Spałam długo. Gdy się obudziłam, podłoga była nadal zimna i twarda, lecz czułam się tak wypoczęta i rześka, że nie miałam jej tego za złe. Wstałam i otrzepując kolana zdałam sobie sprawę, iż nie czuję się już tak beznadziejnie. Byłam jedynie potwornie głodna.
Tunel był teraz dobrze oświetlony.
Jarzący się napis nadal ostrzegał mnie, bym nie próbowała iść dalej, lecz nie otaczały mnie już takie ciemności. Przeciwnie — wokół wydawało się być jasno, niczym w dobrze oświetlonym pokoju. Rozejrzałam się, szukając źródła światła.
Po chwili mój mózg zaczął pracować na normalnych obrotach. Jedynym źródłem światła był ów napis, jarzący się pod łukowatym sklepieniem. Moje oczy zdążyły przywyknąć do mroku, gdy spałam — oto dlaczego zdawało mi się, że teraz jest tu jaśniej. Normalni ludzie również doświadczają podobnego zjawiska, lecz prawdopodobnie w znacznie mniejszym stopniu.
Zaczęłam rozglądać się za przełącznikiem, lecz szybko zrozumiałam, że w ten sposób niczego nie znajdę. Należało się przede wszystkim zastanowić. Używanie mózgu bywa niekiedy znacznie trudniejszym zajęciem, niż posługiwanie się mięśniami, lecz ma dwie poważne zalety: jest cichsze i zużywa zdecydowanie mniej energii. Nawiasem mówiąc ta umiejętność jest jedną z niewielu rzeczy, którymi różnimy się od małp.
Gdzie zamontowałabym ów przełącznik, gdyby zależało to ode mnie? Z pewnością musiał on być ukryty wystarczająco dobrze, by nie znalazł go żaden intruz, lecz równocześnie pozostawać gdzieś w zasięgu ręki, by w razie konieczności właściciele mogli doń sięgnąć szybko i bez trudu.
Wnioski?
Nie był umieszczony zbyt wysoko — najwyżej na tyle, na ile pozwalał wzrost Janet. Obie byłyśmy tego samego wzrostu, więc przełącznik musiał być także w moim zasięgu. Tylko gdzie?
Napis ostrzegawczy umieszczono mniej więcej trzy metry od wejścia. Przełącznik nie mógł być o wiele dalej. Janet powiedziała mi, że drugie ostrzeżenie — to, które obiecywało śmierć — pojawiało się przed nieproszonym gościem „kilka metrów dalej”. „Kilka” oznacza z reguły mniej niż dziesięć.
Janet nie ukryłaby przełącznika na tyle skrupulatnie, by któryś z jej mężów, uciekając na przykład przed pogonią i nie mając zbyt wiele czasu na zastanawianie, musiał pamiętać dokładnie, gdzie on jest. Powinien mu wystarczyć jedynie bardzo prosty opis, gdzie się on znajduje. Z drugiej strony żaden intruz nie wiedzący o istnieniu takowego przełącznika nie miał prawa go zauważyć.
Ostrożnie, krok po kroku, posuwałam się do przodu, dopóki nie stanęłam pod napisem. Spojrzałam w górę. Blask jarzących się liter sprawiał, że wokół widoczne było dość dokładnie wszystko z wyjątkiem tego niewielkiego kawałka sklepienia tuż ponad nimi. Nawet ja, mając przecież nieprzeciętnie dobry wzrok, nie mogłam dostrzec sufitu.
Wyciągnęłam w górę obie ręce i dotknęłam chłodnych cegieł. Moje pace natrafiły na coś, co w dotyku przypominało przycisk. Zamknęłam oczy i nacisnęłam nań. Cisza. Powoli podniosłam powieki.
Nad moją głową nie jarzył się już złowrogi napis. Paliły się natomiast lampy na suficie, zalewając cały tunel powodzią światła.
Mrożona żywność i możliwość jej ugotowania, wielkie, włochate ręczniki oraz ciepła i zimna bieżąca woda, terminal, dzięki któremu miałam dostęp do bieżących wiadomości i ich skrótu z ubiegłych tygodni… książki i muzyka, gotówka zebrana w Norze, broń i amunicja, ciuchy wszelkiego typu i pokroju, które leżały na mnie tak samo dobrze jak na Janet, chrono na terminalu, dzięki któremu dowiedziałam się, że przespałam trzynaście godzin, nim nie obudziła mnie twardość betonowej posadzki, i wreszcie wygodne, miękkie łóżko, zachęcające do spędzenia w nim reszty nocy, gdy się wykąpię, zjem i zaspokoję głód wiadomości… poczucie pełnego bezpieczeństwa, pozwalające mi wreszcie odprężyć się i zapomnieć o napięciu, które przez ostatnie dwie doby tłumiło moje normalne potrzeby i odruchy — wszystko to czekało na mnie w domu Tormeyów.
Przeglądając skrót doniesień agencyjnych dowiedziałam się, że Kanada Brytyjska złagodziła rygory stanu wyjątkowego, wprowadzając „ograniczony stan wyjątkowy”. Granica z Imperium pozostawała zamknięta. Granica z Quebec była nadal ściśle kontrolowana, lecz wizy wydawano w każdym uzasadnionym przypadku. Kwestią sporną pomiędzy tymi dwoma krajami była wysokość reparacji, jakie Quebec wypłacić miał za coś, co obie strony uznały za „atak militarny przeprowadzony z powodu błędu w ocenie, popełnionego przez Naczelne Dowództwo Sił Zbrojnych Quebec”. Nadal co prawda obowiązywało prawo o internowaniu, lecz ponad dziewięćdziesiąt procent Quebekczyków internowanych w Kanadzie zostało zwolnionych pod warunkiem natychmiastowego opuszczenia terytorium kanadyjskiego. Co zaś tyczy się internowanych obywateli Imperium Chicago, jak dotychczas zwolniono ich… dwadzieścia procent. Wszystko wskazywało więc na to, że nadal musiałam się ukrywać. Bez wątpienia byłam tu ciągle persona non grata.
Najwyraźniej jednak nic nie stało na przeszkodzie, by Georges mógł wrócić do domu, kiedy tylko zechce.
Rada Ocalenia przyrzekła następną falę „pouczających” zamachów, mającą jak zwykle nastąpić dziesięć dni po poprzedniej, z możliwością przyspieszenia lub opóźnienia tego terminu w granicach dwóch dni. Liga Stymulatorów odezwała się dzień później z podobnym oświadczeniem, w którym oczywiście ponownie uznano „tak zwaną Radę Ocalenia” za zbrodniarzy i złodziei pozbawionych czci i wiary, a ponadto wyobraźni. Aniołowie Pana nie pojawili się już z żadnym wystąpieniem, w każdym razie nie w Brytkanadyjskiej Sieci Informacyjnej.
Ponownie zaczęłam snuć domysły, ale jedynie domysły. Wnioski byłyby raczej łatwe do podważenia. Liga Stymulatorów nie wyglądała na nic więcej, jak drewniany straszak — gęby pełne mieli frazesów, lecz najwyraźniej nic poza tym. Aniołowie Pana albo już nie istnieli, albo byli w głębokim odwrocie. Rada Ocalenia miała największe inklinacje do robienia z siebie pośmiewiska. Z uporem godnym lepszej sprawy przyznawała się do wszystkich zamachów, mimo iż większość z nich była żałosnymi, nieudolnymi próbami. Wszystko to jednak były jedynie przypuszczenia, które po trzeciej fali terroru mogły rozwiać się jak dym, gdyby okazała się ona przeprowadzona profesjonalnie i skutecznie. Nie sądziłam, by tak miało się stać, lecz przecież mogłam się mylić.
Nadal nie przychodziło mi do głowy, kto mógł stać za wszystkimi tymi idiotycznymi zamachami. Z pewnością żaden z niepodległych stanów. Niewykluczone, iż krył się za tym któryś z ponadnarodowych koncernów lub jakieś konsorcjum, chociaż nie widziałam w tym żadnego sensu. Możliwe również, że był to pomysł jednego lub kilku niesłychanie bogatych indywiduów… jeśli postradali oni rozum.
Próbowałam również doszukać się jakichś informacji o tym, co wydarzyło się na rzece. Podałam komputerowi hasła „Imperium”, „Missisipi River” oraz „Vicksburg” — najpierw osobno, potem parami, i wreszcie wszystkie razem. Żadnych reakcji. Wprowadziłam nazwy obu zatopionych statków. Nadal nic. Najwyraźniej komuś zależało, aby to, co przydarzyło się kilku setkom najemników i co miało stać się również moim udziałem, zostało przemilczane lub utrzymane w tajemnicy. A może uznano to za mało istotne?
Zanim opuściłam Norę, zostawiłam Janet kartkę, na której napisałam, jakie ubrania zabrałam ze sobą i ile wzięłam gotówki. Dodałam też to, czym obciążyłam jej rachunek, posługując się jej kartą kredytową: bilet z Winnipeg do Vancouver i z Vancouver do Bellingham. Nie mogłam sobie przypomnieć, kto płacił za podróż do San Jose, ja czy Georges. Wszystkie moje rachunki leżały gdzieś na dnie Missisipi.
Zabrawszy wystarczającą ilość gotówki, by móc bez przeszkód wydostać się z Kanady Brytyjskiej (taką przynajmniej miałam nadzieję), kusiło mnie, by zostawić Janet jej kartę kredytową razem z tym krótkim listem, który do niej napisałam. Lecz karta kredytowa to bardzo podstępna rzecz. Z pozoru niby bezwartościowy kawałek plastiku… lecz można go zamienić na sztabki złota. Janet powierzyła mi kartę na tak długo, dopóki nie będę miała okazji osobiście oddać ją właścicielce. Nie było więc nad czym się zastanawiać — wsunęłam kartę do kieszeni. Tak było uczciwie.
Karta kredytowa jest jak obroża na szyi. W świecie kart kredytowych nie ma miejsca na prywatność… lub w najlepszym przypadku trzeba jej bronić, wkładając w to maksimum wysiłku i sprytu. A poza tym, czy kiedykolwiek wiadomo, co robi komputerowa sieć, gdy wsuwa się ten kawałek plastiku w szczelinę czytnika? Ja nie wiem, dlatego czuję się znacznie pewniej, używając gotówki. Nigdy jeszcze nie słyszałam o kimś, komu udałoby się wyperswadować cokolwiek komputerowi.
Dla mnie karty kredytowe są prawdziwym przekleństwem. Nie jestem jednak normalnym człowiekiem, być może więc brakuje mi ludzkiego punktu widzenia na tę (i na wiele innych) sprawę.
Wyruszyłam następnego ranka, ubrana w prześliczny trzyczęściowy kostium. Byłam przekonana, że Janet wyglądała w nim cudownie, sądziłam więc, iż ja również tak wyglądam, choć rzeczywistość w lustrze przedstawiała się zupełnie odmiennie. Zamierzałam wynająć jakiś powóz gdzieś w pobliżu Stonewall. Okazało się, że mam do wyboru konny autobus lub energobil Brytkanadyjskich Linii Kolejowych. Jednym i drugim mogłam dojechać do dworca, na którym razem z Georgesem zaczynaliśmy nasz „miodowy miesiąc”. Bardzo lubię pojazdy konne, tym jednak razem wolałam wybrać szybszy środek lokomocji.
Fakt, że udało mi się dostać do miasta, nie oznaczał bynajmniej, że będę mogła bez przeszkód odebrać swój bagaż, leżący prawdopodobnie nadal w przechowalni tranzytowej portu Winnipeg. Czy możliwe było jego odebranie tak, bym nie została zidentyfikowana i zatrzymana jako cudzoziemka, obywatelka Imperium Chicago? Nie sądziłam. Zdecydowałam więc, iż upomnę się o swoją własność, gdy będę już poza granicami Kanady Brytyjskiej. Ponadto torby te spakowane były jeszcze na Nowej Zelandii. Skoro potrafiłam obejść się bez ich zawartości dotychczas, mogłam też dać sobie bez nich radę jeszcze przez dzień lub dwa. Iluż to ludzi straciło już życie jedynie dlatego, że nie chcieli rozstać się ze swoim bagażem?
Czasami wydaje mi się, że mam własnego, prawdziwego anioła stróża, który siedzi na moim lewym ramieniu. Tylko że on najczęściej śpi. Zaledwie przed kilkoma tygodniami oboje z Georgesem podeszliśmy prosto do barierek, włożyliśmy kartę kredytową Janet do czytnika i bez przeszkód dotarliśmy do Vancouver. Tym razem, chociaż do kapsuły wsiadali już pasażerowie, skierowano mnie po bilet do kas Brytkanadyjskiego Biura Obsługi Ruchu Turystycznego. Na szczęście we wnętrzu panował spory tłok, więc nie było niebezpieczeństwa, że jakiś urzędas będzie mi patrzył na ręce. Na wszelki wypadek zaczekałam, aż zwolni się konsola w rogu. Usiadłam przy niej, wystukałam numer kapsuły do Vancouver i wsunęłam kartę w szczelinę czytnika.
Tego dnia mój anioł stróż najwyraźniej czuwał. Błyskawicznie wyszarpnęłam kartę z powrotem i równie szybko schowałam ją w kieszeni, mając jednocześnie nadzieję, że nikt nie poczuł swądu palonego plastiku. Wychodząc starałam się nie rozglądać na boki.
Bileter przy bramce zajęty był właśnie przeglądaniem sportowego wydania „Winnipeg Free Press”. Gdy poprosiłam go o bilet, opuścił nieco gazetę i spojrzał na mnie. Nic nie wskazywało na to, bym wzbudziła w nim sympatię.
— Dlaczego nie użyje pani karty kredytowej jak wszyscy inni? — burknął.
— Ma pan bilety na sprzedaż? Czy może gotówka nie jest w tym kraju legalnym środkiem płatniczym?
— Nie o to chodzi…
— Mnie chodzi właśnie o to. Proszę mi sprzedać bilet. I niech mi pan poda swoje nazwisko oraz numer służbowy. Zamierzam powiadomić o tym incydencie pańskiego szefa. — Wręczyłam mu dokładnie wyliczone pieniądze.
— O co tyle krzyku? Chce pani bilet? Proszę, oto on — udawał, że nie dosłyszał mojego żądania. Ja również chętnie zapomniałam o jego uchybieniu wobec regulaminu. Chodziło mi jedynie o to, by odwrócić jego uwagę od rzucającego się w oczy dziwactwa, jakim niewątpliwie było posługiwanie się gotówką zamiast karty kredytowej.
Wewnątrz kapsuły również panował tłok, lecz tym razem nie musiałam stać. Jakiś galant, który przypętał się tu najwidoczniej z ubiegłego stulecia, podniósł się i ustąpił mi miejsca. Był młody i nawet przystojny. Szybko zorientowałam się, że jego uprzejmość nie była tak zupełnie bezinteresowna. Po prostu zaliczył mnie do kobiet w swoim typie.
Przyjęłam jego grzeczność z uśmiechem i usiadłam, a on stał nade mną. Robiłam więc, co mogłam, by jakoś mu się zrewanżować, pochylając się lekko do przodu i pozwalając mu zerkać w mój dekolt. Gość wydawał się być usatysfakcjonowany — gapił się tam przez całą drogę. Mnie nic to nie kosztowało i nie sprawiało kłopotu. Doceniałam zarówno jego zainteresowanie, jak i fakt, że dzięki niemu jechałam wygodnie. W końcu sześćdziesiąt minut na stojąco w rozkołysanej kapsule ekspresowej to bardzo długo.
Gdy dojeżdżaliśmy do Vancouver, zapytał mnie, czy mam jakieś plany co do lunchu. Bo jeśli nie, to znał świetną restaurację — Bayshore Inn. Albo jeśli lubię kuchnię japońską lub chińską…
Przerwałam mu delikatnie mówiąc, że przykro mi, lecz muszę być w Bellingham jeszcze przed południem. Zamiast obrazić się lub zmartwić, zawołał z entuzjazmem: — To świetnie! Ja też jadę do Bellingham. Myślałem jednak, że zatrzymam się tu i zjem lunch. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, bym zjadł go w pani towarzystwie w Bellingham. Umowa stoi?
Czy jest coś w przepisach prawa międzynarodowego o przekraczaniu granicy w celach niemoralnych? I czy owa prosta, choć raczej niedwuznaczna propozycja tego młodego człowieka mogła być uznana za „niemoralną”? Sztuczna istota ludzka nigdy nie pojmie kodu, jakim w sprawach dotyczących seksu posługują się normalni ludzie. Pozostaje jedynie nauczyć się go na pamięć i starać się unikać pomyłek. Nie jest to jednak łatwe — kod seksualny normalnych ludzi jest zawiły niczym spagetti na talerzu.
Moje próby delikatnej i grzecznej odmowy pozostały bez echa. Musiałam więc decydować szybko: odmówić w sposób bardziej szorstki i stanowczy albo przyjąć zaproszenie. W myślach zbeształam samą siebie: „Piętaszku, jesteś już dużą dziewczynką i wiesz dobrze, co powinnaś zrobić. Jeśli zamierzałaś pozbawić go jakiejkolwiek nadziei pójścia z tobą do łóżka, trzeba było pomyśleć o tym wcześniej, gdy ustępował ci miejsca”.
— Zgoda — powiedziałam — pod warunkiem jednak, że to ja zapłacę rachunek, i to bez dyskusji.
Była to z mojej strony dość nieczysta zagrywka. Oboje wiedzieliśmy, że jeśli on pozwoli mi zapłacić za lunch, będziemy kwita, a poświęcenie, na jakie zdobył się, stojąc przez godzinę i walcząc z raz po raz przechylającą się kapsułą, pójdzie na marne. Etykieta nie pozwalała mu oczekiwać, bym się za owo poświęcenie odwdzięczyła. Dżentelmeni są zazwyczaj bezinteresowni.
Ten fałszywy łotr postanowił zachować się jak dżentelmen.
— W porządku — odrzekł z uśmiechem.
Omalże nie zakrztusiłam się z wrażenia.
— I żadnej dyskusji potem? Na mój rachunek?
— Żadnej — potwierdził. — Oczywiście nie chciałbym narażać panią na zbyt duże wydatki, choć to ja zaprosiłem panią i z tej racji powinienem pełnić obowiązki gospodarza. Nie mam pojęcia, czym panią uraziłem, lecz nie chcę, by czuła się pani do czegokolwiek zobowiązana. Na zerowym poziomie dworca w Bellingham jest MacDonald. Zadowolę się big mackiem i coca-colą. Pani płaci. Potem możemy rozstać się jak przyjaciele.
— Jestem Marjorie Baldwin — rzekłam nieco zaskoczona, wyciągając rękę. — A tobie jak na imię?
— Trevor. Trevor Andrews, Marjorie.
— Miłe imię. Trevor, jesteś fałszywym, podstępnym, sprośnym i bezpośrednim draniem. A teraz pozwalam ci zabrać mnie do najlepszej restauracji w Bellingham, zamówić najdroższy lunch, upić mnie najlepszym likierem, a potem zapłacić za to wszystko, skoro tak ci na tym zależy. Nie sądzę jednak, by udało ci się pójść ze mną do łóżka. Nie mam po prostu nastroju.
To ostatnie było kłamstwem. Miałam nastrój — i to jaki! Gdyby jego zmysł węchu był choć w połowie tak wyostrzony, jak mój, nie miałby najmniejszych wątpliwości. Tak samo jak ja nie miałam wątpliwości, że on ma ochotę na mnie. Żaden normalny mężczyzna nie jest w stanie ukryć tego przed SIL-em rodzaju żeńskiego. Wystarczająco długo przebywałam wśród ludzi, by się o tym przekonać. Naturalnie, nigdy nie czuję urazy o rzecz tak normalną, jak fizyczny pociąg. Co prawda naśladuję czasami zachowanie ludzkich kobiet, udając, że jestem zgorszona, lecz nie robię tego zbyt często — nie jestem po prostu zbyt przekonywującą aktorką.
Od wypłynięcia z Vicksburga aż do Winnipeg nie odczuwałam żadnych seksualnych potrzeb. Lecz po przespaniu dwóch nocy, po bardzo gorącej kąpieli z potężną ilością piany i po kilku obfitych posiłkach moje ciało zaczynało funkcjonować normalnie. Po cóż więc było kłamać temu nieszkodliwemu młodzieńcowi? „Nieszkodliwemu”? Właściwie tak. Dopóki nie poddam się zabiegowi korekcyjnemu, jestem sterylna. Nie mam skłonności do złapania nawet kataru, a specjalnie uodporniono mnie na cztery spośród najbardziej rozpowszechnionych chorób wenerycznych. Jeszcze w wychowalni nauczono mnie zaliczać spółkowanie — obok jedzenia i picia — do przyjemnych konieczności umilających życie.
Skłamałam mu, bo ludzkie reguły gry wymagają kłamstwa na tym etapie rozgrywki. A ja zostałam wzięta za człowieka i nie nie ośmieliłam się grać uczciwej wobec samej siebie.
Spojrzał na mnie, udając zdziwienie.
— Sądzisz, że poświęcałbym się na darmo?
— Niestety, ale obawiam się, że tak. Przykro mi.
— Mylisz się. Nigdy nie ciągnę kobiety do łóżka na siłę. Jeśli ona chce tam ze mną pójść, znajdzie jakiś sposób, by dać mi to do zrozumienia. Wpychanie się na chama i tak nie sprawiłoby mi żadnej przyjemności. Co zaś tyczy ciebie, to opłaca się postawić ci najdroższy nawet lunch, choćby po to jedynie, by móc siedzieć naprzeciw i patrzeć na ciebie, nie przejmując się paplaniną, jaka wydobywa się z twoich ust.
— Paplaniną? Lepiej niech to będzie bardzo droga restauracja.
Obawiałam się kłopotów z kontrolą imigracyjną. Jednak oficer uważniej przyglądał się dokumentom Trevora, nim postawił wreszcie pieczęć wjazdową w jego karcie turystycznej. Gdy tylko ujrzał kartę kredytową wystawioną w San Jose, ledwie przemknął wzrokiem po moim paszporcie i ruchem ręki dał znak, bym przechodziła dalej. Stojąc tuż za barierkami i czekając na Trevora, patrzyłam na napis „BAR PRZEKĄSKOWY” i czułam dćja vu.
W końcu Trevor załatwił formalności i podszedł do mnie.
— Gdybym wiedział wcześniej o tej karcie, która zrobiła takie wrażenie na tym celniku — powiedział z udawanym wyrzutem w głosie — nie upierałbym się tak bardzo, że to ja będę płacił. Nie należysz raczej do proletariatu.
— Słuchaj, draniu — odrzekłam. — Zawarliśmy umowę. Powiedziałeś, iż będziesz zadowolony, mogąc siedzieć naprzeciw mnie i wlepiać we mnie oczy. Pomimo, że obraziłeś mnie tą „paplaniną”, mam zamiar okazać ci łaskę, odpinając dodatkowy guzik mojej bluzki. No, może dwa. Nie mam jednak zamiaru pozwolić ci, byś się wycofał. Bogate damy z wyższych sfer również czasami lubią coś niecoś zaoszczędzić.
— A fe! Wstyd… i szkoda, ale słowo się rzekło.
— Dość tego narzekania. Dokąd chcesz mnie zabrać?
— No cóż… Marjorie, zmuszony jestem wyznać, że nie znam absolutnie żadnej eleganckiej restauracji w tej błyszczącej metropolii. Może ty masz jakąś, którą szczególnie lubisz?
— Trevor, twoja technika uwodzenia jest okropna.
— Moja żona twierdzi tak samo.
— Nie wierzę ani jednemu twojemu słowu. Nie wyglądasz na takiego, co dałby się zaobrączkować. Poszukaj jej zdjęcia, jeśli je w ogóle masz, a ja dowiem się, gdzie zjemy lunch. I nie próbuj nawiać. Zaraz wracam.
Złapałam tego samego oficera, który przed chwilą sprawdzał mój paszport, i spytałam go o nazwę najlepszej restauracji.
— Wie pani… tu nie Paryż.
— Zdążyłam to zauważyć.
— Nawet nie Nowy Orlean. Gdybym jednak był na pani miejscu, poszedłbym do restauracji w Hiltonie.
Podziękowałam mu i wróciłam do Trevora.
— Zjemy w Hiltonie, dwa poziomy wyżej, chyba że chcesz się wykręcić sianem. A teraz przyjrzyjmy się zdjęciu damy twego serca.
Pokazał mi portfelową fotografię. Obejrzałam ją dokładnie, powstrzymując się, by nie gwizdnąć z podziwu. Blondynki zawsze mnie onieśmielają. Kiedy byłam mała, myślałam, że mogę mieć włosy takiego koloru, jeśli tylko będę je wystarczająco często i dobrze myła.
— Trevor, jak możesz zaczepiać na ulicy samotne i bezbronne kobiety, mając coś takiego w domu?
— Nie wyglądasz na samotną, a już z pewnością nie jesteś bezbronna.
— Nie próbuj zmieniać tematu.
— Marjorie, i tak byś mi nie uwierzyła albo zaczęłabyś znowu pleść bzdury. Lepiej chodźmy już do tej restauracji, zanim w barze zabraknie wytrawnego martini.
Lunch był niezły, lecz Trevor nie miał ani wyobraźni Georgesa, ani jego wiedzy o tym, co dobre dla podniebienia. Bez polotu Georgesa to, co jedliśmy, można było nazwać dobrą, standardową, północnoamerykańską kuchnią. Taką samą w Bellingham, jak w Vicksburgu.
Moje myśli pochłonięte były jednak czymś zupełnie innym. Ciągle dręczyło mnie pytanie, dlaczego karta kredytowa Janet została unieważniona? Czyżby właścicielce stało się coś złego? Wpadła w jakieś poważne kłopoty? A może nawet… Nie, to niedorzeczne. Musiało istnieć jakieś proste wytłumaczenie.
Również Trevor stracił nieco ze swego pogodnego entuzjazmu, jaki powinien przecież okazywać gracz, gdy zanosi się na wygraną. Zamiast gapić się lubieżnie na mnie, on także wydawał się jakby przygaszony. Skąd ta nagła zmiana nastroju? Dlatego, że poprosiłam, by pokazał mi zdjęcie żony? Czyżbym sprawiła, że poczuł się zażenowany? Zawsze myślałam, że żaden mężczyzna nie powinien angażować się w polowanie, dopóki jest ze swoją żoną w takich stosunkach, że opowiadając jej szczegóły nagonki i odstrzału, może narazić się na kpiny. Tak, jak na przykład Ian. Nie oczekuję od mężczyzny, z którym śpię, że będzie „chronił moje dobre imię”. Doskonale wiem, że żaden z nich nigdy tego nie robi. Jeśli nie chcę, by facet trąbił na prawo i lewo, jaka to niezdarna ze mnie kochanka, po prostu nie idę z nim do łóżka. To jedyna skuteczna metoda.
A poza tym, o ile dobrze sobie przypominam, Trevor pierwszy wspomniał o swojej żonie. Tak, z pewnością.
Po lunchu odzyskał nieco animuszu. Powiedziałam mu, by odezwał się, gdy skończy załatwiać swoje sprawy, gdyż teraz potrzebowałam trochę swobody. Musiałam wykonać parę rozmów via satelita (to była prawda), lecz najprawdopodobniej zostanę tu na noc (również prawda). Niech więc zadzwoni na górę z hotelowej recepcji i spotkamy się w sali klubowej (prawda względna — byłam tak samotna i zmartwiona, że i tak z pewnością zabrałabym go natychmiast do swojego pokoju).
— Rzeczywiście, lepiej będzie, jeśli najpierw zadzwonię. W ten sposób nie będę się musiał spotkać z tym facetem, który u ciebie będzie. Ale zaraz potem idę prosto na górę. Nie ma sensu, byś biegała bez potrzeby po schodach. I zanim wejdę, wyślę szampana. Nie będę go przecież targał sam.
— Hamuj, hamuj, przyjacielu — powiedziałam. — Jeszcze nie sprzedałeś mi swoich niegodziwych propozycji. Jedyne, co ci obiecałam, to okazja do podjęcia rozmów handlowych w tym celu. W sali klubowej, nie w mojej sypialni.
— Marjorie, jesteś naprawdę twardą kobietą.
— To nie ja. Ty jesteś twardy. Nie martw się, wiem, co robię. — Coś mi mówiło, że naprawdę wiem. — Powiedz mi, co sądzisz o sztucznych istotach ludzkich? Pozwoliłbyś siostrze wyjść za SIL-a?
— A znasz jakiegoś, który by ją chciał? Moja siostrzyczka jest już nieco posunięta w leciech. Nie może pozwolić sobie na wybrzydzanie.
— Nie staraj się zbyć mnie byle czym. Czy ty ożeniłbyś się z humanoidką?
— Coś ty?! Co powiedzieliby sąsiedzi! Marjorie, skąd możesz wiedzieć, czy już tego nie zrobiłem? Widziałaś zdjęcie mojej żony. Słyszałem, że artefakty są ponoć najlepszymi żonami, tak przy garach, jak i w łóżku.
— Masz na myśli konkubiny. Z tymi nie trzeba brać ślubu. Trevor, ty nie tylko nie ożeniłbyś się z SIL-ką; ty nawet nic o nich nie wiesz, z wyjątkiem obiegowych mitów. W przeciwnym razie nie użyłbyś słowa „artefakt”, gdy mowa o sztucznych istotach ludzkich.
— Jestem „podstępny, sprośny i fałszywy”. Posłużyłem się tym terminem, byś nie pomyślała, że jestem jednym z nich.
— Bzdury! Gdybyś był, zorientowałabym się natychmiast. A ty, choć prawdopodobnie nie miałbyś oporów przed pójściem do łóżka z SIL-ką, to nawet przez myśl by ci nie przemknęło, by się z nią ożenić. Cała ta dyskusja jest zresztą bezsensowna. Odłóżmy ją na później. Potrzebuję jakichś dwóch godzin. Jeśli terminal w moim pokoju będzie zajęty, nagraj wiadomość i zamów jakiegoś dobrego drinka. Zejdę na dół, jak tylko skończę.
Zameldowałam się w recepcji, wsiadłam do windy i kazałam się się zawieźć na górę. Nie do apartamentu dla nowożeńców — miałam zbyt świeże wspomnienia i zbyt mało pieniędzy. Wynajęłam jednak duży ładny pokój z szerokim luksusowym łóżkiem. Zrobiłam to, będąc głęboko przekonana, iż będę musiała ulec perswazji Trevora, która zakończy się w łóżku właśnie.
Na razie jednak odłożyłam tę myśl na bok i zabrałam się do pracy.
Najpierw połączyłam się z Hiltonem w Vicksburgu. Niestety, państwo Perreault już się wyprowadzili. Nie, nie zostawili żadnego adresu ani wiadomości. Bardzo nam przykro.
Mnie również było przykro, a ten syntetyczny, komputerowy głos z pewnością nie mógł poprawić samopoczucia. Zadzwoniłam na Uniwersytet McGill w Montrealu i straciłam dwadzieścia minut, zanim dowiedziałam się w końcu, że owszem, dr Perreault zasiada w Senacie i jest nawet jego członkiem-seniorem, lecz obecnie przebywa na Uniwersytecie Manitoba. Jedyną nowością był fakt, iż komputer w Montrealu posługiwał się równie dobrze francuskim, jak angielskim, i odpowiadał zawsze w tym języku, w jakim zadano pytanie. Bardzo sprytnie jak na elektronicznego głupka. Zbyt sprytnie, moim zdaniem.
Spróbowałam kodu Janet i lana w Winnipeg. Otrzymałam informację, że według listy abonentów ich terminal został wyłączony z sieci. Ciekawiło mnie, jak to się w takim razie stało, że jeszcze dziś rano oglądałam wiadomości na ekranie terminalu w Norze. Czy „wyłączony z sieci” oznaczało jedynie „nie odpowiadający na wezwania”? Nie sądziłam, by tak było.
Komputer ANZAC w Winnipeg łączył mnie kilka razy z informacją dla podróżnych. Dopiero po czwartej próbie usłyszałam po drugiej stronie ludzki głos. Jego właściciel poinformował mnie, że z powodu stanu wyjątkowego kapitan Tormey przebywa na urlopie, gdyż loty na Nową Zelandię zostały zawieszone.
Terminal w mieszkaniu lana w Auckland odpowiadał jedynie muzyką i prośbą, by zostawić wiadomość na reponderze. Nie było to dla mnie zaskoczeniem, gdyż Ian nie mógł się tam dostać, dopóki nie zostaną wznowione loty SBS-ów na linii, na której latał. Miałam jednak nikłą nadzieję, że może zastanę tam Betty lub Freddiego.
Jak można się dostać na Nową Zelandię, skoro nie latały SBS-y? Nie można przecież wyruszyć na grzbiecie pławikonika. A te olbrzymie frachtowce z podwójnym Napędem nigdy nie zabierają pasażerów. O ile się nie myliłam, większość z nich była nawet bezzałogowa.
Dotychczas wierzyłam, że posiadam rozległą i szczegółową wiedzę na temat szlaków i sposobów podróżowania; większą nawet, niż ludzie zajmujący się tym zawodowo. Ostatecznie byłam kurierem i często przenosiłam się z miejsca na miejsce. Fakt ów powiększał jeszcze moją irytację, gdyż zdałam sobie sprawę, że nie mam pojęcia, jak przechytrzyć los, kiedy wszystkie SBS-y stoją w hangarach. Musiał jednak istnieć jakiś sposób. Zawsze jakiś jest. Zanotowałam to sobie w myślach jako problem do rozwiązania. W przyszłości.
Połączyłam się z Uniwersytetem w Sydney. Znowu odezwał się syntetyczny głos komputera, lecz po chwili usłyszałam również ludzki głos. Jakiś mężczyzna powiedział, że zna profesora Farnese, ale obecnie przebywa on na urlopie naukowym. Nie, nie znał jego prywatnego kodu czy też adresu. Było mu przykro, że nie może w niczym pomóc, lecz może w dziale personalnym będą coś wiedzieli.
W dziale personalnym również nic nie wiedzieli.
Komputer służby informacyjnej w Sydney musiał mieć potężną chandrę, gdyż koniecznie chciał ze mną pogawędzić. Nie wydobyłam zeń nic poza potwierdzeniem, że numer Federico i Elizabeth Farnese włączony był do tej sieci. Nasłuchałam się za to o Najdłuższym Na Świecie Moście (to nieprawda), Największej Na Świecie Operze i żeby przyjechać na Antypody, i… Serce mi się krajało, gdy przerywałam połączenie. Komputer bywa niekiedy lepszym kompanem niż większość ludzi. Obojętnie, czy naturalnych, czy takich jak ja.
W końcu postanowiłam połączyć się z miejscem, które — miałam nadzieję — nie będzie opustoszałe. Z Christchurch. Istniała możliwość, że sztab Szefa wysłał tam ostrzeżenie, gdy się przeprowadzali… o ile była to przeprowadzka, a nie totalna katastrofa. Istniała też druga możliwość — że Ian, nie mogąc przesłać żadnej wiadomości do Imperium, wysłał ją do mojego byłego domu, spodziewając się, iż stamtąd prześlą ją do mnie. Przypomniałam sobie, że kiedyś dałam mu kod rodziny w Christchurch. Było to wtedy, gdy on dał mi swój kod w Auckland. Połączyłam się więc z miejscem, które uważałam niegdyś za swój własny dom.
Komputer odmówił połączenia bezpośredniego. Aż do odwołania czynny był tylko jeden terminal: ten w biurze Briana.
W pewnej chwili zorientowałam się, że siedzę z ręką nad klawiaturą, porównując w myślach strefy czasowe. Tutaj było wczesne popołudnie — trochę po piętnastej — więc na Nowej Zelandii był jutrzejszy ranek, parę minut po dziesiątej. O tej porze najłatwiej było zastać Briana. Wystukałam jego kod i po kilku sekundach miałam już połączenie z satelitą, a po kilku następnych na ekranie pojawiła się zaskoczona twarz mojego byłego męża.
— Marjorie?!
— Tak — potwierdziłam — to ja. Jak się masz?
— Czego chcesz? — usłyszałam w odpowiedzi.
— Proszę cię, Brianie — odrzekłam. — Ostatecznie byliśmy małżeństwem przez siedem lat. Możemy chyba zwracać się do siebie nieco grzeczniej?
— Wybacz. Czym mogę ci służyć?
— Przepraszam, że przerywam ci pracę, lecz terminal domowy jest podobno wyłączony z sieci. Jak zapewne wiesz, odcięte zostały wszystkie połączenia z Imperium Chicago. Stan wyjątkowy i te zamachy zwane przez komentatorów Czerwonym Czwartkiem. Z tego właśnie powodu jestem teraz w Kalifornii. Nie udało mi się dotrzeć do swojego mieszkania w Imperium. Czy nikt nie zostawił w Christchurch jakiejś wiadomości dla mnie? A może przyszły jakieś listy?
— Przykro mi, lecz nie. Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.
— Zupełnie nic…?
— Zaczekaj, niech pomyślę. Mogło przyjść coś w związku z tymi pieniędzmi, które podjęłaś… Ale nie; wzięłaś przecież czek ze sobą.
— O jakich pieniądzach mówisz?
— O tych, których zwrotu zażądałaś, grożąc wywołaniem skandalu. Trochę ponad siedemdziesiąt tysięcy dolarów nowozelandzkich. Wiesz, Marjie, jestem naprawdę zaskoczony, że masz jeszcze czelność pokazywać swoją twarz… po tym, jak twoje złe prowadzenie się, twoje kłamstwa, matactwa, zimne wyrachowanie i chciwość zniszczyły naszą rodzinę.
— Brian, o czym ty mówisz?! Nikogo nie okłamałam, nie sądzę też, bym się źle prowadziła, a już z pewnością nie odebrałam rodzinie ani grosza. Nawet z własnych pieniędzy. „Zniszczyłaś rodzinę”? Jak?! Zostałam przez was brutalnie wykopana, nie dano mi nawet czasu na spakowanie własnych rzeczy. Jeśli ktoś zniszczył rodzinę, na pewno nie byłam to ja. Możesz mi wytłumaczyć, o co ci właściwie chodzi?
Brian wytłumaczył mi; drobiazgowo i ponurym głosem. Moje złe prowadzenie się miało polegać oczywiście na kłamaniu. Brian upierał się przy absurdalnym twierdzeniu, że jestem żywym artefaktem, a nie człowiekiem, i że tym samym zmusiłam rodzinę do zażądania rozwodu. Próbowałam przypomnieć mu, iż udowodniłam jedynie, że jestem genetycznie udoskonalona, lecz pominął ten fakt milczeniem. A co do pieniędzy, znowu kłamałam — na własne oczy widział pokwitowanie z moim podpisem.
Przerwałam mu, twierdząc, iż każdy podpis, który przypominał mój na każdym takim dokumencie, musiał zostać podrobiony, gdyż ja nie dostałam nawet dolara.
— Oskarżasz Anitę o fałszerstwo? To już nie tylko kłamstwo. To zuchwałe oszczerstwo.
— Nie oskarżam Anity o nic. Twierdzę jedynie, że nie otrzymałam od rodziny żadnych pieniędzy.
Oskarżałam Anitę i oboje doskonale o tym wiedzieliśmy. Nie byłam już nawet przekonana, czy to samo nie dotyczyło Briana. Przypomniałam sobie, jak kiedyś Vickie powiedziała, że Anitę jest w stanie podniecić jedynie duże dodatnie saldo na koncie… a ja rozkazałam jej wówczas, by powściągnęła swój zjadliwy język. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że inni również robili aluzje na temat chłodu i obojętności, jaką Anita okazywała w łóżku. Było to coś, co nie mieściło się w wyobraźni SIL-a. Teraz, z perspektywy czasu, wydało mi się nagle niemal pewne, iż jedyną jej pasją była rodzina, a raczej jej finansowe sukcesy, jej społeczny prestiż i siła.
Skoro tak, musi mnie teraz bardzo nienawidzieć. Nie ja rozbiłam rodzinną grupę Davisona, lecz usunięcie mnie z niej wydawało się być początkiem jej końca. Prawie natychmiast po moim „wyjeździe” dom opuściła również Vickie. Pojechała do Nuku’alofa, wynajęła prawnika i poleciła mu wnieść pozew o rozwód oraz wszcząć postępowanie majątkowe. Kilka dni potem wyjechali też Douglas i Lispeth. Podjęli takie same kroki prawne, co Vickie.
Miałam jednak mały powód, by odczuwać satysfakcję. Od Briana dowiedziałam się, że głosowanie na Radzie Rodziny nie skończyło się wynikiem sześć do zera przeciwko mnie, jak twierdziła Anita. W rzeczywistości było to siedem do zera. Czy to powód do radości? Owszem, gdyż tuż przed ową Radą Anita zmieniła zasady głosowania — miało być ono jawne i dwustopniowe. Najważniejsi posiadacze udziałów; Brian, Bertie i Anita głosowali pierwsi, oddając wszystkie swoje siedem głosów przeciwko mnie. To w zupełności wystarczało, by mnie wypędzić, więc Doug, Vickie oraz Lispeth wstrzymali się od głosowania.
Lecz nawet jeśli był to powód do zadowolenia, to raczej nikły. Nikt nie przeciwstawił się Anicie, nie próbował jej powstrzymać. Nikt nawet nie starał się ostrzec mnie, co się święci. Owszem, powstrzymali się… po czym stojąc z boku pozwolili bez szemrania wykonać wyrok.
Spytałam Briana o dzieci. Odpowiedział mi obcesowym tonem i bez żadnych ogródek, że to nie moja sprawa. Potem stwierdził, iż jest niestety (?!) bardzo zajęty i musi kończyć. Poprosiłam go, by odpowiedział mi jeszcze tylko na jedno pytanie: co zrobiono z kotami?
Przez moment wyglądał, jakby za chwilę miał eksplodować.
— Marjorie, ty chyba zupełnie pozbawiona jesteś serca. Twoje postępowanie stało się przyczyną prawdziwej tragedii, przyniosło tyle bólu, a ty pytasz mnie o coś tak trywialnego jak koty?
Starałam się powściągnąć swój gniew.
— Tak, Brianie; to właśnie interesuje mnie najbardziej. Czy możesz mi odpowiedzieć?
— O ile się nie mylę, zostały oddane do schroniska dla zwierząt albo przekazane do laboratorium Akademii Medycznej. A teraz żegnam. I proszę, nie dzwoń więcej.
Akademia Medyczna. Mister Underfoot przywiązany do laboratoryjnego stołu, cięty skalpelem na kawałki przez jakiegoś studenta. Nigdy nie zamierzałam protestować przeciwko wykorzystywaniu zwierząt do celów doświadczalnych. Lecz jeśli już jest to konieczne, to drogi Boże, jeśli gdzieś jesteś, nie pozwól, by robiono to ze zwierzętami, które nauczono ufać ludziom.
Schronisko dla zwierząt lub laboratorium Akademii Medycznej. Mister Underfoot i małe kocięta były już niemalże z pewnością martwe. Niemniej jednak gdyby latały SBS-y, zaryzykowałabym podróż z powrotem do Kanady Brytyjskiej, by złapać najbliższy lot na Nową Zelandię, choć nie było praktycznie żadnej nadziei, by uratować jedynych moich prawdziwych przyjaciół z Christchurch. Bez nowoczesnej komunikacji Auckland i Christchurch były bardzo daleko, dalej nawet niż Luna City.
Starałam się przestać myśleć o tym, czego nie mogłam już zmienić, jednak cały czas miałam wrażenie, jakby Mister Underfoot ocierał się o moje nogi.
Przy terminalu migała czerwona lampka. Spojrzałam na chrono. Minęły już prawie dwie godziny, odkąd tu weszłam. Czerwone światełko mogło oznaczać tylko jedno: na dole czekał już Trevor.
Weź się w garść, Piętaszku. Umyj twarz zimną wodą, zejdź na dół i pozwól, by cię przekonał. Albo jeszcze lepiej — powiedz mu, żeby przyszedł od razu na górę, zabierz go prosto do łóżka i wypłacz się na jego ramieniu. To prawda — nie czujesz w tej chwili pożądania, ale pozwól, by wziął cię w ramiona mężczyzna, a szybko je poczujesz; dobrze o tym wiesz. Łzy kobiety działają na większość mężczyzn lepiej niż najlepszy afrodyzjak. Nie raz już mogłaś się o tym przekonać (Kryptosadyzm? Masochizm? Wszystko jedno — ważne, że to działa).
Zaproś go. Zamów butelkę likieru. Może nawet umaluj się. Zrób coś, by wyglądać trochę bardziej seksownie. Zresztą, do diabła z makijażem! Zabierz go po prostu do łóżka i spraw, by poczuł się świetnie. Postaraj się.
Przywołałam na twarz uśmiech i włączyłam ekran terminalu.
I przekonałam się, że mówi do mnie komputer hotelowej recepcji.
— Przyniesiono dla pani kosz kwiatów. Czy wysłać go na gorę?
— Naturalnie! — Bez względu na to, od kogo, kosz kwiatów jest zawsze lepszy niż mokra ryba na goły brzuch.
Po chwili odezwał się brzęczyk transportera w salonie. Podeszłam tam i wyjęłam olbrzymi kosz z kwiatami.
Purpurowo-czerwone róże! Postanowiłam, że będę dla Trevora lepsza niż Kleopatra za swoich najlepszych dni — a raczej nocy.
Przez moment podziwiałam cudowny kolor i zapach kwiatów. Nic dziwnego, że nie zauważyłam koperty od razu. Otwierając ją sądziłam, że znajdę w środku kartkę z prośbą, by zadzwonić do sali klubowej lub coś w tym rodzaju.
Wewnątrz było coś więcej niż kartka. Był list.
Droga Marjorie.
Mam nadzieję, że przyjmiesz te róże choć w części z taką radością, z jaką chciałby zostać przyjęty ten, który ci je przysyła.
Chciałby?! Co jest, do licha ciężkiego?
Muszę przyznać, że stchórzyłem i uciekłem — po raz pierwszy w życiu. Stało się coś, co sprawiło, że postanowiłem nie narzucać ci swojego towarzystwa.
Okłamałem cię — nie jestem żonaty. Nie wiem nawet, kim jest ta śliczna kobieta. Jej fotografia jest tylko rekwizytem. Jak zauważyłaś, tacy jak ja nie są uważani za odpowiednich do małżeństwa. Jestem sztuczną istotą ludzką, moja pani. „Moją matką była probówka, moim ojcem skalpel był”. Nie powinienem więc przystawiać się do ludzkich kobiet. Uchodzę za człowieka — owszem — lecz znam siebie. Chciałbym bycz tobą, lecz nie potrafiłbym, nie powiedziawszy prawdy. Musiałbym to zrobić, wcześniej czy później — należę niestety do tych niepoprawnych i naiwnych, co to za wszelką cenę usiłują być uczciwi wobec samych siebie.
Wolałem więc przyznać się teraz, niż zranić cię później.
Moje nazwisko nie brzmi oczywiście Andrews. Tacy jak ja nie mają nazwisk. I nic na to nie poradzę, że chciałbym, byś sama była SIL-em. Jesteś naprawdę przemiła (tak samo, jak szalenie seksowna), a twoja skłonność do plecenia bredni na temat takich spraw jak SIL-e, o których nic nie wiesz i niczego nie rozumiesz, nie jest prawdopodobnie twoją winą. Przypominasz mi małą suczkę teriera, którą kiedyś miałem. Była to prawdziwa psia piękność, a przy tym bystra i bardzo do mnie przywiązana. Lecz gotowa była walczyć sama z całym światem, jeśli tylko taki mieliśmy program dnia. Przyznaję, że psy i koty lubię bardziej niż większość ludzi; one przynajmniej nie starają się na każdym kroku wmawiać mi, że nie jestem człowiekiem.
Mam nadzieję, że te róże sprawią ci przyjemność Trevor Otarłam oczy, wytarłam nos i pędem zbiegłam na dół. Jak burza przeleciałam przez salę klubową i bar. Nigdzie go nie było. Zbiegłam jeden poziom niżej — na dworzec. Zatrzymałam się dopiero przy barierkach. Stałam tam i przyglądałam się odprawianym kapsułom. Stałam i czekałam, czekałam, czekałam… Wreszcie stojący w pobliżu policjant zaczął mi się bacznie przyglądać, aż w końcu podszedł i spytał, co się stało i czy nie potrzebuję pomocy.
Powiedziałam mu prawdę, a przynajmniej jej część, więc pozwolił mi zostać. Ciągle czekałam, a on nie spuszczał ze mnie wzroku. Gdy podszedł po raz drugi, powiedział: — Posłuchaj, stojąc tu ciągle i traktując to miejsce jak własny rewir, zmuszasz mnie, bym poprosił cię o licencję i kartę zdrowia, a potem zabrał na komisariat, jeśli stwierdzę, że z jedną lub drugą coś jest nie tak. Wolałbym tego nie robić, mam córkę mniej więcej w twoim wieku i chciałbym wierzyć, że nie czepia się jej żaden glina. Tak czy owak, nie powinnaś robić w tym fachu. Każdy, kto popatrzy na twoją twarz, zorientuje się, że nie masz zbyt wielkiej wprawy.
Zastanawiałam się czy nie pokazać mu swojej „złotej” karty kredytowej. Wątpiłam, by było wiele dziwek mogących pochwalić się czymś takim. Jednak ten starszy człowiek rzeczywiście sądził, że robi coś dla mojego dobra, a ja zdążyłam upokorzyć już dość ludzi jak na jeden dzień. Podziękowałam mu i wróciłam do swojego pokoju.
I pomyśleć, że większość ludzi jest święcie przekonana, iż potrafią bez trudu odróżnić SIL-a! Co za brednie! Nawet my sami nie potrafimy dostrzec i rozpoznać siebie nawzajem. Trevor był jedynym mężczyzną, za którego mogłabym wyjść z absolutnie czystym sumieniem. A ja po prostu poniżyłam go i wygnałam.
Dlaczego, do diabła, musiał być taki wrażliwy?!
Ale kto tu jest zbyt wrażliwy? To ty, Piętaszku.
Wszystko przez to, że większość tak zwanych „normalnych” ludzi gardzi istotami takimi, jak Trevor i ja. Pies, który jest wystarczająco często kopany, albo jeży sierść i szczerzy kły, albo ucieka przed tym, kto go kopie. Wystarczy popatrzeć na moją cudowną, nowozelandzką rodzinkę. Anita z pewnością czuła się usprawiedliwiona, oszukując mnie — nie jestem przecież człowiekiem.
Punktacja na dziś — Ludzie: 9, Piętaszek: 0.
Gdzie jest Janet?!