5

Była pełnia księżyca. Wielka i pusta kraina rozciągała się aż po przesłoniętą ciemną smugą lasu linię horyzontu. Zawył wilk. Kurhan już stał; przybyli za późno.

Włączywszy antygrawitację, przelecieli nad gęstym, mrocznym lasem. W odległości mili od kurhanu leżała jakaś osada — spory drewniany dwór i kilka mniejszych chat okalających podwórzec. W skąpanej w księżycowym blasku okolicy panował zupełny spokój.

— Pola uprawne — zauważył Whitcomb ściszonym głosem. — Wiesz, że Jutowie i Sasi byli przede wszystkim rolnikami i przybyli tu w poszukiwaniu ziemi. Przypuszczam, że przed kilku laty wymietli stąd Brytów.

— Musimy dowiedzieć się czegoś o tamtym grobowcu — powiedział Everard. — Czy cofniemy się i ustalimy datę powstania kurhanu? Nie, może bezpieczniej będzie zapytać teraz, po fakcie, kiedy wygasły związane z tym emocje. Powiedzmy jutro rano.

Whitcomb skinął głową. Everard sprowadził pojazd na ziemię, ukrył go w krzakach i przeniósł się o pięć godzin w przyszłość. Słońce świeciło oślepiająco na północnym wschodzie, rosa lśniła na wysokiej trawie, a ptaki wypełniały powietrze piekielną wrzawą. Agenci zsiedli z chronocykla i błyskawicznie posłali go do góry. Zawisł szesnaście kilometrów nad ziemią, skąd miał przybyć na sygnał wysłany z umieszczonych w hełmach nadajników.

Nie kryjąc się, podeszli do niewielkiej osady. Płazami miecza i topora odganiali warczące psy o dzikim wyglądzie. Para nagich rozczochranych dzieciaków gapiła się na nich z chaty wzniesionej z wikliny oblepionej gliną. Dziewczyna, siedząca na zewnątrz i dojąca małą krowę, wydała cichy okrzyk. Lejący pomyje dla świń potężnie zbudowany parobek o niskim czole chwycił za włócznię. Marszcząc nos, Everard pomyślał, że niektórzy piewcy „szlachetnego Nordyka” z jego stulecia powinni odwiedzić tę osadę.

W drzwiach dworu pojawił się siwobrody mężczyzna z toporem w dłoni. Podobnie jak wszyscy jemu współcześni był o kilka cali niższy od przeciętnego człowieka z dwudziestego wieku. Przyjrzał się uważnie przybyszom, zanim ich pozdrowił.

Everard uśmiechnął się i powiedział uprzejmie:

— Jestem Uffa, syn Hundiga, a mój brat ma na imię Knubbi. Jesteśmy kupcami z Jutlandii i przypłynęliśmy z towarami do Canterbury (podał ówczesną nazwę miasta — Cant-wara-brig). Wędrując po okolicy, oddaliliśmy się od miejsca, gdzie nasz statek rzucił kotwicę i zgubiliśmy drogę. Po całonocnym błądzeniu znaleźliśmy twój dom.

— Zwą mnie Wulfnoth, syn Elfreda — odpowiedział kmieć. — Wejdźcie i posilcie się z nami.

Dwór był duży, ciemny i zadymiony. Wypełniał go rozgadany tłum: dzieci Wulfnotha, ich żony i dzieci, słudzy i ich żony, dzieci i wnuki. Na śniadanie podano na pół ugotowaną wieprzowinę w wielkich drewnianych misach. Popijano ją cienkim kwaśnym piwem podawanym w rogach. Nietrudno było nawiązać rozmowę: gościnni Jutowie odznaczali się, charakterystyczną dla żyjących na odludziu wieśniaków, gadatliwością. Kłopot agentów polegał na wymyśleniu wiarygodnej opowieści o tym, co działo się w Jutlandii. Raz czy dwa Wulmoth, który nie był głupcem, przyłapał ich na jakiejś nieścisłości, ale Everard oświadczył stanowczo:

— Słyszałeś kłamliwe wieści. Wiadomości zmieniają postać, kiedy docierają na drugi brzeg morza. — Everarda zdziwiły kontakty, które Jutowie nadal utrzymywali ze starym krajem. Mimo wszystko jednak rozmowa o pogodzie i zbiorach nie różniła się zbytnio od tych rozmów, jakie słyszał na Środkowym Zachodzie.

Dopiero znacznie później Manse zdołał zapytać o kurhan. Wulmoth spochmurniał, a jego pulchna bezzębna żona pospiesznie nakreśliła w powietrzu znak odżegnujący zło przed prymitywnym drewnianym bożkiem.

— Niedobrze jest mówić o takich sprawach — mruknął stary Jut. — Wolałbym, żeby tamtego czarownika nie pochowano na mojej ziemi, ale przyjaźnił się z moim ojcem, który umarł w zeszłym roku i o niczym innym nie chciał słyszeć.

— Czarownik? — Whitcomb nastawił uszu. — Co to za historia?

— No cóż, mogę wam o nim opowiedzieć — odparł mrukliwie Wulmoth. — Był cudzoziemcem imieniem Stane, który pojawił się w Canterbury jakieś sześć lat temu. Musiał przybyć z bardzo daleka, ponieważ nie znał ani języka Anglów, ani Brytów. Nauczył się tych języków szybko, gdy król Hengist przyjął go w gościnę. Stane wręczył swojemu gospodarzowi dziwne, lecz bogate dary, a później został nawet jego doradcą. Był bardzo przebiegły i król coraz częściej polegał na jego zdaniu. Nikt nie ośmielił się stanąć mu na drodze, gdyż miał różdżkę miotającą pioruny. Widziano, jak rozłupywał nią skały, a pewnego razu podczas bitwy z Brytami spopielił ludzi. Niektórzy sądzili, że to sam Woden[2], ale nie mógł nim być, ponieważ umarł.

— Ach, tak. — Everarda ogarnęła chęć działania. Pytał jednak dalej: — A co ten Stane zrobił za życia?

— Och… jak już powiedziałem, dawał królowi mądre rady. Był zdania, że my z Kentu nie powinniśmy wypierać Brytów i przyzywać coraz więcej naszych współplemieńców ze starego kraju, lecz zawrzeć pokój z tubylcami. Sądził, że przy naszej sile i ich rzymskiej wiedzy moglibyśmy stworzyć wspólnie potężne państwo. Może miał rację, chociaż osobiście uważam, że te wszystkie księgi i kąpiele nie na wiele się przydają, nie mówiąc już o tym ich dziwacznym ukrzyżowanym bogu… W każdym razie jacyś nieznajomi zabili go dwa lata temu i pochowano go tutaj z ofiarami i wszystkimi rzeczami, których nie ukradli jego wrogowie. Składamy mu ofiary dwa razy w roku i muszę powiedzieć, że jego duch nie sprawiał nam kłopotów, lecz mimo wszystko nie daje mi to spokoju…

— Trzy lata temu, co? — szepnął Whitcomb. — Rozumiem…

Wymówienie się zabrało im dobrą godzinę. Wulfhoth wysłał z nimi chłopca, żeby zaprowadził ich nad rzekę. Everard, który nie zamierzał iść tak daleko, uśmiechnął się szeroko i sprowadził na dół chronocykl. Kiedy agenci zajęli miejsca, Manse powiedział do osłupiałego młodzika: — Wiedz, że gościliście u siebie Wodena i Thunora[3], którzy będą odtąd strzec twoich bliskich przed nieszczęściami. — Następnie cofnął się w czasie o trzy lata.

— Teraz czeka nas najtrudniejsze zadanie — powiedział, spoglądając zza krzaków na uśpioną osadę Wulfhotha.

Kurhanu jeszcze nie było, co oznaczało, że czarownik Stane wciąż żył.

— Łatwo jest urządzić pokaz magii dla dzieciaka, ale musimy wywabić tego typa z dużego miasta, gdzie jest prawą ręką króla. W dodatku ma miotacz.

— Najwyraźniej nam się powiodło albo powiedzie — odparł Whitcomb.

— Wcale nie. Wiesz, że to nie jest nieodwołalne. Jeżeli przegramy, za trzy lata Wulfhoth opowie nam inną historię, pewnie taką, że Stane wciąż tam przebywa — przecież on może zabić nas dwukrotnie! A Anglia, w której po wiekach ciemnoty zapanowała kultura neoklasyczna, rozwinie się w taki sposób, że nie poznasz jej w roku 1894. Zastanawiam się, o co chodzi temu Stane’owi.

Poderwał pojazd i skierował go do Canterbury. Nocny wiatr smagał jego policzki. Kiedy znaleźli się w pobliżu miasta, Everard wylądował w zagajniku. Księżyc srebrzył na poły zrujnowane mury rzymskiego Durowernum, wydobywając z mroku łaty z ziemi i drewna, za których pomocą Jutowie naprawili miejskie umocnienia. Nikt nie mógł wejść do miasta po zachodzie słońca.

Ponownie zatrzymali chronocykl w biały dzień, około południa, po czym posłali go w niebo. Everardowi leżało na żołądku zjedzone przed dwiema godzinami — i zarazem przed trzema laty — niesmaczne śniadanie. Weszli na niszczejącą rzymską drogę i podążyli w stronę Canterbury. Droga okazała się ruchliwa. Poruszali się po niej głównie wieśniacy wiozący żywność na jarmark skrzypiącymi prymitywnymi wozami. W bramie zatrzymali ich dwaj wartownicy o groźnych minach i zapytali, czego szukają w mieście. Tym razem agenci Patrolu podali się za pełnomocników pewnego kupca z Thanetu, który wysłał ich na spotkanie z tutejszymi rzemieślnikami. Drągale nadal spoglądali na nich nieufnie, póki Whitcomb nie wcisnął im do rąk kilku rzymskich monet. Dopiero wtedy strażnicy opuścili włócznie i pozwolili im wejść.

W mieście zaskoczyła ich wrzawa i krzątanina, ale największe wrażenie wywarł na Everardzie wszechobecny smród. Wśród przepychających się Jutów dostrzegali od czasu do czasu zromanizowanego Bryta, który kroczył ostrożnie, starając się nie wpaść w błoto i pogardliwie obciągał wytartą tunikę, żeby nie dotknąć żadnego z otaczających go dzikusów. Byłoby to śmieszne, gdyby nie było patetyczne.

Zatrzymali się w niezwykle brudnej karczmie mieszczącej się w omszałych ruinach, które niegdyś były miejską rezydencją bogatego Rzymianina lub Bryta. Everard i Whitcomb przekonali się, że w kraju, gdzie dominuje handel wymienny, ich pieniądze mają wielką wartość. Postawiwszy kilka kolejek, uzyskali wszystkie potrzebne im informacje. Dwór króla Hengista znajdował się w pobliżu centrum miasta… właściwie nie prawdziwy dwór, lecz stary budynek, który został — ku powszechnemu ubolewaniu — upiększony pod kierunkiem tego cudzoziemca, Stane’a… Nie znaczy to, że nasz zacny i dzielny król jest jakimś zniewieścialcem, nie zrozum mnie źle, przybyszu… przecież tylko w ostatnim miesiącu… Och, tak, Stane! Mieszka w domu tuż obok królewskiego dworu. Dziwny z niego jegomość, niektórzy mówią, że to jakiś bóg… na pewno lubi dziewczęta… Tak, mówiono, że to on stał za tymi wszystkimi rozmowami pokojowymi z Brytami. Każdego dnia coraz więcej tych gogusiów przenosi się do miasta i porządny człowiek nie może już upuścić trochę krwi bez… Oczywiście, Stane jest bardzo mądry, zrozum, nie powiedziałbym o nim złego słowa, ostatecznie potrafi miotać błyskawice…

— Więc co robimy? — spytał Whitcomb, kiedy wrócili do swojej izby w karczmie. — Pójdziemy i aresztujemy go?

— Nie, wątpię, czy to możliwe — odparł ostrożnie Everard — Mam pewien plan, ale wszystko zależy od tego, czy odgadniemy prawdziwe zamiary tego „czarownika”. Zobaczmy, czy udzieli nam audiencji. — Wstał z wypchanego słomą siennika, który zastępował łóżko, i zaczął się drapać. — Do diabła! Ta epoka nie potrzebuje upowszechnienia umiejętności pisania i czytania, tylko proszku na pchły! — warknął.

Dom Stane’a został starannie odnowiony, a jego biała fasada z portykiem wydawała się nienaturalnie czysta w porównaniu z brudnym otoczeniem. Dwaj rozwaleni na schodach strażnicy natychmiast się ożywili na widok zbliżających się agentów. Everard obdarował ich pieniędzmi i powiedział, że jest przybyszem przynoszącym ważne wieści dla wielkiego czarownika.

— Powiedzcie mu „człowiek z przyszłości”. To jest hasło. Zrozumieliście?

— Ono jest bez sensu — poskarżył się jeden ze strażników.

— Hasła nie muszą mieć sensu — odparł wyniośle Everard.

Żołnierz oddalił się, szczękając bronią i kręcąc głową. Te wszystkie nowomodne pomysły!

— Czy jesteś pewien, że mądrze postąpiłeś? — zapytał Whitcomb. — Wiesz, że teraz będzie się miał na baczności.

— Wiem także, że ważna osobistość nie będzie traciła czasu dla każdego cudzoziemca. To sprawa nie cierpiąca zwłoki, chłopie! Jak dotąd nie dokonał niczego specjalnego, by przejść do legendy, ale gdyby Hengist rzeczywiście zjednoczył się z tymi Brytami…

Strażnik wrócił, mruknął coś pod nosem i poprowadził ich po schodach, a później przez perystyl. Dalej znajdowało się atrium, spore pomieszczenie, w którym dywany z niedźwiedzich skór kontrastowały z obtłuczonymi marmurami i wyblakłymi mozaikami. Jakiś mężczyzna czekał na nich, stojąc obok prymitywnego drewnianego łóżka. Kiedy weszli, podniósł rękę i Everard ujrzał smukłą lufę trzydziestowiecznego miotacza.

— Trzymajcie ręce tak, żebym je widział, z dala od boków — powiedział cicho. — Inaczej być może będę zmuszony porazić was piorunem.

Przerażony Whitcomb głośno wciągnął powietrze do płuc, ale Everard spodziewał się takiego przyjęcia. Mimo to poczuł ucisk w dołku.

Czarownik Stane był niskim mężczyzną, ubranym w piękną haftowaną tunikę, która musiała pochodzić z jakiejś brytyjskiej willi. Miał gibkie ciało, dużą głowę z bujną czarną czupryną i sympatyczną brzydką twarz. Jego usta były wykrzywione w sztucznym uśmiechu.

— Obszukaj ich, Eadgarze! — rozkazał. — Wyjmij wszystko, co mogą ukrywać w ubraniach.

Jut zrewidował ich niezdarnie, ale znalazł dwa paralizatory i rzucił je na podłogę.

— Możesz odejść — powiedział Stane.

— Czy oni nie są niebezpieczni, panie? — zapytał żołnierz.

Stane uśmiechnął się jeszcze szerzej i odrzekł:

— Kiedy trzymam to w ręku? No, idź.

Eadgar wyszedł, powłócząc nogami.

„Przynajmniej nadal mamy topór i miecz — pomyślał Everard. — Chociaż nie na wiele się zdadzą, póki trzyma nas na muszce”.

— Więc przybyliście z przyszłości — mruknął Stane. Nagle na jego czoło wystąpił perlisty pot. — Zastanawiałem się, czy znacie późniejszy język angielski?

Whitcomb otworzył usta, ale Everard go uprzedził, improwizując w sytuacji zagrożenia:

— O jaki język ci chodzi?

— O taki. — Stane przeszedł na angielszczyznę. Miał dziwny akcent, lecz słowa pozostały zrozumiałe dla dwudziestowiecznych ludzi.

— Ja kce fiedziecz, skód wy jezdezcze, jake macze zamary i fszystko ine. Dafać fakty albo fas spale.

Everard pokręcił głową.

— Nie — odparł po jutyjsku. — Nie rozumiem cię. Whitcomb spojrzał na niego pytająco, po czym uspokoił się, gotów pójść za przykładem Amerykanina. Manse wytężył umysł. Rozpacz dodała mu odwagi, gdyż wiedział, że zapłaci życiem za pierwszą pomyłkę.

— W naszych czasach rozmawialiśmy tak… — I wyrecytował jakiś ustęp w meksykańskiej odmianie hiszpańskiego, przekręcając słowa na tyle, na ile starczyło mu śmiałości.

— Ach… język romański! — Oczy Stane’a zabłysły. Miotacz zadrżał mu w dłoni. — Skąd jesteście?

— Z dwudziestego wieku po Chrystusie, a nasz kraj nazywa się Lyonesse. Leży po drugiej stronie Oceanu Zachodniego…

— Ameryka! — jęknął „czarownik”. — Czy kiedykolwiek nazywano go Ameryką?

— Nie, nie wiem, o czym mówisz.

Stane zadrżał na całym ciele. Zaraz jednak opanował się i zapytał:

— Czy znasz język Rzymian?

Everard przytaknął.

Stane roześmiał się nerwowo i rzekł:

— Więc porozmawiajmy w nim. Żebyś wiedział, jak mam dość tego lokalnego świńskiego narzecza… — mówił łamaną łaciną. Najwyraźniej nauczył się jej w tym stuleciu, ale można go było zrozumieć. Machnął miotaczem. — Przepraszam za nieuprzejmość, ale muszę uważać.

— Naturalnie — przytaknął Everard. — Ja… mam na imię Mencius, a mój przyjaciel nazywa się Iuvenalis. Tak jak odgadłeś, przybywamy z przyszłości. Jesteśmy historykami. W naszej epoce właśnie odkryto możliwość podróżowania w czasie.

— Właściwie nazywam się Rozher Schtein i pochodzę z roku 2987. Czy… czy o mnie słyszeliście?

— A o kimże innym, jak nie o tobie? — podchwycił Everard. — Przybyliśmy w poszukiwaniu tajemniczego Stane’a, który wyglądał na jedną z ważniejszych postaci w historii. Przypuszczaliśmy, że był podróżnikiem w czasie, czyli peregrinus temporis. Teraz wiemy.

— Trzy lata. — Schtein zaczął gorączkowo chodzić po atrium, wymachując miotaczem, ale był zbyt daleko, żeby mogli go znienacka zaatakować. — Jestem tu od trzech lat. Gdybyście wiedzieli, jak często spędzałem bezsenne noce, zastanawiając się, czy mi się powiedzie… Powiedzcie mi, czy wasz świat jest zjednoczony?

— Nasz świat i planety — odparł Everard. — Od dawna. — Poczuł wewnętrzny dreszcz. Jego życie zależało od tego, czy zdoła przejrzeć plany Schteina.

— Czy jesteście wolnym ludem?

— Jesteśmy. To znaczy, cesarz przewodniczy, ale senat stanowi prawa i jest wybierany przez lud.

Na brzydkiej jak u gnoma twarzy pojawił się wyraz bezgranicznego szczęścia, przeobrażając ją tak, że stała się niemal piękna.

— Marzyłem o tym — szepnął Schtein. — Dziękuję wam.

— Więc przybyłeś tu ze swojej epoki, żeby… stworzyć historię?

— Nie — odparł Schtein. — Żeby ją zmienić.

Wyrzucił z siebie potok słów, jak gdyby od dawna pragnął przemówić, lecz nie miał śmiałości.

— Ja także byłem historykiem. Przypadkiem spotkałem człowieka, który podawał się za kupca z księżyców Saturna, ale ponieważ kiedyś tam mieszkałem, odgadłem, że kłamał. Przeprowadziłem więc dochodzenie i poznałem prawdę. Był podróżnikiem w czasie i przybył z bardzo odległej przyszłości. Żyłem w strasznej epoce, a jako historyk — psychograf zdawałem sobie sprawę, że nękające ludzkość wojny, nędza i tyranie nie są pochodnymi naszego przyrodzonego zła, lecz powstają na mocy zwykłego związku przyczynowo — skutkowego. Cywilizacja techniczna narodziła się w świecie podzielonym na wrogie państwa i wojny stawały się coraz większe i bardziej destrukcyjne. Bywały okresy pokoju, niekiedy nawet dość długie, ale ta choroba zapuściła korzenie zbyt głęboko i konflikt stał się istotnym elementem naszej cywilizacji. Moja rodzina zginęła podczas wenusjańskiego ataku, nie miałem więc nic do stracenia. Zabrałem kapsułę czasu po… pozbyciu się… jej właściciela. Doszedłem do wniosku, że ten wielki błąd popełniono jeszcze we wczesnym średniowieczu. Rzym stworzył wielkie imperium i zapewnił mu pokój, a z pokoju zawsze może wyrosnąć sprawiedliwość. Niestety, Rzym wyczerpał swoje siły i zaczął się rozpadać. Napływający zewsząd barbarzyńcy byli pełni energii i mogli wiele zdziałać, lecz szybko ulegli zepsuciu. Istniała jednak jeszcze Anglia. Żyła w izolacji od gnijącej tkanki społecznej Cesarstwa Rzymskiego. Przybywali do niej Germanie, brudni głupcy, ale silni i garnący się do nauki. W mojej historii unicestwili oni cywilizację zromanizowanych Brytów, a później, ponieważ pod względem intelektualnym niczego sobą nie reprezentowali, wchłonęła ich inna zła cywilizacja zwana zachodnią.

Chciałem to poprawić. Nie przyszło mi to łatwo. Może się zdziwicie, ale jest niezwykle trudno przetrwać w obcej epoce, zanim zorientujecie się w sytuacji, nawet jeśli macie nowoczesną broń i interesujące dary dla króla. Cieszę się teraz szacunkiem Hengista i coraz większym zaufaniem Brytów. Mogę zjednoczyć oba ludy do walki z Piktami[4]. Anglia stanie się jednym królestwem — amalgamatem saskiej siły i rzymskiej wiedzy — wystarczająco potężnym, by odeprzeć wszystkich najeźdźców. Naturalnie nie obejdzie się bez chrześcijaństwa, ale dopilnuję, żeby było to odpowiednie chrześcijaństwo, takie, które będzie uczyło i cywilizowało ludzi, nie krępując ich umysłów. Z czasem Anglia opanuje kontynent europejski, a w dalszej przyszłości powstanie jeden świat. Pozostanę tutaj dostatecznie długo, żeby zmontować antypiktyjską ligę, po czym zniknę, obiecawszy powrócić później. Jeżeli będę się pojawiał, powiedzmy, co pięćdziesiąt lat przez najbliższe kilka stuleci, wówczas stanę się żywą legendą, bogiem, który dopilnuje, by został zachowany właściwy kierunek.

— Wiele czytałem o świętym Staniusie — powiedział powoli Everard.

— Więc zwyciężyłem! — zawołał Schtein. — Dałem światu pokój. — Strumienie łez popłynęły mu z oczu.

Everard zbliżył się do niego. Schtein wycelował miotacz w jego brzuch, nie ufając mu jeszcze całkowicie. Everard okrążył go niedbałym krokiem i niższy mężczyzna odwrócił się, żeby nadal trzymać go na muszce. Był jednak zbyt poruszony rzekomym potwierdzeniem powodzenia swojej misji, by pamiętać o Whitcombie. Everard, obejrzawszy się przez ramię, posłał Anglikowi porozumiewawcze spojrzenie.

Whitcomb cisnął toporem. Everard padł na podłogę. Schtein wrzasnął, a jego miotacz zaskwierczał. Topór rozpłatał ramię „czarownika”. Whitcomb podbiegł i chwycił za rękę, w której Schtein trzymał broń. Manse rzucił się na pomoc koledze. Przez chwilę panowało zamieszanie.

Później miotacz znów wystrzelił i ciało Schteina nagle zaciążyło w rękach agentów. Na ich płaszcze trysnęła krew z paskudnej dziury w piersi doradcy Hengista.

Nadbiegli dwaj strażnicy. Everard podniósł z podłogi paralizator i nastawił urządzenie na pełną moc. Włócznia drasnęła go w ramię. Wystrzelił dwukrotnie i barczyści mężczyźni osunęli się bezwładnie. Będą nieprzytomni przez wiele godzin.

Przykucnąwszy na chwilę, Amerykanin wytężył słuch. Z dalszych pokoi dobiegł go kobiecy krzyk, ale nikt nie pojawił się w drzwiach.

— Sądzę, że wykonaliśmy zadanie — powiedział rwącym się głosem.

— Tak.

Whitcomb spojrzał ponuro na leżące u jego stóp zwłoki. Wydawały się żałośnie małe.

— Nie chciałem jego śmierci — podjął Everard — ale czas jest… odporny. Przypuszczam, że to było mu pisane.

— Lepsze to niż sąd Patrolu i planeta karna — odparł Whitcomb.

— Formalnie rzecz biorąc, był złodziejem i mordercą — dodał Amerykanin — ale miał śmiałą wizję.

— A my ją zniszczyliśmy.

— Sama historia mogła ją zniszczyć i zapewne zrobiłaby to. Pojedynczy człowiek nie jest ani dość potężny, ani mądry, by coś takiego osiągnąć. Myślę, że większość nieszczęść, które nękają ludzkość, to sprawka takich jak on fanatyków mających jak najlepsze chęci.

— Więc siedźmy z założonymi rękami i czekajmy, co się stanie.

— Pomyśl o swoich przyjaciołach tam, w czterdziestym siódmym. Żaden z nich nigdy by nie istniał.

Whitcomb zdjął opończę i usiłował oczyścić nią ubranie z krwi.

— Ruszajmy — powiedział Everard.

Przebiegł przez tylny portal. Przerażona konkubina Schteina przyglądała mu się szeroko otwartymi oczami.

Zniszczył miotaczem zamek w drzwiach jednego z pokoi. Znalazł tam kapsułę czasu z epoki Ing, kilka skrzynek z bronią i żywnością oraz kilka książek. Załadował to wszystko do kapsuły z wyjątkiem skrzynki z paliwem. Musiał ją zostawić, żeby w dalekiej przyszłości dowiedzieć się o jej istnieniu, a później cofnąć się w czasie i powstrzymać człowieka, który chciał stać się Bogiem.

— Czy możesz to zabrać do magazynu w 1894? — zwrócił się do towarzysza. — Ja wyruszę naszym pojazdem i spotkamy się w biurze.

Whitcomb obrzucił go przeciągłym spojrzeniem. Twarz miał ściągniętą ze zmęczenia. Po chwili jego oblicze stężało, jak gdyby podjął jakąś decyzję.

— W porządku, przyjacielu — odparł Whitcomb. Uśmiechnął się niemal z żalem i uścisnął rękę Everarda. — Do widzenia! Życzę ci szczęścia.

Wsiadł do szarego stalowego cylindra. Everard odprowadził go wzrokiem. Zdziwiły go te słowa, bo przecież za kilka godzin mieli pójść na herbatę w roku 1894.

Ogarnięty dziwnym niepokojem wyszedł z budynku i wmieszał się w tłum. Charlie był dziwnym jegomościem. No cóż…

Bez przeszkód opuścił miasto i zagłębił się w zaroślach. Sprowadził na dół chronocykl i mimo że powinien był się pospieszyć, gdyż ktoś mógł zauważyć, jaki to ptak siadł na ziemi, opróżnił dzbanek piwa. Bardzo tego potrzebował. Później po raz ostatni omiótł spojrzeniem starodawną Anglię i przeniósł się do roku 1894.

Mainwethering i jego strażnicy byli na miejscu, tak jak zostało ustalone. Oficer zaniepokoił się na widok samotnego człowieka w zakrwawionym ubraniu, ale Everard szybko go uspokoił.

Everard umył się, zmienił ubranie i złożył szczegółowy raport sekretarzowi, co zajęło mu trochę czasu. Whitcomb powinien był już przybyć w odebranej Schteinowi kapsule, ale jak dotąd sienie pojawił. Mainwethering wezwał przez radio personel magazynu i odwrócił się z ponurą miną.

— Jeszcze go nie ma — powiedział. — Czy mogło się coś stać?

— Wątpię. Tamte kapsuły są nie do zepsucia. — Everard przygryzł wargę. — Nie wiem, o co chodzi. Może źle mnie zrozumiał i zamiast przybyć tutaj, udał się do roku 1947.

W wyniku wymiany depesz okazało się, że Whitcomb również i tam się nie zjawił. Mimo to Everard i Mainwethering poszli na herbatę. Kiedy jednak wrócili, nadal nie było śladu Whitcomba.

— Najlepiej zawiadomić ekspozyturę w terenie — powiedział Mainwethering. — Co ty na to? Powinni go znaleźć.

— Nie, zaczekaj. — Manse stał przez chwilę rozmyślając. Od jakiegoś czasu w jego umyśle kiełkowało straszne podejrzenie.

— Czy się czegoś domyślasz?

— Tak. Mniej więcej. — Manse zaczął zdejmować wiktoriański garnitur. Ręce mu drżały. — Czy możesz mi przynieść moje dwudziestowieczne ubranie? Spróbuję sam go odnaleźć.

— Patrol zażąda wstępnego raportu na temat twoich planów — przypomniał mu Mainwethering.

— Do diabła z Patrolem! — odparł Everard.

Загрузка...