Richard H. Nunnun siedział za biurkiem u siebie w gabinecie i rysował diabełki w wielkim notesie do służbowych notatek. Uśmiechał się przy tym ze zrozumieniem, kiwał łysą głową i nie słuchał interesanta. Po prostu czekał na telefon, a interesant, doktor Pillman, leniwie robił mu wyrzuty. A może wyobrażał sobie, że mu robi wyrzuty. Czy też za wszelką cenę chciał koniecznie przekonać siebie samego, że robi Nunnunowi wyrzuty.
— Uwzględnimy to wszystko — powiedział wreszcie Nunnun, dorysował dla równego rachunku dziesiątego diabełka i zamknął notes. — To rzeczywiście skandal…
Walentin wyciągnął cienką rękę i starannie strząsnął popiół do popielniczki.
— A co konkretnie zamierzacie uwzględnić? — zainteresował się grzecznie.
— Wszystko, co powiedziałeś — wesoło odparł Nunnun. — Od pierwszego do ostatniego słowa.
— A co ja powiedziałem?
— To nieistotne — oświadczył Nunnun. — Cokolwiek było, zostanie uwzględnione.
Walentin (doktor Walentin Pillman, laureat nagrody nobla itd. itp.) siedział w głębokim fotelu, malutki, wykwintny pedantyczny, na zamszowej kurtce — ani plamki, na podciągniętych spodniach — ani fałdki, oślepiająca koszula, gładki krawat w najlepszym guście, na wąskich bladych wargach — jadowity uśmieszek, wielkie ciemne okulary zasłaniają oczy, nad szerokim niskim czołem — czarne twarde włosy ostrzyżone na jeża.
— Moim zdaniem te fantastyczne sumy, które ci płacą, to wyrzucone pieniądze — powiedział. — Ale to jeszcze nie wszystko. Moim zdaniem jesteś sabotażystą, Dick.
— Sz-sz-sz! — powiedział szeptem Nunnun. — Nie tak głośno, na miłość boską.
— Doprawdy — mówił dalej Walentin. — Obserwuję cię od dosyć dawna, moim zdaniem ty w ogóle nie pracujesz…
— Jedną sekundę! — przerwał mu Nunnun i pomachał grubym różowym palcem. — Jak to nie pracuję? Czy chociaż jedna reklamacja pozostała nie załatwiona?
— Nie wiem — powiedział Walentin i znowu strząsnął popiół. — Przychodzi dobra aparatura i przychodzi zła aparatura. Dobra przychodzi częściej, a co ty masz z tym wspólnego, nie wiem.
— Gdyby nie ja — wyjaśnił Nunnun — dobra przychodziłaby rzadziej, nie mówiąc o tym, że wy, uczeni, bez przerwy psujecie dobrą aparaturę, a potem składacie reklamacje i kto was wtedy kryje? Dam ci przykład…
Zadzwonił telefon i Nunnun, z miejsca zapominając o Walentinie, porwał słuchawkę.
— Mister Nunnun? — zapytała sekretarka. — Znowu pan Lemchen.
— Proszę połączyć.
Walentin wstał, odłożył zgasły niedopałek do popielniczki, na znak pożegnania uniósł na wysokość skroni dwa palce i wyszedł — maleńki, wyprostowany, zgrabny.
— Mister Nunnun? — rozległ się w słuchawce znajomy powolny głos.
— Słucham pana.
— Niełatwo zastać pana w biurze, mister Nunnun.
— Nadeszła właśnie nowa partia…
— Tak, wiem już o tym. Mister Nunnun, przyjechałem nie na długo. Jest kilka spraw, które koniecznie musimy przedyskutować osobiście. Mam na myśli ostatnie kontrakty z Mitsubishi Dentsu. Chodzi o ich stronę prawną.
— Jestem do pańskich usług.
— W takim razie, jeśli pan nie ma nic przeciwko temu, mniej więcej za pół godziny w biurze naszej firmy. Zgoda?
— Zgoda. Za pół godziny.
Richard Nunnun odłożył słuchawkę, wstał i zacierając pulchne dłonie przespacerował się po gabinecie. Nawet zanucił modny szlagier, ale zaraz zapiał dyszkantem i zaśmiał się nad sobą. Następnie wziął kapelusz, przerzucił przez ramię płaszcz i wszedł do sekretariatu.
— Dziecino — powiedział do sekretarki — biegnę do klientów, niech pani przejmie dowództwo garnizonu, proszę ze wszystkich sił bronić twierdzy, a ja za to przyniosę pani czekoladkę.
Sekretarka rozkwitła. Nunnun posłał jej pocałunek i potoczył się korytarzami instytutu. Kilkakrotnie próbowano go zatrzymać, ale Nunnun wykręcał się żartami, prosił, aby przetrwać do jego powrotu, dbać o nerki, stosować relaks i w końcu, myląc pogonie, wytoczył się z gmachu, automatycznie machnąwszy złożoną przepustką przed nosem dyżurnego sierżanta. Mad miastem wisiały niskie chmury, było parno i pierwsze niezdecydowane krople czarnymi gwiazdkami ciemniały na asfalcie. Nunnun narzucił płaszcz na głowę, pobiegł truchtem wzdłuż parkingu do swego peugota, wskoczył do wozu, zerwał z głowy płaszcz i rzucił go na tylne siedzenie. Z bocznej kieszeni marynarki wyjąl „owaka” w kształcie czarnej gładkiej pałeczki, włożył go do stacyjki i wielkim palcem wcisnął aż do oporu. Potem chwilę usadawiał się wygodnie za kierownicą i nacisnął pedał gazu. Peugeot bezszelestnie wytoczył się na środek ulicy i popędził w stronę bramy.
Deszcz lunął nagle. Jakby w niebie przewrócono ceber z wodą. Jezdnia stała się śliska i wóz zarzucało na zakrętach, Nunnun włączył wycieraczki i zmniejszył prędkość. A więc raport już dotarł gdzie należy, myślał. Teraz będą mnie chwalić. No cóż — popieram. Lubię, kiedy mnie chwalą. Szczególnie kiedy mnie chwali sam Herr Lemchen, któremu to przychodzi z najwyższym trudem. Dziwna rzecz, dlaczego człowiekowi jest przyjemnie, kiedy go chwalą? Pieniędzy od tego nie przybywa. Sława? Jaka wśród nas może być sława? „Stał się sławny i teraz słyszało o nim trzech ludzi”. No, powiedzmy, czterech, jeżeli liczyć Bejlisa. Człowiek jest zabawną istotą. Wygląda na to, że lubimy pochwałę, jako taką. Jak dzieci — lody. To głupie. Jakże ja mogę wyrosnąć we własnych oczach? Cóż to — nie znam samego siebie? Nie znam starego, grubego Richarda H. Nunnuna? Ale a propos — co właściwie znaczy „H”? Ładna historia! I nawet nie ma kogo zapytać… Przecież nie zapytam Herr Lemchena… Aha, przypomniałem sobie! Herbert. Richard Herbert Nunnun. Ależ leje!
Skręcił na Centralny Bulwar i nagle pomyślał — jak się to miasto rozrosło w ciągu ostatnich lat! Jakie wieżowce! O, tu stawiają jeszcze jeden. Co też tu będzie? Aha, Lunacenter, najlepszy na świecie jazz i dom publiczny na tysiąc miejsc, wszystko dla naszego walecznego garnizonu, dla naszych turystów, szczególnie dla tych starszych i dla szlachetnych rycerzy nauki. A przedmieścia pustoszeją, i trupy wstające z mogił już nie mają dokąd wracać.
— Tych, co z martwych powstali, nie przyjmie dom stary, dlatego też są gniewni i smutni bez miary — powiedział raptem głośno. Tak, chciałbym wiedzieć, czym to się skończy. nawiasem mówiąc, dziesięć lat temu wiedziałem dokładnie, czym się skończyć powinno. Kordon sanitarny. Pas ziemi niczyjej szerokości pięćdziesięciu kilometrów. Żołnierze, uczeni i nikogo więcej. Straszny wrzód na ciele planety będzie hermetycznie izolowany… Głupia historia, przecież niby wszyscy tak uważali, nie tylko ja. Jakie wygłaszano przemówienia, jakie uchwalono dekrety! A teraz nawet trudno sobie przypomnieć, w jaki sposób ta powszechna niezłomna determinacja rozlazła się po kościach… Z jednej strony nie sposób nie przyznać, a z drugiej strony — nie sposób się nie zgodzić. A zaczęło się, o ile pamiętam, wtedy, kiedy pierwszy stalker wyniósł ze Strefy pierwsze „owaki”. Bateryjki… Tak, chyba właśnie od tego się zaczęło. Zwłaszcza kiedy odkryto, że one mogą się rozmnażać. Wrzód okazał się tylko częściowo wrzodem, a może w ogóle nie wrzodem, tylko skarbcem… A teraz już nikt nawet nie wie, co to właściwie takiego — wrzód, sezam, pokusa piekielna, puszka Pandory, czort, diabeł… Każdy z tego korzysta, jak umie. Męczą się od dwudziestu lat, wsadzili w to miliardy, a zamiast zorganizowanego rabunku — ucho od śledzia. Każdy robi swój maleńki biznes, a uczone głowy z poważnymi minami głoszą; — z jednej strony nie sposób nie przyznać, a z drugiej nie sposób się nie zgodzić, ponieważ obiekt taki to a taki, poddany działaniu promieni Roentgena pod kątem osiemnastu stopni, wypromieniowuje quasi — cieplne elektrony pod kątem dwudziestu dwu stopni… Do diabła z tym wszystkim! Tak czy inaczej, nie zdążę zobaczyć czym to się skończy… Samochód minął willę Ścierwnika Barbridgea.
Z powodu ulewnego deszczu we wszystkich oknach paliło się światło — było widać, jak na pierwszym piętrze w pokojach pięknej Diny przesuwają się taneczne pary. Albo zaczęli dziś rano, albo w żaden sposób nie mogą skończyć od wczorajszego wieczora. Ostatnio taka moda zapanowała w mieście — bawią się bez przerwy dniami i nocami. Twardą wychowaliśmy miodzież, niezmordowaną i upartą w swoich zamierzeniach…
Nunnun zatrzymał wóz przed niepozornym budynkiem ze skromnym szyldem — „Biuro prawne Semp-Semp and Caiman”. Wyjął ze stacyjki i schował do kieszeni „owaka”, zarzucił znowu na głowę płaszcz, złapał kapelusz i rzucił się biegiem do bramy — przemknął po schodach przykrytych wytartym chodnikiem obok portiera zagłębionego w gazecie, zastukał obcasami po ciemnym korytarzu pierwszego piętra przesyconego specyficznym zapachem, którego naturę daremnie próbował kiedyś wyjaśnić, otworzył drzwi w samym końcu korytarza i wszedł do sekretariatu. Na miejscu sekretarki siedział nieznajomy, smagły młodzieniec. Był bez marynarki, w białej koszuli, z wysoko podwiniętymi rękawami. Dłubał we wnętrzu skomplikowanego elektronicznego aparatu, który stał na stoliku zamiast maszyny do pisania. Richard Nunnun powiesił płaszcz na wieszaku, przygładził oburącz resztki włosów za uszami i pytająco spojrzał na młodego człowieka. Tamten skinął głową. Wtedy Nunnun otworzył drzwi do gabinetu.
Herr Lemchen wstał z wielkiego skórzanego fotela, który stał przy zasłoniętym portierą oknie, i wyszedł na spotkanie Nunnuna. Na prostokątnej generalskiej twarzy Lemchena pojawiły się zmarszczki oznaczające ni to życzliwy uśmiech, ni to strapienie z powodu odrażającej aury, lub też, być może, z trudem opanowywaną chęć kichnięcia.
— A więc przyszedł pan — powiedział wolno. — Proszę wejść i się rozgościć.
Nunnun poszukał oczami czegoś do siedzenia, ale nie znalazł niczego oprócz twardego krzesła z twardym oparciem, ukrytego za biurkiem. Wobec tego przysiadł się na krawędzi biurka. Jego radosny nastrój z niejasnych przyczyn zaczął się ulatniać — nie miał jeszcze pojęcia dlaczego. Znienacka jasno zrozumiał, że nikt go chwalić nie będzie. Wręcz przeciwnie. Dzień gniewu, pomyślał filozoficznie i przygotował się na najgorsze.
— Może papierosa? — zaproponował Herr Lemchen na powrót zasiadając w fotelu.
— Dziękuję, nie palę.
Herr Lemchen pokiwał głową z taką miną, jakby właśnie potwierdziły się jego najgorsze przypuszczenia, oparł łokcie o biurko, zaplótł palce i przez jakiś czas uważnie kontemplował tę konstrukcję.
— Jak sądzę, problemów prawnych firmy „Mitsubishi Dentsu” nie będziemy chwilowo omawiać — powiedział wreszcie.
To był żart. Richard Nunnun uśmiechnął się z gotowością i powiedział:
— Jak pan sobie życzy.
Siedzieć na stole było diabelnie niewygodnie, nogi majtały się w powietrzu, krawędź blatu wpijała się w siedzenie.
— Z przykrością muszę pana zawiadomić — powiedział pan Lemchen — że pański raport wywołał na górze nadzwyczaj pozytywne wrażenie.
— Hm… — powiedział Nunnun. Zaczyna się — pomyślał.
— Zamierzano nawet przedstawić pana do odznaczenia — ciągnął Herr Lemchen. — Ja wszakże zaproponowałem, żeby z tym poczekać. I postąpiłem słusznie. — Przestał wreszcie kontemplować konstrukcję z dziesięciu palców i spode łba spojrzał na Nunnuna. — Zapewne zechce się pan dowiedzieć, dlaczego przejawiłem taką, wydawałoby się, przesadną ostrożność.
— Niezawodnie miał pan podstawy ku temu — znudzonym głosem powiedział Nunnun.
— Owszem, miałem. Co wynikało z pańskiego raportu? Grupa „Metropol” zlikwidowana. Dzięki pańskim wysiłkom. Grupa „Zielony Kwiatek” schwytana na gorącym uczynku i aresztowana w pelnym składzie. Znakomita robota. Również pańska. Grupy „Warr” i „Quasimodo”, „Wędrowni Muzykanci” i wszystkie pozostale, nie pamiętam ich nazw, uległy samolikwidacJi, ponieważ zdawały sobie sprawę, że jak nie dziś to jutro zostaną nakryte. Istotnie, tak było naprawdę, wszystkie te informacje potwierdzają się z innych źródeł. Wróg jest rozgromiony, pan został sam na placu boju. Przeciwnik rejteruje w panice, ponosząc ogromne straty. Czy słusznie oceniłem sytuację?
— W każdym razie — ostrożnie powiedział Nunnun — w ciągu ostatnich trzech miesięcy przemyt materiałów ze Strefy ustał. Kanał przerzutowy przez Harmont już nie funkcjonuje… Przynajmniej tak wynika z moich obserwacji — dodał.
— A więc przeciwnik zrejterował, czy nie tak?
— Jeżeli pan nalega na takie sformułowanie… Tak.
— Nie tak! — powiedział Herr Lemchen. — Rzecz w tym, że ten przeciwnik nigdy nie rejteruje. Wiem o tym z całą pewnością. Przedwczesnym raportem o zwycięstwie zademonstrował pan swoją niedojrzałość. I właśnie dlatego zaproponowałem, aby w tej chwili jeszcze nie występować z wnioskiem o odznaczenie pana.
A idź ze ty ze swoimi odznaczeniami, myślał Nunnun kołysząc nogą i posępnie patrząc w migające noski półbutów. Szympansowi w pobliskim ZOO mogę wręczyć twoje ordery! Też się znalazł wychowawca i moralista, ja i bez ciebie wiem, z kim tu mam do czynienia, nie ma co włazić na ambonę. Ja sam znam dobrze nieprzyjaciela. Powiedz jasno i wyraźnie, gdzie, jak i co przegapiłem… co ci dranie wymyślili nowego… gdzie, jak i w jaki sposób znaleźli dziurę w sieci… i bez wstępnych przemówień, nie jestem smarkatym nowicjuszem, mam szósty krzyżyk na karku i nie siedzę tu dla twoich parszywych orderów…
— Co pan słyszał o Złotej Kuli? — zapytał nagle Herr Lemchen. O Boże, z irytacją pomyślał Nunnun. Czego on się teraz uczepił Złotej Kuli? Niech cię diabli. Co za paskudny sposób prowadzenia rozmowy…
— Złota Kula jest przedmiotem legendy — zameldował głosem bez wyrazu. — Mityczna konstrukcja znajdująca się w Strefie, mająca rzekomo kształt oraz wygląd złotej kuli i przeznaczona do spełniania ludzkich życzeń.
— Dowolnych?
— Według kanonicznego tekstu legendy — dowolnych. Istnieją jednakże warianty…
— Tak — powiedział Herr Lemchen. — A co pan słyszał o „lampie śmierci”?
— Osiem lat temu — znudzonym głosem zaczął Nunnun — stalker o nazwisku Stephen Norman, zwany Okularnikiem, wyniósł ze Strefy pewien przedmiot, który okazał się o ile można sądzić, pewnego rodzaju systemem generatorów promieniowania, śmiertelnego dla ziemskich organizmów. Wymieniony Okularnik proponował ten agregat instytutowi, nie dogadali się co do ceny. Okularnik poszedł do Strefy i nie wrócił. Gdzie obecnie znajduje się agregat — nie wiadomo. Znany panu Hugh z „Metropolu” proponował za ten agregat dowolną sumę, jaka się zmieści na czeku.
— To wszystko? — zapytał Herr Lemchen.
— Wszystko — odparł Nunnun. Demonstracyjnie rozglądał się po pokoju. Pokój okazał się nieciekawy, nie było na co patrzeć.
— Tak — powiedział Lemchen. — A co pan słyszał o „raczym oku”?
— O czyim oku?
— O raczym. Rak. Nie wie pan? — Herr Lemchen zastrzygł w powietrzu dwoma palcami. — Taki z kleszczami.
— Pierwszy raz słyszę — powiedział Nunnun i zasępił się.
— No, a co pan wie o „grzmiących serwetkach”? Nunnun zeskoczył z biurka, stanął przed Lemchenem i wsadził ręce w kieszenie.
— Nic nie wiem — powiedział. — A pan?
— Niestety, ja również nic nie wiem. Ani o „raczym oku”, ani o „grzmiących serwetkach”. A tymczasem jedno i drugie istnieje.
— W mojej Strefie? — zapytał Nunnun.
— Ależ niechże pan usiądzie — powiedział Herr Lemchen machając dłonią. — Nasza rozmowa dopiero się zaczyna, niech pan usiądzie.
Nunnun obszedł biurko i usiadł na twardym krześle z wysokim oparciem.
Dokąd on zmierza? — myślał gorączkowo. — Co to za nowe historie? Na pewno znaleźli coś w innych Strefach, a on próbuje mnie zaskoczyć, głupie bydlę. Nigdy mnie nie lubił, stary piernik, nie może zapomnieć tamtej fraszki…
— A więc będziemy kontynuować nasz maleńki egzamin — oznajmił Lemchen. Odchylił portierę i wyjrzał przez okno. — Leje! — zakomunikował. — Bardzo lubię. — Puścił zasłonę, rozparł się w fotelu i patrząc w sufit zapytał: — Co słychać u starego Barbridge'a?
— Barbridge? — Ścierwnik Barbridge jest pod obserwacją. Kaleka, niezależny materialnie, nie ma powiązań ze Strefą. Jest właścicielem czterech barów z dancingiem i organizuje pikniki dla oficerów garnizonu oraz turystów. Córka Dina prowadzi dość niezrównoważony tryb życia. Syn Artur świeżo ukończył prawniczy college. Herr Lemchen z zadowoleniem pokiwał głową.
— Krótko i jasno — pochwalił. — A co porabia Kreon Maltańczyk?
— Jeden z niewielu czynnych stalkerów. Był związany z grupą Quasimodo, teraz za moim pośrednictwem sprzedaje towar Instytutowi. Trzymam go na wolności — kiedyś ktoś może i złapie przynętę. Co prawda ostatnio ostro pije i obawiam się, że długo nie pociągnie.
— Kontakty z Barbridgem?
— Zaleca się do Diny. Bez powodzenia.
— Bardzo dobrze — powiedział Herr Lemchen. — A co wiadomo o Rudym Shoeharcie?
— Miesiąc temu wyszedł z więzienia. Materialnie niezależny. Próbował wyemigrować, ale… Ale w głowie mu teraz Strefa.
— To wszystko?
— Wszystko.
— Niewiele — powiedział pan Lemchen. — A jak wyglądają sprawy Cartera Szczęściarza?
— Już wiele lat temu przestał być stalkerem. Handluje używanymi samochodami, a oprócz tego ma warsztat, w którym adaptuje silniki do „owaków”. Czworo dzieci, żona umarła rok temu. Teściowa.
Lemchen pokiwał głową
— O kim z weteranów zapomniałem? — zapytał dobrodusznie.
— Zapomniał pan o Jonathanie Mywse, przezwisko Kaktus. Teraz jest w szpitalu, umiera na raka. I zapomniał pan o Szuwaksie…
— Tak, tak. co z Szuwaksem?
— Szuwaks jak to Szuwaks, ciągle ten sam — powiedział Nunnun. — Ma trzyosobową grupę. Tygodniami znikają w Strefie. Wszystko, co znajdują, niszczą na miejscu. A jego Stowarzyszenie Wojujących Aniołów rozleciało się.
— Dlaczego?
— Jak pan pamięta, stowarzyszenie skupowało towar i Szuwaks odnosił go z powrotem do Strefy. Szatanowi, co szatańskie. Teraz nie ma już czego skupować, a poza tym nowy dyrektor filii napuścił na nich policję.
— Rozumiem — powiedział Herr Lemchen. — No a młodzi?
— Cóż młodzi… Przychodzą i odchodzą. Jest może pięciu, sześciu chłopców z jakim takim doświadczeniem, ale ostatnio nie mają komu sprzedawać towaru, więc są w kropce. Ja ich powoli oswajam… Mam wszelkie podstawy, szefie, uznać, że w mojej Strefie stalkerstwo praktycznie się skończyło. Starzy odeszli, młodzież nic nie umie, zresztą i prestiż zawodu mocno podupadł. Konkurentem jest technika, stalker — automat.
— Tak, tak, słyszałem o tym — powiedział Hen” Lemchen. — Jednakże te automaty na razie osiągają zbyt nikłe wyniki w stosunku do ilości energii, którą pobierają. Czy może się mylę?
— To kwestia czasu. Już niedługo automaty staną się opłacalne.
— To znaczy kiedy?
— Za pięć, sześć lat…
Herr Lemchen znowu pokiwał głową.
— Jeżeli już przy tym jesteśmy, pan zapewne jeszcze nie wie, że przeciwnik również zaczął stosować automaty.
— W mojej Strefie? — czujnie powtórzył Nunnun.
— I w pańskiej również. Mają bazę w Rexopolis, przerzucają maszyny na helikopterach przez góry i Wąwóz Żmij na Jezioro Czarne, u podnóża szczytu Boldera…
— Przecież to są peryferie — z niedowierzaniem powiedział Nunnun. — Tam nic nie ma, co oni mogą tam znaleźć?
— Niewiele, bardzo niewiele. Ale znajdują. Zresztą to tylko tak dla Informacji, pana to nie dotyczy… Zreasumujemy. Stalkerów — zawodowców w Harmont już prawie nie ma. Ci, którzy zostali, od Strefy trzymają się z daleka. Młodzież jest zdezorientowana i trwa proces jej oswajania. Przeciwnik został rozbity, rozproszony, ukryty w swoich barłogach liże rany. Towaru nie ma, a kiedy się pojawia, nie znajduje nabywców. Nielegalny przemyt materiałów ze Strefy skończył się trzy miesiące temu. Czy tak?
Nunnun milczał. Teraz, myślał, teraz mi przysunie. Ale gdzie jest dziura w mojej sieci? I to spora, o Ile się znam na medycynie, no prędzej, prędzej, stary parasolu! Nie męcz człowieka…
— Nie słyszę odpowiedzi — oznajmił Herr Lemchen i przyłożył dłoń do pomarszczonego włochatego ucha.
— Dobra, szefie — ponuro powiedział Nunnun. — Starczy. Już mnie pan usmażył i ugotował, niech pan podaje na stół.
Herr Lemchen wydał z siebie nieokreślone chrząknięcie.
— Nie ma pan mi nawet nic do powiedzenia — powiedział z nieoczekiwaną goryczą. Gapi się pan we mnie jak sroka w gnat, a jak ja się czułem, kiedy przedwczoraj… — Znienacka przerwał, wstał i powędrował do sejfu. — Krótko mówiąc, przez ostatnie dwa miesiące, tylko według dostępnych nam informacji, przeciwnik otrzymał ponad sześć tysięcy jednostek materiału z różnych Stref. — Zatrzymał się przy sejfie, pogłaskał jego lakierowany bok i gwałtownie odwrócił się do Nunnuna. — Niech pan nie żywi iluzji! — wrzasnął. — Odciski palców Barbridgea! Odciski palców Maltańczykal Odciski palców Nochala Ben Halevi, o którym pan nawet nie uznał za stosowne wspomnieć! Odciski palców Polipa Herescha i Liliputa Cmygal Tak pan oswaja tutejszą młodzież? „Bransoletkl”, „Igiełki” „Białe wiatraczki”! Mało tego! Jakieś „racze oczy”, jakieś „suche grzechotki”, „grzmiące serwetki”, niech je diabli wezmą! — znowu urwał, wrócił na fotel, zaplótł ręce jak poprzednio i grzecznie zapytał: — Co pan o tym sądzi, mister Nunnun?
Nunnun wyjął chusteczkę do nosa i wytarł kark i szyję.
— Nic nie sądzę — wychrypiał uczciwie. — Przepraszam, szefie, ale ja teraz w ogóle… Niech trochę oprzytomnieję… Barbridge! Barbridge nie ma nic wspólnego ze Strefą! Znam jego każdy krok! Urządza popijawy i pikniki nad Jeziorem, zgarnia niezłą forsę i po prostu nie potrzebuje… Przepraszam, oczywiście gadam głupstwa, ale zapewniam pana, że nie spuściłem oka z Barbridgea od momentu wyjścia ze szpitala…
— Dłużej nie zatrzymuję pana — powiedział Herr Lemchen. — Daję tydzień czasu. Ma pan przedstawić swoje wnioski na temat kanałów, jakimi materiały ze Strefy trafiają do rąk Barbridgea… i wszystkich innych. Do widzenia!
Nunnun wstał, niezgrabnie skłonił głowę przed profilem Herr Lemchena i nadal wycierając chusteczką obficie spoconą szyję, wyszedł do sekretariatu. Smagły młodzieniec palił, z zadumą wpatrując się w rozbebeszoną elektronikę. Przelotnie spojrzał w stronę Nunnuna — oczy miał puste, zwrócone w głąb siebie. Richard Nunnun byle jak nasadził na głowę kapelusz, złapał pod pachę płaszcz i wyniósł się do wszystkich diabłów. Coś takiego jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło — myślał chaotycznie. Coś podobnego! Nochal Ben Halevi! Już nawet przezwiska się dorobił… Kiedy? Taki smarkacz, wygląda jakby do trzech nie potrafił zliczyć… nie, to nie to, ciągle nie to… Ach, ty bydle bezmózgie, ty Ścierwniku! Tu mnie dopadłeś! Zrobiłeś mnie w konia jak ostatniego kretyna… Jak to się stało? Przecież to po prostu nie mogło się stać! No, identycznie jak wtedy w Singapurze — mordą o ziemię, głową o ścianę…
Wsiadł do samochodu i przez jakiś czas nie bardzo wiedząc, na jakim świecie jest, szukał na desce rozdzielczej kluczyka do stacyjki. Z kapelusza kapało na kolana więc go zdjął i nie patrząc rzucił za siebie. Rzęsisty deszcz zalewał przednią szybę i Richardowi Nunnunowi z niewiadomego powodu wydało się, że z tej właśnie przyczyny nie ma zielonego pojęcia, co dalej począć. Kiedy zdał sobie z tego sprawę, z całej siły rąbnął pięścią w swoje łyse czoło. Ulżyło. Od razu sobie przypomniał, że kluczyka nie ma i być nie może, a za to w kieszeni leży „owak”. Wieczny akumulator. I że choćbyś miał pęknąć, trzeba go wyjąć z kieszeni i wetknąć w gniazdko, i wtedy będzie można przynajmniej gdzieś pojechać — aby dalej od tego domu, od tego okna, przez które niezawodnie obserwuje go stara purchawa…
Ręka Nunnuna z „owakiem” zamarła w połowie drogi. Tak, wiem przynajmniej, od kogo trzeba zacząć. No i właśnie od niego zacznę. Och, jak ja od niego zacznę! Nikt nigdy od nikogo tak nie zaczynał, jak ja od niego zacznę, i to natychmiast. I z taką przyjemnością. Puścił w ruch wycieraczki i pojechał bulwarem, jeszcze prawie nic przed sobą nie widział, ale już powoli się uspokajał. To nic. Choćby nawet i tak jak w Singapurze. Koniec końców w Singapurze wszystko się przecież dobrze skończyło… Też wielka parada, raz mordą o ziemię! Mogło być gorzej! Nie mordą i nie o ziemię, ale o coś takiego z gwoździami… Dobra, nie będziemy się rozpraszać. Gdzie ten mój zakład? Ni cholery nie widać… Aha jest.
Pora była nie urzędowa, ale zakład „Minut Pięć” płonął światłami niczym „Metropol”. Otrząsając się jak pies na brzegu, Richard Nunnun wkroczył do rzęsiście oświetlonego hallu śmierdzącego tytoniem, drogerią i skisłym szampanem. Stary Bennie, jeszcze bez liberii, siedział przy barku na ukos od wejścia i coś żarł trzymając w garści widelec. Przed nim, złożywszy wśród pustych kieliszków swój potworny biust siedziała Madame i frasobliwie patrzyła, jak Bennie się odżywia. W hallu nawet jeszcze nie posprzątano po wczorajszym. Kiedy Nunnun wszedł, Madame niezwłocznie zwróciła w jego stronę szeroką otynkowaną twarz, początkowo niezadowoloną, a w sekundę później rozpromienioną zawodowym uśmiechem.
— Ha! — powiedziała basem. — Byłby to sam pan Nunnun? Ma pan ochotę na dziewczynkę? Bennie obojętnie żarł dalej, był głuchy jak pień.
— Witaj, staruszko! — powiedział Nunnun zbliżając się. — Po co mi dziewczynki, jeżeli widzę prawdziwą kobietę.
Bennie wreszcie zauważył Nunnuna. Straszna maska w purpurowo — granatowych bliznach wykrzywiła się z wysiłkiem w powitalnym uśmiechu.
— Dzień dobry, szefie! — wychrypiał. — Przyszedł pan się obsuszyć?
Nunnun uśmiechnął się w odpowiedzi i skinął mu dłonią. Nie lubił rozmawiać z Bennie — bez przerwy trzeba było krzyczeć.
— Gdzie mój zarządca, nie wiecie? — zapytał.
— U siebie — odparta Madame. — Jutro trzeba zapłacić podatki.
— Och, te podatki! — Powiedział Nunnun. — No dobra. Madame, proszę mi przygotować to, co lubię, niedługo wrócę.
Bezszelestnie stąpając po grubym syntetycznym dywanie przeszedł korytarzem, minął zasłonięte portierami gabinety — na ścianie obok każdego gabinetu wisiała podobizna jakiegoś kwiatka — skręcił w niewidoczny korytarzyk i bez pukania otworzył obite skórą drzwi.
Gnat Ratiusza siedział przy biurku i studiował w lusterku złowieszczy pryszcz na nosie. Miał głęboko w dupie jutrzejsze podatki. Przed nim, na idealnie pustym stole, stał słoiczek z maścią rtęciową i szklanka z przezroczystym płynem. Gnat Ratiusza podniósł na Nunnun przekrwione oczy i zerwał się na nogi wypuszczając lusterko, Nunnun bez słowa usiadł w fotelu naprzeciw, przez jakiś czas w milczeniu obserwował łajdaka i słuchał niewyraźnego mamrotania na temat przeklętego deszczu i reumatyzmu. Potem powiedział:
— Zamknij no drzwi na klucz, pieseczku. Gnat łomocząc plaskostopymi nożyskami podbiegi do drzwi, szczęknął kluczem i wrócił do biurka. Włochatą bryłą wznosił się nad Nunnunem, z oddaniem patrząc mu w usta. Nunnun ciągle jeszcze obserwował go przez zmrużone powieki, nie wiadomo dlaczego właśnie teraz przypomniał sobie, że Gnat Katiusza naprawdę nazywa się Rafael. Gnatem przezwano go za potwornie kościste pięści, nagie, sinoczerwone, wyzierające z jego gęsto owłosionych rąk jak z mankietów. Katiusza zaś nazwał siebie sam, święcie przekonany, że jest to tradycyjne imię wielkich carów mongolskich. Rafael. No cóż, zaczniemy, Rafaelu.
— Co słychać? — zapytał serdecznie.
— Wszystko w najlepszym porządku, szefie — spiesznie odpowiedział Rafael — Gnat.
— W sprawie tamtego skandalu byłeś w komendanturze?
— Dałem komu trzeba sto pięćdziesiąt. Wszyscy są zadowoleni.
— Potrącisz sobie te sto pięćdziesiąt — powiedział Nunnun. — To twoja wina, pieseczku. Trzeba było pilnować. Gnat przybrał nieszczęśliwy wyraz twarzy i z pokorą rozłożył wielkie łapy.
— W hallu trzeba położyć nowy parkiet — powiedział Nunnun.
— Zrobi się.
Nunnun pomilczał chwilę ściągając wargi.
— Towar? — zapytał zniżając glos.
— Trochę jest — również zniżając głos powiedział Gnat.
— Pokaż.
Gnat skoczył do sejfu wyjął paczuszkę położył na biurku przed Nunnunem i rozpakował. Nunnun jednym palcem pogrzebał w kupce „czarnych bryzg”, wziął do ręki „bransoletkę”, obejrzał ją ze wszystkich stron i odłożył z powrotem.
— To wszystko? — zapytał.
— Nie przynoszą — przepraszająco powiedział Gnat.
— Nie przynoszą… — powtórzył Nunnun. Starannie przymierzył się i z całej siły noskiem buta kopnął Gnata w goleń. Gnat jęknął, nawet pochylił się, żeby się złapać za bolące miejsce, ale zrezygnował i natychmiast stanął na baczność. Wtedy Nunnun zerwał się z fotela odepchnął go, złapał Gnata za kołnierz koszuli i ruszył do niego, kopiąc, przewracając oczami i szepcząc straszliwe przekleństwa. Gnat, stękając i jęcząc, zadzierał głowę jak spłoszony koń, cofał się tyłem do chwili, kiedy runął na kanapę.
— Na dwie strony pracujesz, ścierwo? — syczał Nunnun prosto w białe z przerażenia ślepia. — Ścierwnik kąpie się w towarze, a ty mi przynosisz koraliki w papierku? — zamachnął się i trzasnął Gnata w twarz, starając się trafić w pryszcz na nosie. — Ja cię w kryminale zgnoję! Zgnijesz za życia, śmierdzielu… Na chleb i wodę… Pożałujesz, że cię matka na świat wydała! — znowu trzasnął pięścią w pryszcz na nosie. — Skąd Barbridge ma towar? Dlaczego jemu przynoszą, nie tobie? Kto przynosi? Dlaczego ja o niczym nie wiem? Dla kogo pracujesz, sukinsynu? Gadaj!
Gnat bezdźwięcznie otwierał i zamykał usta. Nunnun zostawił go, wrócił na fotel i położył nogi na biurku.
— Jak Boga kocham, szefie… Co znowu! Jaki towar? Ścierwnik nie ma żadnego towaru. Teraz nikt nie ma towaru…
— Ty co? Masz zamiar spierać się ze mną? — serdecznie zapytał Nunnun zdejmując nogi z biurka.
— Ależ skąd szefie… Jak Boga… — spiesznie zaprzeczył Gnat. — Żebym tak zdrów był! Ja, spierać się! nawet mi przez myśl nie przeszło…
— Wygonię jak psa — ponuro oznajmił Nunnun. — Nie umiesz pracować. Na cholerę mi taki kretyn? Tacy jak ty na pęczki poniewierają się po śmietnikach. A mnie jest potrzebny facet z głową.
— Momencik, szefie — rozsądnie powiedział Gnat, rozmazując krew po twarzy. — Po co od razu naskakiwać?… Może jednak spróbujemy pogadać… — ostrożnie pomacał pryszcz końcem palca. — Że podobno Barbridge ma dużo towaru? nie wiem. Proszę się nie gniewać, ale ktoś pana ocyganił, nikt teraz towaru nie ma. Do Strefy sami smarkacze chodzą, no ale oni przecież nie wracają, nie, szefie, ktoś pana nabiera… Nunnun obserwował go spod oka. Wyglądało na to, że Gnat rzeczywiście nic nie wie. Zresztą łgać mu było niewygodnie — przy Ścierwniku trudno się było pożywić. — Te pikniki to dobry interes? — zapytał.
— Pikniki? Nie za bardzo, nie powiem, żeby to były takie kokosy… Ale teraz w mieście w ogóle skończyły się dobre interesy…
— Gdzie się odbywają te pikniki?
— Gdzie się odbywają? Tak w różnych miejscach. Pod Białą Górą, czasami przy Gorących Źródłach, na Tęczowych Jeziorach…
— A jaka klientela?
— Klientela? — Gnat pociągną! nosem, zamrugał i powiedział konfidencjonalnie: — Jeśli pan, szefie, chce się za to zabrać, to ja bym panu nie radził. Ze Ścierwnikiem pan tu nie wygra.
— A to dlaczego?
— Ścierwnik ma stałą klientelę. Błękitne hełmy to raz — Gnat zagiął jeden palec. — Oficerowie z komendantury to dwa, turyści z „Metropolu”, „Białej Lilii”, z „Przybysza” — to trzy. Poza tym Ścierwnik ma już zorganizowaną reklamę, miejscowi chłopcy też do niego chodzą… Jak Boga kocham, szefie, nie warto z tym zaczynać. Za dziewczynki nam płaci — nie powiem, żeby dużo…
— Miejscowi też do niego chodzą?
— Głównie młodzież.
— No i co tam się robi tych piknikach?
— Co się robi? Jedziemy tam autokarami, tak? Da miejscu już stoją namioty, bufet, muzyka… No to każdy zabawia się jak ma ochotę. Oficerowie przeważnie z dziewczynkami, turyści lecą patrzeć na Strefę… Jeśli przy Gorących Źródlach, to do Strefy tam jak ręką sięgnąć, zaraz za Siarkową Rozpadliną… Ścierwnik im nawoził końskich kości, no i patrzą sobie przez lornetki…
— A miejscowi?
— Miejscowi? Miejscowych to oczywiście nie interesuje… Tak, zabawiają się, jak kto potrafi…
— A Barbridge?
— A co Barbridge? Jak wszyscy, tak i Barbridge…
— A ty?
— Co ja? Jak wszyscy, tak i ja. Pilnuję, żeby dziewcząt nie krzywdzili i… tego… no, tam… No, w ogóle jak wszyscy…
— I jak długo to trwa?
— Zależy jak kiedy. Czasami trzy dni, a czasami i tydzień.
— A ile ta przyjemność kosztuje? — zapytał Nunnun, myśląc zupełnie o czymś innym. Gnat coś odpowiedział, ale Nunnun go nie słyszał. Oto gdzie jest dziura, myślał. Kilka dni… kilka nocy. W tych warunkach po prostu nie sposób upilnować Barbridnge'a, nawet wtedy, kiedy specjalne w tym celu przyjechałeś. I jednak pomimo to sprawa jest nadal niejasna. On przecież nie ma nóg, a tamta rozpadlina… Nie, coś tu nie gra…
— Kto z miejscowych jeździ tam stałe?
— Z miejscowych? Przecież mówię: przeważnie młodzież. No, Galevi, Razba… Szczurek Zappha… ten Cmyg… No, jeszcze Maltańczyk tam bywa. Dobrane towarzystwo. Oni to nazywają „szkółką niedzielną”. Co, mówią, wpadniemy do „szkółki niedzielnej”? Oni głównie zarabiają na starszych turystkach. Przyjeżdża z Europy jakaś starucha…
— „Szkółka niedzielna” — powtórzył Nunnun. Zaświtała mu nagle jakaś dziwna myśl. Szkoła. Wstał.
— Dobra — powiedział. — Bóg z nimi, z piknikami. To nie dla nas. Ale żebyś wiedział: Ścierwnik ma towar, a to już nasza sprawa, pieseczku. Tego nie możemy ot, tak sobie zostawić. Szukaj, Gnat, szukaj, bo inaczej wygonię cię do wszystkich diabłów. Skąd ścierwnik bierze towar, kto mu go dostarcza, masz się dowiedzieć i dawać o dwadzieścia procent więcej. Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem, szefie — Gnat już stał na baczność, na wysmarowanej mordzie malował się wyraz psiego oddania.
— I żebyś mi się nie guzdrał! Ruszaj głową, bydlaku! — nagle wrzasnął Nunnun i wyszedł.
W hallu, przy barze, bez pośpiechu wypił aperitif, porozmawiał z Madame na temat upadku obyczajów, dał do zrozumienia, że w najbliższym czasie zamierza rozbudować zakład i dla większej wagi, zniżywszy głos, poradził się jej, co zrobić z Bennim — zestarzał się chłop, ogłuchł, refleks już nie ten, nie nadąża jak kiedyś… Była już szósta, chciało mu się jeść, a mózg uporczywie drążyła, gryzła niespodziewana myśl, niesamowita, dzika i zarazem niezmiernie obiecująca.
Zresztą już i tak to i owo stało się jasne, znikł z całej sprawy irytujący i niesamowity posmak metafizyki, zestała tylko pretensja do samego siebie o to, że wcześniej nie pomyślał o takiej możliwości, ale nie to było najistotniejsze, najistotniejsze zawierało się w tamtej myśli, która ciągle drążyła, drążyła i nie dawała spokoju.
Pożegnawszy się z Madame i uścisnąwszy rękę Benniego, Nunnun pojechał prosto do „Barge”. Całe nieszczęście w tym, myślał, że nie dostrzegamy, jak mijają lata. Co tam zresztą lata — nie dostrzegamy, jak wszystko się zmienia. Wiemy, że wszystko się zmienia, uczą nas od dzieciństwa, że wszystko się zmienia, po wielokroć widzieliśmy na własne oczy, jak wszystko się zmienia, i jednocześnie jesteśmy absolutnie niezdolni do zauważenia tego momentu, kiedy zachodzi zmiana, albo też szukamy zmiany nie tam, gdzie należy. Oto mamy już nowych stalkerów — uzbrojonych w cybernetykę. Dawny stalker był brudnym, ponurym facetem, który ze zwierzęcym uporem milimetr za milimetrem pełzał na brzuchu po Strefie zarabiając swoją dolę. Nowy stalker to playboy w krawacie, inżynier, siedzi sobie gdzieś o kilometr od Strefy, papieros w zębach, pod ręką szklanka z orzeźwiającym płynem — siedzi i patrzy na ekrany. Dżentelmen na posadzie. Nader logiczny obrazek, do tego stopnia logiczny, że inne możliwości po prostu na myśl nie przychodzą. A przecież są i inne możliwości — na przykład szkółka niedzielna.
I nagle, jakby ni z tego, ni z owego, opadła go rozpacz. Wszystko było bez sensu. Wszystko było daremne. Boże mój, pomyślał, przecież nic z tego nie wyjdzie! Ale ma siły, która utrzyma w dzieży to ciasto, pomyślał z przerażeniem. Nie dlatego, że źle pracujemy. I nie dlatego, że oni pracują lepiej. Po prostu właśnie taki jest nasz świat. I człowiek na tym świecie jest właśnie taki. Gdyby nie było Lądowania — byłoby coś innego. Świnia zawsze znajdzie błoto…
W „Barge” było mnóstwo światła i bardzo smacznie pachniało.”Barge” również się zmienił — ani nie potańczysz, ani się nie ubawisz jak niegdyś. Szuwaks już nie przychodzi, brzydzi się, a Red Shoehart wsunął tu pewnie swój piegowaty nos, skrzywił się i wyszedł. Ernest ciągle jeszcze siedzi, interes prowadzi jego stara, dorwała się nareszcie — stali, solidni klienci, cały Instytut przychodzi na obiady i wyżsi oficerowie również — przytulne gabinety, smaczna kuchnia, niedrogo i zawsze świeże piwo. Dobra, stara gospoda.
W jednym z gabinetów Nunnun zauważył Walentina Pillmana. Laureat siedział nad filiżanką kawy i czytał złożony na połowę miesięcznik, Nunnun podszedł do stolika.
— Czy można się przysiąść? — zapytał. Walentin podniósł na niego czarne okulary.
— A — powiedział. — Proszę bardzo.
— Za chwilę, tylko ręce umyję — powiedział Nunnun przypomniawszy sobie nagle pryszcz.
Znali go tu dobrze. Kiedy wrócił i usiadł naprzeciw Walentina. Na stole już stał mały ruszt z dymiącym churasco i piwo w wysokim kuflu — nie za zimne, nie za ciepłe, takie, jakie lubił. Walentin odłożył miesięcznik i wypił łyczek kawy.
— Słuchaj — powiedział Nunnun odkrawając kawałek mięsa. — Jak sądzisz, czym się to wszystko skończy?
— Co masz na myśli?
— Lądowanie, Strefy, stalkerzy, ośrodki wojskowo — przemysłowe, ta cała kasza… Czym to wszystko może się skończyć?
Walentin długo patrzył na Nunnuna ślepymi, czarnymi szkłami, następnie zapalił papierosa i powiedział:
— Dla kogo? Skonkretyzuj.
— No, powiedzmy, dla całej ludzkości.
— To zależy od tego, czy będziemy mieli szczęście, czy nie — powiedział Walentin. — Teraz już wiemy, że dla ludzkości, pojmowanej jako całość. Lądowanie przeszło w gruncie rzeczy bez śladu. Dla ludzkości zresztą wszystko mija bez śladu. Oczywiście, niewykluczone, że wyciągając na ślepo kasztany z tego ognia, koniec końców wyciągniemy coś takiego, co sprawi, że życie na naszej planecie stanie się w ogóle niemożliwe. To naturalnie będzie pech. Jednakże chyba zgodzisz się ze mną, że coś podobnego zagrażało ludzkości zawsze. — Ruchem dłoni rozproszył dym z papierosa. — Widzisz, ja już dawno odwykłem od rozważań na temat ludzkości jako takiej. Ludzkość, pojmowana jako całość, jest zbyt stacjonarnym układem — nie ma sposobu, żeby ją ruszyć z miejsca.
— Tak uważasz? — z rozczarowaniem zapytał Nunnun. — No cóż, może i masz rację…
— Powiedz mi szczerze, Richard — wyraźnie zabawiając się zaczął Walentin. — Na przykład dla ciebie, człowieka interesu, co się zmieniło w związku z Lądowaniem? Dowiedziałeś się, że we Wszechświecie istnieje co najmniej jeszcze jeden rozum oprócz ludzkiego. No i co?
— Jak by ci tu powiedzieć? — wykrztusił Nunnun. Już żałował, że zaczął tę rozmowę. Nie było o czym mówić. — Co się zmieniło dla mnie? Na przykład już od wielu lat czuję się trochę nieswojo, może nawet niepewnie. Dobrze, tamci wpadli na chwilę i od razu się wynieśli. A jeżeli przylecą znowu i przyjdzie im do głowy pozostać? Dla mnie, człowieka interesu, to nie jest, widzisz, retoryczne pytanie — kim oni są, jak żyją i czego chcą? W najbardziej prymitywnym wariancie, muszę myśleć, jak w razie czego mam przestawić produkcję. Muszę być przygotowany. A jeżeli w ogóle okażę się zbyteczny w ich systemie? — Ożywił się. — A jeżeli my wszyscy okażemy się zbyteczni? Słuchaj, Walentin, jeżeli już rozmawiamy na ten temat, czy istnieją jakieś odpowiedzi na te pytania? Kim oni są, czego chcieli i czy wrócą, czy nie?
— Odpowiedzi istnieją — odparł Walentin uśmiechając się. — Jest ich nawet bardzo wiele, możesz sobie wybrać dowolną, wedle gustu.
— A jak ty sam uważasz?
— Mówiąc szczerze nigdy nie pozwalałem sobie rozmyślać poważnie na ten temat. Dla mnie Lądowanie to przede wszystkim unikalne wydarzenie, coś, co umożliwia przeskoczenie kilku stopni naraz w procesie poznania. Powiedzmy, coś w rodzaju podróży w przyszłość techniki. No, mniej więcej tak, jakby w laboratorium Izaaka Newtona znalazł się nagle współczesny generator kwantowy…
— Newton by nic nie zrozumiał.
— Jesteś w błędzie! Newton był wyjątkowo bystrym człowiekiem.
— Tak? no dobrze. Bóg z nim, to znaczy z Newtonem. Ale jak ty sam, pomimo wszystko, interpretujesz Lądowanie? niechże to będzie nawet niepoważna interpretacja…
— Dobrze, odpowiem ci. Ale muszę cię uprzedzić, Richard, że twoje pytanie leży w kompetencji pewnej pseudonauki, zwanej ksenologią. Ksenologia to sprzeczna z naturą krzyżówka naukowej fantastyki z logiką formalną. U podstaw jej metodyki leży fałszywa przesłanka — przypisywanie pozaziemskiemu intelektowi ludzkiej psychiki.
— Dlaczego fałszywa? — zapytał Nunnun.
— A dlatego, że biolodzy już się raz sparzyli, kiedy próbowali przypisać psychikę człowieka zwierzętom. Ziemskim zwierzętom, zauważ.
— Przepraszam — powiedział Nunnun. — To zupełnie inna sprawa. Przecież mówimy o psychologii rozumnych istot.
— Tak. Wszystko byłoby znakomicie, gdybyśmy wiedzieli, co to takiego rozum.
— A czy nie wiemy? — zdziwił się Nunnun.
— Wyobraź sobie, że nie. Zwykle punktem wyjścia jest niezmiernie prymitywne założenie: rozum jest to ta właściwość człowieka, która różni jego działanie od działania zwierząt. Taka, rozumiesz mnie próba odgraniczenia właściciela od jego psa, który jakoby wszystko rozumie, tylko nie potrafi powiedzieć. Zresztą z tej prymitywnej definicji wynikają logicznie inne, ciekawsze. Bazują one na gorzkich, wnioskach z obserwacji wspomnianej już działalności człowieka. Na przykład: rozumem nazywamy zdolność żywej istoty do popełniania uczynków niecelowych i pozbawionych wszelkiego sensu.
— Tak, to o nas — zgodził się Nunnun.
— Niestety. Albo, powiedzmy, definicja — hipoteza. Rozum jest to skomplikowany instynkt, który się jeszcze ostatecznie nie ukształtował. Przyjmujemy, że instynktowna działalność jest zawsze racjonalna i celowa. Upłynie milion lat, instynkt ukształtuje się ostatecznie i wtedy przestaniemy popełniać błędy, która to umiejętność stanowi zapewne immanentną cząstkę rozumu. I wówczas, jeżeli coś się zmieni we wszechświecie, spokojnie sobie wymrzemy — właśnie dlatego, że oduczyliśmy się popełniać błędy, to znaczy wypróbowywać różne, nie przewidziane rygorystycznym programem warianty.
— W twojej interpretacji to wszystko wygląda jakoś obraźliwie.
— Proszę bardzo, służę ci następną definicją, niezmiernie wzniosłą i szlachetną. Rozum jest to umiejętność wykorzystywania potencjału otaczającego nas świata, bez uciekania się zniszczenia tego świata.
Nunnun skrzywił się i pokręcił głową.
— Nie — powiedział. — To nie o nas… no a co powiesz o twierdzeniu, że człowiek w odróżnieniu od zwierząt odczuwa nieprzepartą potrzebę wiedzy? Gdzieś o tym czytałem.
— Ja również — powiedział Walentin. — Ale całe nieszczęście polega na tym, że człowiek, a w każdym razie ludzkość w swojej masie, bez trudu przezwycięża tę swoją potrzebę wiedzy. Moim zdaniem taka potrzeba w ogóle nie istnieje. Istnieje potrzeba zrozumienia świata, a do tego wiedza nie jest potrzebna. Dla przykładu hipoteza o Bogu daje z niczym nieporównywalną możliwość zrozumienia absolutnie wszystkiego, absolutnie niczego się nie dowiadując… Daj człowiekowi maksymalnie uproszczony model świata i interpretuj każde wydarzenie w oparciu o ten uproszczony system. Takie podejście do problemu nie wymaga żadnej wiedzy. Kilka wyuczonych formułek plus tak zwana intuicja, i tak zwany zmysł praktyczny, i tak zwany zdrowy rozsądek.
— Poczekaj — powiedział Nunnun. Dopił piwo i z hałasem postawił pusty kufel na stole. — Nie odbiegajmy od tematu. Na przykład: człowiek spotyka istotę z innej planety. Jak poznają, że obaj są rozumni?
— Nie mam pojęcia — oświadczył ubawiony Walentin. — Wszystko, co czytałem na ten temat, sprowadza się do błędnego koła. Jeżeli oboje są zdolni do nawiązania kontaktu, to znaczy, że są rozumni. I na odwrót — jeżeli są rozumni, to są zdolni do nawiązania kontaktu. Uogólniając — jeżeli istota z innej planety ma honor posiadać ludzką psychikę, to znaczy, że jest rozumna. Tak to wygląda.
— Masz ci los — powiedział Nunnun. — A ja myślałem, że już wszystko jest posegregowane i leży na odpowiednich półkach…
— Posegregować nawet małpa potrafi — zauważył Walentin.
— Nie, poczekaj — powiedział Nunnun. Nie wiadomo dlaczego czuł się oszukany. — Ale jeżeli nie wiecie takich prostych rzeczy… Dobra, Bóg z nim, z rozumem: widocznie sam diabeł w tym się nie rozezna. No a Lądowanie? Przynajmniej powiedz, co myślisz o samym Lądowaniu?
— Proszę bardzo — powiedział Walentin. — Wyobraź sobie piknik… br> Nunnun drgnął.
— Jak powiedziałeś?
— Piknik. Wyobraź sobie: las, przesieka, polana. Z przesieki na polanę wjeżdża samochód, z samochodu wysiada młodzież, butelki, koszyki z prowiantem, dziewczyny, tranzystory, kamery filmowe… Rozpalają ognisko, stawiają namioty, gra muzyka. A rankiem odjeżdżają. Zwierzęta, ptaki i owady, które przez całą noc ze zgrozą obserwowały to, co się działo, wyłażą ze swoich kryjówek. I cóż widzą? Na trawie kałuża oleju, rozlana benzyna, leżą nieprzydatne już świece i olejowe filtry. Poniewierają się stare szmaty, przepalone żarówki, ktoś zgubił klucz francuski. Z opon spadło błoto przywiezione z niewiadomych bagien… no, sam rozumiesz, ślady ogniska, ogryzki jabłek, papierki od cukierków, puszki po konserwach, puste butelki, czyjaś chusteczka do nosa, czyjś scyzoryk, podarte przedwczorajsze gazety, bilon, zwiędłe kwiaty z innych lasów…
— Zrozumiałem — powiedział Nunnun. — Piknik na skraju drogi.
— Właśnie. Piknik na skraju jakiejś kosmicznej drogi. A ty mnie pytasz, czy oni wrócą, czy nie?
— Daj no mi papierosa — powiedział Nunnun. — Niech diabli porwą waszą samozwańczą naukę! Ja sobie to zupełnie inaczej wyobrażałem.
— To twoje prawo — zauważył Walentin.
— To znaczy, że co? Że oni nas nawet nie zauważyli?
— Dlaczego?
— No, w każdym razie nie zwrócili na nas uwagi…
— Wiesz, na twoim miejscu ja bym się za bardzo nie martwił — poradził Walentin.
Nunnun zaciągnął się, zakasłał i zdusił papierosa.
— Wszystko jedno — powiedział z uporem. — To niemożliwe, niech was diabli wezmą! Skąd, wy uczeni, tak gardzicie ludźmi? Dlaczego bez przerwy staracie się ich poniżyć?
— Chwileczkę — powiedział Walentin. — Posłuchaj… Zapytacie mnie: w czym jest wielkość człowieka? W tym, że wyzwolił nieomal kosmiczne moce przyrody? Że w czasie tak krótkim zawładnął planetą i wyrąbał sobie okno na Wszechświat? Nie w tym, że mimo to przetrwał i zamierza przetrwać również w przyszłości.
Zapanowało milczenie. Nunnun rozmyślał.
— Być może… — powiedział niepewnie. — Oczywiście, z takiego punktu widzenia…
— Nie przejmuj się — niefrasobliwie powiedział Walentin. — Piknik — to przecież tylko moja hipoteza. I nawet nie hipoteza, szczerze mówiąc, tylko tak, obrazek… Tak zwani poważni ksenologowie próbują uzasadnić znacznie solidniejsze i pochlebniejsze dla ludzkości wersje. Na przykład: że żadnego Lądowania nie było, że Lądowanie dopiero nastąpi. Pewien niezmiernie wysoko rozwinięty Intelekt zrzucił na Ziemię kontenery z próbkami swoich osiągnięć w dziedzinie kultury materialnej. Intelekt ów oczekuje, że po zapoznaniu się z tymi próbkami dokonamy skoku w dziedzinie techniki i wówczas będziemy w stanie posłać w odpowiedzi sygnały oznaczające, że jesteśmy gotowi do nawiązania kontaktu. Może taka interpretacja bardziej ci odpowiada?
— To już znacznie lepiej — powiedział Nunnun. — Widzę, że i między uczonymi trafiają się przyzwoici ludzie.
— Albo jeszcze inaczej. Lądowanie istotnie miało miejsce, ale tamci wcale się nie wynieśli. Faktycznie nadal jesteśmy z nimi w kontakcie, tylko o tym nie wiemy. Przybysze zagnieździli się w Strefach i starannie nas studiują, przygotowując jednocześnie ludzi do okrutnych cudów czasu, który nadchodzi.
— To rozumiem! — powiedział Nunnun. — Wtedy przynajmniej można pojąć, co oznacza ta tajemnicza krzątanina w ruinach fabryki. Nawiasem mówiąc, twój piknik tej krzątaniny nie wyjaśnia.
— Dlaczego nie wyjaśnia? — nie zgodził się Walentin. — Czy któraś z dziewcząt nie mogła zapomnieć na polanie ulubionego mechanicznego niedźwiadka?
— No nie, tego to za wiele — kategorycznie oświadczył Nunnun. — Ładny niedźwiadek! Aż ziemia się trzęsie… Zresztą, oczywiście, może być i niedźwiadek. Piwa? Rozalia! Dwa piwa dla panów ksenologów!… A jednak przyjemnie z tobą pogawędzić — powiedział do Walentina. — Takie, wiesz, przeczyszczenie mózgu, jakby mi gorzkiej soli nasypano do czaszki. Bo to pracuje człowiek, pracuje, a po co, o czym nie wie, czego się nie spodziewa, co serce zaspokoi…
Przynieśli piwo. Nunnun upił tyk, obserwując znad piany Walentina, który z powątpiewaniem i wstrętem wpatrywał się w swój kufel.
— Nie masz ochoty? — zapytał Nunnum oblizując wargi.
— Bo ja, prawdę mówiąc, nie piję — niezdecydowanie powiedział Walentin.
— Naprawdę? — zdumiał się Nunnun.
— Do diabła! — powiedział Walentin. — Musi przecież na tym świecie być choć jeden niepijący… — zdecydowanym ruchem odsunął kufer — Zamów dla mnie koniak, jeżeli już — powiedział.
— Rozalia! — wrzasnął niezwłocznie już zupełnie rozweselony Nunnun. Kiedy przyniesiono koniak, powiedział:
— Bez względu na wszystko, bardzo mi się to nie podoba. Już nie mówię o tym twoim pikniku — to w ogóle zwyczajne świństwo! Ale jeżeli nawet przyjąć wersję, że to, powiedzmy, tylko preludium do kontaktu, bardzo to nieładnie z ich strony. Jeszcze rozumiem „bransolety”, „pustaki”… Ale po co „czarci pudding”? „Łysica” po co? I ten ohydny puch…
— Przepraszam — powiedział Walentin wybierając plasterek cytryny. — Twoja terminologia nie jest dla mnie dostatecznie jasna. Jaka, przepraszam, łysica?
Nunnun roześmiał się.
— To folklor — wyjaśnił. — Roboczy żargon stalkerów. „Łysice” to obszary wzmożonej grawitacji.
— Aha, grawikondensaty… Ukierunkowana grawitacja. O tym porozmawiałbym z przyjemnością, ale ty i tak nic z tego nie zrozumiesz.
— A to dlaczego? Bądź co bądź jestem inżynierem…
— A to dlatego, że ja sam nie rozumiem — odpowiedział Walentin. — Mam już układy równań, ale jak je zinterpretować — nie mam zielonego wyobrażenia… A „czarci pudding” to zapewne koloidowy gaz?
— Zgadza się. Słyszałeś o katastrofie w laboratoriach Carryguna?
— Coś niecoś — niechętnie odparł Walentin.
— Ci idioci umieścili porcelanowy kontener z „puddingiem” w specjalnej komorze, szczelnie izolowanej… To znaczy oni myśleli, że komora jest szczelnie izolowana… a kiedy manipulatorami otworzyli kontener, „pudding” przesączył się przez metal i plastyk jak woda przez bibułę, wykipiał na zewnątrz i wszystko, z czym wszedł w kontakt, zamienił również w pudding. Zginęło trzydziestu pięciu ludzi, ponad stu jest okaleczonych, a całe laboratorium nie nadaje się do niczego. Byłeś tam kiedyś? Wspaniały gmach! A teraz pudding spłynął do piwnic i na niższe piętra… Prześliczne preludium do kontaktu…
Walentin okropnie się skrzywił.
— Tak, to wszystko wiem — powiedział. — Jednakże zgodzisz się chyba ze mną, Richard, że przybysze nie mają z tym nic wspólnego. Skąd oni mogli wiedzieć, że u nas istnieje przemysł zbrojeniowy?
— A należałoby wiedzieć! — pouczająco stwierdził Nunnun.
— Oni zaś odpowiedzieliby na to: już dawno należało zlikwidować przemysł zbrojeniowy.
— Też racja — przyznał Nunnun. — No więc niechby się tym zajęli, jeżeli są tacy wszechpotężni.
— To znaczy, że proponujesz im ingerencję w wewnętrzne sprawy ludzkości?
— Hm — powiedział Nunnun. — W ten sposób oczywiście możemy zajść bardzo daleko. Zostawmy to. Lepiej powróćmy do początku naszej rozmowy. Czym to wszystko się skończy? No na przykład wy, uczeni. Czy macie nadzieję na znalezienie w Strefie czegoś naprawdę epokowego, czegoś co rzeczywiście pozwoliłoby na dokonanie przewrotu w nauce, w technice, w sposobie życia?
Walentin wzruszył ramionami.
— Zwracasz się pod niewłaściwy adres, Richard. Ja nie lubię jałowych spekulacji. Kiedy mowa o takich poważnych sprawach, jestem zwolennikiem ostrożnego sceptycyzmu. Jeżeli przyjąć za punkt wyjścia to, co już znajduje się w naszych rękach, przed nami cały wachlarz możliwości i niczego określonego powiedzieć na razie nie można.
— No dobrze, spróbujemy z drugiego końca. Co, twoim zdaniem, już mamy w ręku?
— Jak by to nie było zabawne, raczej niewiele. Odkryliśmy za to wiele zdumiewających zjawisk. W niektórych przypadkach nauczyliśmy się nawet wykorzystywać te zjawiska dla własnych potrzeb. I nawet przywykliśmy do nich… Małpa naciska czerwony guziczek — dostaje banana, naciska biały — dostaje pomarańczę, ale jak zdobyć banany i pomarańcze bez naciskania guziczków — tego małpa nie wie. I jaki jest związek między guziczkami a pomarańczami i bananami, małpa nie rozumie. Weźmy, powiedzmy, „owaki”. Znaleźliśmy dla nich zastosowanie. Odkryliśmy nawet warunki, w których rozmnażają się przez podział. Ale do dziś nie umiemy zrobić ani jednego „owaka”, nie znamy ich konstrukcji i sądząc po tym nieprędko zorientujemy się w tym wszystkim… Sformułowałbym to następująco: istnieją obiekty, dla których znaleźliśmy zastosowanie. Posługujemy się nimi, chociaż prawie na pewno niezgodnie z ich prawdziwym przeznaczeniem. Jestem absolutnie przekonany, że w większości wypadków wbijamy mikroskopami gwoździe. Ale jednak coś niecoś przydaje się nam: „owaki”, „bransolety” pobudzające procesy biologiczne… różne typy quasi — biologicznych mas, które dokonały takiego przewrotu w medycynie… Mamy do dyspozycji nowe trankwilizatory, nowe gatunki nawozów sztucznych… rewolucja w agronomii… Zresztą po co ci to wyliczam! Wiesz o tym nie gorzej ode mnie, bransoletkę, jak widzę, sam nosisz… Obiekty tej grupy nazwałbym pożytecznymi. Można powiedzieć, że w jakimś stopniu ludzkość została nimi uszczęśliwiona, chociaż nigdy nie należy zapominać, że w naszym euklidesowym świecie każdy kij ma dwa końce…
— Niepożądane zastosowanie? — wtrącił Nunnun.
— A tak. Powiedzmy zastosowanie „owaków” w przemyśle zbrojeniowym… Ale ja nie o tym… Działanie każdego pożytecznego obiektu mniej lub więcej zbadaliśmy i mniej lub więcej jesteśmy w stanie objaśnić. Obecnie jest to tylko kwestia nieznajomości technologii, ale za jakieś pięćdziesiąt lat sami nauczymy się produkować te królewskie pieczęcie i wtedy do woli będziemy mogli nimi tłuc orzechy. Bardziej skomplikowana jest sprawa z drugą grupą obiektów — bardziej właśnie dlatego, że żadnego zastosowania te obiekty u nas nie znajdują, a ich właściwości, w ramach naszych współczesnych wyobrażeń, są kompletnie niewytłumaczalne. Na przykład pułapki magnetyczne różnych typów. My już wiemy, że tu chodzi o pułapkę magnetyczną. Panow to bardzo interesująco udowodnił. Ale nadal nie rozumiemy, gdzie może znajdować się źródło tak potężnego pola magnetycznego i gdzie leży przyczyna jego superstabilności… nic nie rozumiemy. Możemy tylko stawiać fantastyczne hipotezy zakładające takie właściwości przestrzeni, o których nawet się nam nie śniło. Albo weźmy K-25… Jak wy nazywacie takie czarne, ładne kulki, z których robi się biżuterię?
— „Czarne bryzgi” — powiedział Nunnun.
— O to, to, „czarne bryzgi”… Dobra nazwa… Jakie są ich właściwości, to wiesz. Jeśli przez taką kulkę przepuścić promień światła, to światło wyjdzie z niej z opóźnieniem, przy czym to opóźnienie zależy od wagi kulki, od jej rozmiarów, od jeszcze niektórych parametrów, i długość fali wychodzącego światła jest zawsze mniejsza od długości fali wchodzącego… Co to jest? Dlaczego? Istnieje szaleńcza teoria, według której te twoje „czarne bryzgi” to gigantyczne obszary przestrzeni, która posiada zupełnie inne właściwości niż nasza i która pod działaniem naszej przestrzeni przyjęła taką właśnie zwiniętą formę… Walentin wyjął papierosa l zapalił. — Krótko mówiąc, obiekty tej grupy dla obecnej praktyki ludzkiej są idealnie bezużyteczne, chociaż z czysto naukowego punktu widzenia mają fundamentalne znaczenie. To po prostu tak, jakby nam z nieba spadły odpowiedzi na pytania, których jeszcze nie umiemy zadać. Wspomniany wyżej sir Izaak, być może, nie byłby w stanie pojąć zasady działania lasera, ale w każdym razie zrozumiałby, że skonstruowanie czegoś takiego jest możliwe i to niezawodnie wywarłoby ogromny wpływ na jego naukowy światopogląd. Nie będę się wdawać w szczegóły, ale istnienie takich obiektów jak pułapki magnetyczne K-25, „biały pierścień” — za jednym zamachem skosiło całe pole kwitnących jeszcze do niedawna teorii i powołało do życia całkowicie nowe hipotezy. A przecież istnieje jeszcze trzecia grupa…
— Tak — powiedział Nunnun. — „Czarci pudding” i Inne śliczności…
— Nie, nie. To wszystko należy zaliczyć albo do pierwszej, albo do drugiej grupy. Mam na myśli obiekty, o których nic nie wiemy, albo wiemy tylko ze słyszenia, i które nigdy nie trafiły w nasze ręce. To, co nam sprzątnęli sprzed nosa stalkerzy — sprzedali nie wiadomo komu, czy też ukryli… I to, o czym milczą. Legendy, półlegendy, „maszyna życzeń”, „Dick włóczykij” „wesołe upiory”…
— Chwileczkę, chwileczkę — powiedział Nunnun. — A to co znowu takiego? „Maszyna życzeń” — rozumiem…
Walentin zaśmiał się.
— Widzisz, my również mamy swój roboczy żargon. „Dick włóczykij” — to ten właśnie hipotetyczny niedźwiadek, który rozrabia w ruinach fabryki. A „wesołe upiory” — to pewna groźna turbulencja, która pojawia się w niektórych rejonach Sfery.
— Pierwszy raz słyszę — oznajmił Nunnun.
— Rozumiesz, Richard — powiedział Walentin — grzebiemy w Strefie już dwadzieścia lat, ale ciągle nie znamy ani tysięcznej części tego, co tam się znajduje. A jeżeli już mówić o wpływie Sfery na człowieka… O właśnie, musimy jeszcze zaklasyfikować kolejną czwartą grupę. Już nie obiektów, tylko oddziaływań. Ta grupa zbadana jest skandalicznie niedbale, chociaż moim zdaniem dysponujemy wystarczającą ilością faktów. I wiesz, Richard, czasem robi mi się zimno, kiedy myślę o tych faktach.
— Żywe trupy… — mruknął Nunnun.
— Co? A… Nie, to zagadkowe, ale nic więcej. Jak by ci wyjaśnić… To można sobie wyobrazić. Ale jeżeli wokół człowieka zaczynają znienacka zachodzić metafizyczne i metabiologiczne zjawiska…
— Masz na myśli emigrantów…
— Owszem. Statystyka matematyczna to, zapewniam cię, niezmiernie ścisła nauka chociaż ma do czynienia z przypadkowymi wielkościami. A oprócz tego to bardzo wymowna dyscyplina naukowa, bardzo ilustracyjna…
Walentin najwidoczniej z lekka sobie podchmielił. Zaczął mówić głośniej, policzki mu poróżowialy, a brwi nad ciemnymi szklarni powędrowały wysoko do góry, marszcząc czoło w harmonijkę.
— Rozalia! — wrzasnął nagle. — Jeszcze jeden koniak! Podwójny!
— Lubię niepijących — z szacunkiem powiedział Nunnun.
— Bez dygresji! — surowo osadził go Walentin. — Słuchaj co do ciebie mówią. To bardzo dziwne. — Podniósł kieliszek, jednym łykiem wypił połowę i ciągnął dalej. — My nie wiemy, co się stało z biednymi mieszkańcami Harmont w samym momencie Lądowania. Ale oto jeden z nich postanowił wyemigrować. Jakiś tam zwyczajny obywatel. Fryzjer. Syn fryzjera i wnuk fryzjera. Przenosi się, powiedzmy, do Detroit. Otwiera zakład fryzjerski i zaczyna się diabelski obłęd. Ponad dziewięćdziesiąt procent jego klietów nie przeżywa nawet roku: giną w katastrofach samochodowych, wypadają z okien, wyrzynają ich gangsterzy i chuligani, toną w płytkich stawach i tak dalej, i tak dalej. Wzrasta liczba klęsk żywiołowych w Detroit i jego okolicach, nie wiadomo skąd nadciągają trąby powietrzne i tajfun, których w tych miejscach nie widywano od tysiąc siedemset zapomnianego roku. I wiele innych przyjemności tego rodzaju, i takie kataklizmy zdarzają się w każdym mieście, na każdym terenie, wszędzie tam, gdzie osiedlają się emigranci z rejonu Lądowania, a liczba tych kataklizmów jest wprost proporcjonalna do liczby emigrantów zamieszkałych w danym rejonie, i zwróć uwagę, podobne oddziaływanie mają tylko ci emigranci, którzy przeżyli samo Lądowanie. Urodzeni po Lądowaniu, na statystykę nieszczęśliwych wypadków nie mają wpływu. Mieszkasz tu już dziesięć lat, ale przyjechałeś po Lądowaniu i bez obawy można cię przenieść choćby do Watykanu. Jak wyjaśnić podobne zjawisko? Czego się wyrzec — statystyki? Czy może zdrowego rozsądku? — Walentin złapał kieliszek i osuszył go jednym haustem. Richard Nunnun podrapał się za uchem.
— Hm, tak — powiedział. — W ogóle to sporo słyszałem o tych rzeczach, ale jeśli mam być szczery, zawsze przypuszczałem, że w tym wszystkim, delikatnie mówiąc jest sporo przesady… Rzeczywiście z punktu widzenia naszej potężnej pozytywistycznej nauki…
— Albo, powiedzmy, mutagenny wpływ Strefy — przerwał mu Walentin. Zdjął okulary i wpatrzył się w Nunnuna czarnymi ślepawymi oczami. — U wszystkich ludzi, którzy dostatecznie długo kontaktują się ze Strefą, ulega zmianie zarówno genotyp jak i fenotyp. Czy ty wiesz, jakie dzieci rodzą się w rodzinach stalkerów, czy wiesz, co się dzieje z samymi stalkerami? Dlaczego? Gdzie czynnik mutagenny? W Strefie nie ma żadnej radiacji. Chemiczna struktura powietrza i gleby w Strefie, chociaż posiada pewną specyfikę, nie przedstawia od tej strony żadnego niebezpieczeństwa. Co mam robić w tych warunkach — uwierzyć w czary? W uroki?…
— Ogromnie ci współczuję z powodu twoich rozterek — odparł Nunnun. — Ale jeśli mam być szczery, to mnie osobiście znacznie bardziej działa na nerwy zmartwychwstały nieboszczyk niż dane statystyczne. Tym bardziej że danych statystycznych nie widziałem, a z nieboszczykami niejednokrotnie miałem przyjemność… Walentin lekkomyślnie machnął ręką.
— A tam, te twoje trupy… — powiedział. — Słuchaj, Richard, czy tobie naprawdę nie wstyd? niezależnie od wszystkiego masz przecież wyższe wykształcenie… Po pierwsze to nie są żadne trupy… To przecież fantomy… rekonstrukcja według szkieletu… kukły… A poza tym zapewniam cię — z punktu widzenia podstawowych zasad, te twoje fantomy to nie mniej i nie bardziej zdumiewające zjawisko niż wieczne akumulatory. Po prostu „owaki” naruszają pierwszą zasadę termodynamiki, a fantomy — drugą, i na tym polega cała różnica. My wszyscy w pewnym sensie niedaleko odeszliśmy od człowieka jaskiniowego — nie możemy sobie wyobrazić nic okropniejszego od upiora czy wilkołaka. A tymczasem naruszenie związku przyczynowo-skutkowego to coś znacznie straszniejszego niż całe stada upiorów albo tych tam monstrów Rubinsteina… czy Wallensteina?
— Frankensteina.
— Tak, oczywiście, Frankensteina. Madame Shelle. Żona poety. Albo córka. — Nagle roześmiał się. — Te twoje fantomy mają jedną ciekawą właściwość — autonomiczną zdolność do życia. Można na przykład odciąć im dowolną część ciała i ona będzie żyła. Oddzielnie. Bez żadnych roztworów fizjologicznych… Ostatnio dostarczyli nam do instytutu jednego takiego nieboszczyka, no więc zaczęli go preparować to mi laborant Boyda opowiadał. Oddzielili prawą rękę dla jakichś tam dalszych badań, przychodzą następnego ranka, a ona figę pokazuje… — Walentin roześmiał się. — No? I tak trwa do dzisiaj! To rozewrze palce, to znowu zaciśnie. Jak sądzisz, co ona chce przez to powiedzieć?
— Według mnie symbol jest dość przejrzysty — powiedział Nunnun patrząc na zegarek. — Czy nie czas już na nas, Walentin? Mam jeszcze jedną ważną sprawę do załatwienia.
— No to chodźmy — powiedział Walentin daremnie próbując utrafić twarzą w oprawkę okularów. — Ufff, upiłeś mnie fatalnie… — ujął okulary w obie dłonie i starannie ulokował je na właściwym miejscu. — Jesteś samochodem?
— Tak, odwiozę cię.
Obaj zapłacili i poszli do wyjścia. Walentin co chwila z rozmachem przykładał palec do skroni witając znajomych laborantów, którzy z ciekawością gapili się na znakomitość światowej fizyki. Przy samych drzwiach, żegnając rozpływającego się w uśmiechu portiera, Walentin strącił sobie okulary z nosa i wszyscy trzej rzucili się im na ratunek.
— Ufff, Richard — dogadywał Walentin pakując się do peugeota. — Nieludzko mnie spiłeś. Tak nie można, u diabła… To nie wypada. Jutro prowadzę doświadczenie…
I zaczał opowiadać z zapałem o jutrzejszym doświadczeniu. Nunnun odwiózł go do miasteczka dla naukowców.
A oni też się boją, myślał, wsiadając z powrotem do wozu. Boją się, jajogłowi… Tak zresztą być powinno. Oni powinni bać się nawet bardziej niż my, wszyscy normalni obywatele razem wzięci. Przecież my zwyczajnie nic nie rozumiemy, a oni przynajmniej wiedzą, do jakiego stopnia nic nie rozumieją. Patrzą w tę przepaść bez dna i wiedzą, że są skazani — muszą kiedyś zejść do tej przepaści. Serce zamiera. Ale zejść na dół trzeba, a jak to zrobić i co tam jest na dnie, i co najważniejsze czy da się potem powrócić?… A my, grzeszni, patrzymy jeśli można to tak określić, w przeciwną stronę. Słuchaj, Dick, a może tak właśnie być powinno? niech wszystko się toczy swoją koleją, a my już jakoś damy sobie radę. On ma rację: największym tytułem do chwały ludzkości jest to, że przetrwała i ma zamiar nadal przetrwać… A jednak niech was diabli wezmą, powiedział przybyszom. Nie mogliście urządzić sobie pikniku w innym miejscu? Powiedzmy na Księżycu. Albo na Marsie. Jesteście tak samo obojętni na wszystko. Jak inni, chociaż nauczyliście się zwijać przestrzeń. Piknik. Pikniku im się zachciało…
Jakby tu najzręczniej załatwić sprawę moich pikników? — rozważał, powoli prowadząc samochód po jasno oświetlonych, mokrych ulicach. Jak to możliwie sprytnie przeprowadzić? Na zasadzie najmniejszego wysiłku, jak w mechanice. Na cholerę mi mój, taki czy inny, ale jednak dyplom, jeżeli nie potrafię wymyślić sposobu na załatwienie tego beznogiego łajdaka…
Zatrzymał wóz przed domem, w którym mieszkał Red Shoehart, i chwilę jeszcze posiedział za kierownicą, zastanawiając się, jak najlepiej poprowadzić rozmowę. Potem zabrał „owaka', wysiadł z samochodu i dopiero teraz zwrócił uwagę, że dom wygląda na nie zamieszkany. Prawie wszystkie okna były ciemne, na pustym skwerze nie paliły się latarnie. To mu przypomniało, co zobaczy za chwilę, i przeszedł go dreszcz. Nawet wpadło mu do głowy, że być może lepiej będzie wywołać Reda przez telefon i porozmawiać z nim w samochodzie, czy w jakiejś cichej knajpce, ale odpędził od siebie tę myśl. Z wielu powodów. A między innymi dlatego, powiedział sobie, że nie będziemy się upodabniać do tych wszystkich żałosnych sukinsynów, którzy uciekli stąd jak karaluchy polanę wrzątkiem.
Wszedł na klatkę i powoli wspiął się na górę po dawno nie zamiatanych schodach. Dookoła panowała bezludna cisza, drzwi wychodzące na podesty były przeważnie uchylone lub nawet otwarte na oścież — z ciemnych korytarzy ciągnęło stęchłym zapachem wilgoci i kurzu. Zatrzymał się przed drzwiami Reda, przygładził włosy za uszami, głęboko odetchnął i nacisnął guziczek dzwonka. Jakiś czas za drzwiami panowała cisza, potem skrzypnęły deski podłogi, szczęknął zamek i drzwi uchyliły się cichutko. Żadnych kroków do końca nie słyszał.
W progu stała Mariszka, córka Reda Shoeharta. Z przedpokoju na ciemne schody padało jasne światło i w pierwszej chwili Nunnun dostrzegł tylko ciemną sylwetkę dziewczynki i pomyślał, że bardzo się wyciągnęła w ciągu ostatnich kilku miesięcy, ale potem, kiedy cofnęła się w głąb mieszkania, zobaczył jej twarz. W mgnieniu oka poczuł suchość w gardle.
— Witaj, Maria — powiedział starając się, żeby jego glos brzmiał jak najserdeczniej. — Co u ciebie słychać, Mariszka?
Nie odpowiedziała. W milczeniu i absolutnie bezszelestnie cofała się do drzwi pokoju patrząc spode łba na Nunnuna. Prawdopodobnie nie poznała go. Zresztą i on, mówiąc szczerze, też jej nie poznał. Strefa, pomyślał. Paskudztwo…
— Kto tam? — zapytała Guta i wyjrzała z kuchni. — O Boże, Dick! Gdzieś ty się podziewał? Czy wiesz, że Red wrócił?
Pośpieszyła do niego wycierając ręce w ręcznik przewieszony przez ramię — zawsze tak samo śliczna, silna i pełna energii, tylko jakby ją coś gryzło od wewnątrz, zmizerniała na twarzy i oczy miała jakieś takie… rozgorączkowane chyba?
Dick ucałował ją w policzek, oddał jej płaszcz i kapelusz i powiedział:
— Słyszałem, słyszałem… Ciągle nie mogłem znaleźć wolnej chwili, żeby do was wpaść. Red w domu?
— W domu — powiedziała Outa. — Siedzi tam u niego taki jeden… niedługo już sobie pójdzie, od dawna siedzi. No wejdźże nareszcie…
Nunnun przeszedł kilka kroków korytarzem i zatrzymał się przed drzwiami jadalni. Stary siedział przy stole. Sam. Fantom, nieruchomy i odrobinę przekrzywiony na bok. Różowe światło abażuru padało na jego szeroką ciemną twarz jakby wyrzeźbioną w starym drzewie, na zapadnięte, bezzębne usta, na oczy martwe i bez połysku. Nunnun natychmiast poczuł ten zapach. Wiedział, że to tylko gra wyobraźni, zapach był tylko przez pierwsze dni, a potem doszczętnie znikał, ale Richard Nunnun czuł go jakby pamięcią — duszny, ciężki zapach rozkopanej ziemi.
— Albo lepiej chodźmy do kuchni — pośpiesznie zaproponowala Guta. — Robię właśnie kolację, to przy okazji sobie pogadamy.
— Oczywiście — powiedział Nunnun ochoczo. — Tak dawno cię nie widziałem i jeszcze nie zapomniałaś, co zwykłem pijać przed kolacją?
Przeszli do kuchni. Guta od razu otworzyła lodówkę, a Nunnun usiadł przy stole i rozejrzał się. Jak zawsze było tu bardzo czysto, wszystko lśniło, nad garnuszkami kłębiła się para. Kuchenka była nowa, półautomat, to znaczy, że w domu nie brakowało pieniędzy.
— No jak tam Red? — zapytał Nunnun.
— Tak jak zawsze — odparła Guta. — W więzieniu schudł, ale już się odjadł.
— Rudy?
— Jeszcze jak!
— Zły?
— Jasne! On już taki będzie do śmierci. Postawiła przed nim szklaneczkę „Krwawej Mary” — przezroczysta warstwa rosyjskiej wódki zawisła nad krążkiem soku pomidorowego.
— Nie za dużo? — zapytała.
— W sam raz. — Nunnun wlał w siebie „Krwawą Mary”. Pomyślał, że po raz pierwszy tego dnia wypił coś przyzwoitego. — Tego mi brakowało — powiedział.
— A u ciebie wszystko w porządku? — zapytała Guta. — Tak długo nie przychodziłeś, dlaczego?
— Przeklęte interesy — odparł Nunnun. — Co najmniej raz w tygodniu zamierzałem wpaść albo chociaż zadzwonić, ale najpierw musiałem jechać do Rexopolis, potem wybuchł jeden taki skandal, potem ktoś mi mówi: „Red wrócił” — dobra, myślę, nie będę im przeszkadzać… Jednym słowem nie mogłem jakoś wyrwać się z tego kołowrotu. Czasem zadaję sobie pytanie, po jaką cholerę tak harujemy? Dla forsy? Ale po jakiego diabła nam te pieniądze, jeżeli nie robimy nic innego tylko harujemy, żeby je zarobić?
Guta szczeknęła pokrywkami, wzięła z półki paczkę papierosów i usiadła na wprost Nunnuna. Oczy miała spuszczone. Nunnun spiesznie wyciągnął zapalniczkę, podał jej ogień i znowu, po raz drugi w życiu, zobaczył, że jej drżą palce, tak jak wtedy, kiedy Reda właśnie skazano i Nunnun przyszedł, żeby dać jej pieniądze — w pierwszym okresie dosłownie umierała z glodu, żadne ścierwo w kamienicy nie chciało jej pożyczyć grosza. Potem w domu pojawiły się pieniądze i to, należy przypuszać bardzo znaczne, Nunnun nawet domyślał się skąd, ale w dalszym ciągu przychodził, przynosił Mariszce słodycze i zabawki, po całych wieczorach pił z Guta kawę i razem planowali szczęśliwą i spokojną przyszłość Reda, a następnie, nasłuchawszy się opowiadań Guty, Nunnun szedł do sąsiadów i próbował ich uspokoić, usiłował im tłumaczyć, namawiał, wreszcie groził tracąc cierpliwość: „Przecież Rudy w końcu wróci i wtedy kości wam połamie” — nic nie pomagało.
— A co z twoją dziewczyną? — zapytała Guta.
— Z którą?
— No z tą, z którą wtedy przyszedłeś… taka jasnowłosa…
— To ma być moja dziewczyna? To moja stenografistką. Wyszła za mąż i zwolniła się z pracy.
— Powinieneś się ożenić, Dick — powiedziała Guta. — Chcesz, znajdę ci narzeczoną. Nunnun chciał odpowiedzieć jak zwykle: Niech no tylko Mariszka podrośnie… ale na szczęście ugryzł się w język. Bardzo źle to by teraz zabrzmiało.
— Potrzebna mi jest stenografistka. a nie żona — powiedział mrukliwie. — najlepiej rzuć swojego rudego diabla i zostań moją stenografistka. Przecież świetnie stenografowałaś. Stary Harris do dzisiaj nie może o tobie zapomnieć.
— Ja myślę — powiedziała Guta. — Obie ręce sobie o niego posiniaczyłam.
— Do tego stopnia? — Nunnun udał ogromne zdziwienie. — W starym piecu diabeł pali!
— O Boże! — powiedziała Guta. — Przecież on mi przejść nie dawał! Ja tylko jednego się bałam, żeby się Red przypadkiem nie dowiedział.
Bezszelestnie weszła Mariszka. Pojawiła się w drzwiach, spojrzała na garnki, na Richarda, potem podeszła do matki i przytuliła się do niej, odwracając twarz.
— No jak tam, Mariszka? — raźno powiedział Nunnun. — Chcesz czekoladkę?
Wsadził dwa palce do kiszonki kamizelki i wyjął czekoladowy samochodzik w celofanie i chciał go dać dziewczynce. Mariszka nie drgnęła. Guta zabrała mu czekoladkę i położyła na stole. Jej wargi nagle zbielały.
— Wiesz, Guta — nadal raźno ciągnął Nunnun. — Mam zamiar się przeprowadzić. Zbrzydło mi mieszkanie w hotelu. Po pierwsze daleko od instytutu…
— Ona już prawie nic nie rozumie — cicho powiedziała Guta i Nunnun urwał w pół zdania, wziął w obie dłonie szklaneczkę i bezmyślnie zaczał ją obracać w palcach.
— Nie pytasz jak widzę, co u nas słychać — mówiła dalej Guta — i masz rację. Ale przecież jesteś naszym starym przyjacielem, Dick, i przed tobą nie mamy co ukrywać. Zresztą, czy to można ukryć.
— Byliście z nią u lekarza? — zapyta! Nunnun nie podnosząc oczu.
— Tak. Oni nic tu nie mogą poradzić. A jeden powiedział — zamilkła.
Nunnun również milczał. Nie było tu o czym mówić ani nawet i myśleć, ale nagle poraziła go straszna myśl — to jest Inwazja. Nie piknik na skraju drogi, nie próba nawiązania kontaktu — tylko Inwazja. Oni nie mogą nas zmienić, ale przenikają w ciała naszych dzieci i zmieniają je na swój obraz i podobieństwo. Przeszedł go dreszcz, ale od razu przypomniał sobie, że już gdzieś czytał o czymś podobnym, jakiś pocket-book w kolorowej plastykowej okładce i od tego wspomnienia zrobiło mu się lżej na sercu. Wymyślić można wszystko, czego dusza zapragnie. A to, co zostało wymyślone, nigdy naprawdę się nie zdarza.
— A jeden powiedział, że ona już nie jest człowiekiem — przerwała milczenie Guta.
— Zawracanie głowy — głucho powiedział Nunnun.
— Zwróć się do prawdziwego specjalisty. Idź do Jamesa Catterfielda. Chcesz, porozmawiam z nim. Załatwię, żeby cię przyjął…
— Myślisz o Rzeźniku? — zaśmiała się nerwowo. — Nie trzeba, Dick, dziękuję ci. To właśnie on tak powiedział. Taki już widocznie przypadł nam los.
Kiedy Nunnun odważył się podnieść oczy, Mariszki już nie było. a Guta siedziała bez ruchu, usta miała rozchylone, oczy puste i na papierosie, który trzymała w palcach, wyrósł długi słupek szarego popiołu. Wtedy Nunnun popchnął ku niej szklankę i powiedział:
— Zrób mi jeszcze jedną porcję, dziewczyno… i sobie również. A potem wypijemy.
Popiół spadł, Guta poszukała oczami, gdzie wyrzucić niedopałek i wrzuciła go do zlewozmywaka.
— Za co? — zapytała. — Tego właśnie nie rozumiem! Co myśmy takiego zrobili? Pomimo wszystko nie jesteśmy najgorszymi ludźmi w tym mieście…
Nunnun pomyślał, że Guta teraz się rozpłacze, ale ona nie zapłakała — otworzyła lodówkę, wyjęła wódkę i sok, i zdjęła z półki drugą szklankę.
— A jednak nie trać nadziei — powiedział Nunnun. — Na świecie nie ma niczego takiego, czego nie można naprawić i możesz mi wierzyć, ja mam bardzo duże możliwości. I zrobię wszystko, co będzie w mojej mocy…
Teraz sam wierzył w to, co mówił, i już w głowie robił przegląd nazwisk, znajomości, miast, i już mu się wydawało, że gdzieś coś słyszał o podobnych wypadkach i że chyba wszystko dobrze się skończyło, tylko trzeba sobie przypomnieć, gdzie to było i kto leczył, ale akurat wtedy przypomniał sobie, po co właściwie tu przyszedł, przypomniał sobie Herr Lemchena, a także po co zaprzyjaźnił się z Gutą i wtedy odechciało mu się myśleć o czymkolwiek, odegnał od siebie wszelkie sensowne myśli, usiadł wygodniej, rozluźnił mięśnie i już tylko czekał, kiedy mu dadzą coś do wypicia.
W tej właśnie chwili usłyszał z korytarza szurające kroki, stukot kul i odrażający, szczególnie w tym momencie, głos ścierwnika Barbridgea powiedział nosowo:
— Ej, Rudy! A twoja Guta widocznie ma gościa — kapelusz wisi… Ja bym na twoim miejscu tego tak nie zostawił…
I głos Reda:
— Uważaj na protezy, Ścierwnik. I zatrzaśnij dziób. Tu są drzwi, żebyś czasem nie zbłądził, ja mam zamiar zjeść jeszcze dziś kolację.
I Barbridge: — Tfu, już nawet zażartować nie wolno!
I Red:
— Dosyć się już nażartowałeś. Wystarczy. Spływaj, spływaj, na co czekasz!
Szczęknął zamek i głosy stały się cichsze, widocznie obaj wyszli na schody. Barbridge coś powiedział półgłosem i Red mu odpowiedział: „Dosyć tego, nie mam z tobą o czym gadać!” Znowu mamrotanie Barbridgea i ostry głos Reda: „Powiedziałem dosyć!” Trzasnęły drzwi, zastukały szybkie kroki w przedpokoju i w progu kuchni ukazał się Red Shoehart. Nunnun wstał na jego powitanie i obaj mocno uścisnęli sobie dłonie.
— Wiedziałem, że to ty — powiedział Red obrzucając Nunnuna spojrzeniem bystrych, zielonkawych oczu. — Uu, aleś się spasł, grubasie! nieźle cię tuczą w naszych barach! Oho! Widzę, że wesoło spędzacie czas! Guta, zrób i dla mnie porcję, muszę was doganiać…
— Prawdę mówiąc jeszcześmy dobrze nie zaczęli — powiedział Nunnun. — Właściwie dopiero zabieraliśmy się do roboty. Przed tobą trudno uciec!
Red zaśmiał się ostro i uderzył Nunnuna pięścią w ramię.
— Zaraz się okaże, kto kogo dogoni i kto kogo przegoni. Ja, bracie, dwa lata siedziałem o suchym pysku. Żeby ciebie dogonić, musiałbym chyba wypić cysternę… Chodźmy, chodźmy, nie będziemy siedzieć w kuchni! Guta, co z tą kolacją…
Dał nurka do lodówki i wyprostował się, trzymając w każdej ręce po dwie butelki z różnymi nalepkami.
— Zabawimy się! — oznajmił. — Wydajemy przyjęcie na cześć najlepszego przyjaciela, Richarda Nunnuna, który nie opuszcza swoich w biedzie! Chociaż nie przynosi mu to żadnego pożytku. Ech, szkoda, że nie ma Szuwaksa…
— A to zadzwoń do niego — zaproponował Nunnun. Red pokręcił ognisto rudą głową.
— Tam, gdzie on teraz jest, jeszcze nie założyli telefonu. No, chodźmy, chodźmy… Pierwszy wszedł do pokoju i rąbnął butelkami o stół.
— Zabawimy się, tato — powiedział do nieruchomego starca. — To jest Richard Nunnun, nasz przyjaciel Dick, a to mój tata, Shoehart — senior…
Richard Nunnun skurczył się wewnętrznie w mały twardy kłębek, rozciągnął wargi od ucha do ucha, pomachał w powietrzu dłonią i powiedział do nieboszczyka:
— Bardzo mi miło, mister Shoehart. Co u pana słychać? My się już znamy. Red — powiedział do Shoeharta Juniora, który penetrował barek. — Już raz widzieliśmy się, co prawda przelotnie…
— Siadaj — powiedział do niego Red wskazując na krzesło na wprost starca. — Jeżeli chcesz z nim rozmawiać, mów głośniej. On ni cholery nie słyszy.
Rozstawił kieliszki, szybko otworzył butelki i powiedział do Nunnuna:
— Rozlewaj. Ojcu niedużo, na samo dno… Nunnun nalewał bez pośpiechu. Stary siedział w poprzedniej pozie i patrzył w ścianę, nie zareagował kiedy Nunnun podsunął mu kieliszek. A Nunnun już się oswoił z nową sytuacją. To była gra, gra straszna i żałosna. Rozpoczął ją Red, a on, Nunnun, właśnie do niej przystąpić tak jak robił przez całe życie, rozgrywając cudze partie i straszne, i żałosne, i haniebne, i dziwaczne, i znacznie groźniejsze niż ta. Red podniósł swój kieliszek i powiedział: „No to w drogę?” — i Nunnun jak najnaturalniej spojrzał na starego, a Red niecierpliwie stukając swoim kieliszkiem o kieliszek Dicka powiedział: „W drogę, w drogę… nie martw się o niego, tato nie da sobie krzywdy zrobić…” — i wtedy Nunnun równie naturalnie kiwnął głową i obaj wypili.
Red, błyskając oczami, zaczął mówić tym samym podnieconym i nieco sztucznym głosem:
— Koniec, bracie! Więcej mnie więzienie nie zobaczy. Gdybyś ty wiedział jak dobrze jest w domu! Forsa jest, ja już sobie fajny cottage upatrzyłem, z ogrodem, nie gorszy niż Ścierwnika… Wiesz, że chciałem wyemigrować, jeszcze w więzieniu postanowiłem. Po jaką cholerę mam siedzieć do usranej śmierci w tym zapowietrzonym mieście? niech to wszystko, myślę, jasny piorun strzeli. Wracam moje uszanowanie, zabronili emigrować! Co to — przez te dwa lata okazało się, że jesteśmy zadżumieni?
Red mówił i mówił, a Nunnun kiwał głową, popijał whisky, wtrącał na znak poparcia współczujące przekleństwa, zadawał retoryczne pytania, a potem zaczął wypytywać o cottage — co to za cottage, gdzie, za ile? Nawet zaczął się spierać z Redem, twierdził, że cottage jest drogi, w niedogodnym miejscu, wyjął notes i przewracając kartki podawał adresy opuszczonych domków, które właściciele oddadzą za bezcen, a remont będzie kosztował grosze, szczególnie jeśli złożyć prośbę o zezwolenie na emigrację, otrzymać odmowę i zażądać rekompensaty.
— Ty, jak widzę, przerzuciłeś się na handel nieruchomościami — powiedział Red.
— A ja wszystkim po trochu handluję — odparł Nunnun i zrobił perskie oko.
— Wiem, wiem, nasłuchałem się o twoich aferach z burdelami!
Nunnun zrobił wielkie oczy, położył palec na ustach i spojrzał w stronę kuchni.
— Co tam, wszyscy o tym wiedzą — powiedział Red.
— Pieniądze nie śmierdzą, teraz już wiem o tym z całą pewnością… Ale żeś ty wziął Gnata na zarządzającego — myślałem, że pęknę ze śmiechu, kiedy się o tym dowiedziałem. Wpuściłeś lisa do kurnika… Przecież on jest stuknięty, ja go znam od małego!
W tym momencie stary powoli, mechanicznym ruchem, niby ogromna kukła uniósł rękę z kolana i z drewnianym stukotem upuścił ją na stół, obok swego kieliszka. Ręka była ciemna, z niebieskim połyskiem, skurczone palce upodobnialy ją do kurzej łapy. Red zamilkł i spojrzał na ojca. W jego twarzy coś drgnęło i Nunnun ze zdumieniem zauważył na tej piegowatej, drapieżnej fizjonomii najprawdziwszą, miłość.
— Niech tata pije na zdrowie — serdecznie powiedział Red. — Ta odrobina tacie nie zaszkodzi… — Nic się nie bój — powiedział półgłosem do Nunnuna mrugając porozumiewawczo. — On sobie z kieliszkiem poradzi, bądź spokojny…
Patrząc na niego Nunnun przypomniał sobie, co się działo, kiedy laboranci Boyda przyszli tutaj po tego nieboszczyka. Laborantów było dwóch, silni chłopcy bez przesądów, wysportowani itp., towarzyszył im lekarz ze szpitala miejskiego, a z nim dwaj sanitariusze, potężni faceci, przyuczeni do dźwigania noszy i uspokajania szaleńców. Później jeden z laborantów opowiadał, że „ten rudzielec” z początku jakby nie rozumiał, o co chodzi, wpuścił ich do mieszkania, pozwolił obejrzeć ojca i zapewne starego spokojnie by zabrano, ponieważ Red prawdopodobnie uznał, że tatusia chcą wziąć do szpitala na badania. Ale te bałwany sanitariusze, którzy w czasie wstępnych rokowań sterczeli w przedpokoju i gapili się na Gutę, myjącą okna, kiedy ich wezwano, zabrali się do starego jak do zapluskwionej kanapy, najpierw go wlekli po ziemi, a potem w ogóle upuścili na podłogę. Red się wściekł i tu dorwał się do głosu kretyn lekarz i zaczął szczegółowo objaśniać dokąd, po co i w jakim celu. Red słuchał go minutę, albo i dwie, a potem nagle bez żadnego uprzedzenia eksplodował jak bomba wodorowa. Laborant, który to opowiadał, sam nie pamięta, w jaki sposób znalazł się na ulicy. Rudy diabeł zrzucił ze schodów wszystkich pięciu, przy czym żadnemu nie pozwolił odejść dobrowolnie na własnych nogach. Wszyscy, według słów laboranta, wylatywali z bramy jak kule z armaty. Dwaj zostali nieprzytomni na chodniku, a pozostałych trzech Red ścigał przez cztery przecznice, po czym wrócił do samochodu, którym przyjechali, i wybił w nim wszystkie szyby — szofera w wozie już nie było, uciekł pieszo w przeciwnym kierunku.
— Tu, w jednym barze, dali mi przepis na nowy koktajl — mówił Red rozlewając whisky. — Nazywa się „czarci pudding”, zrobię ci potem, kiedy zjemy. To, bracie, taka bomba, że na pusty żołądek pić jej nie można — człowiek ryzykuje życie, po jednej porcji nie możesz ruszyć ani ręką, ani nogą… Jak tam sobie chcesz, Dick, ale ja clę dzisiaj ugoszczę według pierwszej kategorii, słowo daję. Przypomnimy sobie dawne dobre czasy, jak to kiedyś w „Barge”… Biedny Ernest ciągle jeszcze siedzi, wiesz? — wypił, otarł usta wierzchem dłoni i zapytał niedbale: — A co słychać w instytucie? Za „czarci pudding” jeszcze się nie wzięli? Ja, widzisz, obecnie jestem trochę do tyłu, jeśli chodzi o ostatnie osiągnięcia naukowe…
Nunnun od razu zrozumiał, dlaczego Red zaczyna rozmowę na ten temat. Załamał ręce i pozwiedział:
— Coś ty, stary! Nie słyszałeś, jaki numer wyszedł z tym „puddingiem”? Słyszałeś o laboratoriach Carryguna? To taki prywatny sklepik… A więc, dostali skądś porcję „puddiningu”…
Opowiedział o katastrofie, o straszliwym skandalu, o tym, że śledztwo nic nie dało — skąd wziął się „pudding” nie wiadomo do dziś. A Red sluchał niby nieuważnie, potem dolał whisky do szklanek i powiedział:
— Dobrze im tak, kanaliom, żeby ich piekło pochłonęło…
Wypili we dwójkę. Red spojrzał na ojca, znowu w jego twarzy coś drgnęło, wyciągnął rękę, przysunął szklankę bliżej do skurczonych palców i palce się nagle zwarły obejmując dno szklaneczki.
— Tak szybciej pójdzie — powiedział Red — Guta! — wrzasnął — długo nas będziesz morzyć głodem? To na twoją cześć tak się stara — wyjaśnił Nunnunowi. — Na pewno robi twoją ulubioną sałatkę ze ślimakami, dawno je kupiła, sam widziałem. No a w ogóle, co słychać w instytucie? Znaleźli coś nowego? Mówią, że teraz tam u was nic, tylko automaty, szkoda że pożytek z nich niewielki.
Nunnun zaczął opowiadać plotki z Instytutu i kiedy mówił, przy stole obok starego bezszelestnie pojawiła się Mariszka, postała chwilę położywszy na stole kosmate łapki i nagle absolutnie dziecinnym ruchem przytuliła się do nieboszczyka i położyła mu głowę na ramieniu. I Nunnun, nie przerywając opowiadania, pomyślał patrząc na te dwa upiorne płody Strefy: O Boże, co jeszcze? Co jeszcze trzeba z nami zrobić, żeby nas wreszcie ruszyło? Czy nawet tego za mało? — Wiedział, że za mało. Wiedział, że miliardy ludzi o niczym nie wiedzą i o niczym wiedzieć nie chcą, a jeżeli nawet się dowiedzą, to przez dziesięć minut będą wstrząśnięci, a potem wrócą do swoich spraw, bo po okręgach swoich wraca się wiatr. Urżnę się, pomyślał w ostatecznej furii. Do diabła z Barbridgeem, do diabła z Lemchenem… do diabła z tą przez Boga przeklętą rodziną, do diabła! Urżnę się.
— Co tak na nich patrzysz? — cicho zapytał Red — nie bój się, to jej nie zaszkodzi, nawet przeciwnie — mówią, że oni dobrze robią na zdrowie.
— Tak. wiem — powiedział Nunnun i jednym haustem wysuszył szklankę. Weszła Guta, rzeczowo poleciła Redowi rozstawić talerze i postawiła na stole wielką srebrną miskę z ulubioną sałatką Munna. I w tym momencie stary — jakby ktoś nagle sobie przypomniał, że trzeba pociągnąć za nitki — jednym ruchem uniósł szklankę do rozwierających się ust.
— No, moi kochani — powiedział Red z zachwytem w głosie — teraz zabawimy się na dwadzieścia cztery fajerki!