez pomyłkę – powiedział żałosnym tonem. – Bardzo proszę mnie stąd wyciągnąć.
Obróciłem spojrzenie na strażnika. Ten uśmiechnął się pod wąsem.
– Na ulicach jest tyle bezbożnych kobiet, Robercie – powiedział. – Śmieją się do mężczyzn, chcą z nimi cudzołożyć, rozkładają przed nimi nogi…
– Zabiję je wszystkie! – głos starego człowieka zmienił się tak bardzo, że nie byłem w stanie go poznać. Teraz przesycony był obrzydzeniem, wściekłością i nienawiścią. – Rozetnę ich grzeszne ciała, wypruję z nich flaki, ukrzyżuję je żywcem… – słowotok zamienił się w bełkot.
Staruszek szarpał za kraty, a w jego oczach było już tylko czyste szaleństwo.
– Zamordował kilka dziwek – wyjaśnił strażnik. I Ale jest kuzynem jednego z rajców, więc zamknęli go u nas, nie stracili…
Doszliśmy do końca korytarza.
– Znaleźliście, panie, kogo szukacie?
Pokręciłem głową.
– Niestety. Możemy już wyjść.
Kiedy zamykał wzmacniane żelazem drzwi, postanowiłem wrócić do poprzednich pytań.
– Ci jałmużnicy, o których mówiliście. Przychodzą zabierają i już?
– Nie, panie. Wskazują, kogo chcą, no to trzeba go umyć, odziać, a wieczorem zabierają.
Wyjąłem z zanadrza złotego dublona, jedną z monet otrzymanych od Zaremby, i zakręciłem nim w palcach. Złoto zabłysło w świetle pochodni, a pożądanie tegoż złota zalśniło w oczach towarzyszącego nam mężczyzny.
– Kiedy tylko zjawią się, by kogoś zabrać, natychmiast dasz mi znać – rozkazałem. – Wtedy dostaniesz drugą taką monetę. Wyślesz posłańca do „Cesarskich Wygód” żeby poszukał mistrza Rittera i wręczył mu wiadomość. Zrozumiałeś?
– Sie wie, panie. – Wyszczerzył zęby w zadowolonym uśmiechu.
„Cesarskie Wygody” były zajazdem, w którym zatrzymał się Ritter, i wbrew nazwie nie był to wcale przybytek oferujący najwyższej jakości usługi.
– Być może przyszło by ci do głowy opowiedzieć komuś o naszej małej umowie. Nie rób tego. – Nawet nie zauważył sztyletu, którego ostrze oparłem mu na podbrzuszu. – Oprócz złota mam też żelazo… – przy słowie „żelazo” nacisnąłem nieco mocniej.
Szarpnął się wściekle, ale spojrzał w moje oczy i wściekłość nagle zgasła. W zamian za to dostrzegłem w jego wzroku strach. Był wyższy ode mnie i szerszy W barach, lecz wiedziałem, iż przez myśl mu nie przejdzie, by stawiać jakikolwiek opór.
– Nic, nic, nic nie powiem, panie – zaszeptał, a ja miałem nadzieję, że rzeczywiście tak będzie.
– Chcę wiedzieć, w co wy mnie pakujecie? – syknął niezadowolony Ritter, kiedy opuściliśmy już zakład i wyszliśmy na ulicę.
– Złość piękności szkodzi, Heinz.
Prychnął.
– Odpowiecie czy nie?
– Nie – odparłem po prostu. – Pomóżcie mi, a i wam coś skapnie.
– Same z wami kłopoty – burknął, jednak potem spojrzał w moją stronę nieco przyjaźniejszym wzrokiem. – Mówiąc „skapnie”, jaką konkretnie kwotę mieliście na myśli?
Poklepałem go po ramieniu.
– Na pewno więcej, niż dostał ten obwieś – odparłem myśląc o mężczyźnie pilnującym obłąkanych.
– A ile razy więcej? – zapytał szybko.
– Nie będziecie żałować – obiecałem i musiało mu to wystarczyć. – Tyle że przez najbliższe dni macie się nie ruszać na krok z zajazdu. Niech to osłodzi wam czas oczekiwania. – Wręczyłem mu dublona. – Nie zawiedź mnie, Heine – powiedziałem wyraźnie. – Nie upij się, nie idź na dziwki, nie zniknij gdzieś na mieście… Rozumiesz?
– Za kogo wy mnie macie? – obruszył się tak szczerze, że gdybym go nie znał, wziąłbym to oburzenie za dobrą monetę.
Posłaniec wynajęty przez Rittera pojawił się trzeciego dnia od naszej wizyty w zakładzie. Miał do przekazania jedynie niewinną wiadomość mówiącą, iż mistrz Ritter zaprasza mnie dziś na kolację. W związku z tym wyjaśniłem w Inkwizytorium, iż będę nocował na mieście, po czym wyszedłem. Miałem ze sobą sztylet, sakiewkę z kilkoma monetami (nigdy nie wiadomo, kiedy bardziej przyda się złoto, a kiedy żelazo) oraz komplet wytrychów.
Prowadzenie obłąkanego ulicami miasta zanadto zwracałoby ludzką uwagę. Dlatego nie zdziwiłem się, że po pierwsze, mnisi przybyli, gdy już się ściemniło, a po drugie, mieli ze sobą coś w rodzaju lektyki. Tyle że lektyka ta była w rzeczywistości pudłem solidnie zbitym z grubych desek. Bez okien i z drzwiczkami zamykanymi od zewnątrz na żelazny skobel. Prowadziło ją dwóch barczystych służących. W ten sposób mogli zakneblowanego i związanego szaleńca przewieźć, nie wzbudzając niczyjego zainteresowania. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko ostrożnie śledzić, gdzież to zmierzali ze swoim cennym ładunkiem. Zadanie nie było szczególnie kłopotliwe, ponieważ nie mogli poruszać się zbyt szybko, a wykorzystując nocne ciemności, bez trudu ukryłem się w cieniu, zwłaszcza, że na niebie lśnił tylko wąski sierp księżyca.
Musiałem jednak wcześniej załatwić jedną sprawę. Już od kilku dni widziałem człowieka, który starał się śledzić moje poczynania. Teraz również tutaj był, ukryty w bramie. Zniknąłem za rogiem, a kiedy usłyszałem kroki, wyłoniłem się z mroku. Uderzyłem go prosto w grdykę. W miarę lekko, by przypadkiem nie zabić, gdyż oczekiwałem wyjaśnień, a przecież ciężko je uzyskać od martwej osoby. Uklęknąłem przy nim i przyłożyłem ostrze sztyletu do kącika jego oka.
– Komu służysz? – spytałem.
Nie odpowiedział. Opanował już ból i oddech, ale w jego wzroku nie pojawił się jeszcze, niestety, prawdziwy strach. Owszem, bał się, lecz nie na tyle, by zacząć mówić. Prawą dłoń cały czas trzymałem przy jego oku, lewą chwyciłem za mały palec u dłoni. Złamałem go jednym ruchem. Zawył. Jednak panował nad sobą na tyle, by nie szarpnąć głową, gdyż wtedy straciłby oko.
– Komu służysz? – powtórzyłem.
Nie doczekałem się odpowiedzi.
– Zły chłopiec – stwierdziłem i wsadziłem mu ostrze sztyletu do nosa.
Szarpnąłem, przecinając nozdrze aż do kości. Buchnęła krew.
– Komu służysz? – nie traciłem cierpliwości.
Gdy nie odezwał się, włożyłem sztylet do drugiej dziurki. Zasapał jękliwie.
– Będę cię ciął po kawałeczku – obiecałem. – I w końcu powiesz. Może jednak lepiej wyjawić wszystko, kiedy jesteś niemal cały i zdrowy?
Spieszyło mi się. Mnisi co prawda jeszcze nie ruszyli, ale wiedziałem, że w każdej chwili mogą to zrobić.
Z mojego zaułka widziałbym ich, lecz wtedy zostałoby mi naprawdę niewiele czasu.
Szarpnąłem swego przeciwnika za ramię i głowę i obaliłem tak, by twarzą leżał w błocie ulicy. Wykręciłem mu ramię do tyłu. Teraz naprawdę nie mógł się ruszyć gdyż każdy ruch spowodowałby wyłamanie stawów.
– Musisz powiedzieć – szepnąłem mu w ucho.
Wbiłem sztylet w jego plecy, tak że ostrze zgrzytnęło o kręgosłup. Zacząłem wiercić w ranie. Zawył. Zawył rozpaczliwym, pełnym bólu głosem. Wiedziałem, że nawet jeśli jałmużnicy usłyszeli wycie, to nie wzbudzi ono ich zaniepokojenia. W Akwizgranie, jak i w Hez-hezronie, słyszało się nocą różne rzeczy. Krzyki bitych lub ranionych ludzi nie były niczym dziwnym i nikt, kto cenił własne życie, nie zamierzał sprawdzać, cóż takiego się dzieje w mrocznych zaułkach. Wyjąłem ostrze z rany.
– Komu służysz? – Zastanawiałem się, jaki będzie mój następny krok, jeśli i tym razem nie usłyszę odpowiedzi na pytanie.
– Wojewodzie – sapnął jękliwie.
– No i po co było tak się upierać? – spytałem łagodnym tonem. – Przecież sam o tym wiedziałem, tylko chciałem, żebyś wykazał troszkę dobrej woli. I co dalej?
– Miałem śledzić ciebie, a jeśli ktoś cię zabije, to wtedy jego…
– Bardzo mądrze – przyznałem. – Szkoda tylko, że wojewoda ma takich nędznych szpiegów…
Huknąłem go łokciem w ucho, na tyle mocno, by stracił przytomność. W samą porę zresztą, gdyż lektyka z jeńcem wreszcie ruszyła. Jednak informacja, że leżący na ziemi człowiek był agentem Zaremby podniosła mnie na duchu. Znacznie gorzej, jeśliby się okazało, iż jest agentem moich przeciwników, a nie zleceniodawcy.
Doprowadzili mnie tam, gdzie chciałem. Do małego kościoła tuż przy rogatkach miasta. Ale nie kościół był ważny, lecz znajdujące się pod nim piwnice. Poszedłem tam za mnichami i dotarłem do miejsca, które najbardziej mnie interesowało. Czy musiałem po drodze zabijać? Owszem, ponieważ wiedziałem, że nie mogę zostawiać żadnych śladów. Nigdy nie raduje mnie myśl o odbieraniu życia ludzkim istotom, lecz też nie wzdragam się przed tym, kiedy jest to bezwzględnie konieczne.
W końcu znalazłem się w komnacie pełnej półek zastawionych grubymi woluminami. Zza solidnych drzwi słyszałem wycie obłąkanego, a na ławie siedział stary człowiek w habicie i wodził palcem po stronicy księgi rozłożonej na stole.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – powiedziałem.
– Na wieki… – podniósł głowę i zająknął się. – Kim jesteście? – Zmarszczył siwe brwi.
Zupełnie nie wyczuwał niebezpieczeństwa. Był niczym naiwny rozbitek, który zastanawia się, co też muska go po nogach i dlaczego to coś wystawia trójkątną płetwę znad powierzchni wody.
– Wiernym sługą Pańskim – odparłem. – Pokornym zbieraczem wiedzy.
– Kto was tu wpuścił? – ton jego głosu zaostrzył się. – Bracia do mnie! – zawołał, patrząc w stronę drzwi.
– Nie słyszą – powiedziałem.
– Czemuż to nie słyszą? – Obrócił wzrok w moją stronę.
– Bo widzicie, ojcze, człowiek, któremu poderżnie się gardło, ma straszne kłopoty ze słuchem… Jakież to przykre, że ulepiono nas z tak nietrwałego materia nieprawdaż?
– Kim jesteście? Czego chcecie?
– Franz Luthoff powiedział mi wszystko na łożu śmierci. Przynajmniej wszystko, co wiedział. O czarach Magnusa z Padovy i o tym, że ich moc bardzo kogoś zainteresowała. A cóż to była za moc? Uwalniać ludzkie dusze i dowolnie przemieszczać je do wybranych ciał! Magnus, niestety, umarł, lecz przedtem zdążył opisać przebieg rytuału. Z kolei Luthoff zdradził sprawę Officjum i zaczął służyć wam. Czyż nie tak?
Mnich wpatrywał się we mnie bez zmrużenia powiek, a na jego bladej, pomarszczonej twarzy nie malowały się żadne emocje.
– Ale albo zaklęcia nie były solidnie opracowane – kontynuowałem – albo wy nie umieliście ich wykorzystać. Stąd te błędy, prawda? Zamiast w dziesiątkę strzała ciągle uderzała w obrzeża tarczy… Zastanawiałem się, dlaczego nie próbowaliście przeniesienia duszy jednego ze swoich. W końcu cóż lepszego nad ciało cesarza sterowane przez któregoś z was? Luthoff tego nie wyjawił, lecz ja mam pewne podejrzenia. Przy użyciu tak silnej czarnej magii dusza częściowo obumiera, czyż nie tak?
Mnich skinął głową.
– Owszem – odparł. – Szaleńcy byli o wiele wdzięczniejszym materiałem. A teraz wyjaw mi, drogi synu, po co tu przyszedłeś i co chcesz uczynić? Podziwiam twoją zdolność rozumowania oraz godny pochwały zapał kierujący twymi poczynaniami. Wiedz jednak, że trudzimy się tu dla osiągnięcia pewnego wyższego dobra, którego nie możesz na razie pojąć…
– Ciii, ojcze – przykazałem, kładąc palec na ustach. – Nie wiesz o mnie jednej rzeczy. Jestem inkwizytorem.
Myślałem, że zdziwi go to, być może przestraszy, i na pewno przyprawi o konfuzję. Tymczasem mnich tylko zacisnął usta i wstał.
– Więc nie wolno ci tu przebywać – rzekł. – Złamałeś tak wiele przepisów, że…
Uderzyłem go wierzchem dłoni w usta, a on klapnął z powrotem na ławę.
– Zdradzę ci tajemnicę: jestem tu nieoficjalnie – powiedziałem.
Milczał długą chwilę.
– Co więc zamierzasz zrobić? – zapytał.
Rozejrzałem się po komnacie.
– Spalę to wszystko w cholerę – zdecydowałem i uśmiechnąłem się. – Razem z tobą…
– Nie wolno ci tego zrobić! – krzyknął. – To jedyne egzemplarze… – urwał.
– Och, jedyne… – powiedziałem niemal z rozmarzeniem.
Wyspałem się i po śniadaniu skierowałem kroki do pałacu u polskiego poselstwa. Kazano mi czekać zaledwie drobne pół godziny (cóż to jest dla człowieka, który całymi dniami przesiadywał w kancelarii Jego Ekscelencji!), po czym wojewoda przyjął mnie we własnej komnacie.
– Gratuluję wam zmysłu spostrzegawczości odezwał się serdecznie, gdy tylko stanąłem na progu. – I dziękuję, że nie uszkodziliście zanadto mojego człowieka.
– Uważałbym to za daleko posuniętą niegrzeczność – powiedziałem. – Zwłaszcza od kiedy upewniłem się, komu służy.
Uśmiechnął się.
– Dotarliście do celu?
– Tak, jaśnie oświecony panie.
– Opowiecie mi o tym?
– Uniżenie proszę o wybaczenie, lecz nie opowiem, wielmożny panie wojewodo.
– Tak myślałem – mruknął. – Niemniej, jak rozumiem, problem został zlikwidowany.
– Zgadza się, dostojny panie.
– I nie pojawi się w przyszłości?
– Tego obiecać nie mogę – odparłem ze smutkiem. – Jednak sądzę, że jeśli już, to nieprędko.
– Nie pytam kto i nie pytam w jaki sposób. Ale czemu właśnie ci ludzie?
Zastanawiałem się przez chwilę, czy odpowiedzieć na to pytanie. Zdecydowałem, że w tym wypadku mogę uchylić rąbka tajemnicy.
– To była pomyłka, jaśnie wielmożny wojewodo. Celem zawsze był Jego Wysokość.
– Ach, więc to tak – powiedział zamyślony. – Więc to tak…
– Nikomu nie zależało na śmierci cesarza. Natomiast cesarz żyjący, lecz szalony to nie lada gratka…
– Chaos, zamęt, walki stronnictw… – dopowiedział.
– I nie można tego przerwać powołaniem nowego władcy. – Uśmiechnąłem się.
Sięgnął do szuflady i rzucił na stół ogromny mieszek. Zabrzęczało. Spróbujcie wepchnąć do kabzy miedziane monety, spróbujcie wepchnąć srebrne. Przysłuchajcie się ich brzękowi, a zaręczam, że odgłos jest inny niż odgłos dźwięczącego złota. I wierzcie mi, że ta właśnie sakwa dźwięczała złotem.
– Trzysta dublonów. Tak jak się umawialiśmy – rzekł Polak. – Wykonaliście dobrą robotę.
Podniosłem kieskę, a ona zaciążyła w moich dłoniach. Trzysta dublonów waży swoje, wierzcie mi na słowo.
Czy gniewałem się na polskiego wojewodę, że wykorzystał mnie w taki właśnie sposób? Że spodziewał się, iż jeśli kogoś zaintryguje moje śledztwo, to ten ktoś zechce mnie zabić? A wtedy szpieg Zaremby wyciśnie wszystko z zabójcy i trafi w ten sposób na właściwy ślad? Równie dobrze świstak mógłby gniewać się na skalne szczyty, że przesłaniają mu słońce. Zaremba był politykiem odpowiedzialnym za swego króla, swój lud i swoje państwo. Jeśli zamierzał mnie poświęcić na ołtarzu tej odpowiedzialności, nie mogłem mieć do niego żadnych pretensji. Doskonale przecież wiedziałem, iż będąc na jego miejscu, postąpiłbym tak samo, nie licząc się z ludzkim życiem. Bowiem jeśli poświęcając jednego, można ocalić wielu, jest to właśnie coś, co nazywamy odpowiedzialnością oraz słusznym rachunkiem zysków i strat. Oczywiście nie za dobrze rzecz cała wygląda z punktu widzenia poświęcanego, chyba, że tak jak wasz uniżony sługa potrafi on wzbić się ponad przyziemny obraz własnych korzyści. Ja potrafiłem. Rozumiałem, szanowałem i podziwiałem Zaręmbę, choć, rzecz jasna, trudno było ode mnie wymagać bym go lubił. Niczyim marzeniem nie jest odgrywanie roli pionka na szachownicy świata, przy której zasiadają cyniczni gracze. Ale większości z nas pozostaje tylko i wyłącznie taka właśnie rola. Mordimer Madderdin pokorny sługa Inkwizytorium, nie mógł mieć nadziei że kiedykolwiek stanie się inaczej.
– Poza tym poślę wam sto butelek najlepszego wina jako że w czasie ostatniego spotkania widziałem, iż wam zasmakowało – obiecał z szerokim uśmiechem.
– Pokornie dziękuję, jaśnie oświecony panie – odparłem, mając wrażenie, że może jednak zacznę go lubić.
Nachylił się nad stołem w moją stronę i poklepał mnie po policzku.
– Jeśli znudzi ci się Inkwizytorium, masz u mnie służbę.
– Pokornie dziękuję, jaśnie oświecony panie – powtórzyłem, wiedząc, że te słowa nic nie znaczą.
Spojrzał uważnie.
– Słowo szlacheckie nie dym – rzekł, jakby odgadując moje myśli. – Wasze obietnice są niczym mgła czekająca wichru, nasze ciążą niczym ołów.
W tym momencie pojąłem, iż mówi prawdę.
– Pokornie dziękuję, jaśnie oświecony panie – powiedziałem po raz trzeci, lecz tym razem wiedziałem, że zrozumiał, iż mówię szczerze.
Miałem jednak nadzieję, że nigdy nie nadejdą takie czasy, bym służbę Świętemu Officjum chciał zamieść na służbę u polskiego magnata.
Zaproszono mnie do siedziby jałmużników. Pokazałem pismo Eichendorffowi i spytałem, co doradza mi uczynić.
– Trudno powiedzieć, Mordimerze – rzekł w końcu. – Gdyż tak naprawdę nie wiem, po co tu przybyłeś, co robiłeś i na czyje zlecenie. – Uniósł dłoń na znak, bym mu nie przerywał i nie protestował. – Ale jeśli Sforza jest przeciwko tobie, to oznacza, że jesteś z nami. Dowód nie wprost, lecz wystarczający. – Uśmiechnął się.
– Jeśli szukasz mojej rady – kontynuował – dam ci ją. Idź do jałmużników, założywszy oficjalny strój inkwizytora, a ja poślę z tobą sześciu ludzi obstawy.
– Myślisz, że gdybym poszedł sam…
– Nie wiem – przerwał mi. – Za to wiem, że wydobycie cię z lochów byłoby dużo bardziej skomplikowane niż niedopuszczenie, byś się w nich znalazł. Na razie jeszcze nikt nie ośmieli się zaatakować moich ludzi. Wierz mi również, że dostaną bardzo ścisłe rozkazy, co wypada im czynić, kiedy przyjdzie co do czego.
– Dziękuję ci, Lukasie – powiedziałem szczerze. – Bardzo ci dziękuję.
– Cóż możemy uczynić innego, jeśli nie trzymać się razem? – odparł, a potem odwrócił się i spojrzał w okno. – Nadchodzą czasy, kiedy okaże się, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem. I mam nadzieję, że w takich właśnie czasach znajdziemy się po tej samej stronie barykady.
– Nigdy nie śmiałbym w to wątpić – rzekłem.
Lukas doskonale dobrał inkwizytorów, którzy mieli mi towarzyszyć. Wszyscy byli wysocy, rozrośnięci w barach i brodaci. Bóg mi świadkiem, że nie chciałbym walczyć przeciwko tej szóstce… Przy furcie pokazałem list i jałmużnik, który go odebrał, wyraźnie się zmieszał.
– Zapraszano tylko was, mistrzu Madderdin – rzekł wreszcie. – Bez towarzyszy…
– Takie jest polecenie Lukasa Eichendorffa – odezwał się dowódca eskortującego mnie oddziału.
– Muszę… muszę… – zająknął się mnich. – Raczcie zaczekać. – Odwrócił się i szybkim krokiem odszedł w stronę budynku.
Wrócił po dłuższej chwili i otworzył furtę.
– Serdecznie zapraszamy – powiedział.
Opiekę nad nami przejął inny mnich.
– Pójdźcie za mną, mistrzowie – powiedział. Poprowadził nas do ogrodu, w pewnym momencie jednak zatrzymał się.
– Brat Sforza pragnie porozmawiać z mistrzem Madderdinem w cztery oczy – rzekł. – Raczcie tu pozostać.
– Mistrz Madderdin jest niezdrów. Spędził wiele dni w naszym lazarecie i ledwo co uszedł groźnej chorobie. Przykazano nam nie spuszczać go z oka – wyjaśnił dowódca bez cienia ironii, bez cienia uśmiechu i ze szczerością kupca sprzedającego diamenty czystej wody.
– Brat Sforza spotka się z nim na progu kaplicy. – Mnich pokazał palcem budowlę pośrodku ogrodu.
– A więc zaczekamy.
Poszedłem za mnichem i kiedy wskazał mi kamienną ławeczkę, usiadłem na niej. Po chwili zauważyłem ludzi niosących fotel z bratem Sforzą. Postawili ten fotel tuż przede mną, potem odeszli bez słowa. Kaleki jałmużnik przyglądał mi się długo, w jego spojrzeniu widziałem zarówno nienawiść, jak i chyba odrobinę szacunku. W końcu pokrzyżowałem jego plany i chociaż obaj świetnie wiedzieliśmy, iż nic nie udowodnię człowiekowi o tak wysokiej pozycji, jednak wystarczyło samo to, że on i jego podwładni nie byli w stanie zrealizować swych niecnych planów.
– Natchoci cas fyporu – powiedział, a ja doszedłem do wniosku, że mówi zdecydowanie wyraźniej niż za czasów naszego ostatniego spotkania. – Cemus to nie ces pyć nasym sjacielem?
– Oczywiście, że jestem waszym przyjacielem – zapewniłem. – Choć trudno zapomnieć, że chcieliście mnie oddać przed sąd papieski.
– Stae cieje. Samnijcie o sesłości.
– Czegóż ode mnie oczekujecie? Co mam uczynić?
– Pyć fienym syjacielem. Nie pecie sałować.
Pochlebiał mi. Najwyraźniej papiści uznali, że inkwizytor Mordimer Madderdin może być użytecznym narzędziem w ich ręku. A przecież pochwała z ust wroga jest więcej warta niż peany wyśpiewywane przez przyjaciela. Mogłem zachować się dyplomatycznie. Mogłem być grzeczny. Ale nie chciałem. W końcu doskonale zdawałem sobie sprawę, że nawet gdybym przeszedł na ich stronę, to użyliby mojej wiedzy oraz zdolności a potem zabili. Szczerze przyznam, że zaważyły również prywatne uczucia, które żywiłem w stosunku do brata Sforzy. Nie mogłem zapomnieć o krzywdzie, jaką wyrządził Rodrigowi Estebanowi la Guardia y Torres, prawemu rycerzowi z Granady. Upodlił go tak, jak żadna istota ludzka nie powinna upodlić drugiej.
– Prędzej zaprzyjaźniłbym się z wściekłym psem niż z wami – powiedziałem, wywołując na twarz szeroki uśmiech.
Nie wiem, czy zaskoczyły go te słowa, bo ciężko było odnaleźć jakiekolwiek uczucie na tym do połowy sparaliżowanym obliczu.
– Spmietam fas, inkfose. Fieście, se sapacicie sa sysko – odezwał się wreszcie.
Chciałbym dostawać sakiewkę ze złotem za każdą obietnicę, iż zostanę zapamiętany, że pożałuję swego postępowania lub zapłacę za nie wielką cenę… Słabi ludzie mają szczególną zdolność rzucania słów na wiatr. Co, oczywiście, nie oznacza, iż należy ich lekceważyć, gdyż nienawiść oraz pragnienie zemsty działają wielce pobudzająco na niektóre umysły. Nawet szczypawka może zabić wojownika, jeśli przedtem znajdzie sprytny sposób, by wpełznąć mu do ucha.
– Już w Stolpen groziliście, że dobrze mnie zapamiętacie. Cieszę się, iż tak solidnie wyryłem się w waszej pamięci – zaakcentowałem słowo „wyryłem”, patrząc na blizny na jego policzkach.
– Spotka fas los tak stasy, se nafet nie jesesie w sanie sopie ko fopasić! – zabełkotał.
– Jestem pewien, że wasze życzenia będą rączo biegły w ślad za mną – przy słowach „rączo biegły" opuściłem wzrok na jego bezwładne nogi.
Zauważyłem, że Sforza ślini się niczym wściekły pies i rozbawiło mnie to. Próbował coś odpowiedzieć, lecz łapał tylko dech i bezdźwięcznie poruszał ustami.
– Jeśli byłyby wam potrzebne lekcje dykcji, nie bójcie się mnie zawiadomić – powiedziałem serdecznym tonem. – Znam nauczyciela, przy którym nawet Demostenes zawstydziłby się swego kunsztu wymowy.
Potem skinąłem mu uprzejmie głową i odszedłem w stronę czekających na mnie inkwizytorów. Nie słyszałem wyraźnie słów, które wypowiadał Sforza za moimi plecami, lecz byłem pewien, że gdyby przekleństwa były ptakami, to unosiłbym się na ich skrzydłach pod samo niebo.
Ostrym mieczem uczynił me usta, w cieniu swej ręki mnie ukrył. Uczynił ze mnie strzałę zaostrzoną, utaił mnie w swym kołczanie.
Księga Izajasza