Orzeł, gdy łowi, szuka i wypatruje,
nad brzegiem morskim się zatrzymawszy —
Tak też i człowiek, gdy w tłum się zamiesza,
A ma stronników mało.
Miasto widać było ze wzgórza. Właściwie sensowniejsze byłoby określenie „wioska” albo „osada”. Po prostu wielkie zgrupowanie gospodarstw, rozrzuconych chaotycznie na obu brzegach fiordu i okolicznych wzgórzach. Budynki były podobne do siebie. Drewniane, długie domy o rzeźbionych słupach, zabudowane w czworoboki. Ale osada miała własne wały ziemne, zwieńczone poczerniałą palisadą, opasujące cały teren od brzegu do brzegu, a pomiędzy gospodarstwami wiły się uliczki wyłożone drewnianymi tramami. Wzdłuż całego brzegu fiordu ciągnęło się drewniane nabrzeże i postawione na palach pirsy, wcinające się na kilkadziesiąt metrów w wodę. Zatem niech będzie „miasto”.
Brama była otwarta i nikt jej nie pilnował. Nikt też nie zaczepiał dziwnie ubranego, rosłego mężczyzny, jadącego na wielkim, pręgowanym rumaku z przyciętymi rogami.
Niektórzy trochę się gapili, bo człowiek był wysoki, a jego wierzchowiec obwieszony sakwami i zawiniątkami. Mąż miał na sobie bury, wełniany płaszcz z głębokim kapturem i trzymał w ustach dziwaczną, wygiętą fujarkę, z której wypuszczał kłęby dymu, tak jak to robili mieszkańcy Południa.
Minął wieżę bramną i skierował się prosto na nabrzeże.
— Najpierw nocleg — powiedział do konia. — Dach nad głową. To jest główny port w okolicy. Muszą tu być przyjezdni, a to znaczy, że istnieją jakieś gospody. Ciągną tu kupcy, żeglarze, wagabundy, tacy jak my. Przecież ktoś musi na tym robić interes. Rozumiem, że nie wynaleźli maszyny parowej ani prysznica. Ale nie uwierzę, że nikt dotąd nie zauważył, że podróżny zapłaci brzęczącą monetą za dach nad głową, trochę wody i jakąś strawę. Żeglarz, który zejdzie na ląd, musi przede wszystkim zjeść coś, co nie będzie parszywą, okrętową strawą. Stanowczo też musi się napić. Potrzebuje zapewne kobiety i za to wszystko też zapłaci. A gdzie dziwki, tam i hotele. Quod erat demonstrandum. Nie przenoszę uwarunkowań kulturowych. Po prostu wierzę w prawo zysku. Uniwersalne w skali kosmicznej, proszę renifera.
Droga wiła się pomiędzy gospodarstwami, ale prowadziła w końcu na brzeg. Mijał ludzi, jednoosiowe wozy na drewnianych kołach załadowane towarem, krowy, psy i świnie. Mijał miejscowych, okrytych barwionymi płaszczami, w skórzanych, miskowatych czapeczkach i jakichś oberwańców obwieszonych bronią, przypuszczalnie żeglarzy. Widział kobiety w prostych kieckach i słomianych kapeluszach, biegające dzieci. Jeszcze nie widział tu tylu ludzi w jednym miejscu.
— Ach, ten wielkomiejski zgiełk — wycedził, przeprowadzając Jadrana przez stado sześciorogich owiec.
Droga wiodła w dół i wtedy, stojąc na zboczu pomiędzy domami, zobaczył statki. Stały przy nabrzeżu, sunęły środkiem szerokiego fiordu, kołysały się na kotwicach. Kilkadziesiąt. Nie wiadomo dlaczego wyobrażał sobie, że będą wyglądały jak wikińskie drakkary, ale przypominały raczej średniej wielkości dżonki. Miały wysokie, zadarte rufy z kasztelami, podwójny kil i dziwne żagle, przypominające żaluzje albo wachlarze. Trzy okręty mijały się w nurcie rzeki i widać było, że na żaglach wymalowane są proste, geometryczne znaki rozpoznawcze.
Patrzył przez chwilę życzliwie. Całe życie lubił statki, zwłaszcza żaglowce. Te tutaj wyglądały solidnie i porządnie. Nieduże, raczej do żeglugi przybrzeżnej, ale ostatecznie „Santa Maria” też robiła takie wrażenie.
Na nabrzeżu zsiadł z konia i prowadził go krótko przy pysku. Jadran tulił uszy i pomrukiwał coś z niezadowoleniem.
Jego rozbitkowie musieli robić to samo co on. Zaczepiali miejscowych i pytali o nocleg. To też musiała być stała kosmiczna. Wędrowali tu przez lasy, spali pod gołym niebem. Najwyraźniej znali język, a przynajmniej znał go van Dyken. Mieli jakieś pieniądze. Musieli domagać się noclegu, szukać jakiegoś wyszynku. Pochodzili z Ziemi. Przede wszystkim gorąca woda, porządna, ciepła kolacja i nocleg. Balia, beczka, cokolwiek. Byle się umyć i przespać pod dachem.
Należało szukać jakiegoś hotelu.
Znalazł go po godzinie. To nie była nawet gospoda ani karczma. Raczej karawanseraj. Zbudowane w podkowę domiszcze podobne do stodoły, gdzie zwierzęta trzymano na dole, a spać można było pokotem na sąsieku, do którego wchodziło się po drabinie.
W jednym z budynków było palenisko, a ponury, małomówny gospodarz wypożyczał kociołki i sprzedawał opał. Żadnej kuchni, żadnego baru, żadnego „Gospodarzu, piwa!”.
W pobliżu portu było z pięć takich placówek i wszystkie wypchane do granic wozami, końmi i mułami, wszędzie kręciły się tłumy ludzi. Zbliżał się jesienny jarmark. Kupcy siedzieli i spali na swoich wozach, tłoczących się na dziedzińcu, a jeżeli nie, to kręciła się przy nich eskorta, złożona z typów spod ciemnej gwiazdy w hełmach i z bronią. Nie odstępowali ładunku ani na krok i łypali ponuro przez wizury w poczerniałych szłomach.
— Nie wierzę — powiedział Drakkainen. — Nie znajdę noclegu, bo nie zrobiłem rezerwacji.
Wrócił na nabrzeże i wypatrzył sobie solidnie wyglądającego rybaka, najwyraźniej właściciela pękatej łodzi, wyładowującego kosz niewielkich, srebrnych rybek podobnych do sardeli.
Negocjacje nie trwały długo.
Rybak stał przez chwilę, patrząc na solidną sztukę srebra na wyciągniętej dłoni Drakkainena, i drapał się po łysinie, zsunąwszy na tył głowy skórzaną czapeczkę podobną do miski. Jego załoga — chudy nastolatek z tikami nerwowymi i obrażony na cały świat, żylasty chudzielec w średnim wieku, też czekali w milczeniu, patrząc na srebro, jakby nigdy nie widzieli tyle bogactwa.
— Stajnia dla konia i jakikolwiek dach dla mnie — powtórzył Drakkainen. — Łaźnia, szopa, drewutnia. Byle tam były jakieś drzwi i żeby mnie nikt nie okradł.
Rybak czochrał się po głowie, czekająca na załadunek ryb, sieci i takielunku z łodzi dziewczyna, siedząca na koźle wózka, ze spódnicą zatkniętą z jednej strony za pas, żuła obojętnie słomkę. Chudzielec mamrotał pod nosem, oglądając krytycznie powiązane, cuchnące sieci, chłopak trzymał się sztagu, pracowicie drapiąc się piętą w łydkę, a czas leciał.
Drakkainen zamknął dłoń, ale stary nagle splunął na ziemię i chwycił go za nadgarstek.
— Przybijem — powiedział. — Jedna ósma marki srebrem, tak jak powiedziałeś. Mam suchą drewutnię z łaźnią. Duża. Zmieścisz się i ty, i koń. Na trzy dni. Potem wypływam, bo księżyce będą się wypełniać. Będziesz chciał dalej mieszkać, to dopłacisz jeszcze jedną ósmą.
— Przybite — potwierdził Drakkainen i ścisnął nadgarstek rybaka.
Całą chałupę, szopę, w której mam mieszkać, podwórze i w ogóle wszystko przenika zapach ryb. Czuję ostrą woń rybiej zgnilizny, zapach śluzu, dymny aromat wędzonych tusz, przesiąknięty solą i jodem smród suszących się sieci.
Przede wszystkim zdejmuję siodło z Jadrana i przecieram mu sierść wiechciem siana. Od gospodarza dostaję stary, cuchnący rybami worek, pełen suszonych, pomarańczowych ziaren. Obrok.
Układam swoje rzeczy pod ścianą i jestem w domu. Szopa jest mroczna, odrobina światła wpada przez szczeliny w belkach i otwory pod szczytem dachu. W każdym razie jest to jakiś dach.
Czuję ulgę i zmęczenie. Dotarłem do jakiegoś celu. Zrealizowałem jakiś etap. Oto jestem w porcie Żmijowe Gardło i znalazłem sobie dach nad głową pomimo szczytu sezonu. Właściwie końca sezonu. Żeglarze wracają do domu ze swoich łupieskich, odkrywczo-handlowych wypraw. Większość zawinie do tego portu i za kilka dni trudno już będzie o miejsce na kotwicowisku, a o wolnym pachołku przy kei będzie można tylko pomarzyć. Statki, ze złożonymi wzdłuż burt mieczami, pojawią się nawet na plaży po jednej i drugiej stronie fiordu niczym wyrzucone na brzeg wieloryby. Zacznie się wielki targ. Łupy, towary, niewolnicy, broń, srebro, korzenie, futra będą przechodzić z rąk do rąk. Kupcy, którzy przybyli tu ze swoimi wozami z głębi lądu, zrobią doskonałe interesy i obłowią się lepiej niż żeglarze, i to nie nadstawiając karku podczas wypraw.
Okoliczni mieszkańcy sprzedadzą całe mięso, piwo, chleb i ryby, jakie są w okolicy, co chciwsi naruszą nawet własne zimowe zapasy i zostaną potem z garścią srebra, ale bez mąki, tranu i ryb. A jeszcze potem odbędzie się wiec.
Będą rozstrzygać spory, radzić, zawiązywać sojusze i uśmierzać rodowe waśnie.
To wszystko, czego się dowiedziałem podczas drogi do tej chaty.
A teraz nie mam pojęcia, co robić dalej.
Przede wszystkim nie wiem, dlaczego moi rozbitkowie opuścili stację i udali się na wędrówkę. Powiedzmy, że uciekali przed zimną mgłą i jej fenomenami. Powiedzmy, że dotarli tutaj. Gdybym był na ich miejscu, starałbym się zostawić wiadomość. Wyryć gdzieś napis w rodzaju „Drakkainen był tutaj”? Najrozsądniej byłoby, gdyby tu osiedli i czekali. Niewykluczone zresztą, że tak zrobili.
Chyba że ich porwano, napadnięto albo w jakiś inny sposób napytali sobie biedy.
Tak czy inaczej, kolejność jest ta sama: zlokalizować, ewentualnie odbić, ewakuować.
Na podwórzu żona rybaka kończy wiązać sieci, przeplatając przez sznurki drewniane czółenko, i wchodzi do domu. Na starym, rosnącym pośrodku drzewie, srebrzystym i niemal pozbawionym kory, siedzi ogromny, czarny kruk i łypie na mnie czarnym jak agat okiem.
— Mam cię dosyć — mówię. Nie chce mi się już do niego strzelać, rzucać czymś ani próbować go złapać. Jest równie szybki jak ja, co więcej, doskonale odgaduje moje intencje. I zawsze jest niedaleko. Kiedy budzę się przy ognisku, siedzi gdzieś na stercie sprzętu albo pobliskiej gałęzi. Kradnie resztki mojego jedzenia, ale muszę przyznać, że raz przyniósł sporą rybę, a raz stworzenie podobne do królika i zostawił obok mojego posłania. Jadran go ignoruje i ja właściwie też.
Rybak stoi, oparty o filar wspierający dach jego domu, je kaszę z drewnianej miski i też patrzy na kruka.
— Twój? — pyta.
— Trudno powiedzieć — mówię. — Ciągle go spotykam.
— Zły omen. To ptak śmierci. I posłaniec bogów.
— To tylko ptak. Dziękuję za nocleg.
— My jesteśmy spokojni ludzie — cedzi. — Strandlingowie.
Cyfral głupieje na chwilę, podsuwa mi neologizm „brzeganie”, a potem poprawia na „Żyjący-na-brzegu”.
— Gdyby nie to, co się ostatnio dzieje, to bym odmówił. Nie lubię obcych w domu. Ale jest wojna bogów. Sam Skifanar Drewniany Płaszcz nie przyjął kiedyś dziwnego wędrowca i proszę, jak się skończyło. Teraz dziwni chodzą po świecie. A ty jesteś dziwny. No i dałeś mi dwie szekle czystym srebrem.
— Idę do miasta — oznajmiam. — Spuszczasz jakieś psy na noc czy coś takiego?
— Zakołataj, to cię wpuszczę. Nazywam się Lunf Gorący Krzemień.
Patrzy przez chwilę, jak przypinam miecz i narzucam płaszcz.
— Nie wolno obcym nosić broni w obrębie wałów. Tylko nóż możesz wziąć. Jest mir jesiennego wiecu. Jeżeli zabijesz człowieka, zostaniesz utopiony w sieci z ognistymi węgorzami. Takie jest prawo Strandlingów, Ludzi Brzegu. Jeżeli jednak ktoś cię napadnie pierwszy i utoczy ci krwi albo ujmie broń, choćby kufel lub kość, możesz się bronić. Jednak jeżeli umiesz, lepiej nie zabijaj. Możesz potem pójść na wiec i tam go wyzwać. Pod Drzewem Ognia. Ale nigdy wewnątrz częstokołu. Mówię ci to ja, Lunf. Człowiek Brzegu. Przyjmij dobrą radę, to dożyjesz, żeby zapłacić mi jeszcze dwie szekle.
— Dziękuję, Gorący Krzemieniu. Zostawię miecz. Powiedz, czego jeszcze nie wolno?
Wzrusza ramionami.
— Wszystko wolno, co jest rozsądne. Nie obrażaj mężów, kobiet ani bogów.
Nawet jestem zadowolony. Miecz jest ciężki, plącze mi się pod nogami, zaczepia o płaszcz i zwraca uwagę. A potem wychodzę przez bramę. Wtapiam się w tłum i nie zamierzam obrażać mężów, kobiet ani bogów.
Trzeba iść tam, gdzie jest jak najwięcej ludzi. Na nabrzeże. To szeroki, drewniany pomost, ciągnący się wzdłuż fiordu. Łodzie cumują do pachołków, rzeźbionych topornie w różne wzory, prawdopodobnie oznaczających stałe, rodowe miejsca. Na drewnianych tramach, z nogami tuż nad wodą, siedzą ludzie, popijając z rogów, grają w króla i jakąś inną grę, polegającą na rzucaniu garści rzeźbionych klocków.
To dziwne, ale nie wyglądają już dla mnie specjalnie egzotycznie. Wszystko jest jakieś takie zwyczajne. Noszą portki, sznurowane, luźne koszule, obszyte krajką i ściągnięte ciężkimi pasami, do tego kaftany z grubego sukna. Czasem zapinane na srebrne spinki krótkie płaszcze. Gdyby nie te sprzączki, klamerki i kolorowe tkane krajki, wyglądaliby pospolicie. Ot, faceci w portkach i płóciennych bluzach. Trochę zgrzebnych i tyle. Nawet na Ziemi nie spowodowaliby zbiegowiska. Kobiety noszą szerokie, ściągnięte w pasie suknie, podobne do greckiego peplum, ale z grubego płótna. Czasem te bogatsze mają na głowach luźno przerzucone chustki i klucze u pasa. Wszyscy, i kobiety, i mężczyźni, i dzieci nie rozstają się z nożami.
Rozglądam się odruchowo. Nie jestem pewien, czy bym ich tak łatwo rozpoznał. Ubranych jak tutejsi, w innych fryzurach. Czy poznam, powiedzmy, ogolonego Fjollsfinna z bokobrodami? Brodatego van Dykena z ostrzyżonymi włosami? Długowłosą Freihoff?
Potrzebny mi jakiś jarmark albo karczma. Miejsce, gdzie jest dużo ludzi, najlepiej miejscowych. Powinienem też kupić tutejszy kaftan i może taką skórzaną myckę. Chętnie bym też coś zjadł.
Znajduję wreszcie plac pomiędzy gospodarstwami zastawiony drewnianymi straganami, jest też ciąg stołów na kozłach i jegomość sprzedający piwo wprost z beczek ustawionych na wozie. Trzeba mieć jednak własny kubek.
Pod nogami trawa udeptana w błotniste klepisko, wokół kręcą się chude psy. Jest palenisko, przy którym jakiś zacny człowiek sprzedaje pieczone na żelaznym, wiszącym na łańcuchach ruszcie kawałki mięsa nadziane na patyki i kwadratowe ryby podobne do płaszczek. Wygląda to jak festyn i tyle. Stała kosmiczna.
Kupuję sobie okuty róg do picia, zaopatrzony od dołu w smocze nóżki, i siadam za stołem, tam, gdzie jest jeszcze trochę miejsca. Skromnie i na uboczu.
Żuję połeć mięsa, popijam słodkawym, mętnym piwem i patrzę. Taka praca.
Miejscowi różnią się od żeglarzy. Są mniej krzykliwie odziani, zdają się jacyś spokojniejsi, trzymają się na uboczu, siedzą przy własnych stołach. Milkliwi i powściągliwi w ruchach. Żeglarze wyglądają i zachowują się wyzywająco. Mają krótko przycięte włosy i przystrzyżone brody, na policzkach i barkach wiją się skomplikowane tatuaże. Często ubrani tylko w spodnie, czasem jakieś skórzane kamizele na gołe ciało. Ich zachowanie i wygląd coś mi przypomina. Te entuzjastyczne wrzaski twarzą w twarz, kiedy spotyka się dwóch kumpli, walenie kubkiem w drewniany stół, ta ostentacyjna wesołość... Ryk aż do spurpurowienia twarzy i żył na skroniach, picie duszkiem prosto z glinianego dzbana.
Robiłem w życiu bardzo różne rzeczy. Często obracałem się wśród specyficznych ludzi. Szmuglowałem samochody przez Saharę, żeglowałem, mieszkałem na łodzi, jeździłem na motocyklu, były takie okresy, kiedy można mnie było spotkać wszędzie tam, gdzie życie jest zaprawione adrenaliną i gdzie nie robi się tego samego codziennie o tej samej godzinie.
Tańczą.
Sami mężczyźni i tylko kilka kobiet, też wytatuowanych i równie dzikich jak oni. To nie jest taniec towarzyski. Tupią w kręgu, wzbijając kłęby kurzu, od czasu do czasu dwóch skacze na siebie i zderzają się w powietrzu torsami, czasem walą nawzajem przedramionami w przedramiona, wszystko do dzikiego rytmu bębnów i jakiejś fujarki. Wrzask. Nawet nie wiadomo, czy to jeszcze śpiew, czy tylko entuzjazm.
Zaczynam czuć się jak w domu.
Wystarczyłoby gdzieś tu zaparkować rząd motocykli albo ubrać ich w mundury Legionu Etrangere.
Przeżyli.
I cieszą się z tego.
Jeszcze niedawno rzygali żółcią na rozkołysanych pokładach swoich „wilczych okrętów”, sikali w portki ze strachu, kuląc się pod tarczami, sieczeni deszczem strzał na jakiejś plaży albo pędzili przez płonące, obce miasta z rękami dymiącymi od świeżej krwi i ludzkiego tłuszczu. Nażarli się tego po gardło. Wyszło im nosem. Opłakali wielu kumpli i dziesiątki razy samych siebie. Ale przeżyli i wrócili do domu. I teraz są niezniszczalni.
Mają zdobytą gdzieś daleko garść kruszcu, nadal widzą niebo nad głową i czują smak piwa. Teraz cała adrenalina, którą żarli, wdychali i którą rzygali przez miesiące wyprawy, płonie im w żyłach i paruje ze łbów.
Też bym wrzeszczał.
Ale od nich niczego się nie dowiem.
Mój sąsiad wali się na mnie całym ciężarem. Przytrzymuję go za kaftan na plecach i delikatnie układam twarzą na stole pomiędzy rybie ości. Nie szukam zwady.
Wcale nie chcę, żeby utopili mnie z ognistymi węgorzami.
Pytać trzeba wśród miejscowych. Siedzą przy osobnych stołach, z mieczami przy pasach, milkliwi i jacyś posępni. Popatrują na rozwrzeszczanych żeglarzy spode łba. Nawet nie z niechęcią, ale badawczo. Nie zamierzają zostać kolejnym splądrowanym miastem, dlatego nie wpuszczą obcych z bronią, dlatego sami stale mają pod ręką miecze albo topory.
Nasłuchuję.
To niełatwe przy całym wrzasku, jaki tu panuje. Trzeba odfiltrować piskliwą muzykę, wypadkową kilkuset równoczesnych rozmów, które rozsadzają plac. Umiem wyłowić ze zgiełku pojedynczą wymianę zdań, niemal jak mikrofon kierunkowy. Koncentruję się na słowach-kluczach: „cudzoziemcy”, „obcy”, „Aaken”, ale też „wojna bogów”, „ślepy”, „rybie oczy”, „Czyniący”, „pieśni bogów”, „dwa lata temu”.
Słucham.
„Nie wiem, do czego wracam. Ojciec był już stary, może być i tak, że umarł, ale wtedy brat mógł wziąć całą schedę i dla mnie nic nie zostawi. Może się okazać tak, że trzeba będzie iść na swoje, tylko nie wiem dokąd...”.
Nie.
„Ja już więcej nie popłynę. Robi się coraz gorzej. Trzeba pływać coraz dalej i czasy coraz gorsze. Kiedyś, za synów Krzyczącego Topora, raz popłynąłeś na chąs i mogłeś postawić osadę. A teraz... Za garść srebra karku nadstawiać...”.
Nie.
„Pierwszy i ostatni raz płynę z Czarnym Liściem. Najgorsza rzecz to taki styrsman, który nie ma szczęścia. Mówią, że obraził bogów, pływając z kobietami. Czyniących woził... Z tego tylko swary na okręcie, jak się nie gżą, to biją, do niczego taka wyprawa...”.
Nie.
„Trzy woły łaciate, osiem szekli srebrem, do tego dwanaście funtów wosku, po dwie i jedną ósmą baryłek dębowych, takich czterokwartowych, ze dwa wozy i...”.
Nie.
„A on wsadza rękę pod spódnicę i wrzeszczy: ona ma sztylet!”.
Nie.
„Parę żelaznych garnków, kolczugę marną i podartą, jakiś łuk, taki, że litość brała, z garść paciorków, nic więcej. Takie to były łupy. A bili się trzy dni...”.
Nie.
„Nie przeczę, żeś odważny. Ale teraz już nie jest tak, że jak komu w domu nudno, to rusza w świat i tam dopiero znajdzie złoto do pasa albo żelazo do brzucha. Teraz wojna bogów, nawet we własnym domu nie wiesz, czy dożyjesz do wieczora. Tak to się porobiło... I tak było z twoim wujem”.
Zaraz.
To już mnie nieco interesuje.
To jeden z miejscowych, ale rozmawia z żeglarzem. Miejscowy jest w średnim wieku, a żeglarz młody i nieco wyniosły. Nosi się bogato, długie włosy związał na karku rzemieniem w opleciony kucyk, wyglądający jak pałka. Sądząc po amuletach, okuciach noża i misternych haftach obramowujących kosztowny, zielony płaszcz, możny. Wszystko ma zdobione, nawet miękkie, skórzane buty. Znoszone, ale w najwyższym gatunku.
Piją za jego pieniądze. Dziwne, kwadratowe monety z otworem, pewnie kebiryjskie. Stary jest chyba jakimś jego krewnym i ma mu do powiedzenia coś przykrego, a młody to wyczuwa.
— Mnie się zdaje, że to był po prostu Pieśniarz, ale dobry — ciągnie miejscowy. — Taki, jakich od lat się nie widywało. Twój wuj był za bardzo wyniosły. Najbogatszy, najmożniejszy, miał największy dwór w Żmijowym Gardle... Kiedy człowiek chełpi się bogactwem, w końcu zobaczą go bogowie i nieszczęście gotowe...
— Znałem wuja, Adralfie — cedzi młody. Chyba chce mieć to już za sobą.
— Pieśniarz chciał u niego gościć, a wuj kazał mu iść precz. Trudno się dziwić. Tamten wszedł do najmożniejszego władyki w okolicy i powiada jak do niewolnika: „Będę tu spał i jadł. Dawaj piwa”. Twój wuj kazał go wyrzucić i sam złapał za topór. A tamten odwrócił się bez słowa i wyszedł przed bramę. Moja stara mówi, że przeklął dwór jednym słowem. Podniósł tylko rękę i wtedy to się stało. Nie uwierzysz, musiałbyś zobaczyć. Dwór jeszcze stoi i pewnie zawsze będzie stał. Ludzie udają, że go nie widzą. Nawet podchodzić się boją.
— Żyje mój wuj czy nie? Zabił go ten obcy? A moja ciotka? A dzieci? A ich ludzie?
Mężczyzna drapie się z zakłopotaniem pod mycką.
— Ciężko powiedzieć. Może i żyją, ale lepiej, żeby nie żyli. Najlepiej sam zobacz.
Dopijam piwo i zawieszam róg na pasie. Mój gospodarz, Gorący Krzemień, też o tym wspominał. O kimś, kto nazywał się Skifanar Drewniany Płaszcz i napytał sobie biedy, bo nie przyjął wędrowca.
Miejscowy, którego wybieram na informatora, stoi oparty o stragan z wełnianymi derkami i z kciukami zatkniętymi za pas obserwuje „wilczy okręt”, który wchodzi do portu, halsując na podobnym do wachlarza foku.
— Zacny człowieku, gdzie kiedyś mieszkał kmieć zwany Drewnianym Płaszczem?
Tamten pluje przez zęby i nie odrywa oczu od okrętu.
— Rozsądny człek nie ciekawi się takimi sprawami. Chcesz cieszyć oczy krzywdą przeklętego człowieka? Chcesz zobaczyć Dwór Żelaznych Cierni? Trzeba iść w górę, na zbocze. Do miejsca, gdzie rosną śliwy i stoi najpiękniejszy rzeźbiony dwór, jaki w życiu widziałeś. Tam, skąd widać całą zatokę i morze. Na wzgórzu. Tam, gdzie nikt nie chodzi i nawet droga wygniła. Ścieżką głupców.
Idę więc ścieżką głupców. Pod górę, między ścianami z belek zabudowanych w czworoboki gospodarstw. Niektóre są bardzo stare, a niektóre remontowano i wymieniano poszczególne belki, teraz widoczne jako łaty młodego, jasnego drewna. Jednak wszystkie są niemal identyczne. I te na oko kilkusetletnie, i te, które postawiono niedawno. Identyczne. Żadnego postępu, żadnej chęci ulepszenia czegokolwiek, żadnych prób użycia nowych materiałów. Zaczynam wątpić, czy rozpoznam ten „najpiękniejszy dwór” w mieście. Jedyne różnice to wielkość, poza tym te uboższe kryte są gontem albo strzechą, bogatsze kawałkami łupka. Na filarach bogatszych domów widać więcej ornamentów. To wszystko.
To samo dotyczy okrętów. Są niemal bliźniacze jak wykonane taśmowo. Wcale nie takie prymitywne. Nisko zanurzone, stabilizowane ruchomymi mieczami, przy brzegu podnoszonymi wahadłowo na burtę. Takie samo ożaglowanie, takie same rufowe kasztele, taka sama pojedyncza katapulta w części dziobowej, przystosowana do miotania oszczepów. I taki sam zacios na prawym dziobowym relingu tuż poniżej bukszprytu. Powtórzony z bezmyślną dokładnością na każdym statku. Jak klasa regatowa. Dlaczego? Przecież każdy wynalazek to przewaga nad przeciwnikiem, większa prędkość, lepsza manewrowość. Szansa na zwycięstwo albo uratowanie życia.
I te domy, i okręty, i miecze nie zostały wymyślone przed chwilą. Są opracowane całkiem sprytnie, przeszły dłuższą ewolucję. Bodaj dobrze spełniają swoją funkcję, ale najwyraźniej użytkowane są w tym kształcie od kilkuset lat. Wyglądają, jakby myśl techniczna rozwijała się raźno do pewnego momentu, aż ktoś powiedział „stop”. I wszystko stanęło.
Przywodzi mi to na myśl średniowieczną Japonię. Istniały takie konserwatywne kultury, ale przecież nie do tego stopnia, żeby powielać szczerbę na burcie każdego okrętu.
Widzę kępę drzew na szczycie wzgórza i dachy domostwa. Chałupa jak chałupa, ale rzeczywiście postawiona w miejscu, z którego rozciąga się najlepszy widok. Widać stąd i koniec klifu, a za nim morze, widać port i miasto w dole. Wał miejski ciągnie się o sto metrów stąd aż do zbocza, ale tu jest dużo niższy i bardziej zaniedbany niż w dole.
Kiedyś było tu więcej domów, ale zostały porzucone. Na samym brzegu stoją też resztki jakiejś okrągłej konstrukcji, zostały z niej tylko kamienne złomki stojące w kręgu niczym dolmeny. Dawna świątynia?
Staję przed zbutwiałą bramą, zamykającą frontowy mur.
Niektóre belki całkiem spróchniały, daszek nad furtą zapadł się z jednej strony, przez szczeliny widać zarośnięty krzakami podwórzec. Wzdłuż ścian wiją się tylko sztywne, czarne pnącza podobne do bluszczu. Obficie porastają wszystkie ściany, włażą na dach, leżą na kamieniach podwórca.
Tracę tu czas.
Wchodzę na kładkę prowadzącą do bramy, przerzuconą nad rowem odwadniającym. Stare, zgniłe belki skrzypią mi pod nogami.
— Wynocha! — wrzask.
Znajomy, kraczący głos.
Mój kruk.
Trzepie skrzydłami, wisząc w miejscu nad podwórcem, jak mewa walcząca ze sztormowym wiatrem.
A potem pikuje prosto na mnie. Jak jastrząb, który znalazł królika.
Jest wielki, waży z osiem kilo, ma dziób wielkości czekana lodowego i szpony jak moje palce.
Kiedy taki ptak leci komuś prosto na głowę, to robi wrażenie.
Drakkainen przysiadł odruchowo i uniósł dłoń, chcąc osłonić twarz i zeskoczyć z kładki, gdy spadający jak pocisk kruk uderzył nagle skrzydłami i, skręciwszy w miejscu, wystrzelił znowu w górę.
Z bliska dobiegł Wędrowca dziwny, metaliczny dźwięk i grzechot jakby rozwijającego się łańcucha.
Bluszcz zaczął się ruszać.
Przypominało to gniazdo obudzonych nagle węży.
Pędy poruszały się miękkim ruchem, wijąc po ścianach, znad dachu wystrzeliły w górę kolejne liany, rozwijając się jak końce pejcza.
Kruk młócił skrzydłami, połykając kolejne metry, a tuż pod nim prostował się pęd czarnego bluszczu. Wśród spowolnionego czasu słychać było świst, z jakim łodyga, liście i ciernie cięły powietrze.
Ostry, metaliczny świst.
Jeszcze uderzenie skrzydeł i kruk umknął poza zasięg jednej łodygi, ale druga przecięła mu drogę tuż przed dziobem. Była znacznie dłuższa.
Drakkainen usłyszał własny, ostrzegawczy krzyk, który rozlał się w przeciągły, basowy grzmot.
Kolejne pędy śmignęły przez powietrze prosto w jego stronę, zbyt szybko, żeby sensownie zareagować.
Wędrowiec odchylił tułów i zobaczył, jak gałąź przelatuje mu przed twarzą, a potem wyprostował się i, patrząc na zwijający się jak bat koniec gałęzi, wybił się z obu nóg do ciężkiego półsalta w tył.
Jeszcze w powietrzu poczuł, że oberwał samym końcem pędu przez udo. Zapiekło gwałtownie jak smagnięcie rozplecioną stalową linką.
Wylądował chwiejnie poza kładką i odskoczył kilka kroków w tył. Ledwo zagojona kostka znowu zareagowała ćmiącym bólem nadwerężonych ścięgien.
Liana cofała się zygzakowatym, wężowym ruchem. Uniósł nogę, żeby ją przydepnąć, ale w ostatniej chwili zrezygnował. Pęk czarnych jak sadza liści zawinął się na belkach kładki, tnąc na nich głębokie szramy niczym stalowe ostrza. Druga gałąź prześlizgnęła się obok i poszatkowała na strzępy małe drzewko rosnące w rowie.
Spojrzał na swoje udo. Spodnie wisiały w strzępach, przecięte gładko w kilku miejscach, skóra pod spodem też była pokaleczona, cały bok uda miał już przesiąknięty krwią.
— Moje najlepsze spodnie — warknął.
W powietrzu wirowało kilka czarnych piór. Kruk zakrakał tryumfalnie, szybując poza zasięgiem pędów, które smagały powietrze nad dziedzińcem.
— Mało brakowało. Zdaje się, że uratowałeś mi życie — powiedział Vuko. Uniósł niewielki kamień i rzucił.
Pocisk poszybował nad kładką i został uderzony w powietrzu niewielką wicią. Rozległ się metaliczny brzęk, błysnęły iskry.
— Rozumiem — wycedził Drakkainen. — To reaguje na ruch.
Pędy znowu zaczęły się wić paskudnym, mackowatym ruchem, drąc drzazgi z belek i wydrapując szramy na kamieniach.
A wtedy z głębi domostwa buchnął krzyk. Przeraźliwy chóralny wrzask kilkorga torturowanych ludzi. Krzyk nie był artykułowany, słychać było mężczyzn i kobiety, wrzeszczących udręczonymi głosami.
Drakkainen cofnął się jeszcze kilka kroków, klnąc po fińsku, a wtedy macki przestały się poruszać. Krzyk zamienił się w chór zawodzeń i jęków, po czym stopniowo zamilkł.
Wędrowiec osłupiał.
— Trzeba im pomóc — mruknął. — Tylko jak, kiedy podejść nie można?
Obszedł dwór dookoła w bezpiecznej odległości, ale niczego nie wymyślił.
— Wysadzić to w cholerę? — zastanawiał się. — Wjechać czołgiem?
Kruk zakrakał, krążąc mu nad głową.
— Co za popieprzony świat — westchnął Drakkainen. Spojrzał w dół i zobaczył, że trawa wokół dworu pokryła się szronem. — Dobrodoszli. Znowu to samo.
Dwór ponownie buchnął wrzaskiem, pnącza porastające ściany od tyłu zaczęły się wić. Słyszał szczęk skaczących po belkach i zderzających się liści, zgrzyt zaciskających się lian, skrzypiących jak stalowe liny. I wycie dręczonych ludzi wewnątrz. Przerażające, jak prosto z piekła.
I jeszcze jeden krzyk człowieka, dochodzący sprzed bramy.
Pobiegł tam i zobaczył młodego żeglarza, tego samego, który rozmawiał z miejscowym przy straganach, jak leży na plecach, szarpiąc się bezradnie, z białą z przerażenia twarzą i nogami oplecionymi ciasno lianą. Pęd wlókł go powoli po kładce prosto na dziedziniec.
W dół, po pokrytej spróchniałymi podkładami drodze, uciekał jego towarzysz.
— Nie ruszaj się! — wrzasnął Drakkainen. — Zupełnie przestań się ruszać!
Porwany żeglarz spojrzał na niego z rozpaczą i zdumieniem na twarzy, ale jakby usłuchał. Trzymające go pnącze lekko zwolniło, lecz nadal wlokło ofiarę po belkach, tylko leniwiej.
Vuko rozejrzał się rozpaczliwie, ale nie zobaczył niczego, co można by wykorzystać. Najbardziej przydałby się drogowy zestaw ratowniczy. Z hydraulicznymi nożycami do cięcia karoserii i wyciągarką.
Pobiegł do najbliższego gospodarstwa, jednego z tych opuszczonych, które spokojnie chyliło się ku upadkowi o dwieście kroków obok. Nie zostało tam nic, tylko zapadnięty dach, burzany i rosnące na dziedzińcu krzaki. Nie było śladu czarnego bluszczu.
Po namyśle chwycił zbite z desek drzwi, wiszące na jednym skórzanym zawiasie, i wyrwał gwoździe trzymające pas przy framudze. Uniósł drzwi nad głowę i popędził z powrotem.
Do kładki podchodził ostrożnie. Coraz wolniej, aż stanął i zamarł zupełnie nieruchomo tuż przy granicy, za którą pnącza zaczynały reagować. Kilka pędów uniosło się ostrzegawczo, jednak zaraz znieruchomiały. Drakkainen stał przez chwilę z drzwiami nad głową, czując, jak drżą mu mięśnie, po czym zrobił bardzo powolny, głęboki wdech i cisnął deskami prosto we wrota.
Pędy śmignęły z wizgiem i oplotły w powietrzu lecący pocisk. Gałęzie zacisnęły się wężowym ruchem na deskach, wycinając w nich głębokie ślady jak łańcuch piły mechanicznej.
— Nie ruszaj się — powtórzył Drakkainen. — Nawet nie oddychaj.
Hiperadrenalina płonęła mu w mięśniach, jednak musiał nad tym zapanować. Mógł wyprzedzić ruch macek i wyszarpnąć leżącego, ale urwałby mu nogi.
Pochylił się płynnym, niemal niezauważalnym ruchem jak w sennym koszmarze. Zupełnie jakby poruszał się zatopiony w stygnącej żywicy. Wolno. Bardzo wolno. Milimetr po milimetrze. Tak, żeby nie poruszyć powietrza. Uginał kolana, jego prawa dłoń wędrowała do pochwy noża przy pasie. Wolno. Bardzo wolno.
Tak wolno, jak rośnie bluszcz.
Nie potrafiłby powiedzieć, jak długo to trwało.
Wydawało mu się, że całymi tygodniami. Że słońce zaszło i wstało, zanim wreszcie przyklęknął przy leżącym żeglarzu, z nożem w dłoni, i zdołał przyłożyć ostrze do pędu oplatającego jego kostki.
Gdzieś tam, daleko, niosły się śpiewy i łoskot bębna. Szumiało morze. Krzyczały mewy.
Trzeszczały i pękały deski drzwi, szarpane przesuwającymi się pędami przy samej bramie.
Czubek ostrza noża oparł się o belki, tworząc dźwignię, i bardzo powoli, ale ze stałym naciskiem krawędź tnąca nasunęła się na gałąź ściskającą kostki żeglarza. Teraz potrzebny był ruch w dół.
Monomolekularne ostrze, wyhodowane w zakładach lotniczych Nordland, przeciwko żelaznemu pędowi czarnego bluszczu. Materiał o twardości diamentu, przeciwko zasilanej zimną mgłą magii klątwy. Milimetr po milimetrze.
Włókno po włóknie.
Krzyczały mewy.
Wydawało mu się, że słyszy, jak włókna rośliny ustępują stopniowo pod naciskiem ostrza, wydając cichutkie, śpiewne dźwięki pękających strun.
Pnącze ustąpiło.
I wtedy jedna, gruba kropla potu oderwała się spomiędzy brwi Wędrowca i poszybowała w dół, na belki, rozpryskując się na wyślizganym drewnie i poruszając miniaturową falę powietrza.
Macki strzeliły z chrzęstem rozkręconych łańcuchów.
Czas ruszył do przodu i wyhamował, zatopiony w wodospadzie hiperadrenaliny, która runęła przez jego żyły.
Bardzo wiele rzeczy wydarzyło się równocześnie.
Cisnął nóż za plecy, uderzył dłońmi w belki, wyrzucając ciało w powietrze, i chwycił żeglarza za pas, starając się nie wyszarpnąć mu przy tym wnętrzności.
Kruk sfrunął z nieba z odgłosem krakania rozciągniętym do buczenia transformatora.
Pędy przecięły powietrze tysiącem czarnych ostrzy, falując jak wodorosty w przypływie.
Jakiś ciemny, obracający się przedmiot przetoczył się w powietrzu tuż koło głowy Wędrowca i z grzmotem pogrążył się w belkach pomostu, wgniatając w nie nadlatujące pędy.
Obaj, i Drakkainen, i żeglarz runęli na wznak w trawę i kamienie.
Usłyszał krzyki kilku ludzi i nagle ze zdumieniem pojął, że słyszy zrozumiałe głosy i że czas płynie normalnie. Światło wydawało mu się dziwnie jaskrawe i sine, dźwięki nienormalnie ostre.
Usiadł w trawie.
Jeden z przybyłych, żylasty żeglarz o czerwonych włosach rozcinał spodnie kompana i usiłował zatamować krew szmatą.
— Kości są całe. Będziesz chodził — powiedział.
— Myślałem, że mój kum uciekł.
— Pobiegł po nas. Wyciągnęlibyśmy cię.
— Nie — odparł młody żeglarz krótko. — Nawet byście tam nie weszli. To pocięłoby was na strzępy. To tamten mąż mnie uratował.
— Jak to zrobiłeś? — zapytał wielki typ bez koszuli o tatuowanej czaszce.
— Ostrożnie — odparł Drakkainen i wstał poszukać noża. — Po coś tam właził?
— Nikt, kto ma rozum, nie mówi takim tonem do Atleifa Krzemiennego Konia, styrsmana Ludzi Ognia!
— Nikt rozsądny nie będzie się oburzał na rozsądną przyganę, Grunfie — odparł młodzieniec. — Poszedłem, bo usłyszałem krzyk cierpiących ludzi. Nie kochałem wuja, ale oddałbym życie za Hrodinę, moją ciotkę. Myślę też, że nawet taki cap jak Skifanar nie powinien tyle cierpieć. Nikt nie powinien.
— Też ich słyszałem — powiedział Drakkainen. — Ale przyszło mi do głowy, że ludzie nie mogą żyć bez jedzenia i wody, dręczeni od kilku lat.
— A to, że gałęzie zwykle się nie ruszają, czasem też ci nie przyszło do głowy?
Drakkainen znalazł nóż i schował go do pochwy.
— Spalmy to — powiedział rudy żeglarz, obwiązując przyjacielowi łydkę szarpiami. — Będziesz kuśtykał, wsparty o oszczep, jak dziad... Spalmy cały dwór.
— To się chyba nie będzie chciało palić — zauważył Vuko z powątpiewaniem. — Są jak żelazo.
— Nie zostawimy tak tego — oświadczył Atleif, usiłując wstać.
— Tu nie tylko chodzi o twoją ciotkę — odezwał się milczący dotąd starszy żeglarz z przystrzyżoną, pomarańczową brodą i związanymi na karku włosami. — Strandlingowie będą udawali, że nic tu nie ma, a w najlepszym razie zaczną brać pieniądze za pokazywanie tego ciekawskim. Rzecz w tym, że jeżeli to są rośliny, to zwykły rozpleniać się i rosnąć. Miałem kiedyś parzący krzak w ogrodzie. Zapomniałem o nim i poszedłem na morze. Po roku trzeba było wszystko wypalać, bo zarosło wysoko na chłopa. Ale ten obcy mąż ma rację. To może nie chcieć się palić. To nasienie pieśni bogów.
— Przynieście tu kilka kotwic — poradził Drakkainen. — Żelazny orczyk, dużo łańcuchów i poczwórny zaprzęg wołów.
— A coś ty za jeden, żeby nam radzić?
— Taki, co uratował rzyć drugiemu człowiekowi, choć nie musiał — zauważył młody Atleif.
— Kiedy rozsądny mąż radzi, to tylko głupi nie słucha — zawtórował mu pomarańczowobrody. — Spróbujmy zrobić, jak powiedział, podpalić zawsze można. Jestem Grunaldi Ostatnie Słowo. Jak cię zwą?
— Ulf Nitj’sefni, Nocny Wędrowiec.
— Lepiej chodzić za dnia. Jesteś cudzoziemcem?
— Z daleka. Szukam moich krajanów, którzy zaginęli tu dwa lata temu.
— Nazywasz się jednak po naszemu.
— Nazywam się po swojemu. Mówię, jak by to brzmiało w waszej mowie.
Młody żeglarz podszedł, kulejąc, z wyciągniętą dłonią i powitał Drakkainena tak, jak tu mieli w zwyczaju: ściskając biceps i chwytając drugą dłonią za kark.
— Uratowałeś mi życie. Po mojemu to znaczy, że jesteś dobrym człowiekiem, Wędrujący Nocą. Jestem Atleif Krzemienny Koń.
Sprowadzili woły, przynieśli kotwice, łańcuchy, nawet jakąś dragę do wyrywania wodorostów. Wokół zebrało się już kilkunastu gapiów.
— Z tego nie będzie nic dobrego — wołał ktoś.
— Trzeba wszystkie haki rzucić naraz, i zaraz pogonić woły — powiedział Drakkainen. — Zdążyłem zobaczyć, jakie szybkie są te pędy. Potną łańcuchy i żelaza zanim się obejrzycie.
— Jednak bym je podpalił — zaproponował Grunaldi. — Wziąłem ze statku dwie beczki paliwa do katapulty. Może to je przynajmniej osłabi.
— A jak oblejesz?
— Nie widziałeś nigdy „smoczej oliwy”? To się samo zapala na powietrzu.
Pędy chwyciły baryłki, ledwo je rzucono, jedną nawet w powietrzu. Klepki pękły momentalnie, rozlewając wokół brudnożółtą, mętną ciecz, która natychmiast zaczęła parować, a po kilku sekundach buchnęła huczącym, kopcącym gęstym czarnym dymem płomieniem, sięgającym aż do dachu.
Dwór eksplodował wrzaskiem torturowanych wewnątrz ludzi.
Pędy zaczęły skręcać się i smagać powietrze, wlokąc za sobą huczące wachlarze ognia, ale trudno było stwierdzić, czy im to w czymkolwiek szkodzi.
— Kotwice! Teraz! — wrzasnął Atleif. Haki poszybowały, wlokąc za sobą łańcuchy, i wpadły w kłębowisko wijących się pędów.
— Poczekajcie, kiedy się napną — zawołał Drakkainen. — I pogońcie woły!
Woły przypominały raczej jakieś mastodonty, bawoły, skrzyżowane z nosorożcami, ale wyglądały potężnie niczym ruchome góry żylastych mięśni, pulsujących pod brązową skórą.
Wędrowiec patrzył, jak potężne, potrójne kopyta zapadają się w trawie, jak z szerokich nozdrzy bucha para. Zaprzęg ruszył.
Powoli, metr po metrze, pędy napięły się, ogniwa łańcuchów zaczęły trzeszczeć.
— Dalej! Daaalej! Hooo! — darli się poganiacze, okładając zwierzęta batami.
Jedna z łodyg, rozciągnięta już do granic, pękła nagle z hukiem i śmignęła w powietrzu. Gapie padli na ziemię.
Kolejne pędy smagnęły w napięty łańcuch i owinęły się wokół ogniw. Po nich następne i następne, po chwili wszystkie pędy w zasięgu wzroku trzymały już za haki. Zaprzęg stanął. Woły ciągnęły nadal. Kopyta wbijały się w ziemię, z pysków i boków kapała piana, ale czarny bluszcz nie dawał się wyrwać.
Za wplątane w gałęzie, napięte łańcuchy trzymały już wszystkie łodygi.
Jeden z łańcuchów wydał nagle cichutki dźwięk.
— Do środka! — wrzasnął Atleif.
Puścili się galopem, dobywając noży, tylko Grunaldi jednym, mimowolnym ruchem wyłuskał z rąk miejscowego gapia włócznię.
Drakkainen biegł razem z nimi, ale żałował już po sekundzie. To był głupi pomysł.
Stodoła albo może obora płonęła z hukiem, słup czarnego dymu walił w niebo.
Pędy czarnego bluszczu śmigały wokół, ale zachowywały się jak zdezorientowane. Młóciły płonący budynek, siekły kłęby dymu i skaczące po dachu płomienie, przecinały spadające wokół przepalone belki. Wewnątrz rosło ich o wiele mniej niż wokół dworu.
Drakkainen, klnąc w trzech językach własną głupotę, przeskoczył wijącą się po ziemi gałąź, Grunaldi pchnął kłąb lian włócznią i pędy momentalnie oplotły drzewce.
Żeglarz szarpnął i udało mu się uwolnić broń, aczkolwiek całą w nacięciach i z powyginanym ostrzem.
Na widok kobiety wszyscy zamarli na chwilę.
Leżała na ganku, opleciona czarnym bluszczem, liście jak wycięte z okopconej blachy pokrywały jej głowę niczym peruka, cienkie pędy wbijały się w pomarszczoną, woskową skórę. Było widać tylko pół twarzy i jedno straszne, wybałuszone oko, z którego ciekł strumyczek łez. Z otwartych ust dobiegał nieprzerwany gardłowy jęk, słyszalny nawet poprzez huk płomieni.
— Hrodino! — krzyknął Atleif.
— Nie dotykaj jej! — ryknął równocześnie Drakkainen, chwytając go za ramię.
Młody żeglarz patrzył bezradnie, a ręce mu opadły. Kobieta zawodziła cały czas, szarpiąc się wśród prujących jej skórę czarnych liści.
Wielki, łysy żeglarz z tatuowaną czaszką rozepchnął ich i błyskawicznym ruchem wbił jej ostrze pod brodę. Hrodina szarpnęła się i wyprężyła, a potem opadła bezwładnie.
Znaleźli jeszcze dwóch ludzi w różnych miejscach. Jeden nie żył od dawna i nie było już żadnych śladów po pętających go gałęziach, z drugiego ocalała tylko głowa, ale ta głowa, cała opleciona gałęziami i liśćmi jak makabryczny owoc, wciąż krzyczała. Atleif bez słowa pchnął go nożem pod ucho i krzyk po chwili ustał.
W głównej halli wyglądało jak w szklarni. Pędy wiły się po podłodze i ścianach, a na przeciwległym końcu stołu, w wielkim, rzeźbionym fotelu siedział Skifanar Drewniany Płaszcz. Bluszcz oplatał mu ręce, wbijał się pod zgniłą skórę, owijał kości i poruszał się wokół głowy.
— Zabij mnie! — wrzasnął zaskakująco przytomnie na ich widok. — Na litość Skingi i męstwo Hinda, Atleifie, synu Atlego, zabij mnie!
— Nie przejdziemy — powiedział Grunaldi. — Już nas widzą.
Pędy na podłodze i ścianach uniosły się, grzechocząc liśćmi, które dzwoniły jak kawałki blachy.
— Z tyłu też jest niedobrze — dopowiedział tym samym, rzeczowym tonem. — Wszystkie są już na dziedzińcu.
Drakkainen odwrócił się i płynnym ruchem zabrał mu włócznię.
A potem obrócił się i zamachnął.
Wszystko trwało ułamek sekundy. Grunaldi nie zdążył nawet otworzyć ust.
Wędrowiec w jednej chwili miał broń w rękach, a w następnej włócznia wyrastała pośrodku czoła Skifanara i wychodziła do połowy z oparcia fotela. Władyka dygotał przez chwilę, zaciskając wygięte palce, po czym wyprężył się na siedzisku i uwiądł.
Pędy strzeliły ze ścian i oplotły drzewce, tnąc je na kawałki, ale nagle znieruchomiały.
Rozległ się dziwaczny, głuchy dźwięk jak skrzypienie olbrzymich, żelaznych drzwi do hangaru, a potem łoskot, jakby wysypano skrzynkę gwoździ.
Zapadła cisza. Słychać było tylko huk płomieni.
Bluszcz obwisł i przestał się poruszać.
Drakkainen milczał i patrzył na nieruchome ciało, oplecione lianami czarnego bluszczu. Milczał i tylko szczęki mu pracowały.
— Królewna zasnęła — wycedził. — Wynośmy się stąd.
Ogień dosięgnął już dachu dworzyszcza i wszędzie, długimi, siwymi pasmami snuł się dym.
Łodygi leżały na ziemi albo porastały ściany, ale nie było w nich więcej życia niż w zwyczajnej roślinie.
Wędrowiec kopnął leżącą mu na drodze gałąź, wzbijając chmurę rudego pyłu.
— Już rdzewieje — powiedział.
Wyszli przed bramę zupełnie spokojnie.
Gapie wiwatowali i oglądali ogromny kłąb pędów wleczony za wołami.
Atleif odwrócił się i patrzył na płonący dwór w milczeniu. Po policzkach ciekły mu łzy.
Młody płacze. Nic dziwnego, przecież ma ledwo ze dwadzieścia lat albo jeszcze mniej. A właśnie jeden z jego ludzi zabił kobietę, którą kochał. Na jego prośbę. Kim była dla niego? Kochanką? Może opiekunką? Nie było widać, ile miała lat.
Nie mogę pozbyć się sprzed oczu widoku włóczni płynącej w powietrzu i ohydnego dźwięku, z jakim przebija czaszkę starca. Praktycznie już nie żył i nie było czasu na cokolwiek innego. Ale to niczego nie zmienia.
To już drugi.
Tamten był drzewem, a ten żywym trupem, wrośniętym w żelazny bluszcz.
Nie wiem, co widzę.
Nie rozumiem tego, co widzę.
Ale wiem, że zabiłem już dwóch ludzi, bo nie mogłem im inaczej pomóc. Gdyby nie cyfral, byłoby ze mną źle.
Siadam na ziemi i drżącymi rękami wyciągam fajkę. Niedobrze mi ze zmęczenia.
Z wnętrza płonącego dworu wychodzą pozostali dwaj. Mają szare, skamieniałe twarze.
Grunaldi wyciera nóż o trawę i powoli wstaje.
— To wszyscy — mówi krótko.
— A... dzieci?
— Wszyscy.
Dwór płonie.
Nie słychać już krzyków.
— To się często u was zdarza? — pytam, stawiając na stole dzban pełen piwa.
— Im bliżej domu, tym rozważny mąż ostrożniej wydaje srebro — odpowiada Grunaldi Ostatnie Słowo. — Ale i u nas zdarza się, że jeden drugiemu kupi piwa.
— Pytam o ruszające się ciernie z żelaza. O widziadła w zimnej mgle, które mogą zabijać. Wędrowców, którzy mogą zamknąć dwór żywymi okowami. Jednym słowem, jak słyszałem. O ludzi, którzy topią się na suchej ziemi, zostają zmienieni w kamień lub rosnące drzewo. O konie, które pojawiają się w huku gromu pośrodku puszczy. O gadające kruki.
Nalewa sobie do rogu i pije bez słowa, a potem wstawia go w okrągły otwór na blacie.
— Kiedy byłem młodszy, mówiłem, że to wszystko bajędy. Gadki, które opowiada się z nudów zimą. Ale teraz jestem mężem w sile wieku i niejedno już widziałem. Nie wiem, co z tego było prawdą, ale jeżeli tylko połowa, to znaczy, że to, co gadają o tej wojnie bogów, to chyba prawda. Skąd przybyłeś, że o to pytasz?
— Z daleka. Z tak daleka, że u nas to także bajki.
Wzrusza ramionami.
— Im dalej jesteś od domu, tym dłużej go nie widzisz. Skąd wiesz, co tam się teraz dzieje?
Moczy palec w piwie i kreśli nim bezmyślnie kreski na blacie.
— Kiedyś zdarzało się, że spotkałeś boga twarzą w twarz. Raz, dwa razy w życiu. Mój ojciec spotkał, kiedy był młody. Omal nie umarł wtedy ze strachu. Bał się, że zostanie wybrańcem. To był Urd Łowca. Wiesz, jak to jest z bogami. Podróżują po świecie i wyglądają jak normalni ludzie. Ten wyglądał jak dzieciak. Dwunastoletni chłopiec ubrany w skórę górskiego wilka, z jego kłami na szyi i z rogiem kolczastego jelenia w dłoni. Stary nie był głupi, więc natychmiast czmychnął. A wtedy ścieżkę przegradza mu lawina i na kamieniach zjeżdża ten dzieciak, tylko trzy razy większy. Dookoła światło i zwierzaki się zewsząd złażą. Patrzy na ojca i pyta: „Nie chcesz być bohaterem opowieści?”. Stary na to, że za żadne skarby świata. Wiadomo, jak to się kończy, gdy bóg cię zauważy i czegoś zechce. Ojciec tak mu powiedział. A tamten się śmieje i mówi: „Dobrze, więc nie zagrasz ze mną. Odejdź”. Ojciec odszedł i żył sobie dalej. Ale przysięgam, że przez całe życie nigdy nie przytrafiło mu się nic ciekawego. Nic. Ani dobrego, ani złego. Jak poszedł na polowanie, trwało to może do południa. Zawsze coś wyszło i stawało mu do strzału. Takie ani duże, ani małe. Średnie. Chciał płynąć na morze i udało mu się chyba za piątym rokiem z kolei. Popłynęli ledwo za wyspy ostrogowe i trafili na dryfującą pustą galerę kupiecką. Kupa towaru i ze trzech chorych Amitrajów. Zabrali wszystko i do domu. Nie było dalej czego szukać. Popłynął jeszcze raz i gdziekolwiek się udali, tam stała mgła. Nigdzie nie mogli trafić, chyba że popłynęli z powrotem. Jeszcze parę takich przygód i rozeszło się. Nikt go nie chciał u siebie na burcie. Takie życie miał mój stary. Poszedł w konkury, to go z miejsca przyjęli. Dziewucha ani mądra, ani głupia, ani ładna, ani brzydka. No, nudna. I tak żył. Tylko pole, barany, ryby, baby i dzieciaki. Całe życie patrzył tylko, jak deszcz kapie z dachu, jak się obracają żarna albo rośnie zboże. Aż się rozpił z tej nudy. Kiedy umierał, to powiedział, że chociaż raz coś mu się przydarzy.
— Ładna historyjka. Powiedz mi, Grunaldi, gdzie mogę spotkać Pieśniarza?
— A na co ci Pieśniarz? Mało masz kłopotów?
— Mówiłem ci już, kogo szukam.
— A dlaczego to Pieśniarz miałby coś o nich wiedzieć?
— Bo ma tę... moc. Niech się na coś przyda.
— Powiem ci coś o Pieśniarzach. Najlepszy jest taki, który jest za mądry, żeby czynić. Myślisz, że ten, co tak pięknie załatwił dwór Skifanara, był potężny? Ja ci mówię, że on nawet nie wie do dziś, co zrobił. Rozeźlił się trochę i poszedł. I samo się stało. A dwa dni później zgubił kozik i rozzłościł się na samego siebie, więc teraz sam jest kępą tego bluszczu. Tak to jest z tymi ich pieśniami. U nas był jeden, który chciał, żeby dziewki nie mogły mu się oprzeć. Zwyczajna rzecz — pieśń bogów jak złoto, taka, co to o niej opowiadają w gadkach o bogach. Co popatrzy na którą, pomamrocze, to go będzie kochała. Znalazł jakiegoś wędrownego, jednookiego dziada, który powiedział, że go nauczy. Potem polazł na uroczyska. Normalnie uroczysko takiego zabije, ale temu się udało. Dostał swoją pieśń bogów. Zapomniał tylko się nauczyć, jak je odsyłać. Kłębiły mu się po chałupie, wieszały wokół na jabłoniach, ale odpędzać się nie dały. Uciekł wreszcie, to go dopadli ich krewni, poddusili, poderżnęli gardło, wrzucili w bagno i przybili kołkiem. A tamte kobity dalej na niego czekają. Nie można ich zabrać nawet siłą. Stare już są, ale czekają. Stoją przy drodze i patrzą. Nie, bracie. Pieśni bogów są dla bogów. Człowiek nad tym nie panuje. Bywają tacy, którzy zabierają Pieśniarzy na okręty. Niech mu odwraca oszczepy i strzały wroga, niech osłoni wszystkich przed ogniem albo sprowadzi wiatr. Rzadko wracają. Nawet deski po takim okręcie nie znajdziesz. Bo widzisz, strzała, która zmieni lot, gdzieś musi polecieć. Wiatr, który przybędzie na wezwanie, sprowadzi sztorm albo ciszę za dwa dni. Pieśniarz wygina linie losu i zaraz potem wszystko zamienia się w węzeł. Wszystko, co tak wyszachrujesz, wraca potem dwa razy i w jeszcze gorszej postaci albo świat wokół potwornieje. Nie ma nic za darmo.
— Chcę tylko takiego zobaczyć. Chcę zrozumieć, co to jest.
Grunaldi wypija kolejny łyk i drapie się pod mycką. Z ognistą brodą i żółtymi włosami powinien wyglądać jak klaun, ale nie robi na mnie takiego wrażenia. Chyba się już przyzwyczaiłem. Miły chłop, ale co mi pomoże.
Nie znajdę ich. Potrzebny jest trop. Ślad. A ja nie mam nic. Potrzebna jest hipoteza. Robocze wyjaśnienie. Bez tego będę po prostu gapił się z otwartą gębą na coraz dziwniejsze wydarzenia. Szukam czworga ludzi wśród tysięcy na dzikim kontynencie. Miliony hektarów lasów, gór i wrzosowisk. Tysiące osad i żadnej mapy. Nie istnieją dokumenty ani władza. Człowiek nazywa się tak, jak się przedstawia. Tutaj, jeżeli nikt cię nie zapamiętał, to znaczy, że nie istniejesz.
Wokół naszego stołu co chwila przechodzi ktoś, kto z punktu widzenia tutejszych jest cudacznie ubrany i nie zna języka. Oto wielki drab z rozciągniętymi uszami i wypukłymi wzorami blizn na miedzianych policzkach, ma na sobie tylko haftowaną kamizelkę i bufiaste szarawary. Za chwilę przechodzi ktoś w białym płaszczu spowijającym całe ciało, jest bardzo wysoki i chudy, ale nie wiadomo nawet, jakiej jest płci. Szczelinę w zawoju osłania siatka z paciorków, nie widać nawet oczu, z kłębowiska białych fałdów wystaje tylko jedna chuda dłoń, dzierżąca rzeźbioną laseczkę z kości, zakończoną czerwoną kitą włosia. Nikt nie zwraca na nich uwagi. Moi uczeni musieliby tu wjechać różowym cadillakiem rocznik ‘57, żeby ich zapamiętano.
Za dużo tu ruchu.
— Wracaj z nami — proponuje Grunaldi. — Jeżeli nie znajdziesz tych swoich, przezimuj u mnie. Popłyniemy w górę Dragoriny do kraju Ognia. Może i Atleif zechce, żebyś został na jego dworze?
Uśmiecham się.
— Zobaczymy.
— Niewielu nas wraca w tym roku — mówi nieoczekiwanie. — Wypłynęliśmy w trzy okręty. Trzy piękne trakkeny, po pięćdziesięciu chłopa na każdym. Wracamy jednym w dwudziestu. To nie będzie wesołe powitanie.
Unoszę brwi, ale wypija duszkiem zawartość rogu i nie mówi nic więcej.
Zostawiam go tymczasem i idę czegoś szukać. Sam nie wiem właściwie, czego.
Nauczono mnie mnóstwa rzeczy. Mogę porozumieć się w sześciu tutejszych językach, mogę widzieć w ciemnościach, umiałbym ich właściwie nawet wywęszyć. Ale przecież nie po dwóch latach.
Krążę wśród straganów. Robi się ich coraz więcej. Obok stałych konstrukcji zbitych z belek, osłoniętych daszkami, przy których handlują miejscowi, stają wozy, z których sprzedaje się skórki, broń, biżuterię, gwoździe, najróżniejsze rzeczy. Na pustej jeszcze rano łące tuż u ujścia już stoją namioty, zagrody, do których zgania się bydło i konie. W fiordzie co chwila pojawiają się nowe wilcze okręty. Zwijają swoje podobne do żaluzji żagle, rzucają kotwice i stają, gdzie się da. Tłok coraz większy z każdą sekundą. Płoną ogniska, słychać bębny i śpiewy. Gdzie spojrzeć, także na dalekim, przeciwległym brzegu, żeglarze stawiają namioty. Wystarczą dwa koziołki do kładzenia bezanmasztu, na których opiera się bom i przerzuca górą żagiel.
Brzeg i granice obozowisk patrolują grupki zbrojnych, pilnujących, by żaden żeglarz nie zabrał ciężkiej broni do miasta. Sami aż uginają się od sprzętu. Hełmy, tarcze, włócznie, topory, miecze, pancerze. Pełen rynsztunek, który chrzęści groźnie i lśni w popołudniowym słońcu.
Pomiędzy straganami trzeba się już przepychać. Rozglądam się. Cały czas lustruję setki mijanych twarzy, kobiecych, męskich, białych, miedzianych i o skórze zielonkawooliwkowej i sinobłękitnej, rejestruję tysiące warkoczyków, bród, wąsów, kucyków, czupryn, tatuaży, widzę wypełnione brązem, błękitem albo czernią nieludzkie oczy, przepuszczam przez uszy tysiące słów w kilku językach. Tropię.
Prawie bez udziału woli, ale wiem, że wystarczy, gdy usłyszę znajome słowo albo zobaczę ludzkie oko z okrągłą tęczówką obramowaną bielą, okrągłą twarz, bulwiasty nos albo odstające uszy.
Miejsca, które można uznać za stałe sklepy, karczmy lub kantory znajdują się tam, gdzie chałupy ciągną się tuż przy nabrzeżu, na samym brzegu fiordu. To mroczne, belkowane izby pełne towarów albo zastawione ciężkimi stołami. Tutaj rezydują najpoważniejsi kupcy. Siedzą na zydlach przed swoimi kantorami lub na brzegu pomostu, popijają piwo, gawędzą lub grają w deseczki. Pojedynczych niewolników, konie albo bydło kupuje się na placu. Tam kwitnie detal. Tutaj handluje się stadami, dziesiątkami ludzi, całymi statkami towarów. To widać.
Oto starszawy jegomość siedzi sobie na beczce i patrzy spod przymrużonych powiek na sunące rzeką wilcze okręty. Jego sąsiedzi uwijają się przy straganach, wytaczają beczki pełne piwa tam, gdzie najwięcej spragnionych gardeł, pieką kury i ryby albo targują się o zamorskie towary. Pełno tam wrzasku i teatru, awanturę o każdego konia, o każdy krąg wosku, każdą grudkę pachnidła lub cyzelowany sztylet. Ale w ruchu są miedziaki, najwyżej cienkie, srebrne blaszki. Z rąk do rąk przechodzą garście siekańców, „muszli”, najwyżej marki i szekle.
Co innego tutaj. Temu nie chce się nawet ruszyć tyłka. Siedzi i odcina kozikiem kawałeczki sera. Ale wystarczy popatrzeć na haftowany jedwab jego kaftana, na buty wyszywane srebrnymi ozdobami, na pęki kosztownych amuletów ochronnych, przywiezionych z całego świata, na opalizujące srebrem futro, które podłożył sobie pod tyłek. Spójrzcie na wyłożone wewnątrz sklepu towary, przykryte kawałkiem sukna, zobaczcie precyzyjnie wykonaną wagę z polerowanego złota, srebra i kości, którą cały czas ma pod ręką. Na tym odważa się złoto i drogie kamienie. Tutaj brzęczą ciężkie korony, denary i gwichty.
Popatrzcie na prześlizgujących się w cieniu sklepu mężczyzn, nie odkładających ani na chwilę toporów, którzy nie spuszczają go z oka. Z tyłu domu, tam, gdzie składy towarów, czai się ich jeszcze więcej. Wystarczy jeden gwizd.
Spójrzcie na małe, zbite z potężnych dech ciężkie drzwi, całe pokryte okuciami i łbami bretnali. Są zaparte kołkiem, co znaczy, że zamykają się same, wystarczy tylko kopnąć blokadę. Oto potężne haki prowadnic monstrualnej zasuwy.
Bo tutaj sprzedaje się całe stada zwierząt, handluje uprowadzonymi na drugim końcu świata księżniczkami, sprzedaje regalia i magiczne miecze. Tutaj zmieniają właściciela całe okręty i wozy towarów.
Tam, na placu, swoje interesy załatwiają żeglarze i sternicy. Tutaj przychodzą handlować styrsmani.
Dlatego siedzi sobie beztrosko, kiedy reszta miasta haruje w pocie czoła, chcąc wykorzystać te jedyne żniwa w roku. Jesienny jarmark. Kiedy wracają tu wilcze łodzie pełne łupów i nadjeżdżają wygłodniali i stęsknieni żeglarze z pasami nabitymi srebrem. Cała osada zakasuje rękawy i rzuca się zarabiać. Czym kto ma. Kociołkiem, beczką piwa, rękami, ustami, cipą. Wszystkim można zarobić w jesienny jarmark.
Tylko tych kilkunastu jegomości siedzi sobie w promieniach popołudniowego słońca i czeka, aż klienci sami do nich przyjdą.
Nie ma tu posterunku policji, nie ma też króla. Największa władza to właśnie ci siedzący pod ścianami na rzeźbionych zydlach z wonnego drewna. Jeżeli ktoś naprawdę wie coś w tym mieście, to właśnie oni.
Znajduję karczmę. Mroczną budę, przed którą postawiono kilka ław. Są prawie puste. Tam, u ujścia, trzeba przeciskać się do beczki piwa, wymachując rogiem i brzęcząc monetami.
Ale tutaj dzban piwa kosztuje dwanaście siekańców. Cena zaporowa. Równowartość czterech dzbanów i kilku baranich udźców tam dalej.
Nareszcie: „Gospodarzu, piwa”. Rzucam całą markę.
Kupuję i siadam jak oni, patrząc na sunące po rzece okręty, które wymijają się nawzajem, usiłują nie wpadać na płynące z kotwicowisk drugiego brzegu wiosłowe łódki pełne żeglarzy i z coraz większym trudem szukają miejsca do przybicia.
Piwo jest tu rzeczywiście dużo lepsze, ale w dalszym ciągu nie jest to „Karlovaczko”, ani „Heineken”, ani „Tyskie”.
Nie widać, czym zajmują się poszczególni kupcy. Siedzę i usiłuję wydedukować, który z nich jest najmożniejszy. Z którym chciałbym gadać, gdybym był porzuconym w obcej kulturze naukowcem.
Uczeni nie zabrali wszystkich pieniędzy ze stacji. Zapomnieli? Nie potrzebowali? Uciekali w pośpiechu? Uznali, że mają wystarczająco dużo i nie chciało im się pamiętać o kasecie numizmatów w laboratorium?
Ci siedzący na nabrzeżu ludzie to elita. Nawet jeżeli moi rozbitkowie nie szukali u nich pomocy, to każda wartościowa wieść musiała tu trafić. A to jest towar, który ja chcę kupować.
Popijam piwo i krzywię się ostentacyjnie. Nabijam fajkę i bawię się ciężkim, złotym gwichtem. Jest wielkości pięciu euro, tylko trzy razy grubszy. Jakieś trzysta gram złota. Gdybym sprzedał go w mjenjačnicy w Hvarze, za równowartość mógłbym zjeść dobrą, zakrapianą kolację. No, może dwie.
Tutaj można za to żyć przez pół roku.
Marnie obrobiona moneta kiepsko nadaje się do żonglowania. Obracam ją pomiędzy kostkami palców i każę jej koziołkować do małego palca i z powrotem. To jedno z ćwiczeń powtarzanych do znudzenia, które, zdaniem Levissona, przygotowywały mnie do nauki szermierki nożem.
Zwracam uwagę. O to chodzi.
Nikt mnie tu nie napadnie. Nie na tym nabrzeżu, pomiędzy wytwornymi „butikami” szacownych kupców.
Okręty kręcą się po fiordzie coraz bardziej bezradnie. Krzyki, nerwowe manewry żaglami, wiosła, przekleństwa.
Nie ma rady, chłopcy, kompletna kicha. Trzeba będzie wypychać statek na plażę. Ciężka robota, ale to nic w porównaniu z tym, jaką harówką będzie podkopywanie go i holowanie z powrotem w morze. Możecie iść jeszcze dalej, w górę rzeki, ale tam nurt jest silniejszy, a dno płytsze i skaliste. To nic, wilcze okręty umieją pływać w płytkiej wodzie i w nurtach rzek.
U nas w sezonie żeglarskim samo cumowanie w porcie to biznes. Tutaj — kompletna partyzantka, chyba nawet nie wymyślili opłat portowych.
Mam czas.
Bawię się sztuką złota.
Potem zostawiam kosztowne piwo w dzbanie i wchodzę do jednego z kantorów.
— Niech ci błogosławią bogowie, ale niech cię przy tym nie zobaczą, zacny człowieku — wołam i cały czas bezmyślnie bawię się gwichtem. Oglądam oryginalną broń wiszącą na ścianach, pęki kosztownych skórek wyglądają jak duchy śnieżnych lisów.
W powietrzu unosi się zapach jakichś egzotycznych korzeni i wonnych żywic.
Wstaje i uśmiecha się lekko, chowając dłonie pod pachami. Stoi w drzwiach, zagradzając mi drogę. W głębi domostwa, za stertą okutych skrzyń, dwóch spoconych i pachnących świeżo wypitym piwem mężczyzn podnosi się z zydli i ściska krótkie, dobre do walki w tłoku topory. Nie widzę ich. Jeden z nich ma nadkwasotę, drugi lekko utyka na lewą nogę, może ma ciasny but.
— Ładnie powiedziane, przybyszu — mówi łagodnie. — Chcesz coś kupić od Wędzonego Ulle?
— Ktoś mi mówił, że masz czyniące przedmioty. Ale mówię o prawdziwych. Takich, które przybyły z daleka i rzeczywiście coś robią.
— Idź na plac. Tam pełno takich, którzy je sprzedają. Zapytaj u żeglarzy. Chąśnicy przywożą różne rzeczy i nawet nie wiedzą, co to jest. Ja się nie bawię tym łajnem.
— Potrzebuję czegoś specjalnego. I widziałem już plac. Przybyłem z daleka, ale nawet ja wiem, że wartościowych rzeczy nie sprzedaje się na straganach. Szukam czegoś, co nie pojawiło się w tym roku.
— Więc idź dwa domy dalej, gdzie mieszka Grule Słomiany Pies. Może on będzie coś miał. To złoty gwicht?
Robię prostą sztuczkę z palmowaniem monety i dmucham w palce. Pokazuję mu pustą dłoń.
— Nie ma handlu, nie ma złota.
Odwracam się do wyjścia, ale już w drzwiach przystaję.
— A wiesz może, Wędzony Ulle, kto sprzedaje niewolników, ale specjalnych. Szukam dwóch cudzoziemskich kobiet, jednej wyższej niż rosły mąż, lecz chudej, z włosami jak słoma, a drugiej normalnego wzrostu, ale o włosach barwy sadzy i skręconych niczym baranie runo...
Opisuję resztę pozostałej przy życiu ekspedycji, nie zapominając dodać o „ślepych”, rybich oczach, które jednak widzą, i chropawej mowie. I o tym, że mogą uchodzić za obłąkanych albo Pieśniarzy.
Przysuwa sobie zydel i siada przede mną, patrzy oczami jak krople smoły, z których nie potrafię niczego wyczytać.
Przysiadam na stole, na którym piętrzą się posortowane do drewnianych pudełek drobiazgi.
— Jest jeszcze jedna rzecz, którą posiada każdy dobry kupiec, a za którą też dałbym złoto. To wieści. Wieści o ludziach, których ci opisałem. Może pojawili się tutaj albo gdzie indziej? Może sprzedali lub uczynili coś dziwnego? A może to ich sprzedano? Wiesz co, Wędzony Ulle? Dam ci tego gwichta. Na zaliczkę. Jeżeli nie dowiesz się niczego, to mi go oddasz. — Uśmiecham się słodko, wszystkimi zębami, jak wilk. A potem rzucam monetą w belkowaną ścianę.
To nie jest takie trudne. W gruncie rzeczy kwestia stabilizacji rzutu i prędkości początkowej. No i nadgarstka. Trzeba też wiedzieć, że złoto jest miękkim metalem. Moneta w żadnym razie nie przetnie włókien drewna. Trzeba natomiast rzucić w pionową belkę, wtedy się wbije pomiędzy włókna.
Robi jednak wrażenie. Jegomoście w sąsiednim pomieszczeniu tratują się w drzwiach, ale zamierają na widok uniesionej ręki właściciela kantoru.
— Korzennego piwa — mówi Wędzony Ulle. — Zimnego. Prosto ze studni.
Jesteśmy więc przyjaciółmi. Popijamy klarowny napój, w którym kosztowne przyprawy prawie zabijają smród drożdży.
Ulle wyciąga nóż i po dłuższej chwili udaje mu się wydłubać gwichta z belki. Ogląda go uważnie, po czym rzuca na szalkę swojej wagi i stuka bazaltowymi odważnikami.
— Jeżeli będziesz mi jeszcze w przyszłości płacił, nie wbijaj wszystkiego w ściany — mruczy.
Prowadzi mnie potem wąskimi przejściami pomiędzy chałupami, śmierdzi tu moczem, przegniłe deski pod nogami taplają się w błocie.
Potem każe czekać. Stoję w małej uliczce, słuchając psów szczekających za ostrokołem dworu, i zastanawiam się melancholijnie, czy cokolwiek się dzieje, czy też Wędzony usiłuje mnie orżnąć.
Wreszcie otwierają jedno skrzydło bramy i zapraszają mnie do środka.
Na dziedzińcu rośnie kilka owocowych drzew, na trawie ustawiono parę krzeseł i stoliczek. Wędzony Ulle czeka w towarzystwie przyjaciela. Pomarszczonego dziadygi z grdyką tak sterczącą z obwisłej szyi, że można by na niej powiesić kapelusz. To Malfast Lecący Kamień. Szacowny mąż, który wie wszystko o dziwnych niewolnikach.
Siadam z nimi, dostaję zielonkawą czarkę z grubego, pęcherzykowego szkła i nalewają mi uroczyście czegoś, co jest wyraźnie zielone i pachnie jak syrop na kaszel.
Malfast klaszcze, a wtedy dwóch służących otwiera wierzeje budynku, który wziąłem za wyjątkowo długą stodołę. Wyprowadzają bardzo wysoką kobietę, okrytą aż po czubek głowy czerwonym płaszczem z głębokim kapturem.
Milczę.
Zdejmują z niej płaszcz. Dziewczyna jest pod spodem naga i ma zupełnie białą skórę, pokrytą skomplikowanym geometrycznym tatuażem w czerni i czerwieni. Ma długie włosy barwy śniegu, upięte w węzeł. Otwiera tatuowane powieki i widzę nagle białe oczy, przez które prześwituje czerwona tęczówka. Prosty grzbiet wąskiego nosa ciągnie się niemal pionowo i dziewczyna wygląda jak wąż.
— Jest ślepa — odzywa się chrapliwym, bardzo gromkim głosem Malfast. — Tak jak chciałeś. Ślepa, lecz widzi, jak mówiłeś. Jej świat to ciemność. Ledwo co widzi w dzień, ale jej królestwo to dotyk. Nie znosi światła, nawet jej skóra tego nie lubi. Trzeba ją trzymać w mroku i osłaniać od światła. Pochodzi z dalekiego kraju i jest kapłanką cudzoziemskiej bogini, którą zwą Irrhanna. Jej chramy to ciemne jaskinie, a kult polega na obcowaniu z mężczyznami albo niewiastami. Jej wszystko jedno. Widzi w ciemności i widzi dotykiem. A jej dotyk to coś, czego mężowie nie potrafią zapomnieć. Mało je i pięknie śpiewa do swojej bogini, ale to jest bezpieczne, bo ona jest bardzo daleko. Za to wcale nie mówi. Pięć gwichtów złotem. Prawdziwy skarb.
Pociągam łyk napoju i stwierdzam, że to chyba trzeba z żalem uznać za wino. Pachnie jak płyn do kąpieli.
Kręcę głową.
W milczeniu. Co tu gadać. Zostałem bogatym zboczonym amatorem dziwolągów.
To może przygarbiony, miedzianoskóry dziadek z długimi do pasa, srebrnymi włosami i jedną ręką? Stoi w milczeniu i bawi się trzymanymi w dłoni kamykami.
— Ten urodził się całkiem bez oczu i to jako Czyniący. Można go trzymać w domu bez obaw. Jest bezpieczny dla ludzi i bydła. Dzięki swojej sztuce jakby widział. Potrafi wyczytać rzeczy zakryte, kiedy dać mu przedmiot, który do kogoś należał. Prawda jednak, że jest z Kebiru, i lepiej się go rozumie, jeżeli kto zna tamtejszą mowę. Ma jeszcze jedną pieśń — kiedy dasz mu jakąś rzecz, która się złamała, potrafi sprawić, że części się zrosną. To są pieśni obcych bogów i u nas nie sprowadzają niemal żadnego nieszczęścia. Tego oddam za dwadzieścia marek srebra.
Kolejna niewolnica jest obleczona w coś, co przypomina złocisty, obcisły kombinezon do nurkowania, pokryty rudymi zygzakami. Kuca u stóp strażnika, oblizując wargi, i opiera się dłońmi o ziemię. Ma ostre zęby i czarne wargi. Na szyi zapięto jej obrożę z przyczepionym łańcuchem.
— Ta nie jest może całkiem ślepa, ale, tak jak chciałeś, wydaje się niespełna rozumu. Możni w dalekim kraju hodują takie jak ona sztuką Czyniących do ozdoby i własnej obrony, a także do polowań. Futro, które ją porasta, jest prawdziwe. Zimą zrobi się gęstsze, więc wcale nie trzeba jej dawać ubrania. Można ją ułożyć i wtedy będzie strzegła obejścia, ale należy rozdzielać od psów, bo pozagryza. Nie będzie mieć potomstwa ze zwykłym mężem, ale chędożyć można, jak kto lubi. Kosztuje trzydzieści marek srebra.
Rozcieram czoło. Zaczynam czuć się zmęczony.
Oglądam jednak dalej paradę dziwolągów. Są kolejne absurdalne mutacje, ale zdarzają się także osobnicy dziwnie okaleczeni, jakby celowo zniekształceni. Nikt jednak nie ma ludzkich oczu, szerokich zębów, kulistej czaszki i odstających uszu. Nikt nie przypomina Olafa Fjollsfinna, Ulrike Freihoff, Piera van Dykena ani Passionarii Callo.
Nikt.
To tylko cyrk dziwolągów.
Jak to powiedział twórca takiego cyrku, niejaki Barnum? „Codziennie rodzi się nowy frajer”?
Pojawiają się zwykli niewolnicy, tylko że prima sort. Smukłe, postawne dziewczęta o rozmaitym kolorze skóry, muskularni mężczyźni. Nie umiem czytać z tych ich oczu. Oczu wiewiórek, fok i węży. Pozbawione wyrazu paciorki. Są zrozpaczeni? Zobojętniali?
To kultura bez technologii. Coś trzeba też robić z jeńcami. Może lepiej zaprzęgać do pracy niż patroszyć na schodach piramidy i wypuszczać im krew na chwałę Słońca i Upierzonego Węża. Wszędzie tak było.
Na Ziemi też.
Stała kosmiczna.
Jednak czułbym się lepiej, gdyby przepełniało mnie tylko święte oburzenie i poczucie humanistycznej wyższości. A zaczynam się łapać na tym, że kusi mnie, żeby kupić kogoś. Na przykład tę smukłą jak tancerka dziewczynę o purpurowych włosach, kłębiących się niczym chmura. Stoi, osłaniając ramionami piersi, lekko drży z zimna albo ze strachu. Z odległości paru metrów i pod światło wydaje się śliczna. Pomimo trochę za wąskiej czaszki i zbyt pociągłej twarzy jak u wszystkich tutaj. Ma małe, wytatuowane wzorki na czole i policzkach i cienkie brwi.
Wyobrażam sobie to święte oburzenie po drugiej stronie wszechświata.
Jeżeli jej nie kupię, zrobi to ktoś inny. Będzie ją bił, głodził, poniewierał, może torturował, może ją zabije. Będzie pędzić życie domowego zwierzęcia. Będą ją poganiać baby, właściciel albo i właścicielka, wszyscy. Znajdzie się na dole hierarchii. Trochę powyżej krowy. Jej świat ograniczy się do jednej z tutejszych smrodliwych chałup z bali, kożuchów, wszy i skisłego, rybiego tłuszczu. Zapomni nawet, kim była. A potem zestarzeje się i przestanie być śliczna. A tym samym droga.
Przy mnie jej rola ograniczy się do dotrzymywania mi towarzystwa. Także w łóżku, nie bądźmy hipokrytami. Czasem mi pomoże. Nauczę ją różnych rzeczy, ucywilizuję. Potrwa to kilka miesięcy, najwyżej rok, daj Boże. A potem, kiedy będę odlatywał, dam jej złota i pomogę się ustawić. Zostanie wielką panią i ułoży sobie życie.
Kiedy byłem dzieckiem, po sztormie biegałem po plaży i zbierałem wyrzucone przez fale kraby. Zebrałem chyba ze sto. Łapałem je i wynosiłem w morze poza fale przyboju. Zajęło mi to parę godzin, zanim uniosłem wzrok i zobaczyłem, że plaża po horyzont zasłana jest umierającymi krabami. Minęło tyle lat, a ja niczego się nie nauczyłem.
Jednak myśl pozostaje kusząca. Patrzę na nią i nie mogę pozbyć się przedziwnego uczucia. Stać mnie. Wystarczy wskazać ją palcem, wysupłać kilka srebrnych blach z pasa i będzie moja. Tak to tutaj wygląda. Żadnych kolacji przy świecach, żadnych negocjacji.
Wtedy słyszę, że ma czternaście lat.
Chyba jestem daleko od domu.
— Szukam konkretnych ludzi, a nie podobnych albo w ogóle dziwnych, Malfaście Lecący Kamieniu. Jednak bardzo mi pomogliście. Nie kupię żadnego z tych niewolników, jednak dam wam jeszcze po marce srebrem, jeżeli umożliwicie mi obejrzenie wszystkich niewolników jacy są w mieście u innych kupców. Nie myślę o tych, których żeglarze będą wystawiali na placu, ale o pozostałych.
Wędzony Ulle głaszcze się po szczęce.
— Teraz niewolników jest mało. Zły czas, wojna bogów. Coraz mniej wypraw wypływa. Mężowie siedzą w domach i pilnują. Ale możemy zobaczyć to, co jest.
Wieczorem mam wszystkiego dosyć. Obejrzałem jeszcze ze dwie setki ludzi i próbowałem przepytywać w sześciu językach tych, którzy rozumieli, co mówię. Nikt i nigdy nie widział moich rozbitków. Ani tu, ani w krajach, w których ich porwano. Młode dziewczyny wdzięczyły się do mnie i obiecywały mi cuda na kiju, jeżeli je kupię. Kilku sprytniejszych opowiadało mi różne bajki w nadziei, że im się to opłaci. Dzieci, stłoczone w kącie pomieszczenia, patrzyły na mnie przerażonymi oczami zwierzątek w schronisku. Chwytano mnie za ręce i uda. Dziewczęce dłonie mocowały się ze sznurkami rozporka, wieszały mi się na szyi.
Niektórzy, słysząc własną mowę, wpadali w histerię i wykrzykiwali wiadomości, które miałem przekazać ich krewnym. Przeklinali Ludzi Wybrzeża, własnych i cudzych bogów. Błagali o pomoc.
Ale nie było tam nikogo z tych, których szukałem.
Parszywy dzień.
Wracam na plac. Pęka w szwach od wrzasków, bębnów i piszczałek, wszystkie ławy i stoły są już zajęte, płoną ogniska, na rusztach skwierczą mięso i ryby, mętne piwo leje się pienistą strugą do kubków, rogów, dzbanów i gardeł.
Atleif i Grunaldi siedzą na kawałkach futra przy skałach na brzegu, mają własne ognisko i własną beczułkę piwa. Wołają mnie z daleka.
Siedzi tam jeszcze kilku innych podobnych do nich. Powściągliwych i milkliwych. Jednak witają mnie serdecznie. Już wszyscy słyszeli o czarnym bluszczu. Ściskamy sobie bicepsy i karki. Dlaczego nie.
Odpowiada mi ich towarzystwo. Wokół wrzask, dzikie tańce, jacyś faceci ścigają chichoczące dziewczęta, ktoś rzyga z pluskiem do wody. Tu siedzi banda ponuraków i patrzy w ogień. Wymieniamy leniwe uwagi.
Stracili stu trzydziestu ludzi i dwa okręty. Z tego tylko pięćdziesięciu w bitwach i zamorskich awanturach. Reszta przepadła całkiem niedaleko Wybrzeża Żagli na jakiejś przeklętej wyspie. Z powodu jakiejś klątwy. Tyle wynika z tego, co mi mówią, skąpo i niechętnie, a ja się nie dopytuję.
Mam własne problemy.
Gdziekolwiek spojrzę, widzę plażę zasłaną krabami.
Miliony krabów.
Od razu można rozpoznać złe zamiary przechodnia. Widać to po sposobie, w jaki idzie w twoją stronę, po tym, jak patrzy, jak trzyma ręce. Miliony znaków.
Wbijano mi to do głowy.
A mimo to, po drodze do siedziby Lunfa Gorącego Krzemienia, pozwoliłem sobie minąć jednego siedzącego pod ścianą człowieka i wleźć na dwóch pozostałych, mimo że ich sylwetki aż płonęły od adrenaliny i żądzy mordu.
Nawet trudno to nazwać ulicą. Po prostu wąskie przejście pomiędzy dwoma częstokołami. Właściwie opłotek. Pod nogami błoto, kałuże, u wylotu uliczki przemyka pies przygarbiony jak hiena.
Wyglądają jak zabłąkani żeglarze. Idą prosto na mnie, spleceni przyjaźnie ramionami, ten z lewej trzyma w dłoni smukły, gliniany dzban. Rozłączają ramiona, żeby puścić mnie środkiem. Ot, dwóch lekko zataczających się pijaczków.
Nic mnie nie usprawiedliwia. Ani zmęczenie, ani zamyślenie, ani leciutko szumiące w głowie piwo. Szkolono mnie właśnie na takie okoliczności. Levisson chyba by mnie zabił, gdyby to widział. Nigdy nie wolno przechodzić środkiem pomiędzy dwoma ludźmi. Nie wolno gapić się pod nogi i rozmyślać.
Nie w ciemnej uliczce.
Ten z prawej chwyta mnie za rękę powyżej łokcia, a ten z lewej strzela podstępnym, niskim pchnięciem prosto w korpus. Cios idzie po łuku, nie na wprost, między żebra, tylko pod łopatkę. Tryb alarmowy potrzebuje dwóch dziesiątych sekundy na aktywację.
A potem stoję w mrocznej uliczce wśród smolistych cieni i srebrnego światła jednego z księżyców. W dłoni ciąży mi długi, sierpowato wygięty kindżał, który nie należy do mnie. Ból napływa z rozcięcia w mięśniu najszerszym grzbietu powoli i jakby niepewnie. Dwóch ludzi leży przede mną, jeden wparty w ścianę z dziwnie wykrzywioną głową i podwiniętą niemożliwie nogą jak szmaciany pajacyk. Za mną trzeci klęczy w błocie, pochylony jakby składał pokłon.
Żyję.
Drżą mi nogi i w zasadzie nie pamiętam, co się stało.
Słyszę charkot.
To ten, który siedział pod ścianą, a potem nagle wyrósł mi za plecami. Właściciel kindżału. Teraz klęczy, usiłując rozpaczliwie zacisnąć rozchlastaną tętnicę szyjną, palce ślizgają mu się we krwi płynącej obficie jak wino z rozciętego bukłaka.
Ten, który mnie pchnął, właśnie umiera. Palce dygoczą mu coraz słabiej, wyglądają jak nogi rozdeptanego kraba. Oczy wywracają się pod powiekami, widać nawet wąski pasek białkówki. Nie ma dla niego szans. Jak to było?
Pamiętam, że przede wszystkim uciekłem spod ostrza, które w rozciągniętym czasie jakby wyhamowało, wbijając mi się w bok przy łopatce. Jakby ugrzęzło w żywicy, która zalała nagle świat. Wszystko zwolniło i tylko ja przepchnąłem się między sekundami, zsunąłem się z żelaza, które już mnie zaczęło zabijać, i splotłem swoje ramię z jego, zakładając mu dźwignię na łokieć.
To było wtedy, kiedy zgruchotałem kolano temu drugiemu, czy przedtem? A może równocześnie?
To chyba zrobiłem wcześniej, bo kiedy za plecami słyszałem zgrzyt wyciąganej z pochwy stali, już miałem wolną drugą rękę. Mogłem zrobić mu atemi, odwracający uwagę cios w grdykę i posłać półobrotem prosto pod cięcie tego z tyłu. Skośne, szybkie cięcie z obu rąk, które miało przekreślić mi ukośnie plecy, a rozpłatało nożownikowi pierś.
Potem wyjąłem tamtemu szablę. Zabiłem go wtedy, czy najpierw tego ze złamaną nogą?
Nie wiem.
Upadał, więc kopnąłem go w powietrzu i jego upadek nagle zmienił kierunek, pomknął do góry, jak gdyby wstawał, tylko miał już złamany kark i jego głowa kiwała się groteskowo, jakby szyja była jedynie wypełnionym piaskiem rękawem.
Potem obrót i cięcie. Tamten wciąż stał, nie wierząc własnym oczom. Patrzył na przyjaciela, który wyrósł nagle na drodze jego szabli, i na własne ręce, z których znikła broń.
Wtedy przeciąłem mu szyję i uciekłem spanikowany z trybu bojowego, jakby to on był czemuś winien.
I wtedy dzban stłukł się o ziemię.
A teraz stoję sam z obcym żelazem w dłoni, a wokół mnie umierają ludzie. I jestem już kimś innym niż pięć minut temu.
Jestem zabójcą.
Czuję paskudny, rwący ból w boku, który przypomina mi, że nie jestem przynajmniej trupem. To nie był napad rabunkowy ani żadna bójka. To był zamach.
Ktoś chciał mnie zabić.
Ten z przeciętą szyją upada miękko w błoto i wielką kałużę własnej krwi.
Cuchnie tu krwią, moczem i rzeźnią.
Przeszukuję ciała. Nie mają niczego charakterystycznego. Portki, koszule, kurty. Amulety.
Przy pasach niewielkie sakiewki, noże, jakieś łyżki wiszące na łańcuszkach. Czego się spodziewałem?
Dokumentów?
Może firmowych zapałek z nocnego klubu z odręcznie zapisanym adresem mailowym?
Wszyscy mają geometryczne tatuaże na ramionach. Zygzakowate wzory, przypominające stylizowany drut kolczasty. Ich ręce wyglądają przez to jak żmije.
I amulety. Wszyscy tutaj noszą całe kolekcje wisiorków z metalu, kości i kamienia. Panicznie boją się klątw i zimnej mgły. Cała ta odpustowa biżuteria ma ich chronić. Jednak szyje moich klientów zdobią tylko pojedyncze, srebrne wisiorki. Takie same. Dwa splecione węże, przypominające spiralę DNA.
Zrywam rzemień i chowam wisiorek do kieszeni, a potem myję okrwawione dłonie w kałuży.
Czuję, że bok zaczyna mi drętwieć, a koszula lepi się do ciała. Pod pachą widzę wielką plamę. Niedobrze. Tracę za dużo krwi. Przesiąka już przez półkożuszek.
Sierp wkładam z powrotem w dłoń właścicielowi. Czy mogli pozabijać się nawzajem? Pan numer jeden skręca kark panu numer dwa. Pan numer trzy odwdzięcza się sierpem przez pierś, więc pan numer jeden chlasta go nożem po szyi. Kiepskie. Po co dusił, skoro miał nóż? Ale tak musi zostać, a raczej nie należy się tu spodziewać ekipy śledczej. Najważniejsze, żeby mnie tu nikt nie zobaczył.
Rozglądam się, czy nie zostawiłem śladów. Rozrywam koszulę i wpycham pod pachę kłąb płótna, który przyciskam łokciem. Nie chcę zostawić za sobą ścieżki krwi i skończyć w sieci z ognistymi wężami czy czymś takim. Wychodząc z opłotka, stąpam po kamieniach.
Lunf Gorący Krzemień otwiera mi natychmiast, jakby czekał pod drzwiami.
— Złodziej! — krzyczy. Czuję, jak staje mi serce. Jadran! Sprzęt! Lunf aż trzęsie się z emocji. Ma w ręku krótki, szeroki topór. — Otruł psa i przelazł przez częstokół! Po dachu! Już spaliśmy!
Złodziej leży na wznak na dziedzińcu z rozrzuconymi na boki rękami. Jego twarz wygląda jak miazga.
Rozpycham grupkę wstrząśniętych domowników i otwieram drzwi. Skobel jest czymś przecięty. Równo i gładko jak laserem. W środku wita mnie głęboki pomruk Jadrana.
Tulę się do wielkiego łba i przyciskam czoło do jego czoła.
— Zły człowiek. — Słyszę w głowie. — Przyszedł zły człowiek. Jadran nie pójdzie. Jadran i Vuko razem.
— Już dobrze. — Głaszczę go po szyi.
— Twój ptak wydziobał mu oczy — opowiada gospodarz. — Kiedy tylko wszedł do szopy. A potem koń się urwał i kopnął go w głowę. Zabiły go twoje zwierzęta. — Kręci głową z trwogą i niedowierzaniem.
— Każ mi dać wody. Najlepiej gorącej — mówię z coraz większym trudem i wydaje mi się, że zaraz zemdleję. Trzęsą mi się kolana. Z szoku posttraumatycznego, z upływu krwi i zmęczenia walką. Chwytam się framugi. Bok boli jak jasna cholera.
Palce nie bardzo chcą mnie słuchać, kiedy wyciągam krzesiwo.
Lunf krzyczy, żeby przynieśli wodę, i sam zapala kaganek.
— Teraz mnie zostaw na chwilę.
Wycofuje się i mam wrażenie, że w jego twarzy widzę lęk.
Grzebię w sakwach, klęcząc wśród rozsypanych rzeczy, ale strasznie chce mi się położyć w nie twarzą i zasnąć.
Potem stoję nagi nad cebrem i robię bilans strat. Znowu łupie mnie staw skokowy, oparzenia na plecach ciągle doskwierają, ale nie ma żadnych otwartych ran, na udzie kilkanaście szram od spotkania z czarnym bluszczem i to pchnięcie w bok. Nie jest głębokie, mięsień jest przecięty może na półtora centymetra. Ale opłucna jest nietknięta. Do tego kolekcja kilkunastu drobnych skaleczeń, otarć i siniaków w najróżniejszych miejscach. Zdejmuję zaskorupiałe szarpie, którymi owinął mi nogę jeden z Ludzi Ognia, a potem biorę pojemnik i zasklepiam wszystkie rany pianką opatrunku, która zastyga w białe kleksy. Zawiera klej komórkowy, środek przeciwbólowy, enzymy wspomagające gojenie i immunoglobuliny, ale w tym tempie zużycia będę za dwa tygodnie rozgniatał przeżuty chleb z pajęczynami.
Wrzucam do kubka zimnej wody dwie tabletki kompleksu regeneracyjnego i w powietrzu rozchodzi się zapach cytrusów. Świeżo wyciśnięte pomarańcze, cytryny i mandarynki. Wypijam musujący napój, w uszach dzwoni mi melodyjka z reklamy „Oranginy” i czuję, że mam łzy w oczach. Chcę do domu.
Na belce pod sufitem siedzi ogromny, czarny ptak podobny do kruka i błyska na mnie białą powieką na czarnym jak agat oku.
— Nazywasz się Nevermore — mówię mu. — I zostajesz ze mną.
— Nevermore! — Kracze. Nigdy już!
— Nareszcie to powiedziałeś. — Przytakuję z satysfakcją.
Myję się z grubsza jak się da, zakładam inną koszulę i portki. Cyfral zalewa mnie potokiem endorfiny. Świat robi się pastelowo pluszowy, tępy ból przygasa, rwie tylko ostro i krótko przy nieostrożnym poruszeniu. Koszmarny cień w duszy rozpełza się po kątach. Trudno. Stało się. Takie jest życie. Nie twoja wina. Mogli cię nie zabijać, wtedy by żyli. Taki to świat. Co zrobisz?
Wyspowiadasz się? Zadzwonisz na policję? Pójdziesz na terapię?
Lunf przynosi mi miskę jakiejś ugotowanej ciemnoczerwonej fasoli o wielkich ziarnach, wędzoną rybę i dzban piwa. W milczeniu patrzy na przesiąkniętą krwią koszulę, przebitą pod rękawem i tak samo zmaltretowaną kamizelę.
— Daj — mówi. — Kobiety wypiorą.
Wyciągam zabrany mordercy amulet i pokazuję mu. Spluwa z obrzydzeniem i unosi pięść, mamrocąc imię Hinda.
— Nie noś tego. To znak Smeiringa. Boga Węża.
— Co to za jeden?
Wzrusza ramionami.
Wysysam ziarna, odrzucając grube łupiny, rwę rybę i staram się nie jeść jak zwierzę.
— Bóg kraju Węży. Unikaj Ludzi Węży. To źli ludzie. Napadają na wszystkich, nie tylko na wrogów. Żyją w górach. Łapią ludzi i oddają ich Wężowi. Umieją powalić człowieka wzrokiem. A odkąd przyszła wojna bogów, mówi się, że ogarnęła ich zimna mgła i oszaleli. Skąd to masz? Nie pojawili się w tym roku.
— A pojawią się?
— Jest pokój jesiennego wiecu. Wszyscy Ludzie Wybrzeża mogą. Ale może w tym roku styrsmani będą radzić, żeby ich najechać. Wszyscy mają dosyć. Słyszałem, że ludzie z kraju Ognia i z kraju Koni, i z Ziemi Słonej Trawy skarżą się, że Smeiringowie porywają kobiety i dzieci. Tamci się wypierają i mówią, że to mgła je zabrała. Teraz podobno mają króla tak jak cudzoziemskie dzikusy. Jednego, który jest nad wszystkimi i każdemu może rozkazywać. Głupota. Zapamiętaj, co ci mówię, cudzoziemcze. Jeżeli pójdziesz na morze i zobaczysz czarny żagiel ze srebrnym znakiem Tańczących Węży, ładuj katapultę i walcz albo stawiaj wszystkie żagle i uciekaj. Inaczej porwą cię i oddadzą Wężowi. Zabiłeś kogoś? — pyta nagle badawczo.
Patrzę na niego pustym wzrokiem. Milczę, a na ustach wykwita mi drwiący uśmiech.
— Przecież widziałeś, że nie mam miecza.
— Złodzieja już zabrano — mówi. — Jego głowa znajdzie się na łące pod ognistym drzewem nadziana na tykę. Na postrach i dla przypomnienia o pokoju.
— O pokoju? — Śmieję się.
— Będzie widać, co się dzieje z tymi, którzy łamią mir.
Uśmiecham się krzywo.
Rano idę prosto do Wędzonego Ulle. I tym razem mam się już na baczności. Na lewej ręce połyskuje karwasz, nóż zawiesiłem na szelkach pod pachą, zasłonięty połą kaftana. Wolałbym zabrać miecz, ale trudno.
Po drodze omijam szerokim łukiem feralny opłotek. Wątpliwe, by napastnicy nadal leżeli w uliczce, ale jakoś nie mam ochoty tam chodzić.
Drzwi do kantoru są zamknięte.
Wędzony Ulle jest dla mnie pierwszym podejrzanym, choć nie mam pojęcia, o co chodziło. Kazał mnie okraść? I tylko tyle?
Ciężko zorientować się w architekturze tych domów. Wewnętrzne dziedzińce, patia, jeden podwórzec przechodzi w drugi, wszystko zamknięte albo ścianami budynków, albo palisadami z bali. Nie wiadomo, gdzie zaczyna się jeden, a kończy drugi.
Pomyślmy. Spójrzmy, gdzie kończą się ściany jego kantoru. Jaki jest przebieg dachów.
Siadam w tej samej karczmie co poprzednio. Budynki przylegają do siebie, zabudowania nad nabrzeżem tworzą jeden ciąg.
Patrzę na kręcących się po nabrzeżu ludzi i widzę, że coś się zmieniło. Znikły wszystkie dzieci. Nie biegają już po nabrzeżu z drewnianymi mieczami, nie przepychają się pomiędzy spódnicami i portkami przechodniów, nie kucają, umorusane i głodne, na progach domów. Znikły bez śladu.
Zmienił się też wygląd obywatelskich patroli.
Wydaje się ich jakby więcej, ale pewnie dlatego, że wszyscy kręcą się wzdłuż brzegu. I dzisiaj wszyscy mają w rękach łuki, a zza pleców sterczą im pęki długich strzał. I strażnicy, i zwykli przechodnie zerkają jakby ukradkiem na rzekę.
Na dwa wilcze okręty, kołyszące się pośrodku nurtu burta w burtę. Przybyły w nocy. Na rufach łopocą zębate, czarne proporce, obszyte srebrną lamówką, z symbolem przypominającym spiralę DNA albo oznaczenie służby medycznej. Tańczące Węże.
Chyba nikt nie cieszy się z ich przybycia. Ani mieszkańcy Żmijowego Gardła, ani inni żeglarze. Pomiędzy okrętami a stojącymi na brzegu ludźmi trwają negocjacje. Jednak łatwo zauważyć, że wszyscy przybyli na jesienny wiec są po stronie mieszkańców portu. Na pokładach okrętów nie widać nadmiernej nerwowości, ale jakoś tak przy katapultach w koszach płonie ogień i przypadkiem stoi przy nich dwóch ludzi. Jeden przy windzie naciągu, a drugi w pobliżu ułożonych na stojaku oszczepów. Są grube, nasmarowane czymś, co przypomina smołę i zakończone dziwnymi, wrzecionowatymi grotami, przez co wyglądają jak granaty przeciwpancerne. Na pokładach wszyscy przypadkiem mają na sobie kolczugi i hełmy, wszyscy też trzymają pod ręką łuki lub oszczepy.
Nie trzeba być mistrzem w szacowaniu sił. Jeżeli Ludzie Węży nie przestaną się stawiać, jesienny jarmark zacznie się rzeźnią, z której żaden z nich nie wyjdzie żywy.
Poważnie wyglądający, brodaty jegomość w niebieskim płaszczu, stojący na pirsie w otoczeniu wojów, ryczy coś po raz kolejny, wskazując ręką. Jasne.
Ludzie Węży mają cumować na drugim brzegu, w najdalszym miejscu, a na stronę portu i do wzgórza, na którym będzie się odbywał wiec, podróżować w łódkach. Oni zaś czują się dotknięci i upierają się zostać na kotwicy tam, gdzie są.
Napięcie rośnie. Myślę, że wszyscy w okolicy stoją na brzegu albo na progach domów i patrzą na okręty Węży. Wszyscy czekają. Czy za chwilę posypią się strzały? Kruchy mir jesiennego wiecu pryśnie jak bańka mydlana?
Węże stoją, oparci niedbale o nadburcia i wanty, i również bawią się trzymanymi w rękach toporami i oszczepami.
Kiedy wchodzę do karczmy, aktywuję jednocześnie wspomaganie.
Wewnątrz było pusto. Drakkainen wyminął długie ławy i wślizgnął się za płat skóry zasłaniający wejście. Zrobił to miękkim, kocim ruchem, niemal nie poruszając zasłony. Z tyłu, w wąskim pomieszczeniu stały sterty poczerniałych beczek i kilka połamanych zydli. Skrzypnęły drzwi na podwórko i właściciel karczmy przeszedł korytarzem, niosąc po dwa puste dzbany w każdym ręku. Przeszedł do drzwi na wprost i otworzył je sobie kopniakiem, po czym zniknął w głębi domostwa. Plama cienia pomiędzy beczkami przybrała nagle ludzką postać i wyślizgnął się z niej Vuko. Przemierzył bezgłośnie korytarz i wyszedł na dziedziniec. Drzwi, osadzone na drewnianych kołkach, zaskrzypiały tylko lekko.
Czerwonowłosa dziewczynka, siedząca po tamtej stronie na ganku z drewnianym konikiem w dłoni, skamieniała na jego widok, ale Wędrowiec przyłożył tylko palec do ust i bez wysiłku wskoczył na dach szopy przylegającej do kamiennego muru, stamtąd dwoma długimi susami na dach budynku i zniknął po drugiej stronie kalenicy. Nadal było cicho. Nienaturalnie cicho w całym mieście, tylko z nabrzeża, gdzie mieszkańcy portu negocjowali z Wężami, niosły się okrzyki.
Drakkainen zjechał z dachu na wznak i zeskoczył na kamienny podwórzec, po czym opadł na cztery łapy jak kot i wstał, krzywiąc się i lekko utykając na lewą nogę.
Wędzony Ulle siedział nieruchomo na ławie z rozłożoną wędzoną rybą na kolanach i patrzył na niego z otwartymi ustami. Kawałek skóry z płetwą przylepił mu się do brody.
Skrzypnęły drzwi.
Wędrowiec uchylił się półobrotem, puszczając wzdłuż ciała dłoń z toporem, zablokował od góry nadgarstek napastnika, grzmotnął go łokciem w czoło i ułożył nieruchomego na ziemi. Wszystko trwało tyle, ile mrugnięcie, i odbyło się w zupełnej ciszy.
— Zabiłeś mi syna — wychrypiał Ulle osłupiały. Rybia płetwa nadal wisiała mu w skołtunionej brodzie.
Drakkainen podszedł do niego szybkim krokiem, wszedł po schodkach werandy i przydepnął mu nagle klatkę piersiową, przyciskając plecy handlarza do ściany.
Dmuchnął w palce, w których nagle pojawiła się srebrna moneta.
— Wczoraj zapłaciłem ci gwichta — powiedział. — Dzisiaj dam ci markę. Srebro jest twardsze niż złoto i myślę, że wydłubiesz je tym razem z czoła.
— Cco... — wyjąkał Wędzony Ulle.
— Było ich trzech — warknął Drakkainen. — Nikt mnie nie zna w tym mieście, a jednak na mnie czekali. Teraz leżą w opłotku, a ja chcę wiedzieć, co masz z tym wspólnego. Nosili to. — Pokazał amulet. — Wszyscy trzej. Kumasz się z Wężami?
Wyciągnął dłoń do jego twarzy. Ulle wybałuszył oczy, ukazując wąski pasek białek jak przerażony koń, ale Vuko pstryknął tylko rybią płetwę, która zaczęła go już irytować.
— Był tylko jeden — wyrzęził Ulle, nie spuszczając wzroku z monety, którą Drakkainen trzymał między kciukiem a palcem wskazującym. — Jeden, nie trzech. I przyszedł na nabrzeże zaraz, jak poszedłeś. Zapytał dokładnie tak jak ty. Czy był tu ktoś dziwny i pytał o wysokiego, ślepego męża z włosami jak krucze pióra. Nie pamiętam, co powiedziałem, przysięgam. Pamiętam tylko jego oczy. Zrobiły się złote. A wokół była mgła. Chwilę potem siedziałem w kantorze zupełnie sam. Jucha leciała mi z nosa. Przysięgnę na Hinda, jeżeli chcesz. A teraz daj mi podejść do syna.
— Twój syn zaraz się obudzi — powiedział Drakkainen. — Może będzie rzygał, ale nic więcej. Niech przykłada mokre szmaty do głowy i się prześpi. Najlepiej, jakby mógł przyłożyć lód.
Zabrał nogę, pozwolił Ullemu odkleić się od ściany i wykaszleć.
— Chyba ci wierzę — rzekł Vuko. — Tylko dlaczego jakiś Wąż miałby mnie znać?
— Nie znał cię — odparł Wędzony Ulle. — Ale znał tego czarnego, którego szukasz, chyba. Pytał o kogokolwiek dziwnego, a ty jesteś dziwny.
— Wcale nie jestem dziwny — nadąsał się Drakkainen. — Nie piłem tylko dzisiaj cappuccino.
— Czego? — zapytał Ulle w osłupieniu.
— Nieważne. Nawet ty tego nie masz. Daj mi korzennego piwa.
— Jak będziesz mnie jeszcze kiedy chciał odwiedzić — zauważył Ulle z niesmakiem — nie zjeżdżaj z dachu.
Syn Wędzonego Ulle jęknął i usiadł, potrząsając boleśnie głową.