Rozdział VI

Robot obudził mnie o ósmej, tak jak o to prosiłem. Za pięć dziewiąta wykąpany, ogolony, po dobrym śniadaniu, czekałem na tarasie, oparty o chudą kolumienkę, ozdobioną u góry czymś, co mia-ło udawać stylizowane liście akantu. Kiedy go ujrzałem, od razu skinąłem, żeby się pośpieszył.

— Od dawna pan tutaj czeka? — spytał przepraszającym tonem. — Czy bardzo się spóźniłem?

Wprowadziłem go do domu i zamknąłem za nim drzwi. Przedtem rozejrzałem się uważnie po ogrodzie, ale nie zauważyłem niczego podejrzanego.

— Spóźnił się pan — mruknąłem, wskazując mu fotel. — Chociaż nie akurat dlatego, że zbyt długo musiałem na pana czekać…

Zrelacjonowałem mu pobieżnie moje pierwsze spotkanie po wyjściu od Amosjana, w nie istniejącym mieście, a potem bardzo dokładnie, ze wszystkimi szczegółami to drugie, w moim własnym, najzupełniej rzeczywistym domku. Kiedy skończyłem, milczał dłuższą chwilę, patrząc martwo przed siebie. Wreszcie lekko wzruszył ramionami.

— No, cóż — westchnął — prędzej czy później to chyba musiało się stać. Niepotrzebnie wymienił pan moje nazwisko, a skoro już ono padło, nie trzeba było dodawać, że spędziliśmy te dwa dni razem… ale oczywiście nie mam o to do pana pretensji — zastrzegł się szybko. — Sam nie rozumiem, jak mogli wpaść na ślad… i trafić właśnie tutaj. Stanza… hm… nie, to nie powinno im nic mówić. Ale nie przeciwstawiajmy teorii faktom. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Ma pan rację, okolicznościpojawienia się tego… tej postaci, wykluczają ewentualność, że mieliśmy do czynienia z jeszcze jednym kolapsem czasowym. Niestety, ten incydent może oznaczać tylko jedno.

— To uprzejmie z pańskiej strony, że nie ma pan do mnie pretensji, niemniej sam wiem, że zachowałem się jak imbecyl. Przecież Amosjan dwukrotnie zwracał mi uwagę na fafet, że jesteście tutaj, jak się wyraził, nielegalnie. Niezależnie od tego, co sądzę o waszym wiekopomnym projekcie i pańskiej zaszczytnej propozycji, nie chciałbym, żeby pan miał przeze mnie… nazwijmy to tak, przykrości. Zwłaszcza jeśli przypuszczenia profesora dotyczące cywilizacji, którą pan reprezentuje, są choł w części trafne.

— Rozmawialiście o nas?

— Nie wie pan? Myślałem, że zna pan każdą moją ukrytą myśl, nie wspominając już o słowach. Owszem.

— No i co? Uwierzył mu pan, że choć w pierwszej chwili nasze zamiarymogą się wydawać dziwne, to jednak w gruncie rzeczy nie mieliśmy wyboru?

— Nie. Nie uwierzyłem. Po pierwsze za małp jeszcze wiem, a po drugie Amosjan mógł mi tylko powtórzyć to, co usłyszał od pana albo któregoś z was. Reszta to były jego domysły. Sam nie jest niczego pewien — umyślnie podkreśliłem to zdanie znaczącym gestem. — Ale widzi pan chyba, że postępuję wobec was lojalnie, więc kwestia, czy mnie przekonał, czy też nie, jest chyba drugorzędna, Pragnąłbym się teraz dowiedzieć, czy fakt, że… no, że ktoś, przed kim chcieliście się ukryć, wytropił was, a przy okazji mnie także, wpłynie na zmianę waszych planów? Opuścicie Ziemię?

— Nie. Nie mamy ani środków, ani czasu na to, żeby wszystko zaczynać od nowa, zresztą nigdzie poza Ziemią nie znaleźlibyśmy… ale to pan już wie od profesora, prawda? Więc nie. Po prostu uwzględnimy w naszych działaniach jeden dodatkowy czynnik, z czym zresztą i tak od początku musieliśmy się liczyć. Nasza sytuacja się nie zmieniła… czego jednak nie mógłbym powiedzieć o pańskiej. Nie ukrywam, że i pan musi liczyć się teraz z pewnym ryzykiem, które wczoraj jeszcze nie istniało. Jeżeli oni zorientują się, że Właśnie pana wybraliśmy jako głównego wykonawcę naszego przedsięwzięcia i że pan zgodził się z nami współpracować, a prawdopodobnie po wczorajszym rekonesansie już znają prawdę, wówczas może pan oczekiwać niespodzianek zupełnie innego rodzaju niż te, które spotykały pana w ciągu minionych trzech dni. Uważałbym nawet, że nie mamy prawa pana narażać, gdyby nie uniwersalizm naszego przedsięwzięcia, oraz gdyby nie był pan zawodowym astronautą, od lat zżytym z faktem, że ryzyko jest wkalkulowane w pana pracę, tak jak pierwotnie zostało wkalkulowane w pańską decyzję, kiedy ważyły się losy \pana przyszłego życia. Zresztą niekiedy prawa jednostki muszą ustąpić pierwszeństwa innym prawom i okoliczność, że tym razem chodzi o ogół obcych panu istot, nie może tu odgrywać istotnej roli. Zapowiedziałem zaraz na początku naszej znajomości, że będę unikał konwenansów, a o ile wiem, pan także nie jest ich przyjacielem. Dlatego mówię szczerze. Obaj wiemy poza tym, że chociaż pański lot oznaczać będzie ratunek dla nas, to pan sam podejmie go w imię Ziemi i dla Niej. Czyż nie tak? Ale o tym porozmawiamy chyba gdzie indziej.

— Nie znoszę, kiedy mówi pan o tym locie tak, jakbym tkwił już wewnątrz waszego szklanego statku i odliczał sekundy pozostałe do startu — burknąłem, idąc za nim ścieżką w stronę drogi, na której stał jego pojazd.

— Przepraszam — odpowiedział krótko i zamilkł. Zaraz za zamaskowanym wejściem do tunelu czekał na nas osobnik w długiej, granatowej pelerynie z postawionym kołnierzem, zza którego wyzierał wysoki, brązowy golf. Jego twarz stanowiła lustrzane odbicie twarzy Stanzy. Byliby nie do rozróżnienia, gdyby nie to, że nowy, zamiast okrągłej czapeczki, miał na głowie coś W rodzaju głęboko nasuniętej furażerki, z opuszczonymi bocznymi klapkami.

— To jest John Blane — przedstawił mi go Stanza. — John zajmuje się strukturą przestrzeni. A 9to — wskazał na mnie — nasz gość i przyjaciel, który doprowadzi do końca nasze dzieło i któremu nie będziemy mogli za to nawet podziękować, ponieważ albo nas nie będzie, albo będziemy tak dalece inni, że zapomnimy o jego istnieniu, albo wreszcie będziemy tacy jak teraz, ale bardzo, bardzo daleko stąd.

— Wiem — powiedział posiadacz zniekształconej furażerki. —

Dzień dobry, panie Hagert. Bardzo mi miło.

Głos Stanzy. Pewnie oni wszyscy wyglądają tak samo i tak samo mówią… w każdym razie tutaj, na Ziemi. Jak też mogli wyglądać naprawdę?

Zauważyłem, że świeżo poznany.specjalista od struktury prze- strzeni przygląda mi się ze szczególnym napięciem, jakby chciał sobie dobrze utrwalić w pamięci każdy najdrobniejszy rys mojej twarzy. Ogarnęło mnie niemiłe przeczucie, że mój urlop nieodwołalnie należy do przeszłości.

W łódkowatym wehikule Blane zajął miejsce za moimi plecami. Kiedy zatrzymaliśmy się i Stanza dał znak, że jesteśmy u celu, on pozostał w swoim fotelu.

— Muszę wracać do moich zajęć — wyjaśnił. — Przepraszam i dziękuję.

— Nie ma za co — mruknąłem ponuro. -jCoś mi się zdaje, że to ja powinienem być panu wdzięczny. Przynajmniej za dobrą wolę… jak na razie.

Nie ulegało wątpliwości, że Stanza, zaniepokojony wczorajszym nocnym incydentem pod moim domkiem, postanowił przydzielić mi ochronę osobistą. Oznaczało to, że mogę oczekiwać niespodzianek nie tylko ze strony istot, pragnących udaremnić plany mieszkańców podziemi i, zapewne, unicestwić ich samych. Bo w jaki sposób może chronić człowieka ktoś, kto,zajmuje się strukturą przestrzeni”?

Blane pojechał dalej, a mnie Stanza wprowadził do pomieszczenia, pogrążonego w zupełnym mroku. Moment później zabłysły światła i ujrzałem przed sobą trzy stojące pionowo kryształowe statki, lśniące jak rtęć, a zarazem przezroczyste jak woda. Chociaż hala dzięki swej wysokości przypominała raczej szyb o przekroju wydłużonego owalu lub poszerzoną studnię, konstrukcje nie mieściły się w niej, ich górne, zaostrzone części byłyucięte, bądź też przeszywały strop i zdobiły sale na wyższych piętrach.

— Oto są pojazdy, których konstrukcję poznał pan wczoraj — rzekł mój przewodnik. — Dzisiejszy lot będzie oczywiście także pozorowany, tylko tym razem zasiądzie pan w prawdziwej kabinie, przed prawdziwymi automatami pokładowymi. Oczywiście, to nie są te statki, które przygotowaliśmy do startu… tamte czekają gdzie indziej. Ale nie odczuje pan najmniejszej różnicy… poza jedną. Mianowicie w czasie podróży przedstawimy panu na specjał rńe wmontowanym ekranie kolejny program szkoleniowy, jeśli nadal nie razi pana to określenie.

— Nic nie jest w stanie mnie urazić… tutaj — odpowiedziałem szczerze. — Przedtem jednak powinien mi pan parę spraw wyjaśnić. Chciałbym się na przykład dowiedzieć, z jakiego to powodu miałbym, pańskim zdaniem, przystać na waszą propozycję „w imię Ziemi i dla jej dobra”? Ale mam jeszcze inne, bardziej praktyczne pytanie. Na kiedy zaplanowaliście start? Co konkretnie mam zrobić znalazłszy się u celu podróży? Skąd będę wiedział, że wypełniłem zadanie? Jak zawrócę w piekle Big-Bangu i jaką mam gwarancję, że z powrotem będę leciał z tą samą szybkością co przedtem, czyli że znajdę się na powrót w miejscu startu wcześniej niż za piętnaście czy dwadzieścia miliardów lat, które znana mi dotąd rzeczywistość. potrzebowała, by osiągnąć obecny etap ewolucji? Co mam zrobić, jeśli zdarzy się jakaś nieprzewidziana przeszkoda albo awaria, bo nie sądzę, abyście przy całej waszej sprawności „techniczno-konstrukcyjnej” zdołali całkowicie wyeliminować możliwość, dajmy na to, sekundowej przerwy w działaniu pięćsetnego podzespoliku, kiedy statek będzie przechodził przez supersilne pole grawitacyjne? Proszę nie zapominać, że mogę też spotkać waszych… no, pojazdy należące do innych cywilizacji…

Stanza pokiwał głową jakby z ubolewaniem.

— Co zamierzamy osiągnąć i dlaczego w ogóle jesteśmy tutaj, to pan już przecież wie — powiedział spokojnie. — Profesor Amosjan…

— Więc jednak „odgadliście”, o czym rozmawialiśmy wczoraj — przerwałem.

— Nie. Dowiedzieliśmy się o tym dzisiaj, od pana.

Skrzywiłem się odruchowo. Prawda, czytają w moich myślach…

— Wie pan także, że chcemy zrealizować nasz plan poprzez umieszczenie w pramaterii wzorca informacyjnego i że tym wzorcem będzie pańska osobowość. Do tej sprawy jeszcze wrócimy… po dzisiejszym\seansie. Co do innych pytań, przyznaję, że nadszedł już czas, aby na nie jasno odpowiedzieć. Start, według ziemskiego kalendarza, miał się odbyć za cztery dni. Jednak po tym, co zaszło wczoraj, powinniśmy go przyśpieszyć. Im krócej będzie pan tutaj narażony na spotkanie z… nie muszę mówić, z kim, prawda? — tym mniejsze staną się rozmiary ryzyka porażki nie tylko pańskiej osobistej, lecz także naszej, a więc i porażki cywilizacji, do której należę… należałem. Sądzę, że poleci pan pojutrze.

— Co?!

— Pojutrze — powtórzył smutnym głosem. — Jutro przyjdzie pan tutaj po raz ostatni. Wieczorem wystartujemy na orbitę Plutona. Tam będą już na nas czekać.

Poruszyłem kilkakrotnie wargami, ale nic nie powiedziałem.

— Teraz dalej. U celu podróży pana zadaniem będzie tylko sprawdzenie, czy automaty wystrzeliły we właściwym miejscu; czasie ładunek zamknięty w pojemnikach, niedostępnych dla pańskich oczu, bo skonstruowanych z pozaprzestrzennych pól energetycznych. Wskaźniki są bardzo przejrzyste, więc odpowiedni meldunek odbierze pan natychmiast. Gdyby natomiast zaistniała awaria, co jest wprawdzie wysoce nieprawdopodobne, ale teoretycznie istotnie możliwe, to pan sam w czasie lotu, po usunięciu uszkodzenia, powtórzy zabieg skopiowania swojej osobowości i umieści pan tę informatyczną odbitkę w rezerwowych zasobnikach. Cała ta operacja także sprowadzi się do wydania właściwych poleceń automatom. Statek zawróci sam, nawet bez interwencji urządzeń nawigacyjnych, chociaż zmiana kierunku u celu jest wprowadzona w program lotu na wypadek, gdyby nasze obliczenia nie były zupełnie ścisłe, ponieważ z właściwości jego substancji wynika, że musi zawrócić, na skutek praw rządzących czasoprzestrzenią w punkcie najmniejszego oddalenia od zera. Również bez żadnych zabiegów ze strony żywego pilota.przebiegnie w powrotnej drodze przez te same punkty cięciwy ujemnej… to znaczy, chciałem powiedzieć, rozwinie identyczną prędkość jak w pierwszej części lotu.

Jednego pytania pan nie postawił, nie wiem, czy celowo? — zawiesił głos, ale po krótkiej pauzie, nie czekając na odpowiedź, mówił dalej: — Chodzi o to, jak długo, według kryteriów obowiązujących na Ziemi, potrwa cała wyprawa? Otóż niestety, tego nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Z całą pewnością mógłby się pan znaleźć z powrotem w rejonie wielkich planet niemal od razu… no, powiedzmy po upływie godziny, uwzględniając czas potrzebny do wyjścia z płaszczyzny ekliptyki, a następnie ponownego wejścia w nią po bezpiecznej trajektorii. Jednak przestrzeń, w wyniku pańskiej interwencji, może być przecież zorganizowana inaczej…

— Rozumiem — przerwałem cierpko. — Ekliptyka może być gdzie indziej. Niech pan nie kończy. Obecna Ziemia będzie na mnie czekać albo tutaj, albo w konstelacji Panny, albo w którejś z galaktyk. Chociaż tak naprawdę to czekać na mnie nie będzie ani Ziemia, ani nikt na niej…

— Tego też nie wiem — rozłożył ramiona. — Ale chciałbym teraz wrócić do sprawy, którą poruszył pan zaraz po wejściu tutaj.

Myślę, i nie ja jeden, że są poważne powody, dla których powinien pan przyjąć naszą propozycję także w interesie Ziemi. Niewiele wprawdzie mogę dodać do tego, co powiedział na ten temat profesor Amosjan… ale pytał pan o moje zdanie. Chcę być zupełnie szczery. Nie ulega kwestii, że gros cywilizacji ma o wiele więcej do zyskania, a o wiele mniej do stracenia niż Ziemianie. Niemniej zna pan przeszłość swojej planety…

— Sam pan mówi, że to już przeszłość — wtrąciłem.

— A jaką ma pan pewność, że przyszłość nie będzie gorsza od teraźniejszości? — odpowiedział pytaniem. — Jak każda kosmiczna społeczność macie przed sobą jeszcze niejeden próg energetyczny, informacyjny, technologiczny, organizacyjny, demograficzny… i tak dalej. Skąd pan wie, że kiedyś, w momencie przekraczania któregoś z tych progów, co zawsze wiąże się z mniej lub bardziej rozciągniętymi w czasie sytuacjami kryzysowymi, nagle nie odżyją i nie przemówią, może gwałtowniej niż kiedykolwiek, zneutralizowane teraz, ale nie martwe instynkty, nawyki, krótko mówiąc szkodliwe cechy, zakorzenione w was w ciągu tysiącleci? Ziemskie stosunki polityczne i związki łączące środowiska, a także jednostki są obecnie stabilne, lecz nie uniwersalne. Nadal jesteście podzieleni na dwie przeciwstawne pod względem ideologii grupy i nadal żywe są wśród was relikty czasów, kiedy istnienie tych dwóch grup zagrażało katastrofalnym wybuchem. Ta sytuacja kryje w sobie niebezpieczeństwo, wprawdzie odległe, lecz realne, bo prawdziwą, dyna;-miczną stabilizację zapewnia każdej cywilizacji jedynie uniwersalność stosunków społecznych, a do tego, daruje pan, bardzo wam jeszcze daleko. Nie tylko wam, rzecz jasna, ale to niczego nie zmienia.

Widzi pan, ewolucja biologiczna zależy w znacznej mierze od przypadku, a związana z nią przecież naturalnymi zależnościami ewolucja kulturowa jest stosunkowo świeżej daty. Pierwsza zmierza do jednego celu: przetrwania, czyli reprodukcji. Nie spełnia podstawowego warunku, niezbędnego dla rozwoju, a mianowicie nie dysponuje mechanizmem przekazywania ulepszeń następcom. Atleta dźwiga bez trudu setki kilogramów, ale jego dzieci, jeśli chcą Pójść w ślady ojca, muszą zaczynać treningi od nowa. Z kolei ewolucja kulturowa spełnia wprawdzie ten warunek i może działać celowo, Pytanie tylko, w jakim stopniu pozostaje w tyle za pierwszą, nie- zmiennie posługującą się metodą prób i błędów, oraz w jakim stopniu ten fakt przyśpiesza, opóźnia lub zniekształca proces uzyskiwania odpowiedzi, których suma mogłaby jednostkom, świadomie poszerzającym swoje zaprogramowanie genetyczne, wskazać sens życia. Chcemy zreorganizować materię. Nasze plany, opracowane tutaj, a przemyślane jeszcze wśród gwiazd, których stąd nie widać, zmierzają do zwiększenia tempa ewolucji kulturowej oraz do uzyskania możliwości szybszego rozwiązywania problemów, w związku ze stosunkowo wolniejszym stwarzaniem nowych. Obliczyliśmy, że informacja, którą pan zawiezie tam, powinna wystarczyć.

— Jak to sobie właściwie wyobrażacie? Przecież tam nie będzie nic trwałego… nie będzie bodaj pierwocin cząstek elementarnych. I nagle taka eksplodująca jasność otrzymuje zastrzyk w postaci ludzkiej osobowości…

— Nadal rozumuje pan kategoriami jednorodnego, czterowymia-rowego kontinuum, choć badając konstrukcję naszych statków musiał się pan już przekonać, że wystarczy wyjść myślą poza n-wy-miarową przestrzeń fazową, aby pojąć, że to pańskie „nic” oznacza dokładnie to samo, co „wszystko”. Dla uproszczenia — proszę się postawić w sytuacji człowieka patrzącego „z boku” lub „z góry” na wszechświat w procesie jego powstawania, istnienia, upadku i przechodzenia w następną fazę. A swoją drogą ten zastrzyk informacji dostarczy pan nie tylko do ogniska prawybuchu. Oprócz pierwotnych protonów, neutronów, hiperonów i leptonów, identyczne przesyłki otrzyma materia w strefie kondensacji mgławic, następnie narodzin gwiazd i wreszcie w momencie pojawienia się wśród młodych cząstek złożonych z siedmiu atomów wodoru, pierwszych łańcuszków dziewięcioperełkowych, ułożonych w porządku jakby już specjalnie zaprogramowanym dla nadrzędnego celu — umożliwienia powstania życia. Na tych cząsteczkach alkoholu etylowego kończy się operacja. Oczywiście, jej trzy ostatnie fazy nastąpią w locie powrotnym. Inaczej niczego byśmy nie osiągnęli, bo papa ingerencja w centrum, później, może zmienić czasoprzestrzeń i przesunąć względem siebie poszczególne stadia ewolucji. Pan, pilotując statek, nie będzie nawet wiedział o tym, że automaty uwalniają kolejne ładunki informacyjne. Ich programy są niezawodne.

— Jeśli tak, to czy nie powinienem pójść dalej? — zauważyłem. — Aż do momentu.formowania się z nukleotydów łańcuchów

DNA, zawierających już cząsteczki kodu genetycznego żywych istot? W takim razie na zakończenie mógłbym pogrzebać w ile na wybrzeżach pierwotnych ziemskich oceanów. To chyba dawałoby największą szansę…

— …ale tylko. Ziemi. Nie sposób byłoby objąć taką operacją wszystkich planet istniejących we wszechświecie, wprawdzie nowym, zmienionym, lecz także ewoluującym już od miliardów lat, a więc rozszerzonym poza zasięg jakichkolwiek jednostkowych programów. Nie. Nie wolno nam tak postąpić. Szansę muszą być równe. Poza tym tego rodzaju zabieg byłby w gruncie rzeczy jednoznaczny z zastosowaniem inżynierii genetycznej, i to na monstrualnie wielką skalę, a przecież takie zabiegi są sprzeczne z waszą etyką i już w tej chwili znajdują się na Ziemi poza prawem. Nie — powtórzył z przekonaniem. — To w ogóle nie wchodzi w rachubę.

Nastała cisza. Mógłbym nadal pytać o wiele nieistotnych szcze” gółów i dzielić się z tym osobnikiem myślami czy raczej urywkami myśli, ale nagle przestało mnie interesować absolutnie wszystko, cokolwiek jeszcze miał mi do powiedzenia. Co gorsza, było mi najzupełniej obojętne, czy polecę za cztery dni, pojutrze, czy od razu.

Odwróciłem się i omiotłem wzrokiem kryształowe stożki. Nawet tu, w zamkniętej przestrzeni, karykaturalnie skrócone, wyglądały pięknie. Jak muszą wyglądać na orbicie Plutona?

Westchnąłem. Wiedziałem, że nawet nie wbrew mojej woli, a po prostu poza nią, już zdecydowałem. A raczej coś we mnie zdecydowało za mnie. Że ciągle spodziewając się przebudzenia z tego przedziwnego snu, który śniłem niemal od pierwszych chwil pobytu na Ziemi, wniknę w masę przezroczystego jak góra z bajki pojazdu i polecę zrobić to, co chcą, abym zrobił, Stanza, Blane i ich pobratymcy, kosmiczni emigranci, uciekinierzy z obszaru cywilizacji, która w swoim wzroście osiągnęła krawędź przepaści.

— Czy pomyślał pan o tym, Bob — powiedziałem niespodziewanie dla samego siebie — że jeśli mi się uda i naprawdę będziecie inni… ponieważ od początku byliście inni, to pan, pozostając tutaj, na pewno nie będzie miał dokąd wrócić?,

— Owszem — odrzekł cicho. — Ale może się okazać, że „pozostałem” gdzie indziej. A poza tym — ja się nie liczę. Westchnąłem.

— No to co? Mogę teraz pójść do szkoły?

— Do… ach, tak. Oczywiście — odrzekł poważnie.


Nic podczas tego lotu nie było dla mnie zaskoczeniem poza głosem, który pojawił się kilka sekund po umownym starcie i zaczął powtarzać dane, wyskakujące najpierw na małym ekranie, należącym do właściwego wyposażenia pojazdu, a potem na tym dużym, „szkoleniowym”.

— Kim jesteś? — spytałem.

— Centralnym węzłem informacyjnym statku. Odbieram też, przetwarzam i przekazuję impulsy płynące z dwóch pozostałych — odpowiedź była natychmiastowa i wypłynęła z idealnie przezroczystej skały, otaczającej moją głowę. Kiedy indziej powiedziałbym zapewne: znikąd.

— O jakich pozostałych statkach mówisz? Czy o tych dwóch, które stały obok naszego?

— Teraz lecą z nami. Niosą ładunek identyczny jak my. Zostanie on wystrzelony w tych samych punktach czasoprzestrzeni.

— Rozumiem. To jest asekuracja na wypadek, gdyby któryś ze statków niedoleciał.

— Tak.

— Stanza! — zawołałem.

— Słucham? — odpowiedział ten sam głos.

— Kiedy zdejmiecie mi zapis osobowości?

— Zapisy zostały umieszczone w zasobnikach.

Obeszli się bez mojej zgody. Ba, nie raczyli mnie nawet poinformować, że istnieję już w ilu?… dwunastu? Czy może czterdziestu informatycznych kopiach? Ale kiedy to zrobili?

— Wczoraj — padła odpowiedź, zanim zdążyłem powtórzyć pytanie na głos.

— Rozumiem. Czytanie w myślach, wiadomości zebrane w ciągu tego czasu, który poświęciliście mojej skromnej osobie i tak dalej. Aparatura nie była potrzebna.

— Istotnie, nie była.

— Czy podczas prawdziwego lotu także zachowamy łączność foniczną i… jak by to delikatnie nazwać… bezpośrednią?

— Nie. Łączność zaniknie natychmiast po wyjściu z płaszczyzny ekliptyki. Ale biorąc pod uwagę psychiczne powiązania ludzkich receptorów, zainstalowaliśmy na pokładzie rodzaj translatora, tłumaczącego znaki na fale głosowe. Ma on pamięć i może odpowiadać na pytania.

— Zauważyłem. Jednak jeśli nie będzie pan mi mógł towarzyszyć, kiedy rzeczywiście polecę w tak zwaną siną dal, najbardziej siną ze wszystkich możliwych dali, jakie umiem sobie wyobrazić, to teraz też zrezygnujmy z kontaktu.

— Ma pan rację. Zresztą czy zostało coś do powiedzenia? Głosy umilkły. Poprawiłem się w szklanym fotelu, który posłusznie reagował na każdy mój świadomy ruch, ustępując pod naporem łokci, głowy czy ramion i konsekwentnie wypełniając natychmiast całą przestrzeń zwolnioną przez moje ciało. Właśnie teraz uniosłem nieco głowę, żeby ogarnąć wzrokiem obraz na wielkim ekranie i w nieuchwytnym ułamku sekundy poczułem, że znowu mam pod karkiem ściśle odpowiadające jego kształtom oparcie.

Leciałem jak wczoraj w głąb czasu, przebywając te same etapy ewolucji wszechświata w odwróconej kolejności. Dziś program został wzbogacony o nową warstwę: historię życia. Bombardowanie strumieniami elektronów praatmosfery: amoniaku, metanu i pary wodnej. Zarodkowe cząsteczki alkoholu, nie na Ziemi już, której dzieje mają się rozpocząć dopiero za milion lal, lecz w przestrzeni. Jakże krótka jest historia tego życia, które tak często bywa przez ludzi uznawane za jedyną rację istnienia wszechświata. Przelatujące na ekranie obrazy i wzory topnieją w oczach. Minęło zaledwie kilkadziesiąt sekund, a ostatnie czy raczej pierwsze ślady materii ożywionej zniknęły bez śladu. Odtąd lot stał się wierną powtórką poprzedniego, przynajmniej do momentu, w którym u góry małego ekranu zapłonął sygnał: do celu jedna sekunda. Na zewnątrz szalało niewyobrażalne kosmiczne piekło lub, jak chciał Stanza, kosmiczny raj, opuszczony przez „prarodziców” niewłaściwą drogą. Statek leciał bardzo wolno.

— Odpalenie pierwszych zasobników — odezwał się spokojny głos.

— Czy będziemy już wracać? — spytałem.

— Dziesiąta sekunda — padła odpowiedź.

Nawet w największej odległości od pól grawitacyjnych i nawet w czasie snu astronauci czują, kiedy ich statki wykonują zwrot. Ja, żeby się przekonać, że lecę w kierunku przeciwnym niż do tej pory musiałem korzystać z pomocy czujników. Ale przecież to nie ja przemierzałem przestrzeń do jej początku i z powrotem, tylko ona sama odwróciła strzałę czasu, tak żeby jej grot wskazywał Ziemię. Obejrzałem uważnie dane, następnie przenikając dłonią przez wypełnioną kryształem kabinę wcisnąłem na pulpicie sterowniczym klawisz sumatora i właśnie w tym momencie, raptownie, jak uderzony światłem, zrozumiałem, co miał na myśli Stanza mówiąc, że kiedy patrzy się na wszechświat „z boku” lub „z góry”, to wówczas „nic” oznacza „wszystko”. Sprawił to ujrzany na małym ekranie, bo duży już zniknął, wielopiętrowy, a jednocześnie brylantowo czysty, logiczny wzór. Doznałem olśnienia, które bywa udziałem jakże nielicznych naukowców, gdy w jakimś ułamku sekundy ich gromadzona latami wiedza eksploduje jasnością, wyłuskując z mroku prostą, szeroką drogę, której istnienia dotąd być może nawet nie przeczuwali. Przecież leciałem zarazem i na Ziemię, i donikąd. Przecież wyprzedzałem czoło prawybuchu, forpoczty wszechświata o rosnące z każdą chwilą miliony lat, zmierzając tam, gdzie umysł człowieka pojawi się dopiero za tysiące wieków. A równocześnie wracałem do siebie, na peryferie jednej z niezliczonych galaktyk, która istniała, gdy odlatywałem i istnieje nadal, ponieważ ma za sobą dwadzieścia miliardów lat ewolucji licząc od miejsca, w którym jestem teraz. Ogarnęła mnie gorąca, cicha radość.

— Wyłącz automaty nawigacyjne — powiedziałem.

— Automaty wyłączone.

— Przechodzę na ręczne sterowanie.

— Sterowanie awaryjne — sprostował głoś., Prowadziłem statek spokojnie i pewnie. Wkrótce czujniki powiedziały mi, że przebiegłem czas, potrzebny dla zorganizowania się materii w pierwsze mgławice. Widziałem je, równie rzeczywiste jak statek, w którym tkwiłem, i równie jak w epoce Kopernika zagadkowe dla mieszkańca Ziemi, wciąż szukającego w kosmosie nowych praw i nowych prawd. Zostawiłem te mgławice daleko za sobą, czekały na mnie w jeszcze dalszej przyszłości, a zarazem były i tutaj, były naprawdę, ponieważ wędrowałem przecież przez mój, istniejący wszechświat.

— Odpalenie drugiej serii zasobników — wydałem rozkaz.

— Zasobniki odpalone — głos potwierdził informację, którą ujrzałem na ekranie.

Powtórzyłem to samo polecenie jeszcze dwukrotnie. Zadanie, powierzone mi przez obcych, zostało wykonane. Zacząłem się bawić. Zwalniałem tak, że.gwiazdy wokół mnie nieruchomiały, jakby to one zatrzymały się w pędzie, potem przyśpieszałem, przekraczając

/ wszystkie bariery, znane naszej fizyce, tak niby uniwersalnej w. epoce geoniki, epoce stale doskonalącej spuściznę pozostałą po Krentzu i Barcewie. Zmieniałem kierunek lotu, po czym wracałem na kurs, pewny, że cokolwiek bym zrobił i tak trafię do punktu wyjścia, ponieważ patrząc na przestrzeń ze świeżo odkrytej perspektywy,

w pewnymsensie nigdy go nie opuściłem. Oczywiście gdybym w czasie lotu, już prawdziwego, zginął, to moja śmierć byłaby najzupełniej realna. Ale lecąc naprawdę, nie będę rezygnował z pomocy zawsze szybszych od ludzi automatów.

Kiedy do końca podróży pozostało miliard lat, to znaczy kiedy odczytałem z danych, że na widocznej przede mną Ziemi, spowitej w gęste welony chmur, pojawiają się pierwsze kręgowce, oddałem stery.

— Kurs zgodny z programem — poinformował mnie natychmiast głos,

— A co z dwoma pozostałymi statkami? — przypomniałem sobie. — Mieliśmy przecież eskortę?

— Lecą obok was, ale poza horyzontem zdarzeń — usłyszałem. — Są wyposażone w stabilizatory lokalnych superwielkich pól grawitacyjnych. Chodziło o to, żeby każdy z trzech pojazdów funkcjonował jako jednostka całkowicie samodzielna. Automaty dwóch statków towarzyszących także przecież wystrzeliwują ładunki w identycznych punktach czasowych. Jeśli któremuś coś by się przytrafiło, a miałby możność wezwania na pomoc pozostałych, to tym samym naraziłby całość przedsięwzięcia.

— Mój pokładowy kompan stał się naraz niezwykle rozmowny — zaśmiałem się. — Ale, Bob, miał. się pan nie odzywać do końca lotu. Nawiasem mówiąc, co z lądowaniem? O tym drobnym szczególe „przedsięwzięcia” jakoś nikt dotąd nie wspomniał?

— Niech pan popatrzy na ekran, Lin. Posłuchałem. Cyfry i dane liniowe zgasły. W lewym górnym rogu ekranu palił się żółtawym światłem napis: Ziemia.

— Gdzie jestem?

— Tego niestety nie wiem — głos Stanzy brzmiał tak poważnie, że i ja natychmiast przestałem się uśmiechać.

— Przepraszani — burknąłem ponuro. — Na chwilę zapomniałem, że wracam do zmienionej rzeczywistości. Wprawdzie zmiftnio-nej na mój obraz i podobieństwo, ale przed dwudziestoma miliardami lat. Nie wiadomo na przykład, czy wyląduję w atmosferze, zawierającej choćby jeden procent tlenu — podniosłem się, przewiercając głową litą konstrukcję statku i ujrzałem Stanzę, stojącego tuż obok nieruchomego ostrosłupa. — Nie wiadomo zresztą także, czy ja sam miałbym ochotę oddychać czymś takim jak tlen… chociaż nie, ja się nie zmienię, prawda? To tylko moi ziomkowie mogą mnie z wielką pompą powitać jako w miarę inteligentnego parlamentariusza innej gwiezdnej cywilizacji/ Powiem im wtedy od razu, że nie przyleciałem ich hodować — zeskoczyłem na podłogę i odetchnąłem głęboko. — No, cóż — podjąłem po krótkiej pauzie, widząc, że Stanza nadal stoi bez ruchu i milczy — jak wypadł egzamin? Macie jakieś dodatkowe testy? Czy też zostawiliście coś jeszcze na deser… jeśli chcecie opuścić tę planetę dopiero jutro wieczorem? A właśnie, byłbym zapomniał. Skoro są trzy identyczne statki, z których każdemu coś może się przytrafić, czy nie lepiej byłoby znaleźć trzech Hagertów? Przecież ja mam lecieć tylko po to, żeby w razie czego, gdyby ktoś, powiedzmy, ukradł po drodze zasobniki, powtórzyć operację zapisu osobowości… Wobec tego powinniście byli tak samo zatroszczyć się o dwa pozostałe wehikuły.

— Być może tak rzeczywiście byłoby lepiej — odpowiedział. — Ale nie jesteśmy u siebie. Już zawdzięczamy Ziemi wiele… a jeśli się nam powiedzie, będziemy jej zawdzięczać znacznie więcej. Wciąganie w realizację naszego programu trzech ludzi, trzech pilotów, przekraczałoby trzykrotnie minimum potrzeb. Żaden z nas nie odważyłby się wystąpić z podobną propozycją. Poza tym zachowanie tajemnicy okazało się trudne, jak pan sam miał okazję stwierdzić, nawet przy współpracy z jednym tylko astronautą. Gdybyśmy zaprosili trzech, byłoby wręcz niemożliwe. Wracając do tego, o czym mówił pan przed chwilą. Na wypadek lądowania poza atmosferą, będzie pan miał na sobie próżniowy skafander. A jdtro zapozna się pan z aparaturą, która umożliwi panu powtórzenie zapisu osobowości… w sytuacji awaryjnej.

— To znaczy, że teraz mogę iść spokojnie do domu?

— Chce pan przez to powiedzieć, że skoro kloś niepożądany odkrył naszą obecność na Ziemi i pana związki z nami, to istnieje nie bezpieczeństwo, że. ten ktoś nie dopuści do naszego jutrzejszego spotkania — stwierdził. — Cóż, stuprocentowej pewności istotnie nie mamy. W każdym razie, od momentu opuszczenia ośrodka, będzie panu stale towarzyszył Blane. Zabierze ze sobą podręczną aparaturę. Odtąd nie grozi już panu niespodziewane przeskakiwanie w inne, równolegle czasoprzestrzenie. Blane do tego nie dopuści… a gdyby mimo wszystko zdarzyło się coś takiego, to będzie pan przynajmniej od razu wiedział, że chodzi o bezpośrednią interwencję moich ziomków… tak, moich ziomków, czas mówić otwarcie. Aparatura, o której wspomniałem, powinna ich trzymać z daleka przez te kilkanaście godzin, jakich jeszcze potrzebujemy. Jeśli nie… ale sądzę, że pan, jako astronautą, także nie lubi uprzedzać faktów, którym, jeśli już zaistnieją, i tak nie będzie można zaradzić. Nie mylę się, prawda?

— Nie myli się pan. To na razie…

— I radziłbym już nie odwiedzać profesora Amosjana. Zatrzymałem się w drodze do wyjścia.

— Jak to? Przecież muszę… wypada mi pożegnać się z nim. To jedyny człowiek jak Ziemia długa i szeroka, któremu mogę powiedzieć: do widzenia. W domyśle: żegnaj. Poza tym, on się mnie spodziewa.

— Nie tylko on może spodziewać się tej wizyty. Każde dodatkowe ryzyko byłoby teraz, przynajmniej moim zdaniem, błędem nie do wybaczenia. Jestem zupełnie pewny, że to samo usłyszałby pan od samego Amosjana

— Więc pożegnam się z oceanem, ptakami i zielenią — skapitulowałem.

Zastanowił się przez chwilę.

— Dobrze — rzekł wreszcie. — Sądzę, że to zupełnie obojętne, czy pozostanie pan u siebie, w pustym i nie strzeżonym domu, czy też wybierze się pan na plażę, gdzie bądź co bądź będą i inni ludzie. I proszę nie utrudniać zadania Blanowi.

— Na pewno zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby mu je ułatwić — odpowiedziałem. — Nie jestem samobójcą.

— Była tu pielęgniarka, ta, która w nocy opatrywała panu plecy — oznajmił mi na powitanie robot. — Powiedziała, że wstąpiła po drodze do domu, żeby zapytać, jak pan się czuje.

— Przecież mówiła, że wystarczy, jeśli sam sobie zmyję… pielęgniarka? — zatrzymałem się w połowie schodów prowadzących na piętro.

— Tak, proszę pana.

— Co jej powiedziałeś?

— Ze pana nie ma.

— Mówiłeś, gdzie jestem?

— Nie. Nie wspomniałem o… to znaczy, przecież nie wiedziałem…

Blane nie czekał na wezwanie. Nie cze.kał nawet, aż o nim pomyślę. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętałem, był nagły ruch w moją stronę zacnego, troskliwego robota. Stał jednak za daleko. Zdążył tylko pochylić górną część korpusu i sprężyć się jak do skoku. W takiej pozycji zaczął błyskawicznie oddalać się, zmalał do rozmiarów malutkiego żuczka, aż w końcu utonął w obłoku gęstej, mlecznej mgły. Kiedy po upływie kilkunastu sekund mgła ustąpiła, zobaczyłem, że stoję na kamienistym wzgórzu, porośniętym suchymi kaktusami. Obok mnie w małym, dwuosobowym łaziku, podobnym raczej do opakowania jakiejś delikatnej przesyłki aniżeli do pojazdu, siedział Blane. Jego dłonie spoczywały na owalnym pulpicie, przymocowanym pionowo do przedniej ścianki wehikułu.

Rozejrzałem się odruchowo, ale jak okiem sięgnąć, w całej pustynnej okolicy wzgórza nie było śladu obecności żywych istot.

— No i co? — spytałem niezbyt przytomnie.

— Pański robot został przeprogramowany… bądź podmieniony.

— Proszę sobie wyobrazić, że to odgadłem nawet bez pańskiej pomocy. Poza tym dziękuję. Pewnie, gdyby nie pan, byłbym teraz w drodze na jakąś planetę, której mieszkańcy w ten sposób nigdy nie staliby się podobni do mnie. Ale czy nie zastanowiło pana, że ten robot zbyt wcześnie zdradził się przed nami? Kompromitacja zaraz przy pierwszym zdaniu? Czy to nie podejrzane?

— Nie — rzekł z zastanowieniem. — Nie wydaje mi się. Widzi pan, o n i niezbyt dobrze radzą sobie z waszymi automatami… zwłaszcza pomocniczymi. To tak, jakby pan tutaj na Ziemi kazał fotonikowi, konstruktorowi napędów powielających, naprawić zepsuty młynek do kawy. Może to zrobić dobrze… jeśli jest akurat hobbystą.

— Rozumiem — rzucił sucho. — Skala. Różnica skali.

— Właśnie…

— A jaką mam gwarancję, że ta scenka w domu i nasza ucieczka na ten pagórek, jakby przeniesiony ze starych westernów, nie zostały zaaranżowane specjalnie? Ze pan jest tym samym Johnem Blane, którego przedstawił mi Stanza? Ze pustynia wokół nas nie jest złudzeniem lub obrazem innej czasoprzestrzeni, a naprawdę konam z pragnienia uwięziony na martwym księżycu w Obłoku Magellana? Lub w ogóle dawno już przestałem istnieć?

— Obawiam się, że nie może pan mieć żadnej gwarancji — odrzekł bez wahania. Potrząsnął głową. — Jedyny argument, jaki mi się nasuwa, nie zabrzmi zapewne zbyt grzecznie. Proszę jednak pomyśleć, gdybym nie był tym, za kogo się podaję, w jakim celu miałbym udawać, że nadal jesteśmy na Ziemi? Przecież, gdybym teraz powiedział, że znajdujemy się w fazie pozaciągłej przestrzeni lub że wylądowaliśmy na granicy stutysięcznej galaktyki, i tak nie mógłby pan zrobić nic, co zmieniłoby taki stan rzeczy?

— Istotnie, ten argument nie jest zbyt sympatyczny — przyznałem — za to, jak mi się zdaje, dość przekonujący. Wobec tego pozwoli pan, że spytam, co poczniemy z resztą tak mile rozpoczętego popołudnia?

Tarcza słoneczna zeszła już za leżące nad widnokręgiem pasemko wieczornych chmur. Dzień miał się ku końcowi. Mój ostatni dzień na Ziemi… bez względu na to, czy Stanza i ten tutaj doprowadzą mnie szczęśliwie na orbitę Plutona, czy też tropiący ich mściciele z gwiazd zdążą udaremnić wykonanie planu, którego celem miało być przesunięcie zwrotnicy na torze wszechświata. W tym drugim wypadku będzie to mój ostatni dzień nie tylko na Ziemi…

Poczułem, że jestem głodny. Robot zdemaskował się stanowczo za prędko. Mógł przedtem przynajmniej podać mi spóźniony obiad.

— Ależ… oczywiście, proszę uprzejmie— Blane szybko wydobył z dna swojego dziwnego pojazdu apetycznie opakowany pojemnik żywnościowy i podał mi go.ruchem wytrawnego kelnera. Machinalnie wziąłem od niego głębokie, srebrzyste pudło i obejrzałem jego zawartość. Było tam doprawdy wszystko, czego mogłem sobie życzyć, łącznie z termosem pełnym kawy.

— Dziękuję — mruknąłem, ochłonąwszy z zaskoczenia. — A swoją drogą nie rozumiem, po co obcując z wami nieustannie strzępię sobie język. Skoro wystarczy pomyśleć…

— To delikatna sprawa — rzekł z nikłym śladem uśmiechu na swojej nieruchomej twarzy. — Wie pan, tutaj staramy się zawsze czekać na to, co ktoś chce nam powiedzieć. Oczywiście, nie dotyczy to sytuacji takich jak ta przed chwilą. Bo wątpię, czy pan powiedziałby na głos, że jest pan głodny.

Istotnie — przytaknąłem mu w myśli, ponieważ usta miałem wypchane papryką, faszerowaną tymi wyhodowanymi ostatnio grzybami, przypominającymi w smaku dojrzałe wiśnie. — Ale nie dla>, tego, żebym się wstydził, tylko po prostu nie przyszłoby mi do głowy, że potraktuje pan swoje obowiązki aż tak wszechstronnie.

— Jeśli chodzi o nadchodzącą noc — zmienił temat — to nie ulega wątpliwości, że należałoby ją spędzić teraz… chciałem powiedzieć, tutaj. Musi pan jednak dobrze wypocząć przed jutrzejszym dniem, a w tych warunkach — zatoczył ręką łuk, obejmując nim panoramę pustyni — nie byłoby to możliwe. Więc jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, proponuję, abyśmy już obecnie pożegnali Ziemię i przenieśli się do naszego ośrodka. Znajdzie pan tam zupełnie znośne warunki… a w wypadku, gdyby oni odkryli ośrodek i tak nic nie uratuje naszego przedsięwzięcia.

— Z tą drobną różnicą, że przy okazji i mnie nic nie uratuje — zauważyłem, oddając mu opróżniony pojemnik. — Jak to właściwie jest z wami i z nimi? Uważają was za zdrajców? Czy tylko dezerterów? Orientują się, co zamierzacie zrobić?

— Nie… nie sądzę — odrzekł bez przekonania. — Zresztą, to chyba nieistotne. Widzi pan, dla nas tak czy inaczej nie ma powrotu…

— Tak, to już słyszałem. Nadal jednak nie wiem, w jaki sposób Stanza, pan i ilu was tam jeszcze jest pod ziemią, zmyliliście czujność swoich rodaków, że tak długo zostawiali „was wspokoju? No i jak to się stało, że w końcu mimo wszystko was znaleźli? Nawiasem mówiąc ten fałszywy konserwator najwyraźniej zareagował, kiedy powiedziałem: Stanza. Już przedtem musiał trafić na jakiś ślad, skoro w ogóle pojawił się akurat u mnie, ale nabrał pewności dopiero wtedy, gdy usłyszał, że ostatnie dwa dni spędziłem w towarzystwie Stanzy. Czyżby pana kolega używał tutaj swojego prawdziwego nazwiska?

— Niezupełnie… chociaż, jak wynika z rozwoju wypadków, postą, pił dość nieostrożnie. „Stanza” to wasz fonetyczny odpowiednik na szego określenia… jednego z określeń, zresztą raczej archaicznych, oddających pewną specyfikę istot wyższego rzędu. Żywych istot. W tym znaczeniu, w jakim wy używacie pojęcia „istota wyższego rzędu”, kiedy mówicie na przykład o psach, koniach czy małpach. Także, rzecz jasna, o ludziach. Dość na tym, że kiedy wymówił pan to słowo, przybysz z naszego świata od razu musiał zrozumieć, że przypadkiem znalazł się na właściwym tropie. Przypadkiem, ponieważ oni nie mieli żadnych wskazówek, gdzie nas szukać. Tego jestem pewny. Jednak z pewnością wysłali patrole do wszystkich znanych cywilizacji, a przecież, jak pan już wie, nie musieli czekać, aż ktoś im powie, że zna miejsce naszego pobytu. Mamy… mają bardzo czułą aparaturę do wzmacniania i przechwytywania fal biologicznych. Co zresztą nie dawało im wcale gwarancji powodzenia. Przecież musieli objąć inwigilacją tryliony istot na wielu globach. Przypuszczam, że działali metodą selekcji. Założyli, że będziemy się starali nawiązać kontakt ze starannie wybranymi mieszkańcami planety, którą upatrzyliśmy sobie jako teren działania. Kogo mogliśmy wybrać? Łatwo było odgadnąć, że osoby zawodowo związane z astronautyką, ponieważ któż jeśli nie specjaliści z dziedziny badania kosmosu powinni przyjąć ze spokojem i zrozumieniem fakt pojawienia się obcych? A kto spośród waszych astronautów osiągnął największe zaawansowanie w swoim zawodzie? Oczywiście uczestnicy przygotowywanej wyprawy „P — G”. Ja na ich miejscu rozumowałbym w każdym razie właśnie w ten sposób i tu, na Ziemi, od razu otoczyłbym szczególną opieką pana i pańskich dwudziestu sześciu towarzyszy. Widocznie inni spędzali swój urlop bardziej, powiedziałbym, tradycyjnie, wśród krewnych, przyjaciół czy znajomych, z którymi wspólnie oddawali się sportom i zabawie. Pan natomiast był sam, a w dodatku niemal bezpośrednio po przybyciu nad Ocean zaczął pan znikać na całe dni, nie dbając o plażę, pływanie i uroki ziemskiego lata. Strzelili… i trafili.

— Tak — burknąłem ponuro. — Jestem przecież odludkiem. Nieraz dawano mi do zrozumienia, że moje usposobienie pozostawia wiele do życzenia, nie sądziłem jednak, że może sprowadzić na mnie prześladowców z okolicznych galaktyk. Dobrze — westchnąłem. — Niech już będzie któryś z tych zacisznych kącików, jakie podziwiałem w waszych podziemnych apartamentach. Kuchnię, jak mnie pan sam o tym przed chwilą przekonał, macie wcale niezłą, a spać umiem wszędzie. To należy do naszego zawodu, prawda?

— Tak. Chwileczkę…

— Proszę poczekać! — zawołałem, widząc, że na powrót kładzie dłonie na swoim pulpicie. — Przenieśliśmy się w to miejsce — wskazałem brodą kamieniste wzgórze, nad którym gęstniał już mrok — czy też w ten czas tak, że dokładnie widzieli naszą uciecz-. kę. Czy nie czekają na tej drodze, którą chce pan… wracać?

— Nie. To niemożliwe— rzekł z pewnością w głosie. — Gdybyśmy powtarzali tę operację w nieskończoność, zapewne w końcu udałoby im się nas złapać. Prawdopodobieństwo, że dokonają tego za pierwszym razem, jest mniej więcej jak jeden do minus piętnastu. Albo i mniejsze. Gdyby istniała gra, polegająca na wybraniu właściwego czasu z całej matematycznej talii, rozrzuconej przez naturę, byłaby to najtrudniejsza gra pod słońcami.

— A zatem grajmy — powiedziałem.

Przez ułamek sekundy wydawało mi się, że nadal stoję na schodach prowadzących do sypialni w moim cichym, letnim domku i widzę robota, który — rzecz niesłychana u automatów — później niż ja zorientował się, że powiedział za dużo. Że jego słowa „nie wspomniałem o…”, wymówione przed chwilą, demaskowały go jako szpiega. Jeśli o czymś nie wspomniał, to znaczyło, że gdyby był mniej dyskretny, mógłby poinformować rzekomą pielęgniarkę, a raczej pielęgniarkę, która rzekomo mnie odwiedziła, o miejscu mojego pobytu. Miejscu najzupełniej mu nie znanym, jeśli był nadał tylko zwykłym usługowym robotem.

Natychmiast jednak świat znowu zmętniał mi w oczach, a kiedy przejrzałem, nie było już ani pustyni, ani wygodnego wnętrza aithe-ropolskiego bungalowu. Stałem na zawalonym gruzami dziedzińcu jakiegoś starego kościoła, o czym świadczyły resztki wieży i leżący w pobliżu wielki, kuty z żelaza krzyż, przeżarty rdzą. Niskie, poszarpane ruiny ścian rzucały dzikie cienie na strzaskane, kamienne płyty i wyrastające spomiędzy nich suche osty oraz pojedyncze witki twardolistnych krzewów. Cisza aż dzwoniła w uszach. W pewnym momencie mimo woli spojrzałem w górę, wydało mi się bowiem, że z nie istniejącej dzwonnicy dobiega srebrny, przeciągły brzęk, jakby — duch kościelnego ujął właśnie sznury sygnaturki. Za chwilę wprawnym ruchem rozkołysze metalowe serce, by uroczy”- stym, rytmicznym dźwiękiem zjednoczyć myśli rozproszonych wiernych i odnaleźć drogę do ich żywych serc.

— Przepraszam, że musiał pan na mnie czekać — zaszemrał tuż obok mnie glos tak cichy, że ledwie słyszalny, który mimo to zadudnił mi w uszach jak grzmot. Bezwiednie odskoczyłem krok do tyłu i przywarłem plecami do ściany.

— Co pan robi? — Blane rozejrzał się błyskawicznie. — Czy…

— Nie wygląda pan na kościelnego — przerwałem. — Raczej już na ducha ojca Hamleta — obrzuciłem spojrzeniem jego powłóczystą pelerynę. — Tylko że tamten był grubszy. Musiał być grubszy, piastując godność króla — odetchnąłem głęboko. — Do licha, ale mnie pan przestraszył…

— Ja… bardzo mi przykro — przyglądał mi się nieufnie, jakby podejrzewając, że i ja jestem podstawiony, jak przedtem mój własny robot. Po chwili jednak uspokoił się. — Musiałem odprowadzić swój pojazd. Nie wjechalibyśmy nim przez awaryjne wejście. Czy pan coś może zauważył?… Lub usłyszał?

— Owszem. Widziałem gromadkę Meksykanów, z których każdy miał na sobie świąteczne poncho utkane z pięknie barwionej wełny i każdy trzymał dłonie złożone do modlitwy. To oni, przybyli tutaj za chlebem, zbudowali przed wiekami ten kościółek. Nie przeczuwali, że Bóg, który odmieni życie na Ziemi, zjawi się dopiero wtedy, kiedy ich kości dawno już zbutwieją w pyle pustyni i że będzie miał za towarzysza, a nawet opiekuna, przybysza z innej planety, odgadującego boskie myśli z taką łatwością, z jaką oni odgadywali z chmur nadejście jakże rzadkich tutaj deszczów. Ale to pana nie interesuje, prawda?

— No… widzi pan… nie, dlaczego… — wybąkał. Był tak wyraźnie strapiony, że musiałem się uśmiechnąć.

— Nie jest pan bezbłędny — powiedziałem. — Nie ma pan pojęcia, jak mnie to cieszy… chociaż pewnie nie powinno, bo każdy przejaw waszej słabości ujmuje mi nieco szans. Ale mimo to tak jestem zadowolony, widząc u któregoś z was przejaw zakłopotania, że byłbym gotów pana uściskać… gdybym wiedział, co znajdę pod tą peleryną. Człowiek nie lubi, kiedy mu ktoś przerywa marzenia, więc musiałem się zemścić… Przepraszam.

— Jak na astronąutę jest pan jednak dość wrażliwy — zauważył.

Roześmiałem się.

— No, tak. Teraz jesteśmy kwita. Ale zrobiło się późno — spoważniałem. — Nocujemy tutaj?

Podszedł do najbliższego zachowanego fragmentu ściany i pochylił się. Z odsłoniętego nagle prostokątnego otworu padła na ruiny smuga łagodnego światła.

— Proszę — wskazał mi drogę.

— Dużo macie tych awaryjnych przejść — musiałem zgiąć się jak scyzoryk, bo ukryte drzwi były bardzo niskie, a zaraz za nimi korytarz zbiegał stromo w dół. Mój głos zadudnił piwnicznym echem.

— Wykorzystujemy tylko te, które zastaliśmy, przybywając tutaj — odpowiedział, zamykając za sobą zamaskowany otwór. — Kiedy budowano ten ośrodek, aby prowadził prace dla armii, wszystkie ukryte wejścia wraz z siecią korytarzy służyły nie tylko konspiracji, chociaż o niej, rzecz jasna, także nie zapomniano, lecz przede wszystkim miały zapewnić możliwość szybkiej i bezpiecznej ewakuacji na wypadek katastrofy czy eksplozji. Dla przykładu, miejsce, w którym się znajdujemy, jest oddalone od głównych pracowni w górach o przeszło osiemdziesiąt kilometrów.

— Alea iacta est… — mruknąłem.

— Proszę?

— Nic, nic. Tak powiedział kiedyś pewien Rzymianin, przystępując do mordowania innych Rzymian. Na szczęście kości, które tutaj fabrykowano, nigdy nie zostały rzucone. W ogóle nie wiem, dlaczego przyszło mi na myśl akurat to powiedzonko. Znalazłoby się mnóstwo znacznie bardziej stosownych…

Korytarz przestał się obniżać. Po chwili weszliśmy do przestronnej komory, której dnem biegły znajome, wklęsłe tory. Kilka sekund później zaszumiało i przed nami zmaterializował się czółno-waty pojazd. Na przednim fotelu siedział Stanza.

— Popełniłem poważny błąd, pozwalając panu udać się do domu — powitał nas zmartwionym głosem. — Wprawdzie u nas nic panu nie grozi, ale teraz ściągną tutaj patrole z całej Galaktyki. Przez najbliższą dobę nic się nie zdarzy, bo ośrodek jest szczelnie ekranizowany, boję się Jednak podróży na orbitę Plutona. W układach planetarnych mamy bardzo ograniczone pole manewru… musimy pokonywać odległości, zachowując ciągłość lokalnej przestrzeni i nie możemy korzystać ze statków o napędach, jakie stosuje się” przy lotach dalekiego czasu. Istnieje poważne niebezpieczeństwo, że zostaniemy odkryci. Wówczas…

— Mamy około czterdziestu godzin — powiedział cedząc słowa Blane. Nie patrzył na żadnego z nas i wyglądał na pochłoniętego jakąś myślą, która właśnie przyszła mu do głowy. — Gdyby… — urwał. — Niczego nie mogę obiecać — podjął po dłuższej pauzie — ale od razu przystąpię do pracy, W najgorszym wypadku zdążę się upewnić, że nie mam racji… jeśli jednak udałoby mi się zastosować… — znowu nie skończył. — Zmiany konstrukcyjne byłyby niezbyt wielkie, tylko programy…

— O czym mówisz? — spytał cicho Stanza.

— O doraźnym przemieszczeniu wycinka sfery czasu — odpowiedział nadal niezbyt przytomnym tonem Blane. — O pewnego rodzaju pożyczce… która, w razie gdyby pan Hagert wystartował jutro o ściśle określonej godzinie, rokowałaby pewne szansę powodzenia.

Coś zaczęło mi świtać.

— Chcecie zaciągnąć kredyt w świecie, a raczej wszechświecie, jaki istnieje p o moim udanym locie?

— Sądzę — rzekł powoli i dobitnie Stanza, patrząc nie na mnie, tylko prosto w oczy Blana — sądzę, że to właściwe określenie…

Ziewnąłem. Zamysł był niewątpliwie więcej niż frapujący, ale ja, po ostatnich trzech dniach,czułem się już uodporniony na wszelkie możliwe rewelacje.

Trafiłem do tej samej wielkie] hali, w której obejrzałem pierwszy, wstępny seans przygotowanego dla mnie szkolenia. Dziś także panował tutaj mrok. Tylko słabnące z odległością pastelowe płomyki czujników na pulpitach świadczyły o tym, że prace technicz-no-konstrukcyjne trwają. Za to „kącik mieszkalny”, zamknięty w kręgu pogodnego, mlecznego światła padającego od stojącej obok tapczanu lampy, wydawał się tym bardziej zaciszny i sielski. Teraz oprócz biurka, fotela i krzesła znalazło-się tu także miejsce dla barowego stoliczka, zastawionego barwnymi butelkami. Tapczan był zasłany świeżą pościelą, a na poduszce leżała biała piżama, jakby Przeniesiona tutaj z mojej letniskowej sypialni. Z mroku wyłonił ę robot i postawił na biurku tacę z kolacją.

— Rozpieszczacie mnie — powiedziałem. — Wprawdzie jako skazańcowi przysługuje mi prawo do ostatniego życzenia, ale zachowam je na jutro. Pośpieszyliście się. Poza tym Blane nakarmił mnie już jak matka dziecko. Jeśli tak dalej pójdzie — ciągnąłem, siadając przy biurku — będziecie musieli przekonstruować kabinę mojego szklanego pocisku, a także skafander, ponieważ nie zmieszczę się ani w jednym, ani w drugim.

— Łazienka jest w niszy, o tutaj — Stanza wskazał mi niewielkie drzwi, dyskretnie ukryte w ścianie. — Czy na pewno nic już panu nie trzeba?

— Nie. Słyszy pan przecież, że mówię dużo i od rzeczy. Zawsze tak się ze mną dzieje, kiedy jestem śpiący. Rozprzężenie, wie pan.

— Dobranoc.

— Dobranoc.

— Świat musi upaść, a to z winy nauki — powiedział grobowym głosem Amosjan. Nagle zaśmiał się szyderczo. — Jesteśmy irracjonalnym produktem skutków ubocznych! Gigantyczne śmietnisko, w którym grzebią szarlatani i młodzi asystenci, szukając kęsów strawy materialnej i duchowej w odpadkach powstałych dostatecznie dawno, by mogły budzić zaciekawienie i nadzieję na odkrycie jakiegoś przeoczenia starych nauczycieli! Znam się na tym! Jestem historykiem nauki. Robi ona wszystko, wszystko, rozumiesz?! — tylko bez myśli o tym, co powinna robić! Jest bezrozumna! Wypsnęła się nam jak mydło z dłoni jeszcze w dwudziestym wieku! Nie ma priorytetów, etyki ani celu! I ty, ty, nie donoszony płód cywilizacji ukształtowanej przez taką naukę, chcesz całemu istnieniu narzucić swoją pozlepianą z resztek osobowość?! Ty, „Ga-laktydo”?! Ha, ha, ha!

— Przecież sam mnie pan zachęcał… — broniłem się słabo.

— Bo chciałem sprawdzić, czy istnieje granica ludzkiej ignorancji, nieodpowiedzialności i pychy! Ale nie ma jej! I pomyśleć, że ja, ja sam, mogę stać się jutro czy pojutrze, kiedy spełnisz swój akt tworzenia, podobny do ciebie! „Tworzenia”! Koń by się uśmiał! Ha, ha, ha!…

Chciałem zaprzeczyć, powiedzieć, że pycha jest ostatnią wadą, o jaką mnie akurat można by posądzić, ale nagle odkryłem, że jestem niemy. Nie mogłem wykonać najmniejszego gestu głową, ręką, nie-mogłem poruszać wargami. Chwilę później z charakterystycznej gry załamanych promieni światła docierającego do moich oczu odgadłem, że tkwię wewnątrz kryształowego prostopadłościanu, jak pomnik oblany szkłem. A zaraz potem ujrzałem, że Amosjana otacza i więzi dokładnie taki sam blok przezroczystej masy. Jego srebrnobiałe włosy lśniły jak obraz ułożony z miniaturowych pryz-macików.

Raptem pomiędzy nami ukazał się Stanza. Szedł spowity w mrok, który jakby wypływał z niego samego, wysoki wyprostowany, z dumnie uniesioną głową. W ciemności, powiększającej jego sylwetkę, dostrzegłem maleńkie, złote punkciki gwiazd.

— Góro, do nogi — powiedział Stanza. Teraz dopiero zauważyłem, że z jego prawej dłoni wybiega długa smycz, u końca której na dwóch małych nóżkach biegł księżyc w kształcie rożka, taki, jaki rysują dzieci.

Nigdzie nie polecę! — chciałem zawołać, ale nadal nie mogłem dobyć głosu. Jednak Stanza umiał przecież przechwytywać myśli.

— Już czas! — rzucił surowo., Napiąłem mięśnie do bólu, zęby rozkruszyć moją szklaną klatkę. Na próżno. Stanza zaśmiał się cicho, po czym powtórzył:

— Już czas.

— Już czas, panie Hagert — patrzyłem szeroko otwartymi oczami w pozbawioną wyrazu twarz Stanzy, pochylonego nad moim tapczanem. — Minęła dziesiąta. Wprawdzie program przewidziany na dzisiaj jest krótki, ale sądzę, że będzie pan chciał odbyć trening, jaki zawsze przechodzą wasi astronauci bezpośrednio przed startem.

Odruchowo powędrowałem wzrokiem ku jego dłoni, a potem na podłogę, szukając księżyca, imieniem Góro. Nie było go, oczywiście. Odetchnąłem głęboko, zamknąłem oczy i mocno potarłem powieki Palcami. Następnie ponownie spojrzałem na istotę, która wyszła z mojego snu.

— Mówi pan, dziesiąta? — mruknąłem.

— Tak, proszę pana — gdyby nie odrobinę zbyt miękkie brzmie-nle głosu, mógłbym pomyśleć, że przemówił do mnie grzeczny, do-0”owy robot.

Wstałem, zrzuciłem piżamę i nago poszedłem do łazienki. Stanza odwrócił głowę, jakby szczegóły ludzkiej anatomii były czymś, z czym pomimo usilnych starań i najlepszej woli absolutnie nie mógł się oswoić.

Kiedy wróciłem, na biurku czekało już śniadanie. Zjadłem je w asyście milczącego emigranta z gwiazd, po czym pozwoliłem zaprowadzić się do owej sali, a raczej studni, gdzie umieszczono makiety statków.

— Czy wy miewacie sny? — spytałem, zagłębiając się w świetlistej masie, w której miałem odnaleźć niewidoczną kabinę.

— Sny? Wiem, o czym pan mówi. Nie, nie miewamy snów.

— Szkoda. Może bylibyście nieco mniej pewni siebie — przybrałem pozycję pilota spoczywającego w zwykłym fotelu i ułożyłem się wygodnie. Pulpit przede mną był czarny. Wielki ekran zniknął.

— Dzisiaj przećwiczymy ręczne sterowanie podczas startu i lądowania — zawyrokował Stanza. — Na wszelki wypadek…

\

Po kilkunastu krótkich pozorowanych lotach, przerwanych w momencie, gdy zacząłem wykonywać wymienione przez Stanzę manewry z taką samą łatwością, z jaką wczoraj przyśpieszałem lub opóźniałem bieg czasu wokół pojazdu, przyszła kolej na awaryjne zdejmowanie zapisu osobowości. Najpierw musiałem się wraz z fotelem obrócić do tyłu. Wtedy ujrzałem wtopione w kryształ zarysy pudełkowatych pojemników, trochę podobnych do tych, w jakich przechowuje się szczególnie niebezpieczne bakterie.

— Gdyby pan przeprowadzał tę operację po wylądowaniu na jakiejś stacji pośredniej, do czego zmusiłaby pana na przykład konieczność wyskalowania uszkodzonych automatów nawigacyjnych, choć nic takiego nie powinno się zdarzyć, wówczas mógłby pan zasobniki wraz z aparaturą stymulującą wyjąć na zewnątrz — powiedział Stanza. — W takim wypadku powinien pan najpierw wypchnąć ze statku jeden kompletny zestaw zapisujący, a dopiero potem wysiąść samemu. Z powrotem, rzecz jasna, należałoby odwrócić kolejność. Aparatura natychmiast odnajdzie właściwe miejsce, gdy użyje pan podręcznego kondensatora energii wiązań. I wystarczy, jeśli pan poprzestanie na jednym zabiegu, bo chociaż w statku jest więcej zasobników, to pozostałe, po umieszczeniu w ich sąsiedztwie nowego, właściwego zapisu, zaktualizują się automatycznie.

— Co mam zrobić?

— Proszę wejść pomiędzy projektory a matryce i pozostać tam przez piętnaście sekund. Głową naprzód… niech się pan położy i oprze brodę na tej wklęsłej ramie, którą ma pan przed oczyma… o tak.

— Nic dobrego z tego nie wyniknie — wystękałem. — Wątpię, aby świat mógł stać się choć odrobinę lepszy, jeśli zostanie przepojony moimi myślami… jakie przychodzą mi do głowy w tej chwili i w tej pozycji… Ale niech już będzie. To co, mam marzyć, że wszyscy są piękni i dobrzy? Czy też rozmyślać o najwyższym powołaniu cywilizacji… wszystkich, jakie tylko istnieją?

— Nie. To, co pan myśli w czasie zdejmowania zapisu, nie ma istotnego znaczenia. Nie chodzi przecież o pańską obecną, już ukształtowaną psychikę, ale o wzory natury ogólnej. O możliwości tkwiące w układach, stanowiących treść pana osobowości. Właśnie te układy i tylko one składają się na podstawową masę informacyjną, jaką otrzyma wszechświat w przełomowych stadiach swej ewolucji.

— Jestem najzupełniej pewien — mruknąłem jeszcze — że Pan Bóg nie stwarzał świata, leżąc na brzuchu. Może dlatego jest taki, że teraz trzeba go poprawiać…

Загрузка...