— Nie przypuszcza pan chyba, że pragnęłam odszukać go po przyjeździe na kongres? Nie byłam w Południowej Afryce niemal ćwierć wieku. Od wielu lat straciłam kontakt z Knoxem i zanim zobaczyłam go niespodziewanie na lotnisku, nie wiedziałam nawet, czy żyje, czy też umarł. Szczerze mówiąc, fakt, czy żyje, czy też nie, był mi najzupełniej obojętny. Mimo to, zobaczywszy go, doznałam wstrząsu, choć nie dałam poznać po sobie, że go dostrzegłam. Powiedziałam sobie natychmiast, że jeśli spróbuje podejść do mnie lub odezwać się, nie odpowiem i nie zareaguję, jak gdyby był powietrzem, a nie żywym człowiekiem.

— Zobaczyła go pani wczoraj po raz pierwszy od dwudziestu pięciu lat, czy tak?

— Tak. Od dwudziestu czterech, jeśli mamy być ściśli.

— Ciekawe, czy poznała go pani na pierwszy rzut oka?

— Tak… — po raz pierwszy zawahała się lekko. — Zastanawiałam się nawet nad tym dzisiaj… przed chwilą. Zmienił się bardzo, ale pod pewnym względem pozostał taki sam. Głos był ten sam i sposób bycia. Ale utył bardzo. Oczy też pozostały nie zmienione…

— I, oczywiście, nie zabiła go pani? — zapytał Joe niemal swobodnie, bez żadnego nacisku na słowo „zabiła”.

— A po cóż miałabym go zabijać? Dla mnie umarł już przed dwudziestu pięciu laty. Od tamtego dnia nie istnieje w moim życiu do tego stopnia, że nie będę nawet próbowała skontaktować się z jego duchem, gorzko pokutującym w krainie sprawiedliwości, i nie zamienię z nim ani jednego słowa. Nie zasługiwał na to za życia i bardzo wątpię, czy śmierć mogła go radykalnie przemienić. Zbyt wiele było w nim nikczemności i ciężkich, zbrukanych pierwiastków przyziemnych.

— Jestem przekonany, że postąpi pani co najmniej konsekwentnie, nie próbując już nigdy nawiązać kontaktu ze swoim byłym mężem… — Joe wsunął bilet pani Knox do kieszeni, zerknął do następnego, odczytał swoje nazwisko, więc ujął ostatnią książeczkę.

Spojrzał na młodą dziewczynę, która skinęła głową, rozumiejąc, że do niej zwrócone będzie następne pytanie.

— Pani Elizabeth Crowe, prawda?

— Tak… — odpowiedziała cicho. Najwyraźniej ona właśnie najgorzej zniosła gwałtowne kołysanie samolotu podczas burzy.

— Mieszka pani w Johannesburgu i zakupiła pani bilet pierwszego czerwca, to znaczy tego samego dnia, kiedy zakupił go zmarły pan Knox… — Wyjął z kieszeni plik książeczek, odszukał w nich bilet Knoxa i porównał je szybko z sobą. — Na datowniku biletowym są zaznaczone nie tylko dnie, ale i godziny sprzedaży. Pan Knox kupił bilet i dokonał rezerwacji miejsca w dniu pierwszego czerwca o godzinie dziesiątej rano… to znaczy najprawdopodobniej pomiędzy godziną dziesiątą a jedenastą, gdyż datownik zapewne przesuwa się automatycznie po upływie każdej pełnej godziny. Ze stempla na pani bilecie wynika, że dokonała pani zakupu o godzinie trzeciej po południu, to znaczy w kilka godzin później. Jest pani jedyną z tu obecnych osób, która dokonała rezerwacji po nabyciu biletu przez pana Knoxa. Czy może pani powiedzieć, jaki jest cel pani podróży do Anglii?

Dziewczyna milczała przez chwilę. Kiedy odpowiedziała wreszcie, Joe pomyślał, że, być może, Fighter Jack ma słuszność i cała ta upiorna podróż z trupem leżącym na jednym z foteli najbardziej przypomina film sensacyjny, o scenariuszu zupełnie odbiegającym od wszelkiej możliwej rzeczywistości. Bowiem dziewczyna powiedziała:

— Wybrałam się do Anglii jedynie dlatego, że wybrał się tam pan Knox. Kiedy ustaliłam, że wyjeżdża, natychmiast wykupiłam bilet na ten samolot, a datowniki, które trzyma pan w ręku, po prostu potwierdzają ten fakt…

Alex otworzył usta. Dziewczyna uśmiechnęła się.

— Oczywiście chce mnie pan teraz zapewne zapytać, dlaczego chciałam towarzyszyć panu Knoxowi. Jeżeli milczałam przez chwilę, kiedy zadał mi pan pierwsze pytanie, zrobiłam tak dlatego, gdyż pańskie publiczne dochodzenie na pokładzie samolotu wprowadziło mnie w rozterkę wewnętrzną. Otóż nie powinnam rozgłaszać celu mojej podróży, gdyż jestem z racji mojego zawodu zobowiązana do ścisłej dyskrecji. Wydaje mi się jednak, że z chwilą śmierci pana Knoxa nie tylko że nie mogę już wykonać mojego zadania, ale cała sprawa musi zostać odłożona na zawsze do akt po prostu dlatego, że mogłyby ją wyświetlić jedynie działania pana Knoxa. A pan Knox nie podejmie już nigdy żadnych działań.

Zamilkła. Joe czekał w milczeniu.

— Opowiadanie moje ułatwione jest odpowiedziami pana Robertsa na zadane przez pana pytania — podjęła dziewczyna. — Otóż ojciec po widzeniu się z nim w więzieniu doszedł do wniosku, że syn jego mówi prawdę, i postanowił, nie szczędząc żadnych kosztów i największego wysiłku, zdemaskować Knoxa. Ponieważ syn jego został skazany legalnie i nie wniósł apelacji, ojcu trudno było zwracać się do policji angielskiej lub południowoafrykańskiej. Udał się więc do jednej z największych prywatnych agencji detektywistycznych w Wielkiej Brytanii, która rozpoczęła drobiazgową obserwację życia i poczynań pana Knoxa. Było to kilka miesięcy temu. Po pewnym czasie agencja doniosła panu Robertsowi–seniorowi, że Knox rzeczywiście kilkakrotnie sam sprzedał zaufanym jubilerom diamenty pochodzące z Południowej Afryki, a nawet już oszlifowane brylanty. Poufność tych transakcji, jak również dość podejrzana opinia, jaką cieszyli się nabywcy, zdawała się świadczyć o tym, że Knox przemyca na własną rękę drogie kamienie z Południowej Afryki do Anglii. Wówczas operująca w imieniu pana Robertsa–seniora agencja londyńska zwróciła się do najpoważniejszej agencji detektywistycznej w Johannesburgu, aby wspólnie z nią przeprowadzić rzecz do końca. Od tej chwili każdy krok pana Knoxa był notowany także na terenie jego ojczyzny. Ale czy popełniono jakiś błąd, czy też Knox przewidywał, że może znajdować się pod obserwacją, a może po prostu doszedł do wniosku, że tak będzie najwygodniej działać, sam zainscenizował, bo tak to można nazwać, maleńką aferę przemytniczą w komorze celnej lotniska w Johannesburgu. Było to bardzo inteligentne posunięcie, ponieważ w walizce swej położył, niemal na wierzchu, kilka prawie zupełnie bezwartościowych kamieni, które celnicy natychmiast znaleźli bez najmniejszego trudu. Z jednej strony nie można było wyciągnąć żadnych konsekwencji w stosunku do kogoś, kto znając się doskonale na diamentach chciał przewieźć ich niewielką ilość, i to takich, których zapewne nie mógłby w ogóle sprzedać, a jeśliby to uczynił, to otrzymałby za nie sumę niewystarczającą nawet na opłacenie kilkudniowego pobytu w przyzwoitym hotelu. Z drugiej strony natomiast fakt ten obudził czujność władz celnych, które od tej chwili, jak Knox przewidział, poddawały go ścisłej rewizji osobistej wraz z prześwietlaniem bagażu. Po trzech jego następnych podróżach pracownicy obu agencji analizujący sprawę doszli do wniosku, że panu Knoxowi chodziło o to, aby jego bagaż i osoba były poddawane jak najdokładniejszej kontroli, gdyż w tak prosty sposób uzyskiwał przy każdej podróży nie dające się niczym obalić alibi! To nie on, ale urzędnicy celni musieliby przysięgać przed sądem, że pan Knox z całą pewnością żadnych drogich kamieni nie wywozi z terytorium Unii Południowej Afryki. Było to posunięcie na swój sposób genialne… — Umilkła na chwilę, a później dodała: — A jednak pan Knox w dalszym ciągu oferował do sprzedaży drogie kamienie nieznanego pochodzenia i uzyskiwał za nie bardzo poważne sumy, które lokował systematycznie w jednym z banków londyńskich. Ponieważ każdemu człowiekowi w Anglii wolno posiadać diamenty, wolno je sprzedawać i, oczywiście, wolno odkładać uzyskane za nie pieniądze do banku, więc nie można było liczyć na współpracę policji brytyjskiej, która nie miała żadnych podstaw do rozpoczynania jakiegokolwiek śledztwa. Zresztą nie była to ich sprawa. Policja południowoafrykańska byłaby bardziej zainteresowana, ale, po pierwsze, nie miała żadnego dowodu na to, że pan Knox wywiózł kiedykolwiek chociażby jeden diament z kraju, a po drugie, nie można było liczyć na to, że osoby lub firmy, które zakupiły od niego te kamienie, zdradzą bez nakazu sądowego choćby najmniejszy szczegół tych transakcji, nie mówiąc już o nazwisku sprzedawcy. Tak więc pan Knox mógł działać zupełnie bezkarnie, a wszelkie nieoficjalne informacje, zdobyte przez pracowników obu agencji detektywistycznych, nadal nie były do niczego przydatne panu Robertsowi–seniorowi, który był ich klientem. Oczywiście udowodnienie, że pan Knox jest przestępcą w oczach prawa południowoafrykańskiego, nielojalnym pracownikiem kopalni, która go zatrudniała, dawałoby podstawę do ponownego otwarcia sprawy pana Robertsa–juniora. Gdyż zupełnie czym innym jest oskarżenie przedstawione przez uczciwego człowieka, a czym innym zeznania przestępcy, który chce pogrążyć niewinnego człowieka i uczynić go kozłem ofiarnym swych knowań. Ale do tego niezbędna była jedna decydująca informacja, dla zdobycia której obie agencje połączyły swe siły. Chodziło o wytropienie sposobu, w jaki Knox przewozi diamenty do Anglii. Z drobiazgowego dochodzenia i przetrząśnięcia życiorysów kilku jego znajomych można było przypuszczać, że skupuje on od czasu do czasu kamienie bądź ukradzione przez robotników w kopalniach, bądź też znalezione przez amatorów. W Johannesburgu istnieje podziemie diamentowe i można było stwierdzić, że pan Knox odbył kilka niewinnych spotkań w barach i restauracjach z ludźmi podejrzanymi o tego typu machinacje. Oczywiście musiał to robić z największą ostrożnością, gdyż będąc przedstawicielem poważnej kopalni wiedział, że żaden cień nie może paść na jego reputację… I rzeczywiście, jeśli mam być zupełnie szczera, ani agencja londyńska, ani południowoafrykańska nie ustaliły nawet hipotetycznie, w jaki sposób diamenty, które pan Knox sprzedaje w Londynie, opuszczają Południową Afrykę.

— A jaka jest pani rola w tym wszystkim? — zapytał Alex, choć przewidywał jej odpowiedź.

— Ponieważ pan Roberts–senior w żadnym wypadku nie chciał dać za wygraną, a stwierdzono, że Knox trudnił się sprzedażą diamentów w Londynie na własną rękę, postanowiono pomnożyć środki dochodzeniowe i spróbować dotrzeć do pana Knoxa wszelkimi dostępnymi sposobami. Jak zauważyła tu już pani Knox, miał on jedną wielką słabość: kobiety. Czysto zawierał przygodne znajomości. Postanowiono więc, że pracownice agencji spróbują dotrzeć do niego w ten sposób. Oczywiście mógł przewidywać, że ktokolwiek ma go pod obserwacją, użyje tego środka. Dlatego dziewczyna, która miała zawrzeć znajomość z panem Knoxem, nie powinna była być wyzywająca i prowokująca, lecz raczej nieco zagubiona. I w żadnym wypadku nie powinna była próbować zawrzeć z nim znajomości, ale raczej stworzyć sytuację, w której jemu, przy jej wielkich oporach i wahaniach, uda się zawrzeć z nią znajomość.

— I to pani jest tą dziewczyną?

— Tak, Mr. Alex, ja. Dlatego właśnie, choć wiedziałam, że Knox wszedł do poczekalni, nie poszłam tam, gdyż nie chodziło o szybkie zawarcie znajomości. Ponieważ spacerując po dworcu i zaglądając od czasu do czasu przez szybę dostrzegłam, że rozmawia on z innym mężczyzną, a później zauważyłam, że usiadł pan w tym samym rzędzie co on, choć po przeciwnej stronie, przysiadłam się bliżej was, żeby móc słyszeć, o czym mówicie. Miałam nawiązać znajomość z Knoxem podczas postoju w Nairobi, ot, taką zwykłą znajomość ludzi lecących razem jednym samolotem przez długi czas. Miałam nadzieję, że jeśli będę postępowała inteligentnie i z umiarem, pan Knox zechce mnie zaprosić w Londynie na lunch, a ja ulegnę po dłuższym przekonywaniu go o niestosowności jadania posiłków z obcymi panami w miejscach publicznych. Oczywiście, w tej chwili nie ma to już najmniejszego znaczenia, a jeśli wspominam panu o tym, czynię to jedynie dlatego, że popełniono tu morderstwo i nie mogę zatajać prawdy bezpośrednio dotyczącej zamordowanego.

— Tak. Dziękuję pani… koleżanko… — Joe uśmiechnął się. — Jeszcze tylko jedno: czy ma pani przy sobie licencję zawodową?

— Oczywiście! — sięgnęła do torebki, wyjęła z niej mały portfelik z czarnej skóry, a z niego wąską, zieloną kartę, zaopatrzoną w fotografię. Podała kartę Alexowi, który przesunął po niej oczyma. Było to zaświadczenie agencji GLOBE o zatrudnieniu panny Elizabeth Crowe jako samodzielnego pracownika uprawnionego do działania w imieniu i z polecenia agencji. Zaświadczenie było potwierdzone podpisem i pieczątką prezydenta policji miasta Johannesburga.

Joe oddał pannie Crowe legitymację, wsunął ostatnią z książeczek biletowych do kieszeni marynarki i stał nadal z wyrazem tak głębokiego zamyślenia na twarzy, jak gdyby zapomniał, gdzie się znajduje. Nagle odwrócił się i spojrzał na pierwszego pilota zapalającego właśnie papierosa.

— Jedno pytanie do pana, panie kapitanie…

— Słucham? — Grant przysunął zapalniczkę do papierosa, zaciągnął się i zgasił ją.

— Czy pan nie zetknął się nigdy przedtem ze zmarłym panem Knoxem?

— Chyba nie… — pilot z powątpiewaniem potrząsnął głową. — Nie sądzę, żebym widział go kiedykolwiek przedtem. A jeżeli nawet leciał kiedyś ze mną, twarz jego nie utkwiła mi w pamięci. Na ziemi nie spotkałem go nigdy, a w czasie lotu rzadko zaglądam do pomieszczeń dla pasażerów. Podczas postojów na tranzytowych lotniskach też mam zwykle masę roboty. W każdym razie mogę ręczyć, że Knoxa nie przypominam sobie w ogóle. Ani twarz jego, ani nazwisko nic zupełnie mi nie powiedziały… choć od dziś będę je zapewne pamiętał do końca życia! — Uśmiechnął się niewesołym, zmęczonym uśmiechem.

— Od jak dawna lata pan na tej linii?

— Stosunkowo niedawno, od dwu miesięcy. Jestem w tej chwili po raz ósmy na tej trasie.

— A mieszka pan w…

— W Anglii. Liverpool. To znaczy, tam mieszka moja żona i dzieci, bo ja sam jestem w domu, niestety, tylko gościem, jeśli nie liczyć okresu urlopu.

— Tak, dziękuję panu. A pani? — zwrócił się do stewardesy. — Czy pani także nie przypomina sobie zmarłego? Pełniąc swoje funkcje ma pani znacznie większe szansę poznawania ludzi niż reszta załogi.

Zastanawiała się przez chwilę, a później rozłożyła ręce.

— Nie. Nie mogłabym co prawda przysiąc, że nigdy go nie widziałam. Mam nawet niejasne wrażenie, że twarz ta jest mi znajoma. On… on był dość charakterystyczny. Ale nie jestem pewna… Nie, nie mogłabym także przysiąc, że go już z pewnością widziałam. Przecież w ciągu jednego tylko miesiąca przewijają się przede mną setki osób, a tłumy ludzi wsiadają i wysiadają na różnych lotniskach po drodze. W samolocie, wbrew pozorom i wbrew temu, co myślą dziewczęta pragnące zostać stewardesami w przeświadczeniu, że jest to praca, gdzie nie ma prawie żadnej roboty, a za to wiele się podróżuje w zgrabnym mundurku — jest bardzo wiele najrozmaitszych zajęć, pochłaniających niemal cały czas, gdyż muszą być one wykonane bezbłędnie i co do minuty. Prócz tego, jak pan wie, stewardesy mają ścisłe instrukcje dotyczące kontaktów z pasażerami mężczyznami. Mamy być, oczywiście, uprzejme dla wszystkich, ale nie wolno nam zawierać znajomości z pasażerami, nie mówiąc już o prywatnych rozmowach z nimi w jakiejkolwiek formie i pod jakimkolwiek pretekstem. Gdyby stwierdzono coś podobnego, mogłoby to grozić utratą posady.

Umilkła.

— Rozumiem doskonale… — powiedział Joe. — Chciałbym jeszcze wiedzieć, żeby skompletować sobie obraz tego, co działo się na pokładzie samolotu dziś w nocy, gdzie była załoga i jak przebiegała służba?

Pilot skinął głową ze zrozumieniem.

— Przyznaję, że czekałem na to pytanie. Zwykle to wygląda tak, że jeden z pilotów prowadzi, a drugi drzemie na ceratowej kanapce, stojącej naprzeciw stanowiska radiotelegrafisty. Ale dziś w nocy było nieco inaczej. Choć pasażerowie nie zostali o tym dokładnie poinformowani, przelatywaliśmy przez obszar gwałtownych burz tropikalnych, które staraliśmy się wymijać w miarę możności. Są to burze przechodzące zwykle nad niewielkim obszarem, ale dość ruchliwe. Byliśmy w nieustannym kontakcie z ziemią, biorąc namiary i notując lokalizację zaburzeń atmosferycznych. W tej sytuacji obaj piloci i radiotelegrafista musieli być bez przerwy na stanowiskach, przynamniej w ciągu trzech pierwszych godzin lotu. Później…

— Pan Knox został zabity mniej więcej podczas drugiej godziny lotu lub na początku trzeciej… — przerwał mu Alex. — Co prawda nie jestem lekarzem, ale kiedy zbudziłem się po czterech godzinach od startu, pan Knox nie żył już z pewnością od mniej więcej dwóch godzin. Wskazywały na to pewne symptomy.

Urwał. Nie chciał mówić przy kobietach o stężeniu i barwie plamy krwi na koszuli i o temperaturze martwego ciała.

— Jeśli jest pan tego absolutnie pewien — uśmiechnął się Grant — zdejmuje mi to kamień z serca, ponieważ przez pierwsze trzy godziny lotu żaden z nas nie mógł ani na chwilę opuścić swego miejsca. Zresztą, szczerze mówiąc, żaden z nas nie usnął i nikt z nas trzech nie położył się do chwili, gdy Barbara… to znaczy panna Slope, zawiadomiła nas o wypadku. A później trudno było nawet myśleć o śnie. Jeśli chodzi o stewardesę, to śpi ona w pomieszczeniu w tyle samolotu, obok bufetu, lodówki i innych gospodarczych urządzeń. Nad jej posłaniem znajduje się dzwonek i słuchawka telefoniczna, dzięki której może w każdej chwili połączyć się z nami, a my z nią, bez konieczności wędrówki przez całą długość samolotu.

— Tak, rozumiem — Joe zwrócił się do panny Slope. — A czy zaglądała pani nocą do kabiny pasażerskiej?

— Nie. To znaczy uchyliłam drzwi mniej więcej w godzinę po zgaszeniu świateł. Nadsłuchiwałam przez chwilę, ale żadna z lampek przy fotelach nie paliła się i było zupełnie cicho. Doszłam do wniosku, że wszystko jest w porządku i pasażerowie śpią. Było to nawet do przewidzenia po tak długo przeciągającym się oczekiwaniu na dworcu lotniczym i tak gorącym dniu. Wróciłam do siebie, zdjęłam pantofle i nastawiwszy budzik, położyłam się i nakryłam kocem. Byłam bardzo zadowolona, mogąc złapać trochę snu. Sama nie wiem, kiedy usnęłam, ale chyba niemal od razu. Obudziłam się, kiedy budzik zadzwonił. Samolot wystartował niemal pusty, a to oczywiście oznaczało, że będę miała znacznie mniej pracy związanej z przygotowaniem śniadania. Bywają przecież przeloty, gdy nie mogę nawet zmrużyć oka na całej trasie z Londynu do Johannesburga.

— Dziękuję pani… — Joe minął ją i kapitana, kierując się ku środkowi kabiny.

— I co teraz? — zapytał Fighter Jack. — Bardzo to było ciekawe! Wie pan już tyle o nas, ile chcieliśmy o sobie powiedzieć. Ale czy taka rozmowa może pomóc w śledztwie? Przecież nikt się nie przyznał do wyprawienia tego Knoxa na tamten świat. Trudno zresztą wymagać, żeby się nam zwierzył z tego. A jak pan sam stwierdził, morderca musi tu być. Więc ktoś kłamał.

— Ależ tak! — Joe uśmiechnął się pogodnie i skinął głową, lecz spojrzawszy w kierunku ogona maszyny i zauważywszy podłużny, zakryty kocem kształt, spoważniał natychmiast. — Na szczęście wszyscy niewinni pomogli mi niezmiernie! Wydaje mi się, że w tej chwili chyba wszystko jest zupełnie jasne, prawda?

— Jasne?… — powiedział Fighter Jack. — Jak to jasne? Czy chce pan przez to powiedzieć, że pan wie ?! Że pan wie, kto zabił tego biedaka?

Joe przez chwile nie odpowiadał. Stał wpatrzony w ogromną, bezchmurną przestrzeń za oknami maszyny. Słońce przeszło już kawałek nieba i znajdowało się nieco poniżej lśniącego krańca skrzydła. Wreszcie Alex oderwał wzrok od równo zarysowanej, czystej linii widnokręgu i spojrzał na profesora. Jeszcze przez ułamek sekundy w oczach jego zdawał się kryć wyraz niepewności, ale zniknął, ustępując natychmiast miejsca ponuremu błyskowi.

— Tak… — powiedział cicho. — Myślę, że nie będziemy zbyt długo zatrzymywali się w Nairobi. Pan Samuel Hollow miał słuszność: ten klimat jest zabójczy dla Europejczyków.

— To znaczy, że pan nie ma żadnych wątpliwości! — zawołał Fighter Jack. — Słyszysz, Samuelu? On wie!

— On mówi, że wie… — odpowiedział spokojnie mały człowieczek. Ale jego bystre oczka ani na chwilę nie oderwały się od twarzy stojącego.

— Tak powiedziałem? — Joe kiwnął głową. — Tak, chyba tak można byłoby to określić. Wszyscy przecież wiedzieliśmy, że morderca znajduje się wśród nas. Jedynym problemem stojącym przede mną było oddzielenie go od pozostałych pasażerów.

— Boże, kto?… — powiedziała zdławionym głosem Isabella Linton. Zamilkła przesłaniając wargi dłonią. W słońcu zabłysnął krwistoczerwony lakier jej paznokci.

Alex rozłożył ręce.

— Zaraz postaramy się dojść do tego, ale najpierw spróbujemy się zastanowić, co będzie dla nas podstawą do oddzielenia czarnej owieczki od niewinnego, białego stada. Jak zwykle, gdy rozważana jest sprawa zabójstwa, istnieją dwie zasadnicze ewentualności: albo mogło być ono zaplanowane z góry i przygotowane przez mordercę, albo też dokonano go pod wpływem nagłego impulsu. Oczywiście, gdy bierzemy pod uwagę obie te ewentualności, najistotniejszym z tak zwanych ogólnych, nie związanych bezpośrednio z zabójstwem faktów jest to, że samoloty z Londynu do Johannesburga i z Johannesburga do Londynu odlatują codziennie, a w niektóre dni nawet kilkakrotnie. To chyba jasne, prawda?

Zawiesił głos.

— Być może dla pana, ale nie dla mnie — Grant potrząsnął głową. — Dlaczego miałoby to mieć nie tylko decydujące, ale w ogóle jakiekolwiek znaczenie?

— Zaraz dojdziemy i do tego. Ale najpierw, żeby nie było już żadnych luk w naszym rozumowaniu, musimy ustalić jeszcze jedno, choć, jak sądzę, będzie to tylko prosta formalność. Panie kapitanie, czy mógłby pan poprosić tu jeszcze, tylko na krótką chwilę, waszego radiotelegrafistę?

Grant bez słowa wstał, podszedł do drzwi, uchylił je i zawołał:

— Ned, przyjdź tu na chwileczkę, jeżeli możesz! Cofnął się i czekał, póki przysadzista sylwetka radiotelegrafisty nie pojawiła się w kabinie.

— Miejsce, w którym pan pracuje, znajduje się pomiędzy stanowiskiem sterowniczym obu pilotów, a kabiną pasażerską, prawda?

— Tak.

— Z miejsca tego widzi pan nieustannie plecy obu pilotów, jeśli siedzą za sterami?

— Tak, oczywiście.

— A każdy z nich może, odwróciwszy głowę, dostrzec pana, prawda? Miejsce, w którym pan pracuje, jest dobrze oświetlone?

— Oświetlony jest mój stół i aparaty, przy których pracuję. Kabina nie może być zbyt jasna, bo przeszkadzałoby to pilotom, rzucając refleks na przednią szybę ich pomieszczenia. W związku z tym musieliby trzymać drzwi prowadzące do mnie zamknięte. Dlatego nie zapalam nigdy górnego światła.

— Ale, mimo to, obaj panowie widzicie swego kolegę?

— Tak, widzimy. — Grant potwierdził zdecydowanym skinięciem głowy. — Nie jest tam przecież nigdy ciemno, bo na radiotelegrafistę pada nieustannie odbicie świateł skierowanych na znajdujące się tuż przed nim instrumenty. Jeśli rozumiem dobrze cel pańskich pytań, chce się pan dowiedzieć, czy może zaistnieć sytuacja, w której radiotelegrafista jest dla nas niewidzialny? Nie. Widzimy go stale, jeśli nie zamkniemy dzielących nas drzwi. A drzwi tych nie zamykaliśmy w ogóle tej nocy.

— Dziękuję. O to mi właśnie chodziło… — Joe zwrócił się do radiotelegrafisty:

— Czy po starcie pierwszy lub drugi pilot przechodzili obok pańskiego stanowiska?

— Nie.

— Czy jest pan tego absolutnie pewien?

— Tak.

— Nie spał pan ani nie zdrzemnął się pan choćby przez chwilę?

— Nie. Pracowałem przez cały czas i niemal przez cały czas rozmawialiśmy. Odbierałem bez przerwy meldunki z ziemi o zaburzeniach w atmosferze na trasie lotu. Później zbaczaliśmy dwukrotnie z trasy i robiłem moc pomiarów nawigacyjnych. Była to dość niespokojna noc dla nas wszystkich.

— Czy mógłby pan zeznać pod przysięgą, że nie stracił pan obu pilotów ani na chwilę z oczu?

— Tak, bez żadnego wahania. Obaj nie opuścili nawet na sekundę swoich miejsc za sterami, to znaczy co kilkanaście minut to jeden, to drugi wstawali i przychodzili do mnie, żeby spojrzeć na wykres lotu i sprawdzić inne techniczne sprawy. Ale natychmiast wracali z powrotem. A myślę, że i oni mogliby przysiąc, że także ja nie opuściłem mojego stanowiska, co zresztą jest zgodne z prawdą. Jak myślisz, Howard?

Pytanie to było zwrócone do Granta.

— Mogę odpowiedzieć tylko w swoim imieniu. Przysiągłbym także bez wahania, bo nawet teraz, słuchając, tej rozmowy, zastanawiałem się nad przebiegiem lotu i wiem na pewno, że nie było takiej chwili, w której stracilibyśmy kontakt. Myślę, że drugi pilot potwierdzi w całej rozciągłości moją opinię. Na szczęście, choć nie wiedzieliśmy o tym, była to jedna z tych nocy, kiedy załoga nie może zmrużyć oka, a praca całego zespołu prowadzącego maszynę trwa bez przerwy. Ale myślę, że najlepiej będzie, jeśli pan sam zapyta drugiego pilota.

Joe skinął głową i ruszył ku drzwiom prowadzącym do kabiny nawigacyjnej. Nie było go dłuższą chwilę. Wszyscy milczeli. Nawet Fighter Jack nie podzielił się ze swym trenerem nurtującymi go wątpliwościami i wrażeniami. Wreszcie Alex powrócił i zatrzymał się pośrodku kabiny.

— Kolega potwierdza w całej rozciągłości słowa panów. W związku z tym trzeba przyjąć, że wszyscy macie, jak powiadają pisarze sensacyjnych powieści, niezbite alibi. Oczywiście, moglibyście być w zmowie i wspólnie zabić pana Knoxa, ale tę hipotezę odrzucam jako absurdalną i nie prowadzącą do żadnych sensownych wniosków. Powróćmy więc do naszego podstawowego zagadnienia: z góry zaplanowany mord z premedytacją czy też zabójstwo pod wpływem impulsu? Zajmijmy się najpierw pierwszą ewentualnością.

1) Otóż mord z premedytacją, popełniony przez jednego pasażera samolotu pasażerskiego na drugim z pasażerów, wymaga pewnego podstawowego warunku… — zawiesił na chwilę glos. — Nie domyślacie się państwo? Jest to warunek niezwykle prosty: morderca musiał wykupić bilet wiedząc, że ofiara będzie z pewnością leciała tym, a nie innym samolotem. Albowiem żeby zabić człowieka w samolocie, trzeba lecieć razem z nim. Otóż pan Knox nie latał regularnie do Londynu, ale od przypadku do przypadku, wówczas gdy wymagały tego interesy kopalni „Flora”. Ponieważ samoloty, jak już wiemy, odbywają loty na tej trasie codziennie, a czasami nawet częściej niż raz na dzień, morderca nie mógł nawet w przybliżeniu liczyć na szczęśliwy dla siebie zbieg okoliczności i wykupić bilet przed panem Knoxem. Fakt ten eliminował pannę Linton, która wykupiła powrotny bilet z Anglii na kilka tygodni wcześniej i sprecyzowała już wówczas dzień opuszczenia Johannesburga. Eliminował dla tej samej przyczyny panią Knox, profesora Braclaya, panów Jacka Fightera i Samuela Hollowa, a także pana Horace Robertsa, bo nie sposób poważnie brać pod uwagę możliwości, że siedząc w więzieniu i czekając na przedterminowe zwolnienie, mógł w cudowny i sobie tylko znany sposób przewidzieć, że na pokładzie samolotu, którym będzie powracał do Anglii, spotka człowieka, którego nienawidził najbardziej z wszystkich ludzi. Jeśli mam uściślić tę listę, zwalnia to od podejrzenia także i mnie, gdyż i ja wykupiłem bilet powrotny w Londynie i jest na nim z góry oznaczony dzień powrotu z Johannesburga. Oczywiście każdy może łatwo sprawdzić to w mojej książeczce biletowej, choć nie zajmowałem się swoją osobą rozpoczynając to dochodzenie. Pozostaje nam jedynie panna Elizabeth Crowe, która wykupiła bilet po panu Knoxie. Ale panna Crowe jest pracownikiem agencji detektywistycznej. Legitymacja jej nosi pieczęć prezydenta policji w Johannesburgu i jego podpis, którym poświadcza on jej autentyczność. Agencja GLOBE jest poważną firmą, o której słyszałem już kilka razy, a uzyskanie od policji prawa do uprawiania zawodu detektywa wymaga oczywiście nieposzlakowanej opinii. Zresztą, relacja pani Crowe jest prosta i wydaje mi się absolutnie prawdziwa. Pan Knox nie znał jej najwyraźniej, a nie sadzę, aby panna Crowe mogła podać nam jakiekolwiek fałszywe dane lub przekręcić fakty dotyczące jej zadania, wiedząc, że wszystkie zeznania tu obecnych zostaną już w Nairobi poddane szczegółowemu i drobiazgowemu sprawdzeniu przez policję, zanim ktokolwiek z pasażerów będzie mógł udać się w dalszą podróż. Tak więc, jeśli przyjmiemy, że panna Crowe mówi prawdę o sobie i o przyczynie swej obecności pośród nas w tej chwili, a jej legitymacja nie jest sfałszowana, to właśnie ona jedna spośród wszystkich obecnych nie mogła wykupić biletu, zanim uczynił to pan Knox. To chyba jasne, prawda? Chcąc zawrzeć z nim znajomość podczas lotu, musiała przecież czekać, aż pan Knox wykupi bilet, a dopiero potem mogła to zrobić sama.

— Słucham pana bardzo pilnie… — powiedział Grant — ale przyznaję, że zagubiłem się trochę. Skoro udowodnił pan, że nikt z nas nie mógł zabić pana Knoxa, można byłoby wyciągnąć z tego tylko jeden wniosek: że pan Knox żyje. A wiemy wszyscy, że, niestety, to nie prawda.

— Tak, pan Knox został zamordowany, co do tego nie może być najmniejszych wątpliwości. Zajmuję się tak drobiazgowo określeniem wszystkich za i przeciw dotyczących tu obecnych, żeby w drodze dość mozolnych, choć niezbędnych, eliminacji udowodnić pełną niewinność wszystkich niewinnych i wskazać zabójcę. O to nam przecież jedynie chodzi, prawda? Tym, co powiedziałem poprzednio, chciałem udowodnić, że zbrodnię z premedytacją mogła popełnić jedynie osoba, która wiedziała, że Knox odleci właśnie tym, a nie innym samolotem. A mógł to wiedzieć jedynie ktoś, komu Knox powiedziałby o tym, lub ktoś, kto uzyskał tę wiadomość z innego źródła. Oczywiście, osoba taka musiałaby zakupić bilet po panu Knoxie, bądź tuż przed nim, gdyby wiedziała już, że tym samolotem ma on zamiar lecieć. Jak powiedzieliśmy, jedynie panna Crowe mogłaby pasować do tej sytuacji, ale z kolei rola panny Crowe jest zupełnie inna i nie mamy najmniejszego powodu, aby jej nie wierzyć, o ile nie okaże się, że w ogóle kłamie, w co ja z kolei nie wierzę, gdyż byłoby to kłamstwo zupełnie samobójcze, obciążające ją już na wstępie dochodzenia i przemieniające zaplanowany mord z premedytacją w głupią, nieodpowiedzialną aferę, którą najbardziej tępy funkcjonariusz policji musiałby rozwiązać w ciągu pięciu minut po uzyskaniu podstawowych informacji. A muszę przyznać, że nie uważam naszego mordercy za głupca, choć nie jest on mordercą doskonałym… Popełnił kilka omyłek… Ale o tym później.

Odetchnął głęboko i podjął:

— Przejdźmy teraz do drugiej ewentualności, mianowicie do tej, że mogło to być zabójstwo w ogóle nie zaplanowane. A więc:

2) Zabójstwo pod wpływem nagłego impulsu. Na przykład pan Roberts mógł dostrzec Knoxa wchodząc do samolotu.

— Nie dostrzegłem go jednak — powiedział Roberts. — Mówiłem już panu o tym.

— Tak, pamiętam doskonale, że zaprzeczył pan temu. Ale przecież rozważając sprawę morderstwa, mamy do czynienia jedynie z pańskim gołosłownym zaprzeczeniem, którego nie może pan poprzeć żadnymi dowodami. Musiałem więc hipotetycznie założyć, że mógł go pan rozpoznać natychmiast po wejściu tutaj. Dalej mogło to przebiec tak, że widok tego człowieka oszołomił pana na chwilę zupełnie, ale gdy usiadł pan na swoim miejscu, nienawiść wybuchła straszliwym płomieniem w pana duszy! Przepraszam za melodramatyczną nutkę, ale oto nadeszły pierwsze godziny wolności i już na samym wstępie los styka pana z człowiekiem, którego, jak sam pan stwierdził, mógłby pan zadusić gołymi rękami! Siedzi pan na swoim miejscu, dławiąc się tą nienawiścią, ludzie kolejno gaszą lampki przy fotelach, wreszcie pozostaje pan sam: jako jedyny nie uśpiony człowiek w tej kabinie. Czy jest rzeczą możliwą, że korzystając z uśpienia wszystkich ewentualnych świadków, gnany straszliwą nienawiścią i nie myśląc nawet o tym, co może później nastąpić, wstał pan i skradając się cicho podszedł pan do jego fotela, a później widok uśpionego wroga, zamiast ostudzić pan wściekłość, wzmógł ją tylko? Bo proszę pomyśleć: odsiedział pan ponad rok w więzieniu i wyszedł pan właśnie stamtąd z piętnem hańby i złamanym życiem, a ten, którego nikczemne, fałszywe świadectwo było przyczyną pana tragedii, znajduje się oto zupełnie bezbronny na pańskiej łasce! Proszę mi szczerze powiedzieć, czy przyjąwszy tego rodzaju przebieg wypadków, można uznać za rzecz niemożliwą, że zabił pan Richarda Knoxa?

— To straszne… — Roberts opuścił głowę, a kiedy podniósł ją, oczy jego były niemal bez wyrazu. — Pyta pan, czy dokonanie przeze mnie zabójstwa Knoxa było rzeczą możliwą? Chociaż nie zabiłem tego człowieka, rozumiem pana. W świetle tego, co pan nam przedstawił, było ono rzeczą możliwą i prawdopodobną…

Joe potrząsnął głową.

— Myli się pan. Popełnienie przez pana tego morderstwa było zarówno niemożliwe, jak i w konsekwencji, nieprawdopodobne.

— Jak to? — Fighter Jack podniósł się z miejsca wsparty o grzbiet znajdującego się przed nim fotela i pochylił się ku Alexowi. — Panie, czy pan to mówi serio?

— Nie jest to pora ani okoliczności najbardziej stosowne do żartów, jak już panu była uprzejma wytknąć pani Knox — powiedział Joe tłumiąc uśmiech, choć wcale nie był rozbawiony. — Wracając zaś do mojego oświadczenia, proszę sobie przypomnieć, że pierwszą moją czynnością było wysłanie depeszy do urzędu celnego w Johannesburgu. Wiedziałem, że jeśli pan Roberts nie będzie miał wyjątkowego szczęścia w tej sprawie, może znów ponieść karę za cudze grzechy. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem jeszcze wówczas, kto zabił, chociaż od pierwszej chwili podejrzenia moje były skierowane raczej w słusznym kierunku. Ale pan Roberts naprawdę mógł zabić. Miał potężny motyw i okazję do spełnienia tego czynu. Była jednak szansa stwierdzenia jego alibi, bądź upewnienia się, że to on jest mordercą. Na szczęście w depeszy, którą przesłano mi z Johannesburga, znajdowało się żelazne i absolutnie nie do obalenia alibi pana Robertsa. Alibi tak potężne, że on jeden z nas wszystkich na pewno nie mógł być mordercą i należało go wykluczyć już w chwili rozpoczęcia dochodzenia. A jeśli pozwoliłem sobie dręczyć go przez pewien czas pytaniami i pozostawić w niepewności, zrobiłem tak jedynie dla dobra sprawy, aby uzyskać jak najwięcej informacji o życiu i charakterze zamordowanego, o którym pan Roberts powiedział nam przecież bardzo wiele niezwykle interesujących rzeczy.

Otóż sprawa jest niesłychanie prosta: Richard Knox zamordowany został ciosem długiego sztyletu, który morderca ze zrozumiałych względów musiał podrzucić przy zwłokach. Musiał, gdyż było dla niego sprawą jasną, że cały samolot i wszystkie obecne na pokładzie osoby zostaną poddane ścisłej osobistej rewizji, jeśli broń się nie znajdzie. A tego nie pragnął w żadnym wypadku. Zresztą, było dla mordercy sprawą pierwszorzędnej wagi, aby nie poruszać się po ciemku z zakrwawionym sztyletem w ręce. Narzędzie mordu mogło pozostawić przypadkowy ślad na jego ubraniu czy też stać się wskazówką innego rodzaju. Poruszanie się z tym sztyletem było niezwykle ryzykowne, a ponieważ niemal każde dziecko w naszych czasach czyta powieści kryminalne, wszyscy prawie wiedzą, że analizy chemiczne wykonywane w laboratoriach policyjnych czynią cuda. Jakkolwiek zresztą rozumował morderca, wsunął on po zabójstwie sztylet pod koc, którym okryty był Knox. W ten sposób, działając w rękawiczkach, gdyż pewien jestem, że nie był na tyle nierozsądny, aby pozostawić na rękojeści sztyletu odciski palców, o których wiedza jest teraz przedmiotem dyskusji w niższych klasach szkół średnich, natychmiast po zabójstwie pozbył się morderczego narzędzia. Najprostsze i najbezpieczniejsze było pozostawienie go przy zwłokach. Morderca był przekonany, że od tej chwili wszelkie ślady zostały zatarte i nikt w żaden sposób nie będzie mógł mu udowodnić tej zbrodni, cokolwiek później nastąpi. Pozornie rozumowanie to było słuszne. Ale w ten sposób morderca wykluczył spośród grona podejrzanych osobę najbardziej podejrzaną: pana Robertsa! Albowiem pan Roberts nie miał sztyletu, którym zamordowano Richarda Knoxa. Poznaliście państwo wszyscy treść depeszy z urzędu celnego. Wyliczono w niej wszystkie bez wyjątku przedmioty, które pan Roberts miał przy sobie, Z pedanterią godną prawdziwych celników urzędnicy z Johannesburga poinformowali mnie nawet o zapalniczce, którą znaleziono w jego ubraniu. Wyobrażam sobie, z jaką gorliwością donieśliby nam o tym sztylecie! I oto na każde żądanie obrońcy pana Robertsa celnicy z Johannesburga musieliby zeznać pod przysięgą, że wsiadając na pokład samolotu nie miał on przy sobie sztyletu, którym zamordowano Knoxa! A skoro nie miał, to gdzie miał go zdobyć po zgaszeniu świateł? A więc pan Roberts nie mógł zamordować, gdyż w żaden sposób nie mógł dysponować narzędziem zbrodni, którym dokonano mordu! Wykluczone było także, aby mógł przeszmuglować długi nóż o szerokiej, solidnej rękojeści podczas rewizji osobistej. Nie można było też przypuścić, że po zapadnięciu ciemności zaczął poszukiwać narzędzia zbrodni w cudzych torbach i neseserach, błądząc po omacku po całej kabinie. Jest to oczywisty nonsens z wielu powodów, z których pierwszym jest ten, że skąd Roberts, który wszedł ostatni i usiadł w pierwszym rzędzie, mógł w ogóle orientować się, kto i gdzie złożył swoje rzeczy. I czy mógł w ogóle liczyć na to, że znajdzie tak wielkie, konieczne do zadania ciosu narzędzie? Nonsens i jeszcze raz nonsens! Żaden sąd na świecie nie zgodziłby się rozpatrywać sprawy opartej na tak absurdalnych i niemożliwych w rzeczywistości przesłankach. I miałby słuszność. Tak więc pan Roberts może sobie pogratulować, że mimo pozornie niesprzyjającego zbiegu okoliczności jest poza wszelkim podejrzeniem.

— Doskonale zrozumiałem, czym się pan kierował budując moje alibi — Roberts wyprostował się, dotykając niemal głową sufitu kabiny — ale obawiam się, że jeśli nie udowodni pan w równie sugestywny sposób, że mordercą jest kto inny, policja będzie chciała przykleić to do mnie!

— Proszę nie mieć najmniejszych obaw — Alex zdecydowanie potrząsnął głową. — Chciałbym teraz przejść do pani Agnes Knox, drugiej osoby, którą pan Knox skrzywdził ongi poważnie. Tu rozumowanie moje biegło po nieco innym torze. Los nie był tak łaskawy dla pani Knox, jak dla pana Robertsa. Celnicy nie przetrząsnęli jej bagażu i nie dokonali osobistej rewizji, która w prosty sposób mogłaby świadczyć, że pani Knox także nie dysponowała narzędziem zbrodni, którym został zabity jej były mąż. Wiedziałem jednak, że pani Knox zakupiła swój bilet w Anglii i zarezerwowała miejsce w tym właśnie samolocie już przed kilku tygodniami, nie mając najmniejszego pojęcia, że jej były mąż znajdzie się wraz z nią na pokładzie. Można było przypuścić, że choć pani Knox zaprzecza temu, ale jednak spotkała się ze swym mężem w Johannesburgu i dowiedziała od niego, że będą odbywali podróż wspólnie. Ale zaprzeczało temu zdecydowanie i kategorycznie świadectwo moich własnych oczu. Byłem wraz z panem Knoxem w poczekalni dworca lotniczego, gdy dostrzegł on i rozpoznał swą żonę. Zaniemówił wówczas ze zdumienia i nie mógł odzyskać równowagi przez dłuższą chwilę. Jej obecność w tym mieście była dla niego prawdziwym zaskoczeniem. A ponieważ wiem z jej książeczki biletowej, że i pani Knox nie zmieniła dnia odlotu, aby znaleźć się w jego towarzystwie, mogłem więc z góry odrzucić ewentualność zaplanowanego morderstwa i ukrycia przez panią Knox sztyletu, którym miała zamiar je wykonać. A jak powiedziałem, nie jest to mały sztylecik–cacko, który można ukryć w torebce damskiej, lecz solidny, długi obosieczny nóż, jeden z tych, które sprzedaje się turystom jako broń używaną przez myśliwych podczas safari w buszu. Nie mogłem sobie wyobrazić, aby pani Knox mogła nosić tego rodzaju rzecz przy sobie bez powodu! A gdyby nawet wiozła ją dla kogoś jako pamiątkę, nie znajdowałaby się ona przecież ukryta w zupełnie niejasny dla mnie sposób, na jej osobie, ale na dnie walizki. Poza tym jak mogła pani Knox, zobaczywszy po latach swego męża w poczekalni dworca lotniczego, wiedzieć, że a) będą lecieli jednym samolotem, b) że samolot ten będzie niemal pusty, c) że uda jej się jednym uderzeniem zabić śpiącego człowieka tak, aby nawet nie krzyknął czy nie wydał z siebie głośnego jęku? Mógłbym mnożyć tego rodzaju znaki zapytania. W sumie myśl o tym, że pani Knox, choć nie mogła zaplanować tego mordu i leciała dokładnie w tym samym czasie, w jakim postanowiła lecieć niemal miesiąc wcześniej, mogła zaopatrzyć się w magiczny sposób w narzędzie zbrodni tych rozmiarów, przewidzieć okoliczności, w jakich dokona zbrodni, i dokonać jej wreszcie z tak zadziwiającą sprawnością, wydała mi się absurdalna. Wystarczyło przecież, aby Knox krzyknął, a wówczas na pewno ktoś z nas obudziłby się, a może nawet zerwalibyśmy się wszyscy. Morderca zostałby natychmiast rozpoznany, bo gdzie mógłby ukryć się w samolocie? Nie, pani Knox w zbyt wielu punktach nie pasowała do tej zbrodni. Jakkolwiek próbowałbym szeregować jej możliwości i postępki, nie pasowały one do siebie i nie układały się w logiczny łańcuch. Z jednej strony wiedziałem, że nie mogła zaplanować z góry tego morderstwa, a z drugiej miałem pewność, że jeśliby go nie zaplanowała, nie mogła go dokonać i nie miałaby czym go dokonać. Postanowiłem więc skoncentrować się na osobie, która miałaby o wiele większe szanse zabicia Knoxa, miałaby silny motyw zabójstwa i przeciwko której dowody gromadziłyby się nieustannie, piętrząc niemal w miarę, jak z konieczności musiałem eliminować kolejno obecne tu osoby jedną po drugiej… Ale, jak powiedziałem już, w pierwszej chwili nie mogłem mieć absolutnej pewności, kto jest mordercą, choć wszystko wskazywało na to, że jest to zbrodnia dokładnie obmyślona i precyzyjnie zaplanowana…

— Jak to? — powiedział profesor Barclay. — Przed paru minutami powiedział pan, że trzeba wykluczyć tę ewentualność wobec nas wszystkich, dla takich czy innych powodów. A członkowie załogi gotowi są zeznać pod przysięgą, że nie opuszczali w nocy swego pomieszczenia i nie tracili się nawzajem z oczu.

— Tak, przypominam sobie dokładnie, że właśnie to powiedziałem. Ale w tym, co pan powiedział, tak jak i w moim rozumowaniu, nie mieszczą się dwie osoby…

— Co? — powiedział mały człowieczek. — Więc pan myśli, że na pokładzie jest jeszcze ktoś ukryty?!

— Ależ nie — Alex uśmiechnął się lekko. — Co prawda jestem autorem powieści sensacyjnych, ale nie oznacza to, że mam umiejętności wyciągania z rękawa dodatkowych dramatis personae, które, beż najmniejszego wysiłku z naszej strony, wypełzną spod foteli i przyznają się do winy, pozwalając nam kontynuować podróż z uczuciem, że choć przez godzinę czy dwie podejrzewaliśmy wszystkich naszych towarzyszy podróży, to jednak okazali się oni lepsi, niż przypuszczaliśmy. Niestety, prawda nie jest ani tak prosta, ani tak miła, jeśli wolno mi użyć tego określenia. Ale proszę już nie przerywać. Zaraz spróbujemy rozstrzygnąć całą sprawę.

Otóż, jak powiedziałem, doszedłem do wniosku, że mord ten nie mógł być wynikiem spontanicznego działania. Świadczyło o tym narzędzie zbrodni: przedmiot, którego nikt normalny i rozsądny nie wozi z sobą w podręcznej torbie czy neseserze, nie przewidując z góry, do czego będzie potrzebny. Ale ważniejsze było co innego:

to, że zbrodnia się udała.

A przecież jeśli którykolwiek z pasażerów znajdujących się w kabinie zapragnąłby dokonać tego morderstwa, byłby już od pierwszej sekundy narażony na olbrzymie trudności mogące w każdej chwili przemienić jego czyn w katastrofę, śmiercionośną w równym stopniu dla mordercy, jak dla zamordowanego. Człowiek, który chciałby zamordować Knoxa, musiałby wstać, podejść do niego, rozpoznać w ciemności położenie ciała i zadać cios z absolutną pewnością, że zabije od razu, tak szybko, by ofiara nie mogła wydobyć głosu. Gdyby Knox został tylko zraniony lub gdyby żył nawet kilkanaście sekund, zbrodnia dokonana w tak małym pomieszczeniu, wobec tylu świadków, zakończyłaby się tragicznie dla mordercy. Przecież morderca ów nie mógł mieć nawet pewności, że wszyscy śpią! Fakt, że nie paliły się lampki, nie dawał przecież przeświadczenia, że tak jest. A jeśli choćby jeden z pasażerów nie mógł usnąć! Ten pasażer mógł rano przypomnieć sobie, ba, musiałby sobie przypomnieć, który z towarzyszy podróży wstał w nocy, by skradając się ruszyć wzdłuż przejścia. A jak mógł morderca sprawdzić, czy wszyscy śpią? Nie mógł przecież przejść całej kabiny, zatrzymując się nad każdym z nas i nasłuchując, aby później spokojnie podejść do Knoxa i zabić go precyzyjnie, jednym uderzeniem! A jednak tak się stało i nikt z nas nie wiedział rano o niczym, nawet ja, który byłem tak blisko, bliżej niż ktokolwiek inny.

A więc kto mógł być tym mordercą? Morderstwo wykonane w tak trudnych warunkach musi być wynikiem potężnego odruchu woli. W końcu każdy, kto zabija, wie, co go czeka, jeśli zostanie schwytany. Jednym z hipotetycznych morderców, który miał uproszczone zadanie, gdyż nie musiał spacerować po kabinie i miał śpiącego Knoxa na odległość ręki, byłem ja sam. Ale ja wiedziałem, że nie popełniłem tej zbrodni. Była jeszcze druga osoba, która po dopełnieniu pewnych warunków mogła zmniejszyć do koniecznego minimum niebezpieczeństwo odkrycia jej czynu. Osobą tą była panna Barbara Slope, stewardesa na pokładzie tego samolotu.

Joe wypowiedział te słowa spokojnie, zwracając oczy ku siedzącej tuż za nim dziewczynie. Ale wzruszyła ona tylko ramionami i spojrzała nie na niego, lecz na Granta.

— Ten pan posunął się, jak sądzę, nieco za daleko… — powiedziała bez zdenerwowania. — Przykro mi, że moja osoba zajmuje w tej chwili główne miejsce w jego krzyżówce. Byłoby to nawet interesujące, gdyby nie… gdyby nie absurdalne w samym założeniu. Mój Boże, jakiż mogłabym osiągnąć cel zabijając tego biedaka? — Spojrzała mimowolnie w kierunku leżącego nieruchomo ciała i wzdrygnęła się. Później jej wielkie, piękne oczy zwróciły się ku Alexowi. — Bez względu na to, czy jako autor powieści sensacyjnych bawi się pan dobrze układając tego rodzaju rebusy, prosiłabym jednak, aby nawet żartem, jeśli jest to stosowne słowo w tych okolicznościach, zechciał pan nie wprowadzać mojej osoby do tej tragedii! Sprawia mi to przykrość.

— Dobrze — odparł Joe. — Zrobię to, na razie. Powróćmy do zmarłego Knoxa. Otóż zarówno opinia urzędu celnego, jak i to, co powiedział nam pan Roberts i co dość autorytatywnie, na mocy dochodzenia dwóch wielkich agencji detektywistycznych, oświadczyła nam panna Crowe, świadczą o tym, że pan Knox był bardzo zainteresowany przerzucaniem nieoszlifowanych diamentów, bądź brylantów, z Południowej Afryki do Anglii. W świetle praw jego kraju było to grubym przestępstwem, ale, jak wiemy, ani jedna z osób, które dziś opowiadały nam o życiu pana Knoxa, nie nazwała go uczciwym człowiekiem. Wręcz przeciwnie. Wiemy zresztą, że dwie agencje detektywistyczne znajdujące się na dwóch krańcach ziemi wychodziły ostatnio ze skóry, aby dowiedzieć się, jaką drogą pan Knox przewozi drogie kamienie do Anglii. Bo było z jednej strony absolutnie pewne, że nie miał tych kamieni przy sobie udając się w podróż, z drugiej strony zaś, oferował je do sprzedaży po przybyciu do Londynu! Ponieważ kamienie nie mogły podróżować same, więc nasuwał się jeden, bardzo prosty wniosek. Pan Knox musiał mieć wspólnika. Dopiero mając go, mógł zainscenizować próbę przeszmuglowania bezwartościowych kamieni, aby uzyskać powtarzające się alibi. Tak więc, musiało to już trwać od kilku miesięcy. Wspólnikiem tym musiała być osoba stojąca poza podejrzeniami, mająca swobodę poruszania się na lotnisku i w urzędach celnych, godna zaufania i zadowalająca się stosunkowo niewysoką opłatą za swe usługi tak, aby szmugiel drogich kamieni był nadal dla Knoxa opłacalny. Oczywiście, idealnym wspólnikiem dla pana Knoxa byłaby osoba należąca do jednej z załóg samolotów kursujących stale pomiędzy Londynem a Johannesburgiem. Jak wiemy, pan Knox miał dar wymowy i łatwość zawierania znajomości, której sam doświadczyłem na sobie. A teraz proszę mi powiedzieć, z jakim członkiem załogi pasażerowie mają najwięcej do czynienia? — Umilkł na sekundę. Nikt nie odpowiedział, ale wszystkie oczy skierowały się ponownie ku Barbarze Slope.

— Właśnie! — powiedział Joe swobodnie. — Widzę, że wszyscy państwo zgadliście. Otóż członkiem załogi, z którym najłatwiej jest zawrzeć znajomość, jest stewardesa.

— Czy pan naprawdę oskarża mnie o zabójstwo tego człowieka? — Barbara Slope potrząsnęła głową, jak gdyby chciała przebudzić się ze złego snu. — Pan jest chyba obłąkany… albo, albo… sama nie wiem, co powiedzieć…

— Ależ nie jestem obłąkany. To pani była nieco nieuważna.

— Nieuważna? — Uniosła cienkie, pięknie zarysowane brwi. — Przypuszczam, że nie tylko ja, ale wszyscy tu obecni chcieliby zrozumieć, co pan ma na myśli? Uprzedzam pana, że za kilka minut wylądujemy i będę zmuszona złożyć na pana zażalenie do policji w Nairobi. Nie mogę sobie pozwolić na to, aby być publicznym przedmiotem tak ohydnych oszczerstw. Jestem zresztą przekonana, że każdy sąd przyzna mi słuszność.

— Jeśli wykaże pani, że jestem oszczercą. Ale proszę pamiętać, że będę się bronił. Powiem wówczas, dlaczego byłem absolutnie przekonany, że to właśnie pani, a nie kto inny, popełniła to morderstwo. A byłem o tym przekonany nie tylko dlatego, że udało mi się drogą prostego, logicznego rozumowania uwolnić wszystkie pozostałe osoby od zarzutu morderstwa z premedytacją. Nie można nikogo skazać na podstawie przeprowadzenia dowodu, że wszystkie pozostałe obecne na miejscu zbrodni osoby nie mogły jej popełnić. Trzeba udowodnić, że morderca zamordował. Zacznę więc od drobnej omyłki, którą pani popełniła. Nikt z nas nie jest absolutnie doskonały, więc i pani, planując zbrodnię, którą miała pani zamiar popełnić już za kilkadziesiąt minut, nie mogła skoncentrować się na nic nie znaczących pozornie szczegółach. Dlatego tak bardzo nieuważnie zachowała się pani wczoraj wieczorem podając panu Knoxowi herbatę bez cukru. A jeśli już zrobiła pani tak, nie trzeba było dzisiaj twierdzić, że nie przypomina go sobie pani. Wczoraj wieczorem, kiedy podała nam pani herbatę, powiedziałem do niego odruchowo: „Zdaje się, że nie dostał pan cukru do herbaty”, a on równie odruchowo odparł: „Nigdy nie pijam z cukrem”. Na jego usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że był bardzo przejęty wejściem pana Robertsa. Inaczej zapewne i on nie chciałby się zdradzić z tym, że panią zna.

— Chyba nie chce mnie pan oskarżyć o morderstwo dlatego jedynie, że zapomniałam podać cukier jednemu z pasażerów?

— Oczywiście, że nie! Chociaż ludzie, którzy się nie znają, zwykle nie znają także swoich nawyków, jednak mógł to być zwykły przypadek. Ale było i drugie wydarzenie, bodaj ciekawsze. Kiedy zapowiedziano samolot i wstaliśmy wszyscy z miejsc w poczekalni, pan Knox zapomniał na stoliku jednej z dwu małych paczuszek, które przyniósł z sobą, mając je uwiązane do guzika marynarki. Pamiętam, że choć nic mnie to wówczas nie obchodziło, pomyślałem przelotnie, że powinien je włożyć do teczki zawierającej tylko trochę papierów. Ale byłem przekonany, że najprawdopodobniej kupił je tuż przed odjazdem na lotnisku lub może w sklepie z pamiątkami znajdującym się tuż obok głównego wejścia dworca. Zresztą nie miałem wówczas żadnego powodu, żeby się nad tym zastanawiać. Ale wstając pan Knox pozostawił jedną z paczuszek na stoliku. Był już przy drzwiach, gdy pani podeszła i oddała mu ją. Jednocześnie niemal podała pani parasolkę pannie Linton, która również była na tyle roztargniona, żeby ją pozostawić. Pozornie w tym wydarzeniu także trudno było dopatrzyć się czegoś nadzwyczajnego. Ale odruchowo zwróciłem uwagę na drobny, niemal nic nie znaczący szczegół. Wówczas zresztą w ogóle nie zdawałem sobie sprawy z jego ewentualnego znaczenia. Podczas kontroli celnej pan Knox, wskazując swoje malutkie paczuszki, powiedział, że znajdują się w nich zabawki dla dzieci jego przyjaciół w Londynie: malutka żyrafa i mały nosorożec. Po otwarciu pudełeczka okazało się, że nosorożec rzeczywiście jest w jednym z nich. Ale w drugim był hipopotam, który zajął miejsce żyrafy. Celnicy bawili się przez chwilę tymi zabawkami i potrząsali nimi, chcąc się upewnić, czy któraś z nich nie zawiera drogich kamieni. Oczywiście i do tego faktu nie przywiązywałem wówczas najmniejszego znaczenia, a zarejestrowałem go jedynie dlatego, że mam długoletni trening w notowaniu rozmaitych niezgodności. Dopiero dziś rano zacząłem się nad tymi drobiazgami zastanawiać, gdy przypomniałem sobie o nich. Oczywiście, to także mogło być zupełnie przypadkowe. Ekspedientka mogła zapakować inne zwierzątko, pan Knox mógł zapomnieć, co wybrał, mógł też po prostu przejęzyczyć się w obecności celników…

Ale dziś rano przypomniałem sobie, jak bardzo dokładnie rewidowany był pan Knox, w którego rękach było jeszcze na kilkanaście minut przed rewizją to pudełeczko, aby przejść do rąk innej osoby, pani właśnie, i znów do niego powrócić. A ponieważ udało mi się wyeliminować wszystkich pozostałych pasażerów, prócz pani, musiałem ułożyć następstwo okoliczności tak, aby zgadzały się one nie tylko z moją hipotezą o pani winie, ale aby pokrywały dokładnie wszelkie tego rodzaju drobne wydarzenia. W moim równaniu, jeśli była pani winna, wszystko musiało odbyć się w pewien ściśle określony sposób, dla ściśle określonych przyczyn, które musiały wywołać ściśle określone skutki, a z nimi i ściśle określone ślady, świadczące bezspornie o pani winie. Zaraz opowiem dokładnie, jak przebiegało moje rozumowanie. Wydaje mi się, że nie ma ono żadnej luki i że inaczej morderstwo to nie mogło zostać popełnione. Jestem przekonany, że się nie mylę. A jeśli się mylę, będzie pani miała podwójną satysfakcję, gdyż nie tylko będzie mogła mnie pani oskarżyć o oszczerstwo, ale prokurator w Nairobi będzie musiał rozpocząć przeciw mnie dochodzenie o zabójstwo Richarda Knoxa! Albowiem po stwierdzeniu, że żadna z pozostałych na pokładzie osób nie mogła tego dokonać, pozostajemy już tylko my dwoje, panno Slope. Proszę więc, aby dała mi pani szansę dokończenia mojego teoretycznego wywodu. Otóż, jeśli Knox szmuglował diamenty i brylanty, co było stwierdzone przez obie agencje detektywistyczne, a pani była jego kurierem, nie mógł z pewnością spotykać się z panią w Johannesburgu dla wręczenia towaru, który miała pani przewieźć. Po pierwsze, musiał obawiać się, że może być obserwowany, a gdyby policja nabrała wobec pani podejrzeń i poddawszy panią rewizji, odnalazła drogie kamienie, mogła pani przecież sypnąć Knoxa. Musiałaby pani przecież powiedzieć, skąd je pani ma. Ale nawet gdyby wykluczyć tego rodzaju ewentualność, jasne było, że nikt nigdy nie może zobaczyć Knoxa w pani towarzystwie. Nie wolno mu było dekonspirować swego wspólnika. Dlatego szybka zamiana pudełeczek na lotnisku wydała mi się sensowna. Mniej niebezpieczeństw groziło w Londynie, gdzie odbierał od pani powierzony towar. Łatwiej jest skrycie spotkać się w tym olbrzymim mieście, a poza tym zapewne miała tam pani więcej czasu. A może Knox wymyślił także podobny sposób przekazywania kamieni bez zwracania na siebie uwagi? Mogła pani po prostu siedzieć na przykład na ławce w Hyde Parku, a na jego widok wstać i odejść, pozostawiając malutką paczuszkę, którą on z kolei wziąłby nieznaczne, siadając na miejscu opuszczonym przez panią. Nie chcę zresztą wchodzić w te hipotetyczne szczegóły. Być może przekazywała mu je pani jeszcze na terenie lotniska w Londynie już po rewizji celnej? Nie wiem i zapewne nieprędko się dowiem. Zresztą nie miało to dla mnie znaczenia. Pomyślałem jedynie, że w tego rodzaju sprawach nikt nie okazuje drugiej stronie nadmiernego zaufania, i wydało mi się wątpliwe, aby Knox chciał nazbyt długo przechowywać u pani brylanty. Nie jestem tego w stu procentach pewien, ale mam mocne przekonanie, że Knox bardzo niechętnie widziałby te kamienie podróżujące wraz z panią jednym samolotem, podczas gdy on sam leciałby innym, powiedzmy, następnego dnia. Dlatego sądzę, że kontrola list pasażerów i załóg na tej trasie wykaże, że najczęściej, a może wyłącznie, Knox latał do Londynu samolotami, na pokładzie których właśnie pani była stewardesą.

— I znowu chce pan powiedzieć, że fakt… że jakiś pasażer leciał ze mną kilka razy, a ja nie zapamiętałam dobrze jego rysów, może oznaczać… — Roześmiała się, ale Joe usłyszał po raz pierwszy w jej śmiechu ostrą, nerwową nutkę. — Pan w tej chwili po prostu wykorzystuje moje słowa o tym, że mgliście przypominam sobie jego twarz!

— Och nie! Sądzę, że powiedziała pani to, zdając sobie sprawę, że ktoś podczas śledztwa może zainteresować się podróżami pana Knoxa i napotkać pani nazwisko na liście załóg. Ale w rzeczywistości to, co powiedziałem dotąd, nie oskarża pani w pełnym tego słowa znaczeniu. Są to tylko drobne hipotezy wynikające z mojego założenia. Myślę, że teraz przejdziemy do samej zbrodni. Kiedy odrzuciłem ostatecznie wszystkich pozostałych i znalazłem motyw pani zbrodni w postaci owych przewożonych przez panią drogich kamieni, ułożyłem to sobie tak:

1) Motyw: zysk. Zapewne kamienie te warte są bardzo wiele, a nikt, prócz Knoxa, nie wiedział oczywiście, że znajdują się one w pani posiadaniu. Po śmierci Knoxa mogła więc pani dysponować nimi bez ograniczenia… po upływie pewnego czasu, oczywiście.

2) Miała pani doskonałe dojście do śpiącego Knoxa, gdyż leżał on w pobliżu drzwi prowadzących do pomieszczenia stewardesy, i nie musiała pani wymijać nikogo, aby się przy nim znaleźć. Jedynym człowiekiem, który mógłby coś zauważyć, byłem ja, lecz i ja spałem dość daleko pod przeciwległą ścianą kabiny, choć w tym samym rzędzie.

3) Mogła pani wybrać dowolny moment do uderzenia, gdyż jako stewardesa może pani swobodnie poruszać się po kabinie. Gdyby po wejściu i zatrzymaniu się przy drzwiach usłyszała pani jakikolwiek ruch albo dostrzegła, że ktoś zapalił lampkę nie mogąc usnąć, mogła pani po prostu wycofać się i zaniechać zamiaru. Najtrudniejszym problemem był dla mnie fakt pani niezwykłej, szaleńczej wprost odwagi przy samym dokonywaniu zbrodni. Przecież, jak powiedzieliśmy, najmniejsza omyłka spowodowałaby dla pani nieodwracalną katastrofę. I wówczas dopiero nabrałem pewności absolutnej, że to pani zabiła. Albowiem w rzeczywistości pani była jedynym człowiekiem, który mógł zapewnić sobie względnie małe ryzyko. Nie wiem nawet, czy właśnie ta możliwość nie pchnęła pani na drogę zbrodni… Ale nie wierzę, aby przy tak olbrzymim ryzyku, które pani podjęła, mogło być inaczej. Musiała pani zaasekurować się przed dwoma ewentualnościami: po pierwsze, Knox mógł się obudzić, gdy stanie pani nad nim. Po drugie, musiała pani jakoś ubezpieczyć się przed jego krzykiem, gdyby pierwszy cios nie był zupełnie skuteczny. Dlatego jestem absolutnie przekonany, że Richard Knox otrzymał od pani silny środek usypiający w herbacie. Prawdopodobnie liczyła pani na to, że policja skonfrontowana z tak ewidentną przyczyną śmierci, jaką było uderzenie sztyletem, nie uzna za potrzebne przeprowadzenie analizy zawartości żołądka zmarłego. Nie jest to zresztą jedynie hipoteza teoretyczna. Wczoraj wieczorem Knox zachował się w pewnej chwili jak człowiek, któremu dano silny narkotyk. Był bardzo przerażony, kiedy zobaczył pana Robertsa. Przysiadł się do mnie i zaczął mi gorączkowo opowiadać, popijając herbatę, jakim to brutalnym i mściwym przestępcą może okazać się pan Roberts. Lecz gdy wypił ją do końca w zachowaniu jego nastąpiła nagła, zbyt szybka zmiana, gdyż niemal w okamgnieniu stracił całe zainteresowanie wobec tak przejmującego przed chwilą problemu. Sam byłem wówczas bardzo zmęczony i nie byłem w stanie zastanowić się, dlaczego tak nagle zobojętniał wobec niebezpieczeństwa, które wcale nie wydawało mu się wyimaginowane? Ale dziś rano wróciłem myślą do tej sceny i nabrałem przekonania, że zmiana w jego zachowaniu nie była naturalna. Nastąpiła zbyt szybko. Oczywiście analiza wnętrzności zmarłego będzie przeprowadzona i jeśli wykaże, że otrzymał on wraz z herbatą silny środek usypiający lub ogłuszający psychicznie, sytuacja pani stanie się bardzo trudna.

Ale żeby stwierdzić z cała pewnością, że pani zabiła Knoxa, ważne jest naprawdę tylko jedno. W moim równaniu matematycznym sprawa ta jest bardzo prosta. Zakładam, że zabiła go pani dla zysku, konkretnie mówiąc, aby przywłaszczyć sobie diamenty, a najprawdopodobniej brylanty, które dał pani na przechowanie. Otóż, jeśli zaryzykowała pani aż tak wiele, żeby je uzyskać, zakładam, że nadal muszą one znajdować się teraz w pani posiadaniu. Policja przeszuka zapewne cały samolot. Ale nie sądzę, aby to było konieczne. Nie wierzę, aby ukryła pani te kamienie gdzieś w samolocie. Nie po to pani zabiła, aby narażać je na konfiskatę, a na pewno mogła pani przewidzieć, że policja będzie rewidowała wszystkie pomieszczenia, poszukując ewentualnych dodatkowych śladów pozostawionych przez zbrodniarza. Wychodząc z założenia, że jako członek załogi samolotu zejdzie pani bez przeszkód na ziemię, aby, być może, ukryć paczuszkę w jakimś miejscu, z którego będzie ją pani mogła, powiedzmy, po miesiącu zabrać, musi pani, jeśli rozumowanie moje jest słuszne, mieć te kamienie tu, przy sobie. Oczywiście istnieje niewielka szansa, że jednak przestraszyła się pani po zbrodni tak bardzo, że ukryła je pani w jakimś schowku. Ale widząc zimną krew, z jaką pani potraktowała moje oskarżenie, nie jestem skłonny do uważania pani za osobę tchórzliwą. Poza tym jesteśmy już niemal w Nairobi, a pani musiało zależeć na natychmiastowym usunięciu brylantów z samolotu. Wie pani dobrze, że w Nairobi czeka na nas policja, niemożliwe więc byłoby później wyjąć kamienie z jakiejś kryjówki…

— Pan kłamie!

— Być może. Ale nie pozwolę się pani ruszyć się stąd i nie pozwolę, aby wykonała pani choćby jeden niepotrzebny gest do chwili lądowania. Albowiem, jeśli nie kłamię, to jedynym pani pragnieniem musi być teraz, po zdemaskowaniu, pozbycie się za wszelką cenę tych brylantów. Jestem zresztą absolutnie przekonany, że analiza wykaże środek nasenny w żołądku Knoxa, a rewizja odkryje drogie, pochodzące z Południowej Afryki kamienie ukryte na pani osobie. Inaczej być nie może. Gdyby było inaczej, jedynym możliwym mordercą Knoxa byłbym ja. Ale obawiam się, że wszystko już sobie wyjaśniliśmy i w tej chwili nie ma już pani żadnych szans, panno Slope.

Skończył i spojrzał na dziewczynę, która siedziała zupełnie nieruchomo, wpatrując się w niego oczyma pełnymi niedowierzania i rosnącego przerażenia.

— Ale pan przecież nie może wiedzieć, że je mam przy sobie! — powiedziała nagle z rozpaczą. — Nikt przecież nie może wiedzieć takich rzeczy o innym człowieku! A nawet jeżeli kupiłam… — Umilkła nagle, gdyż głos jej się załamał.

— W moim przekonaniu nic innego nie mogło zajść na pokładzie tego samolotu — powiedział Joe zmęczonym głosem. — Po prostu, inaczej to się nie mogło odbyć. Wszystkie inne ewentualności odpadły. Została jedynie pani, a mogła pani postąpić jedynie tak, jak powiedziałem. Oczywiście, jeśli nie ma pani tych brylantów przy sobie lub w jakimś schowku, choć jestem niemal pewien, że ma je pani przy sobie, i jeśli w żołądku Knoxa nie znajdą śladów środka usypiającego, podanego wraz z herbatą, będzie to oznaczało, że się mylę. Ale wówczas staniemy przed bardziej może nawet przerażającą alternatywą. Będziemy mieli ofiarę, a nie będzie mordercy… żadnego mordercy. A przecież morderca musi istnieć, jeśli istnieją zwłoki jego ofiary. To było nieuchronne panno Slope.

Patrzyła na niego przez chwilę i pojął, że zrozumiała wreszcie pełne znaczenie jego słów.

Ukryła nagle twarz w dłoniach.

— Może lepiej będzie, jeśli odda mi pani teraz te kamienie… — powiedział Joe cicho. — Oszczędzi to pani wielu przykrości… Będzie pani mogła nie odpowiadać od tej chwili na żadne pytanie aż do momentu spotkania ze swoim obrońcą.

Uniosła głowę. Spojrzenia ich spotkały się. Wstała, jak gdyby chciała skierować się ku drzwiom prowadzącym do pomieszczeń gospodarczych.

Alex zrobił krok ku przodowi i ostrzegawczo uniósł rękę.

— Bardzo proszę… — powiedział. Ale nie dokończył.

Zanurkowała pod jego ręką, jednym skokiem znalazła się przy tylnych drzwiach kabiny, otworzyła je i zatrzasnęła za sobą opuszczając zasuwę bezpieczeństwa, zanim Joe zdążył ich dopaść, gdyż zrywający się z miejsca Grant mimowolnie zatarasował mu drogę. Przez chwilę mocowali się z nimi.

— Uwaga! — powiedział Fighter Jack, który pojawił się tuż przy nich. — Odsuńcie się!

Podparł drzwi ramieniem i wyskoczyły z trzaskiem, padając w głąb małego korytarzyka, po lewej stronie którego były drzwi do umywalni i pomieszczenia stewardesy, a po prawej drugie, prowadzące na zewnątrz.

— Stać! — krzyknął Joe i chwycił młodego olbrzyma za ramię, widząc, że drzwi te powiewają szarpane wichrem. Zatrzasnęły się z hukiem. Grant skoczył ku nim zabezpieczył je ryglem.

Wszystko to działo się w ułamkach sekundy. Alex przylepił nos do szyby.

Na niebie nie było ani jednej chmurki. W dole, pośród ciemnej zieleni, migotało w słońcu niewielkie jezioro.

— Tam… — zawołał Grant. — Tam!

Joe zdążył jeszcze zobaczyć maleńką, koziołkującą postać, zanim zniknęła na tle lasów w dole.

— Czy… czy to była ona? — zapytał Fighter Jack ochrypłym głosem.

— Tak…

Alex odwrócił się i ze zwieszoną nisko głową wszedł do kabiny. Za oknami, pod skrzydła samolotu zaczęły wbiegać maleńkie, białe domki. Po chwili było ich więcej… Jeszcze chwila i ułożyły się wzdłuż ulic…

— Boże… — powiedział cicho Grant. — Nairobi… I ruszył ku kabinie pilotów.

Joe minął nieruchomą, nakrytą kocem postać i osunął się w głąb wolnego fotela. Przymknął oczy. Jak przez mgłę słyszał łkanie jednej z kobiet. Potarł podbródek, na którym zdążyły już wyrosnąć małe kiełki zarostu. Z wysiłkiem otworzył oczy.

Na przedniej ścianie kabiny zapalił się świetlny napis:


PROSZĘ ZAPIĄĆ PASY

I ZGASIĆ PAPIEROSY!

SAMOLOT LĄDUJE!


Загрузка...