Gdy bluszcz się w śniegu chyli nisko,
A sowa huka na wilczysko,
Co wilczęta pożera.
Kiedy byłem mały, razem z moim bratem Davidem musieliśmy kłaść się wcześnie spać niezależnie od tego, czy byliśmy senni, czy nie. Latem zdarzało się, iż trafialiśmy do łóżek jeszcze przed zachodem słońca. Nasza sypialnia znajdowała się we wschodnim skrzydle budynku, a jej szerokie okno wychodziło na główny dziedziniec, czyli było skierowane na zachód, jaskraworóżowy blask godzinami wlewał się przez szyby, podczas gdy my leżeliśmy gapiąc się na kulawą małpę ojca, która przycupnęła na obtłuczonym parapecie, albo opowiadaliśmy sobie różne historie bezgłośnymi gestami.
Sypialnię urządzono na najwyższym piętrze, okno zaś zaopatrzono w okiennice z kutego żelaza, których nie wolno nam było otwierać. Chodziło zapewne o to, żeby w jakiś deszczowy poranek (bo tylko wtedy wyłożony ceramicznymi płytkami dach, pełniący funkcję ogrodu, mógł być pusty) złodziej nie spuścił się po linie i nie wszedł przez otwarte okno do naszego pokoju.
Rzecz jasna, nikt nie decydowałby się na tak ryzykowne przedsięwzięcie tylko po to, żeby nas ukraść. Dzieci (zarówno chłopcy, jak i dziewczynki) były w Port-Mimizon wyjątkowo tanie; kiedyś powiedziano mi nawet, że mój ojciec, który handlował nimi w przeszłości, wycofał się z interesu właśnie z powodu zbyt niskich cen. Bez względu na to, jaka była prawda, każdy — albo prawie każdy — miał okazję zetknąć się z jakimś fachowcem, który zrealizował każde życzenie (naturalnie w granicach rozsądku), i to za umiarkowaną opłatą. Ludzie ci doskonale znali wszystkie dzieci z ubogich, lub nawet tylko nieostrożnych rodzin i gdyby ktoś, na przykład, zażyczył sobie śniadoskórą dziewczynkę o rudych włosach albo pulchną, albo sepleniącą, albo jasnowłosego chłopczyka podobnego do Davida, albo bladego, o kasztanowych włosach i brązowych oczach, czyli takiego jak ja, otrzymałby zamówiony towar w ciągu kilku godzin.
Hipotetyczny włamywacz z pewnością nie porwałby nas również dla okupu — choć w niektórych dzielnicach mój ojciec uchodził za niesłychanie zamożnego — a to z kilku przyczyn. Nieliczni, którzy wiedzieli o istnieniu moim i brata, wiedzieli także (albo przynajmniej im zasugerowano), że nasz ojciec zupełnie się nami nie interesuje. Nie mam pojęcia, czy tak było naprawdę; w każdym razie ja na pewno w to wierzyłem, ojciec zaś nigdy nie dał mi podstaw, bym uważał inaczej, choć wtedy jeszcze nie przyszło mi do głowy, że mógłbym go zabić.
Nawet gdyby te powody okazały się mało przekonujące, to każdy, kto miał choćby przelotny kontakt z warstwą społeczną, której mój ojciec stał się bodaj czy nie najważniejszym przedstawicielem, musiał zdawać sobie sprawę, że gdyby on, zmuszony do dawania ogromnych łapówek tajnej policji, miał stracić pieniądze jeszcze w ten sposób, stałby się łatwym celem mnóstwa niszczących ataków. Chyba właśnie to, a także strach, w którym wiecznie żył, było prawdziwą przyczyną, dla której nas nie ukradziono.
Żelazne pręty okiennic (piszę te słowa właśnie w naszej starej sypialni) przypominają zbyt sztywne i nienaturalnie symetrycznie ułożone gałęzie wierzby. Za mego dzieciństwa oplatały je pnącza armatnicy (już ją wykopano), które przywędrowały aż tutaj po murze. Marzyłem o tym, by całkowicie zarosły okno, odcinając tym samym dostęp promieniom słońca, które wdzierały się do pokoju akurat wtedy, kiedy usiłowaliśmy zasnąć, David jednak, którego łóżko stało przy oknie, wciąż obłamywał gałązki, robił z nich miniaturowe piszczałki, a następnie łączył po cztery albo pięć. W miarę jak stawał się coraz bardziej zuchwały, tony fletni przybierały na sile, aż wreszcie zwracały uwagę pana Milliona, naszego wychowawcy. Pan Million w całkowitej ciszy wtaczał się do sypialni na swoich szerokich kołach i choć fletnia była już ukryta pod poduszką, albo nawet pod materacem, nie zdarzyło się, żeby miał jakiekolwiek trudności z jej odnalezieniem.
Aż do wczoraj nie pamiętałem, co robił z odebranymi Davidowi instrumentami, chociaż w więzieniu, a także podczas okresów przymusowej bezczynności spowodowanej burzami lub obfitymi opadami śniegu, często usiłowałem to sobie przypomnieć. Na pewno nie niszczył ich ani nie wyrzucał przez okno na dziedziniec; pan Million nigdy niczego celowo nie zniszczył i nigdy niczego nie zmarnował. Z łatwością przywoływałem w pamięci lekko bolesny wyraz jego twarzy, z jakim wydobywał piszczałki z ukrycia (twarz, która zdawała się unosić wewnątrz ekranu, bardzo przypominała twarz mego ojca), oraz sposób, w jaki się odwracał i wyjeżdżał z pokoju. Ale co się z nimi potem działo?
Wczoraj, jak już wspomniałem (w ten sposób zyskuję nieco pewności siebie), przypomniałem sobie. Rozmawiał ze mną, a kiedy bezgłośnie ruszył do wyjścia — odruchowo odprowadziłem go wzrokiem — uświadomiłem sobie, że czegoś mi brakuje, jakiegoś szczegółu zapamiętanego z dzieciństwa. Zamknąłem oczy i wytężyłem pamięć, starając się wyeliminować wszelkie domysły, i po jakimś czasie stało się dla mnie zupełnie oczywiste, iż owym brakującym elementem był ledwo dostrzegalny metaliczny błysk nad głową pana Milliona.
Stwierdziwszy ten fakt, domyśliłem się, że ów błysk był spowodowany szybkim ruchem ręki, przypominającym salut, ale choć przez ponad godzinę wytężałem wyobraźnię, za nic nie byłem w stanie odgadnąć, co ów ruch miał oznaczać ani czemu służyć. Czymkolwiek był, nie przetrwał próby czasu. Usiłowałem sobie przypomnieć, czy — w tej niezbyt przecież odległej przeszłości — w korytarzu za drzwiami naszej sypialni znajdował się jakiś przedmiot albo urządzenie (na przykład opuszczana zasłona lub ekran), którego obecność tłumaczyłaby potrzebę wykonywania takiego ruchu. Nic takiego tam nie było.
Wyszedłem na korytarz i dokładnie przyjrzałem się podłodze, szukając śladów pozostawionych przez meble, potem równie dokładnie obejrzałem ściany w poszukiwaniu haków albo gwoździ, a także sufit. Mniej więcej po godzinie przyszło mi do głowy, żeby poświęcić trochę uwagi drzwiom, i niemal natychmiast dostrzegłem coś, na co nie zwróciłem uwagi, przechodząc przez nie tysiące razy: jak wszystkie drzwi w tym bardzo starym domu, miały potężne drewniane futryny. Górna, poprzeczna belka wystawała ze ściany, tworząc wąską półkę.
Wytaszczyłem fotel na korytarz i stanąłem na siedzisku. Na pokrytej grubą warstwą kurzu półce leżało czterdzieści siedem fletni mego brata oraz oszałamiająca kolekcja najrozmaitszych niewielkich przedmiotów. Sporo z nich od razu wyglądało znajomo, są jednak i takie, które wciąż stanowią dla mnie zagadkę.
Niewielkie błękitne jajo śpiewającego ptaka, nakrapiane brązowymi cętkami. Przypuszczalnie ptak uwił sobie gniazdo w pnączach za oknem, ja zaś albo David splądrowaliśmy je, a wkrótce potem straciliśmy zdobycz na rzecz pana Milliona. Nie pamiętam jednak, kiedy ani jak do tego doszło.
Jest tam także uszkodzona łamigłówka z wysuszonych trzewi jakiegoś niewielkiego zwierzęcia oraz, dla odmiany wywołujący mnóstwo wspomnień, duży, bogato zdobiony klucz, jaki można kupić co roku; zapewniają posiadaczowi dostęp do niektórych pomieszczeń miejskiej biblioteki także poza godzinami jej otwarcia. Pan Million prawdopodobnie skonfiskował go, kiedy klucz stracił już ważność i zaczął nam służyć jako zabawka, ale jakież wspomnienia wiązały się z tym przedmiotem!
Mój ojciec miał własną bibliotekę, która teraz trafiła w moje ręce, ale wtedy nie wolno nam było tam wchodzić. Przypominam sobie mgliście (nie mam pojęcia, ile mogłem wówczas mieć lat), jak stoję przed potężnymi rzeźbionymi drzwiami, one uchylają się powoli, a ja widzę kulawą małpę ojca na jego ramieniu, przytuloną do twarzy o orlich rysach, widzę czarny szal i szkarłatny szlafrok, z tyłu zaś niezliczone rzędy piętrzących się aż pod sufit książek i kajetów. Zaleciała mnie omdlewająco słodka woń formaldehydu z laboratorium ukrytego za odsuwanym lustrem.
Nie przypominam sobie, co wtedy powiedział, ani nawet czy to ja zastukałem do drzwi, pamiętam natomiast, że zaraz po tym, jak się zamknęły, pochyliła się nade mną kobieta w różowym stroju, która zawsze bardzo mi się podobała, i zapewniła mnie, że mój ojciec napisał wszystkie książki, które przed chwilą widziałem, a ja uwierzyłem jej bez zastrzeżeń.
Jak już wspomniałem, ani memu bratu, ani mnie nie wolno było wchodzić do tego pomieszczenia, ale kiedy nieco podrośliśmy, pan Million zaczął zabierać nas na wycieczki do miejskiej biblioteki. Zazwyczaj czynił to dwa razy w tygodniu i praktycznie tylko przy tej okazji mogliśmy wychodzić z domu. Ponieważ nasz opiekun niechętnie wbijał swoje metalowe, posegmentowane ciało do wynajętych powozów, a żadna lektyka nie pomieściłaby go w swoim wnętrzu (nie wspominając o tym, że tragarze z pewnością nie ruszyliby z miejsca z takim ciężarem), nasze wyprawy odbywały się na piechotę.
Bardzo długo znałem tylko tę część miasta, przez którą wiodła droga do biblioteki: najpierw szliśmy Saltimbanque Street, przy której stał nasz dom, potem skręcaliśmy w trzecią przecznicę w prawo, w rue d'Asticot, prowadzącą na targ niewolników. Biblioteka znajdowała się przy następnej przecznicy. Dziecko nie potrafi jeszcze odróżniać tego, co nadzwyczajne, od tego, co pospolite, i trwa w zawieszeniu między tymi biegunami, poświęcając mnóstwo uwagi zdarzeniom, które dorośli ledwo dostrzegają, jednocześnie z całkowitym spokojem akceptując najbardziej niesamowite zjawiska. Mego brata i mnie fascynowały podrabiane antyki i podejrzane interesy, z których słynęła rue d'Asticot, nudziły nas natomiast godzinne albo nawet dłuższe postoje, które pan Million urządzał na targu niewolników.
Targ nie był duży, jako że Port-Mimizon nie należał do najważniejszych ośrodków handlu niewolnikami, wielu sprzedających zaś łączyły ze sprzedawanymi nici nieomal przyjaźni; zdążyli się dobrze poznać podczas wielokrotnych spotkań, kiedy kolejni właściciele pozbywali się nabytków, odkrywając po raz kolejny wciąż te same wady. Pan Million nigdy nie uczestniczył w licytacjach, ale uważnie śledził ich przebieg, nieruchomy jak posąg, podczas gdy my wierciliśmy się niecierpliwie, przeżuwając kromki opiekanego chleba, które kupił nam na straganie. Sprzedawano nosicieli lektyk o mocno umięśnionych nogach; głupawo uśmiechniętych łaziebnych; skutych łańcuchami niewolników przeznaczonych do walki, o oczach zamglonych od środków odurzających albo rozpalonych idiotycznym okrucieństwem; kucharzy i służących oraz wielu innych. Nas to nie ciekawiło, błagaliśmy pana Milliona, żeby pozwolił nam jak najprędzej pójść do biblioteki.
Urządzono ją w przesadnie dużym budynku, w którym za dawnych czasów, kiedy jeszcze mówiło się po francusku, mieściły się rozmaite urzędy. Otaczający go niegdyś park padł ofiarą decyzji skorumpowanych biurokratów, którzy pozwolili zabudować go sklepikami i domami mieszkalnymi. Do głównych drzwi prowadził jedynie wąski przesmyk, ale zaraz po wejściu do środka zetlała świetność pozwalała zapomnieć o plugawym otoczeniu. Rejestracja znajdowała się bezpośrednio pod wznoszącą się na pięćset stóp kopułą, ku której szczytowi pięły się spiralne schody. Gdyby z tego kamiennego sklepienia odpadł choćby najmniejszy fragment i trafił któregoś z bibliotekarzy, ten ani chybi zginąłby na miejscu.
Pan Million wspinał się dostojnie i powoli, David i ja natomiast pędziliśmy naprzód na złamanie karku, dzięki czemu szybko oddalaliśmy się od niego na kilka okrążeń i mogliśmy robić, co nam się żywnie podobało. Wydawało mi się wówczas, że skoro mój ojciec (jeśli wierzyć słowom ubranej na różowo kobiety) napisał tyle książek, to przynajmniej część z nich powinna się tu znaleźć, więc wdrapywałem się niestrudzenie na samą górę i tam zaczynałem poszukiwania. Ponieważ bibliotekarze nie przykładali większej wagi do odstawiania woluminów na miejsce, zawsze istniała szansa, że znajdę coś, czego nie było tam poprzednio. Półki wznosiły się wysoko nad moją głową, a kiedy wydawało mi się, że nikt mnie nie obserwuje, wspinałem się po nich jak po drabinie, depcząc po książkach tam, gdzie nie było miejsca na tępe noski moich brązowych bucików, a niekiedy nawet zrzucając tomy na podłogę, gdzie leżały do naszej kolejnej wizyty, a nawet dłużej, jako dowód niechęci personelu do fatygowania się wędrówką po tym długim, spiralnym stoku.
Na półkach położonych wyżej panował, jeśli to możliwe, jeszcze większy bałagan niż na tych łatwiej dostępnych; pewnego radosnego dnia dotarłem do najwyższej, bardzo zakurzonej i prawie zupełnie pustej, i znalazłem (oprócz postawionego tam zapewne przez pomyłkę dzieła o astronautyce „Statek długi na milę”, pióra jakiegoś Niemca) tylko opuszczony egzemplarz „Poniedziałku czy czwartku” oparty o książkę traktującą o zabójstwie Trockiego, oraz rozsypujący się tom opowiadań Vernora Vinge'a, który zapewne trafił tam za sprawą pomyłki jakiegoś dawno już nieżyjącego bibliotekarza, który odczytał wyblakły napis na grzbiecie nie jako V.Vinge, lecz Winge.
Co prawda nigdy nie natrafiłem choćby na jedną z książek ojca, ale nie uważałem za stracone czasu ani wysiłku poświęconego długotrwałym wspinaczkom. Jeśli byłem z Davidem, razem ganialiśmy w tę i z powrotem po pochyłej podłodze albo wychylaliśmy się przez balustradę i obserwowaliśmy powolną wędrówkę pana Milliona, zastanawiając się głośno, czy udałoby się go zniszczyć, zrzucając jakieś opasłe tomiszcze. Jeżeli Davida zainteresowało coś na którymś z niższych poziomów, wędrowałem samotnie aż na samą górę, pod sklepienie kopuły; przycupnąwszy na zardzewiałej metalowej kładce niewiele szerszej od półek, po których się wspinałem (i zapewne znacznie mniej solidnej), otwierałem kolejno okrągłe wywietrzniki w stalowej ścianie. Była na tyle cienka, że bez trudu mogłem wystawić głowę i poczuć się tak, jakbym wyszedł na zewnątrz: twarz chłodziły mi podmuchy wiatru, po niebie krążyły ptaki, w dole rozpościerała się upstrzona ich odchodami krzywizna kopuły.
Na zachodzie widziałem nasz dom — był znacznie wyższy od okolicznych, dodatkowo zaś wyróżniały go rosnące na dachu drzewka pomarańczowe. Na południu wystrzelały w niebo masz ty statków zacumowanych w porcie, a przy szczególnie sprzyjającej pogodzie — oraz o właściwej porze dnia — można było dostrzec grzywacze wywołanego przez Sainte Anne przypływu, wciskające się między cyple półwyspów zwanych Wskazującym i Kciukiem. (Raz, pamiętam to bardzo dobrze, patrząc na południe, ujrzałem gigantyczny gejzer lśniącej w promieniach słońca wody, towarzyszący wodowaniu wracającego z podróży gwiazdolotu). Na wschodzie i północy rozciągało się miasto z wielkim targiem i cytadelą, dalej zaś lasy i góry.
Jednak wcześniej czy później, niezależnie od tego, czy David mi towarzyszył, czy zajmował się swoimi sprawami, pan Million wzywał nas, a następnie prowadził do któregoś z bocznych skrzydeł budynku, gdzie mieściły się działy naukowe, i zaczynała się lekcja. Ojcu zależało na tym, byśmy gruntownie zapoznali się z biologią, anatomią oraz chemią, i jego życzeniu stało się zadość; pan Million dopiero wtedy uznawał, że opanowaliśmy jakiś temat, kiedy byliśmy w stanie prowadzić dyskusję na każdy temat poruszony we wszystkich książkach umieszczonych w danym dziale. Mnie najbardziej pociągały nauki związane bezpośrednio z życiem, Davida natomiast pasjonowały języki, literatura i prawo, liznęliśmy bowiem nieco wiedzy również z tych dziedzin, a także z antropologii, cybernetyki i psychologii.
Jak tylko pan Million wybrał woluminy, z których mieliśmy uczyć się przez kilka najbliższych dni, a my, za jego zresztą namową, dorzuciliśmy jeszcze kilka, zaszywaliśmy się w zacisznym kącie jednej z czytelni, gdzie było wystarczająco dużo miejsca, by mógł zwinąć się na podłodze albo oprzeć o regał, nie blokując przejścia. Lekcja zaczynała się zawsze od sprawdzenia listy obecności; moje imię nieodmiennie padało jako pierwsze.
— Jestem — odpowiadałem niezwłocznie, aby okazać, jak pilnie go słucham.
— David?
— Obecny.
(David ma na kolanach ilustrowane wydanie „Opowieści z Odysei”; trzyma książkę w taki sposób, żeby ukryć ją przed panem Millionem, a sam spogląda na niego z udawanym zainteresowaniem. Na stół, przy którym siedzimy, spływają przez okno promienie słońca, w których tańczą drobinki kurzu).
— Ciekaw jestem, czy zwróciliście uwagę na kamienne narzędzia w sali, przez którą niedawno przechodziliśmy.
Obaj kiwamy głowami, licząc na to, że odezwie się drugi.
— Czy, waszym zdaniem, zostały wykonane na Ziemi, czy tu, na naszej planecie?
Pytanie jest podchwytliwe, ale łatwe.
— Ani tu, ani tam. Są z plastiku.
Chichoczemy.
— Owszem, to plastikowe kopie — odpowiada cierpliwie pan Million — ale gdzie powstały oryginały?
Na jego twarzy, tak podobnej do twarzy naszego ojca (choć ja wówczas uważałem, że należy wyłącznie do niego, i odczuwałem dreszcz niepokoju za każdym razem, kiedy widywałem ją gdzie indziej niż na ekranie), nie sposób było dostrzec żadnych emocji.
— Na Sainte Anne — mówi David. Sainte Anne tworzy z naszą planetą układ podwójny; obie planety obracają się wokół siebie, wirując jednocześnie wokół słońca. — Tak napisali na kartce. Poza tym narzędzia zrobili aborygeni, a tutaj ich nie było.
Pan Million kiwa głową i zwraca ku mnie niewzruszoną twarz.
— Czy uważasz, że te kamienne wyroby odgrywały ważną rolę w życiu ich twórców? Odpowiedz „nie”.
— Nie.
— Dlaczego?
Myślę intensywnie. David, zamiast mi pomóc, kopie mnie pod stołem. Wreszcie coś mi świta.
— To przecież oczywiste. — Zawsze dobrze jest od tego zacząć, nawet jeżeli „to” nie wydaje wam się nawet prawdopodobne. — Po pierwsze, te narzędzia z pewnością nie były zbyt użyteczne, więc dlaczego aborygeni mieliby się nimi posługiwać? Ktoś może powiedzieć, że potrzebowali obsydianowych grotów i kościanych haczyków do zdobywania pożywienia, ale to nieprawda. Mogli przecież zatruć wodę sokami roślin, a dla istot na tak niskim szczeblu rozwoju najlepszym sposobem łowienia ryb jest budowa grobli albo korzystanie z sieci uplecionych z rzemieni lub pnączy. Również chwytanie zwierząt w pułapki dałoby znacznie lepsze efekty niż polowanie. Kamienne narzędzia są zupełnie zbędne przy zbieraniu jagód i korzonków, które zapewne stanowiły główny składnik pożywienia; te przedmioty trafiły do gablot głównie dlatego, że sieci zgniły, a po groblach nie został najmniejszy ślad, więc ludziom, którzy zarabiają na życie szukając śladów przeszłości, nie pozostało nic innego jak udawać, że właśnie one były najważniejsze.
— Dobrze. Teraz ty, Davidzie. Proszę, wysil się na oryginalność i nie powtarzaj tego, co przed chwilą usłyszałeś.
David odrywa się od książki i mierzy nas obu nieprzychylnym spojrzeniem.
— Gdybyście ich zapytali, powiedzieliby wam, że najważniejsze były ich magia i religia, pieśni i tradycyjne obrzędy. Zabijali zwierzęta ofiarne muszlami o krawędziach ostrych jak brzytwa, pozwalali mężczyźnie spłodzić dziecko, dopiero kiedy przeszedł próbę ognia, po której często zostawał kaleką do końca życia. Współżyli z drzewami i topili dzieci, by oddać cześć rzece. Tylko to się dla nich liczyło.
Pan Million, pozbawiony głowy i szyi, skinął samą twarzą.
— A teraz zajmiemy się kwestią człowieczeństwa aborygenów. Ty pierwszy, Davidzie. Jesteś przeciw.
(Teraz ja próbuję go kopnąć, ale albo podkulił swoje kościste piegowate nogi, albo schował je za nogami krzesła, co jest naruszeniem reguł gry).
— Koncepcja człowieczeństwa — mówi najbardziej pogardliwym tonem, na jaki go stać — od zarania dziejów ludzkości zakłada, że wszyscy ludzie wywodzą się ze wspólnego pnia, który dla wygody możemy nazwać Adamem, czyli od ziemskiego wzorca. Jeśli tego nie widzicie, jesteście idiotami.
Czekam, co będzie dalej, ale on już skończył.
— Panie Million — mówię, żeby dać sobie czas do namysłu — proszę mu powiedzieć, żeby mnie nie przezywał. To ma być dyskusja, a nie kłótnia.
— Bez osobistych wycieczek, Davidzie — upomina go pan Million.
David już zerka na obrazek przedstawiający cyklopa Polifema i Odyseusza, w nadziei że odpowiedź zajmie mi dużo czasu. Uznaję to za wyzwanie i postanawiam mu sprostać.
— Teoria, według której wszyscy ludzie wywodzą się z Ziemi, nie jest ani wystarczająco udokumentowana, ani przekonująca, ponieważ nie sposób wykluczyć, iż aborygeni z Sainte Anne byli potomkami osadników ze znacznie wcześniejszej fali ekspansji, być może nawet sprzed czasów Homera.
— Na twoim miejscu skoncentrowałbym się na argumentach mocniej osadzonych w rzeczywistości — upomina mnie łagodnie pan Million, lecz ja, niezrażony, rozwodzę się o Etruskach, Atlantydzie oraz ekspansjonistycznych zapędach hipotetycznej cywilizacji Gondwany. — Teraz odwracamy role — oznajmia pan Million, kiedy wreszcie kończę. — Davidzie, teraz jesteś za, ale proszę, spróbuj się nie powtarzać.
Mój brat, rzecz jasna, w ogóle mnie nie słuchał, tak bardzo zajęty był książką, więc kopię go radośnie w kostkę, pewien, że nie wykrztusi ani słowa, on jednak mówi jakby nigdy nic:
— Aborygeni są ludźmi, ponieważ wszyscy nie żyją.
— Wyjaśnij to.
— Gdyby żyli, byłoby niebezpiecznie uznać ich za ludzi, bo wtedy na pewno zaczęliby się czegoś domagać, ponieważ jednak nie żyją, jako ludzie stają się znacznie bardziej interesujący, a osadnicy wybili ich do nogi.
I tak dalej, i tak dalej. Plama słonecznego blasku po raz setny przemierza blat stołu, czerwonawy w czarne smugi. Później wychodzimy bocznymi drzwiami i przemierzamy zaniedbany teren między dwoma skrzydłami budowli. Walają się tu puste butelki i strzępy papierów, raz zaś znaleźliśmy także trupa w kolorowych łachmanach; my przeskoczyliśmy nad jego nogami, pan Million natomiast ominął go w milczeniu. Kiedy już docieramy do wąskiej uliczki, dźwięki sygnałówek z garnizonu w cytadeli (wydaje się, że dobiegają nie wiadomo z jak daleka) zaczynają wzywać żołnierzy na wieczorny posiłek. Na rue d'Asticot pracuje już zapalacz ulicznych lamp, sklepowe drzwi i wystawy skryły się za metalowymi żaluzjami. Chodniki, z których jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znikły używane meble, wydają się nienaturalnie szerokie i puste.
Nasza Saltimbanque Street, gdzie docierają już pierwsi nocni hulacy, wygląda całkiem inaczej. Siwowłosi zażywni mężczyźni prowadzą chłopców przystojnych, umięśnionych, ale odrobinę zanadto utuczonych. Chłopcy żartują nieśmiało i uśmiechają się do opiekunów, odsłaniając olśniewająco białe, równe zęby. Ci zawsze zjawiali się najwcześniej; kiedy nieco podrosłem, zastanawiałem się czasem, czy działo się tak dlatego, że siwowłosi mężczyźni co prawda pragnęli zaznać rozkoszy, ale jednocześnie ani myśleli rezygnować z nocnego wypoczynku, czy może zdawali sobie sprawę, iż chłopcy, których przyprowadzali do przybytku mego ojca, po północy staną się grymaśni i niespokojni, jak dzieci, którym nie pozwolono w porę pójść spać.
Ponieważ pan Million nie chciał, byśmy po zmroku zapuszczali się w boczne alejki, wchodziliśmy frontowymi drzwiami, razem z siwowłosymi mężczyznami oraz ich siostrzeńcami i synami. Znajdował się tam ogród, nie większy od małego pokoju, nieco ukryty we wnęce we frontowej ścianie domu. Rosły w nim paprocie w kępach wielkości nagrobków, była też fontanna, z której woda spływała po szklanych prętach, aby wydawać przyjemny dla ucha szmer (pręty te stanowiły obiekt pożądania ulicznych złodziejaszków, więc trzeba było ich bacznie strzec), oraz żelazny posąg trójgłowego psa z łapami mocno wbitymi w ziemię, a raczej w mech.
Chyba właśnie ze względu na ten posąg nasz dom znany był powszechnie jako Maison du Chien, choć może w ten sposób nawiązywano także do naszego nazwiska. Trzy głowy, mimo że ze smukłymi pyskami, sprawiały wrażenie bardzo silnych; jedna szczerzyła zęby, środkowa przyglądała się ogrodowi i ulicy z wyrozumiałym zainteresowaniem, trzecia natomiast, ta od strony wysypanej ceglanym miałem ścieżki wiodącej do drzwi, lekko się uśmiechała. Klienci ojca tak często poklepywali ją między sterczącymi uszami, że w tym miejscu zrobiła się gładka jak czarne szkło.
Tak oto wyglądał mój świat przez siedem długich lat naszej planety, a może nawet przez kolejne pół roku. Za dnia większość czasu spędzałem w niedużej klasie pod okiem pana Milliona, wieczory natomiast w sypialni, gdzie bawiłem się lub walczyłem z Davidem, zawsze w zupełnej ciszy. Jedyne urozmaicenie stanowiły wycieczki do biblioteki — takie jak ta, którą opisałem — lub, niezwykle rzadko, w jakieś inne miejsce. Od czasu do czasu rozchylałem gałęzie armatnicy i obserwowałem dziewczęta przechadzające się po dziedzińcu z klientami albo przysłuchiwałem się rozmowom dobiegającym z ogrodu na dachu, nie interesowało mnie jednak zbytnio ani to, co robili, ani o czym rozmawiali. Wiedziałem, że wysoki mężczyzna o pociągłej twarzy, który rządził domem, zwany przez służbę i dziewczęta „Maitre”, to mój ojciec. Wiedziałem też od zawsze, że gdzieś przebywa przerażająca kobieta (służba drżała na samą wzmiankę o niej) zwana „Madame”, ale nie jest ona moją matką ani matką Davida, ani też żoną naszego ojca.
Życie to, a wraz z nim moje dzieciństwo — przynajmniej to wczesne — skończyło się pewnego wieczoru, krótko po tym jak David i ja zasnęliśmy wreszcie, zmęczeni zapasami i toczoną bez słów dyskusją. Ktoś obudził mnie, potrząsając za ramię i powtarzając moje imię; nie był to pan Million, lecz jeden ze służących, osobisty kamerdyner ojca, garbaty starzec w wyświechtanym czerwonym fraku.
— Chce cię widzieć — poinformował mnie. — Wstawaj.
Uczyniłem to, a on zobaczył, że jestem w piżamie. Z pewnością nie otrzymał żadnych wskazówek dotyczących stroju, w jakim mam się zjawić, ponieważ zastanawiał się dość długo, podczas gdy ja raz po raz ziewałem rozdzierająco, aż wreszcie podjął decyzję.
— Ubierz się — polecił. — I uczesz.
Zrobiłem, co mi kazał: włożyłem czarne aksamitne spodnie, które miałem na sobie poprzedniego dnia, oraz (tknięty przeczuciem) świeżą koszulę. Zaraz potem służący zaprowadził mnie (szliśmy krętymi korytarzami, z których znikli już ostatni klienci, a także takimi, o posadzkach zapaskudzonych szczurzymi odchodami, do których klienci nie mieli dostępu) do biblioteki mego ojca. Był to ten sam pokój z wielkimi rzeźbionymi drzwiami, przed którymi usłyszałem szeptane wyznanie kobiety w różowej sukni. Nigdy nie byłem wewnątrz; jak tylko mój przewodnik zapukał dyskretnie, drzwi się otworzyły i znalazłem się w środku, niemal zanim zdołałem się zorientować, co się dzieje.
Ojciec zamknął za mną drzwi, przeszedł w najodleglejszy kąt pokoju i usiadł w rozłożystym fotelu. Miał na sobie czerwony szlafrok i czarną apaszkę — strój, w którym najczęściej go widywałem; długie, mocno przerzedzone włosy zaczesał do tyłu. Przyglądał mi się, a ja pamiętam, że drżały mi usta i musiałem bardzo się starać, żeby nie wybuchnąć płaczem.
— A więc jesteś — przemówił wreszcie. — Jak mam się do ciebie zwracać?
Powiedziałem, jak się nazywam, ale on pokręcił głową.
— Musisz mieć jeszcze jedno imię. Takie, którego nie będzie znał nikt poza nami dwoma. Możesz je sobie sam wybrać, jeśli masz ochotę.
Milczałem. Wydawało mi się zupełnie nieprawdopodobne, żebym mógł nosić jeszcze jakieś imię, inne niż te dwa słowa, które w jakiś przedziwny i zupełnie dla mnie niezrozumiały sposób stały się właśnie moim imieniem.
— W takim razie ja ci je wybiorę — oświadczył ojciec. — Jesteś Numerem Piątym. Podejdź tu, Numerze Piąty.
Stanąłem przed nim, a on powiedział:
— Teraz zagramy w pewną grę. Pokażę ci kilka obrazków, a ty przez cały czas musisz mówić, rozumiesz? Masz mówić o obrazkach. Jeśli nie umilkniesz ani na chwilę, wygrasz, ale jeżeli przestaniesz mówić choćby na sekundę, przegrasz. Czy to jasne?
Odparłem, że tak.
— To dobrze. Wiem, że jesteś bystrym chłopcem. Prawdę mówiąc, pan Million przekazał mi wyniki wszystkich twoich egzaminów oraz nagrania waszych rozmów. Czy wiedziałeś, że rejestruje każde twoje słowo? A jeśli tak, to zastanawiałeś się, co robi później z taśmami?
Pochlebiło mi wtedy, że ojciec w oczekiwaniu na moje słowa aż pochylił się do przodu w fotelu.
— Myślałem, że je wyrzuca.
— Nie, mam je tutaj. — Nacisnął wyłącznik. — Pamiętaj, że nie wolno ci zamilknąć.
Przez parę chwil byłem za bardzo zafascynowany, żeby mówić. W pokoju, jak za sprawą czarów, pojawili się sporo ode mnie młodszy chłopiec oraz żołnierz z malowanego drewna prawie dorównujący mi wzrostem. Kiedy wyciągnąłem rękę, żeby ich dotknąć, moje palce przeszły przez nich jak przez powietrze.
— Powiedz coś — ponaglił mnie ojciec. — O czym teraz myślisz, Numerze Piąty?
Oczywiście myślałem o żołnierzu, podobnie zresztą jak mały chłopiec, najwyżej trzylatek. Przeszedł na czworakach przez moją rękę, jakby był z mgły, i spróbował go przewrócić.
To były hologramy — trójwymiarowe obrazy powstające w wyniku interferencji dwóch fal świetlnych; na obrazkach w moim podręczniku fizyki, przedstawiających figury szachowe, wyglądały blado i nieciekawie, musiało więc minąć trochę czasu, zanim skojarzyłem sobie tamte ilustracje z fantomami, które nocą pojawiały się w bibliotece ojca.
— Mów! — powtórzył. — Powiedz coś! Jak ci się wydaje, co czuje teraz chłopiec?
— Drewniany żołnierz bardzo mu się podoba, ale mimo to chętnie by go przewrócił, bo chociaż to tylko zabawka, jednak żołnierz jest większy od niego, więc…
Mówiłem w ten sposób bardzo długo, chyba godzinami, scena zaś zmieniała się bez przerwy. Żołnierza zastąpił kucyk, potem królik, później posiłek składający się z zupy i sucharów, ale centralną postacią wciąż pozostawał trzyletni chłopiec. Kiedy przyszedł zaspany garbus w czerwonym fraku, by zaprowadzić mnie z powrotem do łóżka, schrypłem tak bardzo, że mogłem już tylko szeptać, i bolało mnie gardło. Tej nocy we śnie widziałem chłopczyka, jak rozpoczyna jakąś czynność, by niemal natychmiast porzucić ją dla następnej, a potem dla jeszcze następnej, ale jego osobowość w jakiś przedziwny sposób wymieszała się z osobowością moją i mego ojca, tak że jednocześnie byłem obserwowanym, obserwującym oraz obserwatorem drugiego, wyższego rzędu.
Następnego wieczoru zasnąłem niemal od razu po tym, jak pan Million posłał nas do łóżek; ledwo zdążyłem pogratulować sobie trafności tej decyzji, kiedy obudziło mnie pojawienie się garbusa. Tym razem jednak przyszedł nie po mnie, lecz po Davida. Udając, że wciąż śpię (zaświtało mi bowiem podejrzenie, wówczas całkiem usprawiedliwione, iż gdyby się przekonał, że ja także się obudziłem, zabrałby nas obu), obserwowałem ukradkiem, jak mój brat się ubiera i usiłuje choć trochę uporządkować zmierzwione jasne włosy. Kiedy wrócił, ja już słodko spałem, tak więc mogłem go wypytać dopiero wtedy, gdy pan Million zostawił nas samych przy śniadaniu. Zacząłem od tego, że zrelacjonowałem mu swoje przeżycia z poprzedniej nocy, on zaś powiedział mi, że jego niczym się prawie nie różniły. Oglądał te same holograficzne obrazki i również musiał bez przerwy mówić, zupełnie jak podczas debat aranżowanych przez pana Milliona. O ile mogłem stwierdzić, jego nocne spotkanie różniło się od mojego tylko jednym szczegółem; wyszło to na jaw w chwili, kiedy zapytałem go, jakie imię nadał mu ojciec.
Znieruchomiał z grzanką w połowie drogi do ust i spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Postanowiłem inaczej sformułować pytanie.
— Jak zwracał się do ciebie ojciec?
— Jak to, jak? Oczywiście „Davidzie”!
Wkrótce potem zaczęło się zmieniać moje życie; pozornie tymczasowe zmiany niepostrzeżenie zadomowiły się na dobre, bez mojej i Davida wiedzy tworząc coś całkiem nowego. Przestaliśmy toczyć milczące bitwy i opowiadać sobie gestami najróżniejsze historie, mój brat coraz rzadziej robił piszczałki z gałązek armatnicy, pan Million pozwalał nam coraz później kłaść się do łóżek — krótko mówiąc, dyskretnie dawano nam do zrozumienia, że dorośliśmy. Mniej więcej w tym właśnie czasie pan Million zaczął zabierać nas do parku, gdzie można było ćwiczyć się w strzelaniu z łuku i uprawiać rozmaite sporty. Ten niewielki park, położony w pobliżu naszego domu, z jednej strony graniczył z kanałem. Siadywałem często na brzegu i wpatrywałem się w lustro nieco tylko zanieczyszczonej wody, podczas gdy David przeszywał strzałami gęś wypchaną słomą lub grał w tenisa, albo czekałem na któryś z białych statków — ogromnych, z dziobami ostrymi jak dzioby zimorodków i czterema, pięcioma, a niekiedy nawet siedmioma masztami — które czasem docierały aż tutaj, ciągnięte przez dziesięć lub dwanaście par wołów.
Latem w jedenastym albo dwunastym roku mego życia (wydaje mi się, że jednak w dwunastym) po raz pierwszy pozwolono nam zostać w parku po zachodzie słońca, usiąść na trawiastym brzegu kanału i podziwiać pokaz ogni sztucznych. Jeszcze nie zgasły pierwsze flary, które zapłonęły pół mili nad miastem, kiedy Davida chwyciły torsje. Wbiegł do wody i zaczął gwałtownie wymiotować, podczas gdy w górze eksplodowały olśniewające, białe i czerwone gwiazdy. Pan Million wziął go na ręce i jak tylko biedny David skończył, pospieszyliśmy do domu.
Co prawda jego choroba okazała się równie nietrwała jak nieświeża kanapka, która była jej przyczyną, niemniej jednak nasz opiekun postanowił zapakować go do łóżka. Nie chciałem stracić reszty spektaklu, którego fragmenty ukazywały nam się w drodze powrotnej w przerwach między budynkami; zabroniono nam wychodzić po zmroku na dach, ale ja doskonale wiedziałem, gdzie są najbliższe schody. Podniecenie towarzyszące wyprawie w zakazany świat cieni i liści, zwieńczony eksplodującymi raz po raz kaskadami złota, czerwieni i jaskrawego fioletu, sprawiło, że czułem się jak po ustąpieniu wysokiej gorączki: łapałem powietrze płytkimi łykami, a moim ciałem wstrząsały dreszcze, choć przecież był środek lata.
Na dachu przebywało znacznie więcej ludzi, niż spodziewałem się tam ujrzeć: mężczyźni bez płaszczy, kapeluszy i lasek (wszystkie zostały w szatni) oraz dziewczyny, pracownice mego ojca, w kostiumach, które albo odsłaniały ich piersi zamknięte jakby w klatkach z cienkiego, powyginanego drutu, albo takich, które na pozór czyniły je niezmiernie wysokimi (złudzenie pryskało dopiero wtedy, kiedy stanęło się tuż przy nich). Twarze i piersi dziewcząt odbijały się w błyszczących sukniach jak drzewa w stojącej wodzie, przez co te młode osoby wyglądały chwilami jak postaci z talii kart do tarota.
Byłem zanadto podekscytowany, żeby się skutecznie ukryć, lecz choć wszyscy mnie widzieli, nikt nie kazał mi wracać. Zapewne doszli do wniosku, że pozwolono mi wyjść na dach, bym mógł obejrzeć fajerwerki.
Pokaz trwał bardzo długo. Zapamiętałem pewnego klienta otyłego mężczyznę o kwadratowej, głupiej twarzy, przypuszczalnie kogoś ważnego — który myślał tylko o tym, by jak najprędzej zaznać rozkoszy w ramionach swojej towarzyszki, a ponieważ ta nie zamierzała rezygnować z oglądania pokazu, ustawiono wokół nich dwadzieścia albo trzydzieści donic z roślinami, tworząc coś w rodzaju zacisznej alkowy. Pomagałem służącym przenosić mniejsze donice, kiedy zaś operacja dobiegła końca, zdołałem niepostrzeżenie wślizgnąć się za roślinny parawan. Dzięki temu mogłem obserwować nie tylko sztuczne ognie, ale również otyłego klienta i jego nymphe du bois, która, nawiasem mówiąc, znacznie więcej uwagi niż jego staraniom poświęcała rozkwitającym na niebie ognistym pióropuszom.
Jeśli dobrze pamiętam, kierowała mną nie lubieżność, lecz najzwyklejsza ciekawość. Byłem w wieku, kiedy dręczy nas żądza poznania, lecz żądza ta ma podłoże niemal naukowe. Moja została prawie całkowicie zaspokojona, zanim ktoś chwycił mnie za kołnierz i jednym szarpnięciem wyciągnął z krzaków.
Kiedy znalazłem się po drugiej stronie żywopłotu, uchwyt zelżał, a ja odwróciłem się, pewien, że ujrzę pana Milliona. Pomyliłem się jednak; przede mną stała niewysoka siwowłosa kobieta w czarnej sukni opadającej od talii prosto ku ziemi. Chyba jej się ukłoniłem, od razu bowiem widać było, że nie należy do służby, ona jednak nie zareagowała, tylko przyglądała mi się z takim wyrazem twarzy, jakby równie dobrze widziała podczas rozbłysków różnokolorowych świateł, co i w rozdzielających je okresach niemal całkowitej ciemności. Wreszcie, na koniec pokazu, w niebo wzbiła się z rykiem potężna rakieta, ciągnąc za sobą smugę ognia, i dopiero wtedy kobieta na chwilę oderwała ode mnie wzrok. Jak tylko pocisk eksplodował fiołkoworóżową orchideą niewiarygodnych rozmiarów i jasności, ta nieduża, ale groźna osoba złapała mnie ponownie za kołnierz i poprowadziła w kierunku schodów.
Dopóki znajdowaliśmy się na wyłożonym gładkimi kamiennymi płytami dachu, kobieta nie szła, lecz zdawała się ślizgać po powierzchni, niczym wykonana z onyksu szachowa figura po wypolerowanej szachownicy. Mimo to, co później się wydarzyło, tak właśnie ją zapamiętałem: jako Czarną Królową, ani złą, ani dobrą, czarną tylko dlatego, żeby można było jakoś odróżnić ją od Białej Królowej, której nigdy nie zdarzyło mi się spotkać.
Na schodach już się nie ślizgała, tylko kołysała łagodnie, przy czym skraj jej sukni stykał się na chwilę z każdym stopniem, jakby nieduży korpus poruszał się według tej samej zasady co łódka walcząca z prądem w przełomach rzeki: gwałtowny skok naprzód, wyhamowanie, niekiedy nawet chwilowe cofnięcie.
Utrzymywała równowagę tylko dzięki temu, że jedną ręką trzymała mnie za ramię, drugą zaś uczepiła się ramienia pokojówki, która czekała na nas u szczytu schodów. Na dachu przypuszczałem, iż nadzwyczaj płynne ruchy siwowłosej kobiety wynikają z tego, że porusza się drobnymi, za to szybkimi krokami, teraz jednak domyśliłem się, że mam do czynienia z osobą nie do końca sprawną fizycznie; gdyby nie pomoc moja i pokojówki, najprawdopodobniej runęłaby w dół jak worek kamieni.
Zaraz po dotarciu na pierwszy podest znowu zaczęła sunąć jak po lodzie. Skinieniem głowy odprawiła pokojówkę, a następnie poprowadziła mnie korytarzem w kierunku odwrotnym do tego, w jakim znajdowały się nasza sypialnia i sala lekcyjna, aż do kolejnej klatki schodowej daleko w głębi domu. Z tych kręconych, stromych schodów mało kto korzystał — być może dlatego, że przed upadkiem z dużej wysokości chroniła tylko niska żelazna balustrada. Dopiero tam kobieta uwolniła mnie z uchwytu i szorstkim tonem poleciła iść na dół. Po kilku stopniach odwróciłem się, by sprawdzić, jak sobie radzi, i stwierdziłem, że co prawda podąża za mną, ale wcale nie korzysta ze schodów, tylko opuszcza się powoli, niczym nie podtrzymywana, w pustej przestrzeni między wijącymi się spiralnie stopniami. Tak zdumiał mnie ten widok, że przystanąłem, a wtedy ona gniewnym ruchem głowy nakazała mi iść dalej. Popędziłem na złamanie karku, lecz siwowłosa kobieta bez trudu za mną nadążała, zawsze zwrócona do mnie twarzą, zaskakująco przypominającą twarz mego ojca. Na pierwszym piętrze bez trudu wyprzedziła mnie, złapała tak jak kotka łapie zbyt przedsiębiorczego kociaka i poprowadziła przez pokoje i korytarze, do których nigdy do tej pory nie wolno mi było wchodzić, aż wreszcie zupełnie straciłem orientację i czułem się tak, jakbym był w zupełnie obcym budynku. Wreszcie zatrzymaliśmy się przed drzwiami niczym nie różniącymi się od pozostałych. Kobieta otworzyła je staroświeckim mosiężnym kluczem i dała mi znak, bym wszedł do środka.
Pokój był rzęsiście oświetlony, dzięki czemu zobaczyłem wyraźnie to, co podejrzewałem już od jakiegoś czasu: skraj czarnej sukni niezmiennie dzieliła od podłogi odległość dwóch cali, a między nim a posadzką było tylko powietrze. Kobieta wskazała mi nieduży taboret przykryty koronką.
— Siadaj — poleciła.
Kiedy to uczyniłem, podpłynęła do bujanego fotela o wysokim oparciu i zajęła w nim miejsce twarzą do mnie.
— Jak masz na imię? — zapytała po pewnym czasie. Powiedziałem jej, ona zaś uniosła brew i wprawiła fotel w ruch, odepchnąwszy się ręką od stojącej tuż obok lampy. — A jak on cię nazywa?
— On?
Przypuszczam, że moje otępienie wynikało z niewyspania.
— Mój brat — wycedziła przez zaciśnięte usta.
Uspokoiłem się nieco.
— A więc jest pani moją ciotką. Tak mi się wydawało, że jest pani do niego podobna. Ojciec nazywa mnie Numerem Piątym.
Przez jakiś czas przyglądała mi się w milczeniu z opuszczonymi kącikami ust. Taki sam grymas widywałem na twarzy ojca.
— Ten numer jest albo stanowczo za niski, albo zdecydowanie za wysoki — powiedziała wreszcie. — Jeśli brać pod uwagę tylko żywych, to jesteśmy on i ja, ale zapewne uwzględnił też symulator.
Czy masz siostrę. Numerze Piąty?
Pan Million zmusił nas do przeczytania „Dawida Copperfielda”; skojarzenie z ciotką Betsey Trotwood było tak silne i niespodziewane, że parsknąłem śmiechem.
— Nie widzę w tym nic zabawnego. Twój ojciec ma siostrę, więc czemu ty nie mógłbyś jej mieć? No więc, masz czy nie?
— Nie, proszę pani, ale mam brata. Nazywa się David.
— Mów do mnie „ciociu Jeannine”. Czy David jest do ciebie podobny. Numerze Piąty?
Pokręciłem głową.
— Włosy ma jasne i kręcone, nie takie jak ja. Może trochę mnie przypomina, ale nie za bardzo.
— Przypuszczalnie posłużył się którąś z moich dziewcząt… — wyszeptała tak cicho, że z trudem ją usłyszałem.
— Proszę?
— Czy wiesz, kim była matka Davida?
— Jesteśmy braćmi, więc zapewne była też moją matką, ale pan Million mówi, że wyjechała stąd dawno temu.
— Nie była twoją matką. Jeżeli chcesz, mogę pokazać ci zdjęcie twojej matki. — Zadzwoniła, chwilę potem nadbiegła służąca, dygnęła głęboko, wysłuchała wydanego szeptem polecenia i szybko wyszła. Ciotka ponownie spojrzała na mnie i zapytała: — Co właściwie robisz całymi dniami. Numerze Piąty, oprócz urządzania wycieczek na dach, gdzie nikt cię nie prosił? Uczysz się czegoś?
Opowiedziałem jej o moich eksperymentach (pobudzałem niezapłodnione żabie jaja do rozwoju, po czym za pomocą substancji chemicznych duplikowałem chromosomy, dzięki czemu powstawało kolejne bezpłciowe pokolenie) oraz o sekcjach, do których przeprowadzania zachęcał mnie pan Million. Mimochodem rzuciłem jakąś uwagę na temat, że warto byłoby zbadać w ten sposób jakiegoś aborygena z Sainte Anne, naturalnie gdyby choć jeden ocalał, ponieważ opisy pozostawione przez badaczy ogromnie różnią się między sobą, wśród pierwszych osadników zaś byli i tacy, którzy twierdzili, że tubylcy potrafią dowolnie zmieniać kształty.
— A więc wiesz o nich — powiedziała moja ciotka. — Pozwól, że sprawdzę twoją wiedzę, Numerze Piąty. Co to takiego hipoteza Veila?
Uczyliśmy się o niej już parę lat wcześniej, więc odpowiedziałem gładko:
— Zgodnie z hipotezą Veila, aborygeni posiedli zdolność doskonałego udawania ludzi. Veil przypuszczał, że tubylcy wymordowali wszystkich, którzy przybyli z Ziemi pierwszymi statkami, a następnie zajęli ich miejsce, z czego wynika, że to nie oni wyginęli, tylko my.
— Masz zapewne na myśli ludzi z Ziemi — wtrąciła ciotka. — Prawdziwych ludzi.
— Słucham?
— Jeżeli Veil miał rację, to ty i ja jesteśmy aborygenami z Sainte Anne, przynajmniej z pochodzenia. To chyba chciałeś powiedzieć. Myślisz, że jego teoria jest słuszna?
— Myślę, że to nie ma żadnego znaczenia. Według niego imitacja była doskonała, z czego wynika, że niczym się od nich nie różnimy.
Wydawało mi się, że jestem sprytny, lecz moja ciotka tylko się uśmiechnęła i zaczęła się bujać jeszcze energiczniej. W niedużym, jasno oświetlonym pokoju było bardzo ciepło.
— Numerze Piąty, jesteś jeszcze za młody na słowne igraszki, a poza tym obawiam się, że zmyliło cię użyte przez doktora Veila określenie „doskonała”. Jestem pewna, iż nie rozumiał go tak dosłownie jak ty, tym bardziej że gdyby imitacja istotnie miała być stuprocentowo wierna, tubylcy musieliby utracić swoją zdolność mimikry, bo przecież my, ludzie, jej nie posiadamy.
— Więc może ją utracili?
— Moje drogie dziecko, wszystkie umiejętności muszą mieć czas, żeby się rozwinąć, a kiedy to już nastąpi, muszą być wykorzystywane, w przeciwnym razie bowiem ulegają atrofii. Jeśli aborygeni posiedliby umiejętność mimikry w tak doskonałym stopniu, żeby ją potem utracić, oznaczałoby to ich koniec i z pewnością nastąpiłoby na długo przed przybyciem statków z kolonistami. Nie mamy jednak żadnych dowodów na to, że tak było. Po prostu wyginęli, zanim zdążyliśmy ich dokładniej poznać, Veil zaś, który zapragnął w dramatyczny sposób wyjaśnić otaczające go okrucieństwo i absurd, oparł swoją teorię na wyjątkowo kruchych podstawach.
Uznałem, że ostatnia uwaga (szczególnie w kontekście przyjaznego, jak do tej pory, nastawienia ciotki) stanowi doskonały pretekst do zapytania ją o niezwykły sposób, w jaki się porusza, zanim jednak zdołałem sformułować pytanie, przerwały nam równocześnie dwa wydarzenia: wróciła służąca z wielką księgą oprawioną w tłoczoną skórę i rozległo się pukanie do drzwi.
— Otwórz — powiedziała ciotka obojętnym tonem.
Ponieważ nie sprecyzowała, do kogo się zwraca, skwapliwie skorzystałem z okazji, by przynajmniej w ten sposób zaspokoić dręczącą mnie ciekawość, zerwałem się z taboretu i pobiegłem do drzwi.
W korytarzu stały dwie kurtyzany mego ojca, ubrane i umalowane tak, że wyglądały bardziej obco od wszystkich aborygenów razem wziętych, nieruchome jak lombardzkie topole i nieludzkie jak upiory, z zielonymi i żółtymi oczami sprawiającymi wrażenie, że są większe od jaj, i nadmuchanymi piersiami wypchniętymi w górę niemal na wysokość barków. Choć nie dały tego po sobie poznać, doskonale wiedziałem, że zaskoczył je mój widok, i było mi z tego powodu bardzo przyjemnie. Dałem znak, żeby weszły, ale kiedy służąca zamknęła za nimi drzwi, ciotka rzuciła od niechcenia:
— Chwileczkę, dziewczęta. Ten chłopiec zaraz sobie pójdzie, ale chcę mu jeszcze coś pokazać.
Tym czymś była fotografia wykonana — jak mi się zdawało — za pomocą jakiejś specjalnej techniki, która pozbawiała zdjęcie wszystkich kolorów z wyjątkiem spłowiałego, przesyconego żółcią brązu. Była nieduża i, sądząc z wyglądu, bardzo stara. Przedstawiała dziewczynę w wieku około dwudziestu pięciu lat, szczupłą i (o ile mogłem stwierdzić) dość wysoką, z dzieckiem na ręku, stojącą na wyłożonej kamiennymi płytami ścieżce obok krępego młodego mężczyzny. Ścieżka biegła wzdłuż niezwykłego domu — parterowego, bardzo długiego, zbudowanego z drewna, z mnóstwem werand i ganków rozmieszczonych w równych odstępach, tak że można było odnieść wrażenie, iż to nie jeden duży dom, lecz kilkanaście małych, stykających się bocznymi ścianami. Wspominam o tym szczególe, na który wówczas ledwo zwróciłem uwagę, ponieważ od chwili uwolnienia z więzienia poświęciłem mnóstwo czasu na poszukiwanie jakichkolwiek pozostałości tego budynku. Gdy po raz pierwszy pokazano mi fotografię, moją uwagę przykuły twarze dziewczyny i dziecka. Ta druga była prawie niewidoczna, ponieważ dziecko szczelnie owinięto w białe koce, dziewczyna natomiast miała wyraziste rysy i uśmiechała się szeroko z wdziękiem stanowiącym rzadko spotykane połączenie beztroski, marzycielstwa i przebiegłości. W pierwszej chwili pomyślałem, że to Cyganka, ale miała zbyt jasną cerę. Ponieważ wszyscy jesteśmy potomkami stosunkowo nielicznej grupki kolonistów, tworzymy dość jednolitą populację, mnie jednak udało się zdobyć nieco wiedzy na temat ras zamieszkujących Ziemię, więc po krótkim zastanowieniu nabrałem graniczącego z pewnością przekonania, że w żyłach dziewczyny płynie celtycka krew.
— Walia — powiedziałem. — Albo Szkocja. Albo Irlandia.
— Co takiego? — zdziwiła się ciotka, a jedna z dziewcząt zachichotała. Siedziały z założonymi długimi nogami, które wyglądały jak smukłe, wypolerowane drzewca sztandarów.
— Nieważne.
Zmierzyła mnie przenikliwym spojrzeniem, a następnie powiedziała:
— Masz rację. Poślę po ciebie, żebyśmy o tym porozmawiali, kiedy oboje będziemy mieli więcej czasu. Teraz służąca odprowadzi cię do pokoju.
Nic nie pamiętam z długiej powrotnej wędrówki do sypialni, którą odbyłem w towarzystwie służącej, ani nawet tego, w jaki sposób tłumaczyłem się przed panem Millionem, nie ulega jednak najmniejszej wątpliwości, że przejrzał moje wymówki albo też dowiedział się prawdy od służby, ciotka bowiem nigdy już nie wezwała mnie do siebie, choć przez wiele tygodni oczekiwałem jakiegoś sygnału.
Tej nocy (tak mi się przynajmniej wydaje) śniłem o aborygenach z Sainte Anne, tańczących w odświętnych strojach z kępek świeżej trawy, potrząsających wiklinowymi tarczami i włóczniami o nefrytowych ostrzach, aż wreszcie odniosłem wrażenie, że tańczę wraz z nimi, lecz okazało się, że to tylko potrząsa mną kamerdyner ojca, który, jak prawie co noc, przyszedł, by zaprowadzić mnie do biblioteki.
Właśnie wtedy — a tym razem jestem całkowicie pewien, że stało się to właśnie tej nocy, kiedy przyśnili mi się aborygeni — uległ zmianie taki sam już od czterech albo pięciu lat schemat naszych spotkań, choć ja zacząłem już podejrzewać, że nikt ani nic nie zdoła go zmienić. Po krótkiej wstępnej rozmowie, której zadanie polegało zapewne na tym, by mnie odprężyć (nigdy tak się nie stało), poproszono mnie, bym podwinął rękaw i położył się na starej kozetce w kącie pokoju. Następnie ojciec kazał mi patrzeć w ścianę, czyli na półki uginające się pod ciężarem sfatygowanych zeszytów i notesów. Poczułem ukłucie w ramię, ale unieruchomiono mi głowę, nie mogłem więc ani usiąść, ani nawet sprawdzić, co się dzieje. Chwilę potem igła została usunięta i usłyszałem, że mam leżeć spokojnie.
Po niezmiernie długim (takie w każdym razie odniosłem wrażenie) oczekiwaniu — ojciec parę razy unosił mi powiekę i badał puls — jakiś głos dobiegający z odległego krańca pomieszczenia zaczął opowiadać długą i zawiłą historię. Ojciec pilnie notował, a od czasu do czasu zadawał pytania, na które nie czułem się zobowiązany odpowiadać, ponieważ ów głos czynił to za mnie.
Wbrew moim oczekiwaniom działanie narkotyku zaaplikowanego przez ojca nie słabło z upływem czasu, lecz wręcz przeciwnie, zdawało się coraz bardziej oddalać mnie od rzeczywistości i tego stanu umysłu, w jakim najłatwiej jest o zachowanie jasności i niezależności myśli. Popękane skórzane obicie kozetki, na której leżałem, zmieniło się najpierw w pokład okrętu, a potem w skrzydło gołębicy lecącej wysoko nad ziemią, mnie zaś nic już nie obchodziło, czy snujący opowieść głos należy do mnie, czy do ojca. Chwilami stawał się bardziej piskliwy, niekiedy mocno się obniżał, nie dziwiło mnie to jednak, ponieważ odnosiłem wrażenie, że wypycham powietrze z piersi znacznie większej niż moja, a jego głos, który byłem w stanie zlokalizować dzięki szelestowi odwracanych kartek, przypominał wysokie, świdrujące w uszach krzyki dzieci dokazujących na ulicy, które często słyszałem latem, wystawiając głowę przez okienka u podstawy kopuły w gmachu biblioteki.
Tamtej nocy nastąpiła kolejna zmiana w moim życiu. Narkotyki — z pewnością więcej niż jeden; choć zazwyczaj działały na mnie w sposób, który już opisałem, to niekiedy nie byłem w stanie spokojnie leżeć na kozetce, tylko biegałem nerwowo od ściany do ściany, mówiąc bez chwili przerwy, lub też zapadałem w czasem dający wytchnienie, a czasem koszmarny sen — wyraźnie wpłynęły na stan mojego zdrowia. Rankiem często budziłem się z okropnym bólem głowy, który za nic nie chciał ustąpić, nawiedzały mnie też ataki nadzwyczajnej nerwowości i stany lękowe. Najbardziej niepokojące było jednak to, że z pamięci ginęły mi całe fragmenty dnia, w związku z czym zdarzało się, że późnym popołudniem nie byłem w stanie przypomnieć sobie niczego, co działo się między obecną chwilą a moją nocną wizytą w bibliotece ojca. David i ja nadal pobieraliśmy lekcje, tyle że w pewnym sensie zamieniłem się rolami z panem Millionem; teraz to ja wyznaczałem termin i temat zajęć, to ja przepytywałem Davida i pana Milliona. Dość często jednak szli tylko we dwóch do biblioteki albo do parku, ja zaś czytałem w łóżku — zdarzało się, że aż do chwili kiedy przychodził po mnie kamerdyner ojca.
Powinienem nadmienić, iż mniej więcej w tym samym czasie zmianie uległ także przebieg spotkań mego ojca z Davidem, ale ponieważ były one dość rzadkie, a w miarę jak studniowe lato ustępowało miejsca jesieni, ta zaś z kolei długiej zimie, stawały się coraz rzadsze, mój brat zaś wykazywał znacznie większą odporność na działanie narkotyków — środki te odcisnęły na nim znacznie słabsze piętno.
Jeśli w ogóle była taka chwila, o której można by powiedzieć, że zakończyła moje dzieciństwo, to nastąpiła ona właśnie podczas tamtej zimy. W związku z pogorszonym stanem zdrowia musiałem zrezygnować z dziecięcych zabaw na świeżym powietrzu, tym większą uwagę poświęcając eksperymentom oraz sekcjom zwłok dokonywanym na rozmaitych drobnych zwierzątkach, dostarczanych przez pana Milliona w nieskończonej procesji rozdziawionych pyszczków i wybałuszonych szklistych oczu. Oprócz tego, jak już wspomniałem, wiele godzin spędzałem na lekturach albo po prostu leżałem na wznak z rękami za głową i usiłowałem sobie przypomnieć, o czym opowiadałem ojcu. Ani David, ani ja nie zdołaliśmy stworzyć żadnej choćby w miarę spójnej teorii dotyczącej natury pytań, które nam zadawał, jednak w mojej pamięci po dziś dzień utkwiły sceny i zdarzenia, w których z całą pewnością nie brałem udziału; domyślam się, że to wizualizacje sugestii szeptanych mi do ucha w czasie, kiedy miotałem się między odmiennymi stanami świadomości.
Moja ciotka, jeszcze niedawno trzymana z dala od nas, teraz zagadywała mnie w korytarzach, a niekiedy nawet przychodziła do naszego pokoju. Dowiedziałem się, że do jej obowiązków należało zarządzanie wewnętrznymi sprawami domu, i dzięki jej wstawiennictwu uzyskałem zgodę na urządzenie niewielkiego laboratorium w tym samym skrzydle budynku. Jednak, o czym już mówiłem, tę zimę spędziłem głównie przy metalowym stole sekcyjnym oraz w łóżku. Biały śnieg zasypał okno aż do połowy i oblepił nagie pnącza armatnicy, klienci zaś przychodzili w nieprzemakalnych butach, paltach i kapeluszach przyprószonych śniegiem, posapując, z zaczerwienionymi od mrozu twarzami. Drzewka pomarańczowe znikły, ogrodu na dachu nikt nie odwiedzał, dziedziniec zaś ożywał tylko na krótko, zazwyczaj późną nocą, kiedy podochoceni winem klienci toczyli z dziewczętami bitwy na śnieżki; kończyło się to nieodmiennie tym, że rozbierali dziewczęta do naga i tarzali się z nimi w śniegu.
Wiosna zaskoczyła mnie, tak jak zaskakuje wszystkich, którzy prawie nie wychodzą na dwór. Pewnego dnia, kiedy wciąż wydawało mi się (w tych rzadkich chwilach, gdy w ogóle myślałem o pogodzie), że na zewnątrz nadal trzyma zima, David otworzył okno na oścież i uparł się, żebym poszedł z nim do parku. Jak się okazało, był już kwiecień. Towarzyszył nam pan Million. Wyszliśmy przez frontowe drzwi do niewielkiego ogrodu oddzielającego dom od ulicy — gdy widziałem go poprzednio, był przykryty zwałami śniegu, teraz pysznił się wczesnymi pąkami i szmerem fontanny. David poklepał trójgłowego psa po uśmiechniętym pysku i wyrecytował:
— „A oto i pies, z poczwórnym łbem wkracza w królestwo światła”.
Zwróciłem mu żartobliwie uwagę, że pomylił się w liczeniu.
— Wcale nie. Nie wiesz, że stary Cerber, który tak naprawdę jest suką, ma cztery głowy? Dopóki ma czwartą, pozostaje dziewicą, a ponieważ jest taka groźna, żaden pies nie śmie się zbliżyć, by mu ją odebrać.
Rozbawiło to nawet pana Milliona, ale nieco później, patrząc na tryskającego tężyzną fizyczną Davida i na jego szerokie ramiona, coraz bardziej przypominające ramiona dorosłego mężczyzny, pomyślałem sobie, że jeżeli trzy głowy naszego psa oznaczają Maitre'a, Madame i pana Milliona (tak sobie zawsze wyobrażałem), to znaczy mego ojca, ciotkę (to byłaby chyba ta głowa strzegąca dziewictwa) oraz naszego nauczyciela, to już niebawem trzeba będzie dorobić czwartą, dla Davida.
Jemu park z pewnością wydawał się rajem, dla mnie natomiast, nie cieszącego się tak dobrym zdrowiem, nie było tam nic interesującego; niemal cały ranek spędziłem, siedząc zgarbiony na ławce i obserwując, jak David gra w squasha. Około południa zyskałem towarzystwo; na sąsiedniej ławce, na tyle blisko, że nawet gdybym chciał, trudno by mi było ją zignorować, usiadła ciemnowłosa dziewczyna z nogą w gipsie. Przykuśtykała tam na kulach w towarzystwie opiekunki czy też guwernantki, która (z pewnością celowo) usadowiła się między nami. Ta niesympatyczna kobieta okazała się jednak zbyt sztywna, zarówno dosłownie, jak i w przenośni, by dobrze wywiązać się z zadania: wyprostowana do granic możliwości, usiadła na brzeżku ławki, podczas gdy dziewczyna, z wyciągniętą do przodu unieruchomioną nogą, musiała odchylić się daleko do tyłu, dzięki czemu mogłem bez przeszkód podziwiać jej piękny profil, od czasu do czasu zaś, kiedy odwracała głowę, żeby powiedzieć coś do towarzyszącego jej stwora, widziałem całą twarz z karminowymi ustami i fiołkowymi oczami, raczej okrągłą niż owalną. Czarne włosy szerokim klinem przesłaniały jej czoło, brwi były także kruczoczarne i delikatnie wygięte, rzęsy długie i zawinięte. Kiedy zjawiła się sprzedawczyni kantońskich bułek z jajecznym nadzieniem (dłuższych od dłoni i tak gorących, że należało je jeść z nadzwyczajną ostrożnością, jakby były żywe), wykorzystałem ją w charakterze posłańca — kupiłem bułkę dla siebie, po czym zapłaciłem za jeszcze dwie i poleciłem, by zaniosła je dziewczynie oraz strzegącemu ją potworowi.
Jak się należało spodziewać, potwór odmówił, lecz dziewczyna, ku memu wielkiemu zadowoleniu, zaczęła go przekonywać, z błyszczącymi oczami i rozpalonymi policzkami przedstawiając argumenty, których, niestety, z powodu nadmiernej odległości nie mogłem słyszeć, ale i tak nie miałem najmniejszych problemów z ich odczytaniem, zupełnie jakbym obserwował spektakl teatru pantomimy. Odmowa będzie niczym nieuzasadnioną obelgą dla nie żywiącego żadnych złych zamiarów nieznajomego. Była głodna i zamierzała sama kupić sobie bułkę, więc głupotą byłoby rezygnować z czegoś, na co i tak za chwilę wyda się pieniądze. Sprzedawczyni, której chyba ogromnie spodobała się rola pośredniczki, rozpaczała ze łzami w oczach, że w takim razie będzie musiała zwrócić mi moje złoto (w rzeczywistości banknot o niewysokim nominale, niemal równie zatłuszczony jak papier, w który były zawinięte bułki, a na pewno znacznie bardziej brudny); dyskusja stawała się coraz głośniejsza, aż wreszcie mogłem bez trudu usłyszeć glos dziewczyny — bardzo przyjemny dla ucha kontralt. W końcu, rzecz jasna, poczęstunek został przyjęty. Potwór podziękował mi oschłym skinieniem głowy, dziewczyna natomiast mrugnęła do mnie za plecami opiekunki.
Pół godziny później David i pan Million, który z bliska śledził jego poczynania na korcie, zapytali, czy mam ochotę na lunch. Odpowiedziałem twierdząco w nadziei, że po powrocie będę mógł jakby nigdy nic usiąść nieco bliżej dziewczyny. Spożyliśmy posiłek (nie wiem jak oni, ale ja jadłem wyjątkowo szybko) w schludnej, niedużej knajpce w pobliżu targu kwiatowego. Niestety, kiedy wróciliśmy do parku, nie było w nim już ani dziewczyny, ani jej guwernantki.
Mniej więcej godzinę po tym, jak zjawiliśmy się w domu, wezwał mnie ojciec. Szedłem na spotkanie z lekkim niepokojem, jako że do tej pory nigdy nie chciał się ze mną widzieć tak wcześnie — jeszcze nawet nie przyszli pierwsi klienci, a zazwyczaj nasze rozmowy odbywały się po wyjściu ostatnich. Okazało się jednak, iż moje obawy były bezpodstawne. Zaczął od pytania o moje zdrowie, a kiedy odpowiedziałem, że czuję się nieco lepiej niż zimą, rozpoczął pompatyczną przemowę — zupełnie różną od wygłaszanych zjadliwym, lekko znużonym tonem uwag, do których przywykłem — na temat interesu, który prowadził, i tego, że każdy młody mężczyzna musi prędzej czy później zacząć się przygotowywać do zarabiania na własne utrzymanie.
— Podobno jesteś uczonym — powiedział.
Odparłem, że mam nadzieję, iż przynajmniej w niewielkim stopniu zasługuję na to określenie, i przygotowałem się wewnętrznie na przyjęcie tradycyjnych już argumentów o bezsensowności studiowania chemii i biofizyki na planecie takiej jak nasza, prawie całkiem pozbawionej przemysłu, o szkodliwości marnotrawienia czasu na zajęcia ani trochę nie przygotowujące do egzaminów, jakie musi zdać każdy kandydat, który pragnie wstąpić do służby publicznej, i tak dalej. Tymczasem czekało mnie spore zaskoczenie.
— Cieszę się — powiedział ojciec. — Prawdę mówiąc, wydałem polecenie panu Millionowi, żeby starał się kierować twoje zainteresowania w tę stronę, choć zapewne i tak by to uczynił. W moim przypadku nie potrzebował żadnej zachęty. Cóż, te studia nie dadzą ci w przyszłości wiele satysfakcji, ale… — umilkł na chwilę, odchrząknął, potarł twarz rękami — …ale mogą się okazać bardzo użyteczne. Poza tym można chyba powiedzieć, że stały się rodzinną tradycją.
Odparłem zgodnie z prawdą, że miło mi to słyszeć.
— Widziałeś moje laboratorium? To za tym dużym lustrem.
Nie widziałem, chociaż zdawałem sobie sprawę z istnienia tego miejsca, przez służbę zwanego niekiedy „przychodnią”, gdzie przyrządzał lekarstwa, co miesiąc badał zatrudnione dziewczęta, od czasu do czasu zaś szykował kurację dla „przyjaciół” klientów, ludzi na tyle nierozważnych, że (w przeciwieństwie do tych klientów, osób rozsądnych) nie ograniczyli się do zaspokajania swych cielesnych potrzeb w prowadzonym przez niego przybytku. Powiedziałem, że z przyjemnością bym obejrzał laboratorium, a on uśmiechnął się na to.
— Odeszliśmy od tematu. Nauka jest bardzo ważna, ale wkrótce przekonasz się, tak jak ja się przekonałem, że wchłania znacznie więcej pieniędzy, niż wytwarza. Będziesz potrzebował rozmaitych przyrządów, książek i mnóstwa innych rzeczy, nie wspominając już o konieczności zapewnienia sobie dachu nad głową. Na szczęście interesy idą całkiem nieźle i choć zamierzam żyć jeszcze długo, w znacznej mierze właśnie dzięki osiągnięciom nauki, to ty jesteś moim spadkobiercą i kiedyś wszystko po mnie odziedziczysz…
(A więc byłem starszy od Davida!)
— …przejść kolejno każdy etap. Wierz mi, żadnego nie można zlekceważyć.
Byłem tak zdumiony, a zarazem uradowany swoim odkryciem, że przestałem go na chwilę słuchać. Na wszelki wypadek skinąłem głową.
— W porządku. Zaczniesz od otwierania frontowych drzwi. Do tej pory robiła to jedna ze służących i przez miesiąc albo dwa będzie ci jeszcze pomagać, zadanie nie jest bowiem aż tak proste, jak by mogło ci się wydawać. Powiem panu Millionowi, żeby przygotował co trzeba.
Podziękowałem mu, on zaś otworzył drzwi, co oznaczało, że rozmowa dobiegła końca. Wyszedłem, nie mogąc uwierzyć, że to ten sam człowiek, który niemal codziennie przed świtem karmił się moim życiem.
Wtedy nie skojarzyłem nagłej zmiany mego statusu z wydarzeniami w parku, teraz jednak nie ulega dla mnie wątpliwości, że pan Million, który (całkiem dosłownie) ma oczy dokoła głowy, doniósł memu ojcu, iż osiągnąłem wiek, w którym nieświadomie zaczyna się przenosić na osoby spoza rodziny uczucia do tej pory kierowane wyłącznie do rodziców.
Tak czy inaczej, jeszcze tego samego wieczoru objąłem nowe obowiązki, stając się kimś, kogo pan Million nazwał „witaczem”, David natomiast (wyjaśnił mi, że wyraz ten pochodzi od słowa „portal”) portierem. Tym samym realizowałem w praktyce to, co symbolicznie wyrażała postać trójgłowego psa w naszym ogrodzie. Dziewczyna, która przede mną sprawowała tę funkcję — nazywała się Nerissa, często się uśmiechała i została wyznaczona na to stanowisko, bo była jedną z najładniejszych podopiecznych ojca, a zarazem wyróżniała się słusznym wzrostem, znaczną siłą i barami szerszymi od barów niejednego mężczyzny — zgodnie z obietnicą ojca służyła mi pomocą. Nie musieliśmy się nadmiernie przemęczać, ponieważ wszyscy klienci byli ludźmi zamożnymi, o wysokiej pozycji społecznej, a więc niezbyt skorymi do bójek lub awantur, chyba że w jakichś zupełnie nadzwyczajnych okolicznościach albo pod wpływem substancji odurzających. Większość z nich odwiedzała nas dziesiątki, niektórzy nawet setki razy. Wszyscy posługiwali się pseudonimami, których używali wyłącznie w naszym domu (Nerissa podawała mi je sotto voce, kiedy klienci zbliżali się ścieżką), a kiedy przekroczyli próg, odbieraliśmy wierzchnie okrycia i kierowaliśmy ich (jeśli trzeba było, prowadziliśmy) do właściwych pomieszczeń. Nerissa udawała, że ma za złe podszczypywanie (potrafiła tak się żachnąć, że klienci co mizerniejszej postury mało nie spadali ze schodów), zaraz potem wybuchała śmiechem, pozwalała szczypać się dalej, odbierała napiwek, po czym, jeśli akurat nie mieliśmy nic do roboty, opowiadała mi, jak to była „wzywana na górę” na specjalne żądanie jakiegoś wielbiciela dużych kobiet i ile wtedy dostawała za jedną noc. Śmiałem się razem z nią i odmawiałem brania napiwków, dając wyraźnie do zrozumienia, iż nie należę do personelu. Wielu klientów domyślało się tego bez mojej pomocy; często powtarzano mi, że jestem zadziwiająco podobny do ojca.
Wkrótce po tym jak podjąłem pracę recepcjonisty — chyba na trzeci albo czwarty dzień — zjawił się niezwykły gość. Wieczór był jeszcze młody, lecz ze względu na grubą warstwę chmur zmierzch zapadł wyjątkowo szybko; już co najmniej od godziny świeciły latarnie w ogrodzie, a przejeżdżające ulicą powozy można było co prawda usłyszeć, ale nie zobaczyć. Zapukał do drzwi; otworzyłem i zapytałem, tak jak każdego nieznajomego, czego sobie życzy.
— Chciałbym rozmawiać z doktorem Aubreyem Veilem.
Chyba zrobiłem niezbyt mądrą minę, ponieważ zaraz potem zapytał:
— Czy to Saltimbanque Street 666?
Adres się zgadzał, nazwisko zaś, które wymienił, zabrzmiało dziwnie znajomo, choć w pierwszej chwili nie skojarzyłem sobie, kiedy i w jakich okolicznościach je poprzednio słyszałem. Doszedłem do wniosku, że któryś z klientów wskazał nasz dom jako adresse d'accommodation, a ponieważ przybysz najwyraźniej nie trafił tu przypadkowo, ja zaś nie uważałem za rozsądne prowadzić z nim dyskusji przy otwartych drzwiach, mimo iż częściowo zasłaniały nas drzewa w ogrodzie, zaprosiłem go do środka, po czym kazałem Nerissie zaparzyć nam kawy, przy której moglibyśmy spokojnie porozmawiać w niedużej zacisznej poczekalni tuż obok głównego hallu. Pomieszczenie to było rzadko używane, więc służące nie przykładały się zbytnio do sprzątania, o czym świadczyła pokaźna warstwa kurzu na sprzętach i podłodze. Zanotowałem sobie w pamięci, żeby powiedzieć o tym ciotce, i wtedy spłynęło na mnie olśnienie: wiedziałem już, kiedy po raz pierwszy usłyszałem nazwisko doktora Veila: to właśnie ciotka, podczas naszej pierwszej rozmowy, nawiązała do jego teorii, według której mielibyśmy być tubylcami z Sainte Anne, którzy wymordowali ziemskich kolonistów i upodobnili się do nich do tego stopnia, że zupełnie zapomnieli o swojej przeszłości.
Nieznajomy usiadł w obszernym fotelu o bogato zdobionych nogach i mocno już zetlałym obiciu. Miał brodę, bardzo czarną i nieco obfitszą niż nakazywała aktualna moda, był młody, choć oczywiście znacznie starszy ode mnie i chyba nawet byłby przystojny, gdyby nie to, że jego twarz — a przynajmniej jej widoczne fragmenty — była tak biała, że aż niemal szpetna. Jego ciemne ubranie wydawało się nienaturalnie ciężkie. Przypomniałem sobie słowa jednego z gości, który opowiadał o tym, że poprzedniego dnia w zatoce wodował gwiazdolot z Sainte Anne, i zapytałem brodacza, czy był na jego pokładzie. Zdziwił się, a następnie roześmiał.
— Widzę, że jesteś dowcipny, a mieszkając pod jednym dachem z doktorem Veilem, zapewne dobrze znasz jego teorię. Nie, nie przyleciałem z Sainte Anne. Jestem z Ziemi. Nazywam się Marsch.
Wręczył mi wizytówkę. Musiałem dwa razy przeczytać jej treść, zanim w pełni dotarło do mnie znaczenie wszystkich skrótów poprzedzających nazwisko. Mój gość był uczonym, doktorem filozofii i antropologii, z Ziemi.
— Wcale nie starałem się być dowcipny — odparłem. — Naprawdę myślałem, że jest pan z Sainte Anne. Tutaj wszyscy jesteśmy do siebie trochę podobni, z wyjątkiem Cyganów i przestępców, a pan zupełnie mi nie pasuje do tego schematu.
— Rzeczywiście, zdążyłem to już zauważyć. Twoja twarz wydała mi się dziwnie znajoma.
— Podobno bardzo przypominam ojca.
— Aha. — Przez chwilę przyglądał mi się w milczeniu. — Czy jesteś klonem?
Natrafiałem na ten termin w lekturach, ale wyłącznie z dziedziny botaniki. Jak niemal zawsze, kiedy zależało mi na tym, by kogoś olśnić inteligencją, nic mądrego nie przychodziło mi do głowy. Czułem się jak niedorozwinięte dziecko.
— Klonowanie to inaczej reprodukcja za pomocą partenogenezy, dzięki czemu nowy osobnik, albo osobnicy, bo mogą ich być tysiące, ma taką samą strukturę genetyczną jak rodzic. Na Ziemi nie wolno tego robić ze względu na antyewolucyjność tego procesu, ale wątpię, żeby tutaj ktoś zawracał sobie głowę takimi głupstwami.
— Czy dotyczy to również ludzi?
Skinął głową.
— W takim razie nigdy o tym nie słyszałem, a zresztą wątpię, czy mamy odpowiednią technologię. W porównaniu z Ziemią jesteśmy dość mocno zacofani. Być może, mój ojciec zdoła panu jakoś pomóc.
— Nie mam zamiaru poddawać się klonowaniu.
Nadejście Nerissy przerwało nam rozmowę. Prawdę powiedziawszy, wspomniałem o ojcu wyłącznie z przyzwyczajenia; miałem poważne wątpliwości, czy potrafiłby przeprowadzić taki eksperyment, należało jednak brać pod uwagę taką możliwość, szczególnie gdyby w grę wchodziły duże pieniądze. Tymczasem obaj umilkliśmy, a kiedy Nerissa ustawiła filiżanki, nalała kawę i odeszła, zauważył:
— Niezwykła dziewczyna.
Miał jasnozielone oczy, bez brązowawego odcienia charakterystycznego dla większości zielonych oczu. Na usta cisnęły mi się pytania o najświeższe nowiny z Ziemi i niemal natychmiast przyszło mi do głowy, że dziewczęta może zdołają zatrzymać go na dłużej albo przynajmniej sprawią, że zechce tu wrócić.
— Powinien pan zobaczyć ich więcej. Mój ojciec ma doskonały gust.
— Wolałbym zobaczyć się z doktorem Veilem. A może to właśnie twój ojciec?
— Skądże znowu!
— Podano mi ten adres: Saltimbanque Street 666, Port-Mimizon, Departement de la Main, Sainte Croix.
Był bardzo poważny, więc gdybym po prostu poinformował go, że zaszła pomyłka, przypuszczalnie wstałby i wyszedł.
— Dowiedziałem się o hipotezie Veila od ciotki — powiedziałem. — Odniosłem wrażenie, że dużo wie na ten temat. Może później wieczorem zechciałby pan z nią porozmawiać?
— A nie mogę teraz?
— Ciotka nie przyjmuje wielu gości. Prawdę mówiąc, podobno jeszcze przed moim przyjściem na świat pokłóciła się z moim ojcem i od tamtej pory prawie nie opuszcza swego apartamentu. Stamtąd rozdziela zadania między służbę i zarządza finansami. Bardzo rzadko można ją zobaczyć, a jeszcze rzadziej zdarza się, by ktoś obcy wszedł do jej pokojów.
— Dlaczego mi o tym mówisz?
— Żeby pan zrozumiał, że mimo moich najszczerszych chęci wcale nie jest pewne, czy zdołam umówić pana na rozmowę, przynajmniej dzisiaj.
— Wystarczyłoby, żebyś ją zapytał, czy zna aktualny adres doktora Veila.
— Doktorze Marsch, ja naprawdę staram się panu pomóc.
— I nie uważasz, żeby to był najlepszy sposób?
— Właśnie.
— Inaczej mówiąc, jeśli po prostu zapytasz o to ciotkę, zanim zdąży sobie wyrobić zdanie na mój temat, nie udzieli ci odpowiedzi, nawet gdyby ją znała?
— Byłoby lepiej, gdybyśmy najpierw trochę porozmawiali. Bardzo chciałbym dowiedzieć się jak najwięcej o Ziemi.
Odniosłem wrażenie, że przez jego usta przemknął gorzki uśmiech.
— Najpierw ja chciałbym zapytać cię o…
Ponownie nam przerwano — oczywiście była to znowu Nerissa, która wybrała akurat tę chwilę, żeby sprawdzić, czy potrzebujemy jeszcze czegoś z kuchni. Miałem ochotę ją udusić, ponieważ doktor Marsch przerwał w pół zdania, a następnie wrócił do tematu, który (wydawało mi się) zdołałem bezpiecznie ominąć.
— Może ta dziewczyna spróbowałaby wyjednać mi audiencję u twojej ciotki?
Musiałem szybko coś wymyślić. Zamierzałem pójść na górę, odczekać chwilę, po czym wrócić i poinformować doktora Marscha, że owszem, ciotka chętnie go przyjmie, ale nieco później.
W ten sposób zyskałbym czas, żeby go dokładnie wypytać. Istniała jednak możliwość (bez wątpienia bardziej realna w moich oczach niż w rzeczywistości), że doktor nie zechce czekać albo, kiedy wreszcie zobaczy się z ciotką, że wspomni o tym zdarzeniu. Gdybym posłał Nerissę, miałbym go dla siebie przynajmniej do jej powrotu, a nawet dłużej, należało bowiem wątpić, czy ciotka zdecyduje się zmienić ustalony porządek dnia tylko po to, by natychmiast zobaczyć się z kimś nieznajomym. Kazałem więc Nerissie pójść do apartamentu ciotki, doktor Marsch zaś dał jej wizytówkę, skreśliwszy uprzednio kilka słów na odwrocie.
— Zdaje się, że chciał pan mnie o coś zapytać?
— Tak. Intryguje mnie, dlaczego ten dom sprawia wrażenie absurdalnie starego, chociaż stoi na planecie zamieszkanej od niespełna dwustu lat.
— Został zbudowany sto czterdzieści lat temu. Jestem pewien, że na Ziemi jest wiele budowli znacznie od niego starszych.
— Istotnie, ale na każdą z nich przypada dziesięć tysięcy budynków, które nie mają nawet roku. Tutaj wszystkie domy wydają się stare.
— Pan Million twierdzi, że to dlatego, że nigdy nie uskarżaliśmy się na niedostatek terenu, więc nie musieliśmy burzyć starych budowli, by na ich miejscu mogły powstać nowe. Poza tym jest nas teraz mniej niż na przykład pięćdziesiąt lat temu.
— Kto to jest pan Million?
Wyjaśniłem mu, on zaś powiedział:
— Wygląda na to, że macie tu swobodny symulator dziesięć do dziewiątej. To może być nawet interesujące.
— Dziesięć do dziewiątej?
— Miliard, czyli dziesięć do potęgi dziewiątej. W ludzkim mózgu jest wiele miliardów połączeń, stwierdzono jednak, że można całkiem nieźle naśladować jego działanie nawet wtedy, kiedy tych połączeń jest tylko…
Byłbym gotów przysiąc, że Nerissa dopiero co odeszła, ona tymczasem już wróciła, dygnęła przed doktorem Marschem i powiedziała:
— Madame przyjmie pana.
— Zaraz? — wykrztusiłem.
— Tak. Natychmiast.
— W takim razie ja go zaprowadzę, a ty pilnuj drzwi.
Wybrałem najdłuższą drogę pogrążonymi w półmroku korytarzami, żeby choć trochę zyskać na czasie, on jednak chyba układał sobie w głowie pytania, które zamierzał zadać, na moje bowiem odpowiadał monosylabami. Wreszcie stanęliśmy przed drzwiami apartamentu ciotki. Otworzyła, ledwo zdążyłem zastukać; skraj czarnej sukni wisiał nieruchomo dwa cale nad dywanem, oddzielony od niego warstwą powietrza.
— Przykro mi, że panią niepokoję, madame, ale robię to tylko dlatego, że pani bratanek uważa, iż może mi pani pomóc w ustaleniu miejsca pobytu autora hipotezy Veila.
— To ja jestem doktor Veil — odparła ciotka. — Proszę wejść.
Zamknęła za nim drzwi, a ja zostałem w korytarzu z ustam rozdziawionymi ze zdumienia.
Przy najbliższej okazji opowiedziałem Phaedrii o tym zdarzeniu, ją jednak znacznie bardziej interesowały szczegóły życia w domu mego ojca. Phaedria była tą dziewczyną, która usiadła na sąsiedniej ławce w parku, kiedy obserwowałem Davida grającego w squasha. Podczas którejś z kolejnych wizyt w parku zostaliśmy sobie przedstawieni nie przez kogo innego jak przez towarzyszące jej monstrum, które tym razem pomogło jej zająć miejsce obok mnie, po czym, o dziwo, oddaliło się na odległość, z której co prawda mogło nas obserwować, lecz z pewnością nie słyszało naszej rozmowy. Phaedria wystawiła unieruchomioną nogę niemal do połowy ścieżki i uśmiechnęła się czarująco.
— Chyba nie masz nic przeciwko temu, że się przysiadłam?
— Jestem zachwycony.
— I zaskoczony. Wiesz o tym, że kiedy się dziwisz, robią ci się wielkie oczy?
— To prawda, jestem zaskoczony. Przychodziłem tu parę razy i wszędzie cię szukałem.
— My też cię szukałyśmy i też nie mogłyśmy cię znaleźć, ale mnie to wcale nie dziwi. Przecież nikt nie będzie siedział cały dzień w parku.
— Siedziałbym, gdybym wiedział, że mnie szukasz — odparłem. — I tak przychodziłem tu, kiedy tylko mogłem. Balem się, że ona… — wskazałem potwora ruchem głowy — …już cię tu nie przyprowadzi. Jak udało ci się ją przekonać?
— Wcale nie musiałam jej przekonywać — odparta Phaedria.
— Nie domyślasz się? Naprawdę niczego nie rozumiesz?
Przyznałem, że nie. Czułem się głupio i głupio się zachowywałem, ponieważ znaczną część uwagi zamiast rozmowie poświęcałem utrwalaniu w pamięci brzmienia jej głosu, koloru oczu, delikatnego zapachu skóry i łagodnego podmuchu, z jakim jej oddech głaskał moje policzki.
— …i tak właśnie jest ze mną — mówiła Phaedria. — Kiedy ciotka Uranie, która jest ubogą krewną mojej matki, opowiedziała mu w domu o tobie, szybko ustalił, kim jesteś, i oto tu siedzę.
— Rzeczywiście — bąknąłem, a ona wybuchnęła śmiechem. Phaedria była jedną z tych dziewcząt, które od najmłodszych lat miotają się między nadzieją na zamążpójście a obawami, że zostaną sprzedane. Jej ojciec, jak sama powiedziała, prowadził ryzykowne interesy, spekulując towarami dostarczanymi przez statki z południa, głównie tekstyliami i narkotykami. Obracał znacznymi kwotami i choć pieniądze nie należały do niego, wierzyciele nie mogli się o nie upomnieć, ponieważ były mu niezbędne do inwestowania, a tylko jego opłacalne inwestycje dawały im nadzieję na wyegzekwowanie całości długu. Nawet gdyby miał umrzeć jako nędzarz, to przynajmniej zdołał zapewnić córce niezbędne wykształcenie i tyle operacji plastycznych, ile było trzeba. Gdyby zdołał uzbierać odpowiedni posag, wydałby ją za kawalera z zamożnej rodziny, jeśli natomiast potrzebowałby pieniędzy, uzyskałby za nią pięćdziesiąt razy więcej niż za dziecko zgarnięte z ulicy. Moja rodzina, ma się rozumieć, doskonale nadawała się do obu celów.
— Opowiedz mi o swoim domu — poprosiła. — Wiesz, jak nazywają go dzieciaki? Cave Canem. Chłopcy zazdroszczą wszystkim, którzy tam byli, i przechwalają się, że oni też mają to za sobą, ale kłamią. Większość nawet nie postawiła stopy w waszym ogrodzie.
Ja jednak, równie mocno jak ona o mnie, chciałem rozmawiać o doktorze Marschu i ziemskiej nauce, a także o „dzieciakach”, o których wspomniała mimochodem, jej szkole i rodzinie. Poza tym, choć nie miałem żadnych oporów przed szczegółowym opisywaniem usług świadczonych klientom przez nasze dziewczęta, to było parę tematów (na przykład niezwykły sposób poruszania się mojej ciotki), które wolałem pominąć milczeniem. Skończyło się na tym, że zjedliśmy po bułce kupionej u tej samej starej kobiety, siedzieliśmy na ławce w chłodnych promieniach słońca, mówiliśmy o różnych, bardzo osobistych sprawach i przed rozstaniem nie tylko zdążyliśmy się w sobie zakochać, ale nawet zaprzyjaźnić. Umówiliśmy się na spotkanie nazajutrz.
W nocy, przypuszczalnie mniej więcej o tej porze, kiedy wróciłem do łóżka (a raczej zostałem tam doprowadzony przez kamerdynera, ponieważ po wielogodzinnej sesji w bibliotece ojca ledwo trzymałem się na nogach), zmieniła się pogoda. Przez okiennice zaczęły się sączyć aromatyczne zapachy późnej wiosny albo nawet wczesnego lata; ogień w naszym niewielkim kominku sam zgasł niemal natychmiast, jakby ze wstydu. Kamerdyner otworzył okno i do pokoju wlała się cudowna woń świadcząca o tym, że w najgłębszym cieniu rzucanym przez sosny i świerki rosnące na północnych stokach gór właśnie stopiły się resztki śniegu. Ponieważ umówiłem się z Phaedria na dziesiątą, przed udaniem się na spotkanie z ojcem zostawiłem na nocnym stoliku przy łóżku kartkę z prośbą, żeby obudzono mnie najpóźniej o dziewiątej. Zasnąłem wdychając aromatyczne zapachy, a po głowie kołatał mi się ni to plan, ni to sen, w którym Phaedria i ja wymykamy się spod opiekuńczych skrzydeł jej ciotki i idziemy we dwójkę po rozległym, starannie przystrzyżonym trawniku, którego zieleń urozmaicały błękitne i żółte kwiatki.
Obudziłem się o pierwszej po południu, w szyby łomotał ulewny deszcz. Pan Million, który czytał książkę w kącie sypialni, powiedział mi, że pada od szóstej rano i dlatego mnie nie obudził. Potwornie bolała mnie głowa — jak często po nocnych sesjach — więc zażyłem lekarstwo przepisane przez ojca. Pastylki były szare i pachniały anyżkiem.
— Nie wyglądasz zbyt dobrze — zauważył pan Million.
— Chciałem pójść do parku.
— Wiem. — Potoczył się w moim kierunku, a ja przypomniałem sobie, że doktor Marsch nazwał go „swobodnym symulatorem”. Po raz pierwszy od chwili, kiedy w bardzo wczesnym dzieciństwie zaspokoiłem swoją ciekawość, pochyliłem się (okupując to jeszcze bardziej intensywnym pulsowaniem w głowie) i odczytałem prawie całkiem już zatarty napis na tabliczce przytwierdzonej do dolnej części metalowego korpusu. Była tam nazwa pewnego ziemskiego koncernu cybernetycznego oraz jego imię — po francusku, jak zawsze do tej pory mi się wydawało:
M. Million — „Monsieur” albo „Mister” Million. Nagle spłynęło na mnie olśnienie, choć byłbym znacznie bliżej prawdy, gdybym powiedział, że poczułem się, jakbym niespodziewanie dostał silny cios pałką w głowę: przypomniałem sobie, że kropki używa się niekiedy jako znaku mnożenia. Natychmiast spostrzegł zmianę wyrazu mojej twarzy.
— Pojemność pamięci tysiąc milionów słów — powiedział. — Po angielsku bilion, po francusku miliard. W tym przypadku M to rzymska liczba tysiąc. Byłem pewien, że wiesz o tym od dawna.
— Jesteś swobodnym symulatorem. Czym się różnisz od nieswobodnego i kogo symulujesz? Mojego ojca?
— Nie. — Twarz na ekranie (dla mnie zawsze była to twarz pana Milliona) wykonała przeczący ruch. — Traktuj mnie, a raczej człowieka, którego uosabiam, jako swego pradziadka. On, to znaczy ja, już nie żyje. Żeby stworzyć doskonałą symulację, trzeba warstwa po warstwie zeskanować cały mózg i przenieść jego strukturę albo, jak mówimy, wdrukować ją w komputer. Skanowanie odbywa się za pomocą silnego strumienia pędzących z ogromną prędkością cząstek i zawsze jest fatalne w skutkach.
Przez chwilę oswajałem się z tymi rewelacjami, po czym zapytałem:
— A symulator nieswobodny?
— Jeżeli symulator ma zewnętrznie przypominać człowieka, musi być połączony, inaczej mówiąc związany, ze stacjonarną jednostką centralną, ponieważ nawet najmniejszy sztuczny mózg o pojemności miliarda słów nie zmieści się w ludzkiej czaszce. — Umilkł, a jego twarz na ekranie rozsypała się na chwilę w miliard różnobarwnych punkcików. — Wybacz. Po raz pierwszy chcesz mnie słuchać, ale ja nie mam ochoty mówić. Dawno temu, tuż przed operacją, powiedziano mi, że w szczególnych okolicznościach moja symulacja będzie zdolna do odczuwania uczuć. Aż do dzisiaj uważałem, że mnie okłamano.
Próbowałbym go zatrzymać, ale byłem tak zdumiony, że wytoczył się z pokoju, zanim zdołałem zareagować.
Bardzo długo — chyba godzinę, albo nawet więcej — siedziałem bez ruchu, wsłuchany w bębnienie kropli deszczu o szybę, rozmyślając o Phaedrii i o słowach pana Milliona. W to wszystko wplątały się wspomnienia z ostatniego nocnego spotkania z ojcem; czułem się tak, jakby pytania, które mi zadawał, wysysały ze mnie odpowiedzi, pozostawiając pustkę wypełnioną niespokojnymi snami o murach, płotach i przemyślnie zamaskowanych rowach zwanych ha-ha. Kiedyś przyśniło mi się, że stoję na brukowanym dziedzińcu otoczonym tak gęsto ustawionymi korynckimi kolumnami, że nie byłem w stanie przecisnąć się między nimi, chociaż miałem nie więcej niż trzy albo cztery lata. Po długich bezowocnych wysiłkach spostrzegłem, że na każdej kolumnie jest wyryte jakieś słowo (zapamiętałem tylko jedno z nich: skorupa) i że kamienie, którymi wyłożono dziedziniec, to w rzeczywistości płyty nagrobne, podobne do tych w posadzkach starych francuskich kościołów. Na każdej znajdowało się moje nazwisko i data, inna niż na pozostałych.
Wspomnienie tego snu prześladowało mnie nawet wówczas, gdy usiłowałem myśleć o Phaedrii. Kiedy pokojówka przyniosła miskę z ciepłą wodą — goliłem się już dwa razy w tygodniu — stwierdziłem, iż trzymam już w ręce brzytwę, a nawet zdążyłem zaciąć się tak głęboko, że krew spływała mi po piersi i wsiąkała w pościel.
Phaedrię spotkałem cztery albo pięć dni później. Była pochłonięta nowymi planami, w których David i ja mieliśmy do odegrania dość znaczącą rolę. Otóż wymyśliła sobie trupę teatralną, składającą się głównie z dziewcząt w jej wieku, która latem prezentowałaby spektakle w naturalnym amfiteatrze usytuowanym na terenie parku. Ponieważ trupa ta, jak wspomniałem, miała z założenia składać się niemal wyłącznie z dziewcząt, aktorzy przeciwnej płci byli szczególnie w cenie, w związku z czym okazało się, że obaj mamy mnóstwo roboty. Sztuka powstała wspólnym wysiłkiem całego zespołu i opowiadała — co było nie do uniknięcia — o procesie stopniowego tracenia politycznych wpływów przez pierwszych, francuskojęzycznych kolonistów. Phaedria, wciąż z niesprawną nogą, miała wcielić się w postać kulawej córki francuskiego gubernatora, David miał być jej kochankiem (oszałamiająco przystojnym kapitanem strzelców), ja natomiast samym gubernatorem; przyjąłem tę rolę z ochotą, ponieważ była znacznie ciekawsza od roli Davida, a poza tym dawała mi okazję do nieskrępowanego okazywania Phaedrii ojcowskich uczuć.
Premiera odbyła się na początku czerwca i bardzo dobrze pamiętam towarzyszące jej okoliczności, a to z dwóch powodów: po pierwsze, moja ciotka, której nie widziałem od spotkania z doktorem Marschem, zawiadomiła mnie niemal w ostatniej chwili, że pragnie obejrzeć spektakl i że mam zaprowadzić ją do parku; po drugie, tak bardzo obawialiśmy się pustek na widowni, że zapytałem ojca, czy zgodziłby się przysłać choć kilka dziewcząt (wczesnym wieczorem i tak nie zjawiało się wielu klientów). Ku memu niekłamanemu zdumieniu wyraził zgodę — przypuszczalnie uznał to za dobry chwyt reklamowy — zastrzegając jedynie, że będą musiały wrócić najpóźniej po trzecim akcie, jeśli przyśle posłańca z wiadomością, że są potrzebne.
Ponieważ musiałem zjawić się na miejscu co najmniej godzinę przed spektaklem, było jeszcze popołudnie, kiedy zastukałem do drzwi apartamentu ciotki. Sama mi otworzyła, po czym poprosiła, bym pomógł służącej, która usiłowała zdjąć jakiś ciężki przedmiot z górnej półki w szafie. Przedmiot ów okazał się składanym wózkiem inwalidzkim, który natychmiast zmontowaliśmy, korzystając z jej wskazówek.
— Pomóżcie mi — zażądała, jak tylko uporaliśmy się z zadaniem.
Chwyciła nas za ramiona i opuściła się na fotel. Cienki materiał sukni otulił nogi nie grubsze od moich przedramion oraz dziwne zgrubienie poniżej bioder.
— Chwilowo nie będę tego potrzebowała — powiedziała oschłym tonem, zauważywszy moje spojrzenie. — Stań za mną, chwyć mnie pod pachami i podnieś trochę.
Zrobiłem, co mi kazała, a wtedy pokojówka bezceremonialnie sięgnęła pod jej suknię i wyjęła niewielki, wyściełany skórą przedmiot podobny trochę do siodła.
— Może już pójdziemy? — wycedziła ciotka. — Spóźnisz się.
Służąca otworzyła drzwi, a ja wyprowadziłem wózek na korytarz. Nie wiem czemu, ale świadomość, że ciotka potrafi unosić się w powietrzu jak dym za sprawą najzwyklejszego urządzenia mechanicznego, podziałała na mnie deprymująco. Zapytała, dlaczego jestem taki milczący, a ja wyjaśniłem jej to, po czym dodałem, że do tej pory wydawało mi się, iż nikomu nie udało się jeszcze wynaleźć sposobu na pokonanie grawitacji.
— Myślisz, że mnie się udało? Skoro tak, to czemu nie posłużę się tym przyrządem, żeby dotrzeć do parku?
— Zapewne nie chcesz zwracać na siebie uwagi.
— Bzdura. To najzwyklejsza proteza. Można ją kupić w sklepie. — Odwróciła się w fotelu i spojrzała na mnie. Jej twarz była niemal taka sama jak twarz mojego ojca, bezwładne nogi zaś przypominały patyki, którymi posługiwaliśmy się z Davidem podczas dziecięcych zabaw, udając, że leżymy spokojnie w łóżkach, podczas gdy naprawdę zwijaliśmy się w kłębki, takie właśnie kije zaś udawały nasze nogi i ręce. — Wytwarza silne pole elektromagnetyczne, które odpycha mnie od pola otaczającego pręty zbrojeniowe w posadzce. Dzięki temu unoszę się nad podłogą. Gdy chcę ruszyć naprzód, pochylam się do przodu, by się cofnąć, odchylam się do tyłu. Zatrzymuję się wtedy, kiedy jestem wyprostowana. Widzę, że kamień spadł ci z serca.
— To prawda. Antygrawitacja chyba mnie trochę przestraszyła.
— Kiedy schodziłeś po schodach, mogłam opadać środkiem klatki schodowej, korzystając z tego, że wokół niej wije się żelazna poręcz.
Spektakl odbył się bez większych zakłóceń. Jak należało oczekiwać, publiczność wielokrotnie przerywała nam oklaskami, ponieważ większość osób, które zasiadły na widowni, wywodziła się (lub przynajmniej chciała sprawiać takie wrażenie) ze starej francuskiej arystokracji. Ku naszemu zaskoczeniu zjawiło się około pięciuset osób, nie licząc zwyczajnej w takich sytuacjach asysty kieszonkowców, policji i prostytutek. Najbardziej utkwiło mi w pamięci zdarzenie, które miało miejsce pod koniec pierwszego aktu, kiedy co najmniej przez dziesięć minut siedziałem za biurkiem i prawie się nie odzywałem. Scena była skierowana na zachód, słońce skryło się już za horyzontem, nasączywszy uprzednio niebo fioletami, czerwieniami, złocistościami i czernią. Na tym ognistym tle, które wyglądało jak stłoczone poczty sztandarowe Piekła, zaczęły się pojawiać pojedynczo i parami, niczym wydłużone cienie fantastycznych grenadierów w wymyślnych nakryciach głowy, delikatne profile, smukłe szyje i wąskie ramiona kurtyzan ojca; ponieważ dziewczęta się spóźniły, zajmowały miejsca w ostatnich rzędach amfiteatru, jakbyśmy byli knującym coś tłumem, one natomiast karną armią jakiegoś starożytnego, bizantyńskiego rządu.
Wreszcie wszystkie usiadły, nadeszła moja kolej… i zapomniałem kwestii. Niewiele więcej utkwiło mi w pamięci z naszego pierwszego spektaklu — może jeszcze tylko to, że w pewnej chwili jakiś mój ruch skojarzył się paru widzom ze zmanierowanym zachowaniem mego ojca i rozległy się śmiechy zupełnie nieusprawiedliwione akcją przedstawienia, oraz to, że na początku drugiego aktu na niebie pojawiła się Sainte Annez doskonale widocznymi leniwymi rzekami i rozległymi zielonymi łąkomorzami, i skąpała widownię w zielonkawym blasku; aha, i jeszcze to, że pod koniec trzeciej odsłony ujrzałem kamerdynera ojca przeciskającego się między ostatnimi rzędami. Zaraz potem dziewczęta, jak czarne cienie z jaśniejącymi zielonkawo brzegami, pospiesznie odeszły.
Tego lata daliśmy jeszcze trzy przedstawienia, wszystkie z takim samym powodzeniem. David, Phaedria i ja trzymaliśmy się razem, przy czym ona obdarzała nas mniej więcej takimi samymi względami — nie wiem, czy z własnej woli, czy za namową rodziców. Po wyzdrowieniu stała się dla Davida niemal równoprawną partnerką w wielu dyscyplinach sportowych, przewyższając sprawnością wszystkie dziewczęta, jakie przychodziły do parku, często jednak siadywała ze mną na ławce, by wysłuchiwać monologów na tematy związane z botaniką i biologią (chociaż nie podzielała moich zainteresowań), dzielić się najświeższymi plotkami oraz popisywać się mną przed koleżankami i przyjaciółkami, jako że dzięki swemu oczytaniu potrafiłem celnie spointować każdą dyskusję i zawsze miałem w pogotowiu pełen arsenał dowcipnych powiedzonek.
To Phaedria zaproponowała — kiedy stało się jasne, że zyski z biletów sprzedanych na pierwszy spektakl nie wystarczą na kostiumy i dekoracje, które zamierzaliśmy wykorzystać w drugiej inscenizacji — żeby po zakończeniu przedstawienia wychodzić między widzów i zbierać datki, a nawet, gdyby nadarzyła się okazja, posunąć się do drobnych kradzieży. Niestety, większość ludzi miała zbyt wiele rozumu, żeby przychodzić wieczorem do parku z większą ilością pieniędzy niż trzeba na bilety i, ewentualnie, lody albo napoje, więc niezależnie od tego, jak bardzo byliśmy nieuczciwi, dochody wciąż nie przedstawiały się imponująco. Wkrótce wszyscy, a szczególnie Phaedria i David, zaczęliśmy snuć plany dotyczące bardziej ryzykownych, ale i bardziej lukratywnych przedsięwzięć.
Mniej więcej w tym właśnie czasie — najprawdopodobniej w wyniku intensywnej i nieprzerwanej eksploatacji najgłębszych pokładów mojej jaźni podczas odbywających się niemal co noc spotkań, do których zdążyłem już tak przywyknąć, że nawet nie zastanawiałem się nad ich sensem — zaczęły mnie coraz częściej nawiedzać niepokojące utraty świadomości. David i pan Million opowiadali mi później, że zachowywałem się całkiem normalnie — może tylko byłem nieco spokojniejszy niż zazwyczaj, odpowiadałem na pytania sensownie, choć obojętnie, po czym nagle otrząsałem się i rozglądałem ze zdumieniem po otoczeniu; nawet jeśli było już wczesne popołudnie, ja nie pamiętałem zupełnie, co robiłem od rana.
Chociaż wciąż kochałem pana Milliona tak samo jak w dzieciństwie, to jednak po rozmowie, podczas której poznałem prawdziwe znaczenie napisu na jego korpusie, traktowałem go trochę inaczej. Ani na chwilę nie mogłem zapomnieć (nie zapomniałem teo do dzisiaj), że osobowość, która stała mi się tak bliska, w rzeczywistości umarła wiele lat przed moim przyjściem na świat i mam do czynienia tylko z jej matematyczną imitacją, reagującą tak samo jak oryginał na bodźce zewnętrzne. Nigdy nie zdołałem ustalić, czy pan Million jest świadomy na tyle, by mieć prawo mówić „myślę” i „czuję”. Kiedy go o to pytałem, wyznawał, że on również nie zna odpowiedzi, a nie będąc w stanie dokonać porównania, nie wie, na ile jego procesy myślowe odpowiadają standardom pełnej świadomości. Ja z kolei, ma się rozumieć, nie potrafiłem ocenić, czy taka odpowiedź świadczy o głębi przemyśleń duszy zamkniętej w abstrakcyjnych otchłaniach umysłu symulatora, czy słyszę jedynie przygotowany zawczasu tekst, odtworzony pod wpływem impulsu, jakim było moje pytanie.
Jak już wspomniałem, nasz teatr przetrwał całe lato. Podczas ostatniego spektaklu na scenę sypały się już pożółkłe liście, niczym przesycone zapachem perfum listy, które ktoś wyrzucił ze starego kufra. Kiedy ukłony dobiegły końca, ogarnęło nas tak wielkie wyczerpanie — bądź co bądź, nie tylko napisaliśmy wszystkie sztuki, ale i występowaliśmy w nich przez cały sezon — że pospiesznie zdjęliśmy kostiumy, zmyliśmy makijaż, po czym wmieszaliśmy się między ostatnich widzów opuszczających amfiteatr i razem z nimi przy akompaniamencie nawoływań lelków podążyliśmy parkowymi ścieżkami w kierunku ulic i domów miasta. Byłem gotów natychmiast po powrocie objąć swoje obowiązki przy drzwiach, ale czekał tam już kamerdyner ojca i zaprowadził mnie prosto do biblioteki. Ojciec wyjaśnił oschłym tonem, że później będzie zajęty, w związku z czym porozmawia ze mną (tak się wyraził) już teraz. Wyglądał niezdrowo i sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego, tak że po raz pierwszy przyszła mi do głowy myśl, iż pewnego dnia umrze, ja zaś tego samego dnia zyskam jednocześnie wolność i majątek.
Rzecz jasna nie przypominam sobie, co mówiłem pod wpływem narkotyków, pamiętam za to dokładnie sen, który przyśnił mi się tej nocy, zupełnie jakbym dopiero co się z niego obudził. Płynąłem białym statkiem, takim jak te, które, ciągnięte przez woły, suną kanałem tak wolno, że ich ostre dzioby nie pozostawiają na wodzie prawie żadnego śladu. Byłem nie tylko jedynym członkiem załogi, ale w ogóle jedyną żywą duszą na pokładzie. Na rufie, uczepiony wielkiego koła sterowego w taki sposób, że to raczej ono nim sterowało, stał trup wysokiego szczupłego mężczyzny o twarzy takiej samej jak twarz na ekranie pana Milliona, a ta, jak już mówiłem, mocno przypominała oblicze mego ojca. Ja jednak wiedziałem, że nie ojciec stoi przy sterze.
Podróż trwała bardzo długo. Płynęliśmy chyba po otwartym morzu, z silnym wiatrem wiejącym z lewej burty. Kiedy nocą wspinałem się po olinowaniu, maszty i reje drżały i śpiewały na wietrze, żagle rozpościerały się nade mną, po bokach i w dole, dokoła zaś wyrastały kolejne maszty z niezliczonymi rejami i żaglami. Kiedy za dnia pracowałem na pokładzie, bryzgi morskiej wody moczyły mi koszulę i pozostawiały ślady w kształcie łez na deskach, które szybko schły w promieniach słońca.
Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek naprawdę znalazł się na takim statku, ale może stało się tak w moim najwcześniejszym dzieciństwie, ponieważ skrzypienie masztów, świst wiatru w olinowaniu oraz łoskot fal rozbijających się o drewniany kadłub były równie wyraźne, realistyczne i oczywiste jak dobiegające z dachu śmiechy i odgłosy tłuczonego szkła, które towarzyszyły mi nocami, gdy starałem się zasnąć, albo dźwięk sygnałówek z cytadeli, który niekiedy budził mnie o świcie.
Miałem pełne ręce roboty, choć trudno mi powiedzieć, czemu te zajęcia mogły służyć. Nosiłem wiadrami wodę do szorowania pokładu pokrytego zaschniętą krwią, ciągnąłem za liny nieuwiązane do niczego (albo raczej przymocowane do dużych, ciężkich przedmiotów ukrytych w górze za żaglami), obserwowałem horyzont z dziobu i rufy, z bocianiego gniazda i dachu nadbudówki, ale kiedy hen, daleko wodował gwiazdolot z rozżarzonymi do białości tarczami ochronnymi, nikomu o tym nie zameldowałem.
Przez cały czas trup przy kole sterowym do mnie mówił. Głowa zwisała mu bezwładnie, jakby miał złamany kark, i przy każdym gwałtowniejszym obrocie wielkiego koła, szarpanego uderzeniami fal o ster, zataczała się w lewo lub w prawo, odchylała do tyłu albo opadała mu na pierś. Mimo to nie przestawał mówić ani na chwilę; dotarło do mnie — choć nie rozumiałem wiele — iż opowiada o jakiejś etycznej teorii, której założenia nawet jemu wydawały się wątpliwe. Bałem się tej trwającej bez końca przemowy i robiłem wszystko co w mojej mocy, by jak najwięcej czasu spędzać na dziobie, jednak niekiedy silniejszy podmuch wiatru przynosił strzępy jego słów, ja natomiast, ilekroć oderwałem się od pracy, stwierdzałem ze zdumieniem, że jestem znacznie bliżej rufy, niż przypuszczałem, albo nawet że niemal dotykam martwego sternika.
Po długim czasie, kiedy już czułem się bardzo samotny i byłem ogromnie zmęczony, otworzyły się drzwi jednej z kabin, z wnętrza wyłoniła się moja ciotka i zawisła wyprostowana jakieś dwie stopy nad pochylonym pokładem. Jej suknia nie zwisała nieruchomo jak zazwyczaj, lecz powiewała na wietrze niczym chorągiew, co stwarzało wrażenie, że ciotka lada chwila odleci.
— Nie zbliżaj się do tego człowieka, ciotko — powiedziałem, nie bardzo wiedząc czemu. — Może zrobić ci coś złego.
— Nonsens, Numerze Piąty — odrzekła tak naturalnie, jakbyśmy stali w korytarzu przed drzwiami mojej sypialni. — On już nikomu nie zrobi nic złego ani dobrego. Powinniśmy raczej zająć się moim bratem.
— Gdzie on jest?
— Na dole. — Wskazała pokład, może miała na myśli ładownię. — Próbuje ustalić, dlaczego ten statek stoi w miejscu.
Wychyliłem się za burtę i zamiast morza ujrzałem nocne niebo. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, roiło się od gwiazd, a ja stwierdziłem ze zdumieniem, że ciotka ma rację: statek nie sunął naprzód, nawet się nie kołysał, lecz trwał w całkowitym bezruchu. Spojrzałem na nią ponownie.
— Nie porusza się — wyjaśniła — ponieważ mój brat unieruchomił go aż do chwili, kiedy ustali, dlaczego statek się nie porusza.
Niemal w tej samej chwili stwierdziłem, że zsuwam się po linie do czegoś, co chyba było ładownią cuchnącą zwierzętami. Obudziłem się, choć nie od razu zdałem sobie z tego sprawę.
Moje stopy zetknęły się z podłogą, a ja ujrzałem obok siebie Davida i Phaedrię. Znajdowaliśmy się w obszernym, podobnym do strychu pomieszczeniu. Gdzieś blisko zapiał kogut. Phaedria, śliczna jak zwykle, była tak zdenerwowana, że aż zagryzała dolną wargę.
— Jak myślicie, gdzie są pieniądze? — zapytał David. Niósł skrzynkę z narzędziami.
— Nie musimy się spieszyć — powiedziała Phaedria, jakby spodziewała się usłyszeć coś innego albo jakby w ogóle nic nie usłyszała, zaprzątnięta własnymi myślami. — Marydol stoi na straży.
Marydol była jedną z dziewcząt, które występowały w naszych przedstawieniach.
— Jeżeli jeszcze nie uciekła. Jak myślisz, gdzie mogą być pieniądze?
— Nie tutaj. Na dole, w pokoju za gabinetem.
Ostrożnie ruszyła naprzód. Była cała ubrana na czarno, od baletek poczynając, na wstążce we włosach kończąc, w związku z czym jej biała twarz i ręce wydawały się jeszcze bielsze, karminowe usta zaś raziły niczym pozostawiona przez pomyłkę kolorowa plama. David i ja podążyliśmy za nią.
Na podłodze, w dość znacznych odstępach, stały drewniane skrzynki z drobiem. W każdej znajdował się jeden ptak, ale dopiero kiedy dotarliśmy do otwartej klapy w podłodze, uświadomiłem sobie, że to bojowe koguty. W pewnej chwili przez któryś ze świetlików wpadł promień słońca i oświetlił jedną ze skrzynek; kogut wyprostował się, rozpostarł skrzydła i potoczył dokoła spojrzeniem krwistoczerwonych oczu. Był upierzony kolorowo jak papuga.
— Chodźmy — szepnęła Phaedria. — Teraz będą psy.
Jak tylko zaczęliśmy schodzić po drabinie, piętro niżej wybuchła nieopisana wrzawa.
Psy uwiązano w boksach oddzielonych wysokimi ściankami, między rzędami boksów pozostawiono szerokie przejścia. Co prawda wszystkie zwierzęta były przeznaczone do walki, ale należały do rozmaitych ras: od dziesięciofuntowych terierów poczynając, na mastyfach dorównujących wielkością niedużym koniom kończąc — potwornych stworzeniach o zniekształconych głowach i potężnych szczękach, zdolnych jednym chapnięciem odgryźć obie nogi dorosłemu mężczyźnie. Od zgiełku, jaki czyniły, aż trzęsła się drabina; jak tylko z niej zeszliśmy, chwyciłem Phaedrię za ramię i na migi dałem jej do zrozumienia, że powinniśmy jak najprędzej stąd odejść, było bowiem dla mnie oczywiste, iż znaleźliśmy się tu bez pozwolenia. Ona jednak energicznie pokręciła głową, a następnie, ponieważ nie zdołałem jej zrozumieć, mimo że przesadnie poruszała ustami, pośliniła palec i napisała na zakurzonej ścianie: NIE SZKODZI ONE CIĄGLE SZCZEKAJĄ WYSTARCZY BYLE HAŁAS.
Na kolejną kondygnację zeszliśmy po schodach, do których dotarliśmy po otwarciu ciężkich, ale nie zamkniętych na klucz drzwi, przypuszczalnie służących jedynie jako zapora przeciwko hałasowi. Chociaż tej funkcji nie pełniły najlepiej, poczułem się znacznie lepiej, kiedy zamknęliśmy je za sobą. Zdążyłem już całkowicie oprzytomnieć i na dobrą sprawę powinienem był powiedzieć Davidowi i Phaedrii, że nie mam pojęcia, gdzie jestem i co robię, ale powstrzymał mnie wstyd. Poza tym nietrudno było się domyślić, co zamierzamy. David zapytał przecież, gdzie są pieniądze, a wcześniej wielokrotnie rozmawialiśmy — wydawało mi się, że na tym się skończy — o dokonaniu jednego, ale za to poważnego rabunku, który uchroniłby nas przed koniecznością częstego popełniania drobniejszych przestępstw.
Gdzie byliśmy, dowiedziałem się, kiedy stamtąd odchodziliśmy, a skąd się tam wzięliśmy, domyśliłem się na podstawie uwag rzucanych mimochodem podczas rozmowy. Budynek, początkowo pełniący funkcję magazynu, stał przy rue des Egouts, prawie nad zatoką. Jego obecny właściciel zaopatrywał entuzjastów walk zwierząt — i nie tylko — i podobno zgromadził największą kolekcję „zawodników” w całym departamencie. Ojciec Phaedrii dowiedział się, że człowiek ów właśnie załadował na statek część najbardziej wartościowych okazów, więc natychmiast udał się do niego, by porozmawiać o interesach, zabierając ze sobą Phaedrię. Ponieważ wiedzieliśmy, że przybytek ten otwiera podwoje nie wcześniej niż po ostatnim Aniele Pańskim, zjawiliśmy się nazajutrz krótko po drugim i weszliśmy przez świetlik.
Trudno mi opisać widok, jaki ukazał się naszym oczom na kolejnym piętrze, do którego dotarliśmy, a które było pierwszym piętrem budynku. Co prawda wielokrotnie widywałem niewolników przeznaczonych do walki, kiedy w drodze do biblioteki wraz z panem Millionem i Davidem przechodziłem przez targ niewolników, nigdy jednak więcej niż dwóch lub trzech jednocześnie, do tego zakutych w ciężkie kajdany. Tutaj było ich mnóstwo. Przez chwilę zastanawiałem się, dlaczego nie rozszarpią się nawzajem na strzępy, a przy okazji również nas, potem jednak zobaczyłem, iż każdy jest przykuty krótkim łańcuchem do solidnego sworznia w podłodze; wydeptane kręgi świadczyły, jak daleko mógł sięgnąć każdy z więźniów. Nieliczne meble w postaci sienników oraz krzeseł i ławek były albo zbyt lekkie i za miękkie, żeby, nawet rzucone z dużą siłą, mogły komukolwiek wyrządzić krzywdę, albo zbyt ciężkie, by ktokolwiek zdołał ruszyć je z miejsca. Spodziewałem się, że niewolnicy powitają nas wyzwiskami i pogróżkami, jakimi obrzucali się zawsze przed walką, oni chyba jednak zdążyli już pojąć, że dopóki są przykuci, niewiele mogą zrobić. Co prawda wszystkie głowy zwróciły się w naszą stronę, ale jak tylko stwierdzili, że nie przynieśliśmy nic do jedzenia, przestali się nami interesować.
— To chyba nie są ludzie, prawda? — spytała Phaedria. Szła wyprostowana jak żołnierz na defiladzie i z zainteresowaniem przyglądała się niewolnikom. Kiedy na nią patrzyłem, uświadomiłem sobie ze zdziwieniem, że jest wyższa i szczuplejsza, niż mi się wydawało, i że jest nie tylko ładna, ale wręcz piękna. — To z pewnością jakieś zwierzęta.
Dzięki moim studiom byłem trochę lepiej poinformowany, wyjaśniłem jej więc, że urodzili się jako ludzie, a niektórzy z nich byli nimi jeszcze w wieku dziecięcym, i że wszelkie różnice między nimi a nami stanowią rezultat zabiegów chirurgicznych (dokonywanych także na mózgu) oraz chemicznych ingerencji w ich systemy wewnątrzwydzielnicze — naturalnie oprócz tych najbardziej oczywistych i od razu rzucających się w oczy, spowodowanych obrażeniami, jakich doznali podczas walk.
— Wasz ojciec robi coś takiego z małymi dziewczynkami, prawda? Z tymi, które kupuje do swojego domu.
— Bardzo rzadko — odparł David. — Takie zabiegi zajmują mnóstwo czasu, a większość klientów i tak woli normalne dziewczęta. Nawet ci, którzy chcą, żeby były jak najbardziej dziwaczne.
— Chciałabym je kiedyś zobaczyć. Te, nad którymi pracował.
— To dla ciebie naprawdę taka nowość? — zdziwiłem się. — Wydawało mi się, że już tu przychodziłaś. Wiedziałaś o psach…
— Widziałam je wcześniej, a poza tym ten człowiek opowiadał o nich. Po prostu głośno myślę. To by było okropne, gdyby nadal byli ludźmi.
Śledzili nas wzrokiem, a ja zastanawiałem się, czy coś zrozumieli z naszej rozmowy.
Parter bardzo się różnił od wyższych kondygnacji. Na obitych boazerią ścianach wisiały oprawione fotografie psów, kogutów, niewolników oraz przedziwnych zwierząt. Przez wychodzące na rue des Egouts i zatokę wysokie, wąskie okna przeciskały się nieliczne promienie słońca, wydobywając z mroku to podłokietnik wyściełanego czerwoną skórą fotela, to nie większy od książki fragment ciemnobrązowego dywanu, to znowu do połowy opróżnioną karafkę. Zrobiłem trzy kroki naprzód… i stanąłem jak wryty, ponieważ zobaczyłem idącego mi naprzeciw wysokiego młodego człowieka o wąskich ramionach. Na mój widok zatrzymał się raptownie z wyrazem zaskoczenia na twarzy, a ja dopiero wtedy się zorientowałem, że to tylko moje odbicie w dużym, oprawionym w złoconą ramę zwierciadle. Jednocześnie doznałem przelotnego, ale mocno dezorientującego uczucia, które ogarnia nas czasami, gdy pozornie nieznajoma osoba odwróci się niespodziewanie albo wykona jakiś charakterystyczny ruch, a wtedy rozpoznajemy w niej dobrego przyjaciela i dziwimy się, że kiedy patrzyliśmy na niego oczami kogoś obcego, wyglądał zupełnie inaczej. Ten chłopiec o spiczastej brodzie i markotnej minie był mną — tak widzieli mnie Phaedria, David, pan Million i moja ciotka.
— Tutaj właściciel rozmawia z klientami — powiedziała Phaedria. — Jeżeli sprzedaje coś, co akurat ma na składzie, jego pracownicy sprowadzają na dół pojedyncze egzemplarze, ale ujadanie słychać nawet tutaj. Zaprowadził tatę i mnie na górę i pokazał nam wszystko.
— Nawet miejsce gdzie trzyma pieniądze? — zapytał David.
— Widzicie tę tkaninę? Wygląda jak obicie ściany, ale w rzeczywistości to tylko zasłona. Kiedy tu siedzieliśmy, jakiś człowiek przyszedł oddać mu dług, a on wziął pieniądze i zaniósł je właśnie tam.
Za zasłoną znajdowały się drzwi prowadzące do niedużego gabinetu z kolejnymi drzwiami w przeciwległej ścianie. Nigdzie nie było ani śladu sejfu. David włamał się do biurka — łom wyjął ze skrzynki z narzędziami — ale znaleźliśmy tylko jakieś dokumenty. Właśnie zamierzałem otworzyć drugie drzwi, kiedy dobiegł zza nich odgłos podobny do drapania albo szurania.
Przez długą chwilę żadne z nas nie wykonało najmniejszego ruchu; ja zastygłem z ręką na klamce, za moimi plecami Phaedria właśnie zaglądała pod dywan w poszukiwaniu skrytki, David głośno oddychał pochylony nad biurkiem. Znowu coś zaszurało, skrzypnęła deska.
— To jakieś zwierzę — wyszeptał prawie bezgłośnie David. Ostrożnie cofnąłem rękę i spojrzałem na niego. Wciąż ściskał w dłoniach łom i był bardzo blady, ale uśmiechał się. — Zwierzę, które ktoś tam uwiązał. To wszystko.
— Skąd wiesz?
— Gdyby to był człowiek, albo wyszedłby, żeby sprawdzić, co to za hałasy, albo ukryłby się i siedział cicho.
— David ma rację — odezwała się Phaedria. — Otwórz drzwi.
— A jeżeli to nie zwierzę?
— Zwierzę.
— Załóżmy jednak, że nie?
Wyczytałem odpowiedź z ich twarzy. David mocniej ścisnął łom, a ja nacisnąłem klamkę i pchnąłem drzwi.
Pokój był duży, ale skąpo umeblowany i bardzo brudny. Jedyne źródło światła stanowiło okno umieszczone wysoko w przeciwległej ścianie, pośrodku pomieszczenia stała wielka skrzynia z ciemnego drewna, z żelaznymi okuciami, przed nią zaś leżało coś, co w pierwszej chwili wziąłem za stertę szmat. Wystarczyło jednak, że postąpiłem krok naprzód, a szmaty drgnęły i spomiędzy nich wysunęła się trójkątna twarz, jakby modliszki. Brodę dzieliła od podłogi odległość najwyżej cala, ale w oczach osadzonych pod wydatnymi łukami brwiowymi płonęły niewielkie szkarłatne ogniki.
— To na pewno to — powiedziała Phaedria. Patrzyła nie na twarz, lecz na okutą skrzynię. — Davidzie, uda ci się ją otworzyć?
— Chyba tak. — Podobnie jak ja, wpatrywał się w oczy stworzenia przyodzianego w łachmany. — A co z tym? — zapytał po chwili.
Zanim któreś z nas zdążyło odpowiedzieć, istota otworzyła usta, odsłaniając długie żółtoszare zęby.
— Chory… — wycharczała.
Chyba nikt z nas nie podejrzewał, że potrafi mówić, było więc to dla nas takie samo zaskoczenie, jakby nagle przemówiła mumia. Ulicą przejechał powóz, zaterkotały żelazne obręcze kół po bruku.
— Chodźmy stąd — bąknął David.
— On jest chory — powiedziała Phaedria. — Nie rozumiecie? Właściciel umieścił go tutaj, żeby się nim opiekować. Jest chory, i tyle.
— Czy właśnie dlatego że jest chory, przykuł go do skrzyni z pieniędzmi? — zapytał David z powątpiewaniem.
— To jedyny mebel w pokoju, w dodatku ciężki. Wystarczy, że podejdziesz i uderzysz go łomem w głowę. Jeśli się boisz, ja to zrobię.
— Nie trzeba.
Podeszliśmy obaj. David wykonał władczy gest ręką, w której trzymał łom.
— Hej, ty! Odsuń się!
Niewolnik wybełkotał coś niezrozumiale i odczołgał się na bok, wlokąc za sobą łańcuch. Był owinięty brudnym, poszarpanym kocem i wydawał się niewiele większy od dziecka, chociaż miał ogromne ręce.
Odwróciłem się do Phaedrii z zamiarem poproszenia jej, byśmy stąd odeszli, gdyby okazało się, że David nie jest w stanie szybko otworzyć skrzyni. Pamiętam, że zanim cokolwiek usłyszałem albo poczułem, otworzyła szeroko oczy; wciąż jeszcze zastanawiałem się dlaczego, kiedy torba Davida upadła z łoskotem na podłogę, zaraz potem upadł mój brat, zdążywszy wydać tylko coś jakby zduszone westchnienie. Phaedria wrzasnęła przeraźliwie, a psy na drugim piętrze zaczęły wściekle ujadać.
Wszystko to, rzecz jasna, trwało niewiele ponad sekundę. Obróciłem się na pięcie niemal w tej samej chwili, kiedy głowa Davida uderzyła w podłogę. Okazało się, że niewolnik chwycił go za kostkę i powalił silnym szarpnięciem; momentalnie odrzucił koc i skoczył na niego.
Chwyciłem napastnika za kark, przekonany, że kurczowo chwyci się Davida i będę musiał użyć wszystkich sił, by ich rozłączyć, on jednak, jak tylko poczuł mój uchwyt, puścił zdobycz i zaczął się szarpać jak schwytany pająk. Miał czworo ramion.
Kiedy to spostrzegłem, cisnąłem go na podłogę i odskoczyłem z obrzydzeniem, jakby ktoś cisnął mi szczura w twarz. Ta instynktowna reakcja chyba mi uratowała życie, bo zadał obiema nogami potężne kopnięcie, które, gdyby trafiło w mój brzuch, przypuszczalnie by mnie zabiło. Stało się jednak inaczej: on potoczył się w jedną stronę, ja w drugą, poza zasięg łańcucha. Tymczasem David zdążył się podnieść, Phaedria zaś na wszelki wypadek odsunęła się jeszcze o krok.
Przez jakiś czas przyglądaliśmy mu się w milczeniu, po czym David zacytował cierpkim tonem:
Bo przyszła Trojan zguba i kres długiej wojny.
Niezgodne przedtem bogi w jednym zdaniu stoją,
Wszystkie Hera skłoniła; złe wisi nad Troją.
Nie mieliśmy nastroju do żartów. Phaedria westchnęła głośno i zapytała:
— Jak oni to zrobili?
Wyjaśniłem, że przypuszczalnie przeszczepili dodatkową parę ramion, zmniejszywszy uprzednio naturalny opór organizmu przed przyjmowaniem obcej tkanki, oraz że w trakcie operacji najprawdopodobniej usunięto mu kilka żeber, zastępując je elementami barków dawcy.
— Wykonywałem podobne eksperymenty na myszach, choć oczywiście na znacznie skromniejszą skalę, i dlatego jestem zdumiony, że wydaje się mieć pełną władzę w dodatkowych ramionach. Najwięcej problemów przysparzało mi zawsze łączenie nerwów. Ktokolwiek tego dokonał, z pewnością zanotował najpierw setki niepowodzeń. Ten niewolnik musi być wart fortunę.
— Wydawało mi się, że wypuściłeś myszy na wolność i zająłeś się małpami — zauważył David.
Miałem taki zamiar, lecz niestety nie udało mi się go zrealizować. Mocno wątpiłem, czy akurat teraz i w tym miejscu powinniśmy rozmawiać na ten temat, i podzieliłem się z Davidem swymi wątpliwościami.
— Wydawało mi się, że chcesz jak najprędzej stąd wyjść.
Istotnie, chciałem, ale przedtem; teraz chciałem czegoś innego, i to znacznie bardziej. Pragnąłem przeprowadzić operację na tej istocie, by dokładnie poznać jej budowę wewnętrzną, mocniej niż David albo Phaedria kiedykolwiek pragnęli pieniędzy. David lubił myśleć, że jest ode mnie odważniejszy. Wiedziałem więc dobrze, jak powinienem postąpić.
— Jeśli chcesz uciec, nie krępuj się, ale wolałbym, żebyś się mną nie zasłaniał — odparłem.
Dobrze zagrałem. David zmierzył mnie niechętnym spojrzeniem i powiedział:
— Dobra, dobra. W takim razie jak go zabijemy?
— Możemy stanąć tuż poza zasięgiem jego ramion i rzucać w niego ciężkimi przedmiotami — zaproponowała Phaedria.
— A on będzie odrzucał to, co nie trafi w cel.
Podczas naszej rozmowy czteroręki niewolnik ani na chwilę nie przestawał się uśmiechać. Byłem pewien, że rozumie przynajmniej część z tego, co mówimy, dałem więc znak Davidowi i Phaedrii, byśmy przeszli do sąsiedniego pokoju. Zamknąłem drzwi.
— Nie chciałem, żeby nas słyszał — wyjaśniłem. — Gdybyśmy mieli jakieś dzidy albo włócznie, moglibyśmy go zabić, nie zbliżając się zanadto. Czekam na pomysły.
David bezradnie podrapał się po głowie, Phaedria natomiast powiedziała:
— Czekajcie! Coś sobie przypomniałam.
Zmarszczyła brwi i przez chwilę udawała, że szuka w pamięci, choć w rzeczywistości chodziło jej wyłącznie o to, byśmy czekali w napięciu na jej słowa.
— I co? — nie wytrzymał wreszcie David.
Strzeliła palcami.
— Tyczki do okien. Wiecie, te długie kije z haczykami na końcu. Pamiętacie okna w dużym pokoju? Są bardzo wysoko. Kiedy tu byliśmy, przyszedł służący z taką tyczką i otworzył okno. Powinny gdzieś tu być.
Po krótkich poszukiwaniach znaleźliśmy dwa takie kije. Wyglądało na to, że nadają się do naszych potrzeb: miały około sześciu stóp długości, niespełna półtora cala średnicy i były wykonane z twardego drewna. David zamarkował atak na Phaedrię, po czym zapytał:
— Z czego zrobimy groty?
W kieszeni na piersi miałem skalpel, z którym nigdy się nie rozstawałem. Przytwierdziłem go do końca kija taśmą izolacyjną — na szczęście David miał ją przy pasku, a nie w torbie z narzędziami. Długo się zastanawialiśmy, z czego zrobić drugi grot, aż wreszcie mój brat zaproponował kawałek szkła.
— Nie możemy stłuc szyby, bo usłyszą nas na zewnątrz — powiedziała Phaedria. — Jesteś pewien, że taki grot nie złamie się przy pierwszym uderzeniu?
— Nie, jeżeli szkło będzie wystarczająco grube. Patrzcie tutaj. Spojrzałem… i ponownie zobaczyłem własną twarz. David wskazywał wielkie zwierciadło, które sprawiło mi taką niespodziankę, kiedy tutaj wszedłem. Uderzył w nie butem. Rozpadło się na niezliczone fragmenty z trzaskiem, który wywołał kolejną falę wściekłego ujadania. Następnie wybrał długi, trójkątny kawałek i podniósł go do światła; odłamek lustra zalśnił jak drogocenny klejnot.
— Chyba nie gorszy od tych, które robili na Sainte Anne z agatu i jaspisu, co?
Uzgodniliśmy, że zajdziemy go z dwóch stron. Niewolnik wskoczył na skrzynię i obserwował nas stamtąd ze spokojem, przenosząc wzrok z Davida na mnie i z powrotem. Kiedy zbliżyliśmy się na wystarczającą odległość, David zaatakował jako pierwszy.
Niewolnik wykonał unik, dzięki czemu szklane ostrze tylko prześlizgnęło mu się po żebrach, po czym chwycił za drzewce i pociągnął ku sobie. Ja także wykonałem pchnięcie, lecz chybiłem; nim zdążyłem odzyskać równowagę, on zeskoczył już ze skrzyni i rzucił się na Davida. Zacząłem uderzać moją włócznią, usłyszałem przeraźliwy krzyk brata, ujrzałem tryskającą tętniczą krew i dopiero wtedy zorientowałem się, że trafiłem go w udo. Natychmiast odrzuciłem broń, po czym dałem susa przez skrzynię i przyłączyłem się do walki wręcz.
Niewolnik czekał na mnie, leżąc na wznak, z wystawionymi w górę nogami i ramionami. Wyglądał jak gigantyczny, szczerzący zęby pająk. Z pewnością by mnie udusił, gdyby nie David, który chyba zupełnie przypadkowo akurat wtedy zasłonił mu oczy przedramieniem, dzięki czemu cztery ręce nie zacisnęły się na moim gardle.
Niewiele pozostaje do opowiedzenia. Niewolnik odepchnął Davida, przyciągnął mnie do siebie i usiłował rozszarpać mi gardło zębami, ja jednak wbiłem mu kciuk w oko, Phaedria natomiast (okazała się znacznie odważniejsza, niż przypuszczałem) włożyła mi do wolnej ręki włócznię Davida. Wbiłem szklane ostrze w gardło czwororękiej istoty, przerzynając obie tętnice i krtań. Następnie założyliśmy opaskę na udo Davida i uciekliśmy — bez pieniędzy i bez wiedzy, o jaką pragnąłem się wzbogacić. Marydol pomogła nam odtransportować Davida do domu, gdzie powiedzieliśmy panu Millionowi, że potknął się i upadł podczas penetrowania starego opuszczonego budynku. Wątpię jednak, żeby nam uwierzył.
Jest jeszcze coś, co powinienem powiedzieć o tym zdarzeniu — to znaczy o zabiciu niewolnika — chociaż kusi mnie, żeby przejść od razu do opisu odkrycia, którego dokonałem wkrótce potem i które, przynajmniej wtedy, odcisnęło na mnie znacznie silniejsze piętno. Chodzi tylko o ulotne wrażenie, dodatkowo — jestem tego pewien — wyolbrzymione i zniekształcone w moich wspomnieniach. Otóż kiedy podrzynałem gardło niewolnikowi, dostrzegłem w jego oczach (moja twarz była tuż przy jego twarzy, światło padało z okna za moimi plecami) swoje podwójne odbicie w jego tęczówkach. Przez chwilę wydawało mi się, że nasze twarze są do siebie bardzo podobne. Nie jestem w stanie o tym zapomnieć, szczególnie w kontekście uzyskanych od doktora Marscha informacji o klonowaniu oraz opinii handlarza dziećmi, jaką cieszył się mój ojciec, kiedy miałem kilka lat. Od momentu uwolnienia staram się odnaleźć matkę, czyli kobietę z fotografii, którą pokazała mi ciotka, domyślam się jednak, iż zdjęcie to wykonano długo przed moim przyjściem na świat, być może nawet na Ziemi.
Odkrycia, o którym wspomniałem, udało mi się dokonać niemal natychmiast po opuszczeniu budynku, w którym zabiłem niewolnika. Otóż spostrzegłem, że mamy już nie jesień, tylko środek lata. Ponieważ wszyscy czworo (dołączyła do nas stojąca na straży Marydol) niepokoiliśmy się o Davida i jednocześnie byliśmy zajęci fabrykowaniem jak najmniej nieprawdopodobnej historyjki, która pozwoliłaby wyjaśnić, skąd się wzięła jego rana, wstrząs, jakiego doznałem, nie był aż tak wielki, niemniej jednak nie mogło być mowy o pomyłce: taki wilgotny upał panował wyłącznie latem. Drzewa — ostatnio widziałem je całkiem nagie teraz uginały się pod ciężarem liści, wśród których uwijały się wilgi. W fontannie w ogrodzie nie szemrała już ciepła woda, która miała chronić rury i samą fontannę przez zamarznięciem; kiedy zanurzyłem rękę w baseniku, stwierdziłem, że woda jest chłodna jak rosa. Okazało się więc, że okresy utraty świadomości, czy też lunatykowania, pożarły mi całą zimę i wiosnę. Poczułem się tak, jakbym utracił cząstkę siebie.
W domu od razu wskoczyła mi na ramię małpa. Byłem pewien, że to zwierzę ojca, później jednak pan Million wyjaśnił, że należy do mnie. Podobno przeprowadzałem na niej doświadczenia w laboratorium, ale przypadła mi do gustu i zabrałem do siebie. Zupełnie nie mogłem sobie jej przypomnieć, lecz liczne blizny na jej ciele i zdeformowane kończyny świadczyły o tym, że zdążyliśmy zawrzeć bliższą znajomość.
Popo towarzyszy mi do dzisiaj. Podczas mego pobytu w więzieniu opiekował się nim pan Million. Przy dobrej pogodzie wciąż jeszcze wspina się na szare, nadgryzione zębem czasu mury domu, a kiedy widzę go biegającego po parapetach lub przycupniętego na tle nieba, wydaje mi się niekiedy, że mój ojciec żyje i lada chwila zostanę wezwany do biblioteki… ale nie mam o to do niego pretensji.
Ojciec nie wezwał lekarza, tylko sam zajął się Davidem, i nawet jeśli zaintrygowało go, w jaki sposób syn nabawił się takiej rany, w żaden sposób tego nie okazał. Teraz jestem skłonny przypuszczać (jeśli takie domysły mają jakąkolwiek wartość), iż podejrzewał, że to ja użyłem noża w jakiejś sprzeczce. Wspominam o tym dlatego, że od tej pory zawsze, ilekroć zostawaliśmy sami, wydawał się mieć na baczności. Nie był tchórzem i zdążył przywyknąć do kontaktów z najgroźniejszymi przestępcami, niemniej jednak w moim towarzystwie już nigdy nie pozwolił sobie na pełną swobodę. Naturalnie nie sposób wykluczyć, iż przyczyną tego było coś, co zrobiłem albo powiedziałem podczas zimy, która nie pozostawiła śladu w mej pamięci.
Marydol i Phaedria, a także moja ciotka i pan Million często odwiedzali Davida, w związku z czym pokój, w którym go umieszczono, stal się miejscem naszych spotkań, zakłócanych jedynie przez sporadyczne wizyty ojca. Bardzo polubiłem niewysoką, jasnowłosą Marydol o łagodnym usposobieniu. Nierzadko odprowadzałem ją do domu, w drodze powrotnej zaś zatrzymywałem się na targu niewolników, tak jak niegdyś czyniłem z panem Millionem i Davidem, kupowałem prażony chleb i słodką czarną kawę, i śledziłem przebieg licytacji. Niewolnicy mają najbardziej tępe twarze na świecie, ja jednak wpatrywałem się w nie godzinami; minęło sporo czasu, chyba ponad miesiąc, zanim całkiem nagle i niespodziewanie pojąłem, dlaczego to czynię. Na podest wyprowadzono młodego mężczyznę, zamiatacza. Jego twarz i grzbiet były pokryte bliznami po uderzeniach bicza, nie miał większości zębów, lecz mimo to i tak go rozpoznałem: wyglądał jak ja albo jak mój ojciec. Przemówiłem do niego, zamierzając kupić go i uwolnić, on jednak odpowiedział z taką służalczością i poddaństwem, że odwróciłem się z niesmakiem.
Tej nocy w bibliotece (ojciec wezwał mnie po raz pierwszy od dłuższego czasu) przyglądałem się naszym odbiciom w lustrze zasłaniającym wejście do laboratorium. On wydawał się młodszy niż w istocie, ja — starszy. Na dobrą sprawę mogliśmy być tym samym człowiekiem; kiedy stanął twarzą do mnie, a ja, patrząc nad jego ramieniem, zobaczyłem swoją głowę wieńczącą korpus o czterech ramionach, odniosłem wrażenie, że spoglądam na niewolnika, którego znaleźliśmy w pokoju ze skrzynią.
Nie wiem, kto wpadł na pomysł, żeby go zabić. Pamiętam tylko tyle, że któregoś wieczoru, szykując się na spoczynek po odprowadzeniu Marydol i Phaedrii, uświadomiłem sobie, że wcześniej, kiedy wraz z panem Millionem i ciotką siedzieliśmy przy łóżku Davida, rozmawialiśmy właśnie o tym.
Rzecz jasna nie otwarcie. Chyba nawet sami nie zdawaliśmy sobie do końca sprawy, co nam chodzi po głowie. Najpierw ciotka wspomniała o pieniądzach, które rzekomo ukrył, zaraz potem Phaedria przypomniała o luksusowym jachcie, David natomiast mówił o organizowanych z przepychem polowaniach i wpływach politycznych, jakie można zdobyć za pieniądze.
Ja w milczeniu rozmyślałem o godzinach, tygodniach i miesiącach, które mi odebrał, o moim ja, które systematycznie niszczył. Myślałem o tym, że może się zdarzyć, iż któregoś wieczoru wejdę jak zwykle do biblioteki, ocknę się zaś jako starzec i żebrak. Zaraz potem zrozumiałem, iż muszę go zabić, gdybym bowiem wyjawił mu te myśli, leżąc w narkotycznym transie na skórzanej kozetce, uśmierciłby mnie bez najmniejszego wahania.
Układałem plan, czekając na kamerdynera. Miało obyć się bez śledztwa, nawet bez stwierdzenia zgonu. Postanowiłem go po prostu zastąpić. Z punktu widzenia klientów nic się nie zmieni, Phaedria zaś powie naszym wspólnym znajomym, że posprzeczałem się z nim i wyjechałem. Przez jakiś czas nikomu nie będę się pokazywał, potem zaś, w makijażu, w zaciemnionym pokoju, zacznę od czasu do czasu przyjmować wybranych interesantów. Oczywiście plan był od początku skazany na niepowodzenie, mnie jednak wydawał się wówczas całkiem sensowny, a nawet łatwy w realizacji. Skalpel spoczywał w mojej kieszeni, gotowy do użycia. Ciała mogliśmy się pozbyć w laboratorium.
Wyczytał to z mojej twarzy. Rozmawiał ze mną tak samo jak zawsze, ale byłem pewien, że wie. W pokoju po raz pierwszy stały kwiaty; przemknęło mi przez głowę, że być może, domyślił się jeszcze wcześniej i polecił je przynieść, jakby chciał, by uświetniły szczególną okazję. Nie kazał mi położyć się na kozetce, tylko posadził w fotelu, sam natomiast zajął miejsce za biurkiem.
— Dzisiaj będziemy mieli towarzystwo — oświadczył.
Patrzyłem na niego w milczeniu.
— Jesteś na mnie wściekły. Widziałem, jak to w tobie narasta. Czyżbyś nie wiedział kto…
Przerwało mu pukanie do drzwi. Ojciec zawołał: „Wejść!” i Nerissa wprowadziła jedną z dziewcząt, której towarzyszył doktor Marsch. Nie spodziewałem się go zobaczyć, jeszcze bardziej jednak zdumiał mnie widok dziewczyny w bibliotece mego ojca. Sądząc po tym, że usiadła tuż przy Marschu, wybrał ją na tę noc.
— Dobry wieczór, doktorze — powiedział ojciec. — Dobrze się pan bawi?
Marsch odsłonił w uśmiechu duże kwadratowe zęby. Miał na sobie najmodniejsze ubranie, jego blada cera w dalszym ciągu mocno kontrastowała z ciemnym zarostem.
— Owszem, i to zarówno duchowo, jak i cieleśnie — odparł. — Widziałem na przykład, jak naga dziewczyna niespotykanych rozmiarów, prawdziwa olbrzymka dwa razy większa od dorosłego mężczyzny, przeszła przez ścianę.
— To hologramy — powiedziałem.
Uśmiechnął się ponownie.
— Wiem. Widziałem też wiele innych rzeczy. Zamierzałem wymienić je wszystkie, lecz chyba znudziłbym publiczność, ograniczę się więc do stwierdzenia, że to niezwykłe miejsce… Ale pan przecież doskonale o tym wie.
— Mimo to pochwały wciąż sprawiają mi ogromną przyjemność.
— Czy teraz odbędzie się dyskusja, o której wspominał pan wcześniej?
Ojciec spojrzał na dziewczynę, a ta wstała, pocałowała doktora Marscha i wyszła z pokoju. Ciężkie drzwi zamknęły się za nią z delikatnym trzaskiem.
Jak odgłos zaskakującej zapadki albo dźwięk tłuczonego starego szkła.
Od tamtej pory wielokrotnie przywoływałem we wspomnieniach widok oddalającej się dziewczyny: pantofle na wysokich obcasach, groteskowo długie nogi, sukienka z dekoltem na plecach sięgającym kości ogonowej, odkryty kark, utrefione włosy ozdobione wstążeczkami i maleńkimi światełkami. Nie miała pojęcia, że zamykając za sobą drzwi, kończy istnienie świata takiego, jaki oboje znaliśmy.
— Zaczeka na pana — poinformował mój ojciec doktora.
— Nawet jeśli nie zaczeka, z pewnością dostarczy mi pan nową. — W blasku lamp oczy antropologa zdawały się płonąć jak dwa zielone ogniki. — Jak mogę panu pomóc?
— Bada pan między innymi ludzkie rasy. Czy nazwałby pan rasą grupę ludzi myślących w podobny sposób? I czy tutaj, na Sainte Croix, zbiera pan materiały, które zamierza pan wykorzystać na Ziemi?
— Rzeczywiście, zbieram materiały, ale wciąż jeszcze nie wiem, czy wrócę na ojczystą planetę. — Chyba wykonałem jakiś gwałtowny ruch, uśmiechnął się bowiem do mnie pobłażliwie. — Dziwi cię to?
— Zawsze uważałem Ziemię za najważniejszy ośrodek myśli naukowej. Bez trudu mogę sobie wyobrazić uczonego, który opuszcza ją w celu przeprowadzenia badań w terenie, ale…
— …ale nie mieści ci się w głowie, żeby nie chciał na nią wrócić? Spróbuj postawić się na moim miejscu. Na szczęście dla mnie, nie ty jeden szanujesz siwe włosy i mądrość matki Ziemi. Wasz uniwersytet zaproponował mi profesurę oraz pensję w takiej wysokości, jaką sam wyznaczę, a także co drugi rok wolny od prowadzenia zajęć, żebym mógł się poświęcić wyłącznie pracy naukowej. Podróż stąd na Ziemię trwa dwadzieścia lat newtonowskich — co prawda to zaledwie sześć miesięcy czasu subiektywnego, niemniej kiedy tam wrócę, moja wiedza będzie przestarzała o czterdzieści lat. Taka perspektywa wcale mi się nie uśmiecha. Obawiam się, że wasza planeta zyskała wybitnego luminarza nauki.
— Mam wrażenie, że nieco odbiegamy od tematu — zauważył ojciec.
Marsch skinął głową.
— Chciałem jeszcze tylko dodać, że właśnie antropolog jest najlepiej przygotowany do tego, by zadomowić się w każdej kulturze, nawet tak dziwnej jak ta, którą otoczyła się wasza rodzina. Chyba wolno mi nazywać was rodziną, ponieważ oprócz ciebie tworzą ją jeszcze dwie osoby. Nie macie nic przeciwko temu, żebym traktował was jak jednego człowieka? — Spojrzał na mnie, jakby właśnie z mojej strony oczekiwał protestu, a kiedy nie zareagowałem, mówił dalej: — Mam na myśli twojego syna Davida, ponieważ jest właśnie synem, a nie bratem twej wciąż odnawiającej się osobowości, oraz kobietę, którą uważasz za ciotkę, a która w rzczywistości jest córką… Jak by to powiedzieć?… Jednej z twoich wcześniejszych wersji.
— A więc twierdzi pan, że jestem sklonowaną kopią ojca. Najwyraźniej obaj oczekiwaliście gwałtownej reakcji z mojej strony, ale muszę was rozczarować: podejrzewałem to już od dłuższego czasu.
— Miło mi to słyszeć — powiedział ojciec. — Szczerze mówiąc, kiedy mniej więcej w twoim wieku dokonałem identycznego odkrycia, wstrząsnęło mną do głębi. Poszedłem do biblioteki ojca, czyli do pokoju, w którym teraz siedzimy, zamierzając go zabić.
— I zrobił pan to? — zapytał doktor Marsch.
— Nie wydaje mi się, żeby to miało jakiekolwiek znaczenie.
Liczą się intencje. Mam nadzieję, że pańska obecność choć trochę pomoże Numerowi Piątemu.
— Tak go pan nazywa?
— Dla wygody, bo przecież nazywa się tak samo jak ja.
— Jest pańskim piątym sklonowanym dzieckiem?
— Moim piątym eksperymentem? O nie. — Wąskie, zgarbione ramiona okryte wyblakłą purpurą starego szlafroka upodabniały ojca do drapieżnego ptaka. W którejś z książek rzeczywiście znalazłem opis jastrzębia o czerwonym grzbiecie. Ulubiona małpa ojca, skurczona ze starości, wspięła się na biurko. — Raczej pięćdziesiątym, jeśli chce pan wiedzieć. Produkowałem je dla wprawy. Wy, którzy nigdy tego nie robiliście, uważacie, że sprawa jest prosta, ponieważ słyszeliście o tym, że taką rzecz da się zrobić, nie macie jednak najmniejszego pojęcia o tym, jak trudno uniknąć spontanicznego powstania różnic. Każdy gen dominujący musiał takim pozostać, a że ludzie to nie gruszki, więc nie wszystko da się załatwić prostymi kombinacjami z parami genów.
— Czy niszczył pan owoce nieudanych eksperymentów?
— Sprzedawał je — powiedziałem, zanim zdążył otworzyć usta.
— Jeszcze w dzieciństwie zastanawiałem się, dlaczego pan Million zawsze przygląda się niewolnikom na targu. Teraz już wiem.
Ukryty w futerale skalpel wciąż miałem w kieszeni. Czułem go wyraźnie.
— Pan Million jest chyba nieco bardziej sentymentalny ode mnie — zauważył ojciec — a poza tym ja nie lubię wychodzić z domu. Cóż, doktorze; chyba będzie pan musiał zmienić swoją teorię, według której jesteśmy tą samą osobą. Jak pan widzi, są jednak pewne różnice.
Tym razem nie dopuściłem do słowa doktora Marscha.
— Dlaczego? — zapytałem. — Dlaczego właśnie David i ja? Dlaczego ciotka Jeannine dawno temu? Dlaczego to wciąż trwa?
— Właśnie, dlaczego? — powtórzył za mną ojciec. — Zadajemy pytania tylko po to, żeby je zadawać.
— Nie rozumiem.
— Dążę do wiedzy na swój temat albo, jeśli walisz, dążymy do niej. Jesteś tu dlatego, że robiłem i robię akurat to, nie coś innego, ja zaś jestem tutaj, ponieważ osobnik, który był przede mną, też to robił, on zaś z kolei stanowił rezultat eksperymentów prowadzonych przez człowieka, którego umysł został odtworzony w panu Millionie. Ale to nie wszystko. — Pochylił się do przodu, a stara małpa podniosła posiwiały pysk i spojrzała mu prosto w oczy wielkimi, zdumionymi ślepiami. — Pragniemy odkryć przyczynę naszych niepowodzeń, pragniemy się dowiedzieć, dlaczego inni zmieniają się i rozwijają, a my wciąż trwamy tu w bezruchu.
Pomyślałem o jachcie, o którym rozmawiałem z Phaedrią, i oświadczyłem:
— Ja tu nie zostanę.
Doktor uśmiechnął się ponownie.
— Chyba mnie nie zrozumiałeś — odparł ojciec. — Mówiąc „tu”, nie miałem na myśli tego miejsca, lecz pewien etap rozwoju intelektualnego i społecznego. Sporo podróżowałem, ciebie też zapewne to czeka, lecz na koniec…
— …wrócił pan do punktu wyjścia — dokończył za niego Marsch.
— Znaleźliśmy się w ślepej uliczce! — Pierwszy i ostatni raz widziałem ojca tak podekscytowanego. Szerokim gestem wskazał półki uginające się pod ciężarem zeszytów, notesów i taśm. — I to po tylu pokoleniach! Nie zdobyliśmy sławy ani nawet władzy na tej nędznej planetce! Coś trzeba zmienić, ale co? — Wpatrywał się w Marscha płonącym spojrzeniem.
— Nie jesteście wyjątkiem — powiedział doktor z uśmiechem.
— Wiem, że to brzmi jak truizm, ale miałem na myśli ciągłe powielanie tego samego osobnika. Odkąd stało się to możliwe, czyli na jakieś dwadzieścia pięć lat przed końcem dwudziestego wieku, na Ziemi często sięgano po tę metodę. Pożyczyliśmy określenie od inżynierów i nazwaliśmy to zjawisko procesem relaksacji — może nie najpiękniejsza nazwa, ale najbliższa prawdzie. Wie pan, co to jest relaksacja?
— Nie.
— Istnieją zagadnienia, które można rozwiązać wyłącznie stosując kolejne przybliżenia. Weźmy na przykład problem wymiany ciepła z otoczeniem: początkowo nie da się precyzyjnie określić temperatury na powierzchni obiektu o skomplikowanym kształcie. Mimo to inżynier, a raczej jego komputer, jest w stanie przyjąć sensowne założenia, sprawdzić je, a potem, na podstawie wyników, poczynić kolejne założenia. W miarę jak zwiększa się liczba przybliżeń, prowadzone równolegle eksperymenty coraz bardziej upodabniają się do siebie, aż w końcu nie sposób mówić o jakichkolwiek różnicach. Właśnie dlatego twierdzę, że w gruncie rzeczy jesteście tą samą osobą.
Ojciec wyraźnie zaczął się niecierpliwić.
— Chcę, aby wytłumaczył pan Numerowi Piątemu, że eksperymenty, które na nim przeprowadzam, a szczególnie terapeutyczne seanse narkotykowe, których tak nie lubi, są niezbędne, i jeśli mamy osiągnąć coś więcej, musimy się dowiedzieć… — Chyba dopiero teraz zdał sobie sprawę, że prawie krzyczy. Umilkł raptownie, a kiedy ponownie przemówił, jego głos brzmiał prawie normalnie: — Po to właśnie został stworzony zarówno on, jak i David. Dzięki nim miałem nadzieję dowiedzieć się czegoś nowego.
— Bez wątpienia takie samo pragnienie towarzyszyło panu, kiedy znacznie wcześniej powołał pan do życia doktor Veil — zauważył Marsch. — Jeśli jednak chodzi o badania, które przeprowadza pan na swojej młodszej kopii, to równie dobrze mógłbym jemu pomóc badać pana.
— Chwileczkę! — wykrzyknąłem. — Wciąż pan powtarza, że jesteśmy identyczni, ale to nieprawda! Owszem, pod pewnymi względami jesteśmy do siebie podobni, ale ja nie jestem taki sam jak ojciec.
— Wyłącznie za sprawą różnicy wieku. Ile masz lat? Osiemnaście, prawda? — Spojrzał na mego ojca. — A pan co najmniej pięćdziesiąt. Tak naprawdę istnieją tylko dwie siły, które powodują powstawanie różnic między ludźmi: dziedziczenie i środowisko, to co wrodzone i to co nabyte. Ponieważ osobowość kształtuje się głównie podczas pierwszych trzech lat życia, decydującą rolę odgrywa środowisko domowe. Każdy człowiek rodzi się w jakimś środowisku domowym, nawet jeśli jest tak surowe i nieprzyjazne, że natychmiast go zabija, nikt zaś — z wyjątkiem sytuacji zwanych przez nas relaksacją antropologiczną — nie tworzy sobie sam tego środowiska. On je już zastaje, ukształtowane przez poprzednie pokolenie.
— Tylko dlatego że obaj wychowywaliśmy się w tym samym domu, nie może pan…
— W domu, który sam pan zbudował, wyposażył i zaludnił wedle swego uznania. Zostawmy to jednak na boku. Proponuję, żebyśmy teraz porozmawiali o człowieku, którego żaden z was nie widział, urodzonym w miejscu stworzonym przez rodziców bardzo różniących się od niego, czyli o tym, który jako pierwszy…
Przestałem go słuchać. Przyszedłem, żeby zamordować ojca, a nie mogłem tego dokonać, dopóki doktor Marsch był tutaj. Obserwowałem go, pochylonego do przodu w fotelu, wykonującego oszczędne gesty białymi rękami o długich palcach, poruszającego ustami okolonymi ciemnym zarostem, lecz nie słyszałem ani słowa z tego, co mówił, zupełnie jakbym ogłuchł albo jakby jemu pozostała jedynie umiejętność porozumiewania się za pomocą myśli, a ja zdemaskowałem je jako głupie kłamstwa i odgrodziłem się od nich.
— Pan jest z Sainte AnnE — powiedziałem.
Przerwał w połowie bezsensownego zdania i spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
— Owszem, spędziłem tam kilka lat.
— Pan się tam urodził i studiował antropologię z książek wydrukowanych na Ziemi przed dwudziestu laty. W stu albo pięćdziesięciu procentach jest pan aborygenem, my zaś jesteśmy ludźmi.
Marsch zerknął z ukosa na mego ojca.
— Aborygeni wyginęli. Uczeni z Sainte Anne są zgodni co do tego, że wymarli co najmniej sto lat temu.
— Nie wierzył pan w to, kiedy przyszedł pan zobaczyć się z moją ciotką.
— Nigdy nie uznałem słuszności hipotezy Veila, a próbowałem skontaktować się osobiście ze wszystkimi, którzy publikowali prace z interesującej mnie dziedziny. Wybaczcie, ale nie mam czasu słuchać tych bzdur.
— Jest pan aborygenem i nigdy nie był pan na Ziemi.
Niebawem zostałem sam na sam z ojcem.
Większą część wyroku odbywałem w obozie pracy w Poszarpanych Górach. Zazwyczaj przebywało w nim zaledwie stu pięćdziesięciu więźniów, po ostrej zimie zaś ich liczba spadała nawet do niespełna osiemdziesięciu. Ścinaliśmy drzewa, przerabialiśmy je na węgiel drzewny, który później służył nam za opał, a kiedy dobraliśmy odpowiednie gałęzie, robiliśmy z nich prymitywne narty. Podczas wypraw powyżej granicy lasu zbieraliśmy słony mech, podobno mający właściwości lecznicze, oraz układaliśmy plany na wypadek, gdyby ze zbocza zeszła kamienna lawina i zniszczyła strzegące nas maszyny, chociaż nie zdarzyło się, żeby jakiś głaz chociaż drgnął. Praca była ciężka, nasi strażnicy traktowali nas dokładnie tak, jak ich zaprogramowano, dzięki czemu nie istniał problem nadmiernej brutalności ani pobłażliwości wobec nielicznych faworytów. Tylko elegancko ubrani ludzie zasiadający przy prezydialnych stołach mogli sobie pozwolić na okrucieństwo albo łagodność.
A przynajmniej tak im się zdawało. Niekiedy godzinami opowiadałem strażnikom o panu Millionie; w kącie, w którym spałem, znalazłem raz kawałek mięsa, kiedy indziej kostkę cukru, brudną i porowatą jak zwietrzały okruch piaskowca.
Zbrodniarz nie może odnieść żadnych korzyści ze swego uczynku, sąd jednak — dowiedziałem się o tym dużo później — nie znalazł żadnych dowodów przemawiających za tym, że David był naprawdę synem mego ojca, i uczynił moją ciotkę jedyną spadkobierczynią całego majątku. Ciotka umarła wkrótce potem, ja zaś otrzymałem list od jakiegoś prawnika z informacją, że na mocy spisanego przez nią testamentu zostałem właścicielem „dużego domu w Port-Mimizon, wraz ze wszystkimi sprzętami i wyposażeniem”. Z listu dowiedziałem się również, że dom ten, „położony przy Saltimbanque Street 666, obecnie znajduje się pod opieką zrobotyzowanego strażnika”. Ponieważ zrobotyzowani strażnicy, pod których opieką ja się znajdowałem, nie zgodzili się udostępnić mi materiałów piśmiennych, list pozostał bez odpowiedzi.
Czas mijał na skrzydłach ptaków. Jesienią znajdowałem martwe skowronki u podnóża północnych urwisk, wiosną natomiast u podnóża południowych.
Dostałem list od pana Milliona. Większość dziewcząt odeszła podczas śledztwa w sprawie śmierci mego ojca, pozostałe musiał odprawić po zgonie ciotki, ponieważ stwierdził, że będąc maszyną, nie jest w stanie zdobyć sobie należnego posłuchu. David przeniósł się do stolicy, Phaedria dobrze wyszła za mąż, Marydol została sprzedana przez rodziców. Data na liście była o trzy lata późniejsza od daty mego procesu, nie miałem jednak pojęcia, ile czasu minęło od wysłania listu. Sądząc po wyglądzie koperty, wielokrotnie otwierano ją i zalepiano.
Jakiś morski ptak, chyba głuptak, wyczerpany walką z wichurą wylądował w obozie. Zabiliśmy go i zjedliśmy.
Jeden ze strażników oszalał, spalił żywcem piętnastu więźniów, po czym przez całą noc toczył z pozostałymi strażnikami bitwę na miecze z białego i błękitnego światła. Na jego miejsce nie przysłano nowego.
Razem z kilkoma więźniami przeniesiono mnie do obozu położonego dalej na północ, gdzie zaglądałem w przepaści tak głębokie, że kiedy strąciłem kamień, słyszałem, jak spadając obija się o czerwonawe ściany i pociąga za sobą szybko wzbierającą lawinę, do moich uszu nigdy jednak nie dotarł odgłos uderzenia w dno skryte w nieprzeniknionej ciemności.
Wyobrażałem sobie, że są ze mną ludzie, których znałem. Kiedy kuliłem się na wietrze nad miską zupy, Phaedria siadała na sąsiedniej ławce i z uśmiechem opowiadała o przyjaciółkach. David godzinami grał w squasha na klepisku pełniącym funkcję placu apelowego, spał zaś przy ścianie w moim kącie. Marydol trzymała mnie za rękę, kiedy z piłą na ramieniu szedłem w góry.
Stopniowo wszyscy stawali się coraz mniej rzeczywiści, ale nawet w ostatnim roku odbywania kary codziennie przed zaśnięciem powtarzałem sobie, że nazajutrz z samego rana pan Million zabierze nas do biblioteki, i codziennie rano budziłem się z lękiem, że przyszedł po mnie kamerdyner ojca.
A potem mnie i trzem innym więźniom powiedziano, że mamy się przenieść do kolejnego obozu. Zabraliśmy ze sobą prowiant, lecz i tak mało nie umarliśmy z głodu i wycieńczenia. Kiedy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że musimy iść jeszcze dalej, i dopiero tam, w trzecim obozie, zostaliśmy przesłuchani nie przez więźniów takich jak my, lecz przez wolnych ludzi w mundurach, którzy notowali każde nasze słowo. Następnie kazali nam się wykąpać, spalić stare ubrania, po czym dostaliśmy gęstą zupę z mięsem i kaszą.
Dopiero wtedy stopniowo zacząłem dopuszczać do siebie myśl, co to wszystko może oznaczać. Zanurzyłem w zupie kawałek chleba, wyjąłem go, ociekający tłuszczem, z przyklejonymi kawałeczkami mięsa i ziarnami kaszy, i pomyślałem o opiekanym chlebie i słodkiej kawie na targu nie jak o czymś z odległej przeszłości, tylko jak o czymś, co dopiero mnie czeka. Zaczęły mi się trząść ręce, tak że nie byłem w stanie utrzymać ani miski, ani łyżki; najchętniej rzuciłbym wszystko i z krzykiem pognał na druty.
Trzeciego dnia zapakowano nas (było nas już sześciu) na ciągnięty przez muła wózek, który tak długo jechał w dół krętymi drogami, aż po zimie konającej za naszymi plecami nie pozostał żaden ślad, znikły brzozy i świerki, natomiast na gałęziach rosnących po obu stronach drogi kasztanowców i dębów pojawiły się kwiaty.
Na ulicach Port-Mimizon roiło się od ludzi. Gdyby nie to, że pan Million wynajął dla mnie lektykę, bez wątpienia zgubiłbym się w okamgnieniu. Poleciłem, by nosiciele zatrzymali się na chwilę, i kupiłem gazetę (za pieniądze, które mi przekazał), chciałem bowiem sprawdzić, jaką mamy datę.
Otrzymałem najczęściej stosowaną w przypadkach takich jak mój karę od dwóch do pięćdziesięciu lat więzienia, i choć wiedziałem dokładnie, kiedy zacząłem ją odbywać, w obozie szybko straciłem rachubę czasu, tak samo jak współwięźniowie. Wystarczyło zachorować, by po dziesięciu dniach być pewnym, że minęły co najmniej dwa lata. Nie zapamiętałem ani jednego tytułu, żadnego fragmentu tekstu z tej gazety. Przez całą drogę do domu czytałem wciąż od nowa datę pod winietą.
Dziewięć lat.
Kiedy zamordowałem ojca, miałem lat osiemnaście, teraz więc liczyłem ich sobie dwadzieścia siedem, ale wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że stuknęła mi już czterdziestka.
Ściany naszego domu z odpadającym płatami szarym tynkiem nic się nie zmieniły. Żelazny pies z trzema wilczymi głowami nadal stał w ogrodzie, ale fontanna milczała, a kępy mchu i paproci poprzerastały chwastami. Pan Million zapłacił nosicielom i otworzył kluczem drzwi, które za czasów mego ojca nigdy nie były zamykane, ponieważ strzegł ich ktoś ze służby; w chwili kiedy to uczynił, podbiegła do nas niebywale wysoka i koścista kobieta handlująca pralinkami na ulicy. Była to Nerissa. Miałem więc już służącego i, gdybym tylko zechciał, mogłem mieć kobietę do łóżka, choć nie byłbym w stanie jej zapłacić.
Teraz powinienem chyba wyjaśnić, co skłoniło mnie do podjęcia kilkudniowego już trudu pisania tej relacji, oraz wytłumaczyć, dlaczego uznałem za stosowne to wyjaśnić. Bardzo proszę. Otóż piszę po to, żeby odsłonić się przed sobą, a także dlatego że wiem, iż kiedyś przeczytam te słowa i będę się im dziwił. Jednak zanim to nastąpi, może zdołam rozwikłać swoją tajemnicę, a może przestanie mi już zależeć na jej wyjaśnieniu.
Minęły już trzy lata, odkąd jestem z powrotem na wolności. Kiedy weszliśmy z Nerissą do domu, zastaliśmy go w opłakanym stanie, moja ciotka bowiem — powiedział mi o tym pan Million — poświęciła ostatnie tygodnie życia intensywnym poszukiwaniom skarbu, rzekomo ukrytego przez mego ojca. Nie znalazła go, a ja wątpię, czy ktokolwiek zdoła dokonać tej sztuki. Ponieważ znałem charakter ojca lepiej niż ona, jestem niemal pewien, że większą część dochodów przeznaczał na eksperymenty i niezbędną aparaturę. Początkowo znalazłem się w dotkliwych tarapatach finansowych, ale nasz dom zdążył zyskać taką reputację, że gdy tylko rozeszła się pogłoska, iż znowu otworzył podwoje, zaczęły doń masowo ściągać kobiety poszukujące kupców oraz mężczyźni szukający kobiet, które mogliby kupić. Jak się okazało, wystarczy umożliwić im spotkanie. Mam teraz dobry personel; jest z nami także Phaedria, której małżeństwo okazało się niezbyt udane. Wczorajszej nocy, kiedy pracowałem w laboratorium, usłyszałem ją pod drzwiami biblioteki. Otworzyłem — była tam z dzieckiem. Kiedyś po nas przyjdą.