O odtworzeniu anihilatorów nawet nie było co marzyć, bo ich konstruktorzy zatroszczyli się o to, aby w razie nieszczęścia hipotetyczny wróg nie tylko nie dostał tej broni w swoje łapy, ale nawet nie mógł się domyślić, jaka potęga kryła się pod rufowym pancerzem. Po obejrzeniu uszkodzeń Olga wyznała mi:
— Nawet nie pomyślałam, że w ten sposób można zmienić tor lotu. Po prostu nie mieściło mi się w głowie, że można się bronić niszcząc własną broń… Nosiłam ten klucz jak zwyczajny breloczek czy medalion. Jak zdołałeś sobie o nim przypomnieć?
— Pomyślałem o nim pewnie dlatego, że przez ostatnie dni myślałem prawie wyłącznie o rzeczach nie mieszczących się w głowie — powiedziałem. — Poza tym już raz popełniłem ten błąd, że poddałem nieuszkodzony gwiazdolot Orlanowi.
— Na szczęście mogliśmy się wówczas ograniczyć do rozregulowania mózgu pokładowego.
— Co teraz za nas zrobili wrogowie! — zauważyłem z goryczą.
W tym czasie było już jasne, że nasz MUK nie da się szybko naprawić, chociaż również nie miał żadnych widocznych uszkodzeń, jak i unieruchomiony niedawno MUK „Tarana”. Tamten jednak jakoś funkcjonował, myląc przyczyny ze skutkami, nasz natomiast po prostu nie działał.
Udało się jednak doprowadzić do porządku urządzenia sterowania ręcznego. Statek mógł się zatem poruszać, ale ruchem prymitywnym i powolnym. Osiągał jedynie taką prędkość, na jaką pozwalał ślimaczy w porównaniu z maszynowym refleks sterujących nim żywych nawigatorów…
Do rejsów galaktycznych taki statek już się nie nadawał.
Nagle ożyły odbiorniki:
— …wzywa „Strzelca”! „Koziorożec” wzywa „Strzelca”! Odbiór!
Nawiązaliśmy normalną łączność stereowizyjną i wtedy Oleg poprosił Olgę i mnie o przybycie na pokład flagowca. Powiedział też, o czym już sami wiedzieliśmy, że zagładzie uległo trzy czwarte eskadry: „Cielec” i większość transportowców, z których zostały tylko dwa. Mózgi pokładowe „Koziorożca” i „Węża” również przestały działać, a mechanicy wątpili, aby udało się szybko je uruchomić.
Gdy przybyliśmy planetolotem na „Koziorożca”, Mary rzuciła mi się z łkaniem na pierś. Opłakiwała mnie tak, jakbym zginął. Otarłem jej łzy i powiedziałem:
— Przypatrz mi się dobrze! Jestem żywy, zdrowy i długo jeszcze zamierzam takim zostać!
— Zemdlałam z przerażenia, kiedy zobaczyłam, dokąd pędzi „Strzelec”! — Wpatrywała się we mnie niedowierzającym wzrokiem. — Byliście już tak blisko epicentrum eksplozji!…
Dopiero teraz uświadomiłem sobie, co musieli przeżywać nasi przyjaciele z „Węża” i „Koziorożca”. Bałem się o nich, ale oni mieli jeszcze większe podstawy, aby lękać się o nas.
Romero powiedział gorzko, tym szczególnym tonem, którego używał zawsze, kiedy uciekał się do przykładów z historii:
— Rzuciliśmy „Cielca” na pożarcie, drogi admirale. Musimy spojrzeć prawdzie w oczy i przyznać, że wrogowie są potężniejsi od nas.
— Nie wiem czy potężniejsi — odparłem — ale z pewnością sprytniejsi.
A przygnębionemu Olegowi powiedziałem:
— Przeszłości nie da się odwrócić, myślmy zatem o przyszłości. Zadam ci teraz pewne pytanie. Od twojej odpowiedzi zależy bardzo wiele, dobrze się więc nad nią zastanów. Wasz MUK zacinał się dwukrotnie, prawda? Najpierw odmówił posłuszeństwa, potem pracował przez parę sekund normalnie i znów, tym razem już ostatecznie stanął?
— Było dokładnie tak, jak mówisz, Eli — powiedział ze zdziwieniem. — Jakie wnioski stąd wyciągasz?
— Niezwykle ważne — zapewniłem go i zażądałem zwołania poufnej narady wąskiej grupy kierownictwa wyprawy.
Potem poszedłem do konserwatora; gdzie w przezroczystym sarkofagu leżał Lusin, taki zwyczajny, taki niemal żywy, że nie mogłem patrzeć na niego w milczeniu. Powiedziałem więc:
— Wiesz przyjacielu, że nigdy nie byłem mściwy. Nie chciałem nawet mścić się za śmierć syna poległego na Trzeciej Planecie. Ale za ciebie się zemszczę. Zemszczę się za ciebie, za Petriego, za wszystkich członków załogi „Cielca”, za Allana i Leonida. I za Aranów, potężny niegdyś naród, a obecnie ciemne, zabobonne plemię. Zemszczę się za ofiary perfidnej podłości. Wrogowie nie zostawili nam innego wyjścia!
Rozmawiałem z nim tak szczerze, jak nie rozmawiałem nigdy nawet z Mary, i wyszedłem z konserwatora jeśli nie uspokojony, to przynajmniej pogodzony z koniecznością działania wbrew przekonaniu, wbrew zasadom, które przez całe życie wyznawałem.
Zażądałem, aby poufną naradę zwołano w dobrze odizolowanym od reszty statku pomieszczeniu. Oleg uznał, że najodpowiedniejsza będzie dawna stajnia pegazów, gdyż w innych ekranowanych kabinach Włóczęga, który naturalnie miał w naradzie uczestniczyć, po prostu by się nie zmieścił. Kiedy tam przyszedłem, wszyscy już na mnie czekali. Kamagin i Osima zameldowali, co działo się na „Wężu” i „Koziorożcu”, Olga zrelacjonowała wydarzenia na pokładzie „Strzelca”. Na wszystkich gwiazdolotach nieznane pole odcięło mózgi pokładowe od mechanizmów wykonawczych, przy czym na „Koziorożcu” odbyło się to w dwóch fazach. Na „Strzelcu” i „Koziorożcu” udało się szybko uruchomić ręczne sterowanie, a na „Wężu” urządzenia te nie zostały w ogóle zablokowane. Wszystkie statki przed naprawieniem MUK niezdolne były do kontynuowania zamierzonego rejsu ani do powrotu. „Strzelec” ucierpiał tak mocno, że mógł być wykorzystany jedynie jako statek transportowy. W ten sposób z ogromnej eskadry zostały nam dwa niezbyt sprawne gwiazdoloty załogowe i trzy transporkowce.
— Eli, narada została zwołana na twoje żądanie zwrócił się do mnie Oleg. — Obiecałeś złożyć ważne oświadczenie. Zatem słuchamy.
Zacząłem od pytania zadanego smokowi.
— Włóczęgo, czy mózg biologiczny, powiedzmy równie potężny jak twój, może wpływać na MUK nie przez wydawanie mu zewnętrznych poleceń, jak my to robimy, lecz przez równoległe dublowanie pracy wszystkich jego obwodów?
Smok patrzył na mnie z niezwykłą u niego powagą. Pytanie było zbyt ważne, aby dało skwitować się jakimś żarcikiem.
— Zbyt wiele żądasz od zwykłego mózgu, Eli. MUK liczy z szybkością kilku miliardów operacji na sekundę, a mózg biologiczny nie jest do tego zdolny. Poza tym działa na innej zasadzie logicznej, nie jest czysto analityczny, lecz raczej intuicyjny. Nie atomizuje sytuacji, ale ogarnia ją całościowo… Przynajmniej ja tak pracowałem na Trzeciej Planecie.
— A zatem twoim zdaniem mózg biologiczny nie jest zdolny do takiego działania. Skoro jednak potrafiliśmy zbudować MUK, to możliwe są również konstrukcje o wiele doskonalsze. I jeśli ta superpotężna maszyna myśląca znalazłaby się w naszej eskadrze i, działając z nim unisono, zapragnęła brutalnie wyłączyć MUK, to przyczyny awarii przestałyby być zagadką, nieprawdaż?
Włóczęga nie odpowiedział, a Oleg wykrzyknął z niedowierzaniem w głosie:
— Ale najpierw trzeba dowieść, że ów potężny wrogi mózg istotnie znajduje się na jednym ze statków. — Ten mózg znajduje się na „Koziorożcu”.
— Wymień jego imię! — krzyknął Ellon.
Nie lubił wydłużać szyi, ale teraz jego głowa wystrzeliła niemal pod sufit. Był pewien, że to jego mam na myśli.
— Uspokój się, Ellonie — powiedziałem sucho. Gdyby to o ciebie mi chodziło, z pewnością nie zostałbyś zaproszony na naradę. Tajny agent wroga nosi imię Oan.
Podniósł się gwar. Wszyscy zaczęli mówić na raz. Oleg raz jeszcze zażądał dowodów. Poprosiłem o zadawanie mi pytań, na które mam odpowiedzieć. Pytań jednak nie było, były wątpliwości. Kamagin powiedział, że hipotetyczny wrogi mózg musiałby działać z równą co najmniej szybkością co MUK, a struktury biologiczne, jak to przed chwilą dowiedziono, nie są do tego zdolne. A zatem należy z kolei dowieść, że Oan nie jest istotą żywą, tylko zakamuflowaną maszyną. Osima dodał, że MUK zużywa niemało specyficznej energii wyspecjalizowanych pól, a skąd Oan miałby potajemnie otrzymywać taką energię? Olga z kolei zauważyła, że agent zakłócający pracę mózgu pokładowego musiałby przekazywać swoje rozkazy na inne statki za pomocą jakichś pól, ale obecności takich pól w przestrzeni nie zarejestrowano. Wreszcie Orlan przypomniał, że szpieg musiałby rozszyfrowywać zamysły astronautów nie będąc obecnym przy ich rozmowach, musiałby odczytywać zdalnie i potajemnie ich myśli. Nawet Demiurgowie tego nie potrafią, a w Imperium Niszczycieli technika podsłuchu stała przecież na niezłym poziomie!
— Poza tym wszędzie mamy takie szczelne ekrany — włączył się do dyskusji Gracjusz. — Nie mogę sobie na przykład wyobrazić, aby stąd przeciekły jakieś informacje. A inne pomieszczenia są wcale nie gorzej zabezpieczone.
— Krótko mówiąc szpieg musiałby być istotą nadprzyrodzoną! — podsumował Oleg.
— Cóż to jest istota lub zjawisko nadprzyrodzone? — powiedziałem. — Każdemu z naszych przodków anihilowanie przestrzeni lub podróże z prędkością ponadświetlną wydałyby się cudem, a przecież dokonujemy tego my, zwykli śmiertelnicy. Moim zdaniem zetknęliśmy się z nie codziennym zjawiskiem, którego wytłumaczenie może być zupełnie banalne.
Po czym przypomniałem, w jaki sposób trafił do nas Oan, który chciał przedostać się do innego czasu lecąc pod jego prąd. Jeśli jego wyjaśnienie było prawdziwe, to było z pewnością również zdumiewające jako sprzeczne z tym, co dotychczas wiemy o biegu czasu we Wszechświecie. I drugi zdumiewający fakt: wszyscy towarzysze Oana zginęli, a on jeden ocalał. Ale to jeszcze nie koniec szeregu niecodziennych faktów i wydarzeń. Oan nie tylko potrafił wykraść gwiazdolot, którego konstrukcji i zasad działania nawet my nie potrafiliśmy rozszyfrować, nie tylko nauczył się go obsługiwać, ale również wyruszył nim w przestwory Kosmosu w towarzystwie podobnych mu przedstawicieli ną poły dzikiego narodu! Kim Oan jest wśród Aranów swoim czy obcym? Powiedział kiedyś mimochodem, że Okrutni Bogowie żyją na Aranii pod postacią jej mieszkańców. On sam zatem musi być rezydentem Ramirów wśród pająkokształtnych. Wrogim zwiadowcą przebranym za Arana!
— A po zetknięciu się z nami zmienił obiekt zainteresowania — kontynuowałem. — Z oczywistych względów nie mógł przybrać postaci któregoś z nas: człowieka, Demiurga, Galakta, Anioła czy smoka, gdyż natychmiast zostałby zdemaskowany. Ale mógł działać w swym dotychczasowym kształcie, mógł nie tylko przenikać w nasze plany i uszkadzać nasze maszyny. Mógł także zabijać, bo nie kto inny jak on spowodował śmierć Lusina! Popatrzcie na ekran.
Na ekranie pojawiła się scena pod szafotem. Wielokrotnie w samotności przeglądałem ten zapis i stale czegoś mi w nim brakowało, coś w tej scenie wydawało się niezborne. I dopiero po powrocie na „Koziorożca” z tragicznej wyprawy na „Strzelcu” zrozumiałem, gdzie należy szukać rozwiązania trapiącej mnie od dawna zagadki.
— Użyłem wielokanałowego chronoskopu, przyjaciele. Poszczególne kanały dostroiłem do naszych indywidualnych pól, a niektóre z nich zaprogramowałem na indykację pól obcych. Patrzcie uważnie! Oto Lusin z wczepionym w niego strażnikiem. A teraz Lusin zwija pole rażące atakujących go przyspieszaczy i sam wpada do wnętrza pieca pod ciężarem szarpiącego się strażnika. I znów Lusin wyzwala swoje pole. Sprawdźcie czas! Lusin zareagował na jedną dziesiątą sekundy przedtem, zanim nastąpiło wyładowanie między elektrodami. A jedna dziesiąta sekundy to bardzo wiele czasu. Tymczasem jego pole nie zadziałało, a właściwie zostało zablokowane obcym polem, którego nasze przyrządy nie zarejestrowały. Teraz spójrzcie tu. Oan przez jedną dziesiątą sekundy, akurat przez tę samą jedną dziesiątą sekundy stał bez ruchu, a potem przesunął się w bok i dokładnie w tym samym momencie pole hamujące zniknęło…
Gracjusz pokręcił z powątpiewaniem głową:
— Eli, twoje spekulacje robią wrażenie, ale niczego konkretnego nie zawierają. Nasze znakomite analizatory nie zarejestrowały żadnego kontrpola, a tylko to mogło stanowić niepodważalny dowód winy Oana.
— Wobec tego popatrz na ciąg dalszy tej sceny zmontowanej zresztą w innej niż rzeczywista kolejności. Wyzwolone przez Lusina pole rozrzuciło Aranów po placu jak garść plew. Tylko jeden z nich stoi nieruchomo jak spiżowy pomnik na lekkim wietrze. I tym jedynym jest znów Oan. Policzcie, ile musiałby ważyć ten fałszywy Aran, aby nawet nie drgnąć pod uderzeniem pola?
— Co najmniej sto pięćdziesiąt ton! — odparła niemal natychmiast Olga.
— Słyszeliście? Co najmniej sto pięćdziesiąt ton. A Oan waży nie więcej niż sto kilogramów. Czy to nie wystarczy za dowód?
Nikt nie kwapił się z odpowiedzią. Dopiero po dłuższej chwili Romero zauważył ostrożnie:
— Admirale, sprawca śmierci nie zawsze musi być mordercą… Zdarza się, że bywa jedynie nieświadomym narzędziem w czyichś rękach. Zanim wyrobię sobie ostateczne zdanie wolałbym porozmawiać z samym Oanem.
— Z zabójcą Lusina, Pawle? Zamierzasz pogawędzić sobie z nim po przyjacielsku?! — Nie posiadałem się z oburzenia.
— Po co ta ironia, Eli? W starożytności używano w takich okolicznościach określenia „przesłuchanie”. I to pan powinien je przeprowadzić. My zaś będziemy świadkami, obrońcami i widzami, drogi admirale. Nasi przodkowie zawsze tak postępowali.
Długo by jeszcze zapewne rozwodził się na temat starożytnych ziemskich obyczajów, gdyby nie Oleg, który zaproponował, abyśmy wrócili do zasadniczego tematu narady. Niebawem ustaliliśmy wspólnie, że Oan zostanie przesłuchany nazajutrz, gdyż do tej przykrej operacji trzeba było przygotować się nie tylko psychicznie, lecz również technicznie.
— Porozmawiajmy teraz o promieniu, który zniszczył „Cielca” — zaproponował Oleg.
— Nie sądzę, aby to miało większy sens — zauważyłem. — Wiemy tylko tyle, że nic nie wiemy. Lepiej z omawianiem tego problemu zaczekać do jutra, kiedy spróbuję wysądować Oana. Może on powie nam coś o naturze tej śmiercionośnej broni. Gdybyśmy dowiedzieli się gdzie i jak ten promień jest generowany, wówczas moglibyśmy się zastanowić nad metodami obrony.
— Zaczekaj, admirale — powiedział Ellon, kiedy wszyscy zaczęli się już rozchodzić. — Przekonałeś mnie, że Oan jest agentem Ramirów, ale czy w takim razie nie będzie rzeczą lekkomyślną otwarte przesłuchiwanie go? Jeśli jest naprawdę tym, za kogo go uważamy, może nas gwałtownie zaatakować.
— Dlaczego nie powiedziałeś tego w trakcie narady, Ellonie?
— Nie jestem zwolennikiem narad, za którymi ludzie tak przepadają — skrzywił się pogardliwie Demiurg. — Mam zresztą powody, dla których wolę rozmawiać z tobą na osobności, admirale. Nie znam lęku przed śmiercią tak powszechnego wśród ludzi i Galaktów. Demiurgowie są pod tym względem doskonalsi od was… Ale żal mi Ireny i pana, admirale.
Nie odpowiedziałem Ellonowi od razu, tylko poklepałem smoka po łapie, na której siedziałem i zwróciłem się do niego:
— Włóczęgo, w ogóle nie zabierałeś głosu na naradzie. Może teraz coś powiesz?
— Ellon ma rację — wychrypiał smok. — Przesłuchanie jest niebezpieczne. Chcesz przyprzeć Oana do ściany, a jego trzeba starannie omijać. Rozsądniej byłoby zrezygnować z przesłuchania, Eli.
— Najrozsądniej byłoby w ogóle nie pchać się do gromady Ginących Światów, ale skoro już tu jesteśmy, to musimy zachowywać się konsekwentnie. Oana trzeba zdemaskować!
— Wobec tego pomówmy o czym innym. Stupięćdziesięciotonowe pole Oana to dla moich generatorów fraszka. Poradzą sobie nawet z tysiącem ton — powiedział Ellon. — Potrzebne mi jednak będzie odpowiednie, dobrze ekranowane pomieszczenie, w którym dałoby się maksymalnie zogniskować pola ochronne i uniemożliwić Oanowi skontaktowanie się ze swoimi. Przesłuchaj go w konserwatorze — zakonkludował rzeczowo.
— W porządku, niech będzie konserwator. Wprawdzie Włóczęga nie będzie mógł być obecny na przesłuchaniu, ale potem pokażemy mu stereofilmy.
— Jeszcze jedno pytanie, admirale. W jaki sposób zamierzasz przesłuchiwać Oana, skoro on zawczasu zna wszystkie twoje jeszcze nie postawione pytania?
— Postaram się kontrolować swoje myśli.
— Słusznie, admirale. Zbadaliśmy z Ireną możliwości mentalne Oana, naturalnie w tajemnicy przed nim. Okazało się, że Oan potrafi odczytać jedynie te myśli, które powstały w śledzonym mózgu w jego obecności. Nasza pamięć jest przed nim zamknięta.
— A może dowiedziałeś się również, dlaczego tak się dzieje?
— Oan, podobnie jak wszystkie elektryczne pająki, odbiera zapewne wyłącznie zmienne mikropotencjały mózgu, w tym tkwi cała tajemnica. Jutro zresztą sprawię mu niezłą niespodziankę: nasycę konserwator mikrowyładowaniami, które zaciemnią obraz elektryczny pańskiego mózgu. Ale mimo wszystko będzie lepiej, admirale, gdy nie będziesz myślał z wyprzedzeniem.
— Dziękuję za ostrzeżenie. A teraz powiedz, Ellonie, jakie to względy przeszkodziły ci w rozmowie ze mną przy wszystkich.
— Nie domyślasz się, admirale?
— Czy nie obawiałeś się przypadkiem, że ciebie oskarżę o zdradę? — zapytałem.
— Tak, tak! — wykrzyknął impulsywnie. I wiesz, o czym myślałem?
— Skąd niby mam znać twoje myśli?
— Żałuj, że ich nie znasz! Myślałem o tym, że jeśli mnie oskarżysz, to nie zdołam się obronić. Oskarżyciel zazwyczaj dobiera jedynie fakty popierające jego tezę, a pozostałe ignoruje… Przeraziłem się, admirale!
— Nie przypuszczałem, że w ogóle wiesz, co to strach.
— Nie znam tego uczucia, kiedy myślę o wrogach. Ale was się boję! Nie was samych, nie waszej siły, lecz waszych błędów. Jesteśmy sobie obcy i dlatego wiele czasu upłynie, nim wreszcie naprawdę się zrozumiemy. I dlatego się przeraziłem.
Położyłem mu rękę na ramieniu. Nie był człowiekiem i na każdym kroku starał się to podkreślać. Gdyby na statku były dzieci z pewnością by je straszył. Ale był inny niż chciał się wydawać.
— Nie doceniasz ludzkiej przenikliwości, Ellonie powiedziałem niemal z czułością.
— Nie strać swojej przenikliwości na jutrzejszym przesłuchaniu! — odwarknął Demiurg.
Wieczór spędziłem we dwójkę z Mary. Chciałem się skupić i jeszcze raz wszystko spokojnie przemyśleć. Mary zawsze bardzo mi w tym pomaga samą swoją obecnością, milczącym zrozumieniem moich wszystkich problemów.
— Jak sądzisz — zapytała akurat wtedy, gdy o tym pomyślałem — czy Oan nie jest przypadkiem fantomem?
— Tego byłoby już za wiele! — zaoponowałem.
— Uważasz to za niemożliwe? Dlaczego? Nasi przodkowie nauczyli się przesyłać na odległość dwuwymiarowe obrazy, my potrafimy robić to samo z wizerunkami przestrzennymi, a fantomy Demiurgów mają już pewne cechy materialności. Ramirowie mogli zatem uczynić kolejny krok na tej drodze i doprowadzić do stuprocentowego dublowania swoich aktualnych postaci. To jest problem natury czysto technicznej, kwestia poziomu techniki!
Jej argumenty przekonały mnie i następnego dnia rano poszedłem poradzić się w tej sprawie Olgi, która zamieszkała razem z Ireną, chociaż na statku było pod dostatkiem wolnych kabin. Irena wychodziła akurat z laboratorium, a Olga jak zwykle coś liczyła.
— Skoro już nie możesz żyć bez swoich rachunków — powiedziałem — to zrób coś i dla mnie. Oblicz z łaski swojej stopień materialności duchów.
— Duchów, Eli? Co chcesz przez to powiedzieć? — To, co powiedziałem. Chodzi mi o zbadanie realności różnych zjaw poczynając od jakiejś babci angielskiego lorda, która zginęła gwałtowną śmiercią, a kończąc na Oanie.
— To on jest zjawą?
— Właśnie tego chciałbym się dowiedzieć.
Olga spokojnie zasiadła do nowych obliczeń. Patrzyłem z ciekawością jak w okienku podręcznego kalkulatora, na klawiaturze którego wystukiwała swoje pytania pojawiały się kolejno ośmiocyfrowe liczby. Żadna z nich nic mi nie mówiła.
— Mam już wstępną odpowiedź — powiedziała niebawem Olga. — Wyniki obarczone są najwyżej czteroprocentowym błędem. Co się tyczy duchów snujących się po salach starych angielskich zamków, to stopień ich materialności jest względnie wysoki, od osiemnastu do dwudziestu dwóch procent. Duch ojca Hamleta jest materialny w dwudziestu dziewięciu procentach, zaś posąg Komandora, który zabrał ze sobą w zaświaty Don Juana, aż w trzydziestu siedmiu. Natomiast bohaterowie starożytnych filmów osiągali materialność co najwyżej pięcioprocentową…
— Chwileczkę, co ty pleciesz! — przerwałem jej niegrzecznie. — Przecież ani Kamienny Gość, ani duchy angielskich zamków nigdy realnie nie istniały, w przeciwieństwie do bohaterów filmowych, które jednak miały jakiś wyraz fizyczny w postaci zdjęć… Skąd więc ta sprzeczność?
— Nie ma w tym żadnej sprzeczności — odparowała Olga. — Materialność zjawy jest pojęciem nie tylko fizycznym, lecz także psychologicznym, a średniowieczne duchy i Duch Ojca Hamleta były tak psychologicznie prawdziwe, że równoważyło to z nadmiarem ich, że się tak wyrażę, niefizyczność. Ludzie wierzyli w ich istnienie, podczas gdy bohaterowie filmowi zawsze byli dla nich nie więcej niż cieniami na ekranie.
— Zgoda. Przekonałaś mnie, Olgo. A co sądzisz o stopniu materialności Oana?
— Właśnie miałam o tym mówić. Nie jestem pewna, że Oan jest fantomem, ale jeśli nawet, to fantomem w osiemdziesięciu ośmiu procentach materialnym.
Wyliczenia Olgi nie tylko nie rozwiały moich obaw, ale wręcz je pogłębiły. Osiemdziesiąt osiem procent, to jednak nie sto…
— Chodźmy — powiedziałem. — Pewnie już na nas czekają.
Oan przybiegł do konserwatora jak zawsze skwapliwy i uniżony. Powitał nas pełnym szacunku gestem swoich splecionych wężowłosów, a ja znów odniosłem wrażenie, że to nie istota żywa, lecz tylko doskonały, niemal w pełni materialny fantom. Powiedziałem jednak spokojnie:
— Oanie, dwie trzecie naszej eskadry uległo zagładzie. Zginęli nasi towarzysze. Czy wiesz coś o źródle i naturze niszczycielskiego promienia, który zniszczył „Cielca”?
Zadając te pytania zauważyłem pełen zmieszania niepokój pająkokształtnego. Zdumiało go widocznie, że dzisiaj nie potrafi tak swobodnie czytać naszych myśli jak dawniej. Jego odpowiedzi też nie rozlegały się w naszych mózgach ze zwykłą wyrazistością. Urządzenia zakłócające zainstalowane w konserwatorze przez Ellona w jakimś stopniu przeszkadzały i nam.
Jak należało się spodziewać, Oan nic nie wiedział o śmiercionośnym promieniu, gdyż w ich gromadzie gwiezdnej podobnego zjawiska nigdy nie zaobserwowano. Legendy też o nim nie wspominały.
— Znasz może jednak miejsce generacji promienia lub przyczyny, dla których uderzył w nasz gwiazdolot.
Na to Oan miał swoją zwykłą odpowiedź:
— Rozgniewaliście Okrutnych Bogów i Bogowie surowo was ukarali.
— Ukarali? Za co? Czym rozgniewaliśmy mściwych bogów?
— Nie mściwych, Eli, tylko surowych.
Poprawka Oana w mózgu każdego z nas zabrzmiała właśnie w ten sposób. Poprosiłem wcześniej wszystkich obecnych na przesłuchaniu o zapisywanie w osobistych deszyfratorach wszystkich odpowiedzi fałszywego Arana. Później porównaliśmy nagrania. Treść wypowiedzi, choć wyrażona w różnej formie, byta u wszystkich ta sama, ale to akurat zdanie zabrzmiało na każdej taśmie jednakowo.
— W porządku. Surowych a nie mściwych. Nie będziemy czepiać się słów. Spróbuj teraz wyjaśnić nam co innego. Nasze maszyny myślące zostały zablokowane przez wrogie siły. Mózg pokładowy „Tarana” miał rozchwiany układ logiczny…
— Układ więzi czasowych — przerwał mi Oan. Już wam mówiłem, że maszyna zapadła na raka czasu.
— Tak, już to mówiłeś. Ale powiedzieć, to nie znaczy wytłumaczyć. Porozmawiajmy więc o chorym czasie, Oanie, bo właśnie tego zupełnie nie rozumiemy. Dlaczego zachorował czas w Ginących Światach?
— W wyniku działalności Okrutnych Bogów.
— To też już mówiłeś. Ale na czym polega ich działalność?
— Nie wiem.
— Pewnie! Skąd niby zwykły Aran mógłby się dowiedzieć o istocie działalności bogów! Przecież oni nie naradzają się z wami, prawda Oanie? Wróćmy jednak do problemu czasu. Czas chory, gąbczasty, rozerwany, to przecież określenia różnych odmian tego samego zjawiska. Po cóż więc podjąłeś wraz z towarzyszami śmiertelnie niebezpieczną próbę wyrwania się w inny wymiar czasowy, skoro na miejscu miałeś różnych czasów pod dostatkiem?
— Pomyliłeś czas chory z czasem przetransformowanym. Nasz czas jest gąbczasty, słaby, trudny do wykorzystania. Kiedy więc w okolicach Aranii pojawił się kolapsar, wokół którego czas jest gęsty, nie mogliśmy przepuścić takiej okazji. Gdyby bowiem udało się opanować taki czas, można byłoby ewakuować w przeszłość, w przyszłość lub boczne „teraz” każdą planetę i całe gwiazdozbiory ginące w słabnącym czasie.
Miałem go. Zerknąłem na Ellona, który lekkim gestem dał mi do zrozumienia, że jest gotowy. Oan też zrozumiał, że został zdemaskowany. Dwoje dolnych oczu nadal patrzyło wzrokiem pokornym i uniżonym, ale trzecie, niedobre oko gwałtownie się rozjarzyło.
— Mówiłeś przedtem, że ty i twoi towarzysze byliście uciekinierami — zauważyłem. — A teraz okazuje się, że wcale nie uciekaliście, tylko dokonywaliście eksperymentu. Nie zamierzaliście wcale uciekać, tylko opanować, okiełznać gęsty czas wokół kolapsaru. Dobrze cię zrozumiałem, Oanie?
Nie poddał się jednak, tylko podjął rozpaczliwą próbę uratowania twarzy:
— Owszem. W przyszłość można się przedostać jedynie okrężną drogą, omijając naturalny prąd czasu. Próbowaliśmy zbadać czy nie uda się prześliznąć również w przeszłość. Przekroczyć granicę teraźniejszości można jedynie w sprasowanym, zawirowanym polu temporalnym kolapsaru, gdzie gałęzie spirali czasowej leżą bardzo blisko siebie. Tak blisko, że niemal się dotykają.
— I po tym wszystkim, co nam tu opowiedziałeś, będziesz nadal utrzymywał, że twoi polegli towarzysze i ty sam jesteście Aranami?
Nie odpowiedział mi. Odchodził. Był i przestawał być. Stawał się przezroczysty, przekształcał się z ciała w cień. Zapadał się w niebyt, powoli ale nieuchronnie.
— Ellonie! — krzyknąłem rozpaczliwie.
Ellon zawahał się na moment, bo nie chciał nam zrobić krzywdy, ale nie miał innego wyjścia i z pełną mocą wyzwolił pole. Rzuciło nas na podłogę, laseczka Romera szerokim łukiem przeleciała przez konserwator i omal nie wbiła się w ścianę, ale Oan został. Kleszcze pola siłowego uchwyciły go akurat w tym momencie, kiedy jeszcze nie całkiem zniknął.
Teraz wisiał nad nami jak ćwierćmaterialna zjawa dwunastonogiego pająka. Iskra, która w momencie znikania przeskakiwała między wężowłosami, zawisła w pół drogi i tak już na zawsze została. Ucieczka z naszego czasu nie powiodła się. Oan został schwytany w ostatniej mikrosekundzie swego tutejszego bytu i zakonserwowany na wieki.
— Znakomicie to zrobiłeś, Ellonie! — wykrzyknąłem i spróbowałem podejść do unieruchomionego wroga, ale natychmiast boleśnie uderzyłem się o niewidzialną przeszkodę. — Czy on żyje? A jeśli tak, to czy klatka siłowa jest dość mocna, aby go utrzymać?
— Żyje, ale jest nieprzytomny i nie powinien się ocknąć — odparł Ellon. — Gdyby jednak nawet powrócił z niebytu, to i tak nic nam z jego strony nie grozi.
— Co zrobimy z tym strachem na wróble, Eli? zapytał Oleg.
— Zostawmy go tutaj. Niech morderca patrzy na swoją ofiarę — odparłem, myśląc o Lusinie.
— Przesłuchanie niewiele nam dało — powiedział Oleg z westchnieniem. — Nie dowiedzieliśmy się najważniejszego: czym tak rozgniewaliśmy Ramirów, że postanowili nas zniszczyć. Dalej też nie wiemy nic o ich śmiercionośnym promieniu.
— Za to dowiedzieliśmy się, że Ramirowie nie są tak wszechmocni, jak się tego obawialiśmy. Ich agent wyznał, że eksperymentował z zawichrowanym czasem wokół kolapsara. A zatem oni też nie wiedzą wszystkiego, nie wszystko potrafią. Czyż to nie jest pocieszające?
— Tak się pan z tego cieszy, admirale — uśmiechnął się ironicznie Romero — jakby naprawdę sądził pan dotychczas, że Ramirowie są prawdziwymi bogami!
Rzeczywiście się cieszyłem, ale nie dlatego, że przekonałem się o ułomności boskich rzekomo Ramirów. Ich boskość mało mnie wzruszała, ale zaczynałem już wierzyć w ich wszechpotęgę, podobnie jak uwierzyłem w ich okrucieństwo. Zeznania Oana świadczyły o tym, że jeszcze nie wszystko leżało w ich mocy. Po prostu wyprzedzili nas w rozwoju technicznym o jeden, może dwa rzędy wielkości, a to jeszcze nie powód, żeby pokornie kłaniać im się w pas. Powiedziałem:
— Jedno w każdym razie osiągnęliśmy, przyjaciele. Nie ma już wśród nas nieprzyjacielskiego szpiega. Unieszkodliwiliśmy go, a to równa się wygranej bitwie!
Wszyscy chcieli zobaczyć pokonanego wroga i przez kilka dni z rzędu konserwator był najczęściej odwiedzanym miejscem na statku. Nawet Włóczęga, który nie przyszedł do siebie po śmierci Lusina, dowlókł się tam z trudem i wsunął głowę do wnętrza. Popatrzył na cień Oana i powiedział do mnie:
— Jesteś pewien, że on nie żyje, Eli? Zmienił się, to prawda, ale w tym dziwnym świecie transformacje cielesne nie są niczym nadzwyczajnym…
— Żyje, ale jego aktywność została całkowicie zatrzymana, a to praktycznie równa się śmierci.
Ellon, kiedy już umieścił klatkę siłową Oana na wyznaczonym jej miejscu, powiedział z nieukrywanym zadowoleniem:
— Admirale, uwięziłem czas. Wyłączyłem go. Pająk, którego na nasze nieszczęście sprowadziłeś na statek, znalazł się poza czasem. Zestarzejemy się, umrzemy, tysiąckrotnie odrodzimy się w potomkach, a on wiecznie będzie tam trwał. To mam już za sobą i teraz mogę zająć się o wiele ważniejszym problemem. Spróbuję zdynamizować czas. To nie udało się dotychczas żadnemu Demiurgowi! I człowiekowi — dodał niemal uprzejmie.
— Co masz na myśli, Ellonie? — zapytałem. Rozdziawił w szerokim uśmiechu swoją przerażającą paszczękę. Wszyscy byli przygnębieni, a on się cieszył. Dla niego sens istnienia polegał na rozwiązywaniu coraz to nowych problemów technicznych. Teraz znalazł nowy przedmiot badań, przeczuwał ważne odkrycie, jakże więc mógł się nie cieszyć?
— Postaram się wytworzyć mikrokolapsar i zobaczyć jak on transformuje czas. — Dostrzegł wyraz niepokoju na mojej twarzy i pospiesznie dodał: — Nie obawiaj się, na razie zamierzam eksperymentować na poziomie atomowym. Dopiero kiedy uda mi się uruchomić generator mikroczasu, spróbujemy pokazać ciemnym Ramirom, że daleko im jeszcze do nas. Podczas gdy oni muszą wyszukiwać kolapsary kosmiczne, ja stworzę własny w laboratorium.
I jak zwykle zakończył przeraźliwym, bezdźwięcznym chichotem.
Często przychodzę do konserwatora, gdzie najlepiej mi się myśli. Pamiętam, iak po raz pierwszy zostałem sam na sam z wrogiem zatopionym jak mucha w bursztynie w skoncentrowanym polu siłowym. Nie potrafiłbym wytłumaczyć, dlaczego musiałem usiąść naprzeciw Oana i rozmawiać z nim na głos, zwierzać mu się ze swej nienawiści i determinacji, powtarzać, że nas nie można zawrócić z obranej drogi, że człowiek nigdy się nie cofnie, jeśli jest przekonany o swojej słuszności.
— A więc zginąłeś, Oanie — mówiłem. — Wreszcie zginąłeś, podły zdrajco! W starożytnej księdze ludzi jest powiedziane: każdy z nas pełni wolę tego, który go posłał. Ty spełniałeś wolę swoich okrutnych panów, a może jesteś jednym z nich przebranym za kogoś innego. Nie, byłeś! Teraz jesteś tylko zmaterializowaną pamięcią o ukaranym zdrajcy!… My też spełniamy wolę tych, którzy nas posłali — ciągnąłem głosem przerywanym ze wzruszenia. — My, to znaczy ludzie i gwiezdni przyjaciele ludzi. A posłano nas do waszych Ginących Światów, abyśmy dowiedzieli się, jak żyją tu istoty rozumne, aby im dopomóc, jeśli potrzebują pomocy, uczynić ich swoimi przyjaciółmi i czegoś się od nich nauczyć, jeśli wiedzą coś, czego my jeszcze nie wiemy. Ty tego nie potrafisz zrozumieć, bo nie wiesz co to miłość żywego do żywego, bo jesteś cały nienawiścią i pogardą. Ale nienawiść zasługuje jedynie na nienawiść. Trwaj więc wiecznie zasklepiony w swojej nienawiści i pogardzie! Teraz nie jesteś już dla nas groźny…
Uspokojony nieco tą dziwną rozmową z martwym wrogiem poszedłem na stanowisko dowodzenia, gdzie Oleg z Osimą i Olgą, pozostawiwszy statek pod nadzorem automatów, opracowywali plan ratunku dla resztek eskadry.
— Eli — powiedział Oleg — „Strzelec” nie nadaje się nawet na transportowiec. Olga uważa, że trzeba jego załogę przenieść na „Węża” i „Koziorożca”, zdemontować ważniejsze urządzenia, przeładować zapasy, a sam statek anihilować.
— I spowodować nowy atak Ramirów! — zaprotestowałem. — Może zapomniałeś, że okrutni władcy Ginących Światów nie znoszą anihilacji mas materialnych?
— Wobec tego wysadźmy „Strzełca” za pomocą materiałów wybuchowych. Ramirowie nie reagują na eksplozje konwencjonalne, nawet sami je wywołują, o czym najlepiej świadczy zagłada naszych statków. A teraz sprawa najważniejsza i najpilniejsza, Eli. Trzeba uruchomić MUK. Zajmij się tym z Ellonem.
— Ellon zamierza zmienić bieg czasu w procesach laboratoryjnych, żeby rozszyfrować istotę zjawiska, które Oan nazwał rakiem czasu.
— Admirale! — wybuchnął nagle Osima. — Nie pora teraz na zajmowanie się głupstwami! Eskadra znalazła się w niebezpieczeństwie i pan, jako kierownik naukowy wyprawy, ma obowiązek to niebezpieczeństwo od niej odsunąć. Musi pan opracować plan ratunku, który my niezwłocznie zrealizujemy. Nie poznaję pana, admirale! Dawniej działał pan o wiele szybciej i skuteczniej!
Spuściłem głowę. Nie tylko ja się zmieniłem, ale w niczym mnie to nie usprawiedliwiało. Oleg milczał, ale tym milczeniem również mnie potępiał.
— Macie rację, przyjaciele — powiedziałem. Najpilniejszym zadaniem jest przywrócenie sterowności statków. Zajmijcie się ewakuacją „Strzelca”, a ja w tym czasie postaram się coś zrobić z mózgami pokładowymi.
Prosto ze stanowiska dowodzenia poszedłem do Włóczęgi, który leżał płasko rozpostarty na podłodze. Na jego grzbiecie Trub z Gigiem zapamiętałe grali w durnia. Tej gry nauczył ich Lusin, który i mnie usiłował zarazić pasją do kart, ja jednak nie potrafiłem opanować prostych w gruncie rzeczy zasad gry. Anioł z niewidzialnym grali o prztyczki. Kiedyś zdarzyło mi się obejrzeć finał ich gry. Gig przegrał i zainkasował taki cios skrzydłem, że wyłeciał pod sufit jak z procy, spadł na podłogę i o mało nie połamał sobie wszystkich kości. Prztyczki Giga były słabsze, ale niewidzialny częściej wygrywał, więc Anioł też miał za swoje. Gig wyjaśnił mi z dumą, że niewidzialnym musi się szczęścić w grze, bo gra to przecież walka, a czyż istnieją lepsi żołnierze niż on i jego pobratymcy?
— Eli, siadaj z nami — zaproponował Trub, rozczesując pazurami bokobrody. — We trójkę też można grać.
— Nie chcę być durniem, nawet w grze — odparłem.
— Jeśli nie lubisz durnia, możemy zagrać w pokera. Ta gra powinna ci się spodobać! — wykrzyknął Gig. Blef to taki znakomity manewr bojowy!
Ale poker też mnie nie skusił.
— Przyjaciele — powiedziałem — muszę porozmawiać z Włóczęgą w cztery oczy.
Trub bez cienia urazy machnął skrzydłami i poleciat do wyjścia, ale Gig poczuł się trochę urażony, mrugnąłem więc do niego porozumiewawczo. Poweselał i przestał się dąsać.
— Włóczęgo, jak się dzisiaj czujesz? — zapytałem, gdy zostaliśmy sam na sam.
— Jak się czuję? — wychrypiał, łypiąc na mnie z ironią swoim bursztynowym okiem. — Nienajlepiej. Teraz to ciało jest dla mnie zbyt wielkie. Przytłacza mnie.
— A może zrobić te ciało nieważkim? Będziesz mógł wówczas swobodnie unosić się w powietrzu. Dziwne, że do tej pory o tym nie pomyśleliśmy…
— I bardzo dobrze, żeśmy nie pomyśleli. Zwrócisz mi młodość?
— Niestety, tego nie potrafię.
— A po co mi nieważkość bez młodości? Czy latający starzec jest w czymkolwiek lepszy od pełzającego? Ja nie lubię się oszukiwać, chociaż tęsknię do działania, do ruchu. Ruch przez całe życie był moim największym marzeniem.
— Nawet wówczas, kiedy zostałeś smokiem?
— Nie, wtedy byłem prawdziwie szczęśliwy, bo miałem posłuszne mi ciało. Moje cielesne życie było krótkie, ale nie oddałbym za nie nieśmiertelnej wieczności w swym poprzednim kształcie. Dziękuję ci, Eli, że podarowałeś mi tę radość.
— Mówisz tak, jakbyś się już żegnał. Niepotrzebnie. Do końca ci jeszcze daleko.
— Mylisz się, mój koniec jest już bardzo bliski. Chciałbym tylko przed śmiercią przekonać się, że nic wam nie grozi, że wyrwaliście się z pułapki.
— Możesz nam w tym pomóc — powiedziałem. — Nie rozumiem! W jaki sposób?
— Posłuchaj, Włóczęgo. Oglądałeś zapis przesłuchania Oana? Szpieg przyznał się, że Ramirowie przeprowadzają eksperymenty z czasem. A zatem istnieje coś, czego i oni nie potrafią! Ellon, który wpadł na interesujący pomysł transformacji czasu, nazwał ich nieukami.
— Ellon to chwalipięta.
— Istotnie, zbyt skromny to on nie jest, ale ważne jest co innego: z Ramirami można walczyć. Rzuciliśmy się do boju nieprzygotowani i drogo za to zapłaciliśmy. Nie cofniemy się jednak, bo nie możemy się wycofać: nasze statki są praktycznie unieruchomione…
— Wola twoja, Eli…
— Pomóż nam! Przypomnij sobie jak twojej woli podporządkowywały się gwiazdy i planety. Ożyw nasze gwiazdołoty!
— Mam ożywić statki? Ja, schorowany smok?…
— Właśnie ty, bo nikt inny tego nie potrafi. Nie ty się zestarzałeś, tylko twoje ciało. Twój potężny intelekt jest nadal sprawny, zastąp więc nasz MUK, podporządkuj sobie analizatory i mechanizmy wykonawcze!
— Zapomniałeś o moim strupieszałym cielsku, Eli… — Wyzwolimy cię z niego. Przywrócimy ci poprzednią postać. Wiem, że nienawidziłeś tamtego bytowania, ale wtedy było ono życiem niewolnego nadzorcy więziennego. Ja natomiast proponuję ci rolę wyzwoliciela, zbawcy przyjaciół, którzy tak cię kochają i tak potrzebują twojej pomocy.
— Tylko Lusin mógłby to zrobić, a Lusin nie żyje, Eli.
— Zrobi to Ellon. Demiurgowie kiedyś wypreparowali twój młody mózg z ciała Galakta, więc i dziś potrafią powtórzyć tę operację.
— Ellon mnie zabije.
— Będzie przeprowadzał operację pod nadzorem Orlana, a jemu chyba wierzysz?
— Orlanowi wierzę, ale chciałbym, żebyś i ty był przy tym obecny. — Dobiegło mnie słabe westchnienie, któremu nie towarzyszył najmniejszy bodaj kłębuszek dymu. — Pospiesz się więc, Eli! Życie wycieka ze mnie, jak woda z dziurawej beczki…
Poszedłem do Orlana.
U Orlana siedział, a właściwie majestatycznie zasiadał na kanapie Gracjusz. Dobrze się złożyło, że zastałem ich obu, bo nie będę musiał wszystkiego powtarzać dwukrotnie.
— Operacja ekstrakcji mózgu nie przedstawia żadnych trudności — powiedział Orlan. — W ciągu tysiącleci tak udoskonaliliśmy technikę tego zabiegu, że…
— Znów chcecie przysposabiać żywy Mózg do pracy, którą tak doskonale wykonywały wasze mechanizmy, Eli! — wykrzyknął z dezaprobatą Gracjusz.
— Mechanizmy odmówiły posłuszeństwa. Nie rozumiem cię, Gracjuszu. Powinieneś być przecież dumny, że struktura biologiczna okazała się lepsza od sztucznej konstrukcji!
— Chodźmy do Ellona — powiedział Orlan.
Ellon regulował właśnie kondensator grawitacyjny, na którego okładkach zamierzał uzyskać pole ekwiwalentne w mikroskali polu grawitacyjnemu kolapsara. W istocie była to po prostu odmiana konstrukcyjna generatora metryki wytwarzającego spiralę grawitacyjną. Powiedziałem mu, że będzie musiał oderwać sę od tego zajęcia i przeprowadzić pilną operację.
— Głupi pomysł! — odparł Ellon. — Żaden smok nie jest potrzebny, bo wkrótce uruchomię nasze mózgi pokładowe.
— Co to znaczy wkrótce?
— Wkrótce, to znaczy wkrótce. Zresztą nikt nas na razie nie atakuje, więc nie musimy się spieszyć.
— Musimy. Smok jest umierający. Stracimy jego mózg, jeśli go niezwłocznie nie zoperujemy.
— Niewielka strata, admirale. — Operacja jest niezbędna!
— Ani myślę jej robić! — Ellon odwrócił się do swojego kondensatora.
Powstrzymał go władczy okrzyk Orlana: — Ellonie, ja cię nie zwalniałem!
Ellon zamarł. Tułów gotów był skoczyć na nas, ałe głowa obracała się pokornie ku Orlanowi.
— A czy muszę pytać cię o zgodę na odejście? zapytał chmurnie.
Orlan pogardliwie zignorował jego pytanie.
— O ile dobrze pamiętam, w szkole przygotowywałeś się do egzaminu na Niszczyciela Czwartej Kategorii Impeńalnej, do którego obowiązków należało przeprowadzanie właśnie takich zabiegów. A może się mylę, Ellonie?
— To było przed Wyzwoleniem, a teraz jestem naczelnym inżynierem eskadry kosmicznej i nie mam obowiązku spełniać wszystkich próśb zwariowanego admirała! — Próśb tak, ale to jest mój rozkaz, Ellonie!
Ellon wpił się wściekłym wzrokiem w fosforyzującą niebieskawym blaskiem, nieruchomą twarz Orlana. Wspominałem już, że stosunki tych dwóch Demiurgów były dla mnie tajemnicą. Orlan zachowywał się wobec Ellona z zaskakującą uniżonością, a teraz przekonałem się, że sprawa nie jest tak prosta, jak by to na pierwszy rzut oka mogło się wydawać. Po Wyzwoleniu zlikwidowaliśmy wszystkie rangi i od tej pory jedyną miarą wartości osobnika stały się jego zdolności. Orlan starał się dowieść, że z całego serca popiera nowe porządki, ale nie potrafił zachować w tym umiaru. Przybrawszy nazwę Demiurga stał się Niszczycielem na odwrót i dobrowolnie się poniżał, płacąc tym za uprzednie wywyższenie. Teraz z obu opadły z trudem przyswojone nowe zasady zachowania. Przed dumnym Niszczycielem Pierwszej Kategorii Imperialnej zginał się w pokornym ukłonie nędzny, czwartorzędny urzędniczyna. Ellon, choć złamany, próbował jednak jeszcze walczyć: — Nie rozumiem cię, Orlanie…
— Kiedy przystąpisz do operacji?
Ellon z łoskotem wbił głowę w ramiona. Na bardziej zdecydowany protest już się nie ośmielił.
— Gdy tylko przygotuję aparaturę i płyny odżywcze. Jeszcze dzisiaj. — I ponownie pochylił się w kornym ukłonie.
— Wykonasz zabieg pod moim nadzorem! — powiedział dobitnie Orlan, odwrócił się na pięcie i długim, posuwistym krokiem wypadł z laboratorium.
Dopędziliśmy go z najwyższym trudem, gdy jednak udało się to nam, Orlan znów był Demiurgiem, uprzejmym, dobrze ułożonym przyjacielem ludzi i ich gwiezdnych braci. Nie potrafiłem się powstrzymać od niezręcznej uwagi:
— Wyobrażam sobie, Orlanie, jakiego strachu potrafiłeś napędzić w czasach, kiedy byłeś jednym z najulubieńszych dostojników na dworze Wielkiego Niszczyciela.
— To było tak dawno, że czasami wątpię, iż naprawdę było — odparł mi swym zwykłym łagodnym tonem.
— Włóczęga boi się operacji, a zwłaszcza tego, że operował go będzie Ellon — powiedziałem.
Na krótką chwilę znów ujrzałem nie swego przyjaciela Demiurga Orlana, lecz pysznego dostojnika Imperium Niszczycieli.
— Niepotrzebnie. Demiurgowie od dzieciństwa wychowywani są w duchu posłuszeństwa i rzetelności. Ellon to wybitny umysł, ale pod innymi względami nie różni się niczym od pozostałych Demiurgów.
Wróciłem do Włóczęgi, u którego zastałem perorującego Romera. Smok powiedział mu o mojej propozycji i wyznał, że lęka sę powtórnego uwięzienia, więc Paweł starał się rozproszyć jego obawy, przytaczając swoim zwyczajem mnóstwo argumentów zaczerpniętych ze starożytnej historii. Ku mojemu zdziwieniu krasomówstwo Romera odniosło skutek, bo Włóczęga popatrzył na mnie niemal z nadzieją.
— Dzisiaj, Włóczęgo — powiedziałem. — Już dzisiaj dokonasz kolejnego przekształcenia. Ty jeden wśród nas zmieniasz postaci jak kobieta fryzury. Zazdroszczę ci tego, mój przyjacielu!
— Dziękuję, Eli — zaszeleścił smok przymykając oczy.
Zgodnie z obietnicą byłem obecny przy operacji. Opisywać jej nie będę, gdyż był to zabieg dość banalny, muszę jednak wyznać, że byłem wstrząśnięty, gdy po raz pierwszy wszedłem do pomieszczenia, w którym odtąd miał rezydować Mózg. Kabina przypominała galaktyczne stanowisko dowodzenia Niszczycieli na Trzeciej Planecie: ta sama niknąca w ciemności kopuła, gwiezdne sfery, pierścieniowe ściany. A pośrodku kabiny, między stropem a podłogą, unosiła się swobodnie w powietrzu półprzezroczysta kula, w której znajdował się nasz przyjaciel Włóczęga na wieki przykuty do tego miejsca.
Wstrząsnął mną nie widok kabiny, bo byłem nań przygotowany, lecz głos, który zabrzmiał w moich uszach. Spodziewałem się usłyszeć sepleniący, ochrypły głos smoka, a nie śpiewny, melodyjny, dawno zapomniany głos Mózgu:
— Zaczniemy, Eli? — zapytał ów głos.
— Jesteś tu Włóczęgo? — wymamrotałem głupio. — Dobrze ci jest?
— Nigdzie mnie nie uwiera — odparł z lekką ironią głos. — Ellon wyrósłby na znakomitego fachowca od ekstrakcji mózgów, gdybyście nie rozbili Imperium Niszczycieli. Spieszę cię poinformować, że nawiązałem już kontakt z większością mechanizmów wykonawczych. Wkrótce uruchomię statek, a jeśli Ellon zamontuje odpowiednie anteny, również i „Wąż” będzie niebawem gotowy do drogi.
— Dziękuję ci, Włóczęgo — powiedziałem ze wzruszeniem. — Czy mogę cię tak nazywać?
— Nazywaj jak chcesz, byleś nie zwracał się do mnie jako do Głównego Mózgu. Nie chcę, abyś mi przypominał o Trzeciej Planecie…
— Będziesz dla nas Głosem — powiedziałem uroczyście. — Tak cię będziemy nazywać!
Zameldowałem Olegowi, że może już wytyczać dalszy kurs w kierunku jądra, a potem wstąpiłem do Gracjusza. Galakt był sam. Opadłem na kanapę. Byłem porządnie zmęczony.
— Źle się czujesz, Eli? — zapytał troskliwie gospodarz. — Mogę dać ci niezły…
— Gracjuszu — przerwałem mu — interesowałeś się jak nasz były Włóczęga zwany obecnie Głosem wchodzi w swoją nową rolę? Niebawem będziemy mogli poruszać się z szybkością nadświetlną. Ożyją też nasze anihilatory bojowe. Gracjuszu, pomóż Głosowi, zostań jego asystentem.
Galakt popatrzył na mnie ze zdziwieniem.
— Co kryje się pod twoją propozycją, admirale? — zapytał.
— Nie wiem — odparłem niepewnie. — Chyba przeczucie. Nie potrafię ci tego wytłumaczyć, bo to nie da się wyrazić słowami, ale przeczucia dla ludzi mają swoje znaczenie. Należysz do tej samej rasy, co i Głos, dlatego proszę cię, żebyś mu pomógł…
— Zostanę asystentem Głosu, Eli — odparł z serdeczną powagą Galakt.
Nikt nadal nie wiedział, jakie siły blokowały pracę MUK, ale siły te stopniowo słabły i przestawały już być niepokonaną przeszkodą w uruchomieniu mózgów pokładowych. Pierwszy ocknął się MUK „Strzelca” wymontowany z ewakuowanego gwiazdolotu. Olga na wiadomość o tym wyściskała nawet Ellona, który zapewnił, że wszystkie mózgi, działające jeszcze jakby ospale, odzyskają niebawem pełną sprawność, bo siły blokujące ich działalność myślową szybko zanikają. Dodał też, że wówczas można będzie zrezygnować z usług naszego zamkniętego w kuli ulubieńca.
— Nie lubisz Głosu, Ellonie? — zapytałem.
Zamiast odpowiedzi odwrócił się do mnie plecami. Demiurgowie nie uczą się w szkołach zasad dobrego ludzkiego wychowania, a w dodatku Ellon nie zapomniał jeszcze, że kiedyś był wielce obiecującym Niszczycielem.
Rozmowa z Ellonem skłoniła mnie do zastanowienia. W dniu, kiedy mózgi pokładowe zaczną działać, Głos przestanie być potrzebny. Nie mogłem tego negować, ale kłopoty z maszynami myślącymi sprawiły, że nie mogłem już odnosić się do nich z pełnym zaufaniem. W Ginących Światach po prostu nie można było na nich polegać. Powiedziałem to przy okazji Olegowi.
— Nikt nas nie zmusza do rezygnowania z usług Głosu, kiedy mózgi pokładowe będą już w pełni sprawne — zauważył Oleg. — Będzie nawet lepiej, gdy sterowanie zostanie zdublowane.
— To właśnie chciałem zaproponować. Ale Ellon nie będzie zachwycony takim rozwiązaniem.
— Do moich obowiązków nie należy wzbudzanie zachwytu Ellona — powiedział cicho Oleg. — Na razie to ja dowodzę eskadrą, a nie on.
— Co zamierzasz? — zapytałem. — Kontynuować zaplanowany rejs czy w związku z utratą trzech czwartych eskadry wracać do bazy?
Nie odpowiedział mi od razu.
— Zżymam się na myśl o powrocie, który miałby wszelkie znamiona ucieczki, ale nie chciałbym też pchać się na oślep w ogień.
— Nie wykonaliśmy zadania — przypomniałem. Nie spełniliśmy też obietnicy danej Aranom. Gdzie jest ów skrawek czystego nieba, o którym tak wiele mówiliśmy?
Od chwili, gdy gwiazdoloty odzyskały zdolność ruchu, myślałem niemal wyłącznie o tym. Zaraz po katastrofie paniczny lęk skłaniał do ucieczki, ale w miarę upływu czasu strach mijał, osłabło też pragnienie zemsty za poległych przyjaciół i znów powróciło pytanie: czy mamy pomóc Aranom? To nie był nasz obowiązek, bo zjawiliśmy się w Ginących Światach jako zwiadowcy, a nie cywilizatorzy, mogliśmy więc z czystym sumieniem pozostawić Aranię jej losowi. Ale nie miałem czystego sumienia — miałem za to masę wątpliwości. Kiedyś przyznałem się do :.ich Głosowi.
— Chcesz narazić na niebezpieczeństwo resztę eskadry, Eli?
— W żadnym wypadku, Głosie. Szukam innych możliwości oczyszczenia przestrzeni niż ten, który zirytował Ramirów. Nieustannie o tym myślę. Ty też spróbuj się nad tym zastanowić, Głosie!
W nocy nie mogłem długo zasnąć i w milczeniu miotałem się po kabinie. Myślałem. Jeśli Ramirowie nie zdołali nas zniszczyć, to sprawa jest prosta, nie dali rady. Co znaczy nie dali rady? Nie chcieli! Spaliwszy „Cielca” osiągnęli jakiś swój cel i lekceważąco zignorowali pozostałe gwiazdoloty. Jaki to był cel? Nie dopuścić do anihilacji planety! Znali z doniesień Oana nasze zamiary i przeszkodzili nam w ich realizacji. Dlaczego? Po co im była potrzebna ta martwa planetka? Co kryje się za ich okrucieństwem wobec Aranów?
Nad ranem weszła do mnie przestraszona Mary i powiedziała z ulgą:
— Jesteś tutaj? Obudziłam się, zobaczyłam, że ciebie nie ma i pomyślałam, iż wydarzyło się jakieś nowe nieszczęście.
— Mary — powiedziałem — odpowiedz mi dlaczego Okrutni Bogowie są okrutni? Przecież okrucieństwo jest jednym z przejawów tchórzostwa i słabości, a nie potęgi!
— Tak jest w społeczeństwach ludzkich — zaoponowała z uśmiechem — ale nie musi być w cywilizacjach gwiezdnych jądra Galaktyki. Różne miejsca, różne obyczaje…
— Nie chodzi tylko o zwyczaje, ale o logikę, która wszędzie musi być jednakowa!
— Doprawdy? Dlaczego więc zarzucasz mi czasem „kobiecą logikę”, a więc logikę różną od twojej?
— Masz rację, Mary! — wykrzyknąłem ze śmiechem. — Postaram się zapamiętać, że we Wszechświecie istnieje mnóstwo rozmaitych logik czy też różnych systemów myślenia. Założę też z góry, że nasz system myślenia jest odmienny od innych i spróbuję przetransponować go, przenieść w inny układ współrzędnych i zobaczyć, jakie prawa pozostaną niezmienione, poszukać inwariantów. Inwariantów logiki i etyki międzygwiezdnej. I jeśli nawet wówczas nie zrozumiem dlaczego Ramirowie z nami walczą i czego w ogóle chcą, to znaczy, że na starość oduczyłem się myśleć.
Mary wróciła do siebie, a ja nadal biegałem po kabinie, myślałem za siebie i za Ramirów, konstruowałem i odrzucałem dziesiątki koncepcji, z których wreszcie jedna wydała mi się godna uwagi. Musiałem to natychmiast sprawdzić, więc pobiegłem do kabiny Głosu, po której majestatycznym krokiem przechadzał się Gracjusz.
— Przyjaciele — powiedziałem. — Dowódca eskadry polecił przygotować się do kontynuowania rejsu w kierunku jądra. Uszkodzonego gwiazdolotu wziąć ze sobą nie możemy, zaś jego zanihilowanie może spowodować nową kontrakcję nieznanych wrogów. Dlatego Oleg chce go zniszczyć przez zastosowanie konwencjonalnej eksplozji. Ja mam inną propozycję: może poddać „Strzelca” anihilacji tlącej? W pobliżu Ziemi często stosujemy tę metodę, jeśli zależy nam, aby zbyt gwałtowny wybuch nie naruszył równowagi ciał niebieskich:
Głos zrozumiał mnie w pół słowa.
— Masz nadzieję, że przeciwko takiej anihilacji Ramirowie nie zaprotestują? — zapytał. — Chcesz zbadać zakres tolerancji Okrutnych Bogów?
— Chcę im zadać konkretne pytanie i otrzymać na nie wyraźną odpowiedź, a nie widzę na to innego sposobu poza tym ryzykownym eksperymentem. Potrafisz przeprowadzić taką operację na odległość, Głosie?
— Bez najmniejszego trudu!
Oleg rozkazał „Koziorożcowi” i „Wężowi” oddalić się od skazanego na zniszczenie „Strzelca” na granicę widoczności optycznej, a ciężarówki odsunąć jeszcze dalej. I Głos przystąpił do akcji.
Osima, jako obdarzony najszybszym refleksem, zasiadł za sterami „Koziorożca”, aby w razie najmniejszego niebezpieczeństwa rzucić się do natychmiastowej ucieczki, my zaś zgromadziliśmy się w kabinie Głosu. Niedawny Włóczęga uspokoił nas, że eksperyment przebiega sprawnie. „Strzelec” wolno się wypala, przekształcając się w pustą przestrzeń i nie napotykając przy tym zbyt wielkiego oporu.
— Jak mam cię rozumieć, Głosie? — zapytałem. — Wyczuwam pewne ograniczenie, Eli. Moje rozkazy wykonywane są z opóźnieniem. Niewielkim, liczonym w mikrosekundach, ale jednak opóźnieniem…
— Głosie — powiedziałem. — Spowolnij anihilację, a potem stopniowo ją zintensyfikuj i zaobserwuj, jak zmieniają się siły hamujące.
Siły hamujące zanikały, gdy Głos wygaszał anihilację i wyraźnie narastały, gdy ją aktywizował. W pewnej chwili poskarżył się, że jeśli jeszcze bardziej ją przyspieszy, to cały proces wymknie mu się spod kontroli.
— Obawiasz się wybuchu czy tego, że zostaniesz zablokowany?
— Nie jestem MUK, żeby można mnie było zablokować, ale mechanizmy wykonawcze odmówią mi posłuszeństwa.
Poszedłem na stanowisko dowodzenia. Na wielkim ekranie gwiezdnym „Strzelec” jeszcze płonął, jarzył się ciemnym blaskiem niczym rozgrzana do czerwoności śrucina. Widziałem tę iskierkę tak wyraźnie, jak niczego jeszcze nie oglądałem w niebie Ginących Światów, gdyż rozdzielała nas już nie mgławica pyłowa, lecz czysta przestrzeń, w którą stopniowo przekształcał się nasz anihilowany gwiazdolot.
Olga, siedząca w fotelu drugiego pilota, cicho opłakiwała swój statek. Płakała chyba po raz pierwszy w życiu. Położyłem jej rękę na ramieniu.
— Ciesz się, Olgo! — powiedziałem. — Dzięki twojemu „Strzelcowi” uratuje się cała cywilizacja gwiezdna!
— Przestań dowcipkować, Eli! — obraziła się niespodziewanie Olga. — To nie jest odpowiednia chwila do żartów.
— Wcale nie żartuję. Już teraz widzę, że będziemy jednak mogli zanihilować planetę, przez którą uległo zagładzie dwie trzecie naszej eskadry.
Olga nie wiedziała jeszcze, że po wypaleniu gwiazdolotu zamierzaliśmy w ten sam sposób postąpić z planetą, jeśli w pierwszym etapie akcji nie zostaniemy „skarceni” przez Ramirów. Jednak „Strzelec” wytlił się bez przeszkód. Okrutni Bogowie odpowiedzieli na moje pytanie, że zdecydowanie nie życzą sobie eksplozyjnego narastania przestrzeni, natomiast nie mają nic przeciwko tego rodzaju wolno przebiegającym procesom.
— Chyba dlatego, że w przeciwieństwie do procesów gwałtownych nie zakłócają one zbytnio równowagi kosmicznej w gromadzie gwiezdnej — zauważyła Olga. Spróbuję to policzyć.
Martwa planeta nadal krążyła po tej samej orbicie między Aranią a Trzema Mglistymi Słońcami, na którą ją wciągnęliśmy. Było oczywiste, że naszym wrogom obojętna jest jej lokalizacja w układzie, pod warunkiem, że nie będziemy jej wysadzać. Ale stopniowe wyparowywanie ciała kosmicznego tej wielkości nie było rzeczą prostą. Anihilacja tląca wymagała nie tylko czasu, lecz także nieustannego podtrzymywania z zewnątrz. Planety nie można było podpalić i zostawić, bo proces wkrótce by wygasł.
— Trzeba będzie poświęcić transportowiec — powiedział Oleg z westchnieniem.
— Dwa! — wtrącił Osima. — Pozbędziemy się w ten sposób kuli u nogi, bo trudno nimi kierować przy szybkościach nadświetlnych, a poza tym nie ma z nich żadnego pożytku!
Poszedłem do parku. W parku lało. Wedle ziemskiej rachuby czasu mieliśmy późną jesień. W pozostałych pomieszczeniach statku umowne pory roku nie przejawiają się w żaden sposób: panuje w nich ciągle ta sama „pogoda”, komfort klimatyczny najbardziej sprzyjający człowiekowi. Ja jednak, aby normalnie funkcjonować, musiałem od czasu do czasu dać się zmoczyć ulewie, wysmagać mroźnemu wiatrowi lub poczuć zapach wiosny. Nie tylko zresztą ja, bo ludzie bardzo często wypoczywali w parku. Nie pamiętam natomiast, żeby kiedykolwiek z własnej inicjatywy pojawił się tam Demiurg lub Galakt. Demiurgów to nie bawi, zaś Galaktowie tak dbają o swoją nieśmiertelną cielesną powłokę, że nie chcą jej narażać na żadne niepotrzebne niebezpieczeństwo…
Jedna z alei parku prowadziła do konserwatora. Podszedłem do sarkofagu Lusina i zacząłem z nim bezgłośną rozmowę. „Przyjacielu — mówiłem doń w myśli — nigdy byś nam nie wybaczył, gdybyśmy po prostu stąd uciekli, powiedziałbyś, gdybyś tylko zdołał przemówić, że nie po to wyruszyliśmy na daleką wyprawę, że naszym obowiązkiem jest udzielić pomocy nieszczęsnym, którzy o tę pomoc błagają. Masz rację, przyjacielu. Nie zamierzam się z tobą spierać i nawet wspominać o zemście, chociaż nie należę do tych, którzy podstawiają drugi policzek. Gdybyś mógł wstać! Zobaczyłbyś piękny widok tlącej się ogromnej planety, a wokół niej rozszerzający się przestwór czystego nieba!”
A potem usiadłem w fotelu naprzeciw Oana. „Morderco i szpiegu! — wykrzyknąłem chyba nawet na głos. — Potrafiłeś swobodnie przekazywać myśli wprost do naszych mózgów, mogłeś więc bodaj dać do zrozumienia na co pozwolą, a czego zdecydowanie nie życzą sobie twoi okrutni panowie. Dlaczego więc milczałeś?… Pragnąłeś naszej zagłady? My jednak nie potrafimy zostawić nikogo na pastwę łosu i musimy pomagać tym, którzy tej pomocy potrzebują. I oto znaleźliśmy sposób na udzielenie tej pomocy, a teraz opuszczamy przeklęte Ginące Światy, zostawiając za sobą skrawek czystego nieba. Bez gwałtownych wybuchów, bez zakazanej anihilacji planet. Szkoda, że już nie żyjesz, bo mógłbyś to twoim panom powiedzieć…
Tego wieczoru Mary powiedziała do mnie:
— Cała załoga zna już plan tlącej anihilacji planety. Chciałabym się w związku z tym z tobą naradzić, bo i ja przecież będę musiała wyrazić swoją opinię na ten temat. Szukałam cię, Eli. Gdzie byłeś?
— Spacerowałem po parku.
— I oczywiście odwiedziłeś konserwator? — Dlaczego oczywiście?
— Czasami się ciebie boję, Eli. Masz w sobie coś z dzikusa uprawiającego kult zmarłych.
— Zaskakujesz mnie!
— Czyżbyś zapomniał, że i w ziemskim Panteonie też potrafiłeś przesiadywać całymi godzinami? A w Sali Wielkich Przodków tak patrzyłeś na posągi, jakbyś się do nich modlił…
— Naprawdę tak to wyglądało? — zapytałem ze śmiechem. — Nie wiedziałem, bo z pewnością postarałbym się zachowywać inaczej. Masz jednak rację, że mam wielki szacunek dla przodków, bo zawsze pasjonowałem się historią.
— Pasjonowałeś się historią! — wykrzyknęła ironicznie Mary. — Romero uważa, że nie masz o historii najmniejszego pojęcia, a ja się z nim pod tym względem zgadzam. Nie, ty po prostu jesteś cały zwrócony ku przeszłości, a to zupełnie coś innego.
— Czego ty właściwie ode mnie chcesz, Mary?
— Chcę wiedzieć, co cię skłania do nieustannego obcowania ze zmarłymi — odparła krótko.
Postarałem się, żeby odpowiedź zabrzmiała żartobliwie.
— Przecież sama mi to powiedziałaś! — wykrzyknąłem. — Jestem po prostu dzikusem uprawiającym kult zmarłych. …
Eskadra opuściła gromadę gwiezdną Ginących Światów. Przez jakiś czas obserwowaliśmy jeszcze malowniczy widok planety sublimującej aureolą czystej przestrzeni, ale niebawem jarzący się ognik został daleko za rufą gwiazdolotu, niewidoczny nawet na ekranie powiększacza optycznego i znów powtórzyły się znajome krajobrazy.
Wyrwaliśmy się z zapylonej gromady, wokół rozpościerała się czysta przestrzeń, gęsto i bezładnie wypełniona gwiazdami. A przed nami narastał gigantyczny gwiezdny pożar — groźne jądro Galaktyki…
Dawniej wolny czas spędzałem przed ekranami, ale teraz, chociaż było co na nich obserwować, najchętniej przebywałem w laboratorium Ellona, gdzie budowano kondensator czasu.
Urządzenie miało kształt kuli z superwytrzymałego plastiku, coś w rodzaju niewielkiego autoklawu oplecionego jednak gąszczem przewodów, szyn prądowych i rur.
— Praca została zakończona, admirale! — wykrzyknął pewnego dnia Ellon. — Wewnątrz tej kuli znajduje się strzępek materii o wymiarach jądra wodoru. Ale jego masa przekracza sto tysięcy ton!
— Ależ to teoretycznie niemożliwe! — powiedziałem zdumiony.
— Co mnie obchodzą ludzkie teorie, admirale! błysnął oczyma Demiurg. — Niech je studiują Ramirowie, którzy tak samo jak wy nie mają zielonego pojęcia o naturze kolapsu grawitacyjnego i muszą korzystać w swych badaniach z energii naturalnych kolapsarów. Ja natomiast transformuję czas przy użyciu tego mikroskopijnego kolapsanu — podkreślił tonem głosu nowy termin. — Kiedy go wyłączę, zainplantowane do wnętrza cząsteczki wystrzelą w daleką przeszłość albo w jeszcze dalszą przyszłość!
— A sami nie powędrujemy za nimi? Ellon popatrzył na mnie z pogardą.
— Uważasz mnie za Okrutnego Boga, admirale? zapytał. — Nie jestem takim nieukiem, jak oni!
Kiedy wychodziłem z laboratorium, zapytał mnie jeszcze:
— Admirale, jesteś zadowolony z pracy mózgów pokładowych?
— Na razie nie mogę się na nie uskarżać.
— Wobec tego czemu nadal rządzi nimi Mózg? Po co je uruchamiałem?… Nie wydaje ci się dziwne, że ja, Demiurg, namawiam cię do przywrócenia ludzkiego sposobu kierowania eskadrą? Bo przecież MUK jest ludzkim wynalazkiem, prawda?…
— Wcale mi się to nie wydawało dziwne, bo wiedziałem, że Ellon wcześniej czy później znów zażąda „zdymisjonowania” Głosu. Demiurg od początku nie znosił smoka, a teraz wręcz go znienawidził, bowiem jego obecną rolę uważał za niesprawiedliwe wywyższenie. Tego nie potrafił znieść tym bardziej, że transformacja Włóczęgi w Głos została dokonana wbrew jego woli, ale za to jego własnymi rękami. Aby go nie urazić jeszcze bardziej, wyjaśniłem oględnie, że Głos nie dowodzi mózgami pokładowymi, tylko dubluje ich czynności, że dobrze byłoby mieć na wszelki wypadek innych jeszcze dublerów, w związku z czym Gracjusz wprawia się w sterowaniu eskadrą, że wreszcie to nie ja zarządziłem taki tryb pracy, tylko dowódca wyprawy… Ellon jednak przerwał mi pełnym zniecierpliwienia gestem:
— Nie mam nic przeciwko Gracjuszowi! Niech sobie ćwiczy na zdrowie i tak całej jego nieśmiertelności nie starczy mu na opanowanie funkcji MUK, ale Głos jest zbędny!
— W tej sytuacji mogę zaproponować tylko jedno: niech na temat roli Głosu wypowie się cała załoga eskadry. Jeśli wszyscy uznają twoje antypatie za uzasadnione…
— Moje sympatie i antypatie nie mają tu nic do rzeczy, ale jeśli mózgi pokładowe znów się rozregulują, ja ich więcej remontować nie będę. Nie zamierzam dostarczać wam coraz to nowych niewolników!
Wieczorem przyszła do nas Irena.
— Chciałabym porozmawiać z Elim — powiedziała. Mary wstała, ale Irena nie pozwoliła jej odejść.
— Eli — powiedziała — przy twojej żonie będzie mi łatwiej z tobą rozmawiać. Wiesz chyba, z czym przyszłam?
— Nie wiem, ale się domyślam. Chodzi o coś związanego z Ellonem, prawda?
— Tak, z Ellonem! — wykrzyknęła zaciskając nerwowo palce. — Dlaczego odnosi się pan do niego z taką pogardą, admirale?
Takiego oskarżenia się nie spodziewałem, dlatego też odpowiedziałem dopiero po dłuższej chwili:
— Czy aby nie przesadzasz, Ireno? Wszyscy, zarówno ja, jak i Oleg, kapitanowie statków i cała reszta załogi odnosimy się do Ellona z takim szacunkiem…
— Na temat Olega też mam kilka słów do powiedzenia! A jeśli chodzi o tak zwany szacunek do Ellona, to ogranicza się on do zdawkowych wyrazów uznania, że niby jest zdolny, wybitny, może nawet w pewnym stopniu genialny, ale… A on jest zdolny nie na niby, wybitny bez zastrzeżeń i genialny bez żadnego ale! Kto potrafi zrobić to, co on do tej pory dla nas zrobił?
— Istotnie, zrobił wiele — odrzekłem poważnie ale za to nie jest zdolny zrobić tego, co potrafią inni. Wśród naszych załóg nie ma postaci szarych, przeciętnych, niewybitnych. Takich po prostu zostawiliśmy w domu. A może twoim zdaniem szary jest na przykład Kamagin, twoja zaś matka przeciętna?
— Mówię o Ellonie, a nie o mojej matce lub Kamaginie. Ellon zasługuje na coś więcej niż zdawkowe uznanie! — Czego więc od nas żądasz?
— Dlaczego postawił pan nad nim smoka? — wypaliła Irena. — Dlaczego każe mu pan służyć obrzydliwemu gadowi, który w dodatku przeszkadza mózgom pokładowym w kierowaniu eskadrą?
— Pamiętaj, że maszyny raz już odmówiły posłuszeństwa.
— To co z tego? Ale znów działają, robią to, do czego zostały skonstruowane. Pańskie przywiązanie do smoka jest w tej sytuacji obraźliwe dla wszystkich, czy pan tego nie potrafi zrozumieć?!
— Nie potrafię zrozumieć czegoś innego. Tego mianowicie, za co Ellon tak nienawidzi biednego Włóczęgi? — Nie wiem! Proszę raczej zapytać, dlaczego ja nie znoszę tego smoka…
— Dobrze — odparłem. — Dlaczego więc nie znosisz Głosu?
— Nie lubię go i już! Nie cierpiałam go już na Trzeciej Planecie! Obrzydliwe, cuchnące cielsko…
— Włóczęga od tej pory bardzo się zmienił, Ireno. — Tak, zestarzał się i amory już mu nie w głowie. Ale nadal cuchnie. Dziwię się, że pan potrafił przesiadywać z nim godzinami, podczas gdy ja musiałam w jego obecności zatykać nos.
— Nie wiedziałem, że to tak wygląda…
— Oleg też się nim brzydzi, ale ustąpił panu, bo panu ustępuje zawsze i we wszystkim. Pana zaś inni zupełnie nie obchodzą, bo liczą się dla pana jedynie własne zachcianki!
— To mocny zarzut, Ireno!
— Ale sprawiedliwy! Lusin oprócz Mizara chciał wziąć ze sobą jeszcze dwa koty, ktoś jednak powiedział, że pan kotów nie cierpi. Sprawdzono to i okazało się, że istotnie za kotami pan nie przepada, admirale! No i Lusin bez słowa zrezygnował z zabrania swoich ulubionych kotów. A pan zapytał kogoś czy towarzystwo ognistego smoka sprawia mu przyjemność?
— Smoka nie ma — powiedziałem. — Jest myślący Głos koordynujący, pracę dwóch mózgów pokładowych.
Jeśli okaże się, że naprawdę nie daje sobie z tym rady, zwolnimy Głos z jego obecnych obowiązków i zatrzymamy w rezerwie.
Irena wstała. Zatrzymałem ją.
— Wspomniałaś, że masz jeszcze coś do powiedzenia na temat Olega. Zatem słucham.
Zawahała się i dopiero po dłuższej chwili powiedziała ze łzami w oczach:
— Oleg bardzo się zmienił, nie jest już taki jak dawniej. To przez pana. Jest pan główną postacią w eskadrze i wszystkich pan sobie podporządkował. Jego również. Dawniej byłam z niego dumna, teraz mi go żal. Powiedziałam mu: mój ojciec też latał z Elim, ale nie pozwalał tak sobą komenderować. Odparł mi na to, że mówię od rzeczy…
— I miał świętą rację! — wykrzyknąłem.
Po jej wyjściu przez parę minut krążyłem w milczeniu po kabinie. Mary obserwowała mnie z uśmiechem.
— Cieszysz się — wykrzyknąłem z irytacją — że na statku zaczynają się swary?
— Cieszy mnie to, że wreszcie usłyszałeś kilka nieprzyjemnych słów prawdy! — Śmiała się tak zaraźliwie, że i ja nie mogłem utrzymać powagi. — Ja sama już nie raz zamierzałam powiedzieć ci coś podobnego, ale ty tak przejmujesz się najmniejszym głupstwem… A jeśli chodzi o koty, to sama poprosiłam o ich pozostawienie na Ziemi.
— Niepotrzebnie! Jakoś bym wytrzymał ich obecność na statku…
— Chodziło właśnie o to, żebyś nie musiał wytrzymywać.
— Dość już o kotach! — zawołałem ze złością. Nie znoszę ich i basta! Powiedz lepiej, co mam robić!
— Przede wszystkim ustalić jak wygląda współpraca Głosu z Mózgami. Jeśli istotnie są w niej jakieś zahamowania, to sprawa jest poważna.
— Masz rację — powiedziałem. — Zaraz to sprawdzę.
Wokół kabiny Głosu majestatycznie przechadzał się Gracjusz, pełniąc w ten sposób swoje nowe obowiązki, które jak na razie sprowadzały się do rozmów z Głosem na wszelkie możliwe i niemożliwe tematy.
— Głosie — powiedziałem. — Jak układa ci się współpraca z maszynami myślącymi?
— Oba mózgi pokładowe są zbyt powolne — poskarżył się.
— Chcesz przez to powiedzieć, że szybciej od nich przeliczać warianty?
— Nic podobnego! Nikt nie może liczyć szybciej niż MUK, ale kiedyś ci już wspominałem, że nie analizuję kolejnych wariantów rozwiązania, tylko od razu znajduję właściwą odpowiedź.
— Tak, mówiłeś mi o tym, ale jakoś nie potrafię zrozumieć jak to w ogóle jest możliwe.
— Wszystkie rozwiązania wariantowe pojawiają się we mnie jednocześnie. Moim zadaniem jest wybór najodpowiedniejszego, więc robię to w sposób intuicyjny. Oceniam cały zbiór wariantów całościowo, nie tracąc czasu na ich kolejne analizowanie. MUK jeszcze nie zdąży przeliczyć poszczególnych możliwości, kiedy już podpowiadam jedynie właściwą odpowiedź. Trochę to utrudnia pracę mózgów, ale nigdy jeszcze nie spowodowało błędu.
— A czy ty, Gracjuszu — zwróciłem się do Galakta — też myślisz gotowymi ocenami?
— Staram się, Eli — odparł z majestatyczną skromnością.
Sytuacja zatem wyglądała zupełnie inaczej niż sądzili Ellon i Irena. Poszedłem na stanowisko dowodzenia i żeby nie przeszkadzać Osimie wywołałem Olega na korytarz. Zaprosił mnie do siebie. Zajmował malutkie mieszkanko składające się z dwóch pokoików urządzonych na wzór starożytnych kajut okrętowych.
Opowiedziałem dowódcy eskadry o żądaniach Ellona popartych natarczywymi prośbami Ireny. Oleg słuchał z obojętnym wyrazem twarzy, i uśmiechnął się tylko raz, kiedy referowałem mu zarzuty, jakie postawiła mi dziewczyna.
— Zdaje się, że bardzo cię to ubodło, Eli? — zauważył.
— Człowiekowi nie może być przyjemnie, kiedy rzuca mu się w twarz takie oskarżenia.
— Nie przejmuj się. Ja nie jestem z tych, których można zmusić do postępowania wbrew własnej woli. Jeśli zgadzam się z tobą to tylko dlatego, że masz rację. Właśnie dlatego nalegałem na twój udział w wyprawie, żeby wysłuchiwać twoich rad. To współpraca, a nie utrata samodzielności i wielka szkoda, że Irena tego nie rozumie.
— Ona nie rozumie również wielu innych rzeczy dodałem.
Oleg powściągliwie skinął głową. Powiedziałem, że skoro Głos stworzył nowy system kierowania statkiem, system skuteczniejszy od realizowanego dotychczas przez MUK, to rezygnowanie z niego byłoby nierozsądne.
— Rzecz polega na tym — ciągnąłem — że ich konstruktorzy wykorzystali jedną tylko cechę ludzkiego myślenia: zdolność analizowania i wyciągania logicznych wniosków. MUK mnoży i porównuje warianty i na tym jego rola się kończy. Jednak myślenie człowieka nie ogranicza się do zimnej analizy, jest zatem bogatsze od maszynowego. A w trudnych sytuacjach ta nietożsamość dwóch sposobów myślenia może doprowadzić do ciężkich kłopotów, może nawet do katastrofy…
— Nie potrafię ocenić, jak dalece słuszne są twoje zastrzeżenia co do sprawności mechanicznego intelektu, ale wspomniałeś o możliwych kłopotach… Co miałeś na myśli, Eli?
— Tylko to, że w każdej chwili może pęknąć każde z ogniw niezliczonych łańcuchów logicznych i wtedy skomplikowane obliczenia mózgów pokładowych doprowadzą do absurdu. Przypomnij sobie awarię na „Taranie”. Jego MUK pomylił skutki z przyczynami i całe rozumowanie diabli wzięli. Dobrze jeszcze, że zdezorientowany mózg sam siebie wyłączył, bo przecież wśród absurdalnych komend mógł się znaleźć rozkaz samozagłady lub skierowania anihilatorów na inne gwiazdoloty.
— Nasze MUK są wyposażone w wielostopniowy układ samokontroli — przypomniał Oleg.
— Mówię o sytuacjach, w których i samokontrola może zawieść.
— A czy jesteś pewien, Eli, że Głosowi nic podobnego nie może się przytrafić?
— Tak, o ile tylko nagle nie zwariuje. Głos myśli panoramicznymi obrazami. Liczy też i analizuje, ale to dla niego jedynie chwyt pomocniczy. Jest zatem rzeczą oczywistą, że ma przewagę nad maszynami.
— Zgadzam się z tobą — powiedział Oleg głosem pozbawionym wyrazu. — Możesz uznać, że jeszcze raz brutalnie narzuciłeś mi swoją wolę. Na pewno zetkniemy się jeszcze z niejedną trudną sytuacją.
— Który z nas powie Irenie i Ellonowi, że ich prośba została ponownie odrzucona?
— Powiedz lepiej ty — odparł Oleg po chwili wahania. — Mnie trudno jest rozmawiać z Ireną, która straciła głowę dla swego mentora.
— Ale przecież to jest śmieszne! Nasi gwiezdni przyjaciele są jedynie przyjaciółmi i nic więcej… Istnieją w końcu przeszkody natury cielesnej uniemożliwiające miłość. Irena myli ze sobą dwa zupełnie różne uczucia.
— Słyszałem — zauważył jakby mimochodem Oleg — że kochałeś się kiedyś w niejakiej Fioli, wężycy z Wegi. Cielesne różnice ci nie przeszkadzały?
— To było głupie młodzieńcze zadurzenie, o którym już dawno zapomniałem. Bardzo szybko zrozumiałem, że zbyt wiele nas dzieli.
— Irena też to zrozumie, ale chyba nieprędko…
Przekroczyliśmy granicę jądra Galaktyki.
Jak to banalnie brzmi! Jakby istniała miedza oddzielająca jądro od przestrzeni wokół jądrowej, a myśmy przez tę miedzę przeszli. Jednak nie było żadnej miedzy, nie było nawet większego zagęszczenia gwiazd, ale weszliśmy do jądra i natychmiast zorientowaliśmy się, że tam jesteśmy, bo gwiazdy nagle oszalały. Astrofizycy skrzywią się zapewne na to określenie, zarzucą mi, że przypisuję ludzkie cechy martwym ciałom niebieskim, ale nie potrafię znaleźć trafniejszego określenia niż to, które mi się od razu narzuciło. A zatem gwiazdy oszalały! Świecenie przestało być ich główną cechą, bo najważniejsza stała się pasja, z jaką to czyniły.
Nie sposób tego przekazać słowami, nie sposób wytłumaczyć komuś, kto sam nie zanurzył się w chaos wściekle rozpędzonych, miotających się, wpadających na siebie i odskakujących na powrót rozpłomienionych mas materii, nie stał się nikczemnym pyłkiem pośród sabatu gigantów!
Znaliśmy już różne gromady gwiezdne zarówno rozproszone, jak i kuliste, ale wszędzie gwiazdy zawieszone były w przestrzeni względnie nieruchomo, wszędzie ich wzajemne odległości niemal się nie zmieniały, wszędzie panował porządek narzucony przez prawa grawitacji.
Tu zaś panował chaos, bo czy może być harmonia w eksplozji?
— Eli, nie mogę obliczyć trajektorii żadnej z gwiazd! — niemal z przestrachem wykrzyknęła Olga, kiedy we czwórkę siedzieliśmy na stanowisku dowodzenia. Prawa Newtona są tu nie do poznania zdeformowane przez jakieś nadrzędne siły. Jądro kipi, a ja nie potrafię zrozumieć, co powoduje kipienie gwiazd. Nie potrafię wyobrazić sobie potęgi zdolnej do zakłócenia ich równowagi! Oleg z zadumą wpatrywał się w ekrany.
— Czy nie wydaje się wam — powiedział — że wszystkie te gwiazdy spadają nawzajem na siebie, aby potem przekształcić się w eksplodującą mgławicę?
— To doprowadzi do zagłady całej naszej Galaktyki — odpowiedziała Olga. — Ze składających się na nią około dwustu miliardów gwiazd około połowy skupia się w jądrze. Jeśli te sto miliardów eksploduje, to z pozostałych stu miliardów, w tym z naszego Słońca i Perseusza Demiurgów i Galaktów nie zostanie nawet garstka popiołu.
— Za to rozumni obserwatorzy z innych galaktyk odnotują pojawienie się kolejnego kwazara — pocieszyłem ich.
— Zaczynam podejrzewać — wyznała Olga — że postąpiliśmy nieroztropnie, pchając się do tego wrzącego kotła. W każdym razie szybkości nadświetlne są tu niebezpieczne.
Obawy Olgi, jak się wkrótce okazało, były uzasadnione. Siedzieliśmy znów we czwórkę na stanowisku dowodzenia, Osima prowadził statek, Olga coś liczyła, a ja rozmawiałem półgłosem z Olegiem.
— Z obliczeń wynika — powiedziała nagle Olga że pędzimy ku zgubie. Pewnie musiałam się gdzieś pomylić!
W tym momencie rozległy się sygnały alarmowe, na tablicy świetlnej zapłonął złowieszczy napis: „Generatory przestrzeni — gotowość bojowa!” Sięgnąłem po słuchawkę, ale Oleg mnie wyprzedził:
— Głosie, co się stało? — krzyknął. Dowiedzieliśmy się, że grupka miotających się bezładnie gwiazd, wśród których przeciskał się nasz statek, jednocześnie, jakby na dany sygnał zmieniła kierunek ruchu i popędziła w kierunku geometrycznego środka, w którym akurat się znaleźliśmy. Jedyna droga ucieczki wiedzie przez nowo utworzony kanał świeżej przestrzeni…
— Właśnie przystąpiliśmy do obliczeń — poinformował Głos.
— Wątpię, aby obliczenia przyniosły pozytywny wynik — powiedziała spokojnie Olga. — Sytuacja jest niedobra. Zapasów całej eskadry nie wystarczy na przebicie tunelu przestrzennego na zewnątrz.
Wywołałem laboratorium.
— Ellonie — powiedziałem, gdy Demiurg ukazał się na ekranie. — Znaleźliśmy się w niebezpieczeństwie i chyba tylko ślimak grawitacyjny może nas uratować. Porozum się z Głosem.
Ellon uśmiechnął się szatańsko.
— Potrafiłem wysłać do piekła całą planetę, więc z dwoma statkami też sobie poradzę. Niech tylko twój ulubieniec przyzna się do tego, że nie potrafi nawigować wśród gwiazd, a natychmiast naprawię jego błąd, admirale!
W minutę później Głos zawiadomił nas, że anihilacja substancji aktywnej nie uchroni nas przed skutkami eksplozji gwiezdnej i że jedyną nadzieją jest ucieczka przez ślimak grawitacyjny.
— Na co więc czekasz? — zapytałem niecierpliwie. — Jest jeszcze za wcześnie — uspokoił mnie Głos. — Jesteśmy z Ellonem zgodni co do tego, że stosowny moment jeszcze nie nadszedł.
Wszystkie pokładowe źródła energii zostały przełączone na zasilanie generatorów metryki. „Wąż” szedł w szyku torowym za „Koziorożcem”. Czekaliśmy.
Potem zobaczyliśmy, jak dwa słońca wyrwały się z gąszczu pozostałych gwiazd i pomknęły naprzeciw sobie, przecinając tor naszego lotu. Nie mieliśmy nawet tej pociechy, że przed śmiercią ujrzymy koniec świata. Obie gwiazdy eksplodują wcześniej niż pozostałe zdążą dotrzeć na miejsce katastrofy, my zaś wyparujemy jeszcze wcześniej, jeśli tylko nie zdołamy się wyśliznąć po spirali ślimaka grawitacyjnego.
— Start! — usłyszałem potrójną komendę, w której zmieszały się melodyjny nawet w takiej chwili Głos, skrzekliwy wrzask Ellona i beznamiętny rozkaz Olega.
Straszliwy ból skręcił moje ciało. Na pół oślepły kątem oka zdążyłem jednak zarejestrować jak w swoich fotelach wiją się Osima i Olga, jak Oleg chwycił ręką za gardło. Widok na ekranie był tak niezwykły, że na moment oprzytomniałem i zapomniałem o bólu.
Pędzące ku sobie słońca zderzyły się, ale nie wybuchły! Po prostu przeszły nawzajem przez siebie. Pomyślałem, że tracę zmysły, że ból rozdzierający moje ciało przyprawił mnie o szaleństwo. Nawet nie ucieszyłem się, że jeszcze żyjemy. Nie widziałem dróg ratunku, bo ratunek był zwyczajnie niemożliwy, chociaż gwiazdy wciąż jeszcze nie eksplodowały, lecz zachodziły na siebie jak dwa pokrywające się na chwilę cienie.
— Gwiezdne fantomy! — wykrzyknąłem ze zgrozą. Słońca przeniknęły przez siebie i teraz się rozbiegały. Doszło do zderzenia, którego nie było. Nieunikniona eksplozja nie nastąpiła. Byliśmy w królestwie fantomów, gdzie jedyną realnością był ból rozrywający na strzępy każdą tkankę, każdą komórkę naszego ciała!
Wygramoliłem się z fotela i zatoczyłem ku Olegowi, który wychrypiał z trudem:
— Do Ellona! Ja spróbuję pomóc Oldze i Osimie. Wyskoczyłem na korytarz i upadłem. Nogi miałem jak z waty, a w dodatku nie mogłem ich przestawiać normalnie, po kolei, tylko obie naraz. Zacząłem więc posuwać się skokami, jak Demiurgowie, ale zanim dotarłem do laboratorium odzyskałem władzę w nogach.
Laboratorium wyglądało jak po trzęsieniu Ziemi. Wszystkie ruchome urządzenia wyrwały się ze swoich gniazd i tylko stanowiska badawcze pozostały na swoich miejscach. Ellon leżał przy generatorze metryki i spazmatycznie poruszał kończynami. Klęczała przy nim Irena, wykrzykując coś bez związku, płacząc i całując nieprzytomnego Demiurga. Zwróciła do mnie zalaną łzami twarz i zawołała błagalnie:
— Niech mu pan pomoże! On umiera! Ja tego nie przeżyję!
Udało nam się wspólnie podnieść Ellona z podłogi i posadzić go na fotelu. Irena znów uklękła przed Demiurgiem.
— Żyjesz, żyjesz! — wykrzykiwała. — Żyjesz najdroższy! Kocham cię!
Spróbowałem ją od niego odciągnąć, ale nic z tego nie wyszło. Ellon otworzył z trudem oczy. Spojrzenie miał półprzytomne.
— Ireno — jęknął. — Ireno, nie umarłem? Dziewczyna zaczęła go całować z jeszcze większym zapamiętaniem.
— Tak, tak, tak! Żyjesz, a ja cię kocham! Obejmij mnie, Ellonie, mój najdroższy!
Demiurg chwiejnie uniósł się na nogi.
— Obejmij! — domagała się Irena. — Obejmij mnie, Ellonie!
Tym razem popatrzył na nią przytomnym wzrokiem.
— Objąć? — zapytał ze zdumieniem. — Po co mam cię obejmować?
Irena zakryła twarz rękami i wybuchnęła łkaniem. Dotknąłem jej ramienia.
— Ireno, opanuj się! — powiedziałem. — Ellon cię nie rozumie.
Odskoczyła ode mnie jak oparzona:
— Czego pan chce? Jest pan złym człowiekiem i nikogo nie chce zrozumieć!
— Natychmiast przestań histeryzować! Nie czas teraz na babskie humory!… Ellonie, co się stało? Zdążyłeś włączyć generator metryki?
— Nie, admirale, nie zdążyłem niczego zrobić odparł Demiurg. Mówił jeszcze z wielkim trudem. — Nagle skręciło mnie i rzuciło na podłogę, ale widzę, że jesteśmy uratowani… — Poczuł się widać lepiej, bo z nowym zdziwieniem popatrzył na Irenę. — Co ci jest? Coś sobie uszkodziłaś? Zaprowadzić cię do maszyny medycznej?
Irena zdołała wziąć się w garść. Potrafiła nawet blado się uśmiechnąć, tylko głos miała jeszcze trochę niepewny.
— Już wszystko w porządku — odparła. — Posprzątam laboratorium.
Odeszła, a Ellon powtórzył, że upadł w momencie, kiedy zamierzał wpuścić oba gwiazdoloty do ślimaka grawitacyjnego. Przypomniałem sobie, że nie znam losów Mary i wywołałem ją. Mary czuła się nie najlepiej, ale z wolna wracała do siebie. Paroksyzm bólu dopadł ją w kabinie, więc zdołała dotrzeć do łóżka.
— Nie martw się o mnie, Eli. Zajmij się ważniejszymi sprawami.
Teraz trzeba było pójść do kabiny Głosu, gdzie na szczęście nic się nie zmieniło. Oparłem się bez tchu o ścianę. Podtrzymał mnie Gracjusz. Galakt był blady, ale twardo trzymał się na nogach. Wymamrotałem:
— Głosie, Gracjuszu, cóż to były za straszliwe fantomy!
Jakby z daleka dobiegła mnie odpowiedź Głosu:
— To nie były fantomy, Eli. To realne słońca pędziły ku sobie nawzajem!
— I nie zderzyły się? Nie ekplodowały? Przeszły przez siebie bez szwanku? Gracjuszu, rozumiesz coś z tego? Albo wszyscy zwariowaliśmy, albo znaleźliśmy się w świecie, w którym nie działają żadne prawa fizyki, nawet prawo powszechnego ciążenia!
Gracjusz nie odpowiedział. Był równie skonsternowany jak ja. Tymczasem Głos ciągnął:
— Nagle rozerwał się we mnie strumień czasu. Byłem jednocześnie w przeszłości i przyszłości, ale w teraźniejszości mnie nie było. Wyrzucono mnie z mojego „teraz”. To było potworne, Eli… Z przeszłości nie mogłem wpływać na przyszłość, gdyż nie było teraźniejszości, przez którą te oddziaływania muszą przebiegać.
Ta informacja tak mną wstrząsnęła, że nie byłem zdolny do myślenia. W tym momencie mogłem jedynie wykonywać jakieś proste czynności: kogoś ratować, z kimś walczyć, na kogoś krzyczeć…
— Głosie, pytam cię o zderzenie słońc, a nie o twoje samopoczucie! — wrzasnąłem.
— Zderzenia nie było, Eli! Pękła nić czasu łącząca ze sobą dwie pędzące ku sobie gwiazdy. Wpadliśmy w tę przerwę i dlatego nasz czas również się rozerwał… Słońca wpadły na siebie nie w ich teraźniejszości. Prawdopodobnie jedno cofnęło się w przeszłość, drugie zaś zostało przerzucone do przyszłości. Przemknęły przez to samo miejsce, ale w różnym czasie i dlatego nie było eksplozji. Zaczynałem coś pojmować.
— Mówisz potworne rzeczy, Głosie. Mogę dopuścić, że Juliusz Cezar i Attyla chodzili w różnych czasach po tej samej ziemi, że deptali te same kamienie, ale nie mogli się spotkać, bo dzieliły ich całe wieki, ale żeby sam czas tracił ciągłość!…
— To jedyne logiczne wytłumaczenie, Eli. — Udowodnij to, Głosie!
— Mózgi pokładowe analizują w tej chwili wszystkie zjawiska zarejestrowane przez analizatory.
Wróciłem na stanowisko dowodzenia. Oleg i Osima czuli się nie najlepiej, ale poruszali się bez większego trudu. Oleg znów oddał stery Osimie, a sam zajął się przeglądaniem wyników obliczeń dostarczanych sukcesywnie przez MUK.
Wkrótce mieliśmy już ostateczny rezultat. Był przerażający. Gwiazdy realnie pędziły ku sobie, ale w momencie, kiedy ich wzajemne przyciąganie osiągnęło jakąś wartość graniczną, bieg ich czasu został zakłócony. Czas przerwał się, przestał być synchroniczny. Luka czasowa wynosiła parę mikrosekund dla cząstek elementarnych, kilka sekund dla nas i tysiąclecia dla słońc, była zatem proporcjonalna do masy. Te pozaczasowe sekundy omal nas nie zabiły i nie było na razie jasne, dlaczego tak się nie stało. Poza tym wszystko było jasne, jeśli można coś takiego powiedzieć o zjawisku, którego mechanizmów zupełnie nie rozumieliśmy.
Wieczorem wstąpił do nas Romero. Czuł się nie najlepiej, co Mary natychmiast zauważyła. Paweł powiedział nam, że tylko Mizar nie odczuł wpływu luki czasowej, że — jak się wyraził — zakłócenie temporalne zagoiło się na nim jak na psie. Gig też był w niezłej formie, ale Trub poważnie zachorował. Stary Anioł nie umiał pogodzić się z tym, że stał się igraszką jakichś potężnych sił, rozwścieczało go to i przygnębiało. Stąd choroba.
— Dlaczego jesteś taki posępny? — zapytała mnie Mary, kiedy Romero, postukując swoją nieodłączną laseczką poszedł do siebie. — Przecież wszystko skończyło się pomyślnie.
— Mylisz się — odparłem. — To był dopiero początek i nie wiadomo jaki będzie ciąg dalszy. Z prawdziwym lękiem oczekuję co nam przyniesie jutro.
Jutro nie przyniosło nam nic złego, podobnie jak i kilka następnych dni. Nic się nie działo, jeśli nie liczyć ciągłego migotania snujących się bez celu, miotających bezładnie gwiazd. A potem znów rozdzwoniły się sygnały alarmowe i każdy pospieszył na swe stanowisko bojowe. Na ekranach ukazał się znany już obraz sypiącego się na nas zewsząd rojowiska gwiazd. Osima krzyknął z przerażeniem, że jest to ten sam rój gwiezdny, w którym już byliśmy. Niemal natychmiast Głos potwierdził to przypuszczenie.
— Zapadamy się w przeszłość! — Oleg wpatrywał się z pobladłą twarzą w migotliwe iskierki szybko wyrastające do rozmiarów gwiazd.
— Pędzimy w przyszłość — poprawiła go skrupulatna Olga. — Wszystko co nas czeka jest przecież naszą przyszłością, chociaż akurat w tym szczególnym wypadku owa przyszłość już raz nam się przydarzyła.
Intensywnie myślałem. Lot ku przyszłości, która jest zarazem przeszłością, mógł oznaczać tylko jedno. Wpadliśmy w tak zakrzywiony strumień czasu, że nie było w nim początku ani końca i gdzie każda chwila była zarazem przeszłością i przyszłością. Dotychczas podobne sytuacje zdarzały się jedynie w powieściach fantastycznych i nikt nie podejrzewał nawet, że zawirowanie czasu może w ogóle realnie istnieć.
— Znaleźliśmy się w pętli czasowej — powiedziałem. — I sądząc z tego, że przeszłość nastąpiła bardzo szybko, średnica pętli jest niewielka. Będziemy teraz nieustannie krążyć po zamkniętym torze, kręcić się jak pies wokół własnego ogona. Co zamierzasz zrobić, Olegu?
Oleg zbladł jeszcze bardziej, ale jego głos brzmiał pewnie i zdecydowanie:
— Postaramy się wyrwać z tej pętli. Ellonie, przygotuj się do włączenia generatorów metryki! Głosie, daj sygnał do ich włączenia zanim ponownie znajdziemy się w luce czasowej!
Teraz pozostawało jedynie czekać. Znów rozpłomieniło się stado słońc, znów dwie gwiazdy wyprysnęły z roju i z szaloną szybkością popędziły ku sobie, a ja skurczyłem się w oczekiwaniu na rozdzierający ból, którego tym razem pewnie bym nie przeżył… Ale samobójcze słońca zaczęty nagle blednąć i znikać, i już po chwili nie było zwartego gwiezdnego roju, tylko uprzedni gwiezdny chaos, może jedynie nieco gęściejszy i bardziej rozedrgany.
Wyrwaliśmy się ze śmiertelnej pułapki w zwyczajną przestrzeń jądra.
— Luka czasowa była, jak się okazuje, nie tylko przerwą w strumieniu temporalnym, lecz także jego odgałęzieniem — powiedziała z ulgą w głosie Olga. — W przeciwnym razie nie znaleźlibyśmy się w przyszłości poprzedzającej przeszłość.
Poradziłem jej, aby podyskutowała na ten temat z Głosem, który przecież jako pierwszy wykrył lukę czasową. Ten problem nie wiedzieć czemu wydawał mi się w tym momencie mało ważny. Bardziej niepokoiło mnie to, że ślimak grawitacyjny nie wyrzucił nas poza granice jądra, lecz jeszcze głębiej wepchnął do jego środka.
Wybrałem się z Mary do Truba, który czuł się bardzo źle. Stary Anioł leżał na miękkiej sofie zwiesiwszy na podłogę swe ogromne skrzydła. Jego postarzała, silnie pomarszczona twarz była równie szara jak jego wyblakłe bokobrody. Z przyzwyczajenia rozczesywał je zakrzywionymi pazurami, ale tak wolno i niepewnie, że Mary nie zdołała powstrzymać łez. Truba próbowano leczyć wszelkimi znanymi metodami — od natrysków promienistych do baniek — ale było oczywiste, że jego dni są już policzone.
Wiedział, że jest już jedną nogą na tamtym świecie, lecz zachowywał pogodę ducha.
— Eli, ta luka czasowa mnie wykończyła — wyszeptał. — Anioły nie mogą istnieć w paru czasach naraz. Wiesz przecież, admirale, że mamy piekielnie silny organizm, ale co za dużo to niezdrowo! Każdy z nas jest zdeklarowanym realistą i nie umie pogodzić się z żadnym zjawiskiem nadprzyrodzonym, a przecież poplątanie czasu zakrawa na cud. Lusin zresztą nie zniósłby czegoś podobnego, jestem o tym święcie przekonany.
Mary pocieszała Truba, a mnie nie było na to stać. Kobiety potrafią zbuntować się przeciwko najoczywistszym w świecie faktom, jeśli tylko ranią one ich uczucia. Mary pod tym względem była nieodrodną córą Ewy. Słuchałem w milczeniu, jak przekonywała Anioła, że nie jest z nim wcale tak źle, że jeszcze wstanie z posłania i będzie latał jak młodzieniaszek. Musi tylko cierpliwie poddać się leczeniu, a wszystko niebawem będzie w najlepszym porządku. Nie jest wykluczone, że sama wierzyła we własne słowa. Trub nie wierzył, ale patrzył na nią z wdzięcznością. Wszedł Romero i zapytał mnie szeptem o czym myślę. Myślałem o tym, że luka czasowa niemal nie zaszkodziła przedmiotom, a na wszystkie istoty żywe poza Mizarem sprowadziła groźne dolegliwości.
Paweł pogłaskał Mizara, który położył się przy jego nodze. Mądry pies nie spuszczał oczu z Truba. Słyszał, co o nim mówiłem, ale nie zareagował. Wprawdzie dzięki staraniom Lusina doskonale rozumiał ludzką mowę, jeśli tylko nie zawierała ona pojęć zbyt dla niego abstrakcyjnych, ale jednak nigdy nie proszony nie wtrącał się do naszych rozmów.
— Wskazał pan na fakt ogromnej doniosłości, admirale — powiedział Romero. — Prawdopodobnie fazowe przesunięcie czasu czy też jego przerwanie, jak uważa Głos, było w naszym pokładowym światku tak minimalne, że przedmioty martwe nie zdołały nań zareagować. Jednak dla żywej komórki, zwłaszcza komórki nerwowej nieistnienie w ciągu jednej lub dwóch sekund równa się mikrośmierci. Musimy w przyszłości o tym pamiętać.
— Najbardziej dostało się Trubowi. — Podobnie jak Romero mówiłem niemal szeptem. — Wstrząs, jakiego doznały komórki nerwowe, doprowadził do ciężkiej choroby. On sam zresztą tak to sobie tłumaczy.
— Anioł chyba poczuł się lepiej — powiedział uradowanym głosem Paweł. — Poruszył się!
Romero niestety się mylił. To nie było ożywienie, tylko agonia. Ciało Truba wyprężyło się gwałtownie, zadygotało i opadło. Skrzydła znów bezsilnie rozpostarły się na podłodze. Trub odszedł.
— To koniec, Mary! — wykrzyknąłem z rozpaczą. — Na kogo teraz przyjdzie kolej?
Mary płakała. Romero w milczeniu stał przy posłaniu i nie ocierał łez płynących mu po twarzy. Dopiero teraz spostrzegłem, że jego nieodłączna laseczka przestała mu już służyć wyłącznie jako starożytny atrybut stroju i stała się po prostu niezbędną podporą. Wyprężony opodal Gig żałobnie postukiwał kośćmi. Ten chrzęst szkieletu na zawsze pozostanie w mej pamięci.
W konserwatorze stanął kolejny przezroczysty sarkofag.
Przez kilka kolejnych nocy zupełnie nie mogłem spać. Wspominam o tym nie dlatego, żeby wzbudzić czyjeś współczucie czy też podziw dla mojej wrażliwości. Nic podobnego! Romero powiedział mi kiedyś, że w starożytności bezsenność była niemal powszechną dolegliwością, chorobą wymagającą leczenia. Ale ja nie byłem chory ani nadmiernie wrażliwy. Przeżyłem śmierć Wiery i Astra, Allana, Leonida i Lusina, cierpiałem, ale snu mi to nie odebrało. Teraz jednak nie spałem, bo nie mogłem sobie poradzić z myślami. Podczas dyżurów i rozmów z przyjaciółmi nie potrafiłem się skupić. Nie umiem tak jak Olga wyłączyć się w największym nawet tłumie i hałasie. Do rozmyślań potrzebna mi jest bezwzględna samotność.
Wstawałem więc, kiedy Mary zasypiała, szedłem do mojej kabiny i wpatrywałem się w malutki gwiezdny ekran, na którym wciąż szalała niesłychana gwiezdna burza, panował niewyobrażalny gwiezdny chaos, zrodzony przez jakąś przedwieczną, wszechogarniającą i trwającą wciąż eksplozję. Patrzyłem na to i zastanawiałem się, co mógł oznaczać taki potworny wręcz brak elementarnego porządku, nie mówiąc już o majestatycznej harmonii gwiezdnych sfer? Jądro kipi, powiedziała kiedyś Olga mimochodem i to zdanie nie mogło mi wyjść z głowy. Co zmusza jądro do kipienia, co rozpryskuje gwiazdy niczym krople wrzącej wody? Jakaż straszliwa temperatura sprawia, że gigantyczne ciała niebieskie miotają się zupełnie jak molekuły przegrzanego gazu, i czy ta niesłychana temperatura nie powoduje zmian właściwości samej przestrzeni? Cóż zresztą wiemy o jej właściwościach! Że nie jest pustym nośnikiem ciał materialnych, gdyż może zamieniać się w materię i z materii powstawać? Ale co wiemy poza tym? Przestrzeń jest największą tajemnicą natury, najbardziej tajemniczą jej zagadką. A czas? Czy i on nie jest tu zanadto przegrzany? Przywykliśmy do spokojnego, równomiernego upływu czasu na naszej spokojnej gwiezdnej prowincji, więc nie mamy pojęcia jakie jeszcze postaci może przybierać. Bo czyż ten, który widzi ocean podczas flauty potrafi sobie wyobrazić go podczas szalejącego sztormu? Tutaj czas jest nieciągły, zrakowaciały mówił zdrajca Oan… Straszył czy ostrzegał? Biedny Trub padł ofiarą luki czasowej… A gdyby tej luki nie było? Wówczas wszyscy padlibyśmy ofiarą gigantycznej katastrofy. My, nasze statki i same gwiazdy. Cóż to byłaby za eksplozja!
— Poczekaj! — wykrzyknąłem do siebie na głos. Przecież to oczywiste i udowodnione przez MUK, że luka czasowa zapobiegła zniszczeniu co najmniej setki gwiazd! Czy zatem rak czasu nie jest szczególną formą równowagi jądra? Kiedy atom wpada na atom, cząsteczka na cząsteczkę, ich nieustannym zderzeniom zapobiegają oddziaływania elektryczne, odpychanie się różnoimiennych ładunków. Właśnie dlatego istnieją ludzie, przedmioty, organizmy i dzieła sztuki, że ich mikroskopijne atomy nie mogą się ze sobą zderzyć. A tutaj, w tym ogromnym gwiezdnym autoklawie? Tu nie ma oddziaływań elektrycznych, jest natomiast newtonowska grawitacja pchająca wszystko ku nieuchronnej zagładzie. I zagłada nie następuje jedynie dlatego, że działa też tu nowe, potężniejsze, jeszcze nie znane nam prawo wywołujące zakrzywienie i nieciągłość czasu. Tak, to właśnie jest grawitacja trwałości jądra! To właśnie ratuje przed zagładą cały Wszechświat… Wiemy już zatem, że dysharmonia temporalna jądra zapewnia mu trwałość, ale Trub miał rację, to nie jest dla nas.
Poznaliśmy granice istnienia życia, przekonaliśmy się, że w jądrze skupiającym większość gwiazd Galaktyki jest ono niemożliwe, wykonaliśmy zadanie postawione wyprawie i teraz najwyższa pora wynosić się z tego gwiezdnego piekła.
Tymi właśnie słowami na kolejnej naradzie kapitanów zaproponowałem, aby zakończyć wyprawę i wracać do domu.
Przygotowania do powrotu rozpoczęliśmy niezwłocznie.
Zgadzaliśmy się wszyscy co do jednego: jądro Galaktyki jest gigantycznym piecem, piekłem materii, przestrzeni i czasu. Niemal bez dyskusji przyjęto też moją hipotezę, iż luki czasowe zapewniają mu trwałość. Jedynie Romero miał pewne wątpliwości.
— Drogi admirale — powiedział. — Jeśli tylko do pomyślenia są dwa różne wytłumaczenia jakiegoś zjawiska, jedno banalne i drugie niecodzienne, pan zawsze wybierze to drugie. Taką już ma pan naturę.
— Zaprzecza pan istnieniu luki czasowej? — zapytałem. — Zapomniał pan już, jak leżał bez zmysłów na podłodze? — dodałem złośliwie.
— Tego akurat nie zapomniałem, ale wolałbym tłumaczyć to sobie bez konieczności przywoływania nieznanych praw natury, które pan zdaje się przed chwilą odkrył, admirale! — wykrzyknął Romero i obrażony opuścił naradę.
Ellon i Głos nie mieli żadnych zastrzeżeń, co było tym dziwniejsze, że ci dwaj bardzo rzadko zgadzali się ze sobą. Szczególnie ucieszyło mnie poparcie Ellona, bo to on właśnie musiał opracować sposoby ucieczki z jądra, które wciągało nas coraz głębiej.
— Admirale, nie mam pojęcia dlaczego mój ślimak działa tylko w jedną stronę — wyznał mi kiedyś dumny Demiurg. — Wedle obliczeń statki już dawno powinny znaleźć się na zewnątrz jądra, a tymczasem coraz bardziej się w nie pogrążają.
Rozmawialiśmy w laboratorium. Opodal, obrócona do nas plecami, pracowała w milczeniu Irena. Nie wybaczyła mi dotąd tego, że widziałem jej rozpacz i łzy. Ellonowi potrafiła wybaczyć brak zrozumienia dla jej uczuć, ale mnie wybaczyć nie chciała. Odwracała się na mój widok, zagadnięta odpowiadała półsłówkami i w ogóle traktowała jak najgorszego wroga. Omawiałem z Ellonem problemy o najwyższej wadze i jednocześnie korciło mnie, żeby podejść do niej, potrząsnąć brutalnie za ramię i krzyknąć: „Przestań się dąsać, idiotko! Przecież to nie moja wina!”
— Nie widzisz żadnego wyjścia, Ellonie? — zapytałem.
— Tu jest bardzo dziwna przestrzeń, admirale. Nie rozumiem jej. — Zamilkł i dodał niechętnie: — Naradź się z Mózgiem, on kiedyś nieźle znał się na właściwościach przestrzeni.
Potrafiłem ocenić, ile musiała kosztować go taka rada.
Poszedłem niezwłocznie do kabiny Głosu.
— Włóczęgo — powiedziałem. — Zgodziłeś się ze mną, że musimy stąd jak najprędzej uciekać. Generatory metryki nie potrafią nam otworzyć drogi powrotnej, może więc spróbować wyrwać się z jądra z szybkością nadświetlną, anihilując przestrzeń?
— Jestem temu kategorycznie przeciwny! — zabrzmiała zdecydowana odpowiedź. — Nieeuklidesowe zakrzywienie przestrzeni, którym blokowałem drogę statkom kosmicznym w Perseuszu, było wielokrotnie słabsze od tych, z jakimi tu mamy do czynienia. I jeszcze jedno, Eli: tam przestrzeń jest bierna i dlatego łatwo układa się w zaprogramowaną metrykę, tutaj zaś wykazuje zupełnie inne właściwości i aktywnie opiera się wszelkim oddziaływaniom.
— A nasz wypróbowany sposób anihilacji planet? — Przypominam ci, że zginęło dwie trzecie eskadry, kiedy zastosowaliśmy tę metodę!
— Tam byli Ramirowie, którzy z jakichś względów nie chcieli pozwolić na zakłócanie równowagi w Ginących Światach. A tutaj Ramirów prawdopodobnie nie ma, a w każdym razie nic nie świadczy o ich obecności. Wątpię zresztą, aby jakaś cywilizacja mogła istnieć w tym piekle.
— Spróbujmy zatem anihilować planetkę — zgodził się Głos.
Ale planet w jądrze nie było. Wśród milionów gwiazd nie znaleźliśmy bodaj jednej z własnym satelitą. Nie było nawet gwiazd podwójnych lub potrójnych.
Oleg zwołał naradę kapitanów, aby znaleźć jakieś wyjście z sytuacji. Jako pierwszy głos na niej zabrał Kamagin.
— Chciałbym dzisiaj naprawić błąd, który popełniłem dwadzieścia lat temu — powiedział gorąco. — Wtedy admirał Eli rozkazał zniszczyć dwa gwiazdoloty, żeby trzeci mógł wyrwać się na wolność. Zaprotestowałem. Teraz proponuję powtórzyć tę operację z Perseusza. Do zniszczenia można przeznaczyć mojego „Węża”.
— O ile dobrze pamiętam, taka operacja w Perseuszu zakończyła się fiaskiem — zauważyła spokojnie Olga. Kamagin w odpowiedzi zaczął z pasją dowodzić, że w Perseuszu musieliśmy pokonywać opór groźnego wroga, a tutaj żadnych nieprzyjaciół nie ma, że sami przekonaliśmy się, iż żywe istoty nie mają co w jądrze robić, chyba że któraś z nich lubi kąpać się w gorącej smole.
— Zgadzam się z Elim — ciągnął — iż życie i rozum jest w naszej Galaktyce zjawiskiem peryferyjnym i wyciągam z tego taki oto wniosek: celowego przeciwdziałania nie będzie, zaś ze ślepym żywiołem z pewnością sobie poradzimy.
— Co ty na to, Eli? — zapytał Oleg.
Wyznam ze wstydem, że ogarnęło mnie niezdecydowanie. Nie mogłem poprzeć Kamagina, nie mogłem mu się przeciwstawić. Milczałem przez dłuższą chwilę. Wreszcie wykrztusiłem:
— Nie mam na ten temat żadnego zdania…
Już po naradzie, na której przyjęto projekt Kamagina, podzieliłem się swoimi wątpliwościami z Głosem i Ellonem. Demiurg uważał, że ucieczka się nie powiedzie, bo gwiazdolot ma zbyt małą masę do wytworzenia tunelu przestrzennego prowadzącego na zewnątrz jądra, a ponadto nie był pewien, że tunel będzie wolny…
— Anihilacja masy może sobie nie poradzić z dziwną tutejszą przestrzenią — ostrzegł. — Nie warto się spieszyć, Eli. Wkrótce do końca uruchomię swój kolapsan i wówczas bez trudu wyślizgniemy się na zewnątrz w nowym ślimaku grawitacyjno-temporalnym. Sam możesz się przekonać, że czas atomowy zmieniam już bez trudu.
— Od atomów do gwiazd droga jeszcze daleka! ostudziłem jego zapał. — A my natychmiast musimy wracać do domu.
— Wkrótce przejdę do makroczasu — obiecał Ellon. — Powtarzam ci, admirale, nie spiesz się! Na razie nikt nas nie zamierza zabijać.
Ellon już nie raz obiecywał mi skonstruować przystawkę temporalną do ślimaka grawitacyjnego, ale choć dzięki kolapsanowi udało mu się podporządkować sobie czas atomowy, to jednak wbrew jego zapewnieniom od atomu do ciał makroświata prowadziła długa i żmudna droga. Naradziłem się z Głosem, który uważał projekt Kamagina za jedyny realny sposób ucieczki. Trzeba tylko, dodał, wybrać fragment biernej przestrzeni, co podejmuje się zrobić bez udziału MUK. Ma takie wrażenie, że przestrzeń to on sam, że to właśnie jego skręcają i ogłupiają zawirowania przestrzeni. Za to jak wspaniale mu się myśli, kiedy napięcie słabnie!
— Będziemy czekać na twój sygnał, Głosie! — powiedziałem.
I oto zaczęła się ostatnia w naszej wyprawie do jądra ewakuacja gwiazdolotu. Powiedziałem ostatnia ewakuacja, gdyż „Wąż” był ostatnim statkiem jaki można było jeszcze porzucić. Akcją dowodził Kamagin. Dowodził energicznie i rzekłbym nawet wesoło, bo wierzył, że składając w ofierze swój statek uratuje wszystkich. Ja zaś nie byłem tak dobrej myśli. Spotykały nas dotąd same niepowodzenia, flota praktycznie przestała istnieć, a zgrupowani na jedynym statku kosmonauci stali się więźniami szalonego świata, gdzie miliardy gwiazd balansują na ostrzu noża, po obu stronach którego rozpościera się otchłań powszechnej zagłady. Czułem się tak przygnębiony, że musiałem swoje obawy wykrzyczeć na głos, aby jednak nie zarazić nimi przyjaciół postanowiłem pójść do konserwatora.
— Morderco! — powiedziałem do szpicla Ramirów. — Wszystkie nasze nieszczęścia zaczęły się od znajomości z tobą. Zdradzałeś staczających się Aranów, spróbowałeś zdradzić również i nas. Lusin padł ofiarą twojej fałszywej przyjaźni, a Petri wraz ze swoją załogą zapłacili życiem za twoje donosy. Nie wiem, dlaczego twoi panowie stworzyli na Aranii warunki zabójcze dla jej mieszkańców, po co przybrali dla nich obrzydliwą maskę Okrutnych Bogów. Natomiast wiem już teraz, że nie jesteście żadnymi bogami, żadną siłą wyższą. Jesteście tylko okrutni i potężni, ale wcale nie wszechmocni. „Ci niedouczeni Ramirowie!”, mówi o was z pogardą Ellon. Ma rację, jesteście niedouczeni. Bałeś się panicznie transformacji czasu w jądrze, Oanie! Ostrzegałeś nas przed rakiem czasu, a ten czas wcale nie jest chory, tylko zmienny, eksplodujący przy zbyt bliskim kontakcie wielkich mas pękiem linii temporalnych. I te eksplozje zabezpieczają jądro, do którego nie odważacie się nawet wsunąć nosa, od innego wybuchu, wybuchu materii. Wiedzieliście o tym? Skąd! Przecież jesteście nieukami, prymitywnymi i ciemnymi jak wszyscy okrutnicy!
Zamilkłem. Wiele bym dał za to, żeby można było ożywić fałszywego Arana i wtedy rzucić mu w złowieszcze górne oko moje pełne pasji oskarżenia. Ale Oan był martwy. Zdołał uniknąć kary. Uciekł z życia, ale nie ze świata. Jego obrzydliwe zwłoki wiecznie będą wisiały w przezroczystej klatce siłowej Demiurgów.
— Nie — ciągnąłem — pod jednym względem nie mam racji. Musieliście wiedzieć o mechanizmach rządzących tym kipiącym piekielnie gwiezdnym kotłem, który my nazywamy jądrem Galaktyki. Sami chcieliście opanować sztukę odwracania czasu, to jasne… Głupcze, nie potrafiłeś wymyślić niczego lepszego niż nurkowanie w otchłań kolapsaru. A my umieściliśmy go na stole laboratoryjnym. Nie umiemy jeszcze zmieniać czasu gwiazd, ale czas atomowy kształtujemy już całkiem dowolnie. Opuszczamy jądro, zdrajco, ale jeszcze tu wrócimy! I wówczas z pewnością nie zdołacie nas przekonać, że wasza siła równa się waszemu okrucieństwu…
A potem stało się to, co — dziś widzę to zupełnie wyraźnie — musiało nieuchronnie nastąpić.
Głos znakomicie wyczuwał przestrzeń; MUK bezbłędnie obliczał skupiska mas; Osima po wirtuozersku lawirował w przestrzeni, wymijając gwiezdne roje i pojedyncze słońca. Dublowali go Olga i Kamagin, równie odważni jak on i równie doświadczeni. Wszystko zostało zaplanowane, wszystko doskonale zorganizowane i przewidziane.
Wszystko poza jednym. Okazało się, że wbrew oczekiwaniom nie byliśmy jedyną rozumną siłą w jądrze. Nie byliśmy też gospodarzami nawet tego strzępka przestrzeni, przez który zamierzaliśmy się przebić. Pomyliliśmy się w najważniejszej sprawie, sądząc, że przyjdzie pokonywać jedynie opór ślepego żywiołu. A tymczasem przeciwdziałał naszym poczynaniom potężny wrogi rozum. Rzuciliśmy się do boju w nadziei, że nasi tajemniczy przeciwnicy zostali daleko, a oni byli tuż, tuż i naszej sile przeciwstawili swoją. Siła złamała siłę.
Głos zasygnalizował zbliżanie się biernego sektora przestrzeni, chociaż wokół w dzikim pląsie nadal miotały się rozszalałe gwiazdy, a mózgi pokładowe i analizatory nie wykryły żadnych zmian w naszym otoczeniu. Oleg jednak wierzył w możliwości Głosu i rozkazał ustawić „Węża” w stożku promieniowania anihilatorów.
Na stanowisku dowodzenia znajdowali się wówczas wszyscy trzej kapitanowie i Oleg. Dla mnie wstawiono tam dodatkowy fotel, ale nie skorzystałem z niego. Wolałem pójść do sali obserwacyjnej, w której zebrały się wolne od wacht załogi trzech gwiazdolotów. Na widok tego tłoku wycofałem się i wraz z Romerem i Mary zasiadłem przed małym ekranem w swojej kabinie. Dzięki temu zobaczyłem wyraźnie, jak rozegrała się nowa katastrofa.
„Wąż” leciał w pewnej odległości przed dziobem „Koziorożca”, prowadzony z naszego pokładu przez samego Kamagina. W pewnym momencie w głośnikach łączności wewnętrznej — komendy kapitanów przekazywane były do wszystkich pomieszczeń statku — rozległ się jego głos:
— Odblokowuję anihilatory masy. Cel w stożku zero-zero-trzy. Zaczynam odliczanie: dziesięć, dziewięć, osiem, siedem…
I wtedy z mętnej mgławicy spośród miotających się bezładnie gwiazd wytrysnął znany już nam promień, dokładnie taki sam, jaki rozpylił „Cielca”. Wyminął „Koziorożca” i trafił „Węża”. Na ekranie powtórzyła się znów scena zagłady gwiazdolotu. Pełne grozy milczenie przerwał przeraźliwy krzyk Kamagina:
— Mózgi pokładowe zablokowane! Głosie, masz łączność z mechanizmami wykonawczymi? Głosie, odpowiedz!
Głos nie odpowiadał. Mary jęknęła i chwyciła się za serce. Śmiertelnie pobladły Romero wymamrotał:
— To Ramirowie, admirale! Są w jądrze! Uwięzili nas!
Wstrząśnięty i zaskoczony nie mogłem oderwać się od ekranu. MUK nie działał, anihilatory zostały zablokowane, a jakaś siła zawróciła „Koziorożca” i rzuciła go na poprzedni kurs wiodący wprost do środka jądra, w rozszalały żywioł kipiących gwiazd.
— Ramirowie wiedzą o nas wszystko — powiedziałem beznadziejnie. — Mogli z łatwością zniszczyć również „Koziorożca”, ale najwidoczniej woleli pobawić się z nami w kotka i myszkę!…