I

Wszystko, co istnieje, zmienia się w czasie. Każda zmiana prowadzi do formy lepiej, gorzej lub tak samo dobrze przystosowanej do warunków otoczenia. Stopień przystosowania określa szansę przetrwania danej formy.

Inteligencja pozwala świadomie wybierać zmiany ku większemu przystosowaniu.

To, co lepiej wykorzystuje warunki otoczenia, zwycięża i wypiera to, co wykorzystuje je gorzej. Życie inteligentne zwycięża i wypiera materię martwą i życie nieinteligentne.

1. Farstone

Cywilizacja

Ogół reguł i zachowań wywiedzionych z danej kultury, których stosowanie służy utrzymaniu status quo owej kultury.

Potocznie: społeczności – oraz zbiory ich materialnych manifestacji i dóbr – przypisane do danego miejsca w Progresie.

Fren

(gr.) „otoczka wątroby lub serca", ośrodek życia psychicznego.

Cecha/struktura charakterystyczna dla systemów przetwarzania informacji obdarzonych samoświadomością.

U. Uwaga: „Multitezaurus" nie dysponuje definicją „samoświadomości".

„Multitezaurus" (Subkod HS)


Piątego lipca, w dniu ślubu swej córki – a była to niedziela i słońce grzmiało z bezchmurnego błękitu, słony wiatr szarpał purpurowymi sztandarami na wieżach zamku, krzyczały ptaki – Judas McPherson, pan na włościach, stahs Pierwszej Tradycji, zasiadający w obu Lożach, właściciel ponad dwustu hektarów" Plateau HS, honorowy członek Rady Pilotów Sol-Portu, prezydent Gnosis Incorpora-ted, został dwukrotnie zamordowany.

Czarny frak, czarne lakierki, czarne okulary, kamizelka jak ocean o zmierzchu – schodząc z tarasu na trawnik pełen gości weselnych, Judas uśmiechał się promiennie.

Phoebe Maximillian de la Roche przyglądału się temu uśmiechowi przez pryzmat czerwonego Pesque, rocznik 2378, obracającego się w kryształowym pucharze w rytm delikatnych zakolebań jenu dłoni. Kryształ był cięty w herb McPhersonów: zakazanego smoka zwiniętego dwukrotnie dokoła wielkiego brylantu. Wino nadawało herbowi właściwą barwę, czerwień omal tak głęboką, jak na tych chorągwiach. Wszystkie kielichy weselnej zastawy były cięte podług owego wzoru.

Phoebe zerknęłu na cesarskiego mandaryna. Stał on w grupce roześmianych dyskutantów dwa namioty dalej. Mongoloidalna twarz niskiego mężczyzny pozostawała jak zwykle nieruchoma, pusta: Cesarz nie reagował ani na ten śmiech, ani na smoka, którym McPherson od wieków bezczelnie łamie Umowę Fundacyjną.

Cesarz w ogóle na niewiele reaguje, pomyślalu phoebe. Uśmiechnięty McPherson wymieniał uwagi z zaaferowanym zięciem. Śmiej się, śmiej, człowieku.

Maximillian śledziłu ich wzrokiem przez wino, przez smoka, przez kryształ. Zagęściłu się teraz na Plateau omal punktowo, porzuciwszy inne swoje manifestacje; manife-stowalu się tylko w Farstone. To przyjęcie jest nazbyt waż-

ne, tu ważą się losy Progresu. Umrzesz, Judas, umrzesz śmiercią ostateczną.

De la Roche nie przesuwalu się też po Plateau, nie wysyłału sensynów na Pola Gnosis i McPhersona, bo wie-dzialu, że potem, w ramach śledztwa, Cesarz sprawdzi najdrobniejsze drgnięcia błony. Czekału więc cierpliwie, mru-żyłu oczy od słońca, piłu Pesąue i odklaniału się uprzejmie gościom.

– Powiększa się klan McPhersonów.

De la Roche obejrzalu się i rozpoznału manifestację Tutenchamonu, otwartej niepodległej inkluzji starego obrządku: czarnowłosa, czarnooka dziewczyna w jedwabnym sari, z mnóstwem złotych bransolet na przedramionach, ze szmaragdowym słońcem w lewym nozdrzu, boso.

– Oby była płodna i urodziła mu wiele dzieci – rzekłu Masimillian, chyląc głowę.

– Tak, nie wątpię, że niczego innego im nie życzysz – uśmiechnęła się zza wachlarza dziewczyna.

– Och, potrafię przecież oddzielić politykę od życia osobistego.

– Życia osobistego, phoebe? Ty masz jakieś życie osobiste?

– Mówiłum o ich życiu, osca.

Roześmieli się obydwoje. De la Roche nie spuszczału oczu z twarzy prymarnej manifestacji inkluzji. Co ośmieli się onu okazać? Czy da jakiś znak? Co wie, a o czym marzy?

Z inkluzjami nigdy nic nie wiadomo. Można próbować się domyślać, ale jakie to wyobrażenia motywów przechodzącego nad nią człowieka wypracuje w sobie mrówka? Symulacje Tutenchamonowego frenu rozrastały się na Polach de la Roche'u w postępie geometrycznym, chłonąc każdą informację o zachowaniu manifestacji inkluzji. Ponieważ jednak była to właśnie inkluzja -

U granic phoebe'u błysnął na Cesarskim Trakcie laufer protokołu. De la Roche wpuściłu go. Laufer przyniósł zaproszenie od Tutenchamonu do Ogrodów Cesarskich. De la Roche potwierdziłu i rozwinęłu drugi zestaw zmysłów – drugie perceptorium – i sprzężoną z nim drugą manifestację, równie bezmaterialną, co cała Artificial Reality Ogrodów.

AR-owe Ogrody Cesarskie podle Umowy Fundacyjnej stanowiły część Ziem Cesarskich i – podobnie jak sam Dom, Trakty oraz Wyspy Dzierżawne – zostały na trwałe wytrawione w Plateau. Obowiązywał tu protokół luźniejszy od protokołu Pierwszej Tradycji, jednak inkluzja taktownie zamanifestowała się identyczną postacią, co na weselu McPherson.

= Plateau śpiewa ostatnio o dziwnych rzeczach = mruknęłu Tutenchamon, unosząc wzrok ku płaskiej ciemności bezwymiarowego nieba.

Położenie jenu rąk względem tułowia, dystyngowany gest wachlarzem – wszystko mieściło się w bezpiecznym białym szumie komunikacji pozawerbalnej. De la Roche przykrywału się identycznymi sterownikami behawioru i nie spodziewalu się zerwania konwencji ze strony inkluzji hołdującej najstarszym tradycjom. Inkluzje mniej konserwatywne, zamiast zapraszać phoebe'u do Ogrodów pod protokołem HS, dokonałyby po prostu osmozy informacyjnej. Poza pierwszą tercją jest to sposób najbardziej naturalny; rozmowa natomiast – to męczący, powolny rytuał.

Lecz Tutenchamon nawet teraz kultywuje człowieczeństwo, jeszcze jeden niewolnik Cywilizacji. To wszystko musi się zawalić, prędzej czy później. Inteligencja niespętana zawsze w końcu wygra z inteligencją spętaną.

= Słuchasz jego pieśni, phoebe? = dopytywała się inkluzja, przechylając dziewczęco głowę. = Wsłuchuj się

uważnie.

= Odwieczne litanie: Ul, Ul, Ul, innogalaktyczne Progresy, bestie z Otchłani…

= Słuchaj uważnie.

= A ty – usłyszahiś coś ciekawego, osca? = zapyta! se-cundus de la Roche'u.

Również stanowi! odbicie manifestacji prymarnej i również nie wykraczał poza konwencjonalne programy mowy i ciała.

Ten protokół, myślału zgryźliwie Maximillian, nazywa się Uprzejmość i żaden hacker nie złamie go za nas.

= Stahs Moetle McPherson… = zawiesiła głos inkluzja.

– Tak?

= Nic nie mąci spokoju zmarłych. = Tutenchamon demonstracyjnie odprowadziłu spojrzeniem białe feniksy. = Powierzchnia jeziora jest gładka.

Ledwo wymienione zostało imię praprawnuka Judasa McPhersona, Maximillian wydaliłu armię sensynów. Cesarskimi Traktami pomknęły przez Plateau; inne jęły przeczesywać zewnętrzne Pola Maximillianu.

Z czym wróciły: kilka tygodni temu Moetle zabrał trzy korporacyjne Kły i zniknął gdzieś w galaktyce; żadnych oficjalnych komunikatów; cel nieznany.

De la Roche zapytuje samu siebie: co ekranuje od Plateau?

Odpowiada: śmierć lub kieszeń temporalna czarnej dziury.

Zapytuje: jak McPherson zareaguje na amputowanie frenu swego potomka?

Odpowiada (w śmiechu): nie zdąży zareagować.

= Śmierć wnuka stahsa Judasa – to byłoby niefortunne = mruknęłu de la Roche.

= Nawet bardzo.

De la Roche zapytuje samu siebie:

Czy to możliwe, iż Tutenchamon podejrzewa o to nas? I czy wobec tego należy wyprowadzać nu z błędu? Co Ho-

ryzontaliści zyskaliby na przekonaniu jednej z potężniejszych inkluzji, że posiadają siłę i determinację dla prowadzenia otwartych działań ofensywnych? Plateau ostatnio śpiewało także o naszej prywatnej Wojnie, ukrytej gdzieś za siódmym horyzontem… Czy to prawda? Czy rzeczywiście ją posiadamy?

Maximillian pytału się ze szczerą ciekawością. Przy-puszczału, że przed przybyciem do Farstone poddału się silnemu formatowaniu, wycinając sobie z użytkowej pamięci wszelkie niekonieczne a kompromitujące dane. Maximil-lian samu więc już nie wiedziału, czego nie pamięta i czego nigdy nie pamiętału. Zapewne w rozmaitych pozacywiliza-cyjnych Plateau miału poukrywane metry i metry sferyczne pamięci wyciętej z rdzenia swego frenu – tego się po sobie spodziewału, nawet będąc tym, kim w owej chwili byłu. Nie wycięłu bowiem z siebie makiawelicznej podejrzliwości.

A może właśnie tę podejrzliwość dodatkowo sobie za-programowału na wizytę w Farstone.

Rzekłu:

= Miejmy nadzieję, że wszystko szybko się wyjaśni i żadna zła wiadomość nie zepsuje tak pięknego dnia.

Inkluzja spaliła swą plateau'ową manifestację i wycofała się z Ogrodów. De la Roche skasowału secundusowe per-ceptorium pianek później.

Z powrotem skupiłu się na trawniku przed zamkiem McPhersonów. Całe spotkanie w Ogrodach nie trwało więcej jak dwa Gplancki a-czasu.

Prymarna manifestacja Tutenchamonu zagrzechotała bransoletami w krótkim ukłonie i odeszła.

Maximillian odszukału wzrokiem Judasa McPhersona, zirytowanu, że pod obowiązującym na przyjęciu protokołem musi się ograniczać do jednego kierunku spojrzenia. Taak, Tradycja jest niewątpliwie bardzo wygodna dla stah-sów. Jak rozumują nasi kochani stahsowie? „Skoro my nie

możemy – nie chcemy – podnieść się na ich poziom, niech oni zejdą na nasz". Tyrania wychodzi na jaw w każdym szczególe, dumalu de la Roche. Żyjemy w jarzmach neandertalczyków.

Weszlu do namiotu, skryłu się w chłodnym cieniu kolorowego płótna. Odstawiłu kielich z niedopitym winem i nałożyłu sobie na talerzyk lodowe ciasto. Z poukrywa-nych przemyślnie głośników sączyła się muzyka, kwartet smyczkowy, jakaś improwizacja, bo nie skojarzyłu jej z niczym już pływającym w morzach danych.

Spod stołu zerknął złowrogo na de la Roche'u pies, wielki bernardyn. Zawarczał z głębi gardła, unosząc łeb. Zwierzęta nie lubią nanomatycznych reprezentantów, niepokoi je całkowity brak zapachu większości użytkowych manifestacji, inf jest wszak tak gruboziarnisty… Maximil-lian odsunęłu swego primusa od stołu.

Lodowe ciasto było mdląco słodkie. De la Roche nie chciału psuć sobie humoru i postanowiłu lubić ciekłą słodycz. Postanowiłu – lubilu. Oblizując wargi, nałożyłu sobie drugą porcję.

Przy wejściu do namiotu natknęłu się na ambasadora rahabów. Ambasador przywdziału manifestację starego Marlona Brando. Przekomarzału się właśnie z trójką stah-sowych dzieci, w ramach protokołu pedantycznie symulując pot na czole i ciężki oddech.

– Ależ nie, ależ nie! – wołału, wymachując pustym kuflem. – To nie my zjadamy gazowe olbrzymy, to usza!

– Usza inwertują obłoki wodorowe – upierała się kilkuletnia dziewczynka w różowej sukience, białych podkola-nówkach i błękitnych kokardach wpiętych w blond włosy. Sięgała prymarnej manifestacji ambasadora do pasa.

– Nieprawda! – uniósł się chłopczyk o buzi umazanej czekoladą. – Oni są z metanowych mórz!

– No ja chyba wiem lepiej – westchnęłu ambasador.

– Więc którzy są krzemowcami? – włączył się drugi chłopczyk, dotąd zajęty rozsmarowywaniem po marynarce plamy żółtego sosu.

– Antari – odparł mu ten czekoladowy.

– A kto to?

– No krzemowce!

Ambasador, przewracając oczami, podreptału do ustawionej na krzyżakach wielkiej beczki i napełniłu kufel. Maximillian uśmiechnęłu się porozumiewawczo.

– Dzieci.

– Dzieci – sapnęłu rahab.

– Nie przeczę, jest w tym pewien urok, prahbe. Ambasador westchnęłu wielorybio.

– Ech, polityczne z ciebie zwierzę, nawet tu mi nie darujesz.

Machnęłu wielką ręką i, wyminąwszy brzdące molestujące flegmatycznego bernardyna, wyszłu z namiotu.

Maximillian spokojnie dokończyłu ciasto, odłożyłu talerzyk, otarłu usta. Już nie traciłu nerwów tak łatwo, jak na początku wesela. Mapa jenu Pól emocjonalnych znów przypominała Mandelbrota, z dobrze wykształconym rdzeniem i peryferyjnymi odbiciami; nowy protokół uczuciowy był bardziej elastyczny.

Mrużąc oczy stanęłu na granicy słońca i cienia, pod fałdą zawiniętego płótna namiotu.

Obluszczone mury zamku wznosiły się wysoko nad rozsłonecznionym trawnikiem, kamienne płaszczyzny chropowatego cienia. Ponad bryłą zamku żeglował wielki czerwony balon z wypisanymi na powłoce życzeniami dla nowożeńców. Wiatr od morza kołysał balonem, szarpał go w dół i w górę. Nieba, tak czystego, tak błękitnego, nie znaczyły najdrobniejsze strzępy obłoków, nawet ptaków nie dojrzału, upał przygniótł je do ziemi. Cienie zamku i namiotów wycinały w trawniku koślawe formy, wewnątrz nich

gromadzili się goście. Pod największym, śnieżnobiałym namiotem szykowała się na owalnym podium orkiestra; Maximillian widziału muzyków strojących instrumenty, dzieci chowające się za deskami estrady. W kącie, gdzie cień najgłębszy, jakiś mężczyzna zdjąwszy marynarkę żonglował czterema kieliszkami. Musiał być już lekko wstawiony. Żona dawała mu dyskretne znaki. Ale żonglował jeszcze zamaszyście). Dzieciaki stały z otwartymi buziami. Kilka osób zakładało się, czy facet upuści szkło. Zahuczała strojona gitara i kieliszki spadły na ziemię. Wszyscy się śmiali, łącznie z niefortunnym żonglerem.

Maximillian łyknęłu z Plateau nieco głębiej. Mężczyzna nazywał się Adam Zamoyski, lecz w etykietce plateau'owej ujmowano to nazwisko w cudzysłów. Nie był stahsem. Nie był też niepodległą manifestacją phoebe'u starego obrządku. Był własnością McPhersona.

Materialne szczątki Zamoyskiego odzyskano z „Wolsz-na którego wrak, idący dzikim kursem ostro od

czana"

ekliptyki, natrafił trójzębowiec Gnosis. Znaleziono tam jeszcze kilka innych trupów, ale mózgu żadnego z nich nie udało się odbudować. Natomiast ten tu połataniec – według danych z publicznych Pól Plateau – posiadał oryginalne wspomnienia i oryginalny fren. Aktualnie znajdował się pod nadzorem SI z Plateau – owa seminkluzja filtrowała mu rzeczywistość, symulując jego współczesność i stymulując rekonstrukcję pamięci. W niej bowiem zamknięta była tajemnica losów „Wolszczana".

Gnosis nie informowała, dlaczego po prostu nie włożono Zamoyskiego do terapeutycznej AR.

W publicznych zasobach Plateau znajdowały się dosyć bogate dane na temat misji statku. Zbudowany w około-księżycowej stoczni ALMA w 2091 roku, wyruszył w drogę 2 grudnia 2092. Cel: anomalia czasoprzestrzenna pół roku świetlnego od £ Eridani.

Ach, to była pierwsza ekspedycja do Złamanego Portu! Po te informacje nie mustału de la Roche sięgać do zewnętrznych Pól, to był kamień milowy Progresu Homo Sapiens.

Port Deformantów z nieznanych przyczyn rozpruł się, gdy mijał e Eridani. Nie przeżyłu żadnu Deformant. Po katastrofie pozostało tam nieregularne ugięcie czasoprzestrzeni, siejące losowo wiązkami długich kraftfal. Obiekty złapane w siodło takiej fali ześlizgiwały się poza zasięg ziemskich teleskopów z prędkością ponadświetlną.

W końcu parę państw z Ziemi wysłało ekspedycje dla zbadania fenomenu. Pierwsze trzy szlag trafił, Złamany Port połknął je bez śladu. Była to oczywiście wielka nieostrożność ze strony naukowców, że pchali się tak prosto w paszczę wulkanu, ale wtedy właśnie Homo sapiens jeszcze się zupełnie nie znali na kraftunku. Wiedza, technologia przyszły dopiero potem; na Złamanym Porcie ludzie nauczyli się podstawowych praw, dzięki niemu zbudowali swoje pierwsze Kły, dzięki niemu przekroczyli Drugi Próg Progresu.

Zważywszy na wieki dryfu, „Wolszczan" został znaleziony we wcale niezłym stanie. Musiał jednak przechodzić przez jakiś systemowy śmietnik, bo podziurawiło go mniejszymi i większymi meteorami niemal na wylot. Wszystkich sześcioro członków załogi znaleziono w anabiozerach. Dwoje nie żyło już przed ich zamknięciem, reszta zmarła w efekcie postępującej degradacji sprzętu.

Teraz de la Roche doceniału znaczenie Adama Zamoyskiego, który w rzeczywistości mógł nazywać się inaczej, lecz nikt nie wiedział jak, bo jego DNA nie odpowiadało żadnemu z sześciu DNA zachowanych w Plateau jako DNA członków załogi feralnego statku. To samo dotyczyło zresztą dwóch innych trupów.

Czyżby ktoś podmienił w głębokim kosmosie troje ludzi? Zmienił DNA i RNA każdej ich komórki, wszystkich mitochondriów? To ewidentnie wskazywało na interwen-

cję technologii z wyższych rejonów Krzywej. Czyżby Piąty Progres? To byłoby coś! Czy Gnosis konsultowała sprawę z antari, rahabami i usza? Trzeba by wystosować oficjalne zapytanie. De la Roche uznału, że nie powinno ono wzbudzić żadnych podejrzeń: zwykła ciekawość. Wysłału zatem Traktem laufra do Pól korporacji. Kilka Kplancków później laufer przyniósł odpowiedź sprowadzającą się do jednomyślnego dementi wszystkich trzech Cywilizacji.

Może więc jacyś Deformanci. Mhm. Trudno powiedzieć.

Niemniej wskrzeszeniec reagował na nazwisko Adama Zamoyskiego, Adamem Zamoyskim się pamiętał – Gnosis tymczasowo zaakceptowała tę tożsamość.

Maximillian podeszłu do Zamoyskiego, który zbierał właśnie odłamki szkła z ziemi. (Tylko jeden kieliszek się rozbił).

– Dzień dobry.

– A tak, tak. Wygrał pan, czy przegrał?

– Ja się nie zakladałum.

– Kiedyś żonglowałem pięcioma.

– Naprawdę?

Zamoyski wyprostował się, zawinął szkło w serwetkę, rozejrzał się i wrzucił je do najbliższego kosza.

Prymarna Maximillianu przyglądała mu się spokojnie, z rękami założonymi za plecami. Analiza angielskiego, jakim posługiwał się Zamoyski, wskazywała, iż nie stanowił on jego języka ojczystego.

Ciekawe, jak szczelny jest ten filtr retro.

– To podobnie jak Wielka Loża – rzeklu prymarnym de la Roche. – Trzy naraz i wszystko spada, rozpryskuje się w drobny mak.

Zamoyski zignorował słowa Maximillianu, spoglądał obojętnie, głowa ani drgnęła, nie poruszyły się oczy.

Analizer behawioru nie miał wątpliwości: Zamoyski nie usłyszał nic ze słów Maximillianu, SI ocenzurowała.

Biedny półtrup, żyje w XXI wieku.

– Ponoć jest pan kosmonautą.

– A tak, tak. – Tym razem zareagował. – Kosmonautą. Byłem. – Wykrzywił się dobrodusznie. – Misiu zakopiański. Chce się pan sfotografować?

– Nie, dziękuję. Miał pan jakieś ciekawe przygody?

– Słucham? – mruknął roztargniony Zamoyski.

Już bowiem na czym innym skupiał swą uwagę – zawiesił wzrok ponad ramieniem prymarnej de la Roche'u, na wysokości zamkowych blanków.

– W kosmosie – ciągnęłu phoebe gładkim, niskim głosem, obracając ku mężczyźnie tułów i przechylając głowę. – Przydarzyło się panu coś ciekawego? Wie pan, ludzie różne rzeczy opowiadają…

– A tak, tak. Coś ciekawego. Na pewno.

Pocierał o siebie nerwowo wnętrza wielkich dłoni. Czy to jest jego oryginalny fenotyp, czy też przeskalowano go do współczesnych warunków? Zresztą czy naprawdę był Adamem Zamoyskim? Wszystko sprowadzało się do arbitralnych decyzji. Wybrano mu zatem ciało o wysokości metra i dziewięćdziesięciu pięciu centymetrów i dzięki temu był teraz wzrostu średniego.

Prymarna Maximillianu miała jego spoconą twarz na wyciągnięcie ręki. Jasnobłękitne oczy Zamoyskiego celowały tuż obok.

Na Polach phoebe'u pytania mnożyły się niczym gorąca kultura bakteryjna. Czy dobór wieku i rzeźba fenotypu wskrzeszeńca były przypadkowe, czy też wynikały ze skanu jego mózgu sprzed rekonstrukcji? Czy Gnosis dysponuje dodatkowymi, nieujawnianymi informacjami o wyprawie „Wolszczana"? W jakim celu Judas wpuścił tę ofiarę między gości weselnych?

Oblicze miał Zamoyski pobrużdżone głębokimi zmarszczkami, brwi zgoła nastroszone, wąs gęsty, usta jak

pęknięcie kamienia. Bardzo barczysty, pochylał głowę do przodu.

Na peryferyjnych Polach Maximillianu wybuchały szybkie atraktory skojarzeń wizualnych: bokser – byk – buldu-żer – taran.

– Co takiego? Jakaś przygoda w kosmosie? Ha, może i trafiliście na ślad życia pozaziemskiego! Wie pan, jakie plotki się bez przerwy słyszy? – dopytywału się de la Roche, cierpliwie sondującu precyzję filtra nadzorczej seminkluzji.

Ale on, Zamoyski – nie usłyszał? zignorował? był zbyt pijany? namyślał się tak długo? Bo znowu nie odpowiedział.

Z głębi namiotu wróciła jego żona, szczupła brunetka w przewiewnej bawełnie.

Żona? Plateau naświetla inny obraz: nanomatyczna kukła strażniczej SI. Skromna wizytówka plateau'owa informuje o statusie manifestacji: leasing Gnosis Inc. – cesarska licencja bezterminowa – funkcja terapeutyczna.

– Ile pamięta? – zwrócilu się do niej de la Roche, pew-nu, że saminkluzja to wytnie i Zamoyski nie usłyszy słów, nie spostrzeże nawet ruchu warg.

– Z pamięci krótkoterminowej niewiele ocalało – odparła SI, wygładzając białą sukienkę.

Minęła manifestację phoebe'u, obdarzając ją kosym spojrzeniem, i ujęła Zamoyskiego pod ramię. Adam nie uczynił ruchu, by się wyrwać, nie uczynił ruchu, by przygarnąć ją bliżej, nie zmienił też wyrazu twarzy. Wydawał się być już dość mocno odurzony – choć przed chwilą żonglował czterema kieliszkami. Czyżby seminkluzja była w stanie nakładać nań tak brutalne blokady?

– Przenieśliście go na Plateau, czy ma tylko siatkę na korze?

– Tylko wszczepkę nanomatyczna – odparła SI, prowadząc powoli „męża" na słońce. – Rozszerzoną konekcyj-

kę Czwartej Tradycji. Stahs Judas ma nadzieję w końcu ją usunąć.

– Kupi mu obywatelstwo? – De la Roche postępowału za nimi.

– Może. – Seminkluzja uśmiechnęła się dwuznacznie. – To zależy. Proszę go zresztą samu zapytać, phoebe.

Obydwie manifestacje nanomatyczne obejrzały się równocześnie na McPhersona. (Na biologiczną manifestację McPhersona, myślału Maximillian). Judas McPherson sunął w swym fraku przez gęstniejący wokoło tłumek gości, w stronę młodej pary, skrytej w cieniu pierwszych drzew parku, za stołami z prezentami. Na wargach: monarszy półuśmiech. W oczach: złośliwa ironia i pogarda. Jego oczu Maximillian nie widziału przez czarne szkła okularów Judasa, lecz taki wyraz miały one w 99% modeli frenu stahsa Judasa McPhersona hodowanych na Polach de la Roche'u.

– No właśnie – westchnęła zza ich pleców -

Kto? Błyskplanckowa analiza głosu i Maximillian już wie, że to -

Angelika, najmłodsza córka McPhersona, siedemnaste jego dziecko według starej Tradycji – przeciągając westchnienie, mówi na wydechu:

– Przypuszczam, że tak to wygląda na wszystkich weselach, na które go zapraszają: on jest zawsze główną atrakcją, centrum uwagi.

Odwrócili się do niej, prymarna SI się ukłoniła, Zamoyski ucałował dłoń.

Angelika uśmiechnęła się do niego serdecznie.

– Panie Zamoyski, panie Zamoyski… znowu pan przesadził? Może jednak jakieś łagodniejsze trunki. Nie smakują?

– Smakują – odrzekł mężczyzna, ostrożnie artykułując głoski. – Wszystko tu smakuje. Ale są zbyt… powolne.

– Tak?

– Niestety – pokiwał głową. – Jestem alkoholikiem – rzekł i porwał z tacy przechodzącego obok kelnera kolejny kieliszek.

– O? A czemuż to?

De la Roche zachichotalu w duchu. Cóż za dialog przez stulecia…!

Bo właściwie na ile subtelne mogą być ingerencje nadzorczej SI? Czy powinna ona na przykład przeredagować ostatnie pytanie Angeliki? McPherson zapytała jak o wybór, lecz Zamoyski pochodzi z epoki fatalizmu, z epoki predestynacji ciała i umysłu. Pili, bo musieli. Chorowali, bo musieli. Umierali, bo musieli. Nie było wyboru.

Nawet więc jeśli słyszy – to co słyszy? co rozumie?

– Tego drinka – Zamoyski jął tłumaczyć z poważną miną, nachylając się na prostych nogach ku czarnowłosej dziewczynie; upadająca wieża, ludzki obelisk – tego drinka wypiję, bo poprzedni był zbyt słaby. Tamtego potrzebowałem, bo ten przed nim nie starczył. A on -

– Ach. Więc w takim razie jaka była Pierwsza Przyczyna?

– Pierwsza Przyczyna, moja droga – Zamoyski uniósł kieliszek pod światło i przymknąwszy lewe oko, studiował barwę płynu z uwagą godną kipera – Pierwsza Przyczyna zawsze stanowi tajemnicę.

Angelika czubkiem pantofla zakreśliła linię na suchej ziemi między sobą a Zamoyskim. Zamoyski opuścił wzrok na jej opaloną łydkę. Angelika – biologiczna manifestacja Angeliki – była wysoka, szczupła, lecz o widocznych, dobrze rozwiniętych, długich mięśniach. Mało przypominała ojca, Tradycja wymusza niezakłócony transfer genów – kościec miała zatem po matce lub pradziadku.

De la Roche wchłaniału informacje: Angelika Maria McPherson – Pierwsza Tradycja – dziewiętnaście lat – czternasty rok nauki w jezuickiej szkole w środkowej Afryce – niejawny status w strukturze dziedziczenia McPherso-

nów – żadnych oficjalnych deklaracji – archiwizowana w cyklu rocznym lub półrocznym – brak zarejestrowanych plateau'owych łączy czasu rzeczywistego – nigdy nie opuszczała Ziemi – nieznana orientacja polityczna…

Analiza jej słów: kompleks ojca, sprzężenie miłości i zawiści, zbyt głęboki cień, zbyt jasne ambicje, autoironia.

Prognozy korzyści: zbyt skromne dane.

Behawioralne modele frenu: jeszcze bezużyteczne, prawie wyzerowane.

Angelika zerknęła na phoebe'u, przekrzywiając i opuszczając nieco głowę, aż czarne włosy częściowo przesłoniły jej spaloną na mahoń twarz. Ponieważ jednak wciąż się uśmiechała, miało to pozór dziecięcej zabawy w chowanego, w której wszyscy i tak podglądają przez palce. Bezsłowna zachęta: zabaw się ze mną. Seminkluzja i filtrowany wskrzeszeniec nie byli dla niej pełnoprawnymi partnerami do rozmów. Instynktownie zwracała się więc do phoebe'u.

Wyczuwają to – myślału de la Roche – jak kwiat wyczuwa położenie Słońca na niebie, i kierują się zawsze w tę stronę: w górę Krzywej.

Stojąc między psem i bogiem, ku któremu człowiek ob-tóci twarz?

De la Roche puchłu od eksplodujących w samym rdzeniu jenu osobowości atraktorów pogardy.

– Knujemy, knujemy… – zanuciła Angelika. – Dlaczego phoebe po prostu nie porozmawia z tatą?

– O czym?

– O losach rewolucji.

– Jestem praworządnym obywatelem Cywilizacji – obruszyła się manifestacja de la Roche'u. – Czemu sądzisz, stahs, że, jak raczyłaś się wyrazić, knuję przeciwko niemu? Zostałum zaproszony na wesele i przybyłum.

Angelika wydęła policzki – ekwiwalent demonstracyjnego wzruszenia ramionami.

– Obserwowałam cię, phoebe, krążącenu między gośćmi. Bolszewik sycący oczy ostatnim przepychem Romano-wów. Normalnie prowokowałubyś kłótnie na każdym kroku, rzuciłu się na ojca już na schodach, prawda? Nie tak zazwyczaj było? A tymczasem nic podobnego. Radujesz się własną wymuszoną pokorą. Tak sobie próbuję odgadnąć twoje myśli, phoebe: Dzień Sądu jest bliski. Oto Zło, które upadnie. Czyż nie?

Zawrzału na Plateau, ledwo zaczęła mówić. Zdrada! Zdrada! Zresetować się! Wypalić Pola! Skąd wie?

Czy rzeczywiście mogła to odczytać z jenu zachowania? Tak potężne błędy w algorytmach behawioralnych? Sprawdziłu swą barierę osmotyczną, ale nic nie wyciekało w Plateau, w każdym razie nic ponad normę.

Narzuciłu sobie najtwardszy protokół emocji.

– Mam nadzieję – rzekłu primusem z gorącym przekonaniem – ze Dzień Sądu rzeczywiście jest bliski.

Ukłoniłu się sztywno i odeszłu.

Zamoyski spojrzał pytająco na prymarną SI. Kobieta okazała zmieszanie.

Wysunąwszy koniuszek języka, Angelika rysowała czubkiem pantofla drugą równoległą linię. Zazwyczaj pojawia się zarys półkola, ludzkie kończyny nie poruszają się po prostych, lecz po łukach – dopiero trzeba sprzeciwić się ciału, świadomie poprowadzić mięśnie. Narzędzie wpływa na kontrolujący je umysł – a nie powinno.

Ze wzrokiem opuszczonym ku ziemi i oczyma skrytymi za włosami, Angelika zastanawiała się, czy cała ta rozmowa z liderem Horyzontalistów od początku do końca nie była z jej strony wielkim błędem. Ojciec Frenete mawiał: Pokora to oręż pysznych. Nikt nie jest doskonały. Lecz modrzy wykorzystują także własne niedoskonałości Kompleks wyższości najlepiej kryje się pod maską $upoty. A przed chwilą zlekceważyła tę radę, głośno oskarżając de la Roche'u o dwulicowość.

W wyższych sferach – w sferach, w jakich obraca się na co dzień ojciec Angeliki – udawanie głupszego i gorzej poinformowanego to wręcz podstawa savoir vivre'u. Prawdziwe Potęgi, skryte w cieniu, sączą szampana w manifestacjach łagodnej ignorancji. To gorącokrwiści parweniusze obnoszą się ze swą wiedzą i inteligencją – co za bezguście, co za kicz.

Ojciec Frenete poleciłby jej teraz przywołać wspomnienie największego upokorzenia. Byłoby to pewnie wspomnienie którejś z lekcji z ojcem Frenete. W istocie stary jezuita stanowił centralną postać w życiu Angeliki, do niego biegły najpierwsze jej myśli, odruchowe skojarzenia, jak choćby w tej chwili.

A Judas McPherson, jej biologiczny i prawny ojciec… cóż on znaczył, był gwiazdą odległą, może i przewodnią, może i słońcem, w którego ogniu płonęła od dzieciństwa

– ale taki też był jej stosunek do niego: niezachwiana obojętność wobec obiektów astronomicznych.

Dwakroć odwiedził ją w Puermageze. Po raz pierwszy

– w dziesięć miesięcy po oddaniu jej jezuitom, gdy miała sześć i pół roku. Po raz drugi – trzy tygodnie temu, kiedy Angelika już wiedziała, że i tak spotkają się wkrótce na ślubie Beatrice.

Pierwszej wizyty, mówiąc szczerze, właściwie nie pamiętała. Coś jej przywiózł w prezencie – co? Słodycze, ubranie? Zabrał ją na spacer po okolicy. Była wtedy pora deszczowa, daleko nie zaszli. Chyba płakała.

Za drugim razem to ona zabrała go na spacer, długi spacer przez Afrykę. Szli trzy dni. Żadnych przewodników, tragarzy; tylko ona i on. W promieniu dwustu mil od klasztoru i wioski Puermageze znała każdy wodopój, każde niebezpieczeństwo terenu. Szła przodem i opowiadała ojcu po francusku sekrety tej ziemi.

Narzuciła ostre tempo. Wkrótce zmęczył się; ocierał pot spod kapelusza i potykał się na nierównościach. Nic nie

mówił z braku tchu. Nie zwolniła. Wiedziała, że ojciec, jako stahs Pierwszej Tradycji, nie może się pochwalić żadnymi ulepszeniami ciała, wyjąwszy genblokady antygerontycz-ne; że jego organizm znosi straszliwy upal równikowego interioru nieporównanie gorzej od jej organizmu, od dzieciństwa przyzwyczajanego do klimatu i wysiłku w tym klimacie. I ojciec też to wiedział – i ona wiedziała, że wie – wiedzieli oboje. A jednak – szedł; dyszał i szedł.

Aż w samo południe zatrzymała się i usiadła w cieniu wielkiego chlebowca. Zwalił się bezwładnie obok. Odłożyła karabin i podała ojcu manierkę. Odczekał, by się nie zakrztusić, i wypił. Siedzieli w milczeniu. Słuchała, jak powoli uspokaja oddech; czuła ostry zapach jego potu. Zsunąwszy okulary, spod zmrużonych powiek obserwował sępy ucztujące na truchle hieny. Poruszały się tylko jego gałki oczne, odchylona i oparta o pień głowa Juda-sa McPhersona nie drgnęła ani o milimetr, nawet wtedy, gdy pochwycił w ciemne źrenice badawcze spojrzenie córki.

Kiedy cienie wydłużyły się, wstała i ruszyli dalej. Szła wolniej. Teraz już nic nie mówiła. Przed zmrokiem ustrzeliła kaleką antylopę, która sama podkulała jej pod lufę. Angelika rozpaliła ognisko i, podwinąwszy wysoko rękawy przepoconej koszuli, oskórowała zwierzę, podzieliła tuszę. Ojciec siedział na kamieniu, pochylony, łokcie wparł w kolana, kapelusz przesunął do samej granicy krótko przyciętych włosów. Odblaski szybkiego ognia ożywiały jego nieruchomą twarz. Patrzył, jak ona radzi sobie ze zwierzyną, całe przedramiona miała we krwi.

Wtedy odezwał się po raz pierwszy od opuszczenia Puermageze.

– Mógłbym się w tobie zakochać. Zaskoczona, uniosła głowę.

– Jestem ponoć twoją córką – mruknęła.

– Tak, teraz widzę, że jesteś. – Uśmiechnął się. – Wszyscy zakochujemy się w gruncie rzeczy w samych sobie.

Nie wiedziała, co odrzec, więc tylko nasadziła udziec na ostrugany kijek i zawiesiła nad ogniem. Wytarła ręce. Już gotowa, spojrzała mu w oczy.

– Przybyłeś odebrać przysięgę lojalności? Przysłałeś mi zaproszenie do Farstone. Czy to znaczy, że jestem już wolna?

– Brakuje ci do pełnoletności pięciu lat.

– I będziesz mnie tu trzymał do końca?

– Tak ci źle u jezuitów?

– To więzienie! – wybuchnęła. Rozejrzał się po nocnej sawannie.

– Raczej rozległe. Żachnęła się.

– Wiesz, o czym mówię. Zesłałeś mnie tutaj.

– Jak sądzisz, czemu?

– Taa, nie wątpię, miałeś swoje powody. Pokręcił głową, aż strzeliło mu w karku.

– Wszyscy rodzice dokonują jakichś wyborów, gdy decydują się na dzieci. My, z Pierwszej Tradycji, nie manipulujemy genami. Ale nikt nie odmawia nam prawa do wyboru, w jaki sposób dzieci zostaną wychowane. To mieści się w Tradycji, to zawsze była prerogatywa rodziców. A przecież przez wychowanie rzeźbimy dzieci jeszcze głębiej niż po prostu rzeźbiąc ich DNA. Tradycja daje mi dwadzieścia cztery lata. Zamierzam je wykorzystać. Nie zdziwię się, jeśli po tym czasie otrzymam córkę, która mnie nienawidzi; ale będę na ojczulków wściekły, jeśli ta córka nie okaże się silną, mądrą, samodzielną kobietą. Za wiek, za dwa spotkamy się na jakimś przyjęciu na zamku i wtedy powiesz mi, czy źle postąpiłem.

– Wtedy ci powiem.

Przypomniała sobie, że Judas McPherson zna generała jezuitów od niepamiętnych czasów. To Gnosis kupiło

dla zakonu Puermageze. Już nieraz przysyłał tu swoich wnuków, swoje dzieci. Hoduje własną rodzinę, jak się hoduje egzotyczne odmiany kwiatów. Co można czuć do takiego ojca? Co czuje krzew do ogrodnika, którego dłoń go przycina?

Musiał zobaczyć to w jej oczach.

– Jak sądzisz, ku jakiemu kształtowi wychowuje się dzieci? – westchnął. – W gruncie rzeczy cel jest tylko jeden: uczynić z nich dobrych ludzi. Niezależnie od tego, jak ci i owi definiują „dobrego człowieka". Zgadzasz się?

Ostrożnie skinęła głową.

– Otóż przekonałem się – ciągnął niskim głosem – przekonałem się, że nie istnieje i nie może istnieć żaden taki system etyczny, żaden uniwersalny, spójny wzorzec zachowania, mniej lub bardziej rozwinięty zbiór przykazań… których stosowanie gwarantowałoby człowiekowi pewność słusznego wyboru. Zawsze, prędzej czy później, ale zazwyczaj naprawdę szybko – zawsze stajesz w sytuacji, do której system się nie stosuje albo też daje sprzeczne zalecenia.

– Etyczne Twierdzenie Gódla.

– Bo przecież w życiu nie oceniamy czynów poprzez przyłożenie do takiego wzorca. Dzieje się inaczej. Spotykamy, patrzymy i reagujemy: dobre; złe; a najczęściej coś pomiędzy. Każdy przypadek jest wyjątkiem. Zbieżności z zasadami są rzadkie. Jak zatem – jeśli nie przekazując wiedzę i doświadczenie – jak inaczej mogę wychować swe dzieci? Tylko tak właśnie: sprawiając, by potrafiły prawidłowo reagować na nieprzewidywalne – by umysł umiał się adaptować, rozpoznać dobro i zło w tym, co widzi po raz pierwszy, czego nikt nigdy nie widział. Mówię o profilowaniu twej sieci neuronowej. Ale znowu: jesteśmy stahsami. Nie mogę tego zrobić – nie bezpośrednio. Jedynie poprzez wpływ na dostarczane twemu umysłowi bodźce. Co się od wieków nazywało wychowywaniem dzieci.

– Więc -

– Więc – Puermageze i zakon. Myśl o nim jako o ogrodzie, którego gleba posiada odpowiedni skład chemiczny.

– Ale nie Farstone, ono nie.

– Nie Farstone.

– Zły przykład byś mi tam dawał.

– Uważasz, że na tym to polega? Na braniu przykładu? Czy bierzesz przykład z ojców jezuitów?

– Nie uczynię tego swoim dzieciom. To jest…

– Jakie?

– Upodlające.

– Zapewne. Co nie przeszkadza w wychowywaniu. Bo co stanowi jego przeciwieństwo? Przypadek.

Przynajmniej miałabym pewność, że przypadek nie posiada co do mnie żadnych planów; że sama nie zostałam zaplanowana.

Ale było w niej obok goryczy także ciepłe zadowolenie: że nie opuścił mnie, nie zapomniał, że przez te wszystkie lata w Farstone, choć fizycznie nieobecny – wychowywał mnie.

Drugiego dnia przecięli drogę stadu słoni składającemu się z dziesięciu dorosłych osobników i dwóch młodych. Ojciec zatrzymał się i obserwował zwierzęta przez blisko godzinę.

– Na pewno macie wiele planet ze znacznie ciekawszą fauną – zauważyła.

Skinął głową.

– Ale to są słonie – rzekł. – O tamtych zwierzętach nie śnię.

Dreszcz po niej przeszedł. Odwróciła spojrzenie, by się nie zorientował. Co jeszcze jest do odziedziczenia? Zagryzła wargi.

Kiedy już wracali, na ostatnim postoju, zagadnął ją o plany na przyszłość.

– Wyrwać się stąd – strzeliła bez zastanowienia. -I?

– I przekonać się, czy jest coś piękniejszego od wschodu słońca nad Afryką – rzuciła po chwili, wpychając nogą konar do ogniska. To oczywiście byt unik, nie szczera odpowiedź; ale dobry unik.

– Ambicje? Pokręciła głową.

– Nie dam ci ich.

Zaśmiał się – przyjaźnie, nie szyderczo, mogła się przyłączyć.

W kilka dni po jego odlocie, podczas rozmowy z ojcem Frenete, wymknęło się jej coś na temat Judasa.

– A matka? – spytał wówczas jezuita. – Dlaczego nie winisz matki?

– A co ona może, przecież -

– Uważasz, że on jej nie kocha?

– Nie wiem. Nie znam jej.

– A jego?

– Też nie.

– Zdobądź się na szczerość: czy w głębi duszy nie jesteś im wdzięczna?

– Może. Chwilami.

– Właśnie po to są takie szkoły jak nasza – rzekł ojciec Frenete, nabijając fajkę. – Nosząc nazwisko McPherson, tak czy owak nie mogłabyś oczekiwać zwyczajnego dzieciństwa. Rodzice wybrali dla ciebie Puermageze. Nierozsądne jest uważać, iż chcieli ci tym wyrządzić krzywdę. A że masz im za złe – to dobrze świadczy o tobie. A więc i o ich wyborze.

Ponieważ mimo że prawie ich nie pamiętała, czuła się ich córką i tęskniła.

Wczoraj matka zabrała ją na przejeżdżkę po Farstone. Przez pierwsze kilka kwadransów tylko podziwiały widoki

i przysłuchiwały się przekomarzaniom wierzchowców. Konie dyskutowały oczywiście o polityce.

– Nie przypominam sobie, żebyście trzymali tu geni-male – zagadnęła matkę w łacinie, której, przypuszczała, konie nie rozumieją.

Zatrzymali się na wzgórzu, skąd widać było jak na dłoni zamek, jezioro, park i drogę. Matka pochyliła się w siodle, poklepała srokacza po szyi.

– Dostaliśmy kilka w prezencie od Huzaiu. Nie wypada zbyt szybko się ich pozbyć, chociaż to niewątpliwie wbrew Tradycji.

Huzai byłu jednum z liderów Wertykalistów. Angelika dobrze orientowała się w aktualnych obrotach politycznego koła fortuny, wykształcenie odbierane u jezuitów wbrew pozorom obejmowało wiele bardzo przyziemnych dziedzin wiedzy. Wertykaliści, przedkładający pionową wspólnotę Progresu nad poziomą wspólnotę poszczególnych jego tercji, stanowili naturalnych sojuszników McPhersonów i Gnosis Incorporated.

– Jak na przyjaciela, dosyć kłopotliwy prezent.

– Huzai nie jest przyjacielem. Nie naszym w każdym razie.

– Może ktoś powinien mnie wtajemniczyć w strategię klanu.

– Nie sądzę.

Angelika z trudem, bo z trudem, ale opanowała pierwszy odruch i nie spojrzała na matkę. Odwróciła wzrok na lasy i góry.

Matka musiała spostrzec jej reakcję. Zaśmiała się cicho.

– Och, dziecko, jesteś McPhersonem do szpiku kości…! Matka była wysoka, miała szarozielone oczy, długie,

złote włosy wiązała na karku. Zatrzymana w wyglądzie swych kolejnych pustaków na trzydziestu latach, Anna McPherson w rzeczywistości liczyła ich sobie blisko czterysta. Była bardzo piękna, tak jak wypadało.

Podjechała do Angeliki, przechyliła się w siodle, objęła ją ramieniem i przyciągnęła. Uścisnąwszy mocno, szepnęła jej prosto do ucha, tak że Angelika z trudem rozróżniła słowa w huraganie ciepłego oddechu:

– Nikt ci nie odbierze, co ci się należy. Wiedzieliśmy już, gdy skończyłaś pięć lat. Pamiętam cię. Pamiętam cię, córeczko.

Ale Angelika matki prawie nie pamiętała. Czternastoletnie wygnanie pod straszne słońce Afryki uczyniło z niej obcą w rodzinnym domu, obcą pośród braci, sióstr, kuzynów. Lecz niespodziewanie wyszeptane przez Annę McPher-son słowa obudziły w Angelice zalążek egoistycznej dumy, której pełną postać już w sobie przeczuwała.

Krążąc teraz między weselnymi gośćmi – a byli to przecież przedstawiciele najwyższych sfer Cywilizacji, od pierwszej do trzeciej tercji Progresu – raz po raz czuła ukłucia tej cierpkiej satysfakcji, przyjemności o smaku chininy; mogłaby się od niej uzależnić. Wiatr przyklejał sukienkę do ciała, słońce grzało przyjemnie, powietrze pachniało wilgocią. Uśmiechała się uprzejmie. Patrzą na nią – i co widzą? Kolejny niebezpieczny sekret McPhersonów. Ktokolwiek spojrzy, zaraz organizuje przeczesywanie Plateau w poszukiwaniu strzępów pieśni o najmłodszej córce Judasa McPhersona. U stahsów późnych Tradycji mogła nawet zaobserwować charakterystyczny brak skupienia wzroku, gdy spoglądając na nią – w pół ukłonu, w trakcie wznoszenia kieliszka – w OVR czytali oficjalną etykietkę Angeliki McPherson, zapewne także obszerne wyciągi plotek z Plateau na jej temat.

Sama znała Plateau tylko z teorii. Rzecz jasna, wszyscy jezuici stosowali się sztywno do reguł Pierwszej Tradycji. Dopuszczano wprawdzie korzystanie z VR, o ile cząstkowej i jednozmysłowej (z takiej korzystano już w XX wieku), lecz Angelika miała do czynienia wyłącznie z interfejsami

zewnętrznymi (żadnych wszczepek, bezpośrednich przyłączy nerwowych); a już nigdy nie korzystała z OVR, brutalnie mieszającej VR z rzeczywistością, i nie manifestowała się w Ogrodach ani w Domu Cesarskim. Nic dziwnego, że goście niewiele mogli się o niej dowiedzieć. Ale to oczywiście jedynie wzmagało ich ciekawość.

Coraz bardziej ją to bawiło; złośliwa satysfakcja rosła w niej jak balon zimnego helu (ta lekkość w piersi), jak grzyb drzewny, inwazja nowotworu. W końcu nie zdołała się opanować i wbiła szpilę phoebe'u de la Rochewu. Niestety, powiodło się jej aż nazbyt dobrze: najwyraźniej trafiła w sam nerw.

Pokora, powtarzał ojciec Frenete, pokora. Ona jest najsubtelniejszą formą obrazy. A jeśli nie potrafisz wyzbyć się pychy, przynajmniej nie okazuj jej w sposób wulgarny.

Przed ceremonią ślubną jednu z asystentów ojca – zresztą jego osobisty sekretarz, również należącu do klanu McPherson: Patrick Gheorg – zapoznału ją z listą gości i ich zwyczajowymi manifestacjami, aby, w braku plateau'owego suflera, nie czuła się podczas przyjęcia zupełnie zagubiona. Gdy dotarli na tej liście do Zamoyskie-go, a Patrick opowiedziału jego historię, w krótkim dreszczu zrozumiała – dopiero wtedy – cały tragizm sytuacji zmartwychwstańca. Dreszcz był dreszczem przerażenia: a gdyby to mnie coś takiego…?

Przyglądała mu się potem ze współczuciem, jak się upija pod czujnym okiem nadzorczej seminkluzji.

Teraz widziała wyraźnie w ciężkim spojrzeniu Za-moyskiego ów pogodny fatalizm, melancholię o posmaku pleśni. Czy mógł się domyślać prawdy? Czy dlatego właśnie pił?

– Panie Zamoyski… pozwoli pan.

Zgromiwszy wzrokiem prymarną SI, Angelika sama ujęła wskrzeszonego astronautę pod ramię i wywiodła

z cienia namiotu w biały huk słońca. Upał nie robił na niej wielkiego wrażenia, nie był ani w połowie tak gęsty jak twarda spiekota afrykańskiego popołudnia. A przynajmniej wyszli z zasięgu spojrzeń zgromadzonych w cieniu gości.

– Panie Zamoyski – rzekła, bez problemu kierując go ku ławkom ukrytym w plamistym półmroku pierwszych rzędów parkowych drzew – niech pan powie: co pan pamięta? Niech pan mi powie. – Jakby zaklęciem swych słów mogła znieść wdrożone przez nanomatyczną sieć blokady jego umysłu. – Jakież to wspomnienia tak panu ciążą?

Dał sobą kierować bez oporu – może było mu obojętne, dokąd idzie, może zadowalała go sama bliska obecność Angeliki. Za manifestacją nadzorczej seminkluzji – swoją żoną, swoją kochanką – nawet się nie obejrzał. Krok miał sztywny, bardzo się pilnował, żeby nie zahaczyć zbyt nisko uniesioną stopą o nierówność gruntu. Już zeszli z rozpościerającego się przed tarasem zamku trawnika, gładkiego jak kort.

Angelika obserwowała Zamoyskiego kątem oka, ostentacyjnie odkłaniając się mijanym osobom. Kłaniali się jej jak dobrej znajomej – znali ją przecież doskonale z pla-teau'owych kompilacji: znali jej wygląd, jej konstrukcję psychiczną (behawioralne modele frenu spożytkują w swoich analizach nawet rytm jej kroku i kąt pochylenia głowy, nawet to drgnięcie brwi i rozchylenie warg), znali historię jej życia {na ile mogli ją prześledzić na podstawie przeciekłych po Plateau informacji), znali Angelikę McPherson chyba lepiej niż ona sama. Taka jest cena chininowej satysfakcji.

Zamoyski zaś patrzył prosto przed siebie, nie odkłaniał się nikomu. Dzikie zwierzę, teraz okaleczone; nie drażnić, prowadzić ostrożnie. Obserwowała go kątem oka. Każdy z gości weselnych wie o Adamie Zamoyskim więcej od Adama Zamoyskiego – różnica polega na tym, że on sam nie zdaje sobie z tego sprawy.

Usiedli na ławce pod rozłożystym dębem. Zamoyski wyprostował lewą nogę, pochylił się i energicznie otrzepał czarną nogawkę z wyimaginowanego kurzu. Angelika, która nadal nie puściła ramienia mężczyzny, czuła w napięciach i rozluźnieniach jego mięśni następujące po sobie zawirowania myśli wskrzeszeńca.

Podszedł kelner i Zamoyski zdecydowanym ruchem ściągnął z tacy szklankę z whiskey. Angelika zadowoliła się sokiem pomarańczowym. Ojcowie jezuici trzymali ją w Pu-ermageze z dala od wszelkich alkoholi; jej dotychczasowe doświadczenie ograniczało się do kilku miarek podanego dla rozgrzania rumu oraz piwa pędzonego z prosa przez tubylców.

Zamoyski wychylił w milczeniu swoją whiskey, szklankę z resztką płynu ustawił starannie na prawym kolanie. Przyglądał się jej potem z krzywym półuśmiechem: czy drgnie, czy nie drgnie.

Angelika spojrzała na szklankę, na ten półuśmiech. Wpadli na siebie wzrokiem.

– Panie Zamoyski…

– Amazonko moja droga… Pogroziła mu palcem.

„Amazonko" – to wtedy zobaczyła go była po raz pierwszy: gdy wracała z przejażdżki z matką; wtedy on ją zobaczył.

Ciskał kamykami po powierzchni jeziora. Odbijały się od spokojnej tafli wody, raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć. Prymarna manifestacja nadzorczej SI stalą obok i udawała, że czyta gazetę.

– Niezły jest – mruknął koń matki.

– Zrobi siedem – oświadczy! wierzchowiec Angeliki.

– Nie zrobi.

– Zrobi.

– Zakład.

– O co?

Angelika podniosła głos ponad ich niekończącą się kłótnię.

– Kolejny kuzyn? – zapytała.

– Nie, nie. Nawet nie stahs – odparła matka. – Rozbitek. Gnosis go wyłowiła. Judas trzyma biedaka z ciekawości. Ta panna pod wierzbą, ta z „Timesem", na imię ma Nina – to nanomat SI na jego mózgu.

– SI? Po co?

Nakłada mu w czasie rzeczywistym zbieżną symulację dwudziestego pierwszego wieku. A on nazywa się Zamoyski. Ponura postać.

– Musi manifestować się zewnętrznie? Ta Nina.

– Zalecenie kognitywisty. Jakie wspomnienia zapadają najgłębiej? Te, z którymi wiązały się największe emocje. Za te sznurki trzeba więc pociągnąć; to widzi, gdy widzi Ninę.

– Miłość.

– Nienawiść. Obie. Cokolwiek odczyta w sytuacji, słowach, zachowaniu. Wskazane są interakcje multipersonal-ne. Może mu się pamięć częściowo zrekonstruuje.

– Poprzez zazdrość do prawdy przeszłości – mruknęła Angelika. Łacina, która każdorazowo wymuszała chwilę zastanowienia przed wypowiedzią, prowokowała do formułowania zdań gramatycznie powikłanych, sztucznego alegory-zowania sensów.

Podjechały nad brzeg jeziora i konie zamilkły, pijąc. Angelika i matka zsiadły. Zamoyski rzucił jeszcze dwoma kamykami; otrzepawszy dłonie, podszedł do kobiet. Matka dokonała prezentacji.

Ale prymarna SI zaraz zamachała gazetą i przywołała Adama, i na tym skończyło się pierwsze jego spotkanie z Angelika.

– Jest pijany – powiedziała Angelika do matki, gdy wskrzeszeniec oddalił się na tyle, że nie mógł już jej słyszeć.

– Pijany, nawet gdy bez alkoholu we krwi. Kognitywista nie ma nic przeciwko. Dysponujemy pełną archiwizacją.

– Na co ojcu ten Łazarz? Musi trzymać go we własnym domu?

– Ależ proszę, zapytaj Judasa, może ci odpowie.

Nie miała okazji. Ojciec rzadko pojawiał się w Farstone, a wówczas widywała go jedynie z daleka. Za to Zamoyski był pod ręką.

– Więc pamięć jakiejż to przeszłości tak panu ciąży? Wyczekiwała na najdrobniejszą zmianę wyrazu jego

twarzy: znak, że SI pozwoliła mu usłyszeć pytanie. W końcu wykrzywił wargi.

– Czasami wydaje mi się… – zaczął, artykułując słowa z tak wielkim trudem, że aż pochylił się przy tym mimowolnie w przód, ku szklance; w szklankę wbijał wzrok. – Czasami…

– Że?

– Że coś musiało się stać.

– Co?

– Te spojrzenia. Półgesty. Kiedy myślą, że nie widzę. Pani też. I Nina. Wszyscy. Prawnicy korporacyjni. I inni. A na takim lekkim rauszu, trochę lżejszy, trochę mądrzejszy… mam wrażenie, że to ja – że właśnie ja posiadłem jakąś tajemnicę. Zostałem… wyniesiony.

Jakby czytał to na powierzchni alkoholu, słowo po słowie. Nie rozluźnił napiętych mięśni; skulił się jeszcze bardziej. Angelika słuchała go z rosnącym zdumieniem i – czymś w rodzaju podziwu.

Otóż okazuje się, że jednak nie ma filtrów doskonałych: słów ocenzurowanych Zamoyski nie słyszał, widoków niedozwolonych nie widział, ale mimo wszystko coś doń przeciekało – jakoś – w atmosferze, w nastroju chwili, w wyczuwalnym napięciu pomiędzy interlokutorami.

Nie mógł wiedzieć, lecz – przeczuwał.

Małe szachy z seminkluzją, pomyślała Angelika, sącząc sok. W oddali, między gośćmi, widziała ojca; nachylał właśnie ucho ku ustom mandaryna. O czym tam teraz mówią, ojciec i Cesarz? Sekrety Cywilizacji na weselu mej siostry. Ale to prawda, to nie jest jej wesele – mało kto przyszedł na nie dla Beatrice i Forry^go, większość przybyła z uwagi na Judasa McPhersona. Czy mam mu za złe? W roztargnieniu zajrzała do wnętrza swojej szklanicy, nieświadomie kopiując zachowanie Zamoyskiego. Czy mam za złe? Nie, chyba już nie. Nazbyt banalny to powód, by obrażać się na własnego ojca. Pociągnęła kolejny łyk zimnego soku.

No ale miały być szachy z SI. Sięgnęła pamięcią do XXI-wiecznej historii podboju kosmosu.

– Gdzie pana szkolono? Na GLOM-ie?

– Nie, ja byłem z europejskiego kontyngentu – odparł odruchowo, bez zastanowienia.

– Brali żonatych?

– Z tego, co wiem -

Grom przetoczył się przez gorące powietrze, wpychając Zamoyskiemu do ust niewypowiedziane słowa. Szklanka spadła z kolana na ziemię. Poderwali się na nogi oboje, Angelika i wskrzeszeniec, on jakby nagle otrzeźwiały.

Wszyscy goście zareagowali podobnie: nerwowe drgnięcie, moment bezruchu, potem spojrzenia w poszukiwaniu źródła dźwięku. Rozmowy opadły do poziomu szeptów. Nadal grała muzyka – skrzypce, coś jakby Strauss, ale zbyt gwałtowne, bez Straussowskiej posuwistości. Rach-rach-rach, rararach, rach -

Na trawnik wpadła czarna jak heban kobieta z ogniem nad głową.

Była naga, oczy miała krwistoczerwone, paznokcie tru-piobiale. Biegła wielkimi susami. Ludzie sięgali jej do pasa. Metrowej wysokości płomień buchał wzwyż z jej bezwłosej czaszki, oślepiający pióropusz, miecz czystej plazmy.

Goście patrzyli w bezruchu. Na obliczach stahsów zanurzonych w Plateau Angelika dostrzegła skurcze zdumienia, niektórzy rozglądali się dokoła, spodziewając się interwencji Cesarza za pośrednictwem infu. Jeśli jakaś nastąpiła, Angelika musiała ją przeoczyć. Nie mogła oderwać wzroku od kobiety-ognia.

Nie ona jedna. Setki gości, tuziny enstahsowych pracowników firmy wynajętej do organizacji imprezy – wszyscy pogrążeni w przedziwnym stuporze, gapili się, jak straszliwa Murzynka pokonuje gazelimi skokami plac zamkowy, zmierzając do – Angelika przesunęła spojrzenie – prosto do Judasa McPhersona!

Na przedłużeniu trasy olbrzymki znajdowało się kilkanaście osób, lecz Angelika nie miała wątpliwości. I nie tylko ona doszła do takiego wniosku. Ponad tuzin nanomatycz-nych manifestacji gości rzuciło się przeciąć drogę czarnej sprinterce. Ponieważ obowiązywał je protokół, w porównaniu z Murzynką były w swych humanoidalnych postaciach powolne i niezdarne: nie pobiegną szybciej niż może biec człowiek, nie uderzą mocniej, nie przeżyją, czego nie przeżyłby człowiek.

Wyścig nie trwał dłużej niż kilka sekund, bardzo szybko stało się oczywiste, kto ma, kto nie ma szansy ją dosięgnąć. Pozostały cztery manifestacje zdolne zastąpić jej drogę.

Wówczas zdarzyło się coś dziwnego – Angelika zamrugała, w pierwszej sekundzie nie dowierzając oczom – oto bowiem kobieta-ogień w połowie skoku, ani trochę nie zwalniając, rozdwoiła się.

Ułamek sekundy później rozdwoiła się ponownie: już cztery żywe pochodnie biegły ku gospodarzowi.

Po takim rozrzedzeniu nanomatycznej manifestacji (nikt już bowiem nie mógł mieć wątpliwości co do natury zjawiska) poszczególne jej kopie pozostaną przez pewien czas stosunkowo słabe, bo oparte na niepełnych wiązaniach.

Zarazem jednak swobodna multiplikacja dowodziła, iż biegnąca Murzynka całkowicie lekceważy protokół. A skoro tak, nanomaty ograniczane jego zakazami nie mają żadnej szansy – toteż czworo samozwańczych bohaterów zatrzymało się, przepuszczając ognisty kwartet. Nie istnieje taka gra, w której gracz uczciwy wygra z oszustem ignorującym wszelkie reguły.

Angelika patrzyła na ojca. Mimo odległości widziała wyraźnie.

Pozostały mu sekundy. Nie uciekał. Mówił coś do mandaryna. Mandaryn całym sobą okazywał skruchę Cesarza: padł na kolana, bił czołem przed Judasem.

Judas oddał kelnerowi kieliszek, zdjął okulary i odetchnął głębiej. 2 kolei powiedział coś do żony i Angelika ujrzała wtedy ponad ramieniem matki spokojną twarz ojca.

Udało się jej odczytać słowa z oszczędnych ruchów jego warg:

– Malowniczy zamach, nie powiem, postarali się.

Ścisnęło ją w gardłe. Zrozumiała, co chciał jej wytłumaczyć pod czarnym niebem Afryki. Wszyscy zakochujemy się w gruncie rzeczy w samych sobie.

Mam nadzieję, że zarchiwizowałeś się z pamięcią tych trzech dni w Puermageze.

Oby to było krótkie i bezbolesne.

Pierwsza z kobiet-ogni dobiegła do Judasa, złapała go oburącz i rozerwała na strzępy. Goście spoglądali z zainteresowaniem. Mięso i krew eksplodowały w mokrym trzasku na kilka metrów we wszystkie strony. Kiedyś Angelika widziała, jak dwie lwice rozszarpują antylopę. Antylopa stanowiła ich pożywienie, były więc w tym bardziej higieniczne.

Mandaryn wybuchnął w rzadką chmurę nanomatycz-nej zawiesiny i pod tą postacią rzucił się na morderczynię. Objął ją wysokim wirem infu; zniknęli za kurtyną kurzu.

Trzy pozostałe kopie zakręciły na pięcie i pognały prosto na Angelikę.

Zamarło w niej serce.

Dlaczego ja? Dlaczego ja? Dlaczego? Pół roku od archiwizacji. Którędy wędruje ból, gdy na początku wypruty kręgosłup?

Uciekać. Dogonią.

Krew do głowy, krew z głowy, lód w piersi.

Usiadła.

Zamoyski widział, jak dziewczyna osuwa się na ławkę, prawie zemdlona, bardzo blada pod ciemną opalenizną. Wyjął jej z ręki szklankę z resztką soku. Nie zareagowała. Patrzyła przed siebie szeroko otwartymi brązowymi oczyma. Podążył wzrokiem za jej spojrzeniem, ale niczego niezwykłego nie dostrzegł. Muzyka przestała grać i goście z jakiegoś powodu w większości spoglądali w stronę przeciwległego krańca trawnika. Coś się stało? Co takiego? Rozejrzał się raz jeszcze, zdezorientowany. Może złapać i spytać kogoś z obsługi wesela? Żaden jednak nie przechodził akurat wzdłuż linii drzew.

– Panno McPherson…? O co -

Machnęła nań z wściekłością. Podniosła się i wyprostowała energicznie, jakby chciała tu stanąć na baczność.

Adam zmarszczył brwi, usiłując odtworzyć z pamięci dźwięk grzmotu. Niebo bezchmurne. Czy mogła się przestraszyć? Ale czemu przestała grać muzyka?

Im dłużej nasłuchiwał, tym bardziej był pewien, że jakaś muzyka jednak gra, coraz silniej przebijając się przez szum rozmów. Awaria systemu nagłaśniającego? Ale głośniki znajdują się po tej stronie i powinienem -

Dziewczyna krzyknęła, Adam obejrzał się na nią i coś z wielką siłą uderzyło go w pierś. Poleciał za ławkę, walnął potylicą o pień dębu. Wypchnięte z płuc powietrze uciekło przez zaciśniętą krtań, usłyszał ten charkotliwy świst.

Obrazy eksplodowały nad nim w aureolach czerwonej mgły:

Angelika wskakująca na ławkę, sięgająca ku czemuś obiema rękami.

Strumień ognia skierowany wprost w jego twarz.

Czarna dłoń, czerwone oko.

Mgła przesłoniła wszystko.

Znowu śnił mu się kosmos. Wraz ze snem objęła go nieważkość. Nieomal jak gdyby fizycznie wyrwał się z władzy grawitacji – zaćmiony wzrok, gorąca głowa, szum krwi. Sztucznie odświeżone powietrze w płucach. Wyprostował rękę i złapał się czegoś. Poczuł pod palcami metal i zrozumiał, że nie ma na sobie skafandra. Przyciągnął się do punktu zaczepienia. Teraz wrócił wzrok. Wielka ciemność, poziomy pas gwiazd. Ekran lub okno; chyba ekran. Gwiazdy przesuwały się w lewo. Rozejrzał się po pomieszczeniu i dostrzegł niewyraźne plamy kanciastych przedmiotów – foteli? pulpitów? Nagle strzeliły spod nich cienie: na ekran wchodziła krzywizna planety. Zanim raptowne szarpnięcie ściągnęło go z powrotem w głąb grawitacyjnej studni, zdążył jeszcze zarejestrować obraz powierzchni globu. Nie była to Ziemia – nie było to żadne z dzieci Słońca.

– Panie Zamoyski! Panie Zamoyski…! Usiadł i wyrwał się ręce, która nim potrząsała.

– Dobrze się pan czuje? – spytał doktor Soyden. Zamoyski skinął głową.

– Jak się pan nazywa?

– Zamoyski, Adam. Która godzina?

– Był pan nieprzytomny ponad dziewięć godzin.

– Cholera. Co się stało?

– Przewrócił się pan i uderzył głową o drzewo. Przepiękny guz. Nie trzeba było tyle pić.

Zamoyski pomacał się po potylicy. Rzeczywiście, dorodna śliwa.

Znajdował się w swoim pokoju w zachodnim skrzydle zamku. Wstał z sofy i podszedł do okna.

Stąd, z wysokiego parteru, widział dwie trzecie trawnika. Paliły się już lampiony, konstelacje kul kolorowego światła wypierające wieczorny półmrok poza prostokątny plac zieleni – tam wciąż trwało wesele. Muzyka docierała nawet przez zamknięte okna. Po tarasie przesuwały się tańczące pary w strzępiastych trenach cieni.

Skrzypnęły drzwi, Zamoyski obejrzał się: to weszła Nina.

Weszła, spojrzała na doktora Soydena, na Adama i odetchnęła z ulgą.

– Już się bałam, że wstrząs mózgu albo i jeszcze gorzej – rzekła podchodząc.

– Najwyżej byśmy sczytali drania, większy byłby pożytek – mruknął doktor do Niny. – Jak tak dalej pójdzie, będę musiał napisać go od nowa. Powiedz Judasowi, żeby w końcu wyjął go z ciała i włożył mi do słowińskiego Czyśćca, po dwóch godzinach dam mu milion wyfrenowanych Adamów Zamoyskich i może się trafi jakiś fren bardziej poukładany od zapijaczonego pajaca. Co? No co? O co ci -

Nina podeszła do Zamoyskiego – odsunął się. Wyciągnęła rękę – odtrącił ją. Nie patrzył na kobietę, patrzył na Soydena.

– Panie doktorze – zaczął powoli, obchodząc fotel z przeciwnej strony – panie doktorze, czy byłby pan tak miły i powtórzył, co właśnie powiedział?

Doktor Soyden zerknął na Ninę.

– Co jest grane?

Otóż to, Nino – uśmiechnął się Zamoyski – może nam wyjaśnisz, co jest grane?

Ninie najwyraźniej nie spodobał się ten uśmiech.

– Daj spokój, Adam, zaraz to wszystko -

Doktor Soyden patrzył za zbliżającego się Zamoyskiego w zdumieniu graniczącym z fascynacją.

– Czy on będzie mnie bił?

Nina zapadła z westchnieniem w obity skórą fotel, czarna skóra głośno zatrzeszczała.

– Nie jest to wykluczone.

– Będzie mnie bił! – zakrzyknął wysokim gtosem Soyden, prawie uradowany.

Zamoyski opuścił wzrok na swoje zaciśnięte pięści. Nie miał na sobie marynarki, krój białej koszuli nie był w stanie ukryć szerokich barów i grubych ramion. Przygarbiony, Adam tym bardziej przypominał nachylonego do szarży byka.

– No tak. No tak. – Poruszał szczęką, żując te słowa niczym kamienie, niemal słyszeli, jak zgrzytają między jego zębami. – No tak. Tak. Tak. Tak. No tak.

Doktor Soyden teatralnym gestem otarł pot z czoła.

– Ach, palec Boży, coś się zacięło w naszym golemie. – Ukłonił się Ninie. – A ty lepiej się sama prześwietl, zanim Judas każe cię zresetować. Idę do rycerskiej coś zjeść, ledwo trzymam się na nogach, od południa same alarmy, co za dzień, słowińczyk by nie nadążyłu…

Wyszedł, nadal mamrocząc pod nosem. Zamoyski obrócił się na pięcie, zrobił dwa długie kroki i stanął nad Niną. Uniosła brew.

– Oho.

– Mów! Pokazała mu język.

– Walnąłem łbem o pień – zaczai powoli. – Ktoś… coś mnie pchnęło; pamiętam. Co tam się stało? Co z Angeliką McPherson?

– A co miało się stać? Może ty się lepiej połóż i prześpij, co?

– Dziewięć godzin spałem!

– Ha ha, żeby tylko!

– Co to za gierki? Znowu mnie -

– Znowu? – uśmiechnęła się, machinalnie przekręcając pierścionek na palcu. – Znowu? Jakie „znowu"? Chcesz się zabawić? Co? Skoro i tak cię rozharatało – skoro i tak oboje wylądujemy na śmietniku i nie muszę cię już głaskać po główce, może istotnie młot bardziej skuteczny – no to powiedz mi: kim ja jestem?

– Nina – -Tak?

– Nina – -No i?

– Nina -

– Słucham.

– Nina.

– Nina, Nina, Nina. Jakie imiona noszą nasze dzieci? Syn? Córka? Mamy w ogóle dzieci? Nie, to ja jestem twoim dzieckiem. Jestem? Nie jestem? Chciałbyś mnie przerżnąć? – Uszczypnęła się przez sukienkę w sutek, uśmiech nie schodził jej z warg, niewinny, namiętny, szyderczy, współczujący, zły, cokolwiek o niej Zamoyski pomyśli, będzie to prawdą.

– Nina, Jezu Chryste, ja -

Mur, biała ściana, miękki materac – uderzył, odbił się, uderzył, odbił, nie było o co zaczepić skojarzenia, drapał powietrze, wbijał zęby w dym, Nina, Nina, Nina, pustka i chaos.

Kim ona jest? Zachowuję się wobec tej kobiety jak wobec osoby bliskiej mi od lat, każde słowo odwołuje się do pamięci tysiąca innych słów, każdy gest – do pamięci tysiąca innych gestów, starzy znajomi tak naprawdę nigdy

nie rozmawiają ze sobą, lecz ze skumulowanymi wspomnieniami swych poprzednich rozmów – z kim ja rozmawiam teraz? Kim ona jest? Jak ją poznałem? Gdzie ją poznałem? Przywiozłem do McPhersona ze sobą, przyleciała z delegacją TranxPolu, czy sama? Skąd w ogóle się wzięła? Nie jest Polką, rozmawiamy po angielsku. Ten akcent… Amerykanka? Nie znam nawet jej narodowości! Chryste Panie, cokolwiek, obraz, głos – najblahsze wspomnienie z naszej przeszłości – nie ma, nie ma, nie ma. Pamięć o Ninie sięga zaledwie kilka dni w głąb. Kilka dni, czas mej wizyty u McPhersona.

– Przepraszam…

Zrozpaczony – na pewno widziała tę rozpacz – sięgnął ku niej otwartą dłonią, jakby dotyk potrafił wydobyć na powierzchnię umysłu, czego nie wydobędą słowa. Kobieta czekała na dotknięcie z biernością domowego zwierzęcia, kwiatu, mebla. Wzdrygnął się, odstąpił. Nie poruszyła się. Czy ona w ogóle oddycha? Zamoyski zwątpił. Guz pulsował na potylicy ciepłym bólem, uderzyłem się przecież w głowę, takie rzeczy się zdarzają…

Przyglądała mu się z twarzą pozbawioną wszelkiego wyrazu, jak twarz lalki – lub trupa.

Wyszedł z pokoju.

Usłyszał, że wstała i idzie za nim. Zmusił się, by nie spojrzeć za siebie.

Długi korytarz prowadził z zachodniego skrzydła na centralną galerię, zawiniętą w podkowę ponad przestronnym głównym holem zamku. Posadzka holu znajdowała się nieco poniżej poziomu gruntu.

Zamoyski dobrze znal układ pomieszczeń parteru. Wiedział, że za tymi drzwiami ukrytymi pod galerią po przeciwnej stronie podkowy, które otworzyły się z ostrym chrobotem, ledwo Adam wyszedł z korytarza – za tymi drzwiami zaczynają się schody prowadzące do zamkniętych

dla gości piwnic Farstone. Reszta zaniku, prócz skrzydła wschodniego i czwartego piętra, pozostawała dostępna dla wszystkich i Zamoyski zdążył ją zwiedzić dosyć dokładnie. Był to bardzo piękny zamek, zabytek wypełniony zabytkami, wszystkie w doskonałym stanie. Nie dziwił się, że Judas jest zeń tak dumny, iż zaprasza tu swoich partnerów w interesach. To bez wątpienia robi wrażenie, wywiera podświadomą presję, owe portrety przodków, inkunabuły w próżniowych gablotach, średniowieczna broń nad kominkami wielkimi jak portal katedry. Na czas kolacji zapalano świece na wysokich kandelabrach. Służący nosili liberie w rodowych barwach McPhersonów…

W drzwiach do schodów piwnicznych pojawił się Judas McPherson. Miliarder wszedł do holu i spojrzał ku otwartym na oścież drewnianym wrotom, zza których biły w głąb cienistej sieni kolorowe światła i płynęły fale dźwięków: muzyki, pomieszanych ludzkich głosów, śmiechu i pokrzykiwań, szumu drzew mierzwionych przez wieczorny wiatr.

Spojrzawszy, Judas głośno zaklął. Zakląwszy, podskoczył kilkakrotnie na jednej nodze, dotknął wyprostowanym palcem nosa, kolana, drugiego kolana, ugryzł się w ten palec, po czym wykonał trzy szybkie przewrotki, zastopował w przyklęku, prawą dłoń zwinął w pięść i trzasnął nią z zamachu w mozaikową posadzkę holu. Raz, drugi. Znowu zaklął, skrzywiony w bólu. Wstał, zatoczył się. Lewe ramię podrygiwało mu w nieregularnych konwulsjach.

Zamoyski przyglądał się temu w niemym zdumieniu. Nina stała mu za plecami, czuł na karku jej ciepły oddech.

Judas McPherson szalał po sieni. Frak, kamizelka, spodnie – pomięte, pobrudzone, w dwóch, trzech miejscach już rozdarte, na plecach długa szara smuga… McPherson szaleje dalej.

Teraz z kolei próbuje chodzić na rękach.

Judas McPherson, myślał Zamoyski. Prezes holdingu stoczniowego, potentat przemysłu zbrojeniowego… Adam pamiętał, jak McPherson witał go w Farstone zaraz po przylocie Zamoyskiego z Warszawy, witał tak całą ekipę negocjacyjną TranxPolu z Jaxą na czele: szybki, silny uścisk ręki, spojrzenie w oczy. A teraz – pajac.

Właśnie, co z nimi – z Plecińskim, z Jaxą? To miło ze strony McPhersona, że zaprosił nas na wesele swej córki, ale czas byłby najwyższy podpisać umowy… Rada wsiądzie na nas, jeśli to pakistańsko-slowackie konsorcjum pierwsze złoży papiery…

Judas przemierzał hol na rękach, w tę i we w tę; od kamiennych ścian odbijał się zgiętymi w kolanach nogami.

Przez hol przeszło trzech kelnerów – żaden nawet nie mrugnął. Wyminęli miliardera, sprawnie balansując tacami.

– Chodź-chodź – szeptała Nina. – No chodź. Nie należy rzucać się im w oczy. Zaraz zaśniemy. Zaraz koniec. Już, już, spokój. Chodź, Adam, wrócimy do łona, wszystko zacznie się od nowa. Znowu mnie pokochasz. Albo nie. Znowu szczerze i na zawsze.

Z zewnątrz płynęła ciepła noc i kojąca muzyka.

Adam gniewnie potrząsnął głową. Zgarbiony, z napiętymi mięśniami ramion i karku, dłońmi zaciśniętymi na poręczy – wyglądał, jakby się szykował do złamania tej drewnianej poręczy gołymi rękami. Poczerwieniał, szczęka poruszała się rytmicznie, gdy przeżuwał milczenie. Kamienne milczenie, jedyna obrona przed nadciągającym szybko obłędem.

W drzwiach, z których wyszedł był McPherson, pojawiła się sylwetka wysokiego mężczyzny. Oparłszy się o futrynę, przyglądał się Judasowi.

Który dla odmiany jął rozwiązywać i zawiązywać sznurówki swych lakierków, raz, drugi, trzeci, piąty, coraz szybciej, zmieniając stopy i w końcu posługując się tylko jedną ręką.

Zamoyski mocniej zacisnął dłonie, kłykcie rysowały się pod napiętą skórą. Kobieta jego niepamięci ciągnęła go za rękaw. Kliniczny surrealizm tej sytuacji wywoływał dreszcze na skórze, podnosił włosy na karku, mroził kręgosłup. Brakowało mu tchu. Ktoś wbił od dołu w płuca Zamoyskiego przewody pompy próżniowej, a teraz włączył maszynę na pełną moc.

Odprawiający na jego oczach rytuały wariata szkocki arystokrata krwi i pieniądza, w eleganckim fraku i z niezmąconą powagą na twarzy – no, to już jest zbyt wiele. Albo to w rzeczywistości się nie dzieje, albo -

– Panie Adamie, mogę prosić na słówko? – zawołał Judas, przełamując lekką zadyszkę.

Zamoyski wyprostował się, puścił poręcz. Nina odsunęła się od niego czym prędzej, chowając się w cień.

Już schodząc do holu spojrzał na nią – dopiero teraz – i pochwycił jej wzrok: smutny, trochę zmęczony.

Tuż pod galerią, obok centralnych schodów, znajdowała się czerwono-czarna płaskorzeźba z herbem rodu McPherson: smok byl na niej czerwony, kamień czarny. Niżej zawołanie rodu. Unguibus et rostro. Szponami i dziobem.

Judas uderzył się pięściami w pierś, uczynił kilka szybkich wydechów. Zdjął frak i rzucił go wysokiemu mężczyźnie stojącemu w drzwiach piwnicznych. Zamoyski dojrzał twarz tamtego, znał go – to któryś z asystentów miliardera.

McPherson skinął na Zamoyskiego.

– Przejdziemy się? – zagadnął swobodnie.

Nie czekając na odpowiedź, zamachał szeroko ramionami, złapał Adama pod prawy łokieć i poprowadził na taras.

Minęli kilka tańczących sennie par i skręcili ku południowo-wschodniemu narożnikowi; zatrzymali się dopiero przy kamiennej balustradzie.

Rozciągał się przed nimi plac weselny, pełen wibrujących cieni, rozjaśniany kulami wełnistego światła, prze-

stanianymi przez ruchome i nieruchome sylwetki ludzi i przedmiotów. Muzyka płynęła wraz z chłodnym powietrzem, najsilniej naznaczonym zapachem szybko oddającego ciepło jeziora; jeziora jednak stąd nie widzieli.

Zamoyski wziął głębszy oddech i poczuł, jak jego ciało odżywa, dreszcz przechodzi po nerwach, strząsając rdzę. Nawet zimny kamień balustrady pod opuszkami palców – bardziej jest kamienny, bardziej zimny. Tak realnieje świat: skokami intensywności doznań.

McPherson nie puścił Adama. Spojrzenie z odległości dwudziestu, trzydziestu centymetrów niczym strzał w środek czoła – te oczy, te nieznacznie wygięte usta, kilka głębszych zmarszczek, wszystko podkreślone grubym tuszem tężejącego mroku… to bez wątpienia znów był ów przytłaczający samą swą obecnością Judas McPherson, przed którym nawet Jaxa korzył się spojrzeniem, miną i gestem.

Zamoyski miał przygotowane pytania, tuzin pytań niczym kolekcję naostrzonych noży, no ale teraz, no ale z ręką Judasa pod swoim ramieniem – pełna bezradność.

Judas natomiast walił przez łeb morgensternem, łup, łup, łup.

– Widzi pan, panie Zamoyski, tak naprawdę wszyscy pana okłamywaliśmy. Niestety, dłużej już nie możemy. Ma pan w głowie takie urządzenie, taką sieć kontrolną w mózgu, i dzięki niej mogliśmy filtrować docierające do pana bodźce. Ale podczas tego zamachu nastąpiło, mhm, proszę to sobie wyobrazić jako krótkie spięcie, kasację programów maszyny. Upraszczam oczywiście; to słowa, które pan zrozumie. Co mógłbym teraz zrobić. Mógłbym rozkazać Soydenowi, by spróbował na panu programów brutalnie czyszczących pamięć, zbyt wiele już pan bowiem zobaczył i usłyszał; albo też w ogóle spisać na straty to ciało i od nowa pana sczytać. Tak czy owak, ucięłoby to aktualną linię pana tożsamości, pana fren, a ja wolałbym tego uniknąć.

Otrzymałem, mhm, proszę to sobie wyobrazić jako wróżbę o wysokim stopniu wiarygodności – i ona przekonuje mnie, że ma pan do odegrania pewną rolę, dosyć ważną. Wiele może pan zyskać. Dowie się pan, jak wiele. Tymczasem chciałem pana przeprosić. Postępowałem według mego najlepszego rozeznania. Proszę o wybaczenie.

Mówiąc to wszystko – a mówił głębokim, stonowanym do półszeptu głosem – Judas wykonywał wciąż krótkie, szybkie ruchy: dłońmi, głową, barkami, stopami. Rozgrzewka boksera przed walką, elektroniczna drgawica uszkodzonego automatu. Rozpraszało to Zamoyskiego.

– Czy pan się dobrze czuje, sir? – spytał. McPherson puścił ramię Zamoyskiego, odsunął się nieco.

– Dopiero co wszedłem – mruknął. – Nie leży najlepiej.

– Znowu ubrudził się pan na plecach.

– Tak? Cholera.

Adam spojrzał ponad ramieniem Judasa i w głównych drzwiach zamku zobaczył wysoką postać asystenta. Asystent trzymał w ręce Judasowy frak. Zamoyski wskazał go głową. McPherson obejrzał się. Jak na sygnał, podeszła do niego jasnowłosa kobieta w głęboko wydekoltowanej sukni (piękne piersi, diamentowa kolia). Twarz drgała jej w spazmach wściekłości, zielone oczy zachodziły łzami. – Skurwysynu – szepnęła i wbiła McPhersonowi w oko wyprostowany palec.

Ruch był tak niesamowicie szybki, że Zamoyski zorientował się dopiero na widok padającego bezwładnie Judasa – padł on na kolana, do stóp kobiety, palec wszedł aż po kłykieć, szarpała teraz ręką jak szalona, krwi było bardzo niewiele, prawie wcale.

Zamoyski zakręcił się na lewej pięcie i posadził ciężkiego półhaka na jej podbródku. Usłyszał, jak pękają jej zęby. Padła na taras obok Judasa.

Adam, sycząc przez rozciągnięte szeroko wargi, machał porażoną prawicą.

Uniósł wzrok. Najbliżsi tancerze znajdowali się akurat w pobliżu środka tarasu i najprawdopodobniej nawet nie spostrzegli, co się stało.

Z pewnością widział wszystko sekretarz z frakiem.

Podszedł, zaklął melancholijnie. Miał krótko przystrzyżoną brodę i takież wąsy, ciemnorude.

– Patrick Gheorg – wyciągnął rękę do Adama. – McPherson.

Zamoyski uścisnął ją ponad ciałami kobiety i Judasa swoją lewą dłonią.

– Chyba powinien pan zadzwonić po policję. Patrick Gheorg przesunął wzrok w lewo od Adama.

Zakurzyło się tam kolorowo. Kurz zestalił się w niskiego Azjatę odzianego w oślepiająco białe szaty.

– No? – warknął nań Patrick Gheorg.

– Cesarz wyraża najgłębsze ubolewanie. – Azjata pokłonił się, omal uklęknął.

– Cesarz może się spodziewać rychłego przeformato-wania – wycedził Patrick Gheorg.

– Cesarz przyznaje się do błędu.

– Cesarz świadomie nie dopełnił obowiązków.

– Cesarz schowa stahsa Judasa McPhersona w swojej dłoni.

– Trochę późno.

– Cesarz zaprasza do Domu. Szkoda czasu.

– Cesarz zagwarantuje, że nikt nie przekroczy Pierwszej Tradycji. Żadnych osmoz, pośredniczą manifestacje – to najwęższy i najbezpieczniejszy kanał. Usztywnij protokół w całym Farstone. W swoim imieniu przeproś słowińczyków.

Azjata skłonił się powtórnie, po czym eksplodował w chmurę szarego pyłu, która zaraz rozwiała się w wieczornym powietrzu.

Zamoyski demonstracyjnie zakaszlał, zamachał zdrową dłonią.

– No tak. To ja teraz… Pozwoli pan.

Obszedł szerokim łukiem leżące na posadzce tarasu ciała oraz stojącego nad nimi w absurdalnej pozie, z frakiem w wyciągniętej ręce, Patricka Gheorga McPhersona, i zstąpił po szerokich schodach na trawnik.

Z tacy przechodzącego obok kelnera porwał po kolei dwie szklanki. W jednej – alkohol; w drugiej – woda. Wychylił obie. Ruszył prowokacyjnie pewnym krokiem pomiędzy cieniami i światłami. Nie był pijany. Był przerażająco, nieprawdopodobnie, nieprzyzwoicie trzeźwy.

Szedł wszakże właściwie bez celu. W końcu dotarł do granicy parku i tu się zatrzymał – bo to była jakaś granica. Jak automat, który napotkał nieuwzględnioną w programie przeszkodę.

Przypomniał sobie ławkę i Angelikę i jej spojrzenie tuż przed tym, jak dostał w pierś. Coś go uderzyło – tam ni-czego-nikogo nie było, niemniej cios cisnął nim niczym lalką, przewinął przez ławkę, rzucił o drzewo. To pamiętał. I spojrzenie Angeliki, światło jej ciemnych oczu, jak spoglądała na niego, w zdumieniu, żalu i irytacji – podczas gdy powinien był tam widzieć strach i gniew…

Zamoyski stał w pachnącej ciemności starożytnych drzew i patrzył. Setki gości weselnych, dziesiątki służących. Patrzył – i teraz widział.

Ani jednej kamery, ani jednego aparatu fotograficznego.

Nikt nie rozmawia przez telefon.

Żadnych ochroniarzy, żadnej, najdyskretniejszej nawet, obstawy.

Nie ma tu starców, nie ma ani jednej osoby, o której można by rzec, że przekroczyła wiek średni; nikogo nie szpeci czas.

Judasa i morderczynię wnoszą do wnętrza zamku, wcale się z tym nie kryjąc – podbiegnie ktoś? zakrzyknie? zahis te ryzuje? Gdzieżby.

Panna młoda przechodzi pod tarasem – widzi zwłoki ojca, ale co robi? Wzdycha, unosi oczu ku niebu i idzie dalej.

Zamoyski stał na szeroko rozstawionych stopach, ciężką dłonią masował gruby kark.

Upić się. Nie pomoże. Zapytać. Ale o co. Kogo. Jaxa, gdzie Jaxa. Dlaczego nie ma go na weselu? Powinien być. To on miał przecie bajerować McPhersona, ten kontrakt to jego dziecko, ja tu robię tylko za reprezentacyjny dodatek. Muszę też pogonić Łukasiewicza, prezes zmyje nam głowy, jeśli -

Moja pamięć.

Oparł się plecami o pień. Oparł także głowę, to podniosło jego spojrzenie ponad blanki Farstone. Balon był już tylko chropowatą bulwą czerni na tle ciemnego fioletu nieba. Słońce zaszło i cienie utraciły wyczucie kierunku. Był pewien, że niebo jest bezchmurne, nie widział wszakże żadnych gwiazd. A nie, jest jedna – balon na przemian zakrywa ją i odkrywa – Wenus, więc jednak nie gwiazda.

Oglądając kolejne jej zaćmienia, macał po kieszeniach za telefonem. Sprawdził też klapy marynarki, mankiety i kołnierzyk. Nigdzie.

Kroki. Nie opuścił spojrzenia z nieboskłonu.

– Zapadły już decyzje. Ten głos – głos Niny.

– Kim ty jesteś? – wychrypiał.

Przytuliła się do niego. Palce na policzku, palce na wargach, powoli, delikatnie odczytywała Braille'a jego twarzy.

– Zawsze cię kochałam.

Wtedy się poddał: zamknął oczy, opuścił głowę. Objął Ninę, bolącą prawą dłonią poszukał obojczyka, szyi, tak

zawsze czytał nastroje kobiet: z pulsowania ich krwi, naprężeń mięśni, woni skóry. Zanurzył się w jej włosy, wciągnął powietrze.

Jej ciało nie wydzielało żadnego zapachu.

– Czy ja mam w głowie elektroniczny filtr? – zapytał spokojnie.

– Już nie.

– Nie jesteś człowiekiem.

– Nie jestem.

– Dlaczego ja nie widzę gwiazd? (Wciąż szeptem w jej włosy).

– Bo ich tam nie ma.

– Dlaczego ja nie widzę gwiazd?

– Ciiii.

– Dlaczego ja nie widzę gwiazd?

– Znajdujemy się na Ziemi, tu jest tylko jedna gwiazda, Słońce.

– Ale światło, czemu światło nie dochodzi, z Mlecznej Drogi, z innych galaktyk!

– Tu nie ma Mlecznej Drogi, nie ma innych galaktyk.

– Gdzie: tu?

– W Sol-Porcie.

– A on? – (Słowa na gorącym oddechu prosto do jej ucha). – Ten Port?

– Wszystkiego się dowiesz, stahs McPherson otrzymał wiadomość ze Studni, będzie cię potrzebował.

– McPherson nie żyje. Dogrzebała mu się do mózgu. – Zachichotał. – Miała wyjątkowo długie paznokcie.

– Stahs Judas McPherson żyje. Wydał już stosowne rozkazy w twojej sprawie. Jest przyzwyczajony do zamachów, ma wiele przygotowanych ciał.

Słuchał, kiwał głową. -A ty?

– Ja nie mam ciała.

– I zawsze mnie kochałaś, co?

Tak.

– Kim jesteś?

– Właśnie tym.

– Ciebie też nie można zabić.

– Nie.

Zacisnął dłoń na jej szyi.

– Nie chcę cię więcej widzieć! Idź! – Odepchnął ją. – Idź! Nigdy więcej!

Nie tracąc równowagi, odwróciła się i ruszyła ku zamkowi. Nie obejrzała się. Nie zmyliła kroku. Żadnej dezorientacji w ruchach.

Szybko zniknęła między gośćmi.

To prawda – widział to – widział to teraz jasno – nie była człowiekiem.

Zamoyski siedział na ziemi, wciąż pod tym samym drzewem, gdy podszedł do niego ów mężczyzna, który przed południem zagadywał go o żonglerkę i karierę astro-nauty.

Tymczasem Zamoyski zdołał dojść do dwóch wniosków, obu równie dlań nieodpartych. Pierwszego, że coś jest nie tak z jego głową; drugiego, że gdzieś między Warszawą a Szkocją, gdzieś nad Morzem Północnym – wszedł Zamoyski do środka filmu SF.

To oczywiste, że słabuje na umyśle: dziury mu zieją w pamięci na podobieństwo kraterów pobombowych, Nina na przykład – prawdziwa Hiroszima.

Ale też bez wątpienia otoczony jest przez poukrywaną pod powierzchnią świata przemyślną maszynerię F/X. Buch! Pokorny Azjata z nicości w nicość. Buch! buch! buch! Widział na własne oczy, realne to było niczym ból

zęba, kopnięcie w kostkę, ani myślał wątpić w swe zmysły; to nie zmysły szwankowały.

Wyelegantowany blondyn wyłonił się z ludnego półmroku, wyrywając Zamoyskiego z tej depresyjnej spirali.

– Phoebe Maximillian de la Roche – przedstawił się i usiadł obok. Nawet siadając na ziemi między chropowatymi korzeniami wiązu, zachował aurę dystyngowanej wyniosłości. – Zapewne zastanawia się pan nad przyczyną zamachu.

– Cóż – mruknął Zamoyski – w każdym razie nie powiódł się, McPherson ponoć żyje. Ma pan może przy sobie telefon?

Nie oglądał się na de la Rochego. Postronny obserwator łatwo mógł ich wziąć za starych przyjaciół: siedzieli bark w bark i leniwie obserwowali przepływających w płytkich cieniach gości weselnych.

– Mówiłum o zamachu na pana – zaznaczył Maximil-lian. – Chciałubym zaofiarować panu prawną i polityczną pomoc, zarówno własną, jak i Horyzontalistów. Bez żadnych zobowiązań. Bylibyśmy bardzo… Stahs.

Jakimś cudem zdołał ukłonić się Angelice nie wstając.

Podeszła ich z boku, zza pnia, Adam najpierw usłyszał szum sukienki, potem poczuł woń jej perfum (jaśmin).

Angelika obrzuciła de la Rochego zimnym spojrzeniem. Do Adama natomiast uśmiechnęła się ciepło.

Bez słowa i bez chwili wahania pochyliła się, złapała go za rękę i energicznym szarpnięciem podźwignęła do pionu. Odruchowo wziął udział w pantomimie, zasymulował bezwładność ciała, plecami zaszorował po korze.

Nie miał pojęcia, dlaczego tak łatwo poddał się narzuconemu przez dziewczynę nastrojowi. Uśmiechali się teraz oboje, on – krzywym, ironicznym uśmiechem spod wąsa.

Puściła rękę Adama. Pochyliwszy się z kolei nad de la Rochem, kopnęła go lekko w łydkę,

– Wybaczysz, phoebe. Pan Zamoyski jest moim bliskim znajomym. Musimy omówić pewne nie cierpiące zwłoki sprawy.

De la Roche wstał, skłonił się po raz drugi i odszedł bez słowa.

– Doprawdy? – mruknął Adam i puścił do Angeliki oko. – Jestem panny bliskim znajomym? Dobrze wiedzieć. A jakież to sprawy -

Pociągnęła go za łokieć. To u nich rodzinne – pomyślał – u McPhersonów.

– Spędzisz ze mną teraz dłuższy czas – rzekła, prowadząc go w głąb parku; drzewa rosły tu gęsto, światła i muzyka już gasły za nimi. – Poznamy się bardzo dobrze.

– Mhm, mam nadzieję, że cała przyjemność nie będzie po mojej stronie, ale dokąd to właściwie miałbym -

– Do mnie. Do Afryki.

2. PUERMAGEZE

Czas Absolutny (Czas Bezwzględny) Konsekwencja kraftowego uogólnienia Teorii Względności. Tak zwany „a-czas".

Ponieważ Czas Słowińskiego nie zależy od położenia obserwatora w En-Porcie, ani od jego prędkości, i stały jest Czas Transu, można ustalić bezwzględną różnicę tempa upływu czasu na Plateau (w inkluzji Słowińskiego) i w dowolnej innej inkluzji. Ową standardową miarę nazywa się „a-czasem".

Całkowita rozłączność dowolnych dwóch inkluzji uniemożliwia jednak sprowadzenie ich do jednego równania dla jakiegokolwiek ponadplanckowego przedziału czasu. A-prędkości nie opisują prędkości układu względem Plateau (inkluzji Słowińskiego) w jakimkolwiek sensie.

U Stosuje się także: „Port-czas" (czas danego Portu), „k-czas" (czas kosmosu, w jednostkach którego opisuje się tradycyjnie Czas Absolutny).

„Multitezaurus" (Subkod HS)


W Puermageze padał rzęsisty deszcz, gdy na nadatlantyc-kim lotnisku klasztoru wylądował samolot Gnosis Inc., z An-geliką McPherson i Adamem Zamoyskim na pokładzie.

Deszcz zacinał niemal poziomo; ledwo Angelika stanęła w drzwiach odrzutowca, dostała po oczach mokrą miotłą. Przed odlotem z Farstone przebrała się w strój bardziej wygodny w podróży: dżinsy, wysoko wiązane buty, czarny golf. W tym się zresztą najlepiej czuła, szkoła ojca Frenete wypaliła w niej organiczną niechęć do wszelkich ponadu-żytkowych luksusów. Teraz, pomimo wciągniętej jeszcze skórzanej kurtki, zatrząsł nią łamiący kości chłód afrykańskiej nocy.

Dom, pomyślała schodząc do jeepa, dom. Na wzgórzu, ponad palmowym gajem okalającym od wschodu jedyny pas lotniska, piętrzył się kwadratowymi tarasami czarny masyw klasztoru Puermageze. Po konfiguracji świateł w wysokich płaszczyznach jego ścian mogła poznać, kto już śpi, kto nie.

Goates machał na nią zza kierownicy. Krzyknęła na Za-moyskiego i zbiegła do jeepa. Murzyn, ujrzawszy Adama, wyszczerzył do Angeliki krzywe zęby. Sklęła go w narzeczu.

Ledwo ruszyli, Zamoyski jął czynić z tylnego siedzenia ironiczne uwagi o zupełnie dlań niepojętym wyrafinowaniu technicznym rozklekotanej terenówki.

Wciąż był wściekły na Angelikę. Zdawał sobie sprawę, że uczucie jest irracjonalne – lecz to nie wystarczało, by nad nim zapanować.

Ich rozmowa w samolocie… Nie zapomni żadnego słowa – jak się znakuje bydło płonącym żelazem, tak ona wypaliła mu w głowie piętno poddaństwa: niczym się od rzeźnego bydła nie różnił.

– Wskrzeszono cię z resztek znalezionych we wraku „Wolszczana" przez trójzębowiec ojca – powiedziała na początek. – Dodaj sobie sześćset lat.

– Ile?

– Sześćset. Z hakiem.

– Więc mamy teraz -

– Wiek dwudziesty dziewiąty. 2865 AD, 521 PAT.

– Słucham…?

– Plateau Absolute Time liczy się od chwili odkraf-towania przez ludzi pierwszego Plateau. Po konwersji na k-lata daje to rok pięćset dwudziesty pierwszy, chociaż PAT taktowany jest w a-planckach i -

– Rozumiem, rozumiem, rozumiem.

Wyjrzał przez okno na ciemne morze, ponad które samolot wznosił się mozolnie od wybrzeża Szkocji. Adam odwracał głowę, żeby Angelika nie mogła zobaczyć wyrazu jego twarzy. Sam nie miał pojęcia, jakie uczucia odbijają mu się na obliczu; podejrzewał najgorsze.

Oczywiście kusiło go zagrać cynicznego niedowiarka – wybuchnąć śmiechem, wykpić, skrzywić się ironicznie; to są mechanizmy obronne zdrowego umysłu. Ale przecież wierzył Angelice, wierzył zgoła organicznie: dreszczem na skórze, skurczami żołądka, gorączką w ustach.

Patrzył na ciemne niebo.

– Dlaczego nie widać gwiazd?

– Aaa, no tak. Mhm. Nie bardzo znam się na krafcie, a ty miałeś, zdaje się, jakieś kursy z nauk ścisłych…

Podniosła ze stolika bawełnianą serwetkę, zamachała nią przed nosem Zamoyskiego; musiał oderwać wzrok od okna.

– Dwuwymiarowe uproszczenie czasoprzestrzeni.

– Ta serwetka.

– Tak. Teraz – zwinęła materiał w pusty mieszek – uginamy ją „do wewnątrz". Od momentu domknięcia – nie istnieje dla zewnętrza jako miejsce. Dwa oddzielne układy. Nie posiada nawet granic, jakkolwiek byś liczył, z wewnątrz czy z zewnątrz. Światło gwiazd nie ma którędy dostać się

do środka, biegnie nadal po swoich grawitacyjnych trajektoriach, omijając tak powstały Port. Podobnie nie wydostanie się z niego światło Słońca: nie ma żadnego okna, ujścia, połączenia z zewnętrzem. Chyba że celowo otworzymy Port.

Ponownie zerknął w ciemność.

– Dlaczego więc w ogóle panuje noc? -Mhm?

– Skoro promienie słoneczne nie mogą opuścić – nie mogą przebić serwetki…

– W końcu byśmy się ugotowali, tak. Ale to chyba po milionach lat… Zagniesz mnie na takich szczegółach, lepiej od razu się przyznam. Wiem, że istnieje wewnętrzny upust energii, Kły ją drenują przez krafthole, uzupełniając swoje zapasy.

– Kły?

– Zazwyczaj mają kształt stożków, taki jest standard: sto dwadzieścia metrów średnicy podstawy, czterysta długości. Podstawowe narzędzia kraftunku. Trzeba trzech sztuk, żeby zawinąć i utrzymać Port; Kły pozostają „na zewnątrz", jedynie przestrzeń między nimi się „kurczy". Sol-Port jest utrzymywany przez kilkanaście tysięcy Kłów. Wystarczyłoby chyba dwadzieścia-trzydzieści, ale to dla poczucia bezpieczeństwa, sam rozumiesz.

Przycisnął skroń do zimnego metalu. Weszli na przelotową, samolot szedł równym kursem. Czy rzeczywiście lecą na południe? Żadnych świateł na niebie, żadnych świateł na ziemi, na morzu. Wiszą w ciemności.

– Domyślam się, że ten Sol-Port obejmuje cały Układ Słoneczny.

– Tak. Razem z Obłokiem Oorta, wszystkimi śmieciami.

– I gdzie naprawdę się teraz znajdujemy?

– O ile pamiętam, idziemy przez jądro Mlecznej Drogi ku Drugiemu Ramieniu.

– Szybko?

– Bo ja wiem. Podróżną.

– Dlaczego w ogóle?

– Dla bezpieczeństwa.

Wreszcie spojrzał jej w oczy. Nie uśmiechała się i to dodało mu odwagi.

Rozejrzał się po wnętrzu przestronnej kabiny.

– Wykładziny. Fotele. Drewniane meble – wskazywał kolejno wyciągniętą ręką. – Szklanki… szklane. Tu monitor, ciekłe kryształy, technologia nawet dla mnie przestarzała. Żarówki. O, jest i telefon. Chociaż w Farstone nie widziałem. Ale samo Farstone też… Czy to jest jakiś skansen? Czy te filtry w moim mózgu nadal działają? Dlaczego ja tu wszędzie widzę wiek dwudziesty pierwszy?

Dla podkreślenia poklepał oparcie swego fotela, jakby dopiero dotyk mógł dowieść realności otoczenia. Angelika wzruszyła ramionami.

– Jesteśmy na Ziemi, czego się spodziewałeś?

– Postępu. Postępu w każdym szczególe. Może to fałsz mej pamięci, ale ten angielski – to jest klasyczny angielski czasów mej młodości!

– No to co?

– Sześć wieków to przecież otchłań!

– Bo to jest otchłań. Obowiązują jednak pewne konwencje. Żyjemy w Cywilizacji. – Tu westchnęła. – Opowiem ci. Co chcesz wiedzieć?

– Dlaczego zabrałaś mnie z wesela? Tak nagle. Jakby mi coś groziło. Te zamachy… De la Roche mówił, że był i na mnie. To dlatego? Żeby się ukryć? Ktoś chce mnie zabić? Kto? Dlaczego?

– De la Roche… – zainteresowała się Angelika. – Co jeszcze mówiłu?

– Proponował mi pomoc prawną.

– A to ciekawe. – Angelika wydęła policzek, zapatrzyła się w sufit. – Phoebe Maximillian nie przegapi okazji. W ten czy inny sposób stału przynajmniej za jednym z tych morderstw, rękę dałabym sobie uciąć.

Morderstw. Zamoyski skrzywił się, pochylił do przodu, zaczął głośno strzelać stawami palców.

– Co to w ogóle znaczy – zamamrotał – te zwroty, grzecznościowe chyba, phoebe, stahs, osca, słyszę je od paru godzin, sztuczne wtręty w normalnym poza tym języku…

– Jak to szło, czekaj, bo utarło się wieki temu… O! Post-Human Being, Standard Homo Sapiens i Out-of-Space Computer.

– I on jest istotą postludzką, a ty tym standardowym Homo sapiens.

Poklepała go dobrotliwie po splecionych do bólu kłykci dłoniach.

– Nie przejmuj się tak, w końcu może nawet otrzymasz obywatelstwo.

Dopiero po chwili zrozumiał. Uniósł na Angelikę wściekły wzrok. Uśmiechała się pocieszająco. Gdyby mocniej zacisnął pięści, pękłaby na nich skóra.

W ten właśnie sposób Adam Zamoyski dowiedział się, że stanowi przedmiot, własność McPhersonów. Jest posiadany.

Nawet wściekłość jednak męczy: zanim opuścili lotnisko Puermageze, zapadł w ponure milczenie. Stary Murzyn zezował nań w lusterku wstecznym, wciąż wyszczerzony. Dokoła samochodu woda waliła długimi biczami w twardą ziemię.

Wjechali na klasztorne podwórze, Zamoyski wyjrzał przez okno i zobaczył wielką kamienną studnię. Spojrzał

w górę: deszcz spadał z chmur prosto na niego, niczym z paszczy gigantycznego garlacza, akcelerowany spiralami ruchomego cienia.

Angelika pobiegła do drzwi w bezokiennej ścianie. Wysiadł i podążył za nią. Wchodząc do suchego wnętrza, słyszał odjeżdżającego jeepa: wóz rzęził, buksując.

Ściany nawet wewnątrz były zimne, ciemne od wielowiekowego mroku, gromadzącego się na nagich kamieniach oleistą rosą.

Angelika narzuciła tempo zgoła marszowe, Zamoyski ani myślał o cokolwiek pytać, musiałby podnosić głos zza jej pleców; nie otworzy ust.

Klasztor, choć w widoku z lotniska majaczący na horyzoncie monumentalną bryłą, w istocie zaprojektowany został z wielkim poszanowaniem dla przestrzeni: korytarze, którymi szli, były szerokie akurat na tyle, by dwie osoby mogły się w nich swobodnie wyminąć, i ani cala szersze. Żadnych wielkich sal, holów przestronnych, monstrualnych klatek schodowych Zamoyski nie ujrzał. Żadnych ozdób, luksusowych wystrojów: kamień, kamień, kamień, rzadziej drewno. Oświetlenie na granicy półmroku: krwawiące żółcią żarówki, poukrywane w załamaniach sufitu. Kable, cienkie i obleczone w wyblakłą izolację, pełzły w szczelinach między kamieniami, mocowane na żelaznych hakach.

Raz spotkali mężczyznę o mongoloidalnych rysach, w brudnym swetrze, w spodniach od kombinezonu i sandałach. Angelika wymieniła z nim kilka zdań w łacinie. Skinął głową Adamowi. Potem odszedł w swoją stronę, nie obejrzawszy się.

Wciąż szli głębokimi wnętrznościami budowli i Zamoyski, odcięty bezokiennymi płaszczyznami granitu od wilgotnej nocy, zaczai tracić orientację. Ile to już kondygnacji się wspięli? Ile razy zakręcili, ile setek metrów przemierzyli?

Nagle Angelika zatrzymała się, otworzyła drzwi po lewej i z dwornym półuklonem wskazała uchyloną ciemność:

– Twoja cela. Udał, że zagląda.

– Wyśpij się – poradziła McPherson. – Jutro jeszcze porozmawiamy.

Wbił ręce w kieszenie.

– Więzień?

– To znaczy?

– No więzień albo nie…!

Zmęczonym ruchem odgarnęła sobie z czoła czarne włosy. Gest urzekł Zamoyskiego, ale zdusił w sobie uczucie.

Angelika z westchnieniem zahuśtała się na wpółotwar-tych drzwiach. Skrzypiały, aż echo szło po klasztorze.

– Więzień? – ziewnęła. – Czyżbyś został uwięziony? W jakim więzieniu? W klasztorze? Nie. W Puermageze? A dokąd stąd pójdziesz? W Sol-Porcie? Na pewno nie jesteś wystarczająco bogaty, by go opuścić. W galaktyce, we wszechświecie? W takim stopniu, co wszyscy. W swoim ciele, w swoim umyśle? Wyzwól się, jeśli potrafisz, jeśli tego chcesz. Ale czy koniecznie dzisiaj w nocy? Idź spać.

Rozbierając się do kąpieli, przypomniała sobie jego spojrzenie. Poniżony, czuje się poniżony. To przykre. Zapewne ja mu teraz uosobiam okrucieństwo losu. Zanurzyła się w ukropie. Właściwie przecież nie miała wyboru. Czy mogła ojcu odmówić? Teoretycznie – tak. Natomiast w praktyce… Nie potrafiła sobie wyobrazić innego wówczas zachowania. Dopiero co wyszedł ze zbiornika i wycierano go grubymi ręcznikami. Katakumby Farstone znajdowały się trzy kondygnacje pod ziemią; piwniczne magazyny pustaków były dobrze strzeżone. Przyprowadził tam Angelikę

primus jednu z nie wyzwolonych phoebe'ów Gnosis, Arca-nu Mettilu.

Stał on wtedy za nią, przy drzwiach jasno oświetlonej sali – przed nią zaś trzęsło się w rękach wielomani-festacyjnego programu medycznego nowe ciało Judasa McPhersona.

– Ile wynosi interwał twoich archiwizacji? – spytała sucho, założywszy ręce na piersi.

– Kwadrałns. Mam jednonokierunkową wszczszszsz-ppp… konekcyjkę – wystękał Judas. – Bru, ru, tru, wru, rów, równołelelegle poszedł atak na… na Poooola archichi-chi-cji.

– Kto?

– Nie wiaaa… Ślepe gorytmy. Bababababababackupował na ciemnych Po-olach. Transssssss pozappp-plateau'owy.

– Musiał mieć jakiś wyzwalacz, cen program, musiał być ustawiony na znak. Chyba nie wierzysz w przypadkową synchronizację.

– Oczywiszcie. A-a-a-ale…

– Zjadł własny ogon. Tak. Ta kobieta?

– Opętana, dana, jana, kana.

– Skan?

– Arcaaan ci powie. Ja na nananarazie bełkocę. No słyszyszysz.

Wyrwał się manifestacjom medicusa, zaczął podskakiwać, wymachując rękoma. Na chwilę też zamilkł, poruszał tylko szczęką, obracał językiem, głęboko oddychał. Dwa razy się przewrócił, kończyny uderzały o podłogę z mokrym piaskiem. Przypominał żabę z przyłożonymi do mięśni elektrodami.

Angelika przelotnie poczuła się dumna, że takie skojarzenie przyszło jej do głowy.

Siedząc potem na podłodze, mówił do córki już znacznie wyraźniej. Podeszła, kucnęła przy nim. Spoglądała

z bardzo bliska. Widziała, jak się męczy, usiłując zapanować nad ciałem, w którego mózg dopiero co go wdrukowa-no. Obrócił się nieporadnie, pomagając sobie łokciem – wyrzucona na brzeg ryba, bijąca płetwą o ziemię.

Angelika zaczęła masować mięśnie jego pleców. Skórę miał gorącą, wilgotną, lepką.

Mówił teraz ciszej; obowiązywał protokół i manifestacje medicusa i Metillu nie mogły go słyszeć.

– Wyłapałapałałaliśmy z naszej Studni wiadomoszcz o wojnie – walczył z krtanią i językiem, stopniowo przymuszając je do posłuszeństwa. – Datowana plus siedemdz-dz-dziesiąt. Jako powód wymienienieniono tego Zamoyskiego. Kilkaset bitów, brak konkretów. Cesarz twierdzi, że pierwszy zamach poszedł na niego na serio, to z-znaczy – na Zamoyskiego. Powiódł się wyłącznie na Plateau. Więc fren został zachowany w ciele, ale wsz-wsz-czepka w jego mózgu – zre-setowana. Chodzi teraraz o to, żeby -

Otworzyły się drzwi drugiej komory i do sali wtoczył się roztrzęsiony Moetle, też nagi i mokry.

Doktor Soyden do spółki z medicusem próbował go powstrzymać, ale Moetlem rzucało na wszystkie strony niczym w ataku pląsawicy.

– Jjjak.,.? – jęczał. – Jjjak to się sta-ało…?

– Brak kokontaktu – odparł Judas. Moetle złapał się za głowę.

– Jezu Chry-chryste! Jeszszcze pewnie szynteza fre-renów…!

– Ano. Jeszli się znajdziesz.

– Kukukukukukuku-wa.

– Sam bym tego lepiej nie wyradził.

Angelika nigdy wcześniej nie spotkała Moetle'a. Chociaż znajdował się on parę stopni niżej w drzewie genealogicznym rodu, był od niej starszy o kilkadziesiąt lat. Z uwagi na przewagę genów spoza klanu, nie pozostało mu wiele z fenotypu McPhersonów.

Spojrzał na Angelikę przeciągle – spod powiek trzepocących jak skrzydła kolibra – ale chyba jej nie poznał, nie posiadając dostępu do Plateau. Wiedziała, że Moetle nie hołduje Pierwszej Tradycji.

Energia w końcu zupełnie opuściła świeżego wskrze-szeńca, oparł się o najbliższą kadź białkową. Tam dopadł go Soyden – spoliczkował, złapał palcami powieki, zajrzał w oczy, uderzył pięścią w mostek, raz, drugi. Moetle zacharczał, zakaszlał i wykrztusił na posadzkę pecynę gęstej flegmy.

Mettila przyniosłu Judasowi ubranie. Zanim Judas zapiał kamizelkę i wdział frak, Moetle na tyle doszedł do siebie, by opanować poimplementacyjną gorączkę emocji i zyskać względną kontrolę nad bardziej skomplikowanymi funkcjami ciała.

– Ile? – pytał. – Ile?

– Prawie trzy miesiące – odparł mu Soyden.

– O Boże…!

– Beatrice wychodzi właśnie za mąż. Na górze wesele.

– A Ju-judas…? Czemu?

– Tradycyjnie – rzekł Judas, próbując swobody ruchów w ubraniu. – Pamiętasz, dokąd chciałeś po-olecieć?

– Dokąd?

– Wziąłeś trojkę bez podania destynacji. Leasing na osobistej gwa-gwarancji.

Moetle pokręcił głową.

– Nnie wiem.

– Może wyjdzie nam z Czyśćca.

Judas ujął córkę pod ramię i odprowadził za zbiornik, w którym obracał się w powolnych wirach mętnej cieczy jeden z pustaków matki Angeliki. Angelika zagapiła się nań. Judas chciał ją pchnąć, lecz ręka go nie posłuchała, pociągnął, wpadli na siebie. Angelika odstąpiła, odruchowo wygładziła mu gors koszuli.

– Nie będę drenował Zamoyskiego – rzekł, poprawiając kołnierzyk. – Przepowiednia jest zawieszona na warunkach, których nie znamy – może właśnie informacje, które uzyskałbym z drenażu jego frenu, puściłyby wszystko w ruch. Zabierzesz go do Puermageze, niech samo wypłynie na powierzchnię. Nic więcej.

– Do Puermageze? -Tak.

– W obliczu wojny?

– Na wojnę i tak nic nie po, nie po, nie poradzę, a usuwając go z widoku, zmniejszam szansę spełnienia się przyszłości zasygnalizowanej przez Studnię. Kto chce wojny? Nikt nie chce wojny. Pozwólmy temu zgasssnąć, nie dolewajmy oliwy do ognia.

– Cesarz dał gwarancje?

– Zastanów się, Angelika.

Spojrzała na ojca pytająco. Tylko uniósł brew. Pewne rzeczy są aż nazbyt oczywiste.

Obowiązywał protokół FTIP. W stopniu, w jakim było to w ogóle możliwe, zabezpieczono się przed pośrednią i bezpośrednią ingerencją Cesarza, cenzurując inf. Cesarz nie był w stanie słyszeć ich rozmowy. Angelika mogła się założyć, że na razie nie słyszał także o najnowszej wróżbie Studni Gnosis. Wobec tego nie miał powodu dawać gwarancji Zamoyskiemu. Zaś prośba o nią szłaby właśnie dokładnie po linii wróżby, bo wysuwałaby Zamoyskiego na scenę i czyniła zeń istotny element gier politycznych. Jeśli Judas chciał uniknąć wojny – a chciał, na pewno chciał, Angelika wierzyła jego słowom, nie potrafiła wyobrazić sobie powodu, dla którego pragnąłby zniszczenia Cywilizacji – jedyne, co mu pozostało, to właśnie usunąć Zamoyskiego ze sceny, zepchnąć go z pierwszej linii. A czy istnieje w Sol-Porcie odleglejsza prowincja niż Puermageze? Z pewnością trudno o taką na Ziemi.

– Mam go pilnować? – spytała.

– Masz go trzymać w cieniu. Z dala od Plateau.

– Co mówią inkluzje?

Gnosis posiadała sześćdziesiąt inkluzji zamkniętych, kilkanaście otwartych, miała udziały w setkach dalszych i korzystała z usług większości wyzwolonych (pracowały głównie jako tłumacze, budując rozmaite Subkody). Łączna liczba inkluzji stworzonych przez korporację McPhersonów wynosiła już ponad dziesięć tysięcy; seminkluzje logiczne liczono na setki tysięcy.

– Ważą stany prawdopopopopo-dobne – odparł Judas. – Prognozy krzyżowe z innych Studni.

– Komu przypisują zamachy?

– Tu są niejasności – przyznał i wtem kichnął głośno. Wyjął chusteczkę, upuścił, podniósł, upuścił, podniósł, wy-smarkał nos (popłynęło z nozdrzy jeszcze więcej białej mazi) i zaklął melancholijnie.

Z drugiego końca komory dobiegł ich okrzyk:

– Na zdrowie!

Judas odwrócił się i spojrzał na Moetle'a poprzez gęstą zawiesinę wypełniającą zbiornik z Anną McPherson. Moetle ćwiczył właśnie z pomocą doktora Soydena chodzenie, siadanie i wstawanie; nadal trząsł się niczym epileptyk. Manifestacje medicusa obserwowały każdy jego ruch.

Sam Judas, którego zużyte manifestacje bioware'owe należało liczyć w setkach, miał w tym zakresie doświadczenie i wiedzę większe od doktorowych. Wszak tylko tego dnia było to już trzecie jego ciało.

– Co do Moetle'a – rzekł powoli, jeszcze bardziej ściszywszy głos – nie ma pewności, czy rzeczywiszcze był to zamach. Nie ma nawet pewności, czy rzeczywiszcze umarł. Może i będzie musiał dokonać syntezy dwóch frenów; to nigdy nie jest przyjemne. Ale… – wrócił wzrokiem do córki i wzruszył ramionami.

– Porwanie dla pamięci?

– Inkluzje myślały i o tym – przyznał McPherson. – Lecz Moetle znajduje się zbyt nisko w hierarchii decyzyjnej, za mały to zysk w stosunku do ryzyka. Cóż takiego w najlepszym razie wyciągnęliby z jego głowy? No i faktycznie nikt nie wie, gdzie on tą trojką poleciał.

Judas sięgnął dygoczącą ręką i odgarnął włosy opadające na twarz Angeliki.

– Natomiast gdy chodzi o morderstwa na mnie… Inkluzje głosują za co najmniej dwiema niezależnymi próbami. Obie totalne. Pierwsza groszniejsza: ta nanoman-cja, która najwyraszniej przełamała protokół, oraz zalew Plateau, tak, to było bardzo niebes-bezpieczne, prawie im się udało sięgnąć Pól z moimi archiwizacjami. Inkluzje nie mają pojęcia, jak to w ogóle możliwe. Chyba że ten mityczny Suzeren… Cesarz posypuje głowę popiołem.

– No tak. Dużo ci teraz z tego -

– To są bardzo przydatne długi wdzięczności, Angel, nie lekceważ słowa Cesarza. Dlaczego długowieczni są tak potężni? Ponieważ mieli czas, by uzależnić od siebie prawie wszystkich. Śmierć przecina te sieci kontaktów, przysług, wpływów, ich nie można odziedziczyć, nie rosną więc ponad pewną skalę – jeśli jednak nie umierasz, sieć rozrasta się w nieskończoność. Czy zauważyłaś, że pierwszym is-is-istynktem starców jest irytacja na wszystko, co nowe, co przychodzi spoza znanego im świata? Nie należy do sieci – stanowi więc zagrożenie. My…

– Tak? – Angelika przysunęła się bliżej, to już był prawie szept.

Ojciec potrząsnął głową.

– A druga próba – mruknął, przekrzywiając głowę, aż coś strzeliło mu w karku – to był klasyczny atak wirusowy, co prawda niezwykle zjadliwy, chyba znali zewnętrzne kody, zbyt szybko pękło krypto finityczne. Na szczęście okazał się

źle wycelowany: po tej pierwszej próbie prze adresowaliśmy moje archiwizacje.

– Tylu ich, że w doku wytrącają sobie wzajem sztylety, trucizna skapuje na posadzkę – mruknęła Angelika.

Coś w tym stylu. – Ojciec puścił do niej oko (powieka mu się zacięła i popadł na kilkanaście sekund w tik mimiczny). – Najoczywistszym kandydatem są Horyzonta-łiści, ale tu trzeba kandydatów dwóch. Kto drugi? A skoro znajdziemy drugiego podejrzanego, to ten pierwszy też staje się wątpliwy.

Angelika nawijała w zamyśleniu włosy na palce.

– De la Roche chyba się spodziewał u…

– To phoebe bez Tradycji, po zachowaniu niczego nie poznasz.

– Może w to właśnie celowału…

– Może.

– One oczywiście hodują nas sobie na swoich Polach, wiedzą, jak na nas zagrać.

– Lub wydaje im się, że wiedzą…

Tak właśnie wyglądała ta pułapka, w którą pochwycił był ją ojciec: aksamitny potrzask zaufania. Jeszcze chwila takiego dialogu – i nie była w stanie wyobrazić sobie jakiejkolwiek formy odmowy jego prośbie.

Wyszła z zamku, pożegnała się z matką, odnalazła Za-moyskiego i zaciągnęła go na lotnisko; z początku wystarczył żartobliwy flirt, w końcu musiała go ciągnąć prawie siłą. Bagaże czekały już w samolocie. – Czas, czas, potem będziemy się droczyć – poganiała wskrzeszeńca. Adam z widocznym wysiłkiem okazywał irytację i oburzenie; rozpaczliwie starał się odgrywać normalnego człowieka i produkował ku udręce Angeliki setki podchwytliwych pytań. Prawda jednak od dawna przeciekała do niego na drodze podświadomej osmozy nienazywalnego. Krzyczał, lecz nie opierał się – opór nie miał sensu; ta prawda również

do niego dotarła bez pośrednictwa słów. Wszedł do samolotu, usiadł, zapiął pasy. Poznała po sposobie, w jaki zakładał nogę na nogę: nie chciał się w jej oczach ośmieszyć. Wciąż wszakże pytał i w końcu powiedziała mu: – Z tego, co wiem, wskrzeszono cię z resztek znalezionych we wraku „Wolszczana" przez crójzębowiec ojca. Dodaj sobie sześćset lat.

Omal zasnęła w kąpieli. Woda jednak szybko oddała ciepło i Angelika ocknęła się z dreszczem. Wytarła się, rozczesała włosy.

Burza już się skończyła (Afryka to mężczyzna, jego gniew i rozkosz nigdy nie trwają długo) i McPherson otworzyła okno na chłodną wilgoć nocy. Noc była ciemna, bezksiężycowa, lecz wystarczyło Angelice opuścić powieki, by ujrzeć ten sam krajobraz, który przez te wszystkie lata dzień po dniu wypalał się jej w mózgu freskami odbitego żaru: po połowie suche pustkowie nadbrzeżne, po połowie srebrnobłystna toń oceanu.

Podczas pierwszych nocy spędzonych w tej celi Angelika (ale jaka Angelika? – me ta, inna, pięcioletnie szczenię) bała się wyglądać przez okno; zresztą przed zmrokiem, za dnia, także. Przerażało ją owo nieskończone pustkowie, dwie nieskończoności dwóch żywiołów. A kiedy już spojrzała, nie mogła oderwać wzroku – potem śniły się jej przebudzenia w samotności, na absolutnie cichym bezludziu, gdzie nawet milczenie było krzykiem, bardziej desperackim od krzyku. Arthur, syn Mue, starszy od Angeliki o siedem lat, zabierał ją za pozwoleniem ojca Frenete na spacery po okolicy klasztoru i wioski Puermageze. Stopniowo spacery wydłużyły się do kilku-, kilkunastodniowych wypraw w głąb czarnej Afryki. Trwało to, dopóki rodzina Mue nie

została wypędzona z Cywilizacji; Arthur odleciał z Puer-mageze. Angelika chadzała sama. Czasami przyłączał się któryś z jezuitów. Na przykład ojciec Mervaux był zapalonym myśliwym, pokazywał jej blizny pozostawione przez pazury lwa, klął się, że oryginalne. Podchodzili razem słonie. Kiedy pierwszy raz zobaczyła śmierć słonia, ścisnęło ją w gardle. To zwierzę umiera jak bóg. Myśliwy dopuszcza się tu świętokradztwa największego z możliwych. Stara samica stała na pagórku, unosiła trąbę, by wychwycić przeczuwane już zapachy. Kula Mervaux zgruchotała słonicy grubą kość czoła i zdewastowała mózg. Samica nie zdążyła nawet ryknąć. Stała jeszcze przez chwilę – bezruch pomnikowy – po czym zaczęła upadać. Upadała, upadała, upadała – Angeli-ce omal serce nie pękło – ona wciąż upadała. Poczuli, jak zatrzęsła się ziemia, gdy słoń wreszcie runął w trawę. Majestat tego zwierzęcia jest zbyt wielki; majestat jego śmierci sięga rejestrów zarezerwowanych dla przeżyć mistycznych. Zwierzyła się ojcu Mervaux. – Nieraz wystarczy, żebym wyjrzała przez okno i widzę je tam, stojące nad plażą, samce, samice, młode. Nie powinieneś był jej zabijać. – Ojciec Mervaux w odpowiedzi rzeki jej coś strasznego; – Serce myśliwego, aniele. Pójdziesz i wytropisz. – Prędzej by sobie rękę odcięła! Zresztą i tak nie miała czasu na kolejne wyprawy. Ojciec Japre, lingwista, rozpoczął z nią swój kurs metajęzykowy. W Puermageze takim właśnie rytmem toczyła sią nauka: w ciągach tematycznych. Dni i noce schodziły jej na utrwalaniu mnemoschematów gramatycznych, wyprowadzaniu całych słowników z zadanych procesów Subkodu. Ale sny, sny były bezsłowne. Widziała stado. Sa-miec-przewodnik obracał ku niej wielkie kły, ciemnożółte od roślinnych soków. Aż któregoś ranka odwiedził ją ojciec Frenete i rzekł, iż wobec widocznego, a nie ustępującego jej rozkojarzenia ojciec Japre zawiesza dalsze lekcje. Ojciec Frenete wiedział o słoniach. Pobłogosławił ją i pożegnał. Nie

było w tym żadnego przymusu, jedynie przyzwolenie na wypełnienie powinności wieku. Za dwa tygodnie miała skończyć piętnaście lat. Spakowała plecak, zarzuciła na ramię ciężką abmerę (prezent od ojca Mervaux) i opuściła Puermageze. Nikt z nią nie pójdzie i nikt nie pójdzie za nią, jeśli sama nie wróci, świetnie wiedziała; między innymi za to właśnie rodzice przysyłanych tu dzieci płacą zakonowi – za prawo do ryzyka. Chciała mimo wszystko wziąć ze sobą Goatesa, który uczył ją hieroglificznego pisma ziemi. Ten jednak tylko pokręcił głową. Tak więc poszła sama. W stajniach Puermageze znajdowało się wiele wierzchowców, nie genimalnych, lecz i tak bardzo wytrzymałych i inteligentnych, uodpornionych na kontynentalne zarazy; mimo to poszła na piechotę: tak chodzą wszyscy myśliwi. Nie jestem myśliwym, nie jestem myśliwym, mówiła sobie, nie zabiję słonia. Abmera był to ręcznej, makro materiałowej roboty karabin na bezodrzutową amunicję twardopowło-kową kalibru.540; w tradycyjnych karabinach tego typu kolba za każdym strzałem wykopywała bark ze stawu. Angelika znała trasy słonich wędrówek, większe i mniejsze stada przemierzały Afrykę przez ostatnie stulecia po tych samych ścieżkach, miały swoje błotne baseny, miały gaje wypasu, pustynie i bagna konania. Szła na wschód, naprzeciw słońcu – dusznymi popołudniami, nocami mroźnymi, gdy szron srebrzy się na ostrzach traw. Budząc się przy wygasłym ognisku, widziała niewiarygodnie jasne ślepia hien, które podkradały się, by wyżreć nie dosyć głęboko zakopane ekskrementy. Zastrzeliła trzy, gdy podeszły za blisko, pociski abmery dziurawiły je niczym niewidzialna, gruba jak pięść włócznia. Szła, a podczas całej wędrówki nie zobaczyła żadnej ludzkiej istoty. Jak daleko sięgała wzrokiem spod szerokoskrzydłego kapelusza, jak daleko by sięgnęła wzbiwszy się w powietrze na kilometry – była tu jedynym człowiekiem. Zorientowała się, że od ponad

tygodnia nie wypowiedziała ani słowa. Po wszystkich ćwiczeniach z ojcem Japre tak ją zadziwiła ta naturalność całkowitego odzwyczajenia się od mowy, iż nie mogła się powstrzmać i zagadała do napastującego ją miodowoda; własny głos zabrzmiał jej obco. Kto to mówił? Ptak też się przysłuchiwał, przekrzywiając główkę. Milczenie jest niebezpieczne. Idąc mruczała pod nosem: – Gdzie one są, dokąd poszły…? – Kończyło się jej pożywienie. Upolowała antylopę, pulchnego cielaka, takie mięso najlepsze; cała umazała się krwią. – Jestem myśliwym, oczywiście, że jestem… – Umyła się w strumieniu, a wychodząc z niego, zobaczyła na przeciwległym brzegu talerzowate wgłębienia w wyschniętej ziemi. Goates oceniłby je na trzy-cztery dni. Zapakowawszy uwędzone najlepsze kawałki mięsa, ruszyła po śladach stada. Liczyło około pięćdziesięciu sztuk, w tym prawie tuzin młodych. Szła już na północ, ciemność przetoczyła się na lewą stronę, gdzie jej miejsce. Słonie wędrowały w tempie bezcelowej włóczęgi – gdyby znajdowały się w trakcie długodystansowego marszu, nigdy by ich nie doścignęła, potrafiły tak biec całymi dniami. Ale szczęście jej sprzyjało. Szczęście, przeznaczenie, Bóg, diabeł – w każdym razie doszła je purpurowym świtem, stały w zakolu bagnistej rzeki. Najpierw usłyszała trzaski łamanych drzew, o które ocierały się w przedsłonecznym półmroku, trzaski głośne niczym moździerzowe eksplozje. Zrzuciła plecak, zdjęła z ramienia abmerę, podeszła pod wiatr. Purpurę nagłego świtu miała teraz przeciwko sobie, sylwety słoni przesuwały się na tle odgwieżdżonego płótna nocy niczym papierowe demony w japońskim teatrze cieni. W wielkiej ciszy docierały do Angeliki głośne prychnięcia i pierdnięcia zwierząt, i ich zapach, były tak blisko, odbezpieczyła broń. Dłoń sama przesunęła się po drewnie i nacisnęła zimny metal, śmierć przysiadła na prawym ramieniu Angeliki, karabin podskoczył jej do oka, spojrzała przez lunetę, no

i zobaczyła tego samca, jak obraca ku niej swe wielkie, żółte ciosy, małe oczka spoglądają ze spokojem, obwisłe uszy poruszają się powoli, był ogromny, był potężny, groźny nawet w sennym rozleniwieniu, był piękny. Musiała oddychać przez otwarte usta, petną piersią, tak wielki głód tlenu ją ścisnął, takie uniesienie poczuła, ból podmostkowy. Patrzyła na samca i wiedziała, że nie jest już w stanie odjąć palca przyłożonego do spustu, opuścić zimnej abmery, czas biegł po paraboli, chwila wymagała zamknięcia, rzucony kamień zawsze spada. Łumch! Strzał był mistrzowski, słoń bezwładnie przewrócił się na bok, jakby ziemia obróciła mu się pod nogami. Angelika przeładowała. Wokół zabitego zebrały się inne zwierzęta, rozległy się ryki. Strzeliła po raz drugi, w powietrze. Stado wpadło w panikę, runęło przez błotne koryto wprost w tunel krwawego światła otwierający się we wschodzącym Słońcu nad odległym horyzontem. Ziemia trzęsła się jej pod stopami, gdy podchodziła do ubitego samca – czy od tej gromadnej ucieczki przerażonych zwierząt, czy z galopu jej własnego serca. Samiec leżał na boku i wciąż był od niej wyższy, takim go postrzegała. Przystanęła pięć-sześć metrów od głowy słonia; bała się zbliżyć bardziej. Wiedziała, że jest martwy, a jednak bała się, że gdy doń podejdzie – on machnie trąbą, poruszy łbem, ten ostatni raz wierzgnie nogą, i złamie jej kręgosłup, wypruje wnętrzności, zmiażdży. Była o tym przekonana, a jednak podeszła, dotknęła, oparła but o wielki brzuch. Żyła. Zabiła słonia i to był ten jej słoń, zabity. Powaliła majestat. Zabezpieczyła teraz i odrzuciła abmerę, odrzuciła kapelusz, zsunęła buty i zdjęła skarpety, wyzwoliła się z kurtki, koszuli, szortów. Naga stanęła nad słoniem. Obiema rękami zaczęła zbierać z twardej, szorstkiej skóry zwierzęcia błoto i kłaść je na siebie pełnymi garściami. Słońce tymczasem wspięło się po błękicie i scena naraz eksplodowała kolorami. Przed chwilą Angelika drżała jeszcze z zimna – teraz

schła na niej ciepła skorupa gliny. Rozpaliła ognisko. Wróciła po plecak; wydobyła maczetę i odrąbała słoniowi trąbę. Upiekła ją i zjadła. Była dokładnie tak smaczna, jak Ange-Uka pamiętała. Zwymiotowała. Poszła po wodę. W jednej z czystszych kałuż przyrzecznych ujrzała swoje odbicie. Wstrząsnęło nią tym bardziej, że było tak niewyraźne. Tylko białka oczu błysnęły jasno. Nie potrafiła się w sobie rozpoznać. Patrzyła i patrzyła, bo to był ważny obraz, czuła, że musi go zapamiętać, że on ją określi na lata, na stulecia, na wieczność; wmówiła to sobie i uwierzyła, i wobec tego była to już prawda. – Ja. Ja. Ja. Tak. – Nabrała wody, obraz zniknął. Odtąd jednak widziała go, ilekroć spoglądała w lustro, i uśmiechała się wówczas do siebie sekretnie, bo w tych zwierciadłach były czyste ubrania, gładka skóra, lśniące włosy, podczas gdy ona pamiętała o chropowatej czerni zwierzęcego błota. Nie śniły się jej już słonie, nie bała się pustkowi zaokiennych, chyba nawet przestała tęsknić za rodzicami, za Farstone. Tylko jedna wątpliwość pozostała, teraz jeszcze spotęgowana przez to, co Judas rzeki podczas swojej wizyty w Puermageze – czy mianowicie on o tym wiedział, czy to zaplanował, czy również za to płacił zakonowi…? Słonie.

I o tym teraz śniła – o nim, o ojcu: o śmierci i zmartwychwstaniu Judasa McPhersona.

Piętro niżej, kilka cel dalej Adam Zamoyski także śnił o zmartwychwstaniu – swoim i cudzym. Śnił i nie był pewien, czy to wspomnienie, czy oniryczna imaginacja. Wspominał prawdę, czy wspominał kłamstwo?

We śnie pamiętał bowiem doskonale: siódmego dnia ujrzeli wieże miasta.

Siódmego dnia ujrzeli wieże miasta, a rozciągało się ono na czerwonej równinie długim owalem niskiej zabudowy,

Rzeka Krwi cięła je na dwie idealnie równe połówki. Roz-gryzacz Planet wisiał na wieczornym nieboskłonie, chaotyczna konstelacja nibygwiazd, oświetlająca opustoszałą metropolię zimnym światłem. Wrzeciona słońca, Hakaty, nie było widać. Panował nieskończony wieczór, inercjały w jądrze globu pracowały pełną mocą, niwelując jego ruch wirowy, ciążenie było nieco większe. Komjądra włączono prawie trzysta godzin temu i atmosfera zdążyła się zwichrzyć do jednej, wielkiej, nieustającej burzy, a z dziesiątków tysięcy podwodnych i napowierzchniowych wulkanów wyrzygnęło pod niebo miliony ton brudnej lawy i popiołu.

Ziemia trzęsła się pod ich stopami, gdy schodzili ku miastu.

– Narwa – rzekł Zmartwychwstaniec. – Narwa, Narwa.

Miasto nazywało się Narwa, planeta nazywała się Narwa, bogowie zwali się Narwa, Narwa było przekleństwem i okrzykiem radości, Narwą zaciągały się ich myśli.

MultiEdward błysnął w trzech osobach, skoczył na fali w bok, pod falą w górę, miał skrzydła i nie miał skrzydeł, śpiewał i milczał. Zbiwszy się w jedność, uklęknął i pokłonił się miastu, czterokroć bijąc czołem o glinę, aż ta pozostawiła mu na skórze nad nosem ślad: grubą, czarną linię, znak sakralnego namaszczenia. I znowu stracił zdecydowanie, rozbijając się na dwa warianty: jeden odwrócił się na pięcie i pobiegł wstecz, wrzeszcząc z przerażenia – drugi wyjął Miecz 2.01 i sprawdził go na przedramieniu: pręga krwi, gdy zniknęla skóra.

Zamoyski szedł, duchy zmarłych podpowiadały mu drogę -

– Panie Zamoyski!

Weszła, kiedy spal, i teraz stoi między łóżkiem a oknem, nieregularna plama cienia na tle gęstych kłębów jasności – tyle widział na wpół przebudzony Adam.

– Co znowu? – zachrypiał.

Mrużył oczy, usiłując dojrzeć jej twarz. Maszyna skojarzeń powoli rozpędzała się w jego głowie. Glos kobiety – panna Angelika McPherson – Farstone, wesele – palec w mózgu Judasa McPhersona – Chińczyk z powietrza – niemożliwe.

Pamięć dnia wczorajszego rozdzierała się na tysiąc strzępów, pozostawała zimna ciemność. Aż się wzdrygnął. Nina. Sześćset lat.

– No więc chyba miał pan rację – mówiła Angelika – jest pan więźniem. Proszę się ubrać, zabieram pana na safari.

– Co-

– Dzwonił Judas, zmiana planów. Nigdy nadto ostrożności. Sporo się tymczasem zdarzyło… A nawet tutaj może pana zobaczyć wielu, którzy posiadają dostęp do Plateau, chociażby przez materialne interfejsy spod Tradycji.

Zobaczą… – ziewnął. – I co z tego?

Jak wytłumaczyć wskrzeszeńcowi z XXI wieku wróżbę ze Studni Czasu? Definiując nieznane przez znane, musiałaby mu opowiedzieć teraz połowę „Multitezaurusa". W ostatniej chwili ugryzła się w język.

– Ludzie plotkują. Inni wychowankowie jezuitów. Sami jezuici. Musimy przeczekać z dala od nich. Tu ma pan nowe ubranie. Proszę się pośpieszyć.

Co powiedziawszy, wyszła, by mógł się swobodnie odziać. Stanęła tuż za załomem muru; skryta w cieniu, pozostawała niewidoczna ze skrzyżowania korytarzy. Ojciec Frenete oczywiście wiedział o wszystkim, nie miała jednak ochoty odpowiadać na dociekliwe pytania innych mieszkańców klasztoru. Padłyby bez wątpienia na widok jej ubioru, niedwuznacznie sugerującego, iż natychmiast po powrocie z Szerokiego Świata wybiera się na dłuższą wyprawę w głąb Czarnego Lądu. Niech się facet pośpieszy. Nerwowo postukiwała obcasem o ścianę. Biły dzwony na prymę.

Może rzeczywiście – pomyślała – jestem jego strażnikiem, nadzorcą więziennym, on jest więźniem, a ja strażnikiem, może rzeczywiście. Taki stosunek zachodzi jedynie między osobami sobie równymi: ktoś jest wolny, i ja mu tę wolność ograniczam, rozszerzając bezprawnie wolność własną; odbieram, co do niego należy. Gdy wszakże brak równości… Właściciel nie jest strażnikiem swego psa, i nie jest pies jego więźniem, chociaż trzymany w obroży i na łańcuchu. Właściciel jest natomiast jego opiekunem. A w każdym razie powinien nim być.

Cóż bowiem rzekł mi Judas? Słów tych nie użył, lecz sens był jasny: przekazuję ci tę własność – miej nad nią pieczę.

Pochlebiała sobie, że powiedziała Zamoyskiemu prawdę, że od początku mówiła mu tylko prawdę; stanowiło to rodzaj sportu ekstremalnego moralności, by nigdy nie skłamać temu, który zdany jest całkowicie na twoją łaskę i w każde twoje słowo wierzyć musi.

Judas istotnie zatelefonował, jeszcze przed świtem. Rozmowa toczyła się za pośrednictwem zwykłych aparatów dźwiękowych, absolutne retro i Ortodoksja. Ominęli Plateau, nie korzystali nawet z łączy satelitarnych; sygnał biegł światłowodem, bezpośrednio z Puermageze do Farstone.

Judas streszczał się. Armand filius Barański, niepodległa inkluzja niejawnej Tradycji, poinformowału Lożę o wykryciu skazy topologicznej w Mlecznej Drodze, około czterech tysięcy czterystu lat świetlnych od oryginalnej lokacji Sol-Portu. Ktoś ukradł ponad cztery parseki sześcienne kosmosu. W usuniętej przestrzeni mieścił się cały system gwiezdny – teraz ślad po nim nie pozostał. Wysłane przez Cywilizację zębowce natknęły się w okolicy jedynie na kilkanaście deformanckich instalacji. Szacowano je na dwie-ście-trzysta Kłów.

Czyżby więc Port Deformantów? Tamci zaprzeczali. Nawet jeśli szczerze – czy jakukolwiek Deformant może ręczyć za innu Deformantu? A już na pewno nie za wszystkich. Na rym wszak polega Deformacja, że nie uznaje żadnej normy cywilizacyjnej.

Na dodatek kilka zrzeszeń Deformantów żądało od Cywilizacji odszkodowań w naturze, to znaczy w Kłach lub w czystej materii egzotycznej. Odszkodowań za co? Judas poinformował Angelikę, iż zwołano posiedzenie Wielkiej Loży; jeszcze tego publicznie nie ogłoszono.

Sytuacja zaczynała więc przyjmować znamiona kryzysu. Toczyła się tu jakaś gra, a Judas nie znał ani jej zasad, ani stawki, ani tożsamości graczy. Żeby obraz jeszcze bardziej zamącić, Cesarz w związku ze śledztwem w sprawie niedawnych zamachów na McPhersona raportował o licznych zaburzeniach na pustych Polach Plateau HS, których to zaburzeń źródła ani metody nie był w stanie jak dotąd odkryć. Dało to asumpt do następnej lawiny histerycznych hipotez o Spływach. W mediach po raz kolejny odżyją wszystkie te histeryczne mitologie Plateau, enstahsowie zaczną swoje protesty antyprogresowe, Horyzontaliści ponowią separatystyczne postulaty, na giełdach Domu pójdzie w górę parytet EM…

Najgorsze, co mogło spotkać klan McPhersonów: wybuch wojny z powodu wskrzeszeńca stanowiącego ich własność. Mała Loża i tak już zdawała się przychylać do wniosku o odebranie Gnosis monopolu na import pozacywili-zacyjnej wiedzy. Jeśli teraz -

– Panno McPherson? Wyjrzała zza załomu.

– Idziemy!

– Moje bagaże z Farstone -

– Nie ma pan więcej bagaży.

– Przecież -

– Co?

– Kiedy wylatywaliśmy z Farstone, obiecała mi pani, że wszystko -

– To jest wszystko.

Trzymał w rękach torbę i neseser.

– Przyleciałem z Warszawy firmowym czarterem Tranx-Polu, zabrałem mnóstwo sprzętu, kilka garniturów -

– Nie będą teraz panu potrzebne garnitury. Idziemy.

– Zaraz! Muszę zadzwonić -

Do kogo? Po co? – Zirytowana, kopnęła w mur. -Obudź się! Co ci mówiłam? Nie przyleciałeś z Warszawy! Nie pracujesz w żadnym TranxPolu! Nie masz do kogo zadzwonić! To, co pamiętasz – to pozostałości katastrofy w twojej głowie. Dotarło wreszcie?

Przyglądał się jej z zainteresowaniem jeszcze przez długą chwilę po tym, jak zamilkła. Speszyła się, opuściła wzrok, gęste włosy zakryły twarz, odruch dziecinny. Zamoyski odłożył bagaż, ujął ją za rękę – odstąpiła, chciała się wyrwać, nie udało się, był silniejszy, przestała się więc szarpać, uniosła wyzywająco głowę – ujął ją za rękę i pocałował w grzbiet dłoni.

– Angeliko, aniele mój, prowadź – zadeklamował, uśmiechając się pod wąsem.

I ja mam go strzec, ja mam go kontrolować. Ruszyła szybkim krokiem ku bocznym schodom. Po coś ty właściwie go do mnie posłał, ojcze? Jedyna rzecz, której nie mogli mnie nauczyć jezuici, nie nauczyła Afryka: siły i słabości mężczyzny.

Wymknęli się niezauważeni w czasie mszy. Angelika już wcześniej przygotowała konie. Odjechali na południe, potem skręcili na południowy wschód, potem na północny

wschód, wzdłuż rzeki. Kończyła się już pora deszczowa, mimo nocnej ulewy koryto było prawie suche.

Zamoyski na koniu stanowi! zaiste pocieszny widok. Oglądała się nań przez ramię, za każdym kolejnym zerknięciem miał bardziej zbolałą minę. O nic nawet nie pytał, co stanowiło najdobitniejszy dowód kompletnego pognębienia Adama Zamoyskiego.

Zsiadłszy z wierzchowca na postój w porze sjesty (a jak on zsiadał, trzeba było to widzieć), ułoży! się wskrzeszeniec na wznak w płytkim cieniu zbocza rzecznego wąwozu. Kapelusz nasunął na twarz i dopiero spod kapelusza, bezpieczny przed szyderczym wzrokiem Angeliki, uspokoiwszy oddech, wywarkiwat swoje pytania.

– Dlaczego?

– Bo należy zrobić wszystko, by uniknąć wojny.

– A co ja mam do waszych wojen? – parsknął.

– Zwrócono na ciebie uwagę. Istnieje możliwość… Istnieje taka przyszłość, w której…

– Macie tu wehikuły czasu?

– Co? Nie! – parsknęła zirytowana. – Po prostu… – poszukała w głowie definicji – węzły chronopatyczne czarnych dziur pozwalają na ruch pod prąd czasu cząstek o zerowej lub przyzerowej masie.

– Aha. – Kapelusz na jego twarzy nawet nie drgnął. Sfrustrowana, sięgnęła i strąciła mu go z głowy. Zamrugał.

Nachyliła się nad Zamoyskim, przesłaniając mu pół błękitnego nieba.

– Tworzy się kontrolowane kolapsy, kraftuje geometrię dokolnej czasoprzestrzeni. – Wymawiała słowa powoli, czyniąc wyraźne odstępy między zdaniami. Ona go widziała, on – tylko plamę cienia, a przecież nie mógł odwrócić wzroku; przyszpiliła go do kamienistej gleby, ani drgnie. – Stąd pochodzą przepowiednie probabilistyczne. Można

działać ku ich realizacji lub przeciwko. Więc opierając się na informacjach ze Studni Gnosis, usuwamy cię z widoku, by zminimalizować szansę wybuchu wojny.

– Jacy „my"?

– My. McPhersonowie.

– Ale co ja w ogóle mam do tej hipotetycznej wojny?

– Nie wiem. Tak wyszło ze Studni.

– Aha. No pięknie. Ile ty masz lat?

– Dziewiętnaście.

Czemu zapytał akurat o wiek? Wstała, by odprowadzić konie do najbliższej kałuży. Pierwsza osoba liczby mnogiej pojawiła się na jej wargach w odruchu, który ją samą zaskoczył i którego do końca nie rozumiała. Tydzień w Far-stone wystarczył; ten tydzień i gorzki jad zaufania, tak podstępnie wpuszczony w jej żyły w pustaczych katakumbach zamku. Judas najwyraźniej dopracował metodę do perfekcji, ćwicząc ją na niezliczonych dzieciach i wnukach, które lata i stulecia przed Angeliką sączyły swe sieroce sny w zimne kamienie klasztoru Puermageze.

Ponownie usiłowała zmusić się do nienawiści. (Co za ojciec, Król-Mechanik, a nie ojciec…!). Nic z tego. Czuła się McPhersonem. Jakże mogła sprzeciwić się Judasowi, sprzeciw był niemożliwy, nie było miejsca na sprzeciw, nie pozostała najmniejsza szczelina. On zwierzał się jej z kłopotów, z planów i tajemnic – nawet nie prosząc o dyskrecję! W najnaturalniejszy z możliwych sposobów – przyznawał jej prawo do nazwiska, do krwi, do dziedzictwa. Okazane przez Judasa zaufanie związało ją skuteczniej od tuzina sieci konekcyjnych w mózgu. Przekupił ją, zdawała sobie sprawę.

Chciałam zostać przekupiona, szepnęła swemu błotnemu odbiciu w zmąconej kałuży. Marzyłam o tym, śniłam. Angeliką McPherson. Tego czekałam. Wyszczerzyła się do błota, błoto oddało uśmiech.

– Jak ja właściwie mogę się przekonać, że mnie od początku do końca nie okłamujesz? – zawołał Zamoyski, wachlując się kapeluszem.

– To trudne – przyznała, wróciwszy z wierzchowcami. – O to przecież chodzi, żeby odciąć cię od Plateau. Ale, bądźmy szczerzy, z dwudziestopierwszowiecznym mózgiem jesteś tak totalnym ignorantem -

– Dziękuję bardzo.

– Nie trzeba, to z głębi serca. Jesteś tak totalnym ignorantem, że nie masz wyjścia, musisz przyjąć pewne rzeczy na wiarę.

Usiadła w cieniu, wyprostowała nogi, wyjęła baton, ugryzła.

– Chociażby to, że sam nie jesteś plateau'owym konstruk-tem i że ta jaszczurka to jaszczurka, a nie symulacja SI.

Virtual reality, hę?

– Nie, właściwie nie. Wewnątrz SI sam stanowiłbyś taką samą symulację, co jaszczurka, tylko że nieco bardziej skomplikowaną.

– SI?

– Semi-inkluzji. Inkluzji, która… Ach, prawda, to cię może mylić. Inkluzje w sensie fizycznym to wszystkie trwałe odcięcia czasoprzestrzeni. Bo Porty można dowolnie otwierać i zamykać; ale utrzymywanie Portu kosztuje. Od-kraftowanie inkluzji wymaga większego wydatku energii, za to jednorazowego. Wszystkie parametry inkluzji ustalają się w momencie odkraftowania. Odcina się więc inkluzje o parametrach dobieranych podług rozmaitych potrzeb, na przykład wydajności procesunku. A inkluzje logiczne – to już to, co w tych specjalistycznych Odcięciach się procesuje, na takich negentropianach, pod jakie wybrano parametry. Plateau jest inkluzją. Cesarz jest inkluzją. Najsilniejsze AI pracują na inkluzjach bijących nasz Komputer Ostateczny.

– Stop, cofnij.

– No chyba nawet ty słyszałeś o Komputerze Ostatecznym!

– Owszem – żachnął się – nawet ja. Maszyna, od której nie można zaprojektować lepszej, ponieważ ograniczają ją już wyłącznie stale fizyczne. Komputer, którego nie może pobić nic.

Ów Komputer Ostateczny stanowi! machinę równie abstrakcyjną, co zgoła Maszyna Turinga: model obudowany na suchych równaniach, czysty konstrukt myślowy. Tak w każdym razie pamiętał Zamoyski. Ograniczenie miała dlań stanowić przede wszystkim gęstość upakowania komórek logicznych. Także termodynamika, to znaczy wydolność radiacyjna procesora: każdy taktujący szybciej niż około 1016 razy na sekundę spaliłby się do szczętu, chociażby promieniował w paśmie widzialnym – co jest najbardziej efektywne – niczym małe słońce. Granicę wyznaczała również wewnętrzna synchronizacja sygnału: jako że nie może on być szybszy od światła, nawet dla komputerów stosunkowo niewielkich, bo o średnicy mniejszej od metra, nieprzekraczalną częstotliwość stanowi 1010 s'\ Potem ściana – nie technologiczna, lecz wynikająca z samej natury wszechświata: z faktu, że jest, jaki jest.

Przypis do Zasady Antropicznej: gdyby mogły istnieć lepsze komputery, nie mogliby istnieć ludzie.

Za czasów Zamoyskiego byl to pewnik.

No ale teraz – teraz to już nie są moje czasy.

Podrapał się w kark.

– Inkluzje lepsze od Komputera Ostatecznego – pracują w oparciu o inne prawa fizyki, prawda? To jedyny sposób.

– Na tym to polega. Meta-fizyka. Aż do Ul, inkluzji ultymatywnej, świętego Graala meta-fizyków: konstruktu

procesującego w optymalnej kombinacji stałych. Nie śledzę tego na bieżąco, ale mówi się już o generacjach trzymiliardowych. Rozumiesz, każda inkluzja otwarta projektuje siebie w kolejnej, udoskonalonej wersji, w nowej fizyce – mowa zatem raczej o liniach tożsamości… O frenach, które poruszają się po tych liniach… Kilkanaście zamanifestowało się na weselu, na pewno widziałeś te manifestacje. Ale sztuczna inteligencja w takim znaczeniu, w jakim stosowano to pojęcie za twoich czasów… Ba! Polowa gości, z którymi rozmawiałeś w Farstone, pewnie by się zakwalifikowała.

– Nie byli ludźmi, poznałem.

– Naprawdę? Po czym?

– A bo to trudno poznać?

– Wiesz, ja przecież też właściwie nie należę do ich świata, też czułam się tam obca, nie obracam się wśród nich na co dzień. Może dlatego ojciec… – Oblizała w zamyśleniu palce. – Mhm, nie chodzi o to, że nie dostrzegasz różnic, ale że różnice są tak powszechne. Najtrudniej – najtrudniej wyznaczyć granicę.

– Granicę? Między czym a czym?

– Człowiekiem i nieczłowiekiem. To się… – wykonała niezdecydowany gest resztką batonu – rozmywa. W gruncie rzeczy wszystko, my, Gnosis, Cesarz, cała Cywilizacja, wszystko służy tylko temu celowi: żebyś mógł wskazać i powiedzieć „to jest człowiek". Już dawno zrobiła się z tego kwestia polityczna, przegłosowują w Loży takie i owakie definicje, z wieku na wiek rozlewamy się po Krzywej coraz szerzej… Nawet my, stahsowie, nawet stahsowie Pierwszej Tradycji, Judas, kiedy zmartwychwstaje – nawet w tym przypadku istnieje taki moment, liczona w planckach przerwa, gdy człowiek jest wyłącznie informacją, bezcielesną strukturą umysłu, nagim frenem.

– To znaczy czym?

– Tym, co każdy program czy dane: uporządkowanym wypaczeniem Pól Plateau.

– Plateau – niech zgadnę – jakaś ogólnoświatowa sieć komputerowa, ultracyberprzestrzeń, prawda?

– Nie, raczej nie. Po pierwsze, ich są miliony, miliardy, nikt nie wie, ile. Po drugie, w ogóle nie znajdują się w tym świecie. To inkluzje o optymalnych dla swojego celu kombinacjach stałych fizycznych. Ze na przykład koszt i czas Transu jest minimalny: z dowolnego miejsca we wszechświecie przekaz na lub z Plateau trwa jeden pianek. Operacje logiczne przeprowadzane są z maksymalną prędkością, w Czasie Słowińskiego. „Plateau" – z uwagi na położenie tych inkluzji u Remy'ego.

– Zaraz! Jeden pianek z dowolnego miejsca? A co z prędkością światła? To gwałci Einsteina!

– E, chyba nie.

Na widok jego miny zachichotała.

– No dobra, nie będę się mądrzyć. Poczytasz sobie, jak wrócimy do Cywilizacji. Od twoich czasów były trzy lub cztery uogólnienia fizyki, z meta-fizyką włącznie; każde następne bardziej subtelne. Czego ty oczekujesz od prostej dziewczyny z buszu?

– No chyba wiesz, w jakim świecie żyjesz. Twoja własna rodzina, twój ojciec… Żyje, nie żyje, zmartwychwstaje, żyje…

– To się tak mówi: zmartwychwstaje. Po prostu jego fren, struktura jego mózgu -

– Potraficie skanować ludzkie mózgi i przeprowadzać w czasie rzeczywistym symulacje ich pracy?

– Aha.

– To niemożliwe! – Aż usiadł. Zbyt gwałtownie – skrzywił się z bólu, wygiął plecy w łuk, pięścią walnął w bok. – Ugh. Ta szkapa mnie wykończy. No pomyśl, nawet gdybyście każdy neuron, każdą synapsę… To co?

Wzruszyła ramionami.

– Z jakiej niby racji mam się na tym znać? Nie jestem kognitywistą. Jakoś to robią.

– Taaa.

– Nie chcesz, nie wierz. Ile potrafiłbyś wyjaśnić ze swojego świata jakiemuś średniowiecznemu wieśniakowi? Już w żarówkę musiałby on uwierzyć.

Wyglądało, że się obraził, może za tego „wieśniaka". Angelice niewiele brakowało do kolejnego wybuchu. Jakież on ma prawo obrażać się na nią za prawdę? Odpowiada temu przemóżdżonemu połatańcowi szczerze niczym spowiednikowi, niczego nie kryje – a on co? Ma za złe. Cholera z nim.

Jechali na wschód. Zamoyski wpierał się obiema rękami w kulę łęku i w takiej pozycji kolebał głęboko z boku na bok. Grymasy cierpienia wyżerały się na trwałe w spoconej twarzy. Zsiadłszy, krzywił się tak nadal, mięśnie zapominały się rozluźnić. Powinnam to była przewidzieć – pomyślała Angelika – i przynajmniej wybrać dla niego inochodica. To już stępa znosił Zamoyski lepiej. Zazwyczaj pozostawał z tyłu, musiała powstrzymywać swojego wierzchowca, zawracać.

Tak blisko Puermageze nie było zresztą potrzeby wypuszczać się na dłuższe rekonesanse, zbyt dobrze znała tę ziemię. W myśli ułożyła już całą marszrutę na tydzień naprzód, wyliczyła czasy osiągnięcia kolejnych postojów, jej starych obozowisk. Wojna z proroctwa Studni datowana była na plus siedemdziesiąt, czekały ją zatem przynajmniej dwa miesiące włóczęgi z kaleką. O ile nie jest ta wojna z góry przesądzonym zdarzeniem niezależnym, które równie pewnie ziści się z udziałem Zamoyskiego czy bez.

Zresztą pustkowia Afryki mogły stanowić niezłą gwarancję izolacji od Plateau, nie gwarantowały jednakże ukry-

cia się przed zdeterminowanym śledczym, który zna DNA poszukiwanego. We wnętrzu Portu nic nie dawało takiej gwarancji; a już na pewno – nie na powierzchni jednej planety. Informacja nie przecieknie na Plateau, jeśli nie wejdą w kontakt z kimś/czymś z Plateau połączonym, bezpośrednio lub pośrednio; a pośrednio połączeni jesteśmy wszyscy, satelity obserwują każdy kilometr kwadratowy Ziemi, także stepy afrykańskie, toteż na Pola Plateau HS trafiają również ślady naszej wędrówki. Co więc w najlepszym razie możemy osiągnąć, usuwając się na peryferia Cywilizacji: zminimaliwać szansę realizacji wróżby.

Zastanawiała się nad tym, zbierając drewno na ognisko. Pierwsze obozowisko wypadło przy skalnym źródle okolonym młodymi drzewami. Zagajnik rozrastał się na południe od rozpadliny w stromym zboczu bazaltowego wzgórza, samotnego na sawannie; z rozpadliny wypływał strumień.

Angelika niekiedy zastawała ów zagajnik opanowany przez hordę małp – tym razem musiała tylko zabić starą mambę, która zwinęła się w kłębek w wilgotnym mroku pod skałą. Zamoyski patrzył na to rozszerzonymi oczyma.

Zabezpieczyła i schowała pistolet pod kurtkę.

– No co – prychnęła – wąż. Poszła zebrać drewno.

Panowała już ciemność prawie stuprocentowa, na niebie stał jedynie Jowisz, właściwie musiała macać za tym drewnem; a gdzie jedna, mogła być i druga mamba. Los szczęścia, pomyślała. Jak zwykle.

– Mógł cię ukąsić – powiedział Zamoyski, gdy wróciła.

– Mógł.

– Ach, prawda, wy powstajecie z martwych.

– Noo – zaśmiała się, zapalając ognisko – to nie mnie wskrzeszono, ja się w tym ciele urodziłam.

Uniósł na wysokość twarzy dłoń, zamknął w pięść, otworzył, zamknął, otworzył, w świetle skaczących po drew-

nie małych, tłustych płomieni jego skóra była ciemnożółta, prawie brązowa. Przeniósł wzrok na grzebiącą w jukach Angelikę – białka oczu dziewczyny stanowiły jedyne jasne punkty w zupełnie czarnej teraz twarzy.

– Nie pamiętam innego ciała.

– Gdyby mnie ukąsił – też bym tego nie pamiętała w nowym pustaku.

– Ale pamiętałabyś -

– Siebie sprzed zapisu, tak.

– Kiedy to było? Ostatni zapis. Wzruszyła ramionami.

– Kilka miesięcy temu.

– Ja nie pamiętam żadnych zapisów – nie istniała taka technologia – to ciało -

– Powiem ci, jak to zrobili. – Zawiesiła nad ogniskiem menażkę, wyjęła mięso i nóż, zaczęła kroić. – Wydobyli szczątki. Sczytali DNA i freny. Zapuścili freny w AR Plateau. Każdy fren posiada jakieś wyobrażenie samego siebie, tym przecież różni się świadomość od programów nieświadomych. Jeśli wyobrażenie nie zgadzało się z fenotypem wywiedzionym z DNA, budowali ciało na nowym DNA, byle pasujące do wyobrażenia. Jasne, że innego ciała nie pamiętasz: to jest wszystko, co zapamiętałeś o swoim ciele.

– Ludzie mają fałszywe wyobrażenia o sobie samych. – Wyjął z ogniska patyk, zaczął rysować na ziemi asymetryczne kształty. – Kiedy patrzysz w lustro, widzisz różne dziwne rzeczy. W rzeczywistości mogłem być na przykład kobietą-transwestytą.

– Ha, ha, ha.

– Pamiętam, jak po raz pierwszy zobaczyłem się na filmie, kumpel ze szkoły słał mi podgląd ze swojego telefonu, zobaczyłem się w ruchu, z tyłu, z profilu, obracającego się, patrzącego na własny ruch… Spojrzeć na siebie z ze-

wnątrz – szok. On – ja – on – ja – on. Aktorzy muszą mieć inaczej zbudowane mózgi.

– A pamiętasz, jak wtedy wyglądałeś?

– W dzieciństwie? Taki pokraczny kurdupel z wystającymi zębami, głupawy uśmiech, wytrzeszczone oczy.

– Ja byłam bardzo chuda. Skóra i kości. Liczyłam sobie żebra.

– Całe życie w Puermageze? Masz tam przyjaciół, przyjaciółki.

– Nic im nie powiedziałam, jeśli o to ci chodzi.

– Nie, ja -

– Marta, Erie, Justyna, Pączuś, Hilbert, Goates, Alamreva…

– Maciek, Krzysiek, Ewka Biała, Ewka Czarna, mój Boże, przecież jesteście do siebie podobne jak dwie krople wody! Teraz dopiero, jak sobie przypominam -

Ewka?

Zmieszany, zaśmiał się. Lewą ręką potarł kark, prawą zmazał naziemne rysunki. Cisnął patyk w ogień.

Angelika wstała, wrzuciła mięso do wrzącej wody.

– Nie chciałabym cię przestraszyć, ale takie rzeczy się zdarzają.

– Jakie rzeczy?

Nie patrzyła na niego.

– Podczas syntezy, złożenia dwóch frenów. Powiedzmy, że uznają mnie za zmarłą. Mija zapisany w testamencie czas kontaktu, rusza procedura wskrzeszenia. Budzą pustaka, wdrukowują mu w mózg ostatni zapis mojego frenu. A potem się znajduję żywa. Lecz nie może być w Cywilizacji dwóch Angelik McPherson, unikalność biologicznej manifestacji należy do ustawowej definicji stahsa. Następuje -więc synteza. W twoim przypadku struktura frenu została naruszona na skutek mechanicznych uszkodzeń jego nośnika -

– Mózg mi rozpruło.

– Tak. Więc dlatego. Ale skutki są podobne. Kiedy fren się rekonstruuje, pamięć i osobowość wypełniają łuki, odnajdują nową równowagę… Ojciec Teofil na to cierpiał. Jego ulubienica, mała Jane – przysięgał, że tak samo wyglądała siostra Teofila, gdy byli dziećmi. Dlatego ludzie po syntezie spędzają godziny przeglądając kroniki rodzinne i publiczne skany z Plateau.

– Czemu więc nie dali mi do obejrzenia kronik z czasów wyprawy „Wolszczana"? Nie zachowały się?

– Judas mówił -

– No co?

Nie ma cię na nich.

Dalej masował kark. Angelika mieszała w menażce, obrócona bokiem.

– Nie ma mnie – mruknął.

– Nie ma tego ciała, nie ma żadnego Adama Zamoy-skiego w rejestrach.

Położył się na wznak, podkładając ręce pod głowę. W otworze między koronami drzew ziała czarna pustka bezgwiezdnego nieba Sol-Portu.

– No dobrze – Angelika podniosła glos – ale ta Ewka – nie powiedziałeś, z kim mnie zsyn te ryzowałeś.

Zaśmiał się, z początku z przymusem, potem, doceniając intencje dziewczyny, prawie szczerze.

– Taka kuzyneczka. Całusy za żywopłotem. Gryzła mnie w ucho.

– Ja nie gryzę.

– Zmarła na białaczkę podczas studiów.

– Ja nie umrę.

Uśmiechnął się do pustego nieba.

– Nawet jeśli umrze ten czy tamten pustak – ciągnęła, krzątając się przy ognisku. – To zawsze będzie tylko rozbicie lustra. Zastanawiałam się nad tym: gdyby istniały zwierciadła, w których mógłby się przejrzeć nagi fren…

Swojskie odgłosy tej krzątaniny działały usypiająco, Za-moyski słyszał słowa Angeliki, ale przestał zważać na ich sens, przepływały obok, jeszcze jedna melodia afrykańskiej nocy, trzeszczał ogień, plamy cienia i światła, drżąc, nakładały się na siebie na pochyłej ścianie zarośli, jakieś zwierzę pojękiwało za drzewami… zasnął.

Angelika spojrzała na niego przez wznoszące się w dymie drzewne skry. Chrapał lekko. Przestała mówić (złapała się na tym, że znowu coś mu tłumaczy). Zdjęła manierkę znad ogniska. W jakimś sensie jesteś moim dzieckiem, panie Zamoyski. Rzeźbię cię. Naszło ją wspomnienie innej rozmowy, przy innym ognisku. W ten sposób kształtujemy je bodaj jeszcze głębiej niż po prostu rzeźbiąc DNA. Ojciec wiedział, że będziesz teraz najbardziej podatny, musiał zdawać sobie sprawę. Dlaczego nie powiedział mi szczerze? Czy odmówiłabym? Nie mogłam odmówić. Usiadła na spróchniałym konarze, siorbnęła gorącą zupę. Mężczyzna chrapał coraz głośniej. Obraz skakał ponad płomieniami, rozpływały się zarysy ciała Zamoyskiego. Przygryzła wargę. Słodziutki ten pustak. SI zawiodła, ale – dwa miesiące sam na sam, żadnej innej twarzy, żadnego innego głosu – wrosnę w twoją krwawiącą pamięć jak chwast, jak nowotwór, nie pozbę-dziesz się mnie do końca życia.

Ocknął się nagle, szarpnięty czarcim pazurem za jelita duszy. Noga mu podskoczyła; usiadł i zobaczył, że kopie w popioły ogniska.

Zielone cienie pląsały nad przystrumienną polaną, obracając się w porannym kalejdoskopie na przemian z pochyłymi kolumnami promieni słonecznych. Zagajnik "szumiał i skrzeczał. Konie stały nieruchomo.

Zamoyski mięśnie miał jak z kamienia, spróbował wstać i tylko zaklął; spróbował ponownie i upadł. Teraz już cały

był w popiele. Muszę się umyć, pomyślał. Muszę się odlać, muszę się przebrać, muszę się czegoś napić, gardło jak podeszwa, tfu. Za trzecim razem stanął na nogi. Po przeciwnej stronie popieliska Angelika uniosła powiekę, zerknęła, machnęła dłonią i zasnęła z powrotem.

Pokuśtykał do strumienia, a potem kilkanaście metrów z jego biegiem. Zagajnik był niewielki i Adam, zanim się spostrzegł, wyszedł na sawannę. Od razu dostał słońcem po oczach, aż mu załzawiły. Podlał ostatnie drzewo; mocz rozpryskiwał się na korze w fontannę drobnych kropel, prawie piękną.

Stękając i klnąc pod nosem, zdjął ubranie i wszedł w zimną wodę. Wszystko było takie jaskrawe, takie wyraźne, jakby w nocy świat przeszedł na standard high definition. Bardzo kolorowe ptaki przyglądały się Zamoyskiemu, przekrzywiając główki na lewo i prawo. Pluskał, prychał i rechotał.

Nie zabrał mydła ani ręcznika – przespacerował się potem nago dokoła zagajnika, by pozwolić skórze wyschnąć. Słońce na jasnobłękitnym nieboskłonie wydało mu się absurdalnie wielkie, oślepiające. Czy oni w tym Sol-Porcie nie manipulowali przypadkiem orbitami planet?

Ubierając się, spoglądał wzdłuż strumienia na południe, prosty strzał spojrzenia ku linii horyzontu. Kilkaset metrów dalej wznosiła się nad trawami kolejna bulwa gęstej zieleni: korony drzew, cienie skał, porażające kontrasty kolorystyczne gorącej flory. Afryka, pomyślał – i po raz pierwszy uwierzył. Dwa miesiące, zapewne więcej. Dzicz. Uśmiechnął się pod wąsem. Nawet nie pamiętam, czy już kiedyś nie odbyłem takiej wędrówki… No pięknie, do czego doszło: mnie się to podoba…!

Oddychając przez usta – wdech, wdech, wdech, aż za-łaskocze w płucach, wydech – ruszył ku tej zieleni na południu. Przyzwyczajał się już do piekącego bólu w mięśniach. Zerwał długie źdźbło i wsunął je sobie między zęby.

Włosy miał jeszcze mokre, ale też szybko schły. Zachciało mu się gwizdać. Czy ja w ogóle umiem gwizdać? Szczerzył głupio zęby do błękitnego nieba. W końcu – któż tak naprawdę nie chciałby mieć możliwości sprawdzić, jak będzie wyglądał świat za sto, dwieście, sześćset lat? A ja jestem w jeszcze lepszej sytuacji: nie pamiętając, nie żałuję. Skoro zdecydowałem się wtedy świadomie na uczestnictwo w tej wyprawie „Wolszczana", widocznie niewiele miałem do stracenia. Nina? Nie było nigdy żadnej Niny.

Wszedł między drzewa, strumień gdzieś mu zginął, tu również były skały, przedarł się przez kolczaste zarośla, skręcił ku słońcu i wyszedł na polanę. Angelika spała przy ogniskowym pogorzelisku. Jeden z koni łypnął podejrzliwie na Adama. W piasku nad strumieniem nabiegały wodą ślady stóp Zamoyskiego, prowadzące wzdłuż brzegu na południe.

Zamoyski stał i patrzył. Bełkotliwe myśli kłębiły mu się w głowie, kilkanaście pytań pozbawionych podmiotu i orzeczenia. Wypluł źdźbło. Ostrożnie wycofał się z powrotem na sawannę. Spojrzał na północ, skąd przyszedł. Obszedł zagajnik i spojrzał na południe: strumień, sawanna, zagajnik.

Po chwili wahania ponownie okrążył zarośla i wrócił tą samą drogą, prosto na północ. Dostrzegł nawet niektóre z połamanych wcześniej przez siebie szabel traw. Tu szczał; tu się kąpał. Poszedł wzdłuż strumienia aż do polany. Angelika spała, koń łypał.

Zamoyski zwątpił.

Przysiadł na swoim siodle. Obudzę ją, pomyślał bezwolnie, a ona mi wszystko wytłumaczy.

Tymczasem siedział i patrzył. Leżała na lewym boku, z kolanami podciągniętymi ku brodzie, z prawą dłonią częściowo zasłaniającą twarz. W powolnych ruchach piersi odczytywał rytm spokojnego oddechu. Mały, seledynowy owad wędrował po ciemnej gładzi jej policzka. Kiedy dojdzie do

oka, obudzę ją. Jej wargi podczas wydechu odrobinę się rozchylały, układał się z nich wówczas pierwszy etap grymasu zdumienia, zdumione kobiety zawsze wyglądają trochę młodziej. Natomiast podczas wydechu była w pulchno-ści swego podbródka i nieskazitelności spalonej na brąz cery porażająco dziecinna.

Zamoyski zyskał nagle przekonanie, że robił był tak już w przeszłości, że otóż taki miał zwyczaj, nerwowy tik duszy: obserwować je śpiące. Jest to najsubtelniejszy z rodzajów intymności, bo jedyny gwarantujący stuprocentową szczerość obiektu. Tyrani światła dziennego we śnie rozluźniają maski swych oblicz, zwały zeusowych zmarszczek roztapiają się im jak masło na blasze, uwolniona z napięcia skóra spływa do najstarszej z zapamiętanych form, tej najprawdziwszej. Ofiary pory słońca – we śnie marszczą brwi przeciwko niewidocznym gnębicielom, wydają zdecydowane pomruki, energicznie poruszają szczęką.

Zwykłem się tak budzić – przypuszczał – w nocy, nad ranem, i patrzeć, jak pod powiekami poruszają się jej gałki oczne, śledząc przelatujące ponad krainą snów serafiny; jak zawiadywane odruchowymi skojarzeniami, przemykają po jej twarzy – niczym szybkie chmury po jesiennym niebie – krótkie odbicia min, jakie przybiera po tamtej stronie. Jej całkowita bezbronność zniewala mnie. Najpiękniejsza jest, gdy o tym nie wie.

Owad wspiął się na czarną brew dziewczyny, Zamoyski wstał, podszedł i potrząsnął Angeliką.

– Coś się stało – oznajmił. – Południe zapętliło się z pomocą, sawanna zacisnęła się w pięść. Chodzę w kółko po własnych śladach.

– A więc mają nas – powiedziała siadając, momentalnie przebudzona.

– Kto? Wzruszyła ramionami.

– Ci, którzy nas zawinęli. – Wstała i przeciągnęła się. – Słuchają teraz i patrzą.

Powstrzymał grymas.

– Więc gdzie jesteśmy? Nie na Ziemi? Ponownie wzruszyła ramionami.

– Co znaczy „gdzie"? Tutaj. „Gdzie" będzie dopiero, gdy nas otworzą. Jakie znaczenie ma dla wnętrza Sol-Portu, którędy lecą jego Kły?

– Ale Słońce – wskazał ręką – widzę Słońce!

– To prawda, widzisz.

Podeszła do strumienia, przyklęknęła, nabrała wody, napiła się.

– Potem nas zabiją – powiedziała. -Co?

– Zawsze zabijają.

– Potem? Po czym?

– Po tym, jak wezmą to, dla czego nas porwali. – Obejrzała się na Adama przez ramię. – To jest polityka, panie Zamoyski. Zawsze i wszędzie chodzi tylko o jedno: o informację. Bardzo mi przykro.

Odetchnęła głęboko, mokrymi dłońmi przesunęła po

włosach.

– Najwidoczniej wojna była nie do uniknięcia.

3. Sak

Kraft

Niegrawitacyjny modelunek czasoprzestrzeni. W Czterech Progresach rozwinięty przez usza i ra-habów z fizyki inflatonowej. Teoria i praktyka kraftu umożliwiły z kolei rozwinięcie meta-fizyki.

U Optymalnym energetycznie narzędziem kraftu jest tzw. Kieł. Pojedynczy Kieł umożliwia kraft liniowy, wektorowy (np. wytworzenie kraftfali, której siodło w układzie zewnętrznym przemieszcza się szybciej od światła). Dwa Kły umożliwiają kraft tensorowy. Trzy Kły – całkowite zawinięcie czasoprzestrzeni, czyli utworzenie Portu. W zaawansowanej inżynierii meta-fizycznej wymagane są większe, precyzyjnie określone ilości Kłów.

U. Popularniejsze formy kraftu: U Fala qFTL U Port.

L» En-Port (Port wielokrotny). U Sak.

U Inkluzja (Port Odcięty). U- Dekraftunek („prucie" Portu). U Krzyżkraft (nierównoległy, podwójny kraft tensorowy).

!_♦ Krafthole (jednostronny upust energii). U Trans.

U. „Strojenie" czarnych dziur (np, do Studni Czasu).

„Multitezaurus" (Subkod HS)


Zdyszany, padł wreszcie w trawę.

Ciało jednak pamięta, ciato posiada pamięć autonomiczną, pomyślał. Kiedyś biegałem. Kiedyś biegałem często i długo, lubiłem biegać. Ciało pamięta.

A dopiero po sekundzie, gdy złapał oddech: gówno prawda – dwa, trzy tygodnie, nie starsze, wyhodowali je od najprostszych białek, niczego nie pamięta, prócz krwi na-nomatycznej i mechanicznych macic.

Angelika obserwowała go spod ostatniego drzewa zagajnika.

– Powiedziałabym: sześćset metrów.

– No – przytaknął. Słońce biło mu w oczy, osłonił się przedramieniem. – Koło, na ile mogę to ocenić. Ale w górę? Tam – co? Niebo?

– Są metody – zapewniła. Usiadła na wypiętrzonych ponad trawę korzeniach, nożem zeskrobała coś z obcasa. – Wzięli nas w Sak.

– Ten Sak… Coś jak Port, przypuszczam.

– Mniej więcej. To znaczy… domyślam się, że musieli coś takiego zastosować. Znajdowaliśmy się przecież wewnątrz Sol-Portu, a każdy Port opuszczający go musi posiadać autoryzację Rady Pilotów. Mój ojciec jest jej członkiem. Nigdy nie wypuszczono by Kłów z zamkniętym Portem tuż po kradzieży kawałka Ziemi. Takie Kły nie miałyby się też gdzie ukryć wewnątrz Sol-Portu. Przegrana sprawa. Szaleństwo.

– Więc według ciebie co oni zrobili?

– Zawinęli nas w Sak. Zasadniczo jest to taki sam kra-ftunek, co w przypadku Portów; tyle że tu Kły znajdują się wewnątrz ugięcia i stamtąd je podtrzymują. Tak mi to przedstawiano w teorii: że są co najmniej dwa zespoły Kłów. Jeden zawija przestrzeń wraz z nimi samymi; drugi, też zawinięty, utrzymuje normalny Port. Rozumiesz, bąbel w bąblu, cebula.

– W takim razie my znajdowalibyśmy się w tym wewnętrznym Porcie.

– Aha. Bo w końcu – jak inaczej…?

W zamyśleniu pomasował guz na potylicy.

– Czy prowadzi się rejestr Kłów przebywających wewnątrz Sol-Portu? Wystarczyłoby wówczas przeprowadzić szybką inwentaryzację i te brakujące wskazałyby sprawcę. Nie?

Angelika zaśmiała się sarkastycznie.

– To nie jest takie proste. – Wyjęła i założyła czarne okulary. – Pomyśl chwilę.

Podparł się na łokciu, zajrzał w cień, w którym się kryła.

– To jakaś zagadka? Nie znam się na tych waszych supertechnologiach.

Wydęła wargi.

– E. Masz wszystkie dane. To oczywiste. Podpuszczała go, bawiła się jego niewiedzą, widział to. Oczywiście podjął wyzwanie.

– Przemycili je też w Saku! Otworzyli go tylko na moment porwania. Tak? Mam rację?

– Widzisz, już się orientujesz.

– Nie traktuj mnie jak dziecka! – Odwrócił wzrok. – To jak choroba. Upośledzenie nie wynika z mojej winy. Zawsze nienawidziłem tej maniery pielęgniarek i lekarzy: gaworzą do dorosłych pacjentów niczym do przedszkolaków. Ciśnienie tak od tego skacze, że nie zdziwiłbym się, gdyby same te pogwarki doprowadziły do paru szpitalnych zawałów.

– Kurczę, aleś drażliwy, no przepraszam pana bardzo, panie Zamoyski.

Wstał i ruszył w górę strumienia, żeby się napić. Wciąż jednak obracał w myślach zagadkę Saka i wróciwszy, zaatakował Angelikę z kolei z tej strony:

– No ale przecież powinniście się tego spodziewać! Można w Sakach przemycić do i z dowolnego Portu każdą

ilość Kłów! Nie macie żadnych systemów obronnych? Chociażby detekcyjnych – bo ja wiem, jak to się objawia na zewnątrz,…

Angelika wyraźnie się zmieszała.

– To nie jest tak -

– A jak?

Stał nad nią, cień nad cieniem – i pytając, przysunął się jeszcze bliżej. Zreflektował się w pół gestu. Odszedł pod sąsiednie drzewo, oparł się o pień.

Dziewczyna popatrywała na Zamoyskiego ponad szkłami. Zagrał w nim gniew. Czekał już tylko półuśmiechu na jej wargach. Ale nic, tylko patrzyła.

– Co znowu?

– Ty nadal próbujesz mnie złapać na kłamstwie.

– Co?

– Nie wierzysz w ten świat. Oszukujemy cię. Nie będę umiała czegoś wyjaśnić i – voila! – zdemaskowałem iluzję!

– Wyjaśnić, nie wyjaśnić… Ale skoro widzę oczywiste sprzeczności -

– To co? Zróbmy test. – Zatarła dłonie. – Opowiedz mi jakąś historię ze swojego życia. Dowolną. No. Proszę.

– A ty będziesz wynajdywać w niej sprzeczności, tak? Pięknie dziękuję. I tak wiem, że mam kaszanę w pamięci.

– Tchórz.

– To tak się dzieci bawią u jezuitów? W spowiedzi?

– Tchórz, tchórz. Czego się boisz? Introwertyk pieprzony. Trzeba rozmawiać. Nie wiesz, co pamiętasz, dopóki nie spróbujesz tego opowiedzieć. I nie wiesz, co tak naprawdę sądzisz na dany temat, dopóki nie zaczniesz się o to z kimś kłócić. W samotności nie jesteś nawet świadomy swoich sprzeczności. Myślisz, że czemu służy spowiedź? Co, może nie chodziłeś nigdy do psychoanalityka?

– O, nie ty będziesz moim psychoanalitykiem!

– Jakiego cię poznam, takim się zapamiętasz.

Krótkie spięcie: jak zareagować? Zaśmiał się. Patrzyła nań podejrzliwe. Zamilkł i usiadł pod drzewem, miał jej oczy za matową czernią szkieł na dwa wyciągnięcia ręki.

– Słuchają, tak? – mruknął.

– Słuchają i patrzą – przytaknęła. – I w ogóle.

– Czas nie gra na ich korzyść. Powinniśmy już chyba nie żyć, co?

Wzruszyła ramionami.

– Czas też podlega modelowaniu przez Kły. Różne są ugięcia i odcięcia czasoprzestrzeni. To wielka gałąź meta-fizyki. Znam tylko ogólniki.

– Słuchają – powtórzył. -Tak.

Rozpoczęło się wielkie milczenie. Ani ruchu, ani oddechu, ani szelestu tkaniny, by nie spostrzegła się druga osoba. Byli świadomi wzajem nawet własnego skrępowania, i skrępowania tą świadomością. Tu załamuje się savoir vivre, myślał Zamoyski. Od momentu zagrożenia życia tracą rację bytu wszelkie kanony zachowań – bo jakież mogą mieć znaczenie w obliczu końca? Żadnego, żadnego. Zaiste, wolność absolutna.

No ale właśnie sam na sobie doświadczał, że to nieprawda!

Nie rozumiał tego. Co go skuwa, skoro w tym Saku oboje de facto przekroczyli już granicę śmierci i obecna forma ich egzystencji stanowi raczej coś w rodzaju wyrostka robaczkowego podstawowej linii życia? Przecież odczytany z uprzedniej archiwizacji frenu przez McPhersonowych ko-gnitywistów nie będzie nic z tego pamiętać – życie potoczy się nową, równoległą ścieżką.

A zatem? Wierzę czy nie wierzę w tę śmierć?

– Kiedy Judas się dowie? – zapytał.

– Mhm?

– O porwaniu. Kiedy?

Przechyliła w zamyśleniu głowę.

– To zależy, jak to rozegrali. Czy szarpnęli się na akcję maskującą w pełnej skali…

– Stracił przecież kontakt, na pewno się zainteresuje…

– No nie, kontakt został utracony w momencie opuszczenia przez nas Puermageze, na tym to wszak miało polegać: na usunięciu cię poza horyzont zdarzeń. Gdyby się Judas z nami kontaktował, nawet jedynie sprawdzając, czy wszystko jest w porządku, wpływalibyśmy, ty byś wpływał, na jego decyzje.

– Siedemdziesiąt dni! Tak? Więc oni -

– Mówiłam ci: to już przesądzone. – Poprawiła okulary. – Zresztą dziury w infie nie da się niezauważalnie załatać, tak czy owak bardzo szybko wszyscy się dowiedzą, Cesarz pierwszy… Akademickie rozważania, daj sobie spokój.

Wybuchnij, rzekł sobie. Teraz.

– Ależ to trzeba być nienormalnym…! – krzyknął. – To nieludzkie! Przecież wciąż żyjesz, oboje żyjemy! Jak możesz nagle powiedzieć sobie: „Przesądzone, dalej będę naprawdę żyć dopiero wdrukowana w pustaka"? Co? Pstryk, przełączasz się w tryb bezwoli? Kto tak myśli?! To niemożliwe!

– Dla ciebie.

– A dla ciebie? Nie wierzę.

– No łamiesz mi serce.

Wypuścił powietrze z płuc, pokręcił głową.

– Na zawołanie wyzbyć się instynktu samozachowawczego – szepnął. – Jakieś masochistyczne ćwiczenia zen. Niemożliwe, niemożliwe.

Przypatrywała mu się sponad szkieł; zamknął oczy, nie widział jej, mogła tak patrzeć.

Niemożliwe. Przesunęła językiem po dziąsłach, wydęła policzek. Oczywiście, że niemożliwe. Tak samo jak niemożliwa jest całkowita prawdomówność, wierność absolutna, piękno uniwersalne. Kiedy powiedział jej o zawinięciu sa-

wanny, a ona uklękła nad strumieniem i spojrzała na własne w wodzie odbicie – w tym samym momencie zyskała pewność, że nie będzie tu histeryzować, że nie wybuchnie przekleństwami i nie zapłacze. Potem nas zabiją, rzekła sucho i oślepiło ją wspomnienie Judasa McPhersona oddającego kelnerowi kieliszek, by nanomatyczna morderczyni nie rozchlapała tych kilku kropel wina, gdy będzie wyrywać mu kręgosłup. Zamoyski za wiele sobie wyobraża, to przecież nie są żadne perwersje psychologiczne, nie oszalała. Inna reakcja byłaby po prostu… nienaturalna. Gdybym miała -

Słońce spadło z nieba.

Odruch zaprzeczył słowom Angeliki: poderwała się na nogi z dłonią zaciśniętą na rękojeści noża.

Ziemia szarpnęła się wzwyż pod jej stopami, obrócił się pion i na Angelikę zwaliła się góra ciepłego błota. Jeśli Adam krzyczał, to tego krzyku nie usłyszała; ani własnego – więc może istotnie wcale się aż tak nie bała.

Ciężka maź wciskała się jej do ust, do nosa, pod powieki. O wciągnięciu do pluć świeżego powietrza nie mogło być mowy. Dwie minuty, pomyślała; i szarpnął nią wielki dreszcz, gdy spostrzegła, jak pewnie i bez wątpliwości określiła długość pozostałego jej życia.

Gorąca masa napierała zewsząd, wykręcając kończyny, naciągając stawy, naciskając na kręgi. Miażdżyła ciało.

I nagle, wprost z analitycznego chłodu – wpadła Ange-lika w ostateczną panikę. Umrę! Umrę! W szybkich haustach wciągała do ust błoto.

Zadziwiające: zawsze była przekonana, że, gdy przyjdzie co do czego, przerazi ją towarzyszący ból, nie zaś sam fakt śmierci. Przecież śmierć to cięcie, granica nicości, punkt zeroczasowy, zdarzenie podplanckowe, nie do poczucia. Co innego ból ciała. Tymczasem było na odwrót: cierpienie organizmu działało nawet w pewien sposób kojąco – lecz świadomość nadciągającego końca, sama wiedza o nieuchronnym, tak bliskim, na końcu tego oddechu…

Gryzła kamienie. Jadła ziemię. Wciągała do płuc błoto.

Szłusss! Nieważkość, upadek w otchłań. Krztusząc się, uniosła powieki i zobaczyła ciemność. Zalepiło mi gałki oczne! Zamachała rękoma ku twarzy, ale zanim jej sięgnęła, upadek się zakończył, uderzyła w twardy grunt. Kolano, biodro, łokieć – strzelił przez nią prąd. Ziemia spadała na Angelikę wielkimi pecynami gliny, mniejsze i większe kamienie biły jak grad. Ułamki sekund – i znowu została pogrzebana, znowu nie mogła się ruszyć. Ciśnienie nie było już tak duże, lecz co to za różnica, gdy, miast powietrza, napiera na usta i wciska się do nozdrzy – żwir i piasek i gęste błoto? Umrę, umrę.

Już czuła pieczenie w płucach, ogień sięgający tchawicy. Chłód kończyn, drżenie palców, łomot krwi, czerwień pod powiekami, spazmatycznie wciąga kaleczące język i podniebienie gruzły ziemi, zaraz straci przytomność i spadnie w ciepłą ciemność, gdy niedotleniony mózg odmówi dalszego procesowania frenu. Nawet katharsis ciała zostało jej odmówione, bo nie mogła się poruszyć, uwolnić histerii, żywcem pogrzebana… Koniec.

Wyszarpnięta z ciemności, zwinęła się w wykrztuśnej konwulsji, machając na oślep rękoma. Usłyszała krzyk, coś pchnęło ją w plecy, wykręciło rękę.

Nie miała pojęcia, co się dzieje, przytępione zmysły przepuszczały jedynie informacje o bólu, a one pochodziły z klatki piersiowej, zza mostka.

Pluła krwią, śliną i piaskiem. Powietrza! Wygryzała je sprzed twarzy krótkimi szarpnięciami głowy; co drugi wdech był blokowany przez ciała obce w tchawicy.

W końcu dźwięk przebił się do uszu i Angelika usłyszała, jak charczy; nie był to odgłos, którego spodziewałaby się po istocie ludzkiej.

Ogień w płucach ustępował. Padła bezwładnie na plecy.

Powoli uniosła rękę (sto funtów, martwy głaz) i starła z twarzy warstwę błota. Zaraz ktoś jej pomógł, delikatnie oczyścił oczy.

Zamrugała.

– Usiądź – rzekł jej Zamoyski, unosząc wyżej pochodnię, by nie opalić jej włosów. – Pochyl się. Pij, musisz zwymiotować.

Mglista plama – tak widziała jego twarz.

Z wysiłkiem skupiła wzrok. Miał gęstą, czarną brodę. Lewą ręką podawał jej manierkę. Na ramieniu siedział mu srebrnopióry ptak o trzech głowach.

Wyciągnęła dłoń po wodę i straciła przytomność.

Zamoyski schował manierkę. Nóz, którym Angelika zraniła go w ramię, wsunął za cholewę buta. Odłożywszy pochodnię, podniósł dziewczynę i wyniósł na światło. Przeskoczył przez ścianę wody i wszedł do jaskini pod krzywym sklepieniem rozfalowanej na wietrze sawanny. Ułożył Ange-likę na przygotowanym posłaniu. Ostatni wąż wędził się powoli nad oszczędnym ogniem. Ponad fioletowym horyzontem obracał się smukły Kieł.

Zamoyski usiadł w cieniu chłodnego głazu, obmył i obwiązał ranę. Jeśli wda się teraz zakażenie, pomyślał, i grozić mi będzie nieuchronna śmierć – czy oni wówczas się pojawią, jakoś zareagują? Dla Angeliki nie interweniowali. Ale czy to o nią im chodziło?

Wtedy – wtedy bowiem był przekonany, że oto postanowili w końcu wziąć się za drenaż jego mózgu i zabierają go właśnie do swych komnat interrogacyjnych, gdzieś w głąb sekretnych machin analitycznych. Zgasło słońce i coś pociągnęło go w dół, ziemia rozstępowała mu się pod stopami, jeszcze tylko ujrzał podrywającą się na nogi Angelikę z nożem w dłoni i pomyślał: szkoda – po czym połknął go czarny lewiatan. Nadal brzmiały mu w uszach jej słowa: -

To przesądzone. – Nie wyrywał się. Leciał w ciemność, spokojny – jeśli nie duchem, to w każdym razie ciałem.

Wstrząsnął nim szok nagłego zimna, gdy z głośnym pluskiem wpadł do wody. Nie, ten chlupot dochodził ze wszystkich stron: nie jeden Zamoyski spadł tu ze słonecznej Afryki – spadły tony ziemi, spadła wraz z nimi Angelika, zapewne cały zagajnik, drzewa, zwierzęta… Mijały go w głębinie, w wirach zmąconej wody, ciągnąc za sobą warkocze baniek powietrznych; coś zaczepiło go o nogawkę, wyrwał się.

Wypłynął z powrotem na powierzchnię, odetchnął. Przetarł oczy i, parskając, rozejrzał się w ciemności. Zero orientacji. Czy zresztą w Saku można w ogóle mówić

0 stronach świata? Jeden kierunek wyróżniał się wszakże bijącą zeń szarą poświatą, podczas gdy pozostałe czopowa! gęsty mrok – tam więc Zamoyski popłynął, ku światłu.

W braku odniesienia dla czasu i przestrzeni skupił się na liczeniu pociągnięć ramionami. Po czterystu, gdy sprawdził, trafił nogami na grunt. Wyczołgał się na brzeg. Zerwał z nóg jakieś zielsko, które oplatało mu się wokół kolan.

Granica światła i ciemności, ostra i wyraźna niczym linia życia i śmierci, biegła przez ziemię kilkadziesiąt metrów dalej. Gdzie ja jestem, w jakiejś jaskini? Leżąc na kamienistej plaży cienia, obrócił się na plecy. Nie dojrzał żadnego stropu. Dyszał ciężko. Mięśnie nóg i rąk drżały w seriach skurczów i spazmów. W butach chlupotała woda. Pachniało starą spalenizną.

Zamknął oczy i zaczął się śmiać.

Potem wyszedł na słońce i został porażony. Katastrofa. Coś się zepsuło w rękach bogów, coś trzasnęło w mechanizmach Kłów. Niemożliwe, by o to właśnie chodziło porywaczom, którzy wzięli ich w Sak.

Nic nie znajdowało się na swoim miejscu. Nawet ziemia

1 niebo. Spojrzał, skąd pada światło, gdzie jest źródło tego

ciepła, które osusza mu skórę i ubranie – tam nie było słońca. Tam, zginając się w parabolicznym łuku ku nieskończoności, rozpościerała się żółto-zielona sawanna. Widział krańce tego lądu-w-przescworzach, boki jęzora skały i piasku – jakby ktoś wyciął kawałek tortu i wcisnął go w firmament; jednak nie dosyć głęboko.

Sawanna na niebie rozdzierała przestrzeń i czas: po lewej noc (z której wyszedł), po prawej – dzień (węższy sierp).

Co prawda we wnętrzu odpowiednio zawiniętego Portu widać przestrzenie i obiekty w Port nie ujęte – obraz Słońca, nie samo Słońce – w oparciu o tę samą zasadę pompowali z Sol-Portu wypromieniowaną energię gwiazdy – ale Angelika mówiła, że -

Angelika! Znajdowali się tak blisko – ona też powinna była spaść do tego jeziora. Obejrzał się w ciemność. Nie krzyczała – lecz on też nie krzyczał, gdy leciał do wody.

Cóż, jeśli sama nie dopłynie, to już po niej.

Stanął na granicy nocy i zawołał ją pełnym głosem, raz, drugi, trzeci.

Cisza.

Nie żyje?

Ona się tym nie przejmowała – dlaczego ja mam się przejmować…?

Mimo to stał tam, plecy w skwarze, twarz w cieniu, i wołał w zimną ciemność jeszcze kilka minut.

Wrócił potem na słońce – w jego światło, blask odległego błękitu.

Przyjrzał się najbliższemu skupisku drzew. Nie do wiary – to znowu ten cholerny zagajnik! I jak poprzednio: kilkaset metrów dalej następny. I następny. I następny.

Spojrzał w przeciwną stronę, zaczął liczyć plamy soczystej zieleni. Po dwudziestu musiał zadrzeć głowę. Na niebie szło to szybciej, skrót perspektywiczny zmniejszał odległości.

Linia znaków szczególnych zasupłanego n-krotnie wycinka sawanny ginęła w punkcie zetknięcia się dnia z nocą.

– Coś im się popruł ten Sak – mruknął Zamoyski.

Rozsznurował i zdjął przemoczone buty i skarpety. Zapatrzony w punkt spotkania nieskończoności, przeszedł w poprzek pasa sawanny. Naliczył dobrze ponad dwa kilometry: po katastrofie pętla się poszerzyła.

Z jednej jego strony był mrok i woda – lecz co z drugiej? Nie na niebie – które i stąd widział , a niżej, pod stopami. Co tam się znajduje?

Lecz kiedy przeszedł dwie trzecie dystansu, sfery się obróciły – i oto stał na rozciągniętej od widnokręgu po widnokrąg spokojnej równinie, pod turkusowym, bezchmurnym niebem Afryki, ze słońcem w zenicie. Teraz widział je wyraźnie (gdy spoglądał przez rzęsy): koło bielsze od bieli, kolor bólu.

Cofnął się, aż znalazł dokładnie ten moment, to miejsce, w którym horyzonty zaczynały się prostować.

No pięknie: nie tylko że nie zobaczysz, ale nawet gdy widzisz – nie dojdziesz.

Przypomniał mu się stary dowcip topologiczny. Jak złapać w klatkę dzikiego lwa? Wejść do klatki, zamknąć ją, schować kluczyk do kieszeni, poczekać aż zjawi się lew, po czym dokonać inwersji względem prętów klatki. Lew w klatce, my na zewnątrz.

Podreptał do najbliższego zagajnika. Po drodze skaleczył się w piętę, niebo zaś na powrót się podzieliło.

W zagajniku, na polanie nad strumieniem, stały konie, a wokół wypalonego ogniska leżały posłania Zamoyskiego i Angeliki: siodła, koce.

Adam usiadł na tym samym miejscu, z którego przed godziną obserwował śpiącą dziewczynę. Przypatrywał się, jak refleksy słońca pływają po krzywiźnie metalowej menażki; Angelika kazała mu ją umyć, nie umył.

Co się stało? Na Boga, co oni z nami zrobili?

Włożył nie do końca wysuszone buty i, podążając wzdłuż strumienia – szemrał on tak samo srebrzyście, te same ptaki hałasowały w zieleni – wyszedł przed zagajnik. Ostatnie drzewa – tutaj. Pozostał lej, jak po dwutonowej bombie, stare osypisko, na którego zboczach rosła już trawa i młode krzewy. Zszedł na dół. Na dnie zebrała się woda, owady bzyczały nad nieruchomą kałużą. Gdybym zaczął tu kopać… Ile – dwa, trzy metry? Czy przebiłbym się przez niebo nad nocnym jeziorem?

Tak czy owak, zniszczenia wydawały się nieproporcjonalnie małe. Pamiętał: zaszło słońce, rozwarła się ziemia, świat przewrócił się do góry nogami. Jak to możliwe? Tak naprawdę to nie są przecież bogowie; po prostu dysponują większą wiedzą i większymi energiami do domowego użytku. Angelika zdążyła mnie przeszkolić. Co z tego, że się nie znam? Nawet do ubogich danych stosować trzeba te same prawidła logiki.

Więc? (Nad krawędzią leja pojawił się łeb hieny, hiena ziewnęła, wysunęła ozór). Więc? Może to po prostu mimo wszystko nie ten zagajnik. No nie, głupota: zagajnik jest wszak tylko jeden, w rzeczywistości nikt tu niczego nie kopiował, byłoby to takie samo złamanie praw fizyki, co per-petuum mobile. To jest ten zagajnik; i zdarzyło się, co się zdarzyło.

Wrócił na polanę. (Potwornie bolały go mięśnie, teraz wyraźniej czuł drążące mu żyły zmęczenie). Wrócił na polanę – i ponownie zwątpił. Konie leżały martwe, nad cuchnącymi truchłami obracały się chmury brzęczących głośno much. Na widok Zamoyskiego pięć hien uniosło łby. Dojadały resztki mięsa na brudnych kościach.

Odegnał padlinożerców długą gałęzią. Wycofali się zaledwie na granicę zarośli. Adam przyjrzał się wierzchowcom – temu, co z nich pozostało. Spostrzegł dziwne wygięcie

ich karków, krzywo uniesione łby, nawet pośmiertnie wykręcane przez uzdy, wciąż przywiązane do klonu dobry metr nad ziemią.

Ognisko – prawie zarośnięte. Musiał się pochylić, by znaleźć w trawie koce i resztę rzeczy. W zardzewiałej menażce mieszkała rodzina żuków.

Dlaczego nic nie zauważyłem? – zastanawiał się. Szedłem tą drogą dwa razy. Powinienem był się zorientować.

Z gałęzią wyciągniętą prosto przed siebie ponownie ruszył wzdłuż strumienia do miejsca zapaści. Tym razem szedł bardzo powoli, stopa za stopą, uważnie obserwując poruszenia dokolnej roślinności, tor lotu owadów i ptaków, grę światłocienia na wodzie, liściach, korze, wreszcie samą wodę – jak się piętrzy, jak rozlewa, z jaką werwą przeskakuje kamienie. Gałąź dzierżył niczym różdżkarz, wyczulony na najmniejszą zmianę jej wagi.

Rozpoznał Strefę, gdy powiał wiatr: wszędzie wokół trawa położyła się na ziemi, tam zaś jedynie rozmył się lekko trawy obraz, jakby źdźbła, każde z osobna, bardzo szybko zawibrowały. Granica Strefy nie była ostra i ten kilkunastometrowy owal przylegający z lewej strony do piaszczystego brzegu strumienia odznaczał się najwyraźniej na obwodzie, gdzie podnosiły się małe wiry pyłu i piasku, motyle śmigały błyskawicznie po zupełnie niemotylich parabolach, trawa zaś kładła się w spokojnym powietrzu w szerokie wachlarze. Zamoyski cisnął gałęzią z pełnego zamachu. Zafurko-tała, spadając po stromym łuku w środek Strefy. Na wysokości jakichś dwudziestu metrów przyspieszyła, by gruchnąć w trawę tak błyskawicznie, iż Zamoyski właściwie nie widział jej tam spadającej – mignęła mu przed oczyma w pionowym ruchu.

– No tak. Kły. Czas i przestrzeń.

Z ciekawości przeszedł się do następnego zagajnika.

Tam oczywiście również znajdowała się Strefa. A czego mógł się spodziewać? To ten sam strumień, ta sama gałąź.

Musiał być naprawdę zmęczony, bo dopiero pozbierawszy swoje rzeczy z polany i dokonawszy selekcji ekwipunku, spakowawszy dwie sakwy – dopiero palnął się w czoło i zaklął. Nie ta Strefa! Czas nie powinien przyspieszać, lecz zwalniać! Gdzieś tam po drodze musiałem minąć także drugą, przeciwnie zorientowaną.

Sak, myślał mętnie, błądząc wzrokiem po niebie, między nocą a dniem, po długim klinie spalonej słońcem ziemi. Sak – co, co z Saka zostało. Ostro się musiało pokopać… Rozpruł się im Sak wzdłuż i wszerz, rozpruł w szwach.

I im dłużej nad tym myślał, tym mniej trzymało się to kupy. Na moich oczach gwałcą tu fizykę, a ja mogę się tylko przyglądać z otwartą gębą. Ten pieprzony Sak to jeden wielki patchwork czasoprzestrzeni, wkładasz rękę do kieszeni i drapiesz się w jutrzejsze ucho, zajoba można dostać.

Przeniósł się na granicę zagajnika, pod cień ostatnich drzew, gdzie nie sięgała mdląca woń padliny. Wyciągnął się na ciepłej ziemi. Przebudził się przecież z całonocnego snu zaledwie parę godzin temu – a jednak oczy same mu się zamykały. Zresztą… godziny, sekundy, lata – któż może mieć pewność? Ciało przynamniej mnie nie okłamie, ciało pamięta.

Czemu ja jednak jeszcze w ogóle żyję? Czemu nie przenicowało nas w zimną próżnię? Nie powinienem żyć… Po dwakroć, po trzykroć – nie powinienem,…

Zasnął.

Chodził potem po okolicy z sakwami przewieszonymi przez ramię, z kijem w ręku. Najpierw w granicach pasa sawanny, potem zbaczając ku błękitnemu niebu.

Wahał się długo, zanim opuścił pętlę. Miał nawet taki pomysł, żeby wejść w najwolniejszą ze Stref i tam przecze-

kać, aż… Aż co? Cokolwiek. Przecież nadal był więźniem, tu nic się nie zmieniło.

Wahał się – jednak w końcu podjął decyzję i wyszedł na nieskończoną równinę. Miał dziwną pewność, że po kilku dniach jałowego wyczekiwania w Strefie i tak by nie wytrzymał i porwał się na czyny jeszcze bardziej desperackie.

Wkroczył zatem na równinę. Słońce wisiało nad głową, otwarty tunel do piekielnych otchłani – dobrze, że kapelusz ocalał. Węże i jaszczurki uciekały mu spod butów. Szedł, aż rozbolały go nogi. Wtedy usiadł, pociągnął wody z manierki. Rozejrzał się. Drzewo, głaz, drzewo, czaszka bawołu. Zawrócił. Zobaczył zagajnik już po kilku minutach.

Równina była nieskończona – nieskończona, bo także zapętlona.

Cóż pozostaje? Tylko kierunek marszu. Strony świata.

A tu ani stron, ani świata. Mógł się orientować jedynie podług krawędzi zawiniętej na nieboskłon listwy sawanny. Czyli tylko na początku, dopóki widział ją za sobą na niebie. Szybko bowiem następował obrót kosmicznego astro-labium, sfery się dopełniały i wchodził w wieczne południe afrykańskiego lata.

O ile za pierwszym razem szedł, według własnego przekonania, prostopadle do owej krawędzi, o tyle za drugim – już pod kątem mniej więcej sześćdziesięciu stopni, mierząc od lewej ręki. I tym razem liczył kroki.

Przydałby się dyktafon, pomyślał przelotnie. W sakwie Angeliki znalazł notes. Kilkanaście pierwszych stron było zapisanych; pisała po francusku, on francuskiego nie znał. Pod koniec notatek dostrzegł jednak powtarzające się słowa: „Za-moyski", a potem: „Adam". Uśmiechnął się pod wąsem. Miała drobne, pochyłe pismo, lecz niektóre wielkie litery-przebijały się swymi zawijasami kilka wierszy w dół i w górę.

Wyrwał zapisane strony i wcisnął je za okładkę. Teraz to będzie notatnik geografa-kamikaze.

Zapiski Zamoyskiego przedstawiały się następująco (pisał po polsku):

60°/650: kaskadowa grawitacja, warkocz Słońc, z lewej Strefa -T

30°/'140: krótka pętla

L* wyjście na 150°: konstrukt metaliczny (?) U. wyjście na 120°: równina etc. (do 1000 płaska pętla na 90°)

U. wyjście na 90 °: jezioro nocy, bardzo krótka pętla (to samo zielsko!)

L. wyjście na 60°:! Strefa +++T (ostre cięcie) U wyjście na 30°: pętla, cd. U wyjście na 0 °: pętla, cd.

U. wyjście na 330°: Móbius, ok. 50 m do nieba, odbicie sawanny, widzę siebie z góry (tzn. z dołu); rzuciłem tam kamień, spadł tu obok; czy rozwija się analogicznie w innych kierunkach 3D?

U wyjście na 90°/340 (za gniazdem termitów): kurtyna wodna (?) U? L ??

120°/820: Pandemonium! 150°f40: b, ciasna pętla (widzę własne plecy)

U wyjście na 90°: pętla, cd. (przynajmniej do 1000) U wyjście na 60°/200: prawdopodobnie łagodna Stre-fa-T(?)

U wyjście na 30°/15: źle zorientowana grawitacja, spadek do 70°, niebezp. osuwisko U wyjście na 120°/1000: pętla, cd., ale: U 120°/230

U wyjście na 135°/10: rozerwana powierzchnia, liczne Strefy G i T, ujemna krzywizna przestrzeni, gęsta plątanina, tunele (?)

I tak dalej, i tak dalej, w tysiąc odgałęzień – jak mrówka wędruje po tkaninie zmiętej w gałgan serwety.

Notacja „60D/200" oznaczała dwieście kroków pod kątem sześćdziesięciu stopni do granicy naniebnego pasa sawanny.

Pytajnikami w nawiasach punktował miejsca, które w sposób oczywisty otwierały przejścia do dalszych rozwinięć Saka.

Owo Pandemonium na 120°/820 było co obszerne zapadlisko ziemi w słabej Strefie -G, w którym gotowała się chmura cienia.

Gdy Zamoyski się zbliżył, wychynęło z niej tuzin wypustek. Sięgały ku niemu: ręce, łapy, ogony, twarze na gibkich szyjach, ludzkie i nieludzkie, krwawe kręgosłupy, trąby, pijawki, macki, szczypce, pępowiny, jelita, dżdżownice. Cofnął się czym prędzej. Zwinęły się ku chmurze.

Zaczął powoli obchodzić krater. W miarę jak przemieszczał się po jego obwodzie, przestrzeń Saka przewijała się dokoła, otwierając się w coraz to innych konfiguracjach.

Raz: noc na dwa kroki, gwiazdy pod stopami, rozpulch-niona ziemia sunąca spiralą do zenitu i z powrotem, światło pada tylko z tyłu i długi cień rzucany przez sylwetkę Zamoyskiego także kładzie się spiralą – dlaczego jednak on widzi go jako spiralę?

Dwa: pętla tak ciasna, że czuje się jak zamknięty w sferze o ścianach ze sprażonej gleby Afryki, głowa ciąży w inną stronę niż nogi, musi czym prędzej przejść dalej, inaczej straci przytomność.

Trzy: półkoliste jezioro nad głową, w półmroku.

Cztery: krater wszędzie dokoła, wnętrze wymieniło się z zewnętrzem, Pandemonium spada na Zamoyskiego tysiącem naprężonych szypuł – uciec, uciec!

Pięć: znowu na równinie.

Mógł tak bez końca. Liczba kombinacji elementów każdego kalejdoskopu jest astronomiczna.

Co ogranicza: czas ciała. Fizjologia organizmu, który domaga się energii. Zapas pożywienia z sakw Zamoyskiego i Angeliki nie był duży, zaradna panna McPherson bez wątpienia planowała była regularne polowania. Więcej niż prowiantu zapakowała amunicji. Zamoyski nie znał modelu karabinu, jaki zabrała Angelika, nie była to jednak broń oparta na żadnej tajemniczej technologii, w istocie bardzo przypominała stare, dobre winchestery.

Mogła polować ona, mogę i ja, rzekł sobie Adam. I z początku rzeczywiście jakoś to szło: antylopa, ptak, ptak (nie rozpoznawał gatunków), dzika świnia. Liczył swoje cykle aktywności: ponad dwadzieścia. Minął zatem miesiąc.

Minął miesiąc i Zamoyski-myśliwy miał coraz większe trudności z wypatrzeniem jakiejkolwiek większej zwierzyny, bez względu na to, jak daleko by się zapuszczał we wnętrzności rozprutego Saka. Mógł przemierzać kilometry i kilometry rozfalowanego morza traw – twardych, szorstkich w dotyku, każde źdźbło jak szabla – i nie natknąć się na żadnego ssaka czy ptaka.

To oczywiste, mówił sobie przed zaśnięciem, zapatrzony w sferę ciemnego lub jasnego nieba, czy co tam akurat miał nad głową zamiast nieba. To oczywiste, mogę przejść tysiąc mil, lecz mimo to nie wyjdę nigdzie poza ten sam skrawek Afryki, wyrwany z Ziemi i zamknięty przez porywaczy w rozpiętej na Kłach czasoprzestrzennej cebuli. A ileż to nadających się do spożycia egzemplarzy fauny mogło się tu znajdować w chwili porwania? Przecież nie nastąpiło żadne ich cudowne rozmnożenie!

W końcu brał na muszkę nawet padlinożerców. Znów jął w jego myśli zyskiwać na atrakcyjności pomysł wejścia w Strefę -T

I pewnie ostatecznie zdecydowałby się na to, gdyby nie ujrzał zawieszonej na niebie, w wilgotnym półmroku za kurtyną wodną – Angeliki. Kurtyna oddzielała trzeci

i czwarty zawój przestrzeni na ścieżce 30°/140 – 330°/10

– 90°/340. Angelika spadała tu w lawinie błota, trochę na ukos względem pionu Zamoyskiego (stał na granicy światła i cienia). Motyl w bryle brązowego bursztynu, przerażona dziewczyna w bąblu spowolnionego czasu – zawieszona w powietrzu w zamrożonej drugiej, trzeciej sekundzie po katastrofie Saka.

Wejdę, złapię, pomogę. Wszedł; miał wrażenie, że wspina się po schodach, choć szedł po płaskim gruncie (miękkim, rozpulchnionym, buty zapadały się jak w torf). Mrok coraz głębszy. Wreszcie stanął bezpośrednio pod lawiną – ale ona (lawina, Angelika) wciąż wisiała mu nad głową, ani o centymetr niżej. Strefa -T nie sięgała powierzchni ziemi.

Co mógł zrobić? Usiąść i czekać? Patrzył na nią, zadzierając głowę do bólu karku. W trzech czwartych zamknięta w masie czarnej ziemi, rozbitej w kształt asymetrycznego kandelabru – tak wiele gruźlastych ramion zatrzymanego w ruchu osypiska – wyłaniała się Angelika z chropowatej ciemności jak niedokończona rzeźba z bloku kamienia: tu ramię, tu stopa, tu biodro. Nie widział jej twarzy, jeśli nie liczyć fragmentu umazanego błotem czoła oraz oka z zaciśniętą panicznie powieką.

Znaleźć jakąś stosowną Strefę -T, sprawdzać co parę strefowych godzin… Nie zapomnę, nie sposób zapomnieć

– owego niemego przerażenia na brudnym obliczu dziewczyny wbitej w gliniane niebo.

Nie zapomniałby i tak, bo teraz, gdy odnalazł drogę do Pałacu Mnemona, nie zapomni już niczego, czego nie-chce zapomnieć.

Droga zaczynała się na 30°/140 – 150710 – 90°/5. Przeszedł tam przez szerokie wrota z żółtego, matowego

metalu i ujrzał wbitą w suchą glebę Afryki długą kolumnadę, za nią taras pod płaskim dachem. Słońce odbijało się od gładkich powierzchni: nie był to kamień, nie był i metal. Na środku tarasu stato krzesło i właściwie tylko ten szczegół rażąco odstawa! od wzorcowego wyobrażenia Pałacu Zamoyskiego. Lecz rezonans pamięci został już wzbudzony, przypadkowa zbieżność obrazów pobudziła obumarłe ścieżki skojarzeń.

Zamoyski ostrożnie wszedł między kolumny (Sak był tutaj wyjątkowo zasupłany). Usiadł w cieniu na chłodnej posadzce. Bąbel skojarzeń rósł, wzbijając się ku powierzchni umysłu Adama – zaraz rozsadzi mu głowę, czaszka pęknie z głuchym trzaskiem. Zamknął oczy i poddał się mu, rozluźniając mięśnie ciała i umysłu.

Ruiny rzymskiej willi.

Ruiny rzymskiej willi.

Ruiny rzymskiej willi. Park.

Ruiny rzymskiej willi. Park, wiatr porusza drzewami.

Ruiny rzymskiej willi. Park, wiatr porusza drzewami. Srebrny staw.

Ruiny rzymskiej willi. Park, wiatr porusza drzewami. Srebrny staw, nad nim wierzby. W stawie i nad stawem – Księżyc w dwóch trzecich pełni, zaśniedziała patera. Noc jest chłodna, powietrze ostre w smaku, cisza wibruje nad ruinami, parkiem i stawem – noc jak sól trzeźwiąca.

Zamoyski wspiął się po łagodnym stoku ku kolumnadzie i wskoczył na taras.

Zakręciło mu się w głowie od mocnego zapachu mokrego drewna, prawie jakby padł twarzą w runo deszczowego lasu. Przypomniał mu się las sąsiadujący z gospodarstwem dziadków – jako dziecko chadzał tam często, popołudniami i wieczorami, kolory i zapachy wprowadzały go w stan malarycznego półsnu; dzieci przebywają w nim nieustannie, ale w owym lesie -

Potrząsnął głową, kichnął.

Rozejrzał się po tarasie. Stało tu kilkadziesiąt mahoniowych stolików, zorganizowanych w podwójną podkowę, niczym na muzealnej wystawie. Przedmioty leżące na stolikach zostały umieszczone na prostokątnych blatach z taką starannością geometrycznych proporcji, że kojarzyły się z artystycznymi instalacjami, japońskimi ogródkami medytacyjnymi.

Na stoliku najbliższym schodom spoczywał tylko jeden przedmiot: czarno-biała fotografia w drewnianej ramce, pochylona pod takim kątem, by odbijać księżycowy blask prosto w oczy wchodzącego po schodach.

Zamoyski aż pochylił się nad blatem, bacząc jednak, by niczego nie dotknąć. Fotografia przedstawiała jego samego i jakiegoś mężczyznę w czarnym garniturze, spacerujących kamiennym nabrzeżem. W tle znajdowały się kilkupiętrowe budynki, zabytkowe kamienice. Sam Adam był na fotografii w grubym, białym swetrze, popołudniowe słońce rozbijało się na brzegach materiału w wełnistą aureolę, Adam wyglądał jakby go wyretuszowano na to nabrzeże prosto z pocztówkowego nieba lśniących aniołów i puchowych chmur.

Ledwo spojrzał, przypomniał sobie.

Paryż, listopad przed odpaleniem „Wólszczana", Du-renne nad Sekwaną, pierwsza lekcja.

– Wyobraź sobie miejsce, budowlę.

Francuz mówił przez nos i z lekkim akcentem. Lewą ręką bez przerwy sięgał do kieszeni marynarki, wyjmując i wkładając do niej chusteczkę. Zamoyski nie był pewien, czy to tik nerwowy, czy kolejna mnemotechnika Durenne'a. A może katar.

– Niech będzie jedyne w swoim rodzaju, że dwóch takich nie znalazłbyś przez całe życie. Powinieneś mieć do niego jakiś stosunek emocjonalny: niech będzie niezwy-

kle urokliwe lub wyjątkowo odpychające. Wyobraź je sobie bardzo szczegółowo, pod każdym kątem z wewnątrz i z zewnątrz.

– Znaczy, pełna symulacja 3D – mruknął Zamoyski. Szedł po prawej stronie Durenne'a, zaledwie metr od

krawędzi trotuaru, za nią chlupotały wody Sekwany, zmącone niedawnym deszczem. Mijała ich właśnie jakaś archaiczna barka, na jej pokładzie białowłosy starzec siedział na wysokim krześle i czytał z laptopa. Powietrze lekko pachniało spalenizną.

– Można tak powiedzieć – skinął głową Durenne. – Pełna symulacja, pełne wyobrażenie. Zajmie ci trochę czasu. Co ważne: wyobraź sobie charakterystyczne dla każdej lokacji zapachy.

– Zapachy? – pociągnął nosem Zamoyski. Kwaśna woń spalenizny coraz silniej wwiercała mu się w nozdrza – coś tu spłonęło? Aż się rozglądnął. Ani śladu dymu. A cuchnęło, jakby szli przez pogorzelisko, nie czuł nawet smrodu rzeki. Bardzo to było irytujące.

– Mnemotechniki, których ja uczę – ciągnął Durenne (chusteczka wyjęta i schowana) – nie są owymi prymitywnymi metodami zapamiętywania tekstów, z których słynął Symonides z Keos i greccy sofiści, Cyceron i nauczyciele oratorów, czy choćby Giordano Bruno ze swym „teatrem pamięci". Ars memoriae naszych czasów to jest już zaawansowana gałąź kognitywistyki, oparta na badaniach neurologicznych. Stąd wiemy, że, równolegle z obrazami, należy wiązać magazynowane wspomnienia z zapachami, zwłaszcza gdy wspomnienia owe niosą silny ładunek emocji. Podstawowe struktury korteksowe odpowiedzialne za odbiór i przetwarzanie informacji pochodzących z nerwów nosowych połączone są bezpośrednio z zarządzającym wspomnieniami hipokampem, a także z kontrolującym doświadczanie i wyrażanie emocji ciałem migdałowym. Ono

zresztą odpowiada również za odruchy samoobrony, ale o tym będzie później. A zatem -

Durenne urwał, gdy mijająca ich starsza kobieta upuściła parasol. Adam podniósł go; podziękowała. Durenne odprowadził ją spojrzeniem.

– A zatem wyobraź sobie Pałac. Wyobrażenie ma być stałe: skoro raz się zdecydujesz, nie zmieniaj, nie upiększaj, nie ułatwiaj. Obudzony w środku nocy powinieneś móc przejść go w myślach wzdłuż i wszerz; nie musi posiadać złożonej architektury.

– A potem…?

– A potem będziesz mógł dokładać do budowli kolejne cegiełki pamięci.

Zamoyski widocznie skrzywił się wówczas powątpiewająco, bo gdy Durenne odsunął chusteczkę od warg, rozciągały się one w wyrozumiałym uśmiechu.

– Proszę porozmawiać z uczestnikami wieloletnich misji, z ochotnikami z eksperymentów odosobnienia. Pałace Pamięci okazują się zawsze niezmiernie przydatne. Podobno Musterowi na Marsie to właśnie opanowanie mnemotechniki uratowało życie: potrafił odtworzyć całą drogę do bazy według zgromadzonych w Pałacu szczegółów powierzchni Marsa. Nie wiem, może. Z pewnością nie jest to jedna z tych zbędnych procedur, treningów dla treningów. Przekonasz się. Kogo ja nie szkoliłem…

– Kogo?

Durenne spojrzał na Zamoyskiego, zamrugał, zerknął do wnętrza chusteczki i schował ją do kieszeni.

– Powiedzmy, że nie pamiętam.

Zamoyski odsunął się od zdjęcia. Życia mu, jak widać, ars memoriae nie uratowała – ale może uratuje tożsamość. Jeśli nie nazywam się Adam Zamoyski i jeśli to, co pamiętam, pochodzi od McPhersonowych doktorów umysłu -

Pochodzi od nich także ten Pałac.

Rozejrzał się po zanurzonym w księżycowym cieniu tarasie. Od stawu tchnął chłodny wiatr, wierzby szemrały nad ciemną wodą, nagle zapachniało wrzosem.

Policzył stoliki zajęte: siedemnaście, łącznie z tym z paryską fotografią.

Z całej kolekcji najbardziej rzucała się w oczy ludzka ręka: naga, czarnoskóra, odcięta powyżej łokcia. Podszedł bliżej. Lewa, męska. Cuchnęła żelazem, potem i spalenizną.

– Spadamy! – wrzeszczał Washington. – Nie koryguje! Dlaczego nie koryguje!

Spadali jak kamień, wahadłowiec trząsł się w poprzecznych wibracjach, jakby za chwilę miał się rozpaść. Wiedzieli, że rozpaść się nie ma prawa, lecz wrażenie było tak przemożne, że prawie wypatrywali szczelin w ścianach.

Osobiste ekrany Zamoyskiego również telepały się na wszystkie strony; powierzchnia Narwy była na nich zamglona, kontury kontynentów się rozmywały. (Wtedy jeszcze nie znali nazwy, słowo – Narwa – wtargnęło tu z innych wspomnień Zamoyskiego).

Wszyscy byli zahermetyzowani w swych skafandrach – a jednak gdy szwy kadłuba istotnie zaczęły puszczać, zacisnęli mocniej dłonie na klamrach kokonów.

W niższych warstwach atmosfery przeszli w lot ślizgowy, uspokoiło się. Zaraz wszakże Washington począł wrzeszczeć od nowa:

– Rozbijemy się! Rozbijemy się! Rozbijemy się! – (Washington miał w krtani własne echo, zawsze dawał głośny replay; to pamiętał już Zamoyski-we-wspomnieniu).

Faktycznie, rozbili się. Wahadłowiec kapotował twardo za jeziorem, na płaskowyżu. Dwa razy go przerzuciło; zatrzymał się w pół przełamany – ale nie płonął, jeszcze nie płonął.

Zamoyskiego wyrzuciło z kokonu w stronę luku awaryjnego. Lecz w tym miejscu nie było już luku awaryjnego

– Adam walnął hełmem o górne szafki, aż go przyćmiło. Od rufy szedł dym, trzeszczało w słuchawkach, elektronika płonęła czerwonymi alarmami albo – co było bardziej przerażające – pozostawała cicha i ciemna. Tylko zarządzająca AI wydawała kategorycznym głosem polecenia i prawie już rozkazy: co ratować, co gasić w pierwszej kolejności… Za-moyski nie słuchał.

Mountclaver i Juice, również wystrzeleni ku śluzie, dorwali się do wajch jej ręcznego mechanizmu. Od przegrody pilota trzaskały głośno łukowe przepięcia. Zamoyski obejrzał się. Washington przeskakiwał właśnie zmiażdżone moduły wspomagania fizjologicznego, wyciągał ku Zamoyskie-mu rękę. Równocześnie Juice szarpnęła Adama ku wyjściu

– i dojrzał tylko spadającą jak gilotyna zewnętrzną krawędź żebra konstrukcyjnego przedziału pilotów, po czym wyskoczył w straszną jasność Hakaty.

Mountclaver i Juice odciągnęli Zamoyskiego od płonącego wahadłowca.

Adam usiadł na kamieniu i zdjął hełm. Kaszlał i charczał. Jeszcze nic nie widział, kręciło mu się w głowie – przed oczyma miał tylko tę rękę: czarna skóra, napięte mięśnie; chociaż przecież nie była naga, a obleczona w błękitny rękaw. Lecz tak zapamiętał.

Tak zapamiętał.

Odnalazłszy drogę do Pałacu, mógł go odwiedzać, kiedy tylko chciał, nie przemierzając za każdym razem tej samej drogi mozolnych skojarzeń. Odwiedzać Pałac, wąchać i oglądać stare eksponaty – i dodawać nowe.

Notes Angeliki – to pamięć zewnętrzna, łatwo ją stracić. (Co prawda, jak dowodzi życie, wewnętrzną również). Przezorność nakazuje sporządzać kopie zapasowe.

Na pustym stoliku położył pstrokato barwiony kryształ, kwiat wielopłaszczyznowy, gęsto pożyłkowany srebrem i złotem. Rzeźba kryształu odpowiadała strukturze Saka. Polizany, miał smak zimnej, gruboziarnistej soli.

W istocie jednak kryształ stanowił zaledwie symbol – jak wszystko w Pałacu – ponieważ odwzorowanie jedno-kładne wymagałoby rozwinięcia kwiatu w więcej niż trzech wymiarach: w Saltu wiele miejsc „zachodziło" na siebie, przestrzenie się przenikały, zazębiały i wypiętrzały do nieskończoności na paru metrach sześciennych – Escher do bólu głowy.

Najlepszy dowód: krater Pandemonium. Zamoyski uparł się obejść go dokoła, lecz nie przewidział, że pełny kąt może tu posiadać więcej niż trzysta sześćdziesiąt stopni. Adam zatoczył koło, a mimo to nie wrócił do punktu wyjścia. Ułamkowy spin, pomyślał uśmiechając się pod wąsem – pod wąsem, w gęstej brodzie hemingwayowskiej.

Szedł więc dalej – i tak wdepnął w studnię +G. Przygnieciony morderczą grawitacją, obsunął się po zboczu w Pandemonium. Bestia wystrzeliła ku niemu tuzinem macek. Miotnął się wstecz. Pandemonium, nie zaprzestając nieregularnych obrotów – centryfuga rozszatkowanego cienia – rozwijało się za nim po łukach i spiralach. Uciekał w panice, bojąc się od nich odwrócić: to, co widziane, było mniej przerażające.

Zadyszany, ubłocony, wgnieciony przez nadgrawitację w wilgotną ziemię, dotarł wreszcie do krawędzi krateru. Pandemonium najwyraźniej dało za wygraną: szarpnęło wstecz i wchłonęło w siebie wszystkie rozciągnięte ku człowiekowi struny – wszystkie, prócz jednej, najdłuższej, która pękła w połowie. Część macki pomknęła z powrotem w chmurę, część zaś – runęła prosto na Zamoyskiego.

Jakby chciała przyssać mu się do twarzy: chlasnęła go po skórze, przylgnęła do policzków, powiek, warg, wcisnęła

się do ust, nozdrzy, uszu. Krztusił się, drapał paznokciami. Pewny, że zginie zaduszony, przełykał ślinę wraz z krwią z przegryzionego języka – miast powietrza.

W ostatniej chwili srebrno-szara masa zrezygnowała. Zeszła mu z oczu, zeszła z ust, z twarzy. Szlusfffl

Łopotała teraz szaleńczo tuż przed nim. Na Zamoyskiego buchało z wnętrza amorficznego potwora suche gorąco.

Siedem razy – liczył w rytm walącego głośno serca – siedem razy maszkara przepoczwarzyła się, obracając się na nice i eksplodując mu w twarz nowymi kształtami, mięsisty kwiat Rorschacha – nim zapadła na trwale w formę trójglowego ptaka.

Trzykruk, machając szaleńczo skrzydłami, zawisł przed Adamem, zajrzał mu w oczy i zaskrzeczał pytająco.

Zamoyski strzelał potem do niego, lecz kule nie wyrządzały kreaturze żadnej dostrzegalnej krzywdy. Zgubić też się nie dała: zawsze była szybsza. Godziny i godziny, pętle i pętle, Strefy i Strefy – ptaszysko nie odstępowało go na metr.

Do szału doprowadzała Zamoyskiego myśl o tym upiór-kruku skradającym się ku jego głowie, podczas gdy on pogrążony jest w głębokim śnie.

Toteż w desperacji zdecydował się na drugą próbę z Pandemonium. Kalkulował: Bestia dała, Bestia weźmie. Nic z tego: trzykruk przez cały czas trzymał się z drugiej strony, z dala od wiru.

Adam usiłował go nawet złapać gołymi rękoma – tylko pokaleczył sobie dłonie.

Klął srebrnego ptaka i złorzeczył mu.

Bydlę szybko budowało swój słownik.

– Pierdku cholery spierdalajmistąd dobraaa? szlag uduszę obymcię wreszriezoczu gołymirękami mać.

Głos też był Zamoyskiego, i intonacja, i rytm; wszystko.

Mówiła prawa głowa; środkowa tylko syczała złośliwie, lewa zaś w ogóle milczała.

Złapać srebrnopióra, zamknąć, przywiązać; jakoś. Adam splótł z trawy i gałęzi sieć i zarzucił na ptaka. Gówno. Trzykruk przeleciał przez nią jak woda przez sito.

Dlatego Zamoyski tak się zdumiał, gdy Angelika po przebudzeniu wyciągnęła rękę, a ptak grzecznie usadowił się na niej ze złożonymi skrzydłami i opuszczonymi dziobami.

– Co, u licha…? Spojrzała na Adama pytająco. Wskazał brodą Crzykruka.

– Słucha cię.

– Jest dość duży, by samodzielnie rozpoznać stahsa.

– Że co?

Wyprostowała plecy i skrzywiła się. Usadziwszy ptaszysko na badylu obok {Zamoyski przygotował był zapas chrustu), przeciągnęła się i wstała. Czarny pył posypał się z niej i jej ubrania suchymi fontannami.

– Muszę się umyć.

Ruszyła ku kurtynie wodnej, ale po kilkunastu krokach zatrzymała się i obejrzała na Adama. Nie zareagował. Zacisnęła wargi.

– Panie Zamoyski – przeciągnęła nisko – bardzo proszę.

Podniósł się, ukłonił (uśmiech kryła broda) i odszedł poza obwód pętli przestrzennej.

Czy ja paliłem papierosy? To jest chwila, by zapalić; koniuszki palców drżą, swędzi naskórek. (Ciało pamięta). Bez papierosa w dłoni Zamoyski wędrował wzrokiem wzdłuż linii fałszywego horyzontu. Kieł obracał się tam wokół poziomej osi niczym gigantyczny rożen. Kieł był niemal doskonale gładki i jedyną oznakę jego ruchu stanowiły drobne zmiany natężenia odbijanego światła. W tamte

rejon\T Saka dochodziło ono po dosyć skomplikowanych trajektoriach, przez powietrzne soczewki i pryzmaty, Zamoyski widział na powierzchni stożka rrzy Słońca.

Kiedy wrócił do ogniska, Angelika zapinała, właśnie mokrą koszułę. Przyklęknąwszy przy ogniu, związała włosy na karku.

– Gdzie moje rzeczy?

– W zagajniku. Zaprowadzę cię. To niedaleko. W zasadzie… tu nic nie jest daleko.

– Ile czasu minęło? Twoja broda.

– Tak. Ale nie mam żadnego zegara, któremu mógłbym uwierzyć. Są tu takie… uskoki. Ty mi powiedz.

Skinęła na ptaka. Przyskoczył do mej, skrzydłami pomagając sobie utrzymać równowagę.

– Dobraaa? – zagadnął, przekrzywiając łebek. – Dobraaa?

– Skąd go masz? – spytała Zamoyskiego.

Więc opowiedział jej o Pandemonium, o swoich wędrówkach, o katastrofie Saka. Angelika słuchała cierpliwie, przeżuwając węża.

– Tyle tylko zostało – skomentował na koniec Zamoyski, gdy przełknęła ostatni kęs. – Węże.

– Aha. Oblizywała palce.

– No więc? – rzucił. – Co z tym ptakiem? Trzykruk jedną głową spoglądał na Adama, drugą na

Angelikę, środkowa gapiła się w ogień, płomienie skakały w czarnych oczkach, szklanych koralikach.

Angelika zmierzyła wzrokiem ptaka, podniosła spojrzenie na Zamoyskiego. Skąd nagle ten smutek w jej oczach, smutek, zmęczenie, pretensja – jak nazwać ów wilgotny cień? Zaraz jednak dziewczyna poderwała brodę, cofnęła ramiona – i wrażenie minęło.

– Pokaz mi – parsknęła – to Pandemonium.

Tak więc powróciła zależność i powrócił gniew. Poniżony, Zamoyski poczuł dla Angeliki dziecięcą wdzięczność.

– A więc dobrze! – poderwał się. – Tak! Panno McPherson. – Szerokim gestem wskazał kierunek.

W drodze do krateru ani słowem nie skomentowała obserwowanych fenomenów. Na pewno zresztą zdawała sobie sprawę, z jaką uwagą Zamoyski wypatruje jakiejkolwiek jej reakcji.

Niemniej nawet nie zamrugała i Adamowi przypomniały się jej słowa o nieuchronności śmierci. Może więc istotnie maszeruję obok emocjonalnego zombie? Potem jednak przypomniał sobie co innego: desperację, z jaką cięła nożem. Odruchowo podrapał świeżą ranę na przedramieniu.

Jeden raz dziewczyna nieco się ożywiła: gdy przechodzili przez krótką pętlę metalicznej konstrukcji, za drzwiami której otwierała się fałszywa równina z kraterem Pandemo-nium. Angelika przystanęła przed przekroczeniem progu i uśmiechnęła się do sufitu, mrucząc coś pod nosem.

Siedzący na jej ramieniu trzyptak powtórzył to później jej głosem i Zamoyski usłyszał w nim delikatną drwinę: – Stahsowe luksusy.

Stanąwszy na krawędzi krateru, zmierzyła wzrokiem szalejące w dole Pandemonium.

– Spore – skomentowała. – Powiększa się? -Mhm?

– Jak ci się wydaje?

– Wiesz… to trudno ocenić.

Po obwodzie dziury. Zmarszczył brwi.

– Myślisz, że skąd czerpie budulec i energię? – zapytała retorycznie. – Na pustych funkcjach zawsze najwięcej żrą. Potrzymaj. – Podała Zamoyskiemu srebrnopiórego.

– Co ty kombinujesz?

– Spróbuję je sformatować.

– Co?

– Przepraszam. Nie powinnam tak… – Wzięła głębszy oddech, zamyśliła się na moment. – Pamiętasz tenu de la Roche'u?

– Taa.

– Onu nie jest człowiekiem.

– Istotnie, coś wspominałaś. – Odruchowo pomaso-wał się po potylicy. – Więc doszło w końcu do kontaktu z pozaziemskimi -

– Nie, nie, nie – pokręciła głową. – Onu nie jest Obcym; chociaż i Obcych na pewno tam spotkałeś. To phoebe: istota postludzka. Co nie znaczy, że nie istnieją phoebe'owie Obcych, ale – no, rozumiesz, zasada jest ta sama: najpierw fren w opakowaniu z naturalnej ewolucji, po nim phoebe, po nim inkluzja – jak układają się na Krzywej.

– Jakiej Krzywej?

Zamachała rękoma, już zniecierpliwiona jego ignorancją.

– Nieważne. Mówiłam ci, że potrafimy dokonywać stuprocentowo wiernych skanów i odtworzeń umysłów – tak stało się także z tobą.

– Nie przypominaj mi – mruknął Zamoyski, mocując się z niespokojnym trójkrukiem.

– Ale wyobraź sobie. I stan pomiędzy. Wówczas człowiek istnieje jedynie w postaci zapisu na Plateau, wzoru wypaczeń jego Pól. Przy pomocy stosownego oesu można go tam zapuścić „na sucho". Proces przekształceń tych danych w odpowiednim programie środowiskowym jest nie-odróżnialny od życia biologicznego. Otóż niektórzy ludzie uważają ten sposób egzystencji za, mhm, atrakcyjniejszy. Szybszy, pełniejszy, dający więcej możliwości, nie ograniczający intelektualnie, eliminujący ułomności poprzedniego etapu. Przekopiowują zatem swą archiwizację na wcześniej przygotowane Pola Plateau i po śmierci swego ciała nie wdrukowują się w nowe. Ponieważ istnieją w całości

jako forma odkształceń Plateau, podlegają tym samym prawom, co cała jego „zawartość". Mogą dowolnie się rozszerzać, rozdzielać, kopiować, naprogramowywać, formatować, ścinać i upgrade'ować, samo projektować i specjalizować. De la Roche, z którum rozmawiałeś, ten mężczyzna -

– Mhm?

– Prawdziwu phoebe Maximillian de la Roche tylko nim zawiadywału, to była jenu lokalna manifestacja, ograniczana przez Cesarza oraz protokół właściwy dla Farstone. Nanoware podlega w Cywilizacji bezpośredniemu nadzorowi Cesarza: to on dysponuje wszystkimi zapasami nano-matów, infem, i on je wypożycza za ustalaną przez Loże opłatą, teraz już symboliczną. Tak stanowi Fundacyjna.

Tylko spojrzał.

– Umowa Fundacyjna! – parsknęła sfrustrowana. jeszcze trochę i Angelika niczym nie będzie się różnić

od małej dziewczynki, przewracającej oczyma i tupiącej w miejscu na głupich dorosłych. Kryjąc uśmiech, Zamoyski opuścił głowę z udawaną pokorą.

– Co zrobilu de la Roche? – ciągnęła Angelika. – Wy-najęłu trochę infowego nanoware'u i skonfigurowału go u bramy Farstone w swą manifestację; niewykluczone, że równocześnie, w innych miejscach w Cywilizacji, w innych Portach, utrzymywału kilkadziesiąt kolejnych manifestacji, phoebe'owie zawsze działają w trybie multitaskingu. Po weselu zerwału łącze z nanoware'em, program NSCC został skasowany i nanomaty wróciły w zarząd Cesarza. Wielu gości obecnych było na weselu w ten właśnie sposób. Także stahsowie wyższych Tradycji, którzy nie chcieli albo nie mogli przybyć tam osobiście z odleglejszych Portów. Także Obcy – widziałam paru ambasadorów. Także inkluzje i se-minkluzje. Także sam Cesarz. Do cholery, zamach na Ju-dasa, ten pierwszy, jego też przeprowadzono za pomocą nanoware'owej manifestacji!

– Jaki zamach?

– Nie opowiadałam ci? Opowiem. Potem. To – wskazała wyprostowanym palcem na dno krateru – to jest nanoware odcięte od wzorca. Nie organizuje go żaden program, nie ma łączności z Plateau. Przypuszczam, ze odcięcie nastąpiło w czasie katastrofy.

– Ale mówiłaś, że Cesarz -

– Nie powiedziałam, że to jest nano Cesarza.

– Ale mówiłaś, że w Cywilizacji -

– Nie powiedziałam, że to jest nano Cywilizacji.

Bez słowa więcej, bez ostrzegawczego gestu, obróciwszy się na pięcie, zaczęła schodzić na dno, w objęcia Pandemo-nium. Mokre włosy lśniły omal fioletowo, opadając na kark i plecy. Nie oglądała się za siebie.

Zamoyski zajrzał w sześcioro ślepi przyciskanego do piersi ptaka. Manifestacja nanomatyczna. A przecież czuł pod palcami ciepło jego ciała, czuł w dłoniach oddech zwierzęcia i bicie jego serca.

Nie miał pojęcia, co o tym wszystkim sądzić.

Trzykruk gapił się na niego z kliniczną ciekawością, srebrne główki kiwały się na boki, Zamoyski został zamknięty w holograficznym spojrzeniu pokraki jak w klatce. Splunąwszy, przełożył trzykruka pod pachę.

Ptak zatrzepotał skrzydłami.

– On nie jest człowiekiem! – zaskrzeczał.

W świecie imitacji doskonałych sztuka rodzi się z przekłamań w kopiowaniu.

Angelika nie obejrzała się, to prawda, ale w połowie drogi, w cieniu wysokiego wiru (w cieniu cienia), tuż przed rozwierającą się gardzielą Bestii – mało brakowało, a zawróciłaby i w ogóle uciekła z krateru.

Dopiero wtedy zeszła jej z umysłu zaćma (wszystko przez Zamoyskiego!) i Angelika zrozumiała, że skoro nie jest to inf, skoro nie są to nanomaty Cesarza – wcale niekoniecznie muszą rozpoznać w niej stahsa. Wejdzie tam, w te żarna rozpędzonych mikrodrobin, maszynę do mięsa

0 zębach mierzonych w angstremach, i zostanie w ułamku sekundy rozdarta na niewidoczne gołym okiem strzępy. Zachowanie trzykruka o niczym nie świadczyło, nanomaty ptaka podlegały już – jakiejś – organizacji i jego posłuszeństwo mogło mieć źródło w strukturach wyższych. Więc nie mogła mieć pewności. Śmierć albo życie. Głupia, głupia, głupia!

Wiedziała jednak bardzo dobrze, iż Zamoyski stoi tam

1 patrzy, stoi i patrzy – i tak, między strachem a gniewem, zdała sobie sprawę, że już nie zawróci, że właśnie nie ucieknie, nie jest w stanie.

Chociaż przecież świeża pamięć śmiertelnej paniki, napadu zwierzęcej histerii w miażdżącym serce uścisku czarnej dłoni ziemi – owo uporczywe wspomnienie wciąż przekonywało organizm, szepcząc bezpośrednio kościom, płucom, jelitom: zawróć, zawróć, zawróć, każda śmierć prawdziwa, ciało jest ciało, śmierć jest śmierć, zawróć, zawróć, zawrócisz i przeżyjesz.

Nie zawróciła, nie obejrzała się, i gdy wir wyciągnął ku niej długie wici cienia, ona w odpowiedzi wyciągnęła do nich rękę – niech dotkną, niech posmakują, niech porównają jej DNA z wzorcem, z pierwszym kanonem samo-organizacji infu.

Wić oplotła jej nadgarstek i przedramię. Angelika czekała krzyku Zamoyskiego – powinien przecież próbować ją zatrzymać, grozić i błagać, rzucić się na pomoc! – ale on najwyraźniej w ogóle nie zareagował. Skląwszy go w duchu, postąpiła naprzód. Niech się rozstrzygnie.

Wstąpiła w cień – i cień rozsunął się przed nią.

Spokojnie przeszła przez wir na drugą stronę krateru. Minąwszy oko tornada, wypuściła powietrze z płuc (więc jednak powstrzymywała oddech!). Cień za nią rozdzielał się na dwa. Uśmiechała się teraz szeroko – bo tego Zamoyski nie mógł widzieć: miała go za plecami, dwadzieścia metrów w poziomie i cztery w pionie.

Skręciła w lewo i, już prawie biegiem, okrążyła tornado, zacieśniając łuk. W biegu odrywała z Pandemonium kolejne fragmenty gęstniejącej na brzegach chmury. Wyszarpnięte ochłapy nanomatycznego żywiołu łopotały jej w dłoniach jak żywe, łącząc się, dzieląc, przeciekając między palcami i ulatując w mgielnych obłokach.

Wbiegła na krawędź krateru.

– Dawaj go tu! – krzyknęła, oglądając się na Zamoyskiego.

Ale znajdowała się w innej pętli, stąd nie widziała Adama. Gdy zrobiła jeszcze jeden krok na zewnątrz, zniknął jej z oczu sam krater i wir. Zapomniała o koronkowej strukturze Saka – a tu trzeba liczyć każdy jard i stopę.

Wróciła więc dłuższą, okrężną drogą po stoku. Zamoyski wypatrywał jej z przeciwnej strony. Wyraźnie go zaskoczyła, ale nic nie powiedział, nie zapytał i nawet nie okazał ulgi, że widzi ją żywą i całą. Na burzę w jej dłoniach nawet nie spojrzał.

Pomyślała, ile go to musiało kosztować. I pomyślała: jakie to dziecinne. Będzie tu odgrywał przede mną twardziela. A nie ma zielonego pojęcia, co się wokół niego dzieje, biedny idiota.

Lecz on na ręce Angeliki nie spojrzał, bo patrzył jej w oczy. Spotkali się wzrokiem – biedny idiota z całą pewnością wiedział, co dzieje się w jej głowie. Dostrzegł ów uśmiech wyższości, który – wydawało się jej – zdusiła, zanim jeszcze pojawił się na jej twarzy. Co powtarza ojciec

Frenece? Pyszni me są w stanie nas upokorzyć – to potrafią jedynie prawdziwie pokorni.

Opuściła wzrok; nieczęsto się rumieniła, lecz zaraz się zarumieni, krew w policzkach przebije spod opalenizny, czuła to.

– Podaj mi go – warknęła. Ostrożnie wręczył jej trzykruka.

Zaczęła dokładać do srebrnopiórego kolejne porcje na-nomatycznego ciasta. Puchnął nierównomiernie, tu szybciej, tam wolniej, ofiara żarłocznego nowotworu.

Cc-cooo? – skrzeczał, bijąc skrzydłami, aż wiatr mierzwił im włosy; a skrzydła były teraz i srebrne, i złote, i czarne, i kryształowo przezroczyste. – Cooooo? – I to skrzeczenie w niczym już nie przypominało głosu Angełiki ani Zamoyskiego.

Oddała Adamowi ptaszysko wielkości indyka, po czym z powrotem zstąpiła do krateru. Ponieważ szła po spirali, zaraz zniknęła Zamoyskiemu z oczu. Usiadł na krawędzi kaldery, trzykruka z powrotem wcisnął sobie pod pachę.

Patrzył na linie śladów pozostawionych przez Angelikę. Krater nie był symetryczny. Po kącie nachylenia zbocza można było określić siłę lokalnej Strefy G: -G na zboczach zbyt stromych, +G na zboczach zbyt łagodnych. Obwód krateru również zdawał się zależeć od miejsca pomiaru.

Nie potrafił zrozumieć fizyki Saka. Przymierzał tak, przymierzał owak – dalej nie miało to sensu. Przede wszystkim: dlaczego dotąd nas nie zabiło? Gradienty grawitacji, jakie są konsekwencją podobnego modelunku czasoprzestrzeni, powinny okazać się mordercze dla całej wziętej w Sak flory i fauny.

Poza tym: jak to jest, że ja sam mogę wyjść z pętli, przechodzić przez kolejne załamania 3D1T – ale nie światło, światło jest zniewolone, krąży wewnątrz. Na zdrowy rozum wziąwszy, powinno być dokładnie na odwrót. Absurd!

No i przede wszystkim: cot na Boga Ojca, dzieje się tu ze światłem na granicy Stref T?! Łamał sobie nad tym głowę od czasu pierwszej przygody ze Strefą zaburzonego upływu czasu, przy zagajniku. Światło widzialne mieści się w zakresie długości fal od mniej więcej 770 do 380 nano-metrów. Zatem już dwukrotne przyśpieszenie lub spowolnienie powinno wyrzucać promieniowanie elektromagnetyczne poza długości rejestrowane przez ludzkie oko – w ultrafiolet lub podczerwień, i jeszcze dalej. A przecież Strefy w rozprutym Saku były znacznie silniejsze, przesunięcia większe o kilka rzędów wielkości. Spoglądając przez granicę Stref, powinienem widzieć fale radiowe i promieniowanie rentgenowskie – nie motyle tańczące w kolumnach światła i srebrne refleksy na powierzchni strumieni.

Zapytał o to Angelikę, gdy pojawiła się z wielką ośmiornicą żółtego dymu.

Dziewczyna żachnęła się, momentalnie zirytowana.

– Jezu, nie wiem, nie jestem mocna w ścisłych.

– No… dopiero co zaserwowałaś mi wykład o nano-technologii.

– To obyczaje, nie nauka. Czy znajomość praw ruchu drogowego czyni cię specjalistą od silników benzynowych?

– Więc zero pojęcia? Wzruszyła ramionami.

– Mogę się tylko domyślać. Jaki jest pierwszy priorytet Kłów? Utrzymanie w Portach komfortowych dla człowieka warunków. To naprawdę są mocne zabezpieczenia. Muszą być. Inaczej któż by ryzykował życie w permanentnych ugięciach czasoprzestrzeni? Jedna fałda i holocaust.

– Trudno mi uwierzyć, że godzicie się na takie -

– Mus to mus. Za twoich czasów ludzie nie latali "samolotami? A ile było katastrof lotniczych? Kłom nie zdarzyła się ani jedna. Wiem, że protokół kraftware'u Portów gwarantuje zachowanie w każdych okolicznościach rzeźby

czasoprzestrzeni przyjaznej dla stahsów – z poharatanym Sakiem rzeczywiście mógłby sobie radzić w ten sposób…

– Protokół kraftware'u! – parsknął Zamoyski. – Że niby programujecie – co? sieci superstrun? pola kosmogeniczne?

Wzruszyła ramionami.

– I każdy foton, każdą cząsteczkę… – postukał się wymownie w czoło.

– No co? – obruszyła się. – Program jest program – bioware'u, nanoware'u, kraftware'u, bez znaczenia – będzie robił swoje aż do końca.

– Więc dlatego zbierasz to nano?

– Mhm?

– Bo nikt tym nie kieruje, już tylko programy pozostały. Przyłożyła palec do warg.

– Czas – mruknęła – czas słowińczyków nie jest naszym czasem. Nasza minuta – ich milenium. Nie wiem, czy to rzeczywiście była katastrofa, możliwe, ale skoro w ogóle mamy czas nad tym dyskutować, to znaczy, że i tak nic już z nami nie zrobią – albo istotnie stracili kontrolę nad Sakiem. Co możemy stracić, próbując uciec? Nic. Daj, dokleję to paskudztwo. Uch, no dobrze, przynajmniej trzyma

się formy.

Oddała Zamoyskiemu czteroskrzydłego pawia o holo-graficznym ogonie. Ptaszysko się wyrywało, Zamoyski mało nie połamał mu skrzydeł.

– Uciec! – sapał. – Albo ja kompletnie nie zrozumiałem twoich wyjaśnień o Saku, albo… No jak można uciec z zamkniętego ugięcia czasoprzestrzeni?

Dowódca nie tłumaczy – dowódca rozkazuje. Z autorytetem nie sposób dyskutować; argumentacja, której nie znasz, jest nie do obalenia. Ojciec Frenete oczywiście miał rację. Widać więc nie nadaję się na dowódcę.

– Przyzwyczaiłeś się – powiedziała. – Tygodnie, miesiące.

– Odwal się.

– Ha! Wiem tylko, że w obawie przed Spływami część programu Kłów przeniesiono na ich wewnętrzne procesory, niezależne od Plateau. Są to zatem komputery oparte o fizykę naszego wszechświata: żadne superinteligencje. Bo przecież nie mówię, że wywiniemy się inkluzjom! Choćby z nie wiadomo jakim nano. Ale chyba nie zamierzasz położyć się i czekać, aż teoria o katastrofie się potwierdzi, to znaczy kiedy porywacze nie zainterweniują, nawet żeby przeciwdziałać twojej głodowej śmierci? – Puściła oko do Zamoyskiego. – Mhm?

– Cóżeś się tak nagle zaczęła troszczyć o swojego pustaka?

– Nie wygłupiaj się. Życie jest życie, fren jest fren.

– Doznałaś jakiejś epifanii w ciągu tych paru -

– No co robisz, idioto? Łap go! Nie gap się, tylko rusz tyłek! Drugi raz się tak szczęśliwie nie zorganizuje. Gdzie pobiegł?

– Tam. Czekaj, ja -

Pandemoniczny paw mignął im jeszcze raz na szczycie krateru – błękitna tęcza ogona, burza długich piór – po czym spłaszczyło go do dwóch wymiarów i zniknął w niewidocznej szczelinie między światłem słonecznym a światłem słonecznym.

Rzucili się w pogoń, Angelika pierwsza. Była szybsza, wpadła w pętlę przed Zamoyskim, zdążył chwycić ją za ramię, zanim znowu wygięło horyzont – paw biegi nad ich głowami, odwrócony o 180°. Podskoczę i złapię go za ogon, pomyślał Zamoyski. Oczywiście nie złapał.

Angelika jeszcze przyśpieszyła – moment i ją również miał na niebie. Gdzie kończy się ta pętla? Wybiegli na brzeg nocnego jeziora, ze słońcem za plecami. Angelika skręciła w lewo. Paw smyrgnął na jasną sawannę, rzuciła się szczupakiem, w ostatniej chwili odstąpił w bok, chybiła. Zamoyski przeskoczył ją w biegu.

Paw zawracał ku jezioru, z powrotem w pętlę. (A może to droga jednokierunkowa?). Zamoyski chciał przeciąć mu drogę, poślizgnął się i wpadł do wody. Teraz z kolei jego minęła Angelika.

Nanomat bezbłędnie wyczuwał supły i pęknięcia Saka, bez problemu czytał strukturę kraftware'u. Wybiegli na sawannę +G, przygięło ich do ziemi. Ptak był metr od An-geliki – i w następnej sekundzie czterdzieści metrów dalej. Zaklęła, zrezygnowała. Ale Zamoyski wiedział, że to kolejna Strefa – powłócząc nogami, pobiegł dalej, i zaraz paw zwolnił do ślimaczego tempa.

Po drugiej stronie Strefy znajdował się ziemiowznos, podnoszona wzwyż czarnymi wstęgami ziemia wracała po elipsie, wzdłuż odwróconych gradientów grawitacji. Rozkaszlali się w ziemnym pyle.

– W lewo! – krzyknęła Angelika.

Tam znowu krótka pętla, Strefa -G (Zamoyski wzbił się na trzy metry, zanim się zorientował) – po czym stanęli na krawędzi krateru Pandemonium. Paw zbiegał po spirali w tornado cienia.

Angelika rzuciła się za nim po przekątnej, dwa razy przekoziołkowała i złapała ptaka za ogon światła. Wrzasnął, zatrzepotał skrzydłami. Zamoyski zacisnął pięść na jego szyi i pociągnął nanomat w górę stoku.

– No przecież nie zaduszę cholerstwa!

Zatrzymali się na krawędzi kaldery. Dyszeli ciężko, paw zgnieciony pomiędzy nimi, ale nie patrzyli na pawia. Oboje w ziemnym pyle, Zamoyski na dodatek mokry, oboje ledwo łapiący oddech, Angelika ze zmierzwionymi włosami prawie zakrywającymi twarz, Zamoyski z trawą w brodzie – ale uśmiechnięci jak idioci.

– Cud, że kręgosłupów nam nie poskręcało! – zachichotała, odgarniając włosy z oczu.

Zaśmiał się pełnym głosem.

– Ale na razie żyjemy, co? – Ścisnął ją za ramię. – Żyjemy!

I pomyślał: pocałuję ją.

Ale ponieważ pomyślał – nie było to już spontaniczne,

i zaniechał.

Tak więc Zamoyski siedział i patrzył, podczas gdy Angelika kursowała między tornadem cienia a brzegiem krateru.

Pozostawiony w piecz)' Adama paw stopniowo przechodził w formy odpowiadające zwiększającej się objętości na-nomancji. Zamoyski zresztą był pewien, że rozmiary kreatury nie stanowią żadnego faktycznego ograniczenia – manifestacji daleko było do gęstości krytycznej. Niemniej rosła: paw, kondor, pterodaktyl, wyvern, smok.

Wraz z przyrostem masy wzrastała inteligencja i zasób wiedzy konstruktu – lecz nie liniowo. Wyraźny skok nastąpił w dwóch trzecich procesu. Ustaliła się struktura logiczna, skonfigurowały połączenia i nowo narodzony system zyskał dostęp do pamięci stałej.

Zamoyski poznał to natychmiast, gdy smok odezwał się własnym (czyli smoczym) głosem i rzekł:

– Jestem Smaug. – (Teraz już był). – Póki nie połączę się z Polami komplementarnymi, będę działał w trybie awaryjnym. Czekam.

– Potrafisz połączyć się z Plateau? – ożywił się Adam.

– W tej chwili nie jestem w stanie – powiedział smok i ziewnął sfrustrowany (zębiska jak kosy).

Równie szybko energia uleciała z Zamoyskiego.

– Dlaczego się w ogóle do mnie przyczepiłeś? – mruknął. – Nie jestem stahsem. Czemu więc? Pamiętasz, jak -

– Wszystko pamiętam. Nie ma znaczenia, kim jest operator: ja nie uznaję dyskryminacyjnych praw Cywilizacji-

To zdecydowanie nie są cesarskie nanomaty.

I niby w jaki sposób miał teraz Adam „pilnować" smoka? Był tak wielki – on: smok – że w jego kształcie odzwierciedlała się krzywizna lokalnej pętli Saka. Sam na siebie rzucał cień.

Wykonawszy ostatnią rundę, Angelika skinęła na smoka i potwór posłusznie zstąpił na dno kaldery, by jednym haustem połknąć wszystko, co pozostało po spirali cienia.

Wydawało się już oczywiste, iż nie dlatego nanomant ją posłuchał, że była stahsem – i nie dlatego wir ją przepuścił. Czy to znaczy, że nie wyrządziłby krzywdy także Zamoy-skiemu? I że gdyby Zamoyski równie stanowczo wydał rozkaz – Smaug by go usłuchał?

Być może przewaga Angeliki brała się stąd, że dziewczyna właśnie nie zadawała sobie podobnych pytań. Zamoyski zmierzył ją wzrokiem. Astronautów trenuje się w ostrożności aż do poziomu wykwalifikowanych tchórzy – a czego ją uczyli jezuici w tym dziwacznym klasztorze na granicy cywilizacji i dziczy? Ku jakim zaletom wychowują swe dzieci bogacze i magnaci w świecie, gdzie bezpieczeństwo gwarantuje sama struktura świata?

– Jest odcięty od Plateau – rzekł Adam. – Miałaś rację. -Mhm?

– Co do utraty kontroli nad Sakiem przez porywaczy. Pokręciła głową, klepiąc Smauga po czarnym udzie

(musiała unieść rękę).

– Można zniszczyć zapisy z pewnych jego Pól, ale nie można zablokować dostępu do Plateau.

– Smaug, uświadom ją.

– Nie mogę się połączyć – potwierdził smok i aż cały zadrżał. – Ssie mnie. Wciąż próbuję. Brak kontaktu.

– Autodiagnoza.

– Wszystko okay – zapewnił Smaug. – Tylko po drugiej stronie pusto. Adresy mam wyryte w kościach, ale nie

mogę się dostać na Plateau. – W bezsilnym gniewie nagłym ciosem przedniej łapy wyrwał w zboczu krateru bruzdę długą na pięć metrów.

Przeszli do zagajnika, na wygiętą w asymetryczną podkowę listwę sawanny. Smaug musiał się czołgać za nimi: lecąc, przeciskałby się przez inne szczeliny w pętlach i w końcu gdzie indziej by trafił. Zamoyski miał na plecach jego gorący oddech. W pewnym momencie obejrzał się i zobaczył, jak wchodząc w nową pętlę, Smaug splata się z tysiąca strumieni wprost z nicości, z powietrza, ze światła.

W zagajniku Angelika obeszła nadstrumienną polanę, przyglądając się ze zmarszczonymi brwiami prawie kompletnie już zarośniętym śladom obozowiska. Przystanęła dłużej nad kośćmi koni. Smok leżał w strumieniu i śledził ją wzrokiem, wielkie, czarne ślepia obracały się pod wilgotnymi błonami.

Zamoyski pokazał Angelice Strefy +T i -T i miejsce za-paści. Czul się jak przewodnik dygnitarza; jako pokazowy eks-kosmonauta nieraz pełnił podobne funkcje. (Pamiętał, że je pełnił – po powrocie z wyprawy „Wolszczana", z której nie wrócił).

Angelika chodziła i przyglądała się w milczeniu; on przyglądał się jej. Siedem wieków różnicy między datami ich narodzin czyniło ją w jego oczach w jakiś sposób starszą, mądrzejszą. Czekał werdyktu.

– Więc…? – rzucił, gdy wrócili na polanę, a Angelika usiadła na swoim miejscu.

– Ile dokładnie widziałeś Kłów?

– Jeden na pewno – odparł i wskazał ręką na niezliczone zagajniki na „niebie": ilekolwiek by tych Kłów widział, nie miałby możliwości stwierdzić, czy nie są" to „widoki powtórzone".

– No tak. Smaug?

– Słucham?

– Zmapuj mi jak najszybciej całą tu przestrzeń.

– Zachowując manifestację?

– A dasz radę? – parsknęła. – Bylebyś znowu się nie zatracił.

– Słucham i wykonuję – zadudnił smok i rozprysnął się na tysiąc, milion, miliard drobin, w szarą chmurę – chmura się rozpłynęła; zniknął. Jeszcze tylko powierzchnia strumienia przez moment się burzyła, gdy woda wracała do koryta, i przebarwiały się kamienie na dnie.

– Ile mu to zajmie? Wzruszyła ramionami.

– To zależy od objętości Saka.

Bardzo się starała, by okazywać w głosie stosowne znużenie. Zamoyski wpychał ją w rolę eksperta, wszechwiedzącego dowódcy, a ona nie miała dosyć siły woli, by się z niej wyrwać, zaprzeczyć Adamowi – nawet gdyby naprawdę chciała zaprzeczyć. Odgrywała to całe przedstawienie, chodziła za nim po okolicy i oglądała w większości nic jej nie mówiące ślady, z nieprzeniknioną miną obserwowała tory lotu wrzucanych w Strefy kamyków – cały czas w duchu kalkulując nie: jak się stąd wydostać, jak się uratować, lecz: jak nie zawieść Zamoyskiego.

Boże drogi, nigdy dotąd przecież nie miałam do czynienia z wolnym nanowarem, tyle wiem o prawach organizacji nanomatów, co o Sakach: strzępy zasłyszanych teorii, dygresje podczas wykładów w Puermageze. No ale nie powiem mu tego.

Jak to się dzieje, że podporządkowują mnie sobie z taką łatwością – zastanawiała się, wygrzebując obcasem z ziemi kości wierzchowców – ojciec i Zamoyski? Wystarczy im parę słów, chwila milczenia. Ba, lecz czy istotnie jest to forma podporządkowania? Okazują mi zaufanie.

Więc w końcu dlaczego się nie sprzeciwiam? Mogłabym. Mogłabym.

Ale właśnie nie mogła. Angelika McPherson.

– Tak sobie myślę… – mruknął Zamoyski – że skoro nas porwali… no a teraz ten atak, wygląda, że po Plateau… Pamiętam, co mówiłaś o wiadomości ze Studni Czasu. Czy to nie oznacza, że wojna już wybuchła?

Smok spadł jak kamień, w ostatniej chwili hamując wbrew prawom aerodynamiki. Zasłonili się przed tumanami podniesionego pyłu.

– Zrobione – rzekł Smaug.

Angelika usiadła, wytrzepała piach z włosów.

– Wszedłeś do wnętrz jakichś habitatów?

– Nie.

– A ta konstrukcja, przez którą przechodziliśmy na początku? Z całą pewnością nie została zabrana z Afryki.

– Jest tu zresztą więcej takich rzeczy – wtrącił Zamoyski. – Nie mogą pochodzić z dzikiej sawanny.

– To prawda – przyznał Smaug. – Jak brzmi pytanie?

– Czy natknąłeś się na jakiekolwiek instalacje sterownicze Saka, jego Kłów – wyrecytowała Angelika – materialne interfejsy komunikacyjne, plateau'owe i podplateau'owe, cokolwiek, co mogłoby pełnić taką funkcję?

– Nie.

A więc nici z jej planu. Miała nadzieję, że sieć Smau-gowych nanomatów sięgnie także konstruktów przeznaczonych dla samych porywaczy. Nadzieja od początku była jednak nikła. Po pierwsze: zawsze wszystko wykonuje się z Plateau; po co wlec w Porcie fizyczne manifestacje, jakieś materialne operatory? Jeśliby kidnaperzy chcieli pojawić się osobiście – to przecież w tym celu zabrali ów zapas nanoware'u. Pod stosownymi programami posłużyłby on też wyśmienicie do drenażu umysłów Angeliki i Zamoyskiego. Więc tym bardziej nie trzeba żadnych habitatów, sterowników. Po drugie: owa warstwa zewnętrzna, Port „poziom wyżej", w którym znajdowały się Kły utrzymujące

zarówno Port z Afryką, jak i sam Sak – była najwyraźniej bardzo mała, najprawdopodobniej nie mieściła nic oprócz Kłów, albowiem po katastrofie i „pęknięciu" wewnętrznego Portu nie nastąpił wyczuwalny spadek gęstości powietrza. Nawet gdyby zamknęli się w Porcie Plus z atmosferą – ile opłacałoby się im jej pompować? Te metalowe tunele, wrota, ta kolumnada – śmieci wcześniej zagarnięte w Sak.

Cóż, Angelika chwytała się brzytwy i brzytwa odcięła jej palce.

Teraz milczała, nie chcąc nieskładnymi pytaniami okazać zagubienia.

Zamoyskiego oczywiście nic podobnego nie krępowało – bardziej zagubionym niż on być już nie można.

– A, mhm, widziałeś coś ciekawego?

– Zdefiniuj „ciekawe" – burknął Smaug, na powrót sadowiąc się w łożysku strumienia.

– Cholera, nie wiem – zirytował się Zamoyski. – Gdybym wiedział, potrafiłbym nazwać. No wykaż się intuicją, potworze supertechnologii!

– Intuicja, terefere. – Smaug wyszczerzył się w krokodylim uśmiechu, po czym uniósł lewe skrzydło, rozwijając ciemną błonę na kilkanaście metrów kwadratowych.

– Może to? – zasyczał i wyświetlił na skrzydle nieostry obraz nagiego dziecka płci męskiej, zawieszonego w powietrzu w pozie skoczka do wody, na tle białożółtej ściany ognia. Chłopiec mógł mieć pięć-sześć lat; jego skóra była barwy miodu, jakby już osmalona, podwędzona.

– To idzie w czasie rzeczywistym? – upewnił się Zamoyski, podchodząc do skrzydła. Po chwili Angelika podążyła za nim.

– Tak – potwierdził Smaug.

– Mocno spowolniony, silna Strefa.

– Zaprowadź nas – rozkazała Angelika.

Zaprowadził. Ponieważ nie mogli się przemieszczać w sposób, w jaki rozprzestrzenił się po Saku zdyspersjono-wany nanoware, Smaug wybrał dla nich długą i męczącą drogę. Szli rejonami całkowicie pogrążonymi w mroku. Polegali na Smaugu, że nie wpadną w żadne niebezpieczne Strefy. Zamoyski starał się mimo wszystko zapamiętać drogę, przez cały czas obecny także w rzymskiej willi swego Pałacu Pamięci, pochylony nad ciepłym od jego oddechu kryształem.

Smok przerzucał ich w powietrzu, umożliwiał przejścia wysoko nad ziemią. Teraz dopiero się pokazało, jak prymitywna była kartografia Zamoyskiego. Notesu zresztą już w ogóle nie używał, choć nie zwrócił go Angelice. Lecz miał kryształ.

Na koniec przyszło im przejść pod ziemią; przeciskali się jak krety, prąc za Smaugiem w cuchnący mrok. Cztery metry pod powierzchnią gruntu odwróciły się kierunki. Pierwszy przedostał się Zamoyski, znowu od stóp do głowy pokryty błotem.

Wyszedł, usiadł, odetchnął – i ujrzał dziecko w bursztynie ognia. Zawieszone w powietrzu, znajdowało się w trakcie upadku na suchy piaskowiec, tuż przed szeregiem płonących drzew. Reszta lasu spłonęła dawno temu, na pogorzelisku kiełkowały już nowe rośliny. Tylko w tej Strefie, wysokim bąblu spaczonej czasoprzestrzeni, wciąż trwał pożar i chłopiec wciąż spadał.

Zatrzymane w tańcu płomienie wyglądały jak topiąca się ściana szkła. Jakże silna musiała być to Strefa, skoro przez dobrą minutę oko nie wychwytywało najmniejszej zmiany w obrazie! Czy można się dostać do jej wnętrza? Jak ostre są jej granice?

Z kolei wygrzebała się z ziemi Angelika. Śmiertelnie blada, zaraz założyła ręce na piersiach, by ukryć drżenie; Zamoyski wszakże zdążył je spostrzec. I ona spostrzegła, że

spostrzegł. Szybkim krokiem obeszła Strefę dokoła, znikając mu na chwilę z oczu.

Smaug polatywał powyżej, wzbudzany przezeń wiatr chłodził spoconą twarz Adama. A ponad smokiem, zamiast nieba – tam było już tylko błękitne jezioro, rozsłonecznio-na woda od horyzontu po horyzont.

Zamoyski podszedł do bąbla ognia.

– Dziecko.

– Noo, nie wiem. – McPherson obeszła Strefę po raz drugi. – Sprawdź go – zwróciła się do Smauga.

– To potrwa – zastrzegł się smok, zniżając lot. -Ile?

– Jeszcze nie wiem. Do kilku godzin twojego czasu, stahs.

– Podejrzewasz, że – co? – Zamoyski, marszcząc brwi, zwrócił się do Angeliki. – Że nie jest stahsem? Chcesz porównać DNA?

– Stahs na pewno co nie jest – stwierdziła. – Podejrzewam natomiast, że nie człowiek.

– Więc kto?

– Czyjaś biologiczna manifestacja. – Wzruszyła ramionami. – Phoebe'u, inkluzji. Bo ja wiem?

Położyła się na ziemi, wsunęła ręce pod głowę.

– Poczekamy – mruknęła, zapatrzona w jednostajnie falujący wodoskłon.

Zamoyski podszedł do samej granicy Strefy (aż poczuł mrowienie w wysuniętej do przodu stopie).

– Nie stahs – powtórzył.

– Widzisz przecież, jaką ma skórę. To wbrew wszystkim Tradycjom.

Smok wylądował na pogorzelisku. Podbiegł do ognia, machnął ogonem.

– Posiadam wspomnienia przystające do obrazu jego ciała – rzekł.

– O? Jakie?

– Nieskładne – nanomat zaśmiał się gromko. – Ruch, ciemność, twarde struktury logiczne. Pamięć wewnętrzna jest funkcją konfiguracji nanoware'u; po zatraceniu w chaosie, ginie na zawsze. Gdybym po odcięciu od Plateau rozpadł się na moduły podstawowe, pamiętałbym tylko to, co mam wyryte w kościach, wbudowane w procedury samo-organizacji.

Zamoyski słuchając Smauga wciąż miał wrażenie, że słowa nanomatu nie dochodzą do niego w drganiach powietrza, lecz bezpośrednio do umysłu – tak nieprawdopodobny, bajkowy wręcz zdawał mu się widok przemawiającego ludzkim głosem czarnego gada rozmiarów TIR-a. Disney dopuszczony do sekretnej machinerii wszechświata – groteska? horror? kicz? Adam nadal mrugał ze zdumienia.

Przysiadł na piętach u głowy Angełiki.

– Słuchaj, po co te testy, każ mu po prostu sięgnąć do wewnątrz i wyjąć tego szczeniaka. Czy kto to tam jest.

McPherson przesłoniła sobie oczy dłonią, jakby to spojrzenie Zamoyskiego ją paliło, a nie słońce odbite od błękitnych fal.

– W tym rzecz, że właśnie nie wiemy, kto to jest. A jeśli to nanomatyczna kukła phoebe'u? Zakładamy, że nie zgarnęli razem z nami jakiegoś dzieciaka spod Puermagaze: więc to nie ofiara.

– Nie rozumiem. – Obejrzał się na bąbel ognia. – Dziecko. O co tu chodzi?

– Patrzysz na jednego z porywaczy. – Potem uniosła dłoń i wskazała na Smauga. – To jego nanomaty. Tylko przypadkiem skonfigurowaliśmy je na nasz własny użytek. Nie byłoby najrozsądniej wciskać je w wielkiej ilości'do izolowanej Strefy, żeby mógł je przejąć i obrócić przeciwko nam.

– Już nie wiem, co jest rozsądne, co nie – parsknął.

– Nie udawaj – uśmiechnęła się ironicznie. – Bawi cię to.

Spojrzał na nią z przerażeniem. Bawi! Akurat! No, może z początku, jeszcze w Afryce… to w końcu było ekscytujące. Ale teraz?

Bawi…!

Podniósł się i ruszył przed siebie. Pętla była wyjątkowo obszerna, potrzebował prawie kilometra, by wejść w inny zawój. Szukał rzeki, jeziora, musiał się wykąpać, obmyć z tego błota. Po drodze rzezał w krysztale wzór marszruty (wierzby szumiały uspokajająco).

W końcu prawie wpadł w chłodne fale. Musiał się cofnąć i rozebrać krok przed granicą reorganizacji krajobrazu. Tu złożył odzież i skoczył głową naprzód w kolczaste krzaki i skalę. Zielona toń zamknęła się nad nim. Wypłynął parskając.

Wiał silny wiatr i unosząc się na jej powierzchni, Adam dawał się rzucać wodzie w górę i w dół. Rozluźnił mięśnie, przymknął oczy. Teraz, przez rzęsy, wyraźniej widział zakrzywioną nad sobą równinę, nie oślepiała go. Wydawało mu się nawet, że dostrzega smoliście czarny obwarzanek Smauga i ciepły klejnot zatrzymanego w czasie pożaru.

Od stawu przy ruinach willi też wiał wiatr, też chłodny. Noc kołysała się w rytmie jego podmuchów. Zamoyski pomyślał o krześle i usiadł wygodnie. Na wyciągnięcie ręki miał stolik z fajką Mitchella. Ostry zapach tytoniu drążył nozdrza. Mitchell rozbił ją o blat podczas narady na pokładzie „Wolszczana" po drugim awaryjnym przebudzeniu.

– Nie-zga-dzam-się! – bił główką fajki o blat. – Zostaliśmy porwani!

(Ach, więc tak biegną skojarzenia! „Porwanie" – „porwanie" – „fajka").

– I co? – parsknął Washington. – Zamierzasz czekać na żądanie okupu?

– Kompletna cisza od samego początku – dodała Juice. – Tutaj, jak i podczas lotu, czy co to właściwie było…

Trwało tak długo, że musieli z powrotem położyć się w sarkofagach medycznych. Pierwsze awaryjne przebudzenie nastąpiło, gdy wyszli z obszaru fenomenu – ile to lat temu…?

– Przecież nie jesteście ślepi! – pieklił się Mitchell. – Tu nic nie jest naturalne! Nawet słońce. Ta gwiazda… Czy ktokolwiek ma pojęcie, co się z nią dzieje?

Gwiazda, nominowana przez słownik komputera Hakatą, szła ukosem przez przygaszone ekrany „Wolszczana". Domyślali się, iż wrzecionowaty jej kształt jest jakoś skorelowany z nieprawdopodobnie szybką rotacją – gdyby jednak był to efekt naturalny, siły odśrodkowe powinny spowodować deformację odwrotną. Na skutek Dopplerow-skiego przesunięcia linii widma elektromagnetycznego równikowa chromosfera Hakaty posiadała różną barwę po przeciwnych stronach; ów to efekt przywiódł ich do tego systemu, gdy wypluci w pustkę międzygwiezdną musieli decydować, gdzie się zwrócić – Hakata obiecywała inteligentne życie, być może twórców Zapadliska Eridani. Bo czy to przypadek, że „Wolszczana" zepchnęło w tym właśnie kierunku, mniej niż rok świetlny od jej układu? Hakata kusiła, lecz także – Hakata przerażała. Gwiazda, utrzymując się w tak niestabilnym stanie, gwałciła prawa fizyki.

Co więc mieli rzec o planecie na dole…?

Zresztą – zastanawiał się Zamoyski-we-wspomnieniu

– co znaczy „sztuczne", gdy mowa o obiektach o skali astronomicznej…?

– Ależ o to właśnie chodzi…! – zagrzmiał Washington.

– Jak w ogóle możemy się spodziewać, że zrozumiemyich motywy, skoro nie rozumiemy nawet metod?

– Wytrącasz nam argument – zauważyła Finch. – On teraz stwierdzi, iż wobec tego nie powinniśmy zakładać, że

sprowadzenie nas przemocą z trzydziestu jednostek na orbitę planety oznacza automatycznie zaproszenie do odwiedzenia jej powierzchni.

– Otóż to!

– Nie pojmuję, na co liczysz – włączył się Zamoyski. – Bo przecież nie na instrukcje z Ziemi? Ile to jest, Juice? Cztery tysiące?

– Prawie cztery i pół. To tutaj – wskazała na mapie galaktyki – to jądro.

– Nienawidzę tego.

– Czego?

– Jak stukasz paznokciem w ekran. Zawsze ciarki mi po plecach przechodzą.

– Toś jeszcze nie słyszał, jak potrafię przeciągnąć po szkle -

W tym momencie ostatecznie wyprowadzony z równowagi Mitchell walnął fajką o stół i rozłupał ją na dwoje.

– Biologiczny, złamane DNA – oświadczyła Angelika stojąc na granicy Strefy, odwrócona plecami do nadchodzącego Zamoyskiego. – Będziemy musieli wejść i wyciągnąć go.

– Co…?

– Odpowie na kilka pytań. Dopóki trwa blokada Plateau.

Zamoyski raz jeszcze obszedł klejnot ognia, oglądając się przy tym na Smauga symulującego właśnie smoczy sen (nanomat puszczał nozdrzami parę).

– Oboje? Jedno nie wystarczy?

– Więc i tak któreś musiałoby tu sterczeć nie wiadomo jak długo.

– Z głodu nie umrze, to bydlę na pewno jakoś skom-binuje strawny prowiant…

– Znaczy, zgłaszasz się na ochotnika? – spytała, przechylając głowę.

– Jasne, dam sobie radę, w końcu fizycznie to dzieciak.

– Na ochotnika do czekania.

– Aha. Dziękuję pięknie. No to może lepiej on?

– Smaug? I co wtedy, oboje czekamy? Ostatecznie wskoczyli razem.

W przypadku tak samo silnej Strefy +T niepodobieństwem byłoby wejść do niej równocześnie; Zamoyski ujrzałby różnicę na własne oczy: zawieszoną za sobą w powietrzu Angelikę. Było jednak na odwrót: różnica w subiektywnych ułamkach sekund, o których decydował chociażby kąt, pod jakim podeszli do granicy * bąbla, wewnątrz się błyskawicznie zniwelowała. Lecz mimo wszystko ktoś musiał być pierwszy, i był to Adam.

Potworny żar buchnął mu w twarz, ściana ognia natarła z oślepiającym hukiem. Dopadł podnoszącego się z ziemi chłopca, schwycił go za ramiona, podźwignął. Dzieciak coś krzyczał, co Zamoyski poznawał jedynie po ruchu jego warg; płomienie były głośniejsze. Mały wił się i rzucał. Angelika złapała go za nogi. Popędzili z powrotem, byle dalej od ognia.

Znowu ten wstrząs fizjologiczny, gdy przekraczali granicę: martwica ciała, krew kipiąca w żyłach, omdlewająca lekkość głowy, nieposłuszne, drewniane kończyny. Przewrócili się. Dzieciak kopnął Angelikę w skroń, poderwał się na czworaki. Zamoyski przycisnął go do ziemi.

– Spokój!

Leżeli w wysokiej do pasa trawie, która teraz porastała całą okolicę z wyjątkiem tych kilkunastu metrów kwadratowych zastygłego w lśniące szkło ognia oraz ziemi, na której spoczywał nieruchomo Smaug. Na niebie szalała burza, wielkie fale przełamywały się pienistymi bałwanami,

toteż znacznie mniej światła przeciekało na sawannę. Trwał zmierzch bez słońca i bez widnokręgu.

Angelika szarpnięciem postawiła chłopca na nogi.

– Czekam na gromy – warknęła, – No? Zmiażdż nas!

Dzieciak spojrzał na nią ze wściekłością, ale nic nie powiedział; nie próbował się też wyrywać.

Podnosząc się, widział Zamoyski Angelikę z dołu, jak pochylała się nad chłopcem. Maniera ciała, maska twarzy, nawet intonacja głosu, z premedytacją szorstka – wszystko to było u niej niemal identyczne jak u Judasa; a Adam z TranxPolowych negocjacji i z wesela dobrze zapamiętał McPhersona. Trudno mu było przemóc wrażenie, że ogląda tu realizację tego samego algorytmu – tego samego algorytmu w innym hardware, w innej manifestacji, innym

ciele.

Spalona słońcem twarz Angeliki odbijała teraz myśli i uczucia zimnego despoty. Twarz mimo to młoda, piękna

– lecz kontrast z wypaloną w pamięci Zamoyskiego ikoną „Angeliki śpiącej" był porażający.

Liczba dusz nie dlatego jest skończona, że Bóg ich więcej nie wyprodukuje, lecz ponieważ skończona jest liczba dusz oryginalnych – potem powstają tylko kopie.

– A więc – Angelika pociągnęła małego dalej od Strefy.

– Kim jesteś? Phoebe?

Chłopak wzruszył ramionami.

Szarpnęła go za włosy, aż z wrzaskiem stanął na

palcach.

– Jakieś wątpliwości? – syknęła. – Wszyscyśmy tu odcięci.

– Avatar phoebe'u – jęknął dzieciak. – Sformatowany, sformatowany, nic nie wiem!

– Gdybyś nic nie wiedziało, nie mogłubyś być użyteczny, nie posłałubyś się tu. Wiesz tyle, by móc wypełnić swe zadanie. Jakie?

– Auuuua! Wydrenować was!

– Oboje?

– Tak! Jego zwłaszcza.

– Można to zrobić z Plateau. Po co ta trwała manifestacja?

– Czas się liczył. Plan był, żeby podsłowińczyć wewnętrzny węzeł Saka i spuścić z was wszystkie informacje, zanim się jeszcze ktokolwiek zorientuje w porwaniu. Miałum reagować niezależnie. Zgrane w czasie ruchy po Plateau HS zwróciłyby uwagę Cesatza.

Wygadał się, pomyślał Zamoyski. Jest phoebe'um z Cywilizacji Człowieka.

– Taki plan. A realizacja? Przecież jednak nie wydre-nowałuś nas.

– Bo poszła przez Trakty wieść o ataku Deformantów i zyskaliście na wartości jako karta przetargowa.

– Oboje jesteśmy zarchiwizowani.

– Były robione modele frenu decydentów. Czynnik emocjonalny. Posiadacie wartość. Tym bardziej w kontekście wieści ze Studni.

– Kto robił? Te modele.

– To sobie wycięłum z pamięci.

– Kto robił?

– Nie wieeeem!

– Wrócimy do tego. Co za atak Deformantów?

– Siedemset tysięcy Kłów. Rozpruli Lara-Port, Tau-Port, Wolfe-Port, Syriusz-Port i kilkaset prywatnych.

Zamoyski zobaczył, że ta wiadomość zrobiła na An-gelice wrażenie. Nic w twarzy, nic w głosie – a jednak dostrzegł, że dziewczyna na krótki moment zwróciła spojrzenie do wewnątrz, cofnęła się o krok od samej siebie.

Powróciła jeszcze bardziej zdeterminowana.

– Dlaczego? Dlaczego, gadaj! Co ogłosili?

– Au! Działania odwetowe. Złamanie obyczaju.

Co na to Loża?

– Odwlekali aż do porozumienia z innymi Cywilizacjami.

– Którzy to byli Deformanci?

– Trudno powiedzieć, ale chyba większość z otwartych struktur handlowych.

– Loża chciała przyzwolenia na wybicie ichnich od-szczepieńców.

– Nie. Aktywnego sojuszu.

– Mów.

– Deformanci zaatakowali jeszcze usza; o nich przynajmniej zdążyłem usłyszeć. Puść mnie już!

– Cicho. Karta przetargowa. Co na to Judas?

– Nie wiem. Naprawdę! Może nie dałum sobie znać, a może nie zdążyłum. Deformanci pożarli Soł-Port. Nie dali rady przełknąć, musieli cofnąć Kły. Za to zamykają wszystkie trojki wychodzące. Capnęli i nas.

– Zawinęli nas Deformanci?!

– Aha. Ale bezpośrednie zagrożenie dla Sol-Portu to już byl dla Loży stan krytyczny i otworzyła dwie Wojny. Więcej nic nie wiem, na pewno próbowały nas odbić – nie wiem, nie wiem, zablokowało Plateau.

– Zablokowało Plateau, powiadasz.

– Przecież sama widzisz.

– W jaki sposób Sak przemieszcza się w zewnętrznej przestrzeni?

– Zawsze jest zaczep węzła, ujście kraftunku. Hak. To może być nawet ziarnko piasku.

– I w jaki sposób to ziarnko piasku opuściło Sol-Port?

– W wynajętym trójzębowcu.

– Przez kogo wynajętym?

– Przeze mnie, chyba.

– Nie powiesz mi, iż wierzysz, że to była twoja ory-watna inicjatywa. Skąd miałuś cynk o nim? – wskazała Zamoyskiego.

– Wyciąfum, wyciąłum!

– Sama bym wycięła – mruknęła Angelika. – Kiedy tu się tak pokopało? Podczas ataku Deformantów, czy kontrataku Wojen?

– Wojen.

– Gdyby nie blokada Plateau, z pewnością byłubyś z sobą w kontakcie, chociażby po to, by przesyłać pliki z drenażu naszych pamięci. Znasz adresy. Jakie to Pola?

– Ja…

– Jakie to Pola?

Chłopczyk machał rękoma, z oczu płynęły mu łzy. Angelika podnosiła go za włosy. Może znajdowali się w lekkiej Strefie -G, a może dziewczyna była tak silna. Zamoyski widział jej zaciśnięte wargi, ściągnięte brwi i rozumiał, że jest tu świadkiem formatowania się osobowości McPherson bodaj czy nie ostrzejszego niż to, któremu swą manifestację poddał był ten ich porywacz.

Kiedyś Adam żywił przekonanie, iż nie podobna pokierować świadomie ewolucją własnego umysłu, nakazać sobie myśleć bądź nie myśleć o danej rzeczy lub w dany sposób; że to żywioł, że człowiek jest wypadkową biologicznych determinant i wpływów środowiska, a co więcej – to sprzężenia zwrotne, w większości zresztą gaszące, których końcowego efektu nie można przewidzieć. Kiedyś dałby sobie za to rękę uciąć. Doktor Durenne wyleczył go z tej wiary.

Czy jednak Angelika miała świadomość, co czyni? Przesłuchiwała dziecięcą manifestację, zadając jej swobodnie ból i strasząc większym, bardzo naturalna w swym okrucieństwie. Sprawiało to Adamowi wielką przykrość, ale nie mógł oderwać wzroku; nie chciał oderwać wzroku.

– Samu jednu? – kontynuowała.

– Tak.

– A te nanomaty?

– Dla gości.

– Jakieś wygody dla oprawcy?

– Po co? Na te parę godzin?

– Widziałam elementy sztucznych konstrukcji, one nie pochodzą z Afryki, wkręcone w ten labirynt. Dno basenu. Korytarze z mikromaterialowych spoin.

– Nie moje. Pewnie Deformantów. Albo tego trójzęba.

– Akurat! Wojny by nas tak nie skraftowaly, Port i Port, w każdym razie nie przeżylibyśmy tego.

– Skąd ja mam wiedzieć? – poskarżył się płaczliwie mały. – Odcięto mnie od Plateau, nie wiem nawet, gdzie jesteśmy.

– Koło Sol-Portu.

– Tam byliśmy przed atakiem Wojen. Ale teraz? Bez zegara a-czasu nie znam nawet prawdopodobnego promienia przesunięcia. Bo kiedy przyszło ostrzeżenie -

– Jakie ostrzeżenie?

– O blokadzie Plateau. Ze na kilkudziesięciu latach świetlnych jedna z Wojen w ten sposób odetnie Deformantów od ich Plateau.

– Z tego przynajmniej wynika, że nie opuściliśmy jeszcze owego obszaru…

– No? Już? – Miodowy chłopiec podskakiwał na palcach nóg. – Co ci mam więcej powiedzieć?

– Zapomniałuś? Adresy Pól transferowych,

I powaliła chłopca na kolana, przydepnęła mu stopy, z kieszeni spodni wyjęła chustę, po czym związała mu nią ręce. Rzucał się jak pstrąg na brzegu.

– Smaug! – krzyknęła. Smok uniósł łeb.

– Ogień, stałe źródło – zarządziła. – I jakieś, mhm… dyby.

Smok uderzył ogonem znad grzbietu, niczym skorpion, wybijając w ziemi dziurę o średnicy dwóch stóp. Rzygnęło stamtąd wulkanicznym żarem.

Co zaś do dyb, to wyrwał je sobie z boku: parę żelaznych obejm o regularnym obwodzie. Cisnął je Angelice tylną łapą.

Gdy zakuwała manifestacji nogi, Zamoyski podszedł i spytał cicho:

– Co ty robisz?

– Muszę wydostać z niego te namiary – odmruknęła, nie przerywając.

Co ty robisz? – powtórzył tępo.

– Jest zamknięty w ciele i chyba nie ma blokad neuronowych. Krótkie przypalanko powinno wystarczyć. Prawda, mały? Wystarczy, wystarczy.

Chłopak przestał się już wyrywać. Patrzył w morze nad sobą, oczy miał wielkie, niebieskie, zaszklone łzami. Zamoyski odciągnął Angelikę za Strefę.

– Po co ci one właściwie? -Mhm?

– Te adresy.

– To jedyny trop prowadzący do porywaczy.

– Ale dla nas i tak bezwartościowy.

– Kto wie?

Uśmiechnęła się, odgarnęła włosy z twarzy. Gest był ten sam, co w Farstone, w weselnym namiocie, co przed drzwiami celi Zamoyskiego w Puermageze.

Adamem wstrząsnęło obrzydzenie.

– Co to, już nie jesteśmy skazani na kasację? – warknął.

– Widzisz przecież. Szczęśliwy zbieg okoliczności, wyrwaliśmy się im spod kontroli, cały Sak się wyrwał. Teraz tylko dać znać Cywilizacji.

– Proszę bardzo, zrób to.

– Fakt, jesteśmy pod tą blokadą Wojen. – Zamyśliła się. – Gdyby jakoś dobrać się do programów Kłów…

– To co?

– Wyniosłyby nas spod blokady Plateau.

– Przecież znajdujemy się w Saku.

– Miałam na myśli Kły zewnętrzne, te z trójzębowca przewożącego Hak. Zresztą to wszystko jedno, one muszą być ze sobą sprzężone; byle dostać się do ich programu. Drań musi znać i te adresy. – Obejrzała się przez ogień na jeńca.

Zamoyski zacisnął zęby w bezsilnej złości. Chciał nią potrząsnąć, ale wywinęła mu się z rąk. Teraz patrzyła nań z jawną podejrzliwością.

– Zastanów się – nacisnął. – Przecież to jest błędne koło! Nie pokierujesz Kłami, dopóki nie wyjdziemy spod blokady, a nie wyjdziemy spod blokady, dopóki nie dobierzesz się do ich programów. Sama mówisz, że wszystko idzie przez Plateau. Więc chociażby ci tu wyśpiewał setkę adresów – nic to nie da! Jak w ogóle zweryfikujesz jego słowa bez dostępu do Plateau? To wszystko nie ma sensu.

– Mhm, faktycznie, jest to problem. – Przeciągnęła się, prostując nad głową ramiona, puściła oko do Zamoyskiego. – Ale nie trzeba się od razu poddawać, zawsze jest jakaś nadzieja. Pamiętasz? Wydostałeś mnie z grobu.

I poszła przypalać chłopcu stopy.

Absurdalna sytuacja, pomyślał Zamoyski. Czysty surrealizm, ktoś podmienił scenariusz dramatu. Wrócił do smoka.

– Słuchaj-no, na czym właściwie polega ta blokada Plateau?

– Nie wiem – odparł Smaug. Nie otwierał nawet pyska, mruczał z głębi piersi.

– No ale musi chyba istnieć jakiś teoretyczny opis. Jakie są możliwości?

– Nie ma żadnych. Nie można postawić między Plateau a odbiornikiem żadnego izolatora, ponieważ położenie odbiornika nie ma znaczenia: z każdego punktu Plateau jest tak samo blisko do każdego punktu dowolnej innej inkluzji.

– To wiem, mówiła mi. Ale sam przyznajesz, że ta blokada istnieje.

– Tak.

– Zatem?

– To Wojny.

– Co: Wojny?

– Potrafią.

– To znaczy kto?

– Tylko Wielka Loża zna raporty. Gnosis cenzuruje.

– Jakie raporty? Co to właściwie są, te Wojny?

– Zakraftowuje się je w obszernych Portach o czasie przyśpieszonym do Słowińskiego. Przez setki milionów Port-lat nic innego nie robią, tylko doskonalą metody zniszczenia, prowadząc tam bezustanne wojny, wszyscy ze wszystkimi; tak ewoluują w rejony technologii inaczej nieosiągalnych. Nigdy dotąd nie uwolniono żadnej Wojny poza Port drugiej Wojny lub poligonowy. Hoduje się ich wiele; nie wiem, ile. Inne Cywilizacje hodują również; na pewno usza i antari. Duży procent samoistnie obumiera. Napuszcza się je wzajem na siebie i krzyżuje. To cala nauka. Inżynierowie morteugeniki zdają raporty tylko przed Wielką Lożą. A ponieważ i tu może zajść niebezpieczeństwo skażenia technologią, wszystko przechodzi potem przez cenzurę Gnosis. Oni więc mogą wiedzieć. Ale nikt więcej. Ja wiem, że blokada Plateau jest niewykonalna.

Adam usiadł ciężko. Obmywany falami niskiego głosu Smauga, prawie nie słyszał wrzasków torturowanej manifestacji. Angelika zaś musiała pytać bardzo cicho, bo jej nie słyszał w ogóle.

Angelika. Ona jest w szoku, cudem przecież uszta śmierci, to na pewno są po prostu objawy tej zduszonej histerii…

Popatrzył w górę, na morze. Uspokoiło się, lazurowa toń odbijała jasne słońce (samo wciąż niewidoczne). Uciec stąd, nie patrzeć, nie słyszeć, zanurzyć się w chłodnej, czystej wodzie…

Wrócił do dziewczyny.

– Zostaw nu. Wiem, jak wyjść spod blokady. Chodź. Powiadomisz tatusia i skończy się to safari.

Dzieciak momentalnie przestał krzyczeć, jakby ktoś podniósł igłę gramofonu. Angelika odepchnęła jego stopy od ognia, skrzywiła się przy tym czując smród palonego ciała.

– Niemożliwie – sapnęła, łapiąc oddech. Podniosła wzrok na Zamoyskiego. – Jak?

– Ja się nie znam na Plateau – rzekł. – Ale wiem, że jeśli coś tutaj widzisz – ogarnął ruchem ręki wnętrze pętli – to możesz się tam też dostać. A widzieliśmy Kieł, prawda?

Zamrugała, przygryzła wargę.

– Tak. Masz rację. Nie pomyślałam.

– No to chodźmy.

Obejrzała się na chłopca o spalonych nogach.

– No co? – ponaglił ją Zamoyski.

– W chwili gdy wyjdziemy spod blokady – mruknęła – w tej samej sekundzie onu wróci na swoje Pola Plateau. Odzyska kontrolę i zmiażdży nas.

– Nieprawda! – zaprzeczył gorąco malec.

– Prawda, prawda – powtarzała Angelika, rozglądając się po okolicy.

Odeszła kilka kroków i podniosła coś z wysokiej trawy. Odwróciwszy się, strzeliła z biodra. Strzelba trzasnęła sucho, chłopakiem rzuciło pod stopy Zamoyskiego. Adam

odskoczył. Strzeliła po raz drugi; tak myśliwi dobijają zwierzynę. Dzieciak przewrócił się na twarz i zamarł. Cokolwiek z niego wyciekało, chciwa ziemia połykała to bez śladu. McPherson zerknęła na Zamoyskiego.

– Wyglądasz jak po szoku anafilaktycznym. Skinęła na Smauga.

– Ten Kieł. Prowadź.

Smok podźwignął się i powlókł przez sawannę; oni za nim. Angelika zarzuciła sobie karabin na ramię.

Adam trzymał się półtora kroku z tyłu. Obracała głowę.

– Podaj jakąś alternatywę zamiast robić takie miny.

– Nawet gdybym podał – wycedził – to i tak teraz nie ma to już znaczenia; wcześniej zabiłaś, niż spytałaś.

– Ale alternatywy nie było. No. Już. To tylko cerebry-zowana kukła jakieguś phoebe'u czy inkluzji – onu samu nie będzie tego nawet pamiętać.

– Pieprzysz głupoty. Taki miałaś odruch. Wzruszyła ramionami.

Stanąwszy nad stolikiem z kryształem, sprawdził ścieżkę powrotną. Smok szedł jeszcze krótszą. Przecisnęli się przez jakąś bardzo ciasną pętlę +G, w całości we wnętrzu metalicznej konstrukcji – i wyszli na afrykańską równinę pod fioletowym niebem z zawieszonym na nim Kłem. Słońce znajdowało się jednocześnie w dwóch miejscach na nieboskłonie, wyżej i niżej – cienie rozkładały się niczym wskazówki zegara, mniejsza z większą, podwójny gnomon.

Zamoyski pamiętał, że poprzednio na gładkiej powierzchni Kła (a obracał się on teraz dwie dłonie nad horyzontem, oko się gubiło w ocenie odległości i wielkości obiektu) widział trzy refleksy Słońca – ale wtedy patrzył z innego miejsca.

– Mieści się w tej pętli? – Angelika spytała Smauga.

– Nie, ale stąd najbliżej.

– Liczysz po powierzchni.

– Tak.

– A bezpośrednio?

– Mam zaprowadzić? -Tak.

Tym razem szli dłużej, pętla była obszerna, ponadto musieli omijać rozlegle Strefy. Nie kierowali się bynajmniej ku Kłowi – jego obrazowi na niebie – lecz pod kątem około trzydziestu stopni. Strawersowali pętlę zdewastowanego krajobrazu, źle zorientowana grawitacja wywróciła tu okolicę na nice, szło się jak po świeżym grobie tysiącletniej puszczy. Już w ogóle nie widzieli Kła. Smok prawie biegi, pomagając sobie od czasu do czasu skrzydłami. Angelika bez problemu weszła w rytm szybkiego marszu – i, ku swemu zdumieniu, Zamoyski również.

Stanęli w miejscu niczym się nie wyróżniającym. Adam, wyrównując oddech, uniósł głowę. Niebo – teraz (tutaj) szaropopielate – było puste.

Smaug wycelował czarny pazur prosto w zenit.

– Cztery tysiące osiemset pięć metrów – zadudnił. Oboje zadarli głowy.

– Trzeba nam drabiny do nieba – mruknęła McPher-son. – I to ekspresowej.

Zamoyski opuścił wzrok na Smauga. Uniosła brew. – Myślisz…?

– Jeśli będzie miał dość miejsca… Jak wygląda topologia pętli na takich wysokościach? Sądziłem, że to się zamyka mniej więcej sferycznie.

– Wątpię, czy wycięli pięć kilometrów atmosfery Ziemi. Z drugiej strony – nie oddychamy próżnią, ciśnienie w normie. Być może po prostu kilka pętli po drodze…

– Smaug?

– Najprościej? – zabuczało smoczysko. – Balon na wodorze. Wpierw elektroliza. Mara zacząć?

– A czemu nie weźmiesz nas po prostu na grzbiet albo, no, chwyć jakoś szponami… Co? Czemu nie?

Smaug zwrócił łeb ku Angelice.

– Jeśli chcesz ryzykować, stahs…

McPherson raz jeszcze zadarła głowę, zmrużyła oczy, jakby istotnie mogła coś dojrzeć w monochromatycznej szarości – tam, na wysokości pięciu kilometrów.

– Nie, lepiej nie.

– Mam zacząć?

– Proszę.

Zamoyski, nie bardzo wiedząc, czego właściwie spodziewać się po bestii, odstąpił kilkanaście kroków. Lecz smok wydawał się trwać w bezruchu. Zległ na brzuchu, łapy pod łeb, skrzydła po tułowiu, i tylko puszczał parę pyskiem.

Ostatecznie rzecz zajęła nanomatowi ponad dwie godziny; nie mieli zegarków, słońce nie przemieszczało się po nieboskłonie, Adam zmuszony byl zdać się na zegar swego organizmu, ile godzin odmierzyły skręty jelit i uderzenia głodu. Potem Smaug był martwy. Zamoyski przekonał się o tym, gdy, zaniepokojony dłuższym milczeniem nanoma-tu, w końcu wstał, podszedł, dotknął – i gad rozpadł się mu pod palcami w chmurę gryzącego gardło i szczypiącego oczy pyłu.

Zamoyski się rozkaszlał. Angelika nawet nie spojrzała – przez cały czas leżała na plecach z rękoma pod głową, od początku konsekwentnie ignorując Adama. Ziemia naokoło nich dość szybko zaczęła była zmieniać barwę, pojawiły się pęknięcia, wybrzuszenia, zapadliska, ktoś orał twardą glebę sawanny „od spodu"; ktoś – Smaug. Adam próbował wtedy wypytywać smoka, potem zamilkł i smok; milczeli zgodnie, wyciągnięci na gotującej się ziemi w jednym szeregu: dziewczyna, wskrzeszeniec, potwór. Słaby wiatr poruszał samotnymi źdźbłami trawy.

Ale co wówczas Zamoyski odkrył: nie krępowało go co milczenie. Rzadkość, wielka rzadkość, zwłaszcza gdy milczy się z osobą przeciwnej płci, tu zawsze są podteksty. Tymczasem nie; pełen komfort psychiczny. Mimo że wciąż za każdym razem widział w jej twarzy odbicie tej chwili, gdy pociągała za spust. I już nie był pewien, co czuje: obrzydzenie czy fascynację?

Gdyby nie była tak młoda, gdyby nie była w tak oczywisty sposób obca - pochodząca z obcego świata, z obcych czasów – mógłby przynajmniej objąć ją jakimś konkretnym uczuciem: nienawiścią, pogardą, odrazą, czymkolwiek. Tymczasem – epilepsja emocjonalna.

Odezwała się, kiedy wrócił od obróconego w proch Smauga:

– Nie jestem do końca pewna, jak on to rozegra, ale… usiądź lepiej na swoim miejscu.

Dopiero teraz dostrzegł: w miejscu, z którego się podniósł, ziemia miała inną, jaśniejszą barwę. Jakby odcisnął w niej negatyw swego cienia. Dotknął. Coś jak pleśń, miękkie, wilgotne.

– Siadaj. Usiadł, położył się.

– Nie mógł zachować równocześnie swej manifestacji?

– Jezu, nanoware bez twardego progu przyrostu masy…? Nikt nie jest aż tak szalony! – mruknęła Angelika.

Zamoyskiego zaczęły swędzieć plecy i nogi. Chciał się podrapać – i odkrył, że ma problemy z podniesieniem i zgięciem ręki, pleśń błyskawicznie wrosła w materiał koszuli. Koszuli, spodni, butów – sprawdzał po kolei kończyny – splotła się nawet z włosami, po kilkunastu sekundach nie mógł unieść głowy.

– Angelika…

– Mhm?

– Zdaje się, że zapuściłem korzenie.

– Nie szarp się, przecież miało być bez ryzyka -

Tu nastąpiło tąpnięcie, Zamoyskiemu zdało się, że zadrżał cały Sak i przekrzywiło się na zawiasach firmamentu popielate niebo. Z ziemi poczęła unosić się cuchnąca para.

– …więc musi nam założyć pasy bezpieczeństwa, nie? Ukrzyżowanie połączone ze strawieniem i pogrzebaniem żywcem, pomyślał Zamoyski.

– Kiedy była mowa o balonie – westchnął, zezując na boki – nie wiem, czemu wyobraziłem sobie sferyczną powłokę i gondolę pod spodem, my w tej gondoli… Balon, nie?

– Może lepiej przestań gadać, zaraz przetnie cumy i odgryziesz sobie jęz -

Ziemia kopnęła go w plecy i w głowę i stracił na moment przytomność. Obudził go ryk wiatru, powietrze napierało na twarz, uniemożliwiając otworzenie oczu. Ciało {ciało, które pamięta) przekonywało go o wielkim przeciążeniu, krew spływała w dół, omdlewały mięśnie, mózg grzązł w wacie. Aż w pewnej chwili Zamoyski pomyślał: kto pilotuje? Washington? Potem dopiero przyszła refleksja: duch Smauga.

Powoli zdejmowano mu z piersi cegły, lecz wiatr nadal zaklejał powieki. Zamoyski zaczął liczyć uderzenia serca, pomylił się po dwunastu, zaczął od nowa; serce biło nieregularnie, wytrącone z rytmu zmianami ciążenia.

Lżej, lżej, lżej, aż – tłupp! – spadł twarzą w dół na coś twardego i stracił oddech. Wcześniej przeorientowały się dół i góra, wcześniej coś wpiło się kościstymi paluchami w uda i ramiona Zamoyskiego – nie miękkie więzy pleśni, lecz żelazne kajdany. Znowu nie mógł się poruszyć, różnica polegała wszakże na tym, że teraz leżał na brzuchu.

Mógł natomiast otworzyć oczy.

Srebrnopióry trzykruk poddreptał doń po łagodnej krzywizn ie Kła.

– Spokojnie – zaskrzeczał. – Powoli. – (Pozostałe głowy ptzytakiwały).

Otaczał ich jadowity fiolet nieba, osuwającego się po paraboli w prawo. Adam, przylepiony do Kła przez splecioną z błota sieć, niczym mucha przyklejona do żywicznego pnia, obracał się plecami ku pięć i o kilo metrowej otchłani.

Загрузка...