Matematyka hiperprzestrzeni pełna jest najróżniejszych anomalii.
Pewien ich rodzaj występuje dokoła każdej odpowiednio dużej masy znajdującej się w einsteinowskim Wszechświecie. Poza nim statki mogą poruszać się z prędkością większą od prędkości światła. Jeżeli spróbują przekroczyć tą barierę wewnątrz nich — giną bez śladu.
„Szczęśliwy Traf”, oddalony o okuło osiem godzin świetlnych od słońca, znalazł się właśnie poza zasięgiem otaczającej je anomalii.
A Louis Wu znajdował się w stanie nieważkości.
Miał napięte wszystkie mięśnie, walczył z kurczącą się konwulsyjnie przeponą i zdawało mu się, że jego żołądek na chwila przewróci się na drugą strona. Wszystko to, na szczęście, miało niebawem minąć. Oprócz tego odczuwał olbrzymią potrzeba latania…
Latał już wiele razy, choćby w pozbawionym siły ciążenia Hotelu Zewnętrznym, przezroczystej, olbrzymiej kuli, krążącej po wokółksiężycowej orbicie. Tutaj, gdyby choć raz machnął rękami, z pewnością uszkodziłby coś niezmiernie ważnego.
Opuszczał Układ Słoneczny z przyśpieszeniem 2 g. Przez ponad pięć dni pracował, jadł i spał nie opuszczając swojego fotela-koi. Mimo jego wygody i znakomitego wyposażenia był brudny i nieuczesany; mimo piećdziesięciu godzin snu był zupełnie wycieńczony.
Jego przyszłość rysowała mu się w coraz ciemniejszych barwach. Dla niego wyprawa miała kojarzyć się głównie z niewygodą.
Niebo głębokiego Kosmosu nie różniło się specjalnie od tego, jakie widać z Księżyca; planety Układu Słonecznego nie rzucają się zbytnio w oczy i łatwo można nawet nie zwrócić na nie uwagi. W kierunku południa galaktyki świeciła jasna gwiazda: Słońce.
Louis dotknął sterów. „Szczęśliwy Traf” obrócił się i gwiazdy przesunęły się pod jego stopami.
„Dwadzieścia siedem, trzysta dwanaście, tysiąc” — takie współrzędne podał Nessus, zanim Louis zamknął nad nim pokrywę jego koi. Miały to być koordynaty określające aktualne położenie migracyjnej floty laleczników. Dopiero teraz Louis zdał sobie sprawa, że wskazanee miejsce nie leżało po drodze do żadnego z Obłoków Magellana, lalecznik skłamał.
Ale, pomyślał Louis, jednak było to okuto dwustu lat świetlnych stąd. I w osi galaktyki. Być może laleczniki zdecydowały się uciekać najkrótszą drogą, by potem, już poza płaszczyzną galaktyki, skierować się w stronę Obłoków. Dzięki temu uniknęłyby niebezpieczeństwa zderzenia z kosmicznymi śmieciami: obłokami pyłów, skupiskami wodoru, resztkami komet.
Zresztą, nie miało to większego znaczenia. Louis, niczym pianista przed rozpoczęciem koncertu, zawiesił dłonie nad tablicą przyrządów.
Opuścił je.
„Szczęśliwy Traf' zniknął.
Louis starał się nie patrzeć przez przeźroczystą podłoga. Przestał już się zastanawiać, dlaczego w kabinie nie ma żadnych osłon. Niektórych widok taki, jak ten doprowadzał do szaleństwa; inni znosili go bez żadnych problemów. Poprzedni pilot „Szczęśliwego Trafu” musiał należeć do tej drugiej kategorii.
Utkwił wzrok w czujniku masy, przezroczystej kuli umieszczonej nad tablicą wskaźników, z której środka rozchodził się promieniście pak niebieskich linii. Czujnik, mimo szczupłości miejsca, byt większy niż zwykle. Louis opadł w głąb koi i obserwował niebieskie linie.
Zmieniały się w widoczny sposób, przesuwając się powoli po krzywiźnie kuli. Było to niezwykłe i dosyć deprymujące. Podczas lotu ze zwykłym napędem hiperprzestrzennym linie trwały nieruchomo przez całe godziny.
Palec Louisa spoczął na przycisku awaryjnego wysączenia napędu.
Miniaturowa kuchenka poczęstowała go porcją dziwnie smakującej kawy i zimną przekąską, która rozpadła mu się w dłoni, ujawniając układ warstw mięsa, sera, chleba i jakichś tajemniczych liści. Kuchenka powinna pójść do remontu już ładnych kilkaset lat temu. Linie w czujniku masy pogrubiały, popełzły szybciej w górę kuli i zniknęły. Na jej spodzie pojawiła się jedną, bardzo gruba krecha, o nieostrych, rozmytych krawędziach.
Louis wepchnął przycisk.
Pod jego stopami pojawił się nieznany, czerwony gigant.
— Za szybko! — parsknął z irytacją Louis. — Za szybko, do cholery! Na normalnym statku wystarczyło sprawdzać czujnik masy co jakieś sześć godzin. Tutaj nie było czasu nawet na to, żeby mrugnąć.
Louis opuścił wzrok na jasną, płomieniście czerwoną tarcze.
— Nieżas! jestem już poza znanym Kosmosem!
Obrócił statek, b~ zobaczyć gwiazdy. Pod stopami przepłynęło mu obce niebo.
— Są moje! Wszystkie moje! — zarechotał, zacierając radośnie dłonie. Podczas Oderwania Louis Wu musiał sam sobie dostarczać rozrywek.
Pojawiła się znowu czerwona gwiazda; Louis pozwolił jej obrócić się jeszcze o dziewięćdziesiąt stopni, zbytnio się do niej zbliżył i teraz będzie musiał ją ominąć.
Działo się to w dziewiećdziesiątej minucie lotu.
W sto osiemdziesiątej ponownie wypadł z hiperprzestrzeni.
Obce gwiazdy nie napawały go lękiem. Na Ziemi światła miast przyćmiewały ich słabe mruganie. Pierwszą gwiazdę zobaczył mając dwadzieścia sześć lat. Upewnił się, że jest w otwartym Kosmosie, zablokował stery i wreszcie pozwolił sobie na przeciągniecie się.
— Uuh. Oczy mam jak gotowane cebule.
Odpiął się i zawisł w powietrzu, gimnastykując lewą dłoń. Od trzech godzin dłoń ta była zaciśnięta na przycisku hamowania. W ogóle już jej nie czuł.
Pod sufitem wisiały przyrządy do ćwiczeń izometrycznych. Po chwili udało musie rozruszać mięśnie, ale nadal czuł przejmujące zmęczenie.
Hmm. Obudzić Teelę? Byłoby miło teraz sobie z nią porozmawiać. Tak, to dobry pomysł. Na następne Oderwanie biorę ze sobą kobietę. W polu statycznym, oczywiście. Trzeba chwytać, co najlepsze.
Na razie jednak czuł się jak leżące od stu lat w niewygodnej pozycji zwłoki. Stanowiłby raczej marne towarzystwo. Ech…
Nie powinien wpuścić jej na pokład „Szczęśliwego Trafu”.
Bynajmniej nie ze względu na niego. Był bardzo zadowolony, że została z nim przez te dwa dni. To tak, jakby do historii Louisa Wu i Pauli Cherenkov dopisano szczęśliwe zakończenie.
Jednak w Teeli było coś płytkiego. Nie chodziło tutaj tylko o jej wiek. Przyjaciele Louisa byli w różnym wieku, a niektórzy z najmłodszych mieli naprawdę głębokie osobowości. Oni też z pewnością najbardziej cierpieli. Tak, jakby cierpienie stanowiło nieodłączną cześć procesu uczenia się. Tak zresztą chyba było w istocie.
Teela nie potrafiła współczuć, nie potrafiła utożsamić się z czyimś bólem. Potrafiła natomiast wyczuć czyjąś rozkosz, zareagować na nią, potrafiła stać się jej przyczyną… Była wspaniałą kochanką: aż boleśnie piękna, świeża, zmysłowa jak kot, otwarta…
Jednak żadna z tych cech nie kwalifikowała jej do uczestnictwa w wyprawie.
Życie Teeli było szczęśliwe i bezbarwne. Dwukrotnie się zakochała i dwukrotnie ona pierwsza doszła do wniosku, że to nie to: Nigdy nie znalazła się w prawdziwie stresowej sytuacji, nigdy nie została naprawdę skrzywdzona. Kiedy po raz pierwszy stanie wobec prawdziwego niebezpieczeństwa, z pewnością wpadnie w panikę.
— Ale ja wybrałem ją jako kochankę! — powiedział do siebie Louis.
— Niech diabli porwą tego Nessusa!
Gdyby Teela chociaż raz w życiu miała do czynienia z niebezpieczeństwem lub z jakąkolwiek groźną sytuacją, Nessus z pewnością odrzuciłby jej kandydaturę.
Popełnił błąd zabierając ją ze sobą. Będzie dla niego obciążeniem. Będzie musiał ją chronić, zaniedbując swoje własne bezpieczeństwo.
Jakie niebezpieczeństwa mogą im grozić? Laleczniki były dobrymi handlarzami. Nigdy nie przepłacały. „Szczęśliwy Traf' stanowił zapłata nieoszacowanej wartości. Louis miał niejasne przeczucie, że będą mieli niejedną okazja na nią zasłużyć.
Albo nawet na więcej.
Wrócił do koi, przespał godzinę, po czym obrócił statek i jeszcze raz runął w nadprzestrzeń.
Pięć i pół godziny od Słońca wyhamował ponownie.
Podane przez lalecznika współrzędne określały mały, kwadratowy wycinek widzianego z okolicy Słońca Kosmosu, a także odległość tego miejsca od punktu obserwacji. Ów „mały wycinek” był w istocie sześcianem o boku długości pół roku świetlnego. W tym właśnie wycinku przestrzeni powinna znajdować się olbrzymia flota statków. W tym samym wycinku, o ile można było wierzyć wskazaniom instrumentów, znajdowali się Louis Wu i „Szczęśliwy Traf „.
Daleko za sobą pozostawił pełną gwiazd kulę o średnicy siedemdziesięciu lat świetlnych. Znany kosmos był bardzo mały i bardzo daleko stąd.
Poszukiwania floty nie miały żadnego sensu. Louis nie wiedział nawet, jak wygląda to, czego ma szukać. Zamiast tego poszedł obudzić Nessusa.
Lalecznik, uczepiony zębami drążka do ćwiczeń, zajrzał Louisowi przez ramię.
— Musza znaleźć kilka gwiazd, żeby się zorientować. Daj na środek tego zielono-białego giganta…
W kabinie pilota zrobiło się nagle tłoczno. Louis niemal leżał na tablicy przyrządów, chroniąc instrumenty przed wierzgającymi beztrosko kopytami lalecznika.
— Analiza widma. Aha… Teraz ta podwójna, niebiesko-żółta…
— Czego właściwie szukamy? Płomieni plazmowych? Nie, raczej używalibyście…
— Włącz teleskop. Zrozumiesz, kiedy zobaczysz.
Gęstwina obcych gwiazd. Louis zwiększał stopniowo powiększenie, aż wreszcie…
— Pięć kropek ustawionych w regularny pięciokąt, zgadza się?
— To właśnie nasz cel.
— Jeszcze tylko sprawdzę odległość… Nieżas! Coś nie tak, Nessus. Są za daleko.
Lalecznik nie odezwał się.
— To i tak zresztą nie mogą być statki, nawet, jeśli nawalił odległościomierz. Przecież wasza flota porusza się prawie z prędkością światła. Byłoby to widać.
Pięć przyćmionych plamek wyznaczających wierzchołki równobocznego pięciokąta. Znajdowały się jedną piątą roku świetlnego od nich; były niedostrzegalne gołym okiem. Biorąc pod uwagę powiększenie, musiałyby być rozmiarów dużych planet. Na ekranie teleskopu jedna z nich była mniej błękitna i bardziej przyćmiona od pozostałych.
Rozeta Kemplerera. Bardzo dziwne.
Bierze się trzy lub więcej przedmiotów o jednakowych masach. Ustawia się je na wierzchołkach równobocznego wieloboku i nadaje jednakowe prędkości kątowe w stosunku do centrum ich wspólnej masy.
Figura znajduje się wtedy w stanie doskonałej równowagi. Orbity jej poszczególnych składników mogą mieć kształt elipsoidalny lub kolisty. W środku figury może znajdować się jakieś ciało, ale może go też nie być. Nie ma to żadnego znaczenia. Figura jest stabilna jak para punktów trojańskich. Jedyny problem polega na tym, że co prawda dowolne ciało może bardzo łatwo zostać „przechwycone” przez punkt trojański (chociażby asteroidy na orbicie Jowisza), ale jest prawie niemożliwe, by aż pięć obiektów utworzyło przypadkowo rozetę Kemplerera.
— Dziwne — mamrotał pod nosem Louis. — Niezwykłe, Nikt jeszcze nie widział rozety…, — Przerwał nagle.
Znajdowali się w przestrzeni międzygwiezdnej. Co oświetlało te obiekty?
— O, nie — powiedział powoli Louis Wu. — Nigdy w to nie uwierzę. Masz mnie za idiotę, czy co?
— W co tak bardzo nie chcesz uwierzyć?
— Doskonale wiesz, w co!
— Skoro tak uważasz. To właśnie cel naszej podróży, Louis. Zbliż się jeszcze bardziej, to zostanie nam wysłany na spotkanie statek.
Ów obiecany statek miał kadłub nr 3, cylindryczny, o zaokrąglonych końcach i spłaszczonym brzuchu. Był pomalowany na szokująco pomarańczowy kolor i nie miał żadnych okien. Nie miał również żadnych widocznych silników. Zastosowano na nim prawdopodobnie klasyczny, stosowany przez ludzi napęd, albo jakąś jego pochodną.
Stosując się do polecenia Nessusa Louis nie dotknął nawet sterów, pozwalając, by wszystkie manewry wykonywał tamten statek. Przy użyciu napędu plazmowego „Szczęśliwy Traf „ dogoniłby „flotę” laleczników nie wcześniej niż za kilka miesięcy; obcy statek potrzebował na to niecałej godziny. Pojawił się tuż przy „Szczęśliwym Trafie” z wysuniętą już częściowo rurą cumowniczą.
Zanosiło się na to, że zejście z pokładu nie będzie wcale prostą operacją; na statku było zbyt mało miejsca, by cała załoga mogła jednocześnie wstać z koi, a poza tym była to ostatnia szansa dla Mówiącego-do-Zwierząt, jeżeliby chciał zawładnąć „Szczęśliwym Trafem”.
— Na pewno spróbuje — powiedział Louis. — Wiesz, co zrobimy?
Odłączyli stery i tablice wskaźników od głównego napędu. Oczywiście, nie było to nic skomplikowanego i kzin, mając do dyspozycji trochę czasu, z pewnością potrafiłby to naprawić. Tyle tylko, że tego czasu miał nie mieć…
Louis obserwował, jak Nessus przeechodzi przez rura cumownicą. Lalecznik niósł skafander kzina i szedł po omacku, z zaciśniętymi powiekami. Wielka szkoda, bo widok był wspaniały.
— Nieważkość — powiedziała Teela, gdy otworzyła się pokrywa jej koi. — Nie czuje się zbyt dobrze. Lepiej mi pomóż. Co się stało? Jesteśmy już na miejscu?
Po drodze do śluzy Louis przedstawił jej pokrótce sytuacje. Słuchała uważnie, ale Louis odniósł wrażenie, że koncentruje się raczej na tym, by zapanować nad buntującym się żołądkiem. Sprawiała wrażenie bardzo nieszczęśliwej.
— Na tamtym statku będzie ciążenie — pocieszył ją.
Pokazał jej pięcioboczną rozeta. Było ją już doskonale widać gołym okiem. Zdumiona Teela odwróciła się do niego gwałtownie, nagły ruch zaburzył jej poczucie równowagi i zanim zamknęły się za nią drzwi śluzy Louis zdążył jeszcze zobaczyć, jak jej twarz przybiera momentalnie zielony kolor. Rozety Kemplerera swoją drogą, a wrażliwość na nieważkość swoją.
Kiedy odsunęła się pokrywa ostatniej koi, Louis powiedział
— Żadnych gwałtownych ruchów. Jestem uzbrojony.
Pomarańczowa twarz kzina nie zmieniła wyrazu.
— Dotarliśmy?
— Tak. Odłączyłem napęd plazmowy. Nie dasz rady szybko tego naprawić. Jesteśmy na celowniku działa laserowego.
— A gdybym uciekł w hiperprzestrzeń? Wróć, mój błąd. Jesteśmy pewnie w zasięgu anomalii.
— Jesteśmy w zasięgu pieci u anomalii.
— Pięciu? Naprawdę? Ale kłamałeś z tym działem. Wstydź się, Louis…
Kzin spokojnie opuścił swoją koje. Louis posuwał się za nim z odbezpieczonym mieczem. W śluzie kzin stanął jak wryty, zdumiony widokiem pięciu ułożonych w rozetę, świecących punktów.
Widok był rzeczywiście wspaniały.
„Szczęśliwy Traf' wypadł z nadprzestrzeni pół godziny przed „flotą” laleczników; tyle mniej więcej wynosi średnia odległość Ziemi od Jowisza. „Flota” jednak poruszała się z olbrzymią prędkością, pędząc tuż za światłem, które emitowała. Kiedy „Szczęśliwy Traf” zatrzymał się, rozety nie można było dostrzec gołym okiem. Kiedy obudziła się Teela, było ją już trochę widać. Teraz nie sposób jej było nie dostrzec, a i to cały czas dosłownie rosła w oczach.
Pięć bladoniebieskich, ułożonych w pięciokąt plamek, zbliżających się i rosnących z ogromną prędkością…
Przez mgnienie oka „Szczęśliwy Traf” był otoczony pięcioma planetami. A w chwile polem planety znikły. Nie oddaliły się, nie ściemniały, tylko znikły. Odbite od nich światło weszło w te zakresy czerwieni, których ludzkie oko nie jest w stanie dostrzec.
Mówiący-do-Zwierząt trzymał w dłoni miecz.
— Na oczy finagla! — wybuchnął Louis. — Nie ma w tobie ani krzty ciekawości?
Kzin zastanowił się przez chwilę.
— Jestem ciekawy, ale znacznie wyżej cenie sobie dume. — Schował ostrze i wręczył miecz Louisowi. — Każda groźba jest wyzwaniem. Idziemy?
Statek laleczników nie miał żadnej załogi. Całe jego wnętrze zajmowało jedno duże pomieszczenie. Na jego środku, dokoła konsolety z napojami, stały cztery koje, dostosowane kształtem do budowy osób, dla których byty przeznaczone.
Na statku nie było okien.
Była natomiast grawitacja, ku szczeremu zadowoleniu Louisa. Nie była to jednak ziemska grawitacja; także powietrze niezupełnie przypominało ziemskie. Powietrze pachniało — niekoniecznie nieprzyjemnie, ale na pewno dziwnie. Louis czuł wyraźnie ozon, jakieś węglowodory, zapach laleczników — całej ich masy — i jeszcze kilka tuzinów innych, których nawet nie miał nadziei nigdy zidentyfikować.
Wnętrze pozbawione było jakichkolwiek ostrych rogów czy kantów. Wygięta ściana przechodziła płynnie w sufit i podłoga, koje i konsoleta sprawiały wrażenie jakby lekko nadtopionych. W świecie laleczników nie miało prawa egzystować nic ostrego ani twardego, nic, o co można by się uderzyć lub skaleczyć.
Nessus leżał rozparty na swojej koi, sprawiając wrażenie kogoś całkowicie zadowolonego z życia.
— Nie chce mówić! — poskarżyła się żartobliwie Teela.
— To chyba oczywiste — odpad lalecznik. — I tak musiałbym teraz zaczynać wszystko od początku. Bez wątpienia zastanawialiście się nad…
— Latającymi planetami — wpadł mu w słowo kzin.
— I rozetami Kemplerera — uzupełnił Louis. Ledwie słyszalny szum powiedział mu, że statek znajduje się w ruchu. Wraz z Mówiącym-do-Zwierząt zajęli miejsca na swoich kojach. Teela wręczyła Louisowi intensywnie czerwony napój w przezroczystej tubce.
— Ile mamy czasu? — zapytał lalecznika.
— Lądujemy za godzinę. Wtedy poznacie ostateczny cel naszej wyprawy.
— Powinno wystarczyć. A teraz oświeć nas: Dlaczego latające planety?
To chyba niezbyt bezpiecznie ruszać tak po Kosmosie całymi globami?
— Najbezpieczniej na świecie! — odparł z powagą lalecznik. — Dużo bezpieczniej, niż na przykład podróżować tym statkiem. A jest on znacznie bezpieczniejszy od większości waszych pojazdów. Zresztą, mamy spore doświadczenie w poruszaniu planet.
— Doświadczenie! Co przez to rozumiesz?
— Aby to wyjaśnić, będę musiał opowiedzieć wam o cieple… i o kontroli urodzeń. Nie będziecie czuć się zawstydzeni lub urażeni?
Potrząsnęli głowami. Louis miał na tyle silnej woli, by się nie roześmiać. Teela nie wytrzymała i parsknęła śmiechem.
— Musicie wiedzieć, że dla nas kontrola urodzeń jest sprawą niezwykle trudną. Istnieją tylko dwa sposoby, by uniknąć posiadania potomstwa: jeden to poważny zabieg chirurgiczny. Drugi — to całkowita abstynencja seksualna.
— To… to…, okropne — wyjąkała wstrząśnięta Teela.
— Raczej niewygodne. Nie zrozum mnie źle: zabieg nie jest substytutem abstynencji. On ma do niej zmusić. Jeszcze nie tak dawno nie było możliwe cofniecie jego skutków, dzisiaj już można to robić. Mimo to niewielu się na niego decyduje.
Louis gwizdnął przeciągle.
— Ja myślę. Wiec podstawą waszego systemu kontroli urodzeń jest siła woli?
— Tak. Abstynencja seksualna wywołuje nieprzyjemne skutki uboczne, zarówno u nas jak i u innych gatunków. Rezultat jest oczywisty: nadmierna populacja. Pół miliona lat temu było nas pól biliona. W systemie rachunkowym kzinów będzie to…
— Jestem wystarczająco dobry z matematyki — przerwał mu kzin. — To, co mówisz, nie ma żadnego związku z niezwykłością waszej floty. — Kzin nie narzekał, tylko po prostu stwierdzał fakt. Z konsolety wydobył naczynie o dwu uszach i co najmniej półgalonowej pojemności.
— Ależ ma, zapewniam cis. Produktem ubocznym cywilizacji składającej się z pół biliona osobników jest cała masa ciepła.
— Byliście cywilizowani już tak dawno temu?
— Oczywiście. Czy prymitywna kultura dałaby radę wyżywić tak ogromną populacje? Dawno już zużyliśmy całą nadającą się do uprawy ziemie, byliśmy wiec zmuszeni przekształcić dwie planety naszego systemu tak, by można było produkować na nich żywność. Aby tego dokonać, musieliśmy, między innymi, przesunąć je bliżej naszego słońca. Rozumiecie?
— Zaczęliście zbierać doświadczenia w poruszaniu planet. Jak się domyślam, używaliście statków bezzałogowych…
— Oczywiście. Po tej operacji żywność przestała być problemem. Miejsce nigdy nim nie było. Już wtedy wznosiliśmy bardzo wysokie budowle. Najlepiej czujemy się w dużej grupie.
— To się chyba nazywa „instynkt stadny'. Czy to właśnie dlatego ten statek pachnie jak stado laleczników?
— Tak. Czujemy się bezpieczniej, jeśli czujemy obecność innych. Jedynym problemem, jaki nam wówczas pozostał, było ciepło.
— Ciepło?
— Ciepło stanowiące produkt uboczny cywilizacji.
— Nie rozumiem — powiedział Mówiący-do-Zwierząt.
Louis, który rozumiał to doskonale, powstrzymał się od komentarza. Ziemia była znacznie geściej zaludniona niż Kzin.
— Dam ci przykład. Chciałbyś mieć w nocy do dyspozycji źródło światła, prawda? Bez światła musisz spać, bez względu na to, czy masz coś lepszego do roboty.
— To oczywiste.
— Przypuśćmy, że twoje źródło światła jest doskonałe, to znaczy wytwarza promieniowanie wyłącznie w zakresie widma widzialnego dla kzinów. Ale nawet wtedy ta cześć światła, która nie ucieknie przez okno na zewnątrz, będzie musiała zostać wchłonięta przez ściany i przedmioty znajdujące się we wnętrzu. Światło zamieni się w ciepło. Inny przykład. Na Ziemi nie ma wystarczającej ilości naturalnej, świeżej wody dla jej osiemnastu miliardów mieszkańców. Woda musi być wytwarzana. Wytwarza się przy tym również ciepło. Na naszych planetach, tylekroć bardziej zatłoczonych, nie możemy przerwać tego procesu nawet na moment.
Trzeci przykład. Środki transportu zawsze są potężnymi źródłami ciepła. Wyładowany zbożem statek lecący z jednej z planet rolniczych podczas wejścia w atmosferę wytwarza olbrzymią ilość ciepła. Jeszcze większą, gdy startuje.
— Ale systemy chłodzące…
— Większość istniejących systemów chłodzących przepycha po prostu ciepło z jednego miejsca w drugie, dodając jeszcze do tego swoje.
— Hmmm. Zaczynam rozumieć. Im więcej laleczników, tym więcej wytwarzanego ciepła.
— Czy rozumiesz wiec, że ciepło, stanowiące uboczny produkt naszej cywilizacji, czyniło powoli nasz świat niezdatnym do zamieszkania?
Smog, pomyślał Louis Wu. Silniki spalinowe. W atmosferze termojądrowe bomby i rakietowe silniki. Odpady przemysłowe w jeziorach i oceanach. Czasem niewiele brakuje, byśmy udusili się w naszych własnych odpadkach. Czy, gdyby nie Rada Ludnościowa, Ziemia upiekłaby się we własnym cieple?
— Nieprawdopodobne — powiedział Mówiący-do-Zwierząt. — Dlaczego nie przenieśliście się na inną planetę?
— Kto narażałby swe życie na tysiączne niebezpieczeństwa, czyhające w Kosmosie? Tylko ktoś taki, jak ja. Czy mieliśmy wysyłać na nowe światy szaleńców?
— Mogliście wysyłać statki pełne zamrożonych embrionów. Pilotami byliby właśnie ci „szaleńcy”.
— Zawsze mam kłopoty z tłumaczeniem spraw związanych z płcią. Nasza biologia nie pozwoliłaby nam na zastosowanie takich metod, ale bez wątpienia wymyślilibyśmy coś podobnego… tylko po co? Nasza liczebność bynajmniej by się dzięki temu nie zmieniła i dalej umieralibyśmy, duszeni naszym własnym ciepłem!
— Szkoda, że nie możemy wyjrzeć na zewnątrz — powiedziała ni w pleć, ni w dziewięć Teela.
Lalecznik aż zamilkł na chwile ze zdumienia.
— Jesteś pewna? — zapytał wreszcie. — Nie bałabyś się?
— Bać się? Na statku laleczników?
— No, tak. Właściwie, sam widok w niczym nie zwiększy niebezpieczeństwa. Proszę bardzo. — Zagwizdał coś melodyjnie i statek zniknął.
Widzieli siebie nawzajem, koje, na których spoczywali i konsoletę z napojami. Poza tym była tylko pustka Kosmosu. I pięć planet świecących białym blaskiem za czarnymi włosami Teeli.
Wszystkie były jednakowej wielkości — mniej więcej podwójnej średnicy widzianego z Ziemi Ksieżyca w pełni. Tworzyły regularny pięciobok. Cztery z nich otoczone były nitkami małych, żarzących się światełek — orbitalnych, sztucznych słońc, dających żółtobiałe światło. Te cztery były dokładnie takie same, jeśli chodzi o jasność i wygląd: nieco zamglone, błękitne kule, o niewidocznych z tej odległości zarysach kontynentów. Piąta natomiast…
Piąta planeta nie, miała żadnych świateł na swojej orbicie. Błyszczała swoim własnym światłem, poszatkowanym nieregularnymi plamami kontynentów, poprzedzielanych czernią niemal równie głęboką, jak czerń Kosmosu. Ta czerń również była wypełniona blaskiem gwiazd. Kosmos zdawał się oblewać rozświetlone słonecznymi promieniami kontynenty.
— W życiu nie widziałam czegoś tak pięknego — powiedziała Teela takim głosem, jakby z trudem powstrzymywała się od łez. Louis, który widział tyle więcej od niej, musiał się z nią zgodzić.
— Nieprawdopodobne — wymamrotał Mówiący-do-Zwierząt. — Ciągle nie mogę w to uwierzyć. Zabraliście ze sobą swoje planety.
— Laleczniki nie mają zaufania do statków kosmicznych — zauważył Louis. Pomyślał z mieszaniną zdumienia i strachu, że mógłby tego nie zobaczyć, że lalecznik mógłby wybrać kogoś innego. Umarłby, nie zobaczywszy rozety laleczników…
— Ale jak?
— Wyjaśniłem już wam — podjął Nessus, — że nasza cywilizacja dusiła się w wytwarzanym przez siebie cieple. Udało nam się pozbyć wszystkich produktów ubocznych cywilizacji, właśnie z wyjątkiem tego jednego. Nie mieliśmy innego wyboru, jak tylko odsunąć planetę od naszego słońca.
— Czy nie było to niebezpieczne?
— Nawet bardzo. Tego roku oszalało wiele laleczników. Dlatego jest on słynny w naszej historii. Kupiliśmy od Zewnętrznych specjalny, inercyjny napęd. Możecie sobie wyobrazić, jakiej zażądali ceny. Płacimy im jeszcze do dzisiaj. Najpierw przesunęliśmy dwie planety rolnicze. Eksperymentowaliśmy też z innymi, niezamieszkałymi planetami.
W końcu udało nam się. Przesunęliśmy także i naszą.
W ciągu następnych tysiącleci osiągnęliśmy liczbę pełnego biliona. Niedostatek światła słonecznego zmusił nas do oświetlania ulic także i w dzień. Emisja ciepła zwiększyła się. Zaczęły wystepować anomalie w naszym słońcu.
Po pewnym czasie doszliśmy do wniosku, że słońce jest raczej przeszkodą, niż udogodnieniem. Odsunęliśmy się na odległość jednej dziesiątej roku świetlnego, używając go już tylko w charakterze kotwicy. Potrzebowaliśmy przecież planet rolniczych, a nie byłoby roztropne tułać się na oślep po Kosmosie. Gdyby nie to, w ogóle zrezygnowalibyśmy ze słońca.
— No, tak — powiedział Louis Wu. — Teraz już wiem, dlaczego nikomu nie udało sio nigdy odnaleźć planety laleczników.
— Miedzy innymi właśnie dlatego.
— Odszukaliśmy każdego żółtego karła w znanym Kosmosie i sporo poza nim. Chwileczkę, Nessus. Przecież ktoś powinien natrafić na planety rolnicze. Ustawione w rozetę Kemplerera.
— Szukaliście nie tam, gdzie należało.
— Jak to? Przecież waszą macierzystą gwiazdą z całą pewnością był żółty karzeł!
— Rzeczywiście, pochodzimy z okolic żółtego karła bardzo podobnego do Procjona. Jak wiesz, za około pół miliona lat Procjon przejdzie w stadium czerwonego giganta.
— Na ciężkie łapy finagla! To właśnie stało się z waszą gwiazdą?
— Tak. Zaraz po tym, jak uporaliśmy się z przesunięciem naszej planety, rozpoczął się proces ekspansji słońca. W tym czasie twoi przodkowie rozwalali sobie jeszcze nawzajem głowy kością udową antylopy. Kiedy zaczęliście się zastanawiać, gdzie znajduje się nasza planeta, przeszukiwaliście złe orbity dokoła słońc.
Przeprowadziliśmy odpowiednie planety z pobliskich systemów, zwiększając liczbę naszych planet rolniczych do czterech i ustawiając je w rozetę Kemplerera. Było bardzo ważne, by w chwili wyruszania w drogę poruszyć je wszystkie jednocześnie i dostarczyć im odpowiedniej ilości promieniowania ultrafioletowego. Rozumiecie więc, że gdy przyszedł czas opuszczenia galaktyki, byliśmy do tego dobrze przygotowani. Wiedzieliśmy już, jak należy poruszać planetami.
Rozeta powiększała się cały czas. Teraz planeta laleczników błyszczała pod ich stopami, rosnąc coraz bardziej, by za chwilę ich dopaść. Migocące w czarnych oceanach gwiazdy okazały się archipelagami nieprzeliczonych wysp. Kontynenty płonęły słonecznym ogniem.
Dawno temu Louis Wu stał na szczycie Góry Widoku. Wielka Rzeka, płynąca u jej stóp kończy się największym wodospadem, na jaki kiedykolwiek natrafiono w poznanym Kosmosie. Louis patrzył w dół, tak daleko, na ile jego wzrok mógł przebić wilgotne opary.
Bezkształtna biel bezdennej otchłani oszołomiła go zupełnie i Louis, na wpół zahipnotyzowany, przysiągł sobie żyć wiecznie. Jak inaczej można zobaczyć wszystko to, co jest do zobaczenia?
Teraz odnowił tę przysięgę. Planeta laleczników była już tuż, tuż.
— Przegraliśmy — powiedział Mówiący-do-Zwierząt. Różowy, nagi ogon poruszał się nerwowo w lewo i w prawo, ale twarz i głos kzina nie zdradzały żadnych uczuć. — Wasze tchórzostwo zasługiwało w pełni na naszą pogardę, ale ta pogarda zaślepiła nas. Jesteście niebezpieczni. Gdybyście uznali nas za swoich wrogów, zniszczylibyście nas. Dysponujecie straszliwą potęgą. Nie bylibyśmy w stanie nic zrobić.
— To chyba niemożliwe, żeby kzin bał się zwykłego roślinożercy.
Nessus powiedział to bez żadnych złośliwych intencji, ale Mówiący wybuchnął:
— Jaka myśląca istota nie bałaby się takiej mocy?
— Niepokoisz mnie. Strach idzie w parze z nienawiścią. Należałoby oczekiwać, że kzin raczej zaatakuje to, czego się boi.
Dyskusja wkraczała na śliski grunt. „Szczęśliwy Traf” znajdował się dopiero na początku swojej podróży, a już setki lat świetlnych poza znanym Kosmosem. Byli zdani na łaskę i niełaskę laleczników. Jeżeli laleczniki uznają, że obcy stanowią dla nich rzeczywiste zagrożenie…
Zmienić temat, i to szybko ! Louis otworzył usta…
— Hej ! — zawołała Teela. — Cały czas mówicie o rozecie Kemplerera. Co to właściwie jest?
Kzin i lalecznik zaczęli jej to wyjaśniać, a Louis zastanowił się głęboko, jak jeszcze nie tak dawno mógł uważać Teelę za niezbyt inteligentne stworzenie o płytkiej osobowości.