Ben już miesiąc chodził do szkoły. Wszystko układało się pomyślnie. Któregoś dnia Harriet spytała nauczycielkę syna, jak Ben sobie radzi. Ku swojemu zdumieniu usłyszała następującą odpowiedź:

– To dobry chłopak. Bardzo się stara.

Pod koniec pierwszego semestru dyrektorka szkoły, pani Graves, wezwała Harriet.

– Pani Lovatt, zastanawiam się, czy…

Dyrektorka była kompetentną kobietą, wiedziała o wszystkim, co się dzieje w szkole. Wiedziała, że Harriet jest odpowiedzialną matką Łukasza, Heleny, Janeczki i Pawła.

– To bardzo trudna sytuacja – zaczęła. – Ben się stara, ale nie nadąża za innymi dziećmi. Nie wiem, jak to określić…

Harriet siedziała na krześle i czekała na dalsze słowa pani Graves. Odkąd urodził się Ben, przeprowadziła wiele takich rozmów. Przywykła do tego, że ludzie wstydzili się powiedzieć, co naprawdę myślą na temat jej syna.

– Ben zawsze był dziwnym dzieckiem.

– Dziwne dziecko w rodzinie? Zauważyłam, że to się często zdarza – powiedziała uprzejmie dyrektorka. Harriet próbowała wyczytać z jej twarzy, co naprawdę myśli.

– Odbierają go ze szkoły młodzi ludzie. To dość nietypowe… – Pani Graves uśmiechnęła się.

– Ben jest nietypowym dzieckiem.

Dyrektorka skinęła głową, nie patrząc na Harriet, i zmarszczyła brwi. Miała taką minę, jakby próbowała odgonić od siebie nieprzyjemną myśl.

– Czy znała pani kiedyś dziecko podobne do Bena? – spytała Harriet.

Wiedziała, w jaki sposób dyrektorka zareaguje.

– Co pani chce przez to powiedzieć? – spytała szybko pani Graves i, nie czekając na odpowiedź, dodała: – Ben jest nadpobudliwy, prawda? Oczywiście to mało precyzyjne określenie… Ben ma bardzo dużo energii. Nauczycielka jest wzruszona, że chłopiec się stara, ale musi poświęcać mu więcej uwagi niż pozostałym dzieciom… Dziękuję, że pani przyszła.

Wychodząc z sali, Harriet czuła na sobie wzrok pani Graves. Wiedziała, że na twarzy kobiety malują się w owej chwili uczucia ukrywane podczas rozmowy – niepokój, może nawet przerażenie…

Pod koniec drugiego semestru zadzwonili do niej ze szkoły.

– Proszę natychmiast przyjechać. Ben zrobił krzywdę innemu dziecku.

Od samego początku Harriet bała się, że tak się stanie. Chłopiec wpadł w szał i zaatakował starszą dziewczynkę w ogródku szkolnym. Dziewczynka upadła na ziemię, jej kolana były podrapane do krwi. Ben pogryzł ją i złamał jej rękę.

– Rozmawiałam z nim – powiedziała pani Graves. – Nie okazał skruchy. Zachowuje się tak, jakby nie zdawał sobie sprawy, że zrobił coś złego. Tak nie powinno być, on ma przecież sześć lat.

Harriet zaprowadziła Bena do domu. Postanowiła, że Pawła odbierze później, chociaż czuła, że to nim powinna się zająć. Kiedy chłopiec dowiedział się, że Ben pobił starszą dziewczynkę, wpadł w histerię. Zaczął krzyczeć, że brat zabije i jego. Harriet wiedziała, że musi porozmawiać z Benem.

Chłopiec siedział na stole, machając nogami, i jadł kanapkę z dżemem. Spytał wcześniej, czy John po niego przyjedzie. Chciał go zobaczyć.

– Zrobiłeś krzywdę biednej Mary Jones – powiedziała Harriet. – Dlaczego tak się zachowałeś?

Ben miał taki wyraz twarzy, jakby nie słyszał. Odgryzał kawałki chleba i połykał łapczywie.

Harriet usiadła tuż obok niego, tak, że nie mógł jej dłużej ignorować.

– Pamiętasz, Ben, jak zawieźli cię do zakładu? Chłopiec zastygł. Po chwili wolno odwrócił głowę i spojrzał na matkę. Jego ręka drżała. Cały się trząsł. A więc pamiętał! Harriet nigdy nie mówiła przy nim o zakładzie i miała nadzieję, że już nigdy nie będzie musiała tego robić.

– Pamiętasz, Ben?

Jego oczy błysnęły dziko. Harriet była pewna, że chłopiec zeskoczy ze stołu i ucieknie. Ben zaczął rozglądać się po pokoju, zerknął na okno, a potem na schody, jakby spodziewał się, że ktoś go zaatakuje.

– Posłuchaj, Ben. Jeśli jeszcze raz zrobisz komuś krzywdę, będziesz musiał tam wrócić.

Patrzyła mu w oczy i myślała: Nigdy, nigdy go tam nie poślę. Groziła mu, ponieważ nie miała innego wyjścia.

Ben trząsł się jak mokry, zmarznięty pies. Nieświadomie wykonywał ruchy, których nauczył się w zakładzie. Zasłonił ręką twarz i spojrzał na pokój przez rozsunięte palce. Opuścił rękę i odwrócił się gwałtownie. Po chwili przycisnął drugą rękę do ust. Obnażył zęby, jakby chciał warknąć, ale się powstrzymał. Potem podniósł głowę, otworzył usta, a Harriet wydało się, że słyszy przeciągłe wycie przerażonego zwierzęcia…

– Rozumiesz, Ben?

Chłopiec zeskoczył ze stołu i pobiegł na górę po schodach, zostawiając na podłodze wąską strużkę moczu. Harriet usłyszała trzask drzwi. Po chwili z góry dobiegły okrzyki wściekłości i przerażenia.

Harriet zadzwoniła do Kafejki Betty i poprosiła Johna, żeby przyszedł. Zgodnie z obietnicą zjawił się wkrótce.

Kiedy Harriet powiedziała, co się stało, John poszedł do pokoju Bena. Harriet nasłuchiwała w korytarzu.

– Jesteś bardzo silny, hobbicie. Na tym polega problem. Nie wolno krzywdzić innych ludzi.

– Jesteś zły na Bena? Zrobisz krzywdę Benowi?

– Nie jestem zły – powiedział John. – Jeśli będziesz krzywdzić ludzi, oni odpłacą ci tym samym.

– Czy Mary Jones zrobi mi krzywdę? Cisza. John był zbity z tropu.

– Zabierz mnie do kawiarni. Teraz. Zabierz mnie stąd. Harriet słyszała, jak John szuka czystych spodni Bena i prosi chłopca, żeby je nałożył. Zeszła do kuchni. Po chwili John pojawił się na dole z Benem, który trzymał go za rękę. Mężczyzna mrugnął do niej i podniósł do góry kciuk. Kiedy odjechali na motorze, Harriet poszła odebrać Pawła.

Później zadzwoniła do doktora Bretta i poprosiła, żeby umówił ją ze specjalistą.

– Niech pan nie przedstawia mnie temu lekarzowi jako histerycznej idiotki – prosiła.

Zabrała Bena do Londynu i zostawiła chłopca u pielęgniarki, w gabinecie doktor Gilly, która chciała najpierw porozmawiać z nim sama. Wydawało się to sensowne. Mam nadzieję, że ta lekarka okaże się mądra, pomyślała Harriet, pijąc kawę w małej kawiarni. Ale o co mi właściwie chodzi? Na co czekam tym razem? Harriet miała nadzieję, że nareszcie ktoś użyje właściwych słów do opisania problemu z Benem. Nie łudziła się, że lekarka dokona cudu, nie liczyła na zmianę. Chciała, żeby jakiś specjalista wydał opinię, na którą później będzie się mogła powołać.

Czy tym razem będzie tak jak zwykle? Harriet potrzebowała wsparcia, ale coś jej mówiło, że lekarka nie spełni jej oczekiwań. Ben był z pielęgniarką w małym pomieszczeniu obok poczekalni. Siedział odwrócony plecami do ściany i, jak czujne zwierzę, obserwował każdy ruch kobiety. Na widok matki podbiegł do niej i schował się za jej plecami.

– Nie ma się czego bać – powiedziała cierpko pielęgniarka.

Harriet poprosiła Bena, żeby usiadł i zaczekał; obiecała, że niedługo wróci. Chłopiec stanął za krzesłem i spojrzał nieufnie na pielęgniarkę.

Po chwili Harriet siedziała naprzeciwko inteligentnej lekarki. Doktor Brett na pewno powiedział jej, że nie potrafię poradzić sobie z piątym dzieckiem, pomyślała.

– Będę z panią szczera – powiedziała doktor Gilly.

– Ben nie ma problemu. To pani ma problem. Nie potrafi go pani pokochać.

– O Boże! – zawołała Harriet. – Tylko nie to! – Była zdenerwowana, głos jej drżał. Patrzyła, jak doktor Gilly obserwuje jej reakcję. – Doktor Brett tak pani powiedział.

– Chyba pani temu nie zaprzeczy, pani Lovatt? Po pierwsze, to nie jest pani wina. Często się zdarza, że matka nie potrafi pokochać dziecka. Nie wiadomo, który los wygra na loterii. Tak samo jest z macierzyństwem – nie wiemy, jakie dziecko urodzimy. Na szczęście, a może niestety, nie możemy wybrać. Przede wszystkim nie powinna się pani obwiniać.

– Nie obwiniam się – powiedziała Harriet. – Pewnie pani mi nie uwierzy, ale to przypomina kiepski żart. Odkąd Ben się urodził, inni ludzie mnie obwiniają. Czuję się tak, jakbym popełniła zbrodnię. – W jej głosie brzmiała histeria, ale nie potrafiła się opanować; poczuła nagle gorycz ostatnich lat. Doktor Gilly siedziała ze wzrokiem wbitym w biurko.

– Nie do wiary! Nikt nigdy mi nie powiedział: Jesteś taka dzielna! Masz czworo normalnych, inteligentnych, ładnych dzieci. Są takie dzięki tobie, Harriet!”. Czy to nie dziwne, że nikt nigdy tego nie powiedział? Ale kiedy urodził się Ben, wszyscy stwierdzili, że to ja jestem winna.

Doktor Gilly zamyśliła się.

– Wolałaby pani, żeby Ben był bardziej inteligentny, prawda? – powiedziała w końcu.

– O mój Boże! – zawołała Harriet. – To nie ma sensu! Kobiety przez chwilę patrzyły sobie w oczy. Harriet westchnęła i poczuła, że się uspokaja. Lekarka była na nią zła, ale nie chciała tego okazać.

– Czy pani uważa, że Ben jest całkiem normalnym dzieckiem? – spytała Harriet. – Pod każdym względem?

– Mieści się w granicach normy. Nauka sprawia mu kłopoty, ale takie dzieci zwykle doganiają później swoich rówieśników.

– Nie mogę w to uwierzyć – powiedziała Harriet. – Mam do pani prośbę. Niech pani poprosi pielęgniarkę, żeby przyprowadziła Bena.

Doktor Gilly zastanowiła się przez chwilę, a potem pochyliła się nad telefonem.

Na korytarzu rozległ się głośny krzyk Bena: „Nie! Nie!”, potem usłyszały perswadujący głos pielęgniarki.

Drzwi otworzyły się. Pielęgniarka wepchnęła Bena do gabinetu i zamknęła drzwi. Chłopiec oparł się o nie plecami i spojrzał na lekarkę.

Stał zgarbiony na lekko ugiętych nogach, jakby zamierzał rzucić się do ucieczki: mały człowieczek z wielką głową o żółtych szorstkich włosach rosnących od podwójnego ciemienia aż do punktu poniżej grubego wąskiego czoła. Miał duży, zadarty nos, grube, mięsiste usta i oczy jak dwa matowe kamienie. Harriet pomyślała, że Ben nie wygląda na sześciolatka. Można go było wziąć za niskiego mężczyznę.

Harriet nie spuszczała wzroku z lekarki patrzącej na chłopca.

– W porządku, Ben – powiedziała doktor Gilly. – Poczekaj na korytarzu. Mama zaraz do ciebie przyjdzie.

Chłopiec nie ruszył się z miejsca. Lekarka pochyliła się nad telefonem i powiedziała coś do pielęgniarki. Drzwi otworzyły się. Chłopiec zniknął w korytarzu, mrucząc wściekle.

– Co pani o nim myśli? – spytała Harriet.

Doktor Gilly nie odpowiedziała, czuła się urażona i liczyła minuty do końca wizyty.

– Czy on jest istotą ludzką? – spytała Harriet; wiedziała, że to nic nie da, ale chciała wypowiedzieć te słowa, usłyszeć je.

Doktor Gilly wyprostowała się, westchnęła ciężko i zakryła dłonią usta. Siedziała przez chwilę z zamkniętymi oczami. Była przystojną kobietą w średnim wieku. Miała całkowitą kontrolę nad swoim życiem, ale teraz wyglądała na zagubioną.

Nie była w stanie zdobyć się na szczerość. Opuściła rękę i uśmiechnęła się.

– To przybysz z innej planety? – powiedziała żartobliwym tonem.

– Nie, ale przyjrzała mu się pani, prawda? Niektórzy twierdzą, że na naszej planecie mieszkały kiedyś istoty zupełnie inne niż my. Oczywiście nie można tego stwierdzić z całą pewnością. Ale może naszą planetę zamieszkiwały kiedyś karły albo krasnoludy? I dlatego opowiadamy o nich bajki.

– Uważa pani, że Ben jest opóźniony w rozwoju? – spytała doktor Gilly ponurym głosem. Spodziewała się, że Harriet poruszy ten temat.

– Dla mnie to oczywiste – powiedziała Harriet. Lekarka zerknęła na swoje wypielęgnowane dłonie i westchnęła. Potem spojrzała Harriet w oczy.

– Czego pani ode mnie oczekuje? – spytała.

– Chcę, żeby ktoś to nazwał. Do tej pory nikt tego nie zrobił.

– Czy pani nie rozumie, że to nie leży w zasięgu moich kompetencji? Mam napisać list do zoo? „Zamknijcie to dziecko w klatce”? Mam go oddać naukowcom?

– O Boże! – jęknęła Harriet. – Skądże znowu. Milczenie.

– Dziękuję pani. – Harriet podniosła się z krzesła. Wizyta dobiegła końca. – Czy mogłaby mi pani zapisać silny środek uspokajający? Ben ma czasem ataki wściekłości i trudno sobie wtedy z nim poradzić.

Doktor Gilly wypisała receptę. Harriet schowała ją, podziękowała lekarce i pożegnała się. W drzwiach odwróciła się. Doktor Gilly nie ukrywała dłużej uczuć: na jej twarzy malowało się przerażenie. Bała się Bena, ponieważ uosabiał to, co nienormalne i nienazwane. Bała się Harriet, która go urodziła.

Chłopiec stał sam w rogu małego pokoju ze wzrokiem wbitym w drzwi gabinetu i dygotał. Dokoła pełno było ludzi w białych fartuchach i płaszczach. W przychodni pachniało chemikaliami. Harriet uświadomiła sobie, że to miejsce kojarzy się Benowi z zakładem. Jeśli będziesz niegrzeczny…

Chłopiec był przybity, trzymał się blisko matki. Zachowywał się jak przestraszony pies.

Każdego ranka podawała mu środek uspokajający, który jednak wyraźnie nie działał. Harriet miała nadzieję, że Ben będzie spokojny w szkole, po południu zaś wywrzeszczy się, jeżdżąc z Johnem na motorze.

Pierwszy rok pobytu Bena w szkole dobiegł końca. Jego rodzina mogła udawać, że chłopiec jest po prostu „trudnym dzieckiem”. Nie był w stanie niczego się nauczyć, ale nie różnił się w tym od wielu dzieci, które chodziły do szkoły, ponieważ musiały.

Łukasz napisał, że chce spędzić święta Bożego Narodzenia u dziadków w południowej Hiszpanii. Helena pojechała do babci Molly, do Oksfordu.

Dorota przyjechała do nich na święta; jedynie na trzy dni. Wyjeżdżając, zabrała Janeczkę, która uwielbiała swoją mongoloidalną kuzynkę Amy.

Ben w tym czasie prawie nie rozstawał się z Johnem. Harriet zajmowała się Pawłem, który miał ferie świąteczne.

Dawid też bywał w domu, ale pracował coraz więcej. Paweł sprawiał więcej kłopotu niż Ben, ale był normalnym „zaburzonym” dzieckiem, nie obcym.

Paweł spędzał całe godziny przed telewizorem. Była to jego ucieczka od rzeczywistości. Oglądał film za filmem i pochłaniał ogromne ilości jedzenia – jakby miał w środku usta, które błagały: „Nakarmcie mnie!”, mimo to nie tył. Wiecznie czegoś chciał, trudno go było zadowolić. Harriet przytulała go, ale bez skutku. Wojna i zamieszki; zabójstwa i porwania samolotów; mordercy, złodzieje, porywacze… Zaczęły się barbarzyńskie lata osiemdziesiąte. Paweł leżał przed telewizorem albo chodził po pokoju i jadł – to znaczy otwierał usta, kiedy go karmiono.

Rytm życia rodzinnego ustalił się na nowo. Na lata.

Łukasz spędzał wakacje u dziadka Jamesa, z którym „miał taki dobry kontakt”. Chłopiec bardzo lubił żonę dziadka – Jessicę. Mówił, że jest zabawna. Jego ciotka Debora też była zabawna: w rodzinie krążyły żarty na temat jej nieudanych małżeństw. Łukasz mieszkał z bogatymi krewnymi, z ludźmi sukcesu. Czasem James, kiedy wybierał się do Harriet i Dawida, zabierał wnuka ze sobą. James miał dobre serce i martwił się, że w rodzinie źle się dzieje; wiedział, że Harriet i Dawid tęsknią za najstarszym synem. Odwiedzali go w szkole podczas Dni Sportu. Czasem Łukasz przyjeżdżał do domu na przerwę semestralną.

Helena była szczęśliwa u Molly. Mieszkała w pokoju, który należał kiedyś do jej ojca. Była ulubienicą starego Fryderyka. Ona też przyjeżdżała czasem do rodziców na półsemestr.

Janeczka chciała zamieszkać z babcią, ciotką Sarą, trzema zdrowymi kuzynami i biedną Amy. Poprosiła Dorotę, żeby porozmawiała o tym z Harriet i Dawidem. Janeczka postawiła na swoim. Dorota zabierała ją czasem do rodziców. Odbyła poważną rozmowę z Janeczką, która starała się być wobec nich miła i nie krytykować Bena.

Paweł został w domu: Ben pojawiał się tam coraz rzadziej.

– Co poczniemy z Pawłem? – pytał Dawid.

– Jak to?

– On potrzebuje pomocy. Powinien porozmawiać z psychiatrą…

– Co to da?

– Nie jest w stanie niczego się nauczyć, trzeba się nim wciąż zajmować. Sprawia więcej kłopotu niż Ben! Benowi nie można pomóc. Będzie taki zawsze. Ale Paweł…

– Kto za to zapłaci? – Ja.

Dawid zaczął wykładać na politechnice. Rzadko bywał w domu. Czasem przychodził wieczorem, ale tak zmęczony, że szedł od razu spać.

Pawła posłano, „żeby z kimś porozmawiał”, jak to się mówi.

Chłopiec chodził do psychiatry prawie każdego popołudnia po szkole. Wywierało to na niego dobry wpływ. Czterdziestoletni psychiatra miał rodzinę i miły dom. Paweł zostawał tam często na kolację, przychodził też bawić się z dziećmi lekarza nawet w te dni, kiedy nie byli umówieni.

Czasem Harriet spędzała cały dzień w samotności w wielkim domu. Paweł wracał o dziewiętnastej i siadał przed telewizorem. Ben też oglądał telewizję, w inny sposób. Patrzył z fascynacją na zmieniające się obrazy, ale potrafił skupić się na nich przez minutę, najwyżej dwie.

Bracia się nienawidzili.

Któregoś razu Harriet weszła do kuchni i zobaczyła Pawła, który stał na palcach wciśnięty w kąt. Ben wyciągał ręce i próbował schwycić go za gardło. Niski, silny Ben i wysoki, chudy Paweł. Harriet była pewna, że Ben chce tylko nastraszyć brata, ale Paweł dostał histerii. Ben uśmiechał się triumfalnie.

– Ben, przestań – powiedziała Harriet takim tonem, jakby mówiła do psa. – Przestań natychmiast.

Chłopiec odwrócił się gwałtownie, spojrzał na nią i opuścił ręce. Pamiętał jej pogróżki. Harriet wiedziała, że ma nad nim władzę.

Obnażył zęby i warknął wściekle.

Paweł zaczął krzyczeć. Rzucił się w kierunku schodów i potykając się, wbiegł na górę. Chciał być jak najdalej od brata – potwora.

– Jeśli zrobisz to jeszcze raz… – zagroziła Harriet. Ben podszedł do stołu i usiadł zamyślony. – Jeśli zrobisz to jeszcze raz… – Podniósł głowę i spojrzał na nią, jakby się nad czymś zastanawiał. O czym myślał? Te zimne, nieludzkie oczy… Co widział? Ludzie byli przekonani, że Ben postrzegał świat tak jak oni. Ale może jego zmysły rejestrowały fakty w zupełnie inny sposób? Jak postrzegał siebie samego?

– Biedny Ben – mówił czasami.

Harriet nie powiedziała Dawidowi o tym wydarzeniu. Nie chciała go niepokoić. Jak by zareagował, gdyby mu powiedziała: „Ben próbował zabić Pawła”? Sytuacja już dawno ich przerosła. Ale Harriet nie wierzyła, że Ben chciał zabić brata: pokazał tylko, na co go stać.

Zapewniła Pawła, że Ben nie chciał zrobić mu krzywdy. Miała nadzieję, że chłopiec uwierzył.

Gdy Benowi zostały jeszcze dwa lata do ukończenia szkoły, w której nie był w stanie niczego się nauczyć, John oznajmił, że wyjeżdża. Dostał się na szkolenie w Manchesterze, dokąd miał pojechać z trzema kolegami.

Zabrał chłopca do Kafejki Betty i powiedział, że wyjeżdża, ale do Bena to nie dotarło. Wkrótce potem, w obecności chłopca, porozmawiał o swoim wyjeździe z Harriet.

– Dlaczego nie mogę z tobą pojechać? – spytał Ben.

– To niemożliwe, stary. Ale będę cię czasem odwiedzać. Zobaczymy się jeszcze.

– Dlaczego nie mogę z tobą pojechać? – nalegał Ben. Będę się uczyć w szkole. Nie tutaj. W innej szkole, daleko stąd.

Ben zgarbił się i zacisnął pięści. Zaczął zgrzytać zębami. Jego oczy błyszczały dziko.

– Ben – powiedziała Harriet tonem, który chłopiec dobrze znał. – Przestań.

– Spokojnie, hobbicie – powiedział John. Zaczynał się niecierpliwić, ale starał się być miły. – Nic na to nie poradzę. Nie mogę wiecznie mieszkać z wami.

– Czy Barry, Rowland i Henry pojadą z tobą?

– Tak, jedziemy we czterech.

Ben wybiegł do ogrodu i zaczął kopać pień drzewa, krzycząc z wściekłości.

– Dobrze, że się na mnie nie rzucił – powiedział John.

– Albo na mnie – westchnęła Harriet.

– Przykro mi. Muszę wyjechać.

– Nie mam pojęcia, jak byśmy sobie poradzili, gdyby nie ty – powiedziała Harriet.

John skinął głową, wiedział, że to prawda. Odszedł i więcej się nie pojawił. Od powrotu z zakładu Ben spędzał z nim czas codziennie.

Chłopiec nie potrafił się pogodzić z wyjazdem Johna. Z początku nie wierzył, że to prawda. Kiedy Harriet przychodziła po niego, albo po Pawła, Ben stał przy bramie i obserwował ulicę, którą John przyjeżdżał zwykle do szkoły. Szedł niechętnie do samochodu i, jeśli Paweł nie był akurat u psychiatry, siadał na tylnym siedzeniu jak najdalej od brata. Wyglądał przez okno, w nadziei że zobaczy przyjaciół. Czasem Harriet orientowała się, że Bena nie ma w domu. Znajdowała go w Kafejce Betty. Siedział przy stoliku ze wzrokiem wbitym w drzwi, czekając na przyjaciół. Któregoś ranka Ben spotkał na ulicy jednego z młodych mężczyzn z gangu Johna. Chłopiec krzyknął radośnie i podbiegł do mężczyzny, ale ten bąknął tylko: „Cześć, Dumbo, się masz, krasnal…” i odszedł. Ben patrzył za nim z niedowierzaniem. Otworzył szeroko usta. Czuł się tak, jakby ktoś go uderzył w twarz. Minęło sporo czasu, zanim dotarło do niego, że John nie wróci. Po szkole wracał z Harriet i Pawłem do domu, ale nie wytrzymywał tam długo. Wybiegał na ulicę i wracał do centrum miasta. Harriet nie próbowała go zatrzymać. Wiedziała, że chłopiec wróci. Nie miał innego domu. Harriet cieszyła się, że może być sama z Pawłem.

Któregoś dnia przed domem rozległy się ciężkie kroki Bena. Wbiegł do środka i schował się pod stołem. W drzwiach stanęła policjantka.

– Gdzie jest to dziecko? – spytała. – Nic mu nie jest?

– Pod stołem – powiedziała Harriet.

– Pod… ale dlaczego? Nie chciałam go przestraszyć. Myślałam, że się zgubił. Ile on ma lat?

– Więcej, niż by się mogło wydawać. Chodź, Ben. Nie bój się.

Ale chłopiec nie ruszył się z miejsca: siedział pod stołem na czworakach i patrzył na lśniące czarne buty policjantki. Bał się ludzi w mundurach. Pamiętał, jak obcy mężczyźni wsadzili go do samochodu i zawieźli do zakładu.

– No, ładnie – powiedziała policjantka. – Można by pomyśleć, że chciałam go skrzywdzić. Nie powinien wychodzić sam na ulicę. Ktoś mógłby go porwać.

– Wątpię – powiedziała Harriet wesoło, udając matkę, która ze wszystkim sobie radzi. – To raczej on mógłby kogoś porwać.

– A więc to tak?

Policjantka roześmiała się i odeszła.

Dawid i Harriet leżeli obok siebie w łożu małżeńskim. Światła były zgaszone. Dwa pokoje dalej spał Ben, przynajmniej taką mieli nadzieję. Paweł zamknął się w pokoju na końcu korytarza. Było późno. Harriet wiedziała, że Dawid za chwilę zaśnie. Leżeli w pewnej odległości od siebie, ale nie było między nimi napięcia. Dawid czuł się zbyt zmęczony, żeby się złościć. Poza tym zdawał sobie sprawę, że negatywne emocje mu szkodzą. Harriet wiedziała, o czym myśli jej mąż. Często potrafiła przewidzieć, co powie.

Czasem się kochali, ale Harriet czuła – i wiedziała, że Dawid też to czuje – że to duchy młodej Harriet i młodego Dawida splatają się i całują.

Harriet czuła się tak, jakby pod wpływem stresów jakaś cząstka jej osobowości umarła, jakby straciła coś, co ją chroniło. Dawid bez przerwy pracował. Oddalił się od rodziny. Dzięki pracowitości awansował, a w końcu dostał lepiej płatną pracę w innej firmie. Żył pracą, mimo że kiedyś pogardzał ludźmi żyjącymi w ten sposób. James nie musiał już dawać im pieniędzy; utrzymywał tylko Łukasza. Szczerość i otwartość Dawida, płynąca niegdyś z jego uporu i wiary w siebie, przerodziła się w nową pewność siebie. Harriet mówiła sobie, że gdyby poznała męża teraz, wydałby się jej gruboskórny. Ale Dawid nie był gruboskórny. Po prostu próbował przetrwać.

Nazajutrz, w sobotę, Dawid wybierał się do szkoły Łukasza na mecz krykieta. Harriet chciała obejrzeć przedstawienie szkolne, w którym grała Helena. Dorota miała przyjechać rano i zostać na weekend. Janeczka nie chciała ich odwiedzić – obiecała koleżance ze szkoły, że pójdzie do niej na przyjęcie.

Dawid zabrał ze sobą Pawła.

Dorota przyjechała zająć się Benem, którego nie widziała od roku.

Harriet nie była zaskoczona, kiedy Dawid powiedział:

– Ben wygląda dziecinnie, ale nie jest już taki mały. Czy Dorota zdaje sobie z tego sprawę?

– Powinniśmy ją ostrzec?

– Wystarczy, że pobędzie z nim pięć minut i wszystko zrozumie.

Zapadła cisza. Harriet wiedziała, że Dawid zasypia. Ocknął się nagle i powiedział:

– Harriet, czy przyszło ci na myśl, że za kilka lat Ben będzie nastolatkiem? Stanie się istotą seksualną.

– Tak, ale jego zegar biologiczny jest inny niż nasz.

– Przypuszczam, że tacy jak on przechodzą okres dojrzewania.

– Nie wiem. Może popęd seksualny będzie u niego mniejszy. Ktoś powiedział, że mamy obsesję na punkcie seksu… kto to był? Tak, Bernard Shaw.

– Na myśl, że Ben będzie istotą seksualną, zaczynam się bać.

– Od dłuższego czasu nikogo nie skrzywdził. Kiedy weekend dobiegał końca, Dorota powiedziała:

– Ciekawe, czy Ben zadaje sobie pytanie, dlaczego tak bardzo się od nas różni.

– Któż to może wiedzieć? Nigdy nie wiedziałam, co on sobie myśli.

– Może wierzy, że gdzieś na świecie żyją ludzie podobni do niego.

– To całkiem prawdopodobne.

– Oby tylko nie było żeńskich przedstawicielek tego gatunku!

– Kiedy patrzę na Bena, zaczynam myśleć o ludziach pierwotnych, którzy zamieszkiwali w przeszłości naszą planetę. Oni muszą gdzieś w nas być.

– Gotowi w każdej chwili wyskoczyć! Może po prostu nie zauważamy, kiedy wyskakują – powiedziała Dorota.

– Bo nie chcemy zauważać – powiedziała Harriet.

– Ja z całą pewnością nie chcę – stwierdziła Dorota. – Po tym, co przeszliśmy z Benem… Czy ty i Dawid zdajecie sobie sprawę, że wasz syn nie jest już dzieckiem? Traktujemy go jak małego chłopca, ale…

Dwa lata poprzedzające rozpoczęcie nauki w gimnazjum stanowiły dla Bena trudny okres. Był samotny, ale czy cierpiał z tego powodu? Harriet była bardzo samotna i cierpiała z tego powodu…

Ben, podobnie jak Paweł, od razu po przyjściu ze szkoły siadał przed telewizorem. Czasem oglądał filmy od szesnastej do dwudziestej pierwszej albo dwudziestej drugiej. Nie widział różnicy między programami telewizyjnymi. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego niektóre filmy nadają się dla dzieci, a inne dla dorosłych.

– Co się działo w tym filmie, Ben?

– Działo… – mówił chłopiec niskim, niepewnym głosem i patrzył na matkę, jakby próbował odgadnąć, czego oczekiwała.

– O czym był ten film, który przed chwilą obejrzałeś?

– Duże samochody – odpowiadał Ben. – Motor. Dziewczyna płakała. Samochód gonił mężczyznę.

Raz, chcąc sprawdzić, czy Ben mógłby się uczyć od brata, Harriet spytała Pawła:

– O czym był ten film?

– To historia o rabusiach, którzy napadli na bank. To chyba oczywiste. – Paweł spojrzał z pogardą na nierozgarniętego Bena, który słuchał, a jego oczy patrzyły to na twarz matki, to znów na twarz brata. – Postanowili zrobić podkop. Chcieli się w ten sposób dostać do banku. Ale kiedy znaleźli się w piwnicy, zaskoczyła ich policja. Niektórym udało się uciec, inni trafili do więzienia. Policjanci zastrzelili dwóch mężczyzn.

Ben przysłuchiwał się z uwagą.

– Pamiętasz, o czym był ten film, Ben?

– O rabusiach, którzy napadli na bank – powiedział chłopiec. Spróbował opowiedzieć film, używając tych samych słów co brat.

– On mnie naśladuje – powiedział Paweł.

Oczy Bena zaiskrzyły się. Harriet wiedziała, że chłopiec jest bliski ataku furii. Jeśli zrobię komuś krzywdę, znowu zabiorą mnie do tamtego miejsca”. Harriet potrafiła odgadnąć, co myśli i czuje Paweł, ale Ben pozostawał dla niej zagadką.

Czy Paweł mógłby uczyć Bena, bez wiedzy żadnego z chłopców?

Po przeczytaniu synom opowiadania prosiła Pawła, żeby powtórzył jego treść. Używając tych samych słów co brat, Ben streszczał opowiadanie, ale po chwili wszystko zapominał.

Harriet grała z Pawłem w węże i drabiny albo w chińczyka. Ben siedział obok i przyglądał się. Kiedy Paweł był u psychiatry, Harriet próbowała namówić Bena do gry, ale nie mógł zrozumieć reguł.

Niektóre filmy oglądał wiele razy. Wypożyczyli magnetowid. Ben uwielbiał musicale: The Sound of Musie, West Sicie Story, Oklahoma! i Cats.

„Ona będzie śpiewać”, mówił, kiedy Harriet pytała, co się dzieje w filmie. Albo: „Będą tańczyć, a potem ona zaśpiewa”. Albo: „Zranią tę dziewczynę. Ona uciekła. A teraz jest przyjęcie”.

Ale nie potrafił opowiedzieć całego filmu.

– Zanuć tę melodię, Ben. Ja i Paweł chcemy ją usłyszeć.

Ben nie umiał śpiewać. Z jego ust dobywał się gardłowy pomruk.

Któregoś razu Paweł poprosił Bena, żeby zanucił melodię z filmu, i zaczął się z niego wyśmiewać. Harriet była przy tym. Ben spojrzał na brata z wściekłością. Harriet skarciła Pawła.

– Co ja takiego zrobiłem? – zawołał jej syn. – Ben jest najważniejszy. Ben, Ben, Ben… – Paweł zamachnął się, jakby chciał uderzyć brata. Oczy Bena rozbłysły. Był gotów rzucić się na Pawła.

– Ben – powiedziała Harriet ostrzegawczym tonem. Chciała uczynić z niego normalnego chłopca, ale wiedziała, że w takich chwilach jeszcze bardziej zamykał się w sobie, w swoim wnętrzu, gdzie… ale co? – pamiętał?… śnił? – o swoim gatunku.

Pewnego dnia Harriet była w domu sama z Benem. Nagle zorientowała się, że chłopca nie ma w pobliżu. Zaczęła go szukać. Zajrzała do sypialni na pierwszym piętrze, potem do pokoi Bena i Pawia. Trzy pozostałe świeciły pustkami. Stały tam łóżka ze świeżo powleczonymi poduszkami i wypranymi kołdrami. Pokoje na drugim piętrze były czyste i puste. Trzecie piętro: ile czasu minęło, odkąd dzieci bawiły się na górze, a ich radosny śmiech rozbrzmiewał echem w ogrodzie? Harriet nigdzie nie mogła znaleźć Bena. Wspięła się po cichu na strych. Drzwi były otwarte. Chłopiec stał w miejscu, gdzie wpadające przez okno światło tworzyło na podłodze postrzępiony, jasny prostokąt. Podniósł głowę i patrzył na światło słoneczne. Harriet nie potrafiła odgadnąć, co czuł… Nagle zauważył ją i zniknął w ciemności. Harriet miała wrażenie, że zobaczyła jego prawdziwą twarz, którą na co dzień ukrywał. Została sama na wielkim, ponurym strychu. Dokoła panowała absolutna cisza. Ben przykucnął gdzieś w kącie. Wiedziała, że jej nie skrzywdzi, a mimo to poczuła paraliżujący strach.

– Ben – powiedziała drżącym głosem. Miała wrażenie, że na tym ciemnym strychu jej syn powrócił do odległej przeszłości, przeniósł się w czasy, kiedy nie było jeszcze istot ludzkich. – Ben… – powtórzyła.

Żadnej odpowiedzi. Cisza. Pasek cienia przeciął brudny prostokąt światła: to ptak przeleciał z jednego drzewa na drugie.

Harriet zeszła na dół, do kuchni. Samotna i zmarznięta, siadła na krześle i wypiła ciepłą herbatę.

Zanim Ben rozpoczął naukę w lokalnym gimnazjum (tylko jedna szkoła zgodziła się go przyjąć), nadeszły letnie wakacje, które nie różniły się prawie niczym od poprzednich. Krewni pisali do siebie listy i dzwonili. „Oni są tacy biedni, pojedźmy tam chociaż na tydzień…”. Uważali, że to Dawid zasługuje na współczucie – Harriet o tym wiedziała. Rzadko mówili: „biedna Harriet”, częściej: „nieodpowiedzialna, samolubna, szalona Harriet…”.

A wszystko dlatego, że nie pozwoliłam zamordować Bena, myślała Harriet. Ale nie była w stanie im tego powiedzieć. Postąpiła zgodnie z nakazami moralnymi ludzi ze swojego środowiska. Nie mogła zostawić Bena w zakładzie. Uratowała go przed śmiercią, ale zniszczyła rodzinę. Zniszczyła własne życie… życie Dawida… Łukasza, Heleny, Janeczki… i Pawła. Paweł był najbardziej pokrzywdzony.

Myśli Harriet powracały uporczywie.

Dawid powtarzał, żeby nie jechała do zakładu… Ale jak będąc sobą mogła nie pojechać? Harriet była pewna, że gdyby nie sprowadziła Bena do domu, zrobiłby to Dawid.

Kozioł ofiarny. Była kozłem ofiarnym – Harriet, burzycielka rodziny.

Istniała jednak i głębsza warstwa myśli czy odczuć.

– Zostaliśmy ukarani – powiedziała Dawidowi.

– Za co? – spytał zirytowany. Nie lubił, kiedy Harriet mówiła takim tonem.

– Za to, że zakładaliśmy, iż będziemy szczęśliwi. Szczęśliwi dlatego, że to myśmy tak postanowili.

– Bzdura. – Dawid był zły. Harriet wyprowadziła go z równowagi. – To przypadek. Ben mógł urodzić się w każdej rodzinie. To kwestia genów.

– Nie sądzę. – W jej głosie zabrzmiał upór. – Uważaliśmy, że nam się to należy! Inni ludzie mogą się męczyć, ale my postanowiliśmy być szczęśliwi. A teraz musimy zapłacić.

– Przestań, Harriet! Niedługo zaczniesz mówić o pogromach, paleniu czarownic na stosie i wściekłości bogów!

– krzyknął Dawid.

– I kozłach ofiarnych – powiedziała Harriet. – Zapomniałeś o kozłach ofiarnych.

– Mściwi bogowie sprzed tysięcy lat – mówił dalej Dawid. Harriet wiedziała, że jest poruszony do głębi.

– Bogowie, którzy karzą ludzi za nieposłuszeństwo…

– Dlaczego uważaliśmy, że mamy prawo decydować?

– Dlaczego? Wzięliśmy odpowiedzialność za to, w co wierzyliśmy. Mieliśmy pecha, nic więcej. Równie dobrze mogło nam się udać. Mogliśmy zrealizować nasze cele, mieć ośmioro dzieci i dom. Mogliśmy być szczęśliwi… w granicach możliwości.

– Ale kto za to płacił? James. I Dorota – w inny sposób… Nie, po prostu stwierdzam fakty. Nie krytykuję cię, Dawidzie.

Ale Dawid już od dawna nie miał z tego powodu wyrzutów sumienia.

– James i Jessica mają tyle pieniędzy, że mogliby nam dać trzy razy więcej – powiedział. – Cieszyli się, że mogą nam pomóc. Dorota narzekała, że jest zmęczona, ale odkąd przestała z nami mieszkać, opiekuje się Amy.

– Chcieliśmy być lepsi niż inni. Wydawało nam się, że jesteśmy lepsi.

– To nieprawda. Po prostu chcieliśmy być sobą.

– Tak, rzeczywiście, to wszystko – powiedziała Harriet cynicznie.

– Właśnie tego chcieliśmy. Harriet, przestań… Nie zamierzam w tym uczestniczyć. Nie żyjemy w średniowieczu.

– Czyżby?

Odwiedzili ich Molly i Fryderyk, przywieźli Helenę. Harriet wiedziała, że nigdy jej nie wybaczą, ale przyjechali ze względu na wnuczkę. Helena wyrosła na niezależną, atrakcyjną szesnastolatkę; odnosiła sukcesy w nauce. Wydawała się chłodna i zdystansowana.

James przyjechał z Łukaszem, przystojnym, spokojnym i godnym zaufania osiemnastolatkiem. Łukasz chciał budować łodzie, tak jak dziadek. Był obserwatorem, odziedziczył to po ojcu.

Dorota przywiozła czternastoletnią Janeczkę. Dziewczyna nie uczyła się dobrze, ale Dorota jej broniła.

– Na szkole świat się nie kończy – mówiła. – Ja zawalałam wszystkie egzaminy.

A przecież jesteś taka inteligentna, dodawała w myśli Harriet, uśmiechając się ironicznie. Matka nie kipiała już energią jak dawniej. Schudła i wolała siedzieć na krześle, niż się ruszać. Jedenastoletni Paweł miał zmienne nastroje. Od czasu do czasu wpadał w histerię, wymagał nieustannej uwagi. Mówił w kółko o swojej nowej szkole, której nienawidził. Oznajmił, że chciałby chodzić do szkoły z internatem, jak bracia i siostra. Dawid spojrzał na Jamesa i oświadczył z dumą, że zapłaci za szkołę syna.

– Najwyższy czas, żebyście sprzedali ten dom – zauważyła Molly. Tak naprawdę miała ochotę skrytykować Harriet i powiedzieć: „Nie możesz wymagać od mojego syna, żeby harował jak niewolnik”.

Dawid zaczął bronić żony.

– Nie chcemy jeszcze sprzedawać domu – powiedział.

– Liczycie na jakąś zmianę? – spytała Molly chłodno. – Ben się nie zmieni.

W głębi ducha Dawid był zdania, że trzeba sprzedać dom.

– Chcesz, żebyśmy zamieszkali z Benem w jakimś małym domku? – mówiła Harriet.

– Niekoniecznie małym, ale czy musi być wielkości hotelu?

Dawid wiedział, że Harriet wciąż marzy o powrocie dawnych czasów.

Wakacje dobiegły końca. Wszyscy się bardzo starali. Wszyscy poza Molly. Harriet i Dawida ogarnął smutek. Siedzieli przy stole, słuchając opowieści o ludziach, których nie znali. Łukasz i Helena odwiedzili swoich przyjaciół ze szkoły. Harriet wiedziała, że wstydziliby się ich zaprosić do siebie.

We wrześniu Ben skończył jedenaście lat i rozpoczął naukę w gimnazjum. Był rok 1986.

Harriet spodziewała się telefonu od dyrektora. Miała pewność, że już w pierwszym semestrze zdarzy się coś nieprzyjemnego. Dyrektorka byłej szkoły Bena posłała opinię na jego temat do gimnazjum. „Ben Lovatt nie jest dobrym uczniem, ale…” Ale co? „Bardzo się stara…” Czy rzeczywiście? Ben nie potrafił niczego się nauczyć. Nie opanował sztuki pisania i czytania. Potrafił jedynie napisać swoje imię. Próbował za to naśladować innych.

Nie było telefonu ani listu. Każdego popołudnia Harriet sprawdzała, czy Ben jest podrapany albo posiniaczony. Chłopiec z łatwością przystosował się do brutalnego świata gimnazjum.

– Lubisz tę szkołę, Ben?

– Tak.

– Bardziej niż poprzednią?

– Tak.

Jak wiadomo, w każdej szkole znajduje się grupa tępych uczniów, którzy przechodzą z klasy do klasy, czekając na szczęśliwy dzień, kiedy będą mogli zakończyć naukę. Uczniowie ci chodzą zwykle na wagary, ku zadowoleniu nauczycieli. Ben natychmiast stał się jednym z nich.

Kilka tygodni po rozpoczęciu roku szkolnego przyprowadził do domu wysokiego chłopaka o rozczochranych ciemnych włosach. Nowy kolega Bena był wesoły i łatwo nawiązywał kontakty z innymi. „Gdyby John miał brata, właśnie tak by wyglądał”, pomyślała Harriet, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy. Ben był wpatrzony w nowego kolegę. Derek skończył piętnaście lat i miał niedługo opuścić szkołę. Dlaczego zakolegował się z kilka lat młodszym Benem? Harriet patrzyła, jak chłopcy wyjmują jedzenie z lodówki, robią herbatę, a potem siadają przed telewizorem i rozmawiają, od czasu do czasu zerkając na ekran. Ben wydawał się starszy niż Derek. Chłopcy nie zwracali uwagi na Harriet. Ben traktował przyjaciela z ufnością, jak kiedyś Johna. Wkrótce chłopiec przyprowadził do domu nowych kolegów: Billy’ego, Elvisa i Vica. Znajomi przychodzili po szkole do Bena i wyjadali jedzenie z lodówki.

Dlaczego ci starsi chłopcy polubili Bena?

Harriet stawała czasem na schodach i przyglądała się chłopakom. Różnili się od siebie. Jeden był wysoki, drugi chudy, trzeci gruby, czwarty miał ciemne włosy, piąty jasne, szósty – rude. Wśród nich siedział Ben, barczysty i silny, z czupryną żółtych włosów, które nie dawały się rozczesać. Jego czujne obce oczy błyszczały dziwnie. Wygląda, jakby był w ich wieku, myślała Harriet. Ben, znacznie niższy od kolegów, najwyraźniej dominował w grupie. Kiedy siadali razem przy dużym stole, rozmawiając głośno, patrzyli na Bena w taki sposób, jakby czekali na jego aprobatę. Chłopiec odzywał się rzadko. Mówił: „tak”, „nie”, „weź to”, „weź tamto”. „Daj mi to”, rzucał, kiedy chciał, żeby któryś z chłopców podał mu talerz z kanapkami albo butelkę coca – coli. Ben bacznie obserwował kolegów. Czy o tym wiedzieli, czy nie, uważał się za szefa gangu.

Jego znajomi byli niezgrabni, pryszczaci i niepewni siebie. Ben zachowywał się, jakby był starszy od nich. Z początku Harriet myślała, że ci biedni chłopcy, których połączyła niechęć do nauki, zakolegowali się z Benem, bo był jeszcze bardziej niezdarny i nieprzystosowany niż oni. Ale myliła się. „Gang Bena Lovatta” cieszył się poważaniem w szkole. Nie tylko wagarowicze chcieli się przyłączyć do bandy, marzyli też o tym dobrzy uczniowie.

Harriet patrzyła na Bena i jego wielbicieli i próbowała sobie wyobrazić syna wśród ludzi z jego gatunku, siedzącego obok ogniska przy wejściu do jaskini. A może podobni do niego ludzie budowali szałasy w lesie? Nie, była pewna, że mieszkali głęboko pod ziemią, w ciemnych jaskiniach. Prawdopodobnie dziwne oczy Bena przystosowane były do innego rodzaju światła.

Harriet często siadała w kuchni sama, kiedy chłopcy oglądali telewizję w dużym pokoju. Zdarzało się, że całe popołudnie i wieczór spędzali na oglądaniu filmów. Robili sobie herbatę i wyjadali wszystko z lodówki. Potem wychodzili do sklepu po ciastka, chipsy albo pizzę. Było im wszystko jedno, co oglądają. Lubili popołudniowe seriale, ale nie mieli nic przeciwko programom dla dzieci. Najbardziej podniecały ich krwawe filmy nadawane w nocy. Patrzyli z zachwytem na sceny, w których bohaterowie walczyli ze sobą, strzelali, torturowali się i zabijali. Chłopcy zachowywali się tak, jakby występowali w tych filmach. Nieświadomie gestykulowali i uśmiechali się triumfalnie. Jęczeli i wzdychali. „No, dalej! Zrób to!”, wołali podnieceni. „Posiekaj go na kawałki! Zabij go!”. Pomrukiwali z zadowoleniem, kiedy któryś z bohaterów padał, zastrzelony i zaczynał broczyć krwią, albo poddawano go torturom.

W tamtym okresie w lokalnych gazetach ukazywały się wiadomości o napadach i włamaniach. Czasem Ben i inni członkowie gangu znikali na dwa, trzy dni.

– Gdzie byłeś, Ben?

– Byłem z przyjaciółmi – odpowiadał chłopiec obojętnie.

– Gdzie?

– W okolicy.

W parku, kawiarni, albo w kinie. Jeśli udawało im się pożyczyć (ukraść?) motory, jechali nad morze.

Harriet zastanawiała się, czy ma zadzwonić do dyrektora szkoły, ale co by to dało? Na jego miejscu, myślała, cieszyłabym się, że ich nie ma.

A policja? Co by się stało, gdyby Ben wpadł w ręce policji?

Ben i jego koledzy mieli zawsze mnóstwo pieniędzy. Kilkakrotnie, niezadowoleni z zawartości lodówki, kupili mnóstwo smakołyków w sklepie i jedli przez cały wieczór. Derek częstował Harriet (Ben nigdy!).

– Masz ochotę, kochanie?

Brała jedzenie, ale nie siadała obok chłopaków. Wiedziała, że chcą być sami.

W gazetach pisano o gwałtach…

Harriet patrzyła na twarze chłopców i zastanawiała się, czy tak wyglądają młodociani przestępcy, o których pisano w gazetach. Byli nastolatkami, ale wyglądali na więcej niż piętnaście czy szesnaście lat. Derek miał głupkowaty wyraz twarzy. Chichotał cicho na najbardziej okrutnych scenach filmu. Elvis, szczupły, inteligentny blondyn, był dla niej bardzo miły, ale Harriet wiedziała, że to tylko pozory. Miał zimne oczy, podobnie jak Ben. Billy był ociężały i tępy. Dyszał agresją. Kiedy oglądał brutalną scenę, zrywał się z krzesła i podbiegał do ekranu. Uspokajał się dopiero, kiedy koledzy zaczynali na niego krzyczeć. Harriet bała się Billy’ego. Bała się ich wszystkich. Mówiła sobie, że chłopcy nie są dostatecznie inteligentni, żeby być przestępcami. Może z wyjątkiem Elvisa… Jeśli kradli (albo popełniali gorsze przestępstwa), to kto planował? Kto był przywódcą? Ben? Kiedy chłopiec chodził do podstawówki, ludzie mówili: „To dziecko nawet nie wie, jakie jest silne”. W jaki sposób Ben się kontrolował? Harriet znajdowała na jego ciele zadrapania i siniaki, ale nie było to nic poważnego. Jego koledzy też je mieli.

Pewnego ranka zeszła na dół i zobaczyła Bena i Dereka przy stole. Jedli śniadanie. Nic nie powiedziała, chociaż czuła, że na zbyt wiele im pozwala. Wkrótce zastała przy śniadaniu sześciu chłopaków. Poprzedniej nocy słyszała ich głosy na korytarzu. Weszli po cichu na górę i zajęli puste łóżka.

Harriet stanęła obok stołu i spojrzała chłopcom w oczy. Nie zamierzała puścić im tego płazem.

– Nie możecie tu spać, kiedy tylko wam się podoba – powiedziała. Chłopcy jedli z pochylonymi głowami.

– Mówię poważnie – powtórzyła.

– Przepraszamy, naprawdę przepraszamy – powiedział Derek i roześmiał się złośliwie. – Myśleliśmy, że pani nie ma nic przeciwko temu.

– Owszem, mam.

– To wielki dom – powiedział prostak Billy, którego bała się najbardziej. Nie patrzył na Harriet. Wsadził sobie jedzenie do ust i zaczął mlaskać.

– To nie jest wasz dom.

– Pewnego dnia zabierzemy go pani – powiedział Elvis i roześmiał się głośno.

– Możliwe, że tak się stanie.

Chłopcy często przechwalali się w jej obecności. „Kiedy wybuchnie rewolucja, zabijemy wszystkich bogatych sukinsynów”, mówili. „Bogaci mają prawa, a biedni nie”. Mówili to w taki sposób, jakby należeli do jakiejś społecznej organizacji.

Dawid wracał do domu bardzo późno. Czasem nocował u kolegi z pracy. Któregoś wieczoru wrócił wcześniej i zastał w dużym pokoju dziesięciu nastolatków, którzy oglądali telewizję, pijąc piwo. Na podłodze leżały pudełka z chińskim jedzeniem i tacki z rybą i frytkami.

– Posprzątajcie to – powiedział.

Chłopcy wstali powoli i zaczęli sprzątać. Nie śmieli mu się sprzeciwić. Dawid był mężczyzną – panem domu. Ben pomagał kolegom.

– Wystarczy – powiedział Dawid. – A teraz idźcie do domu. Wszyscy.

Ben poszedł razem z nimi. Harriet i Dawid nie próbowali go zatrzymać.

Nie byliśmy sami od wielu tygodni, pomyślała Harriet. Dawid chciał porozmawiać z żoną, ale bał się, że dojdzie między nimi do kłótni.

– Nie widzisz, jak to się skończy? – spytał i nałożył sobie na talerz resztki jedzenia, które znalazł w lodówce.

– Chodzi ci o to, że koledzy Bena będą tu przychodzić coraz częściej?

– Właśnie. Czy nie rozumiesz, że powinniśmy sprzedać ten dom?

– Tak, powinniśmy – powiedziała Harriet cicho, ale Dawid opacznie zrozumiał jej ton.

– Na miłość boską, nie czekajmy dłużej. To szaleństwo…

– W tej chwili potrafię myśleć tylko o tym, że dzieci cieszyłyby się, gdybyśmy zachowali dom.

– My nie mamy dzieci, Harriet. Albo raczej, ja nie mam dzieci. Ty masz jedno.

Harriet pomyślała, że jej mąż nie mówiłby w ten sposób, gdyby częściej przebywał w domu.

– Zapomniałeś o jednej rzeczy.

– O czym?

– Ben odejdzie. Jego koledzy wyjadą stąd, a on razem z nimi.

Dawid zamyślił się, żując powoli jedzenie. Był bardzo zmęczony. Miał pięćdziesiąt lat, ale wyglądał jak sześćdziesięciolatek. Posiwiał, lekko się garbił. Miał wiecznie zatroskany wyraz twarzy i smutne oczy. Patrzył na Harriet tak, jakby spodziewał się, że zdarzy się coś złego.

– Dlaczego tak uważasz? Oni przychodzą tu, kiedy chcą, i robią, co im się podoba. Biorą jedzenie z lodówki.

– To im się znudzi. Wyjadą do Londynu, albo innego dużego miasta. W zeszłym tygodniu nie było ich pięć dni.

– Myślisz, że Ben pojedzie z nimi?

– Tak.

– Nie ściągniesz go z powrotem?

Harriet nie odpowiedziała. Czuła się urażona i chciała, żeby Dawid o tym wiedział.

– Przepraszam. Jestem zmęczony. Plotę trzy po trzy.

– Kiedy Ben wyjedzie, moglibyśmy pojechać na wakacje, tylko we dwoje.

– Moglibyśmy. – W jego głosie zabrzmiała nadzieja.

Położyli się do łóżka. Przez jakiś czas rozmawiali o tym, że odwiedzą Janeczkę. Zamierzali też pojechać do Pawła z okazji Dnia Otwartego w szkole.

Byli sami w wielkim pokoju, gdzie urodziły się wszystkie dzieci oprócz Bena. Na wyższych piętrach i strychu panowała cisza. Na dole był pusty salon i kuchnia. Zamknęli drzwi wejściowe na klucz. Jeśli Ben zdecyduje się wrócić na noc, będzie musiał zadzwonić.

– Kiedy Ben stąd wyjedzie, będziemy mogli kupić dom w jakimś ładnym miejscu – powiedziała Harriet. – Może dzieci zechcą nas odwiedzać, kiedy nie będzie Bena.

Dawid nie odpowiedział. Spał.

Wkrótce potem Ben wyjechał na kilka dni z kolegami. Harriet widziała ich w telewizji. W północnym Londynie wybuchły zamieszki. Pokazano młodych ludzi, którzy rzucali cegłami, kawałkami żelaza i kamieniami. Ben i jego koledzy stali z boku, śmiejąc się szyderczo i pokrzykując zachęcająco.

Wrócili następnego dnia, ale nie usiedli przed telewizorem. Kipieli energią. Ben nie nocował w domu. W porannych wiadomościach podano, że bandyci napadli na mały sklep, w którym znajdowało się stoisko pocztowe. Sprzedawcę związano i zakneblowano. Kobieta, która pracowała przy stoisku pocztowym, została pobita, znaleziono ją nieprzytomną na podłodze.

Tamtego wieczoru, o dziewiętnastej, Ben pojawił się w domu z kolegami. W przeciwieństwie do nich zachowywał się spokojnie. Kiedy Harriet weszła do pokoju, chłopcy zerknęli na siebie porozumiewawczo, dając jej do zrozumienia, że mają jakąś tajemnicę. Wyciągali z portfeli banknoty, gładzili i chowali z powrotem. Gdyby była policjantką, ci podnieceni młodzieńcy o zaczerwienionych twarzach wzbudziliby w niej najgorsze podejrzenia.

Ben nie był podekscytowany jak pozostali. „Może nie brał w tym udziału”, pomyślała Harriet, ale po chwili przypomniała sobie, że widziała syna w telewizji.

– Pokazywali was w wiadomościach – powiedziała.

– Byliście w Whitestone Estates.

– Pewnie, że tam byliśmy – pochwalił się Billy.

– Tak, to my – zawołał Derek i podniósł do góry kciuk. Elvis uśmiechał się ironicznie. Tego wieczoru Ben przyprowadził do domu nowych kolegów. Wszyscy wyglądali na zadowolonych.

Kilka dni później Harriet powiedziała:

– Chcemy sprzedać dom. Nie zrobimy tego natychmiast, ale za jakiś czas na pewno go sprzedamy.

Patrzyła uważnie na syna. Chłopiec odwrócił głowę i spojrzał jej w oczy, ale nic nie powiedział.

– A więc jednak – odezwał się Derek przymilnym głosem.

Czekała, aż Ben podejmie ten temat, ale tego nie zrobił. Czy był tak bardzo związany z gangiem, że przestał uważać dom za swój?

Kiedy zostali sami, Harriet powiedziała:

– Ben, pewnego dnia możesz mnie tu nie zastać. Podam ci adres, pod którym zawsze będziesz mógł mnie znaleźć.

– Poczuła, że Dawid przygląda się jej z ironicznym uśmiechem. Wiem, że on zrobiłby to samo na moim miejscu, pomyślała. Tacy po prostu jesteśmy i nic na to nie poradzimy.

Ben zabrał kartkę, na której napisała: „Harriet Lovatt, Molly i Fryderyk Burkę”. Poniżej widniał ich adres w Oksfordzie. Któregoś dnia Harriet znalazła kartkę walającą się po podłodze w pokoju Bena i nie próbowała rozmawiać z nim więcej na ten temat.

Minęła wiosna, nadeszło lato. Ben i jego koledzy pojawiali się coraz rzadziej. Czasem znikali na kilka dni. Derek jeździł teraz na motorze.

Ilekroć Harriet czytała o włamaniu albo gwałcie, myślała o gangu Bena. Jestem niesprawiedliwa, mówiła sobie. Nie można ich winić za wszystko! Marzyła o tym, żeby Ben na dobre wyjechał z kolegami. Chciała zacząć nowe życie i sprzedać dom, w którym przeżyła tyle nieszczęśliwych chwil.

Ale Ben i jego znajomi wracali. Siadali w czterech albo w pięciu przed telewizorem w dużym pokoju, nie wyjaśniając, gdzie się podziewali. Czasem przychodziło dziesięciu albo jedenastu. Nie otwierali lodówki, było w niej teraz mało jedzenia. Przynosili wielkie torby pełne smakołyków z różnych krajów. Jedli pizzę, zapiekanki, chińskie i hinduskie potrawy, pitę z sałatką, taco, tortillę, samosas, chili eon carne, ciasta, paszteciki i kanapki. Typowi Anglicy, myślała Harriet. Jedzą to, co lubią ich rodzice. Chłopcy pochłaniali ogromne ilości jedzenia. Rzucali na podłogę odpadki i nie sprzątali po sobie.

Sprzątała Harriet. Pocieszała się, że niedługo wszystko się zmieni.

Siadała przy dużym stole, a tymczasem chłopcy oglądali filmy w pokoju obok. Odgłosy telewizora mieszały się z ich okrzykami. Były to głosy wyalienowanych, bezmyślnych, wrogich istot.

Rozmiary stołu działały na Harriet kojąco. Niegdyś należał do rzeźnika. Kiedy go kupili, drewno było szorstkie i chropowate. Blat został na woskowany. Od tamtego czasu dotykały go tysiące rąk, palców, rękawów, łokci i policzków dzieci, które zasypiały na kolanach rodziców. Niemowlęta uczyły się na nim chodzić, podczas gdy cała rodzina stała z boku, klaszcząc. W ciągu dwudziestu lat powierzchnia dębowego blatu stała się tak gładka, że ślizgały się na niej palce. Przypominała skórę, na której delikatne zarysowania układały się we wzory podobne do linii papilarnych. Tu i ówdzie powierzchnia blatu była zniszczona. W miejscu, gdzie Dorota postawiła kiedyś gorący garnek, widniało brązowe półkole. Obok było czarne kółko, ale Harriet nie mogła sobie przypomnieć, skąd się wzięło. Patrząc na blat pod odpowiednim kątem, widziało się niewielkie wgięcia i wklęśnięcia – ślady po podstawkach pod gorące naczynia.

Kiedy Harriet pochylała się nisko nad stołem, widziała swoje odbicie. Nie lubiła na siebie patrzeć. Miała czterdzieści pięć lat, ale, podobnie jak Dawid, wyglądała staro. Nie miało to związku z tym, że zaczęła siwieć, a skóra na jej twarzy poszarzała. Harriet czuła, że cząstka jej osobowości umarła, że utraciła osłonę.

Siadała prosto, żeby nie widzieć swojego odbicia, i myślała o tym, że stół, przy którym gromadzili się goście, stanowił kiedyś centrum życia rodzinnego. Przypominała sobie sceny sprzed dwudziestu, piętnastu, dwunastu i dziesięciu lat. Najpierw siadywała przy stole sama z Dawidem. Czasami przyjeżdżali jego rodzice, Dorota, jej siostry… Potem urodziły się dzieci… i nowe dzieci… Dwadzieścia, nawet trzydzieści osób pochylało się nad lśniącą powierzchnią stołu, do którego dostawiano z obu stron inne stoły i deski… Widziała w wyobraźni ten gigantyczny blat, zawsze uśmiechnięte twarze ludzi. W tej wizji idealnego świata nie było miejsca na krytykę i nieporządek. Niemowlęta… dzieci… Przypomniała sobie, jak w pokoju rozbrzmiewały dziecięce głosy i śmiech. Potem powierzchnia blatu ciemniała i pojawiał się Ben, niszczyciel, istota z innego świata. Harriet odwracała ostrożnie głowę. Bała się spojrzeć synowi w oczy. Siedział na krześle, z boku, i obserwował swoich kolegów. Czy jego oczy były zimne? Tak jej się zawsze wydawało. Co widział? Czy zastanawiał się nad czymś? Na pewno rejestrował w jakiś sposób to, co się działo. W porównaniu z nieokrzesanymi, niepewnymi siebie nastolatkami Ben wydawał się dojrzały. Miał ukształtowaną osobowość. Harriet patrzyła na niego i odnosiła wrażenie, że cofa się o wiele tysięcy lat. Czy w epoce lodowcowej, kiedy ryby zamarzały w głębokich rzekach, ludzie w rodzaju Bena kryli się w jaskiniach pod ziemią? Czy wychodzili czasem na powierzchnię, aby zastawić w śniegu sidła na niedźwiedzia, ptaka, a nawet człowieka (przodka Harriet)? Czy gwałcili kobiety? Może w ten sposób dawali początek nowym rasom, dziś już dawno wymarłym, może zaszczepili swoje nasienie w ludzkiej matrycy, tak aby pojawić się ponownie, tu i teraz, na przykład pod postacią Bena?… (Być może niedługo przyjdzie na świat dziecko posiadające cechy Bena, myślała Harriet).

Czy Ben zdawał sobie sprawę, że Harriet mu się przygląda? Czasem podnosił głowę i patrzył jej w oczy. Wpatrywała się w syna błagalnie. Chciała go lepiej zrozumieć. Był przecież dzieckiem, któremu dała życie, które nosiła w brzuchu przez osiem miesięcy, chociaż prawie ją to zabiło. Ale Ben nie był w stanie odpowiedzieć na żadne z jej pytań. Powoli, obojętnie odwracał głowę i zerkał na kolegów.

Co widział?

Czy pamiętał, że to ona, jego matka, (ale czy miało to jakieś znaczenie?), zabrała go z zakładu i przywiozła z powrotem do domu? Czy pamiętał, jak znalazła go, na wpół żywego w kaftanie bezpieczeństwa? Czy wiedział, że to z jego powodu dom opustoszał i że wszyscy po kolei odeszli, zostawiając ją samą?

Błędne koło: Gdybym pozwoliła Benowi umrzeć, bylibyśmy szczęśliwi. Inni też byliby szczęśliwi. Ale nie mogłam na to pozwolić, więc…

Co się stanie z Benem? Wiedział już o istnieniu na wpół opuszczonych budynków, jaskiń, kryjówek i nor dużych miast, w których mieszkali ludzie niemogący znaleźć miejsca w zwykłych domach. Musiał wiedzieć, bo gdzież by przebywał w ciągu tych dni i tygodni poza domem? Wiedziała, że jeśli Ben ze znajomymi będą uczestniczyć w zamieszkach i bić się na ulicy, prędzej czy później wpadną w ręce policji. Przecież wszyscy zwracali uwagę na Bena… A może tylko tak mi się wydaje?, myślała Harriet.

Przecież wszyscy wmawiali jej, że Ben jest normalny… Kiedy zobaczyła go w telewizji, chłopiec stał w tłumie. Miał na sobie kurtkę z postawionym kołnierzem i szalik. Wyglądał jak młodszy brat Dereka, jak zwyczajny uczeń. Czy ubrał się tak, żeby nie wzbudzać podejrzeń? Czy to znaczy, że zdawał sobie sprawę ze swojego wyglądu? Jak postrzegał sam siebie?

Czy ludzie zawsze mieli udawać, że nie widzą, jaki Ben jest naprawdę?

Była pewna, że ktoś w końcu zwróci uwagę na jej syna, ale nie będzie to nauczyciel, lekarz, policjant ani pracownik socjalny. Przypuśćmy, że pewnego dnia, myślała Harriet, jakiś niezwykły antropolog zobaczy Bena stojącego wśród kolegów na ulicy albo w sądzie i powie prawdę… Co wtedy? Czy zaczną robić na nim eksperymenty? Może potną go na kawałki, albo zbadają jego oczy, grube kości i odkryją, dlaczego nie umie mówić poprawnie…

Harriet wiedziała, że to raczej mało prawdopodobne, ale na samą myśl ogarniało ją przerażenie. Koledzy Bena z gangu na pewno będą dalej kraść i, prędzej czy później, wpadną w ręce policji. Ben też. Harriet wyobraziła sobie, jak syn, otoczony przez policjantów, krzyczy i tupie. Na pewno daliby mu środki uspokajające. Potem wpakowaliby chłopca w kaftan bezpieczeństwa i zamieniłby się w żałosną, półżywą istotę.

A może chłopiec nie da się złapać? Czy jest na tyle inteligentny? Jego znajomi, zbyt impulsywni, nie grzeszyli inteligencją.

Harriet siedziała sama w kuchni, wsłuchana w dźwięki telewizora i głosy dobiegające z dużego pokoju. Czasem patrzyła na syna, ale po chwili odwracała wzrok. Zastanawiała się, kiedy Ben i jego koledzy wyjadą na dobre. Wiedziała, że pewnego dnia będzie siedzieć w kuchni, pochylona nad lśniącym blatem, i czekać na nich, na próżno.

Przypuszczała, że wyjadą z kraju i zwiążą się ze światem przestępczym jakiegoś obcego miasta. Może któregoś wieczoru w nowym domu, w którym Harriet zamieszka (sama) z Dawidem, oglądając wiadomości, nagle zobaczy Bena w Berlinie, Madrycie, Los Angeles albo Buenos Aires. Chłopiec będzie stał z boku i patrzył w kamerę, albo mrużąc oczy, będzie wypatrywał w tłumie kogoś podobnego do siebie.

Загрузка...