Minęły dwa tygodnie. Dopełniane w odpowiednim czasie rytuały i ceremonie podtrzymywały świat pod niebem i gwiazdy na ich szlakach. To zdumiewające, czego mogą dokonać rytuał i ceremonia.
Nowy władca przyjrzał się sobie w lustrze i zmarszczył brwi.
— Trochę mętne — zauważył. — Z czego jest zrobione?
— Z brązu, sire. Z wypolerowanego brązu — wyjaśnił Dios, wręczając mu Bicz Łaski.
— W Ankh-Morpork mieliśmy szklane lustra, posrebrzane od tyłu. Były bardzo dobre.
— Tak, sire. Tutaj mamy brązowe.
— Czy naprawdę muszę nosić tę złotą maskę?
— Oblicze Słońca, sire. Od wieków przekazywane z pokolenia na pokolenie. Tak, sire. Podczas wszystkich publicznych wystąpień.
Teppic spojrzał przez szczeliny w masce. Przedstawiała dość przystojną twarz. Uśmiechała się lekko. Pamiętał, jak ojciec zajrzał kiedyś do pokoju dziecinnego i zapomniał ją zdjąć; Teppic narobił wrzasku na cały pałac.
— Jest ciężka.
— Ciążą na niej stulecia.
Dios podał mu Rwący IIak Sprawiedliwości.
— Długo jesteś kapłanem, Dios?
— Przez wiele lat, od mężczyzny do eunucha. Teraz…
— Ojciec mówił, że byłeś najwyższym kapłanem już w czasach jego dziadka. Jesteś chyba bardzo stary.
— Dobrze zakonserwowany, sire. Bogowie byli dla mnie łaskawi — przyznał Dios wobec niezbitych dowodów. — A teraz, sire, jeśli zechcesz wziąć to również…
— Co to jest?
— Miodowy Plaster Wzrostu, sire. Bardzo ważny. Teppic przeżonglował Plaster we właściwe miejsce.
— Domyślam się, że oglądałeś wiele zmian — rzucił uprzejmie. Wyraz bólu przemknął po twarzy kapłana, ale pospiesznie, jakby chciał uciec jak najprędzej.
— Nie, sire — odparł gładko Dios. — Miałem niezwykłe szczęście.
— Aha. Co to?
— Snop Obfitości, sire. Niezwykle istotny, niezwykle symboliczny.
— Wsadź mi go może pod pachę, to… Słyszałeś kiedy o kanalizacji, Dios?
Kapłan pstryknął palcami na jednego z pomocników.
— Nie, sire — odpowiedział, pochylając się. — To Żmija Mądrości. Wsadzę ją tutaj, dobrze?
— To coś w rodzaju wiader, tylko nie tak, hm… pachnące.
— Brzmi straszliwie, sire. Zapach, jak zawsze rozumiałem, odpycha złe wpływy. To, sire, jest Tykwa Wód Niebiańskich. Gdybyś zechciał unieść brodę…
— To wszystko jest konieczne, tak? — wymamrotał niewyraźnie Teppic.
— To tradycja, sire. Pozwolisz, że trochę inaczej to ułożę… Oto Trójzębna Włócznia Wód Ziemskich; myślę, że uda się nam chwycić ją tym palcem. Musimy pomyśleć o naszym małżeństwie, sire.
— Obawiam się, Dios, że nie pasujemy do siebie. Najwyższy kapłan uśmiechnął się samymi ustami.
— Sire raczy żartować — rzekł dwornie. — Jednakże jest rzeczą bardzo ważną, abyś się ożenił.
— Niestety, wszystkie dziewczęta, które znam, zostały w Ankh-Morpork — rzucił swobodnie Teppic, wiedząc w głębi serca, że to ogólne stwierdzenie obejmuje panią Collar, która sprzątała mu pokój w szóstej klasie, oraz jedną z podkuchennych, która chyba się w nim zadurzyła i zawsze dawała mu dodatkową porcję sosu. Ale… serce mocniej zabiło na to wspomnienie… co roku odbywał się Bal Skrytobójców, a że młodzi adepci swobodnie poruszali się w towarzystwie, umieli tańczyć, i ponieważ dobrze skrojony czarny jedwab i długie nogi pociągały pewien typ starszych kobiet, przez całą noc kręcili się w kadrylach, galiardach i powolnych pawoninach, dopóki powietrze nie zgęstniało od piżma i żądzy. Chidder, którego szczera twarz i swobodne maniery gwarantowały sukces, przez wiele dni po balu wracał do internatu bardzo późno i miał skłonności do zasypiania na lekcjach…
— Całkiem nieodpowiednie, sire. Potrzebujemy małżonki dobrze znającej obowiązki. Oczywiście, nasza ciotka jest wolna, sire.
Załomotało. Dios westchnął i skinął na służących, by podnieśli rzeczy z podłogi.
— Czy zaczniemy jeszcze raz, sire? Oto Kapusta Roślinnego Wzrostu…
— Przepraszam — powiedział Teppic. — Nie mówiłeś chyba, że powinienem poślubić swoją ciotkę?
— Mówiłem, sire. Interfamilijne małżeństwa są dumną tradycją naszego rodu.
— Ale moja ciotka jest moją ciotką!
Dios przewrócił oczami. Niejednokrotnie doradzał zmarłemu królowi w kwestii edukacji syna, ale ten był uparty, uparty… Teraz trzeba będzie załatwiać to na bieżąco. Bogowie wystawiają go na próbę, uznał. Wykształcenie monarchy wymaga dziesięcioleci, a on musi tego dokonać w ciągu tygodni.
— Tak, sire — zgodził się z niezwykłą cierpliwością. — Oczywiście. Jest także twoim wujem, twoją kuzynką i twoim ojcem.
— Chwileczkę! Mój ojciec… Kapłan uspokajająco uniósł dłoń.
— Techniczny szczegół — wyjaśnił. — Twoja praprababka ogłosiła kiedyś, że jest królem. Decyzja polityczna, ale edykt nigdy nie został odwołany.
— Ale przecież była kobietą.
Dios był zaszokowany.
— Ależ nie, sire. Jest mężczyzną. Sama tak zarządziła.
— Posłuchaj, przecież czyjaś ciotka…
— Rzeczywiście, sire. Całkowicie się zgadzam.
— No cóż… Dziękuję — mruknął Teppic.
— To wielka szkoda, że nie mamy sióstr.
— Sióstr!
— Nie należy rozcieńczać boskiej krwi, sire. Słońcu mogłoby się to nie spodobać. A to, sire, Łopatka Higieny. Gdzie chciałbyś ją umieścić?
Król Teppicymon XXVII przyglądał się, jak wypychają go słomą. Dobrze, że ostatnio w ogóle nie bywał głodny; już chyba nigdy nie zjadłby kurczaka. — Piękny ścieg, mistrzu.
— Nie ruszaj palcem, Gern.
— Moja mama tak szyje. Ma fartuch z takim ściegiem — mówił dalej Gern.
— Nie ruszaj, mówię.
— Cały IIaftowany w kury i kaczki — dokończył Gern.
Dii skoncentrował się na pracy. Owszem, musiał przyznać, że dobrze ją wykonywał. Gildia Balsamistów i Rzemiosł Pokrewnych przyznała mu liczne medale.
— Na pewno jesteście dumni — powiedział Gern.
— Co?
— Nasza mama twierdzi, że po całym tym wypychaniu i szyciu król żyje dalej, mniej więcej. W takim jakby podziemnym świecie. Z waszymi szwami.
A także z paroma workami słomy i dwoma wiadrami smoły, pomyślał król ze smutkiem. I z opakowaniem drugiego śniadania Gerna, chociaż nie miał pretensji do chłopaka, który zwyczajnie zapomniał, gdzie je odłożył. Cała wieczność z opakowaniem czyjegoś drugiego śniadania zamiast organów wewnętrznych… Została tam również połówka kiełbaski.
Zdążył się przywiązać do Dila, a nawet do Gerna. Był też chyba nadal związany z ciałem — w każdym razie czuł się niepewnie, jeśli oddalił się od niego więcej niż sto, dwieście sążni. Oczywiście przez ostatnie kilka dni dobrze poznał mistrza i ucznia.
Właściwie to zabawne. Przez cale życie rozmawiał tylko z paroma kapłanami i jeszcze kilkoma osobami. Teoretycznie wiedział, że wokół mieszkają inni ludzie — służba, ogrodnicy i tak dalej, ale w jego życiu istnieli jako niewyraźne plamy. On sam był na szczycie, potem jego rodzina, niżej kapłani i arystokracja, a dalej już tylko plamy. Piękne plamy, oczywiście, jedne z najwspanialszych na świecie, żaden król nie pragnąłby bardziej lojalnych plam. Ale jednak plamy.
Za to teraz całkowicie pochłonęły go szczegóły codziennego życia Dila, jego skromne nadzieje na awans w gildii, a także niekończąca się opowieść o niezręcznych zalotach Gema do Glwendy, córki mieszkającego w pobliżu hodowcy czosnku. Z fascynacją i zdumieniem słuchał o świecie tak pełnym subtelnych rozróżnień stopni i pozycji jak ten, który niedawno opuścił. Przerażała go myśl, że może nigdy się nie dowie, czy Gern przekonał niechętnego ojca i zdobył ukochaną, albo czy dzięki pracy — pracy nad nim — Dii uzyska rangę Wielkiego Granda Dziewięćdziesięciostopniowej Zmienności Loży Natrońskiej w Gildii Balsamistów i Rzemiosł Pokrewnych.
Miał wrażenie, że śmierć jest jakimś niezwykłym urządzeniem optycznym, które nawet kroplę wody zmienia w siedlisko złożonego życia.
Odczuwał przemożną chęć, by wyjaśnić Dilowi elementarne kwestie polityki albo przekonać Gerna do zalet mycia i poważnego wyglądu. Wiele razy próbował. Wyczuwali go bez wątpienia. Ale sądzili, że to przeciągi.
Teraz Dii pochylił się nad długim blatem z bandażami. Potem wrócił z wielkim kłębem, który przyłożył w zadumie do tego, o czym nawet król przyzwyczaił się myśleć jako o swoich zwłokach.
— Myślę, że płótno — doszedł w końcu do wniosku. — Pasuje mu ten kolor.
Gern przechylił głowę.
— Nieźle wyglądałby w jucie — ocenił. — A może perkal?
— Nie perkal. Stanowczo nie perkal. Zbyt szerokie jak na niego.
— Mógłby się dopasować. Naciągnąć…
— Naciągnąć? — parsknął Dii. — Już ty mi nie mów o perkalu i naciąganiu. A jeśli za tysiąc lat ktoś zechce okraść jego grobowiec, a on będzie w perkalu? Co wtedy? Przejdzie do polowy korytarza, może i zadusi któregoś, to prawda, ale zaraz wszystko się porozwija. Od razu się przetrze na łokciach. Nie przeżyłbym tego.
— Przecież będziecie już martwi, mistrzu!
— Martwy? A co to ma do rzeczy? — Dii przebierał w próbkach. — Nie, jednak juta. Juta może się rozciągnąć w miarę potrzeby. I jest szorstka. Będzie mógł szybciej sunąć przez korytarze, gdyby miał na to ochotę.
Król westchnął. Osobiście wolałby coś lekkiego, z tafty.
— I zamknij drzwi — dodał Dii. — Stale te przeciągi…
— A teraz — oznajmił najwyższy kapłan — pora, byśmy odwiedzili naszego zmarłego ojca. — Pozwolił sobie na dyskretny uśmiech. — Jestem pewien, że nie może się doczekać. Teppic zastanowił się. On sam nie spieszył się do tego, ale może przynajmniej przestaną mówić o jego małżeństwie z krewnymi. Wyciągnął rękę w królewskim — miał nadzieję — geście i pogłaskał jednego z pałacowych kotów. Nie było to rozsądne posunięcie. Zwierzak powąchał jego rękę, zrobił zeza z wysiłku umysłowego i ugryzł Teppica w palec.
— Koty są święte — przypomniał Dios, zaszokowany słowami, jakich użył Teppic.
— Długonogie koty o srebrzystym futrze i zachowaniu pełnym godności, owszem. — Teppic roztarł bolący palec. — Ale o takich nie słyszałem. Jestem pewien, że święte koty nie zostawiają pod łóżkiem martwych ibisów. Myślę także, Diosie, że święte koty żyjące pośród nieskończonych piasków nie wracają do komnat, żeby to zrobić w królewskie sandały.
— Wszystkie koty są kotami — orzekł filozoficznie Dios. — A teraz, gdybyśmy zechcieli pójść…
Wskazał odległy łuk przejścia.
Teppic ruszył za nim powoli. Zdawało mu się, że wrócił do domu całe wieki temu, ale wciąż nie czuł się najlepiej. Powietrze było za suche. Ubranie go drażniło. Stale panował upał. Nawet budynki wydawały się nie takie jak trzeba. Na przykład kolumny. W do… w gildii kolumny były żłobione, pełne gracji, z kiściami kamiennych winogron i różnych takich u szczytu. Tutaj kolumny to masywne, gruszkowate bryły, którym cały kamień spłynął do dołu.
Pół tuzina służących podążało za nim, dźwigając różnorakie elementy regaliów.
Starał się naśladować chód Diosa i odkrył, że przypomina sobie odpowiednie ruchy. Trzeba odwrócić tors o tak, potem skręcić głowę tak, wyciągnąć ręce pod kątem czterdziestu pięciu stopni do ciała, dłońmi w dół, i wreszcie spróbować się ruszyć.
Laska najwyższego kapłana, uderzała o posadzkę, budząc echa. Ślepiec mógłby przejść boso po pałacu, wyczuwając stopami zagłębienia, jakie wyryła przez lata.
— Obawiam się, że nasz ojciec zmienił się, odkąd ostatni raz go widzieliśmy — odezwał się konwersacyjnym tonem Dios, kiedy przesuwali się pod freskiem przedstawiającym Królową KIIaphut przyjmującą hołd od Królestw Świata.
— Chyba tak — przyznał zdziwiony Teppic. — Jest przecież martwy.
— To również — zgodził się Dios, i Teppic zrozumiał, że kapłan nie mówił o czymś tak trywialnym jak obecny fizyczny stan władcy.
Ogarnął go lękliwy podziw. Chodzi nie o to, że Dios był szczególnie okrutny czy obojętny, ale o to, że śmierć traktował jako irytujący okres przejściowy w wiecznej egzystencji. Fakt, że ludzie umierają, był dla niego tylko niewygodą, podobną do sytuacji, gdy nie ma ich pod ręką, kiedy akurat są potrzebni.
To dziwny świat, pomyślał. Cały w cieniu. Nie zmienia się, a ja jestem jego częścią.
— Kto to jest? — zapytał, wskazując niezwykle wielki fresk. Przedstawiał mężczyznę w podobnym do komina nakryciu głowy, z brodą jakby uplecioną z powrozów. Rozjeżdżał swoim rydwanem innych, o wiele mniejszych ludzi.
— Jego imię wyryto w kartuszu u dołu — odparł z godnością Dios.
— W czym?
— Ten niewielki owal, sire.
Teppic przyjrzał się gęsto stłoczonym hieroglifom.
— Chudy orzeł, oko, linia falista, człowiek z kijem, siedzący ptak, linia falista — przeczytał.
Dios skrzywił się.
— Sądzę, że musimy więcej czasu poświęcić na naukę języków współczesnych — rzeki. — Jego imię brzmi Pta-ka-ba. Jest królem, kiedy Imperium Djel rozciąga się od Okrągłego Morza do Oceanu Krawędziowego, gdy niemal połowa kontynentu płaci nam lenno.
Teppic zrozumiał, co go dziwiło w mowie Diosa. Kapłan naginał zdania do granic wytrzymałości, byle tylko uniknąć czasu przeszłego.
Wskazał inny fresk.
— A ona?
— To królowa KIIat-leon-ra-pta — odparł Dios. — Zdobywa podstępem królestwo Howandalandu. To okres Drugiego Imperium.
— Ale umarła? — upewnił się Teppic.
— Tak sądzę — zgodził się kapłan po krótkiej pauzie. Tak. Czas przeszły wyraźnie sprawiał Diosowi przykrość.
— Poznałem kilka języków — oznajmił Teppic, pewien, że stopnie, jakie uzyskał w trzech z nich, pozostaną ukryte w kronikach gildii.
— Doprawdy, sire?
— Tak. Morporkski, Vanglemesztu, Efebu, laotatioński i… jeszcze parę.
— Och. — Dios uśmiechnął się i ruszył dalej korytarzem, kulejąc lekko, ale nadal odmierzając krok niczym zegar wieków. — Barbarzyńskie krainy.
Teppic spojrzał na ojca. Balsamiści wykonali dobrą robotę. Czekali, żeby im to powiedział.
Część jego umysłu, która nadal przebywała w Ankh-Morpork, mówiła: oto martwe ciało owinięte w bandaże, przecież chyba nie wierzą, że to mu w czymś pomoże. W Ankh umierasz i chowają cię albo palą, albo rzucają krukom. Tutaj oznacza to tyle, że trochę zwalniasz i że dostajesz najlepsze jedzenie. To śmieszne; jak można rządzić takim państwem? Im się chyba wydaje, że być martwym to jak być głuchym: trzeba po prostu głośniej mówić.
Ale inny, starszy głos mówił: rządzimy tym królestwem od siedmiu tysięcy lat. Najuboższy rolnik ma drzewo genealogiczne, przy którym królowie w innych krainach są niczym jętki jednodniówki. Kiedyś władaliśmy całym kontynentem, ale sprzedaliśmy go, żeby zapłacić za piramidy. My nawet nie myślimy o innych królestwach, młodszych niż trzy tysiące lat. I wszystko jakoś działa.
— Cześć, tato — powiedział Teppic.
Cień Teppicymona XXVII, który przyglądał mu się z uwagą, teraz podbiegł bliżej.
— Świetnie wyglądasz! — zawołał. — Dobrze cię znowu widzieć! Posłuchaj, to bardzo ważne, chodzi o śmierć…
— Mówi, że cieszy się twoim widokiem — oznajmił Dios.
— Słyszysz go? — zdziwił się Teppic. — Ja niczego nie słyszałem.
— Umarli, ma się rozumieć, przemawiają poprzez kapłanów — wyjaśnił kapłan. — Taki jest zwyczaj, sire.
— Ale on mnie słyszy, prawda?
— Oczywiście.
— Zastanawiałem się nad całą tą imprezą z piramidami, i wiesz, nie jestem przekonany.
Teppic pochylił się nad ciałem.
— Ciocia przesyła ucałowania — powiedział głośno. Pomyślał chwilę. — To znaczy moja ciocia, nie twoja. Mam nadzieję, dodał w duchu.
— Hej! Hej tam! Słyszysz mnie?
— Śle ci pozdrowienia ze świata poza zasłoną — rzekł Dios.
— No… Tak, chyba rzeczywiście ślę, ale SŁUCHAJ, nie rób sobie kłopotów i nie buduj…
— Zbudujemy ci wspaniałą piramidę, ojcze. Spodoba ci się w niej. Ludzie będą się o ciebie troszczyć i w ogóle. — Szukając wsparcia, Teppic zerknął na Diosa. — Będzie zadowolony, prawda?
— Nie chcę piramidy! — wrzasnął król. — Jest cała ciekawa wieczność, której jeszcze nie widziałem! Zakazuję ci zamykać mnie w piramidzie!
— Mówi, że tak być powinno i że jesteś dobrym synem.
— Czy ty mnie widzisz? Ile pokazuję palców? Myślisz pewnie, że to zabawne, spędzić resztę śmierci pod milionem ton skały i patrzeć, jak sam rozpadasz się w pył? Tak sobie wyobrażasz udaną epokę?
— Trochę tu wietrznie, sire — zauważył Dios. — Lepiej idźmy dalej.
— Zresztą i tak cię na nią nie stać!
— Włożymy do niej twoje ulubione freski i posągi. Na pewno będziesz zadowolony — ciągnął desperacko Teppic. — Wszystkie twoje drobiazgi wokół ciebie.
— To mu się spodoba, prawda? — zapytał Diosa, kiedy wracali już do sali tronowej. — Chociaż… Sam nie wiem… Mam przeczucie, że nie będzie z tego powodu szczęśliwy.
— Zapewniam cię, sire — oświadczył Dios — że nie może mieć żadnego innego pragnienia.
W komnacie balsamowania król Teppicymon XXVII próbował stuknąć Gerna w ramię, ale bez skutku. Zrezygnował i usiadł smętnie w kącie.
— Nie rób tego, chłopcze — szepnął z goryczą. — Nigdy nie miej potomków.
A dalej stała sama Wielka Piramida. Echo kroków Teppica na marmurowej posadzce rozbrzmiewało głośno, gdy chłopiec obchodził model dookoła. Nie był pewien, co właściwie ma tu robić. Ale królowie, jak podejrzewał, często znajdują się w takiej sytuacji. Zawsze pozostawała najprostsza droga ratunku, to znaczy uprzejme zainteresowanie.
— No no… — powiedział. — Jak długo projektujesz piramidy? Ptaclusp, architekt i budowniczy piramid dla arystokracji, skłonił się nisko.
— Przez całe życie, o blasku południa.
— To musi być fascynujące zajęcie.
Ptaclusp zerknął pytająco na najwyższego kapłana. Ten skinął głową.
— Ma swoje zalety, o fontanno wód — spróbował.
Nie był przyzwyczajony do władców zwracających się do niego tak, jakby był istotą ludzką. Niejasno wyczuwał, że to nie jest właściwe.
Teppic machnął ręką w stronę modelu ma podwyższeniu.
— Tak — rzucił niepewnie. — No tak. Świetne. Cztery ściany i ostry wierzchołek. Doskonała. Pierwsza klasa. Mówi wszystko. — Wciąż słyszał zbyt wiele ciszy. Brnął dalej. — Znakomicie wygląda.
Znaczy… Nie ma żadnych wątpliwości. Oto… piramida. Ale co za piramida! Doprawdy.
Wciąż nie wystarczało. Poszuka! czegoś innego.
— W wiekach, które nadejdą, ludzie będą patrzeć na nią i mówić… to jest piramida. Hm… Odchrząknął.
— Ściany ładnie pochylone — wykrztusi!. — Ale… — dodał. Dwie pary oczu skierowały się ku niemu.
— Hm — powiedział. Dios uniósł brew.
— Sire?
— Mam wrażenie, że ojciec powiedział kiedyś, no wiecie, że kiedy umrze, chciałby tak jakby być pochowany w morzu. Nie rozległ się jęk oburzenia, jakiego oczekiwał.
— Miał na myśli deltę — stwierdził Ptaclusp. — Grunt w delcie jest miękki. Całe miesiące potrwa wykopanie przyzwoitych fundamentów. I zawsze jest ryzyko zatonięcia. I wilgoć. We wnętrzu piramidy wilgoć jest bardzo szkodliwa.
— Nie — zaprotestował Teppic, ociekając potem pod spojrzeniem Diosa. — Myślę, że miał na myśli, no wiecie, morze. Ptaclusp zmarszczył czoło.
— Ciekawe — rzekł z namysłem. — Interesujący pomysł. Myślę, że gdyby zbudować coś małego, miliontonówkę, i postawić ją na pontonach albo czymś takim…
— Nie. — Teppic z trudem IIamował śmiech. — On mówił o pochowaniu bez…
— Teppicymon XXVII chciał powiedzieć, że życzy sobie być pochowany bez zwłoki. — Głos Diosa przypominał polany oliwą jedwab. — I nie ma chyba wątpliwości, że wymaga on uhonorowania najlepszym, co potrafisz zbudować, architekcie.
— Nie, źle zrozumiałeś…
Dios zmartwiał. Ptaclusp zrobił minę człowieka, który nagle nie ma nic do roboty. Zaczął wpatrywać się w posadzkę, jakby jego życie zależało od zapamiętania jej w najdrobniejszych szczegółach.
— Źle? — spytał Dios.
— Bez urazy. Na pewno miałeś dobre zamiary — uspokoił go Teppic. — Chodzi o to, że… no… Stwierdził wtedy bardzo wyraźnie.
— Miałem dobre zamiary? — powtórzył Dios, smakując każde słowo niby kwaśne winogrono.
Ptaclusp odkaszlnął. Skończył z posadzką i teraz wziął się do sufitu.
Dios nabrał tchu.
— Sire — rzekł. — Zawsze byliśmy budowniczymi piramid. Wszyscy nasi królowie spoczywają w piramidach. Tak rozwiązujemy te sprawy, sire. Tak powinno sieje rozwiązywać.
— Tak, ale…
— Rzecz nie podlega dyskusji. Kto mógłby pragnąć czegoś innego? Wedle wszelkich wskazówek sztuki chroniony przed bluźnierczym działaniem Czasu… — Oleisty jedwab zmienił się w zbroję, twardą jak stal i groźną jak włócznie. — Po wieczność osłonięty przed obelgą Zmiany.
Teppic zerknął na kostki kapłana. Były białe; kość naciskała od wewnątrz na skórę, jakby chciała się wyrwać.
Wzrok prześliznął się wzdłuż okrytego szarą szatą ramienia na twarz Diosa. Bogowie, pomyślał Teppic, to prawda: rzeczywiście wygląda tak, jakby zmęczyli się czekaniem na jego śmierć i zakonserwowali go za życia.
Wtedy jego oczy napotkały oczy kapłana — z hukiem. Takie miał wrażenie.
Czuł się tak, jakby coś bardzo powoli zdzierało mu ciało z kości. Czuł, że nie jest ważniejszy od muchy. Niezbędnej muchy, to prawda, muchy, której nikt nie odmawia należnego szacunku, ale jednak owada z odpowiednio przysługującymi mu prawami. I z taką wolną wolą, jaką ma skrawek papirusu w huraganie.
— Wolą króla jest, by został złożony w piramidzie — oznajmił Dios takim tonem, jakiego musiał używać Stwórca, kiedy szkicował księżyce i gwiazdy.
— Ehm… — powiedział Teppic.
— Najwspanialsza z piramid dla króla — zarządził Dios. Teppic zrezygnował.
— No… — zaczął. — Dobrze. Świetnie. Tak. Najlepsza, oczywiście.
Ptaclusp rozpromienił się z ulgi, zamaszystym gestem wydobył woskową tabliczkę, a w zakamarkach peruki odnalazł rysik. Wiedział, że najważniejszą sprawą jest jak najszybsze dobicie targu. W tej sytuacji wystarczy drobiazg, by człowiek wylądował z półtora milionem ton zamówionego piaskowca na głowie.
— Zatem, powiedzmy, model standardowy, o wodo na pustyni?
Teppic zerknął na Diosa, który stał i patrzył gniewnie na nic konkretnego, wzrokiem i siłą woli jedynie zmuszając do posłuszeństwa buldogi Entropii.
— Może coś większego? — zaproponował Teppic bez przekonania.
— Model luksusowy — podpowiedział Ptaclusp. — Bardzo elegancki, o podstawie nieskończonej kolumny. Wystarczy na całą wieczność. W tej erze mamy specjalną ofertę: wbudowane w strukturę rozmaite wymiary o parakosmicznym znaczeniu. Bez dodatkowych opłat.
Spojrzał na Teppica wyczekująco.
— Tak, tak. Bardzo chętnie. Dios nabrał tchu.
— Król wymaga czegoś więcej — oświadczył.
— Wymagam? — spytał z powątpiewaniem Teppic.
— W samej rzeczy, sire. Twoim stanowczym życzeniem jest, by dla twego ojca wzniesiono największy z pomników — wyjaśnił gładko Dios.
To jest gra, zrozumiał Teppic; nie znał zasad, nie znał rozgrywki, i z pewnością przegra.
— Jest? Aha. Tak. Tak, rzeczywiście. Tak.
— Piramida nie mająca sobie równych wzdłuż całego Djelu. Taka jest wola króla. To jest właściwe i słuszne.
— Tak, coś w tym rodzaju. Hm… Dwa razy większa niż normalnie — rzucił w desperacji Teppic i przeżył chwilę satysfakcji, widząc, że Dios na moment stracił spokój.
— Sire? — wykrztusił.
— Tak będzie właściwie i słusznie.
Kapłan otworzył usta, by zaprotestować, zauważył jednak wyraz twarzy Teppica i zrezygnował.
Ptaclusp notował pilnie, aż podskakiwała mu grdyka. Coś takiego zdarzało się raz w czasie całej kariery zawodowej.
— Możemy wykonać bardzo ładne marmurowe licowanie — zaproponował, nie podnosząc głowy. — Może akurat wystarczy nam materiału w kamieniołomach. O królu ciał niebieskich — dodał po-; spiesznie.
— Doskonale — zgodził się Teppic. Ptaclusp sięgnął po nową tabliczkę.
— Może wierzchołek z elektrum? Taniej wychodzi wbudować od razu, przecież nie chcemy używać zwykłego srebra, a potem mówić: żałuję, że nie zamówiłem…
— Elektrum, tak.
— I normalne gabinety?
— Co?
— Komora grobowa, znaczy, i komora zewnętrzna. Sugeruję zestaw Memphis, niezwykle gustowny, w komplecie jest dopasowany skarbiec o większej powierzchni. Bardzo poręczny na te wszystkie drobiazgi, których nie moglibyśmy tak po prostu zostawić. — Ptaclusp odwrócił tabliczkę i zaczął pisać na drugiej stronie. — 1 oczywiście podobny apartament dla królowej, jak rozumiem? O królu, który będzie żył wiecznie.
— Co? A tak, tak sądzę. — Teppic zerknął na Diosa. — Wszystko. Najlepsze.
— Są jeszcze labirynty — przypomniał Ptaclusp, starając się panować nad własnym głosem. — Bardzo popularne w tej erze. Taki labirynt jest bardzo ważny; za późno się decydować, kiedy rabusie już odwiedzili piramidę. Może jestem staroświecki, ale zawsze wstawiałbym labirynt. Jak to mówimy: mogą wejść bez kłopotów, ale nigdy nie wyjdą. To kosztuje dodatkowo, ale czym są pieniądze w takiej chwili, o władco wód?
Czymś, czego nie mamy, odezwał się ostrzegawczy głos z głębi umysłu. Chłopiec nie zwrócił na niego uwagi. Znalazł się w szponach przeznaczenia.
— Tak — rzeki, prostując się. — Labirynt. Dwie sztuki. Rysik Ptacluspa migotał po tabliczce.
— Dla niego i dla niej, o kamieniu kamieni — wychrypiał. — Bardzo rozsądnie, bardzo wygodnie. Z wyborem pułapek z naszej szerokiej oferty? Proponujemy spadające ciężary, zapadnie, pochylnie, toczące kule, wylatujące włócznie, strzały…
— Tak, tak — przerwał mu Teppic. — Weźmiemy je. Weźmiemy wszystkie. Wszystkie pułapki.
Architekt odetchnął głęboko.
— Oczywiście, niezbędne też będą zwykłe stele, alejki, sfinksy…
— Mnóstwo. Zostawiamy to tobie.
Ptaclusp otarł czoło.
— Doskonale — powiedział, — Cudownie. — Wytarł nos. — Ojciec twój, jeśli wybaczysz mi zuchwałość, o siewco nasion, jest szczęśliwym człowiekiem, mając tak posłusznego syna. Jeśli wolno dodać…
— Wolno odejść — rzekł Dios. — Spodziewamy się, że natychmiast rozpoczniesz prace.
— Bez zwłoki, zapewniam. — Ptaclusp skłonił się. — Ehem. — Zdawał się walczyć z poważnym problemem filozoficznym.
— Słucham? — rzucił chłodno Dios.
— Chodzi o eee. Jest jeszcze sprawa eee. Co nie oznacza eee. Oczywiście, najstarszy klient, cenny zleceniodawca, ale prawdą jest, że eee. W żadnym razie nie podaję w wątpliwość zdolności kredytowej eee. Nie chciałbym żadną miarą sugerować, że eee.
Dios rzucił mu spojrzenie, które nawet sfinksa zmusiłoby do zamknięcia oczu, po czym odwrócił głowę.
— Chcesz coś powiedzieć? — zapytał. — Czas jego wysokości jest mocno ograniczony.
Ptaclusp nerwowo poruszał szczęką, ale wynik był z góry wiadomy. Nawet bogowie pokornie spuszczali głowy, stojąc twarzą w twarz z Diosem. A rzeźbione węże z jego laski też zdawały się mu przyglądać.
— Eee. Nie, nic. Przepraszam. Po prostu głośno myślałem. Oddalę się teraz, dobrze? Czeka mnie wiele pracy. Ehem. Pokłonił się. Był już w połowie drogi do łukowego wyjścia, gdy Dios dodał:
— Zakończenie prac za trzy miesiące. Na Porę Wylewu[11].
— Co?!
— Mówisz do tysiąc trzysta dziewięćdziesiątego ósmego monarchy — przypomniał lodowato Dios. Ptaclusp przełknął ślinę.
— Przepraszam — szepnął. — Chciałem powiedzieć: Co?! O wielki władco. Przecież sam transport bloków zajmie eee.
Wargi mu zadrżały; próbował w myślach różnych uwag i w wyobraźni rzucał je w twarz Diosowi.
— Nie od razu Tsort zbudowano — wymamrotał.
— Nie przypominamy sobie, żebyśmy składali zamówienie na tę pracę — odparł kapłan. Rzucił Ptacluspowi uśmiech. W pewnym sensie było to gorsze niż wszystko inne. — Oczywiście, zapłacimy dodatkowo.
— Przecież nigdy nie pła… — zaczął Ptaclusp i zgarbił się.
— Kary za niedotrzymanie terminu będą naturalnie straszliwe. Zwykłe zastrzeżenie.
Ptaclusp nie miał odwagi protestować.
— Oczywiście — zgodził się, całkowicie pokonany. — To zaszczyt. Czy wasze eminencje zechcą mi wybaczyć? Zostało jeszcze kilka godzin dziennego światła.
Teppic kiwnął głową.
— Dzięki — powiedział na pożegnanie architekt. — Niech wasze lędźwie wydadzą owoc. Za pańskim przeproszeniem, lordzie Diosie. Usłyszeli, jak zbiega po stopniach.
— Będzie wspaniała. Za wielka, ale wspaniała — przyznał Dios. Spojrzał między kolumnami na panoramę nekropolii z drugiej strony Djelu.
— Wspaniała — powtórzył.
Skrzywił się, czując ukłucie bólu w nodze. Ach, dziś wieczorem musi znowu przepłynąć przez rzekę. Nierozsądnie postąpił, o tyle dni odkładając tę wyprawę. Ale byłoby rzeczą nie do pomyślenia, gdyby nie był obecny, by właściwie służyć królestwu…
— Coś się stało, Dios? — zaniepokoił się Teppic.
— Sire?
— Mam wrażenie, że trochę zbladłeś.
Wyraz paniki przemknął po twarzy Diosa. Kapłan wyprostował się.
— Zapewniam cię, sire, że cieszę się najlepszym zdrowiem. Najlepszym zdrowiem, sire.
— Nie wydaje ci się, że trochę przesadzasz? Tym razem zgroza była wyraźnie widoczna.
— Z czym przesadzam, sire?
— Zawsze się krzątasz, Dios. Pierwszy wstajesz, ostatni się kładziesz. Powinieneś trochę zwolnić.
— Istnieję tylko po to, by służyć, sire — odparł stanowczo Dios. — Tylko po to, by służyć.
Teppic stanął przy nim na tarasie. W blasku zachodzącego słońca lśniło stworzone rękami ludzi górskie pasmo. Widzieli tylko masyw centralny — piramidy ciągnęły się od delty aż po drugą kataraktę, gdzie Djel znikał w prawdziwych górach. I zajmowały najlepsze ziemie, tuż nad rzeką. Nawet rolnicy uznaliby za bluźnierstwo sugestię, że może być inaczej.
Niektóre piramidy były małe, zbudowane z grubo ociosanych bloków, i wyglądały na starsze od gór, odgradzających dolinę od pustyni. W końcu góry zawsze tam były. Takie określenia jak „młode” czy „stare” nie odnosiły się do nich. Ale te pierwsze piramidy zostały wzniesione przez istoty ludzkie, niewielkie worki myślącej wody, przez krótki czas podtrzymywane kruchymi strukturami wapnia. To istoty ludzkie pocięły skały na bloki, by złożyć je znowu w innym kształcie. Piramidy były stare.
Przez tysiąclecia zmieniały się mody. Późniejsze piramidy były gładkie i ostre, albo spłaszczone i wyłożone miką. Nawet te najbardziej strome, myślał Teppic, w skali trudności wspinaczki miały najwyżej 1,0. Za to niektóre stele i świątynie, skupione wokół podstaw piramid niby holowniki wśród pancerników wieczności, warte były uwagi.
Pancerniki wieczności, myślał, żeglujące dumnie przez mgły czasu. I każdy pasażer podróżuje pierwszą klasą…
Błysnęło kilka zbyt wczesnych gwiazd. Teppic spojrzał na nie. Może, pomyślał, gdzieś tam, wysoko, żyją inne istoty. Jeśli to prawda, że istnieją miliardy wszechświatów ustawionych jeden obok drugiego, o grubość myśli od siebie, to gdzieś muszą żyć ludzie.
Ale kimkolwiek są, jakkolwiek mężnie by się starali, jakkolwiek wspaniały byłby ich wysiłek, z pewnością nie zdołają osiągnąć głupoty tak niebotycznej jak my. My nad tym pracujemy. U zarania dano nam iskrę, ale przez setki tysięcy lat zmieniliśmy ją w płomień.
Zwrócił się do Diosa, czując, że powinien choć w części naprawić krzywdy.
— Czuje się promieniującą z nich starość, prawda? — zapytał uprzejmie.
— Słucham, sire?
— Piramidy, Dios. Są takie stare.
Dios zerknął obojętnie za rzekę.
— Doprawdy? — zdziwił się. — Tak, myślę, że tak.
— Będziesz miał swoją?
— Piramidę? Sire, już ją mam. Jeden z twoich przodków zechciał zadbać o mnie w tym względzie.
— To z pewnością wielki zaszczyt — uznał Teppic. Dios z godnością skinął głową. Kajuty na okrętach wieczności były zwykle zarezerwowane dla królów.
— Jest, oczywiście, bardzo mała. Bardzo prosta. Ale wystarczy na moje skromne potrzeby.
— Naprawdę? — Teppic ziewnął. — To miło. A teraz, jeśli nie masz nic przeciw temu, chyba się położę. To był długi dzień.
Dios skłonił się, jakby w pasie był umocowany na zawiasach. Teppic zauważył, że Dios ma co najmniej pięćdziesiąt perfekcyjnie dopracowanych sposobów składania pokłonu. Ten wyglądał na numer 3, Jestem Twym Uniżonym Sługą.
— A także udany dzień, jeśli wolno mi dodać, sire. Przez chwilę Teppic na próżno szukał właściwych słów.
— Tak myślisz? — zapytał w końcu.
— Efekt chmur o świcie był niezwykle efektowny.
— Naprawdę? Och. Czy muszę też robić coś w sprawie zachodu?
— Wasza wysokość zechciał zażartować — stwierdził Dios. — Zachód słońca następuje sam z siebie, sire. IIa, IIa.
— IIAha — powtórzył Teppic. Dios splótł palce.
— Cała sztuka to wschód — wyjaśnił.
Zmurszałe pergaminy z Yeshch twierdziły, że wielka pomarańcza słońca jest co wieczór zjadana przez Co, boginię nieba, która pozostawia jedną pestkę, by następnego ranka wyrosło z niej świeże słońce. I Dios wiedział, że tak jest w istocie.
„Księga Pozostawania w Otchłani” informowała, że słońce to Oko boga Yoko, wędrującego codziennie po niebie w nieskończonym poszukiwaniu Swych paznokci u nóg[12]. I Dios wiedział, że tak jest w istocie.
Tajemne rytuały Dymiącego Zwierciadła dowodziły, że słońce jest okrągłą dziurą w wirującej błękitnej bańce mydlanej bogini Nesh, otwierającą się na ognisty, rzeczywisty świat zewnętrzny, gwiazdy natomiast to małe otworki, przez które wpada deszcz. I Dios wiedział, że tak jest w istocie.
W ludowych mitach powtarzano, że słońce jest ognistą kulą, która codziennie okrąża świat, a świat ten płynie przez wieczną pustkę na grzbiecie ogromnego żółwia. I Dios wiedział, że tak również jest w istocie, choć miał z tym nieco kłopotów.
Dios wiedział, że Net jest Najwyższym Bogiem i że Fon jest Najwyższym Bogiem, podobnie jak IIast, Set, Bin, Sot, Io, Dhek i Ptooie. Że Herpetine Triskeles jako jedyny włada krainą umarłych, tak samo jak Syncope i Silur, Bóg o Głowie Suma, i Orexis-Nupt.
Dios był absolutnie najwyższym kapłanem narodowej religii, która fermentowała, osadzała i wrzała przez siedem tysięcy lat, nigdy nie odrzucając żadnego boga, na wypadek gdyby okazał się przydatny. Wiedział, że prawdziwe jest bardzo wiele wzajemnie sprzecznych stwierdzeń. Gdyby nie, to wiara i rytuały straciłyby wszelką wartość, a gdyby były bez wartości, to świat by nie istniał. W wyniku takiego podejścia, kapłani znad Djelu przechowywali w umysłach taki zestawi idei, przy którym nawet mechanika kwantowa musiałaby zrezygnować i oddać swoje narzędzia.
Echo powtarzało stuk laski Diosa, gdy utykając, szedł w ciemności rzadko odwiedzanymi korytarzami, aż dotarł do niewielkiego mola. Odcumował łódź, wsiadł nie bez trudu, wysunął wiosła i wypłynął na mętne, ciemne wody Djelu.
Dłonie i stopy miał zimne, za zimne. Głupio, niemądrze… Powinien to zrobić już dawno.
Łódka wpłynęła wolno na środek rzeki. Noc okryła dolinę. Na drugim brzegu, zgodnie ze starożytnymi prawami, piramidy zaczynały rozświetlać niebo.
Światło paliło się też do późna w siedzibie Ptacluspa i Spółki, Nekropolitalnych Budowniczych dla Dynastii. Ojciec i dwójka bliźniaczych synów dyskutowali, pochyleni nad wielką, woskową deską kreślarską.
— I nie, żeby kiedykolwiek płacili — odezwał się Ptaclusp IIa. — Tu nawet nie chodzi o to, że nie są w stanie. Oni chyba w ogóle nie rozumieją tej idei. Przynajmniej takie dynastie jak w Tsorcie płacą mniej więcej w ciągu stu lat. Dlaczego nie zażądałeś…
— Od trzech tysięcy lat budujemy nad Djelem piramidy — przypomniał sztywno ojciec. — I nie straciliśmy na tym, prawda? Nie, nie straciliśmy. Ponieważ inne królestwa spoglądają na Djelibeybi i widzą, że jest tam rodzina, która naprawdę zna się na piramidach. Koneserzy mówią: chcemy to, co oni mają, z guziczkami na wierzchu. Poza tym to prawdziwie królewski ród — dodał. — Nie jak niektórzy, co to ich ostatnio pełno: dziś są, za tysiąc lat już ich nie ma. W dodatku nasi to półbogowie. Nie spodziewasz się chyba, że król będzie za siebie płacił. To jedna z oznak królewskości: brak pieniędzy.
— W takim razie nie można być już bardziej królewskim niż oni. Potrzebne jest inne słowo — odparł IIa. — Zresztą w takim wypadku my też jesteśmy prawie królami.
— Nie znasz się na interesach, synu. Myślisz, że to tylko księgowość. Otóż nie.
— To problem masy. I stosunku siły do ciężaru. Obaj spojrzeli na Ptacluspa IIb, który wpatrywał się w szkice. Obracał w palcach rysik, a dłonie drżały mu z podniecenia.
— Na niższych poziomach trzeba będzie użyć granitu — powiedział sam do siebie. — Piaskowiec nie wytrzyma. Przy takich pływach energii… Będą, uaaa, będą potężne. Nie mówimy tu o żyletkach. Taka sztuka może naostrzyć nawet belkę.
Ptaclusp wzniósł oczy do nieba. Jego dynastia trwała dopiero jedno pokolenie, a już miał z nią kłopoty. Jeden syn urodzony księgowy, drugi zakochany w tej nowomodnej mechanice kosmicznej. Za jego młodych lat nikt nie myślał o takich rzeczach. Wtedy to była architektura. Człowiek kreślił plany, potem ściągał dziesięć tysięcy chłopaków za półtorej dniówki, podwójna stawka w weekendy. Mieli tylko ułożyć cały materiał w stos. Nie trzeba było od razu zajmować się kosmosem.
Potomkowie! Bogowie uznali za stosowne obdarzyć go synem, który wystawia rachunki za oddech wypuszczony przy powiedzeniu „dzień dobry”, i drugim, który czci geometrię i nie śpi do rana, bo projektuje akwedukty. Człowiek odmawia sobie wszystkiego, oszczędza, żeby ich posłać do najlepszych szkół, a 6ni czym mu odpłacają? Wykształceniem.
— O czym ty mówisz? — burknął.
— Sam ładunek… — IIb wyjął abakus i zastukał glinianymi paciorkami na sznurkach. — Powiedzmy, że ustalimy wysokość na dwa razy większą niż w modelu luksusowym, co daje masę… plus dodatkowo zaszyfrowane wymiary o znaczeniu okultystycznym, jak w specyfikacji… Czegoś takiego, chyba rozumiecie, nie moglibyśmy zbudować nawet sto lat temu. Technika była wtedy zbyt prymitywna…
Jego palce migotały tak szybko, że oczy nie nadążały.
IIa parsknął pogardliwie i wyjął własny abakus.
— Piaskowiec po dwa talenty za tonę… — wymruczał. — Zużycie i amortyzacja narzędzi… Demurrage… Zniszczenia… O bogowie święci… koszty bieżące… czarny marmur po cenie zbytu…
Ptaclusp westchnął. Dwa abakusy stukotały w tandemie przez cały dzień. Jeden zmieniał kształt świata, drugi oceniał koszty. Gdzie się podziały dwa kawałki drewna i pion?
Ostatnie paciorki stuknęły o ramy.
— To będzie kwantowy skok w piramidologii — oznajmił IIb z mesjanistycznym uśmiechem na twarzy.
— To będzie kwa… — zaczął IIa.
— Kwantowy — podpowiedział IIb, rozkoszując się brzmieniem tego słowa.
— To będzie kwantowy skok w bankructwie — rzekł IIa. — Na to też będą musieli wymyślić nowe słowo.
— Będzie tego warta jako reklama.
— Pewnie. Tylko wtedy już nie będziemy mieli czego reklamować.
— Będzie świecić! Przez milenia, które nadejdą, ludzie będą patrzeć na nią i mówić: „Ten Ptaclusp znał się na piramidach”.
— Nazwą ją „Szaleństwem Ptacluspa”, chciałeś chyba powiedzieć.
Bracia stali naprzeciw siebie, niemal stykając się nosami.
— Kłopot z tobą, krewniaku, polega na tym, że znasz cenę każdej rzeczy, ale wartość żadnej.
— Kłopot z tobą to… to… że nie znasz.
— Ludzkość musi iść drogą postępu!
— Tak, ale na solidnym finansowym nasypie, na Khufta!
— Dążenie do wiedzy…
— Dążenie do wypłacalności…
Ptaclusp zostawił ich i wyszedł na dziedziniec, gdzie w świetle pochodni pracownicy dokonywali gorączkowego remanentu.
Kiedy ojciec przekazał mu firmę, była niewielka: dziedziniec pełen kamiennych bloków, rozmaitych sfinksów, iglic, stel i innych elementów, a także gruby plik niezapłaconych rachunków, w większości adresowanych do pałacu i z szacunkiem sugerujących, że nasza faktura przedstawiona dziewięćset lat temu została zapewne przeoczona i z góry dziękujemy za szybkie uregulowanie płatności. Ale wtedy to była radość. Tylko on, pięć tysięcy robotników i pani Ptaclusp pilnująca rachunków.
Musisz robić piramidy, powiedział mu ojciec. Cały zysk tkwi w mastabach, niewielkich grobowcach rodzinnych, iglicach pamiątkowych i różnych nekropolitalnych drobiazgach. Ale jeśli nie robisz piramid, to nic nie robisz. Najnędzniejszy hodowca czosnku, który szuka czegoś eleganckiego i trwałego, może z kawałkami zielonego marmuru dla ozdoby, ale niezbyt drogo, nie pójdzie do człowieka, który nie może się pochwalić piramidą.
Dlatego robił piramidy. Dobre piramidy. Nie takie, jakie się teraz widuje, które mają nieprawidłową liczbę ścian, w dodatku takich, że można je przebić kopniakiem. I owszem, jakoś to szło…
Zbudować największą piramidę…
W trzy miesiące…
Przy straszliwych karach, jeśli nie zdąży w terminie. Dios nie wyjaśnił jak straszliwych, ale Ptaclusp znał swojego klienta i wiedział, że prawdopodobnie wiążą się z krokodylami. Owszem, to byłoby straszliwe, nie ma co…
Spoglądał na migotliwe światła w długich alejach rzeźb, w tym przeklętego posągu Hata, Sępiogłowego Boga Niespodziewanych Gości, kupionego okazyjnie lata temu. Klient zrezygnował, gdyż dziób mu się nie spodobał. Od tego czasu Ptaclusp nie mógł się pozbyć posągu, nawet ze zniżką.
Największa piramida…
A kiedy człowiek straci siły na pilnowaniu, żeby arystokracji zapewnić bilet do wieczności, czy pozwalali mu osobiście wykorzystać zdobyte doświadczenie, postawić bijou piramidetkę dla siebie i pani Ptaclusp, by zabezpieczyć spokojną podróż do świata zmarłych?
Pewnie, że nie. Nawet tato dostał zgodę tylko na mastabę, choć trzeba przyznać, że jedną z najlepszych nad rzeką, z czerwono żyłkowanego marmuru, zamówionego aż w Howonderlandzie. Wiele osób prosiło o podobny, więc firma na tym skorzystała, właśnie tak, jak chciałby tato…
Największa piramida…
I nie będą pamiętać, kto pod nią leży.
Nieważne, czy nazwą ją „Szaleństwem Ptacluspa”, czy „Chwałą Ptacluspa”. Będzie Ptacluspa.
Wynurzył się z oceanu marzeń i usłyszał, że synowie nadal się kłócą.
Jeśli to mają być jego potomkowie, to wolałby próbować z sześć-settonowymi blokami piaskowca. Przynajmniej są spokojne.
— Zamknijcie się obaj — zawołał. Umilkli i usiedli, wciąż naburmuszeni.
— Podjąłem decyzję — oznajmił ojciec.
IIb nerwowo bawił się rysikiem. IIa brzdąkał na abakusie.
— Bierzemy się do tego — rzekł Ptaclusp i wyszedł z komnaty. — Jeśli jakiemuś synowi się to nie spodoba, zostanie strącony w zewnętrzną ciemność, gdzie będą tylko jęki i szczękanie zębów — rzucił jeszcze przez ramię.
Dwaj bracia zostali sami. Patrzyli na siebie gniewnie. Wreszcie odezwał się IIa.
— A co to właściwie znaczy „kwantowy”? — zapytał. IIb wzruszył ramionami.
— To znaczy, że dodajesz jeszcze jedno zero.
— Aha… I to wszystko?
W całej dolinie Djelu flary piramid jaśniały w ciszy nocy, rozładowując zakumulowną energię dnia. Ogromne, bezgłośne płomienie strzelały z wierzchołków i wiły się ku górze — zygzakowate jak błyskawice i zimne jak lód.
Przez setki mil pustynia migotała konstelacjami umarłych, zorzą starożytności. Ale w całej dolinie Djelu światła łączyły się w jedną nieprzerwaną wstęgę ognia.
Leżało na podłodze i na jednym końcu miało poduszkę. Musiało zatem być łóżkiem.
Teppic nie potrafił stłumić wątpliwości, gdy kręcił się i przewracał, próbując znaleźć jakąś skłonną do kompromisu część materaca. Przecież to bez sensu, myślał. Dorastałem na takich łóżkach. I poduszkach wykutych ze skały. Urodziłem się w tym pałacu, to jest moje dziedzictwo, muszę być gotów je przejąć…
Muszę zamówić normalne łóżko i puchową poduszkę z Ankh. Zaraz rano. Ja, król, powiadam, że tak ma się stać.
Przewrócił się; głowa ze stukiem uderzyła o poduszkę.
I kanalizacja. Cóż to za wspaniały wynalazek. Zdumiewające, czego można dokonać z dziurą w ziemi.
Tak, kanalizacja. I te przeklęte drzwi. Teppic nie był przyzwyczajony do grupy służących, czekających przez cały czas, by wypełniać jego wolę. Wykonywanie porannych ablucji w sypialni stało się niesłychanie krępujące. I ludzie. Stanowczo powinien zapoznać się z ludźmi. Pora skończyć z tym kryciem się po pałacach.
No i jak można zasnąć, kiedy niebo nad rzeką gorzeje niby sztuczne ognie?
W końcu zmęczenie wciągnęło ciało w jakąś strefę pomiędzy snem a jawą. Obrazy przekradały się do oczu.
Widział wstyd swoich przodków, gdy przyszli archeolodzy przetłumaczą kartusze pod jeszcze nie namalowanymi freskami z okresu jego panowania: Zygzak, orzeł z obstrukcją, linia falista, zad hipopotama, zygzak. „W roku Cyklu Cephneta, Bóg Słońca Teppic Nakazał Zainstalować Kanalizację i Wzgardził Poduszkami Swych Przodków”.
Śnił o Khufcie. Potężny, brodaty, przemawiający błyskawicami i gromem, przyzywał gniew niebios na tego potomka, który zdradził szlachetną przeszłość.
Dios przepłynął przez pole widzenia, tłumacząc, że — w następstwie edyktu wydanego kilka tysięcy lat temu — niezwykle ważne jest, by Teppic poślubił kota.
Różnogłowi bogowie kłócili się, którego z nich powinien wysłuchać, i tłumaczyli szczegóły boskości, gdy w tle odległy głos usiłował zwrócić na siebie uwagę i wrzeszczał, że nie chce być pochowany pod masą kamieni. Jednak Teppic nie miał czasu się nad tym zastanowić, ponieważ zobaczył siedem krów tłustych i siedem krów chudych, a jedna z nich grała na puzonie.
Ale ten sen był stary, śnił mu się niemal każdej nocy…
A potem jakiś człowiek strzelał z łuku do żółwia…
Później Teppic szedł przez pustynię i znalazł malutką piramidę, wysoką na parę cali. Powiał wiatr i zdmuchnął piasek, ale to już nie był wiatr, to piramida rosła, a piasek zsypywał się z jej lśniących ścian. Rosła coraz większa i większa, aż wreszcie była tak ogromna, że cały świat stał się punkcikiem w jej środku.
I właśnie w środku piramidy zdarzyło się coś bardzo dziwnego.
A potem piramida zmalała, zabierając ze sobą świat. Zniknęła…
Oczywiście, kiedy się jest faraonem, miewa się niejasne sny pierwszej klasy.
Wstał kolejny dzień, dzięki uprzejmości króla, który leżał na łóżku, używając zwiniętego ubrania jako poduszki. W kamiennym labiryncie pałacu zaczynali się budzić słudzy królestwa.
Łódź Diosa prześliznęła się po wodzie i uderzyła dziobem w molo. Kapłan wysiadł i ruszył do pałacu, przeskakując po trzy stopnie naraz i zacierając ręce na myśl o czekającym go nowym dniu, o godzinach i rytuałach odmierzających równo czas. Tyle spraw do zorganizowania, tyle spraw, do których był niezbędny…
Główny rzeźbiarz i wytwórca sarkofagów złożył swoją miarkę.
— Wykonaliście dobrą robotę, mistrzu Dilu — pochwalił. Dii kiwnął głową. Między profesjonalistami nie było miejsca na fałszywą skromność.
Rzeźbiarz szturchnął go w bok.
— Niezły z nas zespół, co? — stwierdził. — Wy ich marynujecie, ja pakuję.
Dii znów skinął głową, tym razem wolniej. Rzeźbiarz spojrzał na trzymany w rękach woskowy owal.
— Chociaż z maski pośmiertnej nie jestem zadowolony — oświadczył.
Przy narożnym bloku Gern pracował nad jednym z kotów Królowej. Dii pozwolił mu przygotować zwierzę samodzielnie. Teraz uczeń przerażony podniósł głowę.
— Zrobiłem ją bardzo starannie — zauważył ponuro.
— W tym sęk — wyjaśnił rzeźbiarz.
— Wiem — westchnął smętnie Dii. — To jego nos, prawda?
— Raczej podbródek.
— I podbródek.
— Tak.
— Tak.
W posępnym milczeniu spoglądali na woskową podobiznę faraona. Faraon również.
— Czego chcecie od mojego podbródka?
— Mógłbyś dołożyć brodę — zaproponował po chwili Dii. — Taka broda zakryje większą jego część.
— Zostaje jeszcze nos.
— Można by ściąć z pół cala. I zrobić coś z policzkami.
— Tak.
— Tak.
Gern był oburzony.
— Mówicie o obliczu naszego zmarłego króla — przypomniał. — Nie można robić takich rzeczy! Poza tym ludzie zauważą. — Zawahał się. — Zauważą, prawda?
Dwaj mistrzowie spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
— Gern — tłumaczył cierpliwie Dii — z pewnością zauważą. Ale nie powiedzą ani słowa. Oczekują od nas, że trochę… hm… poprawimy sytuację.
— W końcu — dodał główny rzeźbiarz — nie sądzisz chyba, że ktoś wystąpi i zawoła: „To nie pasuje, tak naprawdę on miał twarz krótkowzrocznego kurczaka”, prawda?
— Bardzo dziękuję! Naprawdę bardzo dziękuję!
Faraon usiadł obok kota. Doszedł do wniosku, że ludzie ukazują zmarłym szacunek tylko wtedy, gdy sądzą, że zmarli ich słuchają.
— Rzeczywiście — przyznał niepewnie uczeń. — Był chyba trochę brzydszy niż na freskach.
— O to właśnie chodzi — powiedział z naciskiem Dii.
Szeroka, szczera, piegowata twarz Gerna zmieniła się powoli, jak pejzaż pełen kraterów, nad którym płyną chmury. Uświadomił sobie, że to, co się dzieje, określa się jako „wprowadzenie w starożytne tajemnice profesji”.
— Chcecie powiedzieć, że nawet malarze zmieniają… — zaczął. Dii zmarszczył groźnie czoło.
— Nie mówimy o tym głośno.
Gern spróbował zmusić swe rysy do przyjęcia wyrazu godności i powagi.
— Aha — powiedział. — Tak. Rozumiem, mistrzu. Rzeźbiarz klepnął go w plecy.
— Bystry z ciebie chłopak, Gern — pochwalił. — Szybko się orientujesz. Przyznasz, że być brzydkim za życia to już wielkie nieszczęście. Pomyśl, jak strasznie byłoby pozostać brzydkim w świecie umarłych.
Król Teppicymon XXVII pokręcił głową. Musimy wyglądać podobnie, póki żyjemy, myślał, a teraz pilnują, żebyśmy po śmierci byli identyczni. Co za królestwo… Rozejrzał się i zobaczył duszę zdechłego kota. Mył się. Za życia król nienawidził kotów, ale teraz zwierzak wydał mu się miłym towarzystwem. Pogłaskał go lekko po płaskiej głowie. Kot mruczał przez chwilę, po czym spróbował obedrzeć mu rękę z ciała. Królowi wyraźnie szczęście dziś nie sprzyjało.
Z rosnącym przerażeniem uświadamiał sobie, że trójka rzemieślników dyskutuje o piramidzie. O jego piramidzie. Będzie największa ze wszystkich. Zostanie wzniesiona na wyjątkowo żyznym kawałku ziemi, w najlepszym punkcie nekropolii. Największa z istniejących wcześniej piramid będzie przy niej wyglądać jak coś, co zbudowało dziecko w piaskownicy. Otoczą ją marmurowe alejki i granitowe obeliski. Będzie największym pomnikiem, jaki kiedykolwiek syn zbudował dla ojca.
Król jęknął.
Ptaclusp jęknął.
Za czasów jego ojca było lepiej. Człowiek potrzebował tylko wściekle wielkiego stosu belek do przetaczania bloków i dwudziestu lat, co było użyteczne, ponieważ ludzie mieli co robić i nie szukali kłopotów w Porze Wylewu, kiedy pola były zalane. Teraz wszystko załatwia bystry chłopak z kawałkiem kredy i właściwe inkantacje.
Choć trzeba przyznać, że robiło to wrażenie, jeśli ktoś lubił takie rzeczy.
Ptaclusp IIb obszedł wielki kamienny blok, tu poprawiając jakieś równanie, tam podkreślając niezrozumiałą inskrypcję. Potem obejrzał się i skinął ojcu głową.
Ptaclusp pędem wrócił do króla, który wraz z orszakiem stał na urwisku ponad kamieniołomem. Złota maska błyszczała jasno w słońcu. Królewska wizyta, jakby za mało miał kłopotów…
— Jesteśmy gotowi, kiedy tylko zechcesz, o łuku niebios — powiedział zlany potem, wbrew nadziei mając nadzieję, że…
O bogowie. Król znowu zamierzał Być Przyjacielski.
Ptaclusp zerknął czujnie na najwyższego kapłana, który najlżejszym grymasem dał mu do zrozumienia, że nic na to nie poradzi. Tego już za wiele. Ptaclusp nie był jedynym tak traktowanym. Ledwie wczoraj Dii, mistrz balsamista, musiał przez pół godziny Rozmawiać o Swojej Rodzinie. Tak być nie powinno, ludzie oczekiwali, że król zostanie w pałacu, to zbyt…
Król zbliżył się ku niemu nonszalanckim krokiem, który powinien przekonać mistrza budowniczego, że jest wśród przyjaciół. O nie, pomyślał Ptaclusp, zamierza Pamiętać Moje Imię.
— Muszę przyznać, że przez te dziewięć tygodni dokonaliście niezwykłych rzeczy. Dobry początek, mistrzu… ehm… Ptaclusp, tak? — odezwał się król.
Ptaclusp przełknął ślinę. Teraz nie było już dla niego ratunku.
— Tak, o ręko nad wodami — wykrztusił. — O fontanno…
— Sądzę, że wystarczy „wasza wysokość” albo „sire” — oświadczył Teppic.
Ptaclusp spojrzał przerażony na Diosa, który skrzywił się, ale znów skinął głową.
— Król życzy sobie, abyś zwracał się do niego… — wyraz cierpienia przemknął po twarzy kapłana — …nieformalnie. Na modłę barba… obcokrajowców.
— Musisz uważać się za człowieka bardzo szczęśliwego, skoro masz takich utalentowanych i pracowitych synów — powiedział Teppic, spoglądając na ruchliwą panoramę kamieniołomów.
— Będę, o… sire — wymamrotał Ptaclusp, pojmując słowa władcy jako rozkaz.
Dlaczego królowie nie mogą ludziom rozkazywać, jak za dawnych lat? Człowiek wiedział przynajmniej, na czym stoi. Nie chodzili dookoła, nie byli uprzejmi i nikogo nie traktowali, jakby był im równy, jakby też potrafił sprawić wschód słońca.
— To musi być fascynujące zajęcie — mówił dalej Teppic.
— Jak wasz sire sobie życzy, sire — odparł Ptaclusp. — Wystarczy, że wasza wysokość powie słowo…
— Ale jak to właściwie działa?
— Słucham, wasz sire? — Ptaclusp był wstrząśnięty.
— Zmuszacie kamienne bloki do latania, tak?
— Tak, o sire.
— To bardzo ciekawe. Jak to robicie?
Ptaclusp niemal odgryzł sobie wargę. Zdradzać Sekrety Profesji? Był przerażony. Na szczęście niespodziewanie na pomoc przybył mu Dios.
— Korzystając z pewnych tajemnych znaków i symboli, sire — wyjaśnił — w których początki mądrzej jest nie wnikać. To wiedza… — zawahał się — …współczesnych.
— To o wiele szybsze niż przepychanie tych ciężarów — zauważył Teppic.
— Tamto miało w sobie pewną glorię, sire. A teraz, jeśli wolno…
— Ach… Tak, oczywiście. Pracujcie dalej. Ptaclusp otarł czoło i pobiegł na krawędź urwiska. Zamachał kawałkiem tkaniny.
Wszystkie rzeczy definiowane są przez swoje nazwy. Wystarczy zmienić nazwę, a zmienia się obiekt. Oczywiście, nie jest to takie proste, ale w sensie parakosmicznym o to właśnie chodzi.
Ptaclusp IIb lekko postukał w blok swoją laską. Powietrze nad kamieniem zafalowało w upale, po czym, zsypując ze ścian piasek, blok podniósł się powoli i zakołysał kilka stóp nad ziemią, przytrzymywany przez liny cumownicze.
I to wszystko. Teppic spodziewał się gromu, a przynajmniej strugi ognia. Ale robotnicy okrążali już następny blok, a paru ludzi ciągnęło pierwszy na plac budowy.
— Robi wrażenie — przyznał smętnie Teppic.
— W samej rzeczy, sire — zgodził się Dios. — A teraz musimy już wracać do pałacu. Wkrótce nadejdzie czas Ceremoniału Trzeciej Godziny.
— Tak, tak. Oczywiście. Dobra robota, Ptaclusp. Tylko tak dalej. Ptaclusp zgiął się wpół, podekscytowany i zmieszany.
— Tak jest, wasz sire — powiedział i postanowił iść na całość. — Czy wolno mi waszemu sire pokazać najnowsze plany?
— Król zaaprobował plany — przypomniał Dios. — Wybacz, jeśli się mylę, ale odnoszę wrażenie, że budowa piramidy jest już dość zaawansowana.
— Tak, tak, ale przyszło nam do głowy, że ta alejka, o tutaj, tuż przy wejściu, cóż za miejsce, pomyśleliśmy, na posąg, powiedzmy, Hata, Sępiogłowego Boga Niespodziewanych Gości, praktycznie po kosztach…
Dios zerknął na szkic.
— To niby mają być skrzydła? — zapytał.
— Nawet nie po kosztach, nie po kosztach, może załatwimy to… — tłumaczył rozpaczliwie Ptaclusp.
— Czy to nos?
— Raczej dziób, tak, dziób, o kapłanie. A może…
— Raczej nie — zdecydował Dios. — Nie, stanowczo nie.
Rozejrzał się po kamieniołomie w poszukiwaniu Teppica, jęknął, wcisnął budowniczemu plany i ruszył biegiem.
Teppic szedł wolno ścieżką w stronę czekających rydwanów, spoglądając melancholijnie na krzątaninę wokół. Przystanął obok grupy robotników obrabiających narożnik. Znieruchomieli, kiedy go zauważyli; stali zawstydzeni i patrzyli na niego.
— Całkiem całkiem — oświadczył Teppic, oglądając uważnie kamień, choć wszystko, co wiedział o kamieniarstwie, można by wykuć w ziarenku piasku. — Piękny kawał skały.
Zwrócił się do najbliżej stojącego robotnika, który aż usta rozdziawił.
— Jesteś kamieniarzem, prawda? — zapytał. — To z pewnością bardzo ciekawe zajęcie.
Robotnik wytrzeszczył oczy. Upuścił dłuto.
— Erk — powiedział.
Pięćdziesiąt sążni od nich Dios pędził ścieżką, aż szata powiewała mu wokół nóg. Przystanął, chwycił jej skraj i ruszył dalej, tupiąc sandałami.
— Jak się nazywasz? — zapytał Teppic.
— Aaaargl — odpowiedział robotnik.
— To świetnie — uznał Teppic, chwycił za bezwładną dłoń i mocno ją uścisnął.
— Sire! — ryknął Dios. — Nie!
Kamieniarz odwrócił się, ściskając rękę za nadgarstek, szarpiąc ją, krzycząc…
Teppic ścisnął poręcze tronu i spojrzał na najwyższego kapłana.
— To przecież tylko gest przyjaźni, nic więcej. Tam, skąd pochodzę…
— Skąd pochodzisz, sire, jest tutaj! — huknął Dios.
— Ale odcinać? To zbyt okrutne.
Dios zbliżył się o krok. Jego głos powrócił do swego zwykłego gładkiego brzmienia.
— Okrutne, sire? Będzie to zrobione precyzyjnie i dokładnie, z lekami, które uśmierzą ból. Na pewno przeżyje.
— Ale dlaczego?
— Tłumaczyłem już, sire. Nie mógłby już używać tej dłoni, nie bezczeszcząc jej przy tym. To człowiek pobożny i wie to dobrze. Jesteś przecież bogiem, sire.
— Ale przecież ty możesz mnie dotykać. I służba.
— Ja jestem kapłanem, sire — przypomniał łagodnie Dios. — A służba ma specjalną dyspensę. Teppic przygryzł wargę.
— To barbarzyństwo — oświadczył. Dios nawet nie drgnął.
— Tak się nie stanie — rzekł Teppic. — Jestem królem. Zakazuję tego, rozumiesz?
Dios skłonił się. Teppic poznał numer 49, Urażonej Godności.
— Twoje życzenie będzie z pewnością spełnione, o fontanno wszelkiej mądrości. Choć oczywiście jest możliwe, że człowiek ów weźmie sprawy, wybacz porównanie, we własne ręce.
— O co ci chodzi?
— Sire, gdyby koledzy go nie powstrzymali, zrobiłby to sam. Dłutem, jak rozumiem.
Teppic patrzył na niego i myślał: jestem obcym w znajomym kraju.
— Rozumiem — mruknął po chwili. Pomyślał jeszcze trochę.
— Zatem ta… operacja ma zostać wykonana z nadzwyczajną troską, a człowiek ów ma potem otrzymać rentę. Czy to jasne?
— Jak rozkażesz, sire.
— I to odpowiednią rentę.
— Oczywiście, sire. Pójdziemy mu na rękę — odparł Dios z kamienną twarzą.
— Można też znaleźć mu jakąś lekką pracę i zatrudnić w pałacu.
— Jako jednorękiego kamieniarza, sire? — Lewa brew Diosa uniosła się odrobinę.
— Jako kogokolwiek, Dios.
— Oczywiście, sire. Jak sobie życzysz. Osobiście sprawdzę, czy nie brakuje nam rąk do pracy.
Teppic spojrzał na niego groźnie.
— Jestem królem, pamiętaj — powiedział.
— Świadomość tego nie opuszcza mnie ani na chwilę, sire.
— Dios — rzucił Teppic, gdyż najwyższy kapłan już się odwracał.
— Sire?
— Parę tygodni temu zamówiłem w Ankh-Morpork puchowe łoże. Przypuszczam, że nie masz pojęcia, co się z nim stało? Dios szerokim gestem rozłożył ręce.
— Słyszałem, sire, że piraci często ostatnio napadają w okolicach khaliańskiego wybrzeża.
— Z pewnością piraci są też odpowiedzialni za nieprzybycie eksperta z Gildii Hydraulików i Szambonurków[13]? — zapytał kwaśno Teppic.
— Tak, sire. Albo może bandyci, sire.
— A może gigantyczny dwugłowy ptak sfrunął z nieba i go porwał.
— Wszystko jest możliwe, sire. — Twarz najwyższego kapłana promieniowała wręcz uprzejmością.
— Możesz odejść, Dios.
— Sire, czy wolno ci przypomnieć, że emisariusze z Tsortu i Efebu staną przed tobą w piątej godzinie?
— Tak. Możesz odejść.
Teppic został sam, a przynajmniej sam w takim stopniu, w jakim to było możliwe. To znaczy siedział w komnacie sam jeden, jeśli nie liczyć dwóch służących machających wachlarzami, lokaja, dwóch ogromnych howonderlandzkich strażników przy drzwiach i pary podręcznych.
A tak. Podręczne. Z podręcznymi nie doszedł jeszcze do ładu. Zapewnię to Dios je wybierał, ponieważ — jak się zdawało — nadzorował wszystko w pałacu. Wykazał się przy tym zadziwiająco dobrym gustem w kwestii, na przykład, oliwkowej skóry, nóg i łon. Odzienie, jakie miały na sobie te dwie razem, wystarczyłoby może do przykrycia talerzyka. Co dziwne, zmieniało je to w dwa atrakcyjne i ruchome meble, tak aseksualne jak kolumny. Teppic westchnął, wspominając kobiety w Ankh-Morpork, które mogły okrywać się od szyi po kostki, a jednak u całej klasy chłopców wywoływać rumieniec sięgający cebulek włosów.
Sięgnął do misy z owocami. Jedna z dziewcząt natychmiast chwyciła go za rękę, odsunęła ją delikatnie i wzięła winogrono.
— Proszę cię, nie obieraj — powiedział Teppic. — Skórka jest najlepsza. Pełno w niej ważnych witamin i minerałów. Chociaż pewnie o nich nie słyszałaś, wymyślili je całkiem niedawno — dodał, raczej do siebie. — To znaczy w ciągu ostatnich siedmiu tysięcy lat — dokończył z irytacją.
Tyle czasu upływa. Wszędzie to robi, ale tutaj jakoś nie potrafi. Tutaj tylko się spiętrza, jak śnieg. Całkiem jakby piramidy nas przytrzymywały, jak te rzeczy, których używają na statkach, jak im było, jak kotwice. Jutro jest tym samym co wczoraj, odgrzane po raz kolejny.
Jednak obrała winogrono, a śnieżne płatki sekund spływały wolno.
Na budowie wielkiej piramidy ogromne kamienne bloki spływały na miejsca, przypominając oglądaną od końca eksplozję. Płynęły pomiędzy kamieniołomem a placem budowy, sunęły bezgłośnie nad ciemnymi, prostokątnymi cieniami.
— Muszę przyznać — zwrócił się Ptaclusp do syna — że to zadziwiające. Kiedyś ludzie będą się zastanawiać, jak tego dokonaliśmy.
Stali razem w wieży obserwacyjnej.
— Cała ta sprawa z drewnianymi belkami do przetaczania i z batami to już przeszłość — odparł IIb. — Możemy o nich zapomnieć.
Młody architekt uśmiechnął się, ale uśmiech przypominał raczej grymas maniaka.
To rzeczywiście było zadziwiające. Bardziej niż powinno. Wciąż miał wrażenie, że piramida sama…
Otrząsnął się. Powinien się wstydzić takich myśli. W tej pracy, jeśli człowiek nie uważał, łatwo mógł się stać zabobonny.
Jest rzeczą naturalną, że rzeczy układają się w piramidę… No, w każdym razie w stożek. Dziś rano przeprowadził doświadczenia. Ziarno, piasek, sól… Ale nie woda, to była pomyłka. A piramida to przecież równy stożek, stożek, który postanowił wyglądać trochę lepiej.
Może trochę przesadził, troszeczkę tylko, w parakosmicznych wymiarach?
Ojciec klepnął go w ramię.
— Dobra robota — powtórzył. — Wiesz, to wygląda prawie tak, jakby sama się budowała.
IIb jęknął i ugryzł się w nadgarstek — dziecięca reakcja, która zawsze powracała, kiedy się zdenerwował. Ptaclusp tego nie zauważył, ponieważ w tej właśnie chwili jeden z majstrów podbiegł do stóp wieży, wymachując swoim ceremonialnym prętem mierniczym.
Ptaclusp wychylił się.
— Co? — zapytał.
— Mówiłem: przyjdź zaraz, proszę, o mistrzu.
Widziana z poziomu roboczego, mniej więcej w połowie wysokości, gdzie wykonywano precyzyjne prace w wewnętrznych komorach, piramida nie wyglądała już imponująco. To słowo przestało ją opisywać. Słowo „przerażająca” pasowało o wiele lepiej.
Bloki kamienia unosiły się wysoko, mijały się i okrążały, kornacy wrzeszczeli na siebie i na pechowych kontrolerów, którzy z dołu, ze szczytu piramidy, próbowali przekrzyczeć hałas.
Ptaclusp wszedł między robotników zebranych pośrodku. Przynajmniej tutaj panowała cisza. Martwa cisza.
— No dobrze, jestem — zawołał. — Co się… Oj.
Ptaclusp IIb zerknął ponad ramieniem ojca i podniósł dłoń do ust.
Przedmiot był pomarszczony. Starożytny. Kiedyś był chyba czymś żyjącym. Leżał na płycie jak obsceniczna suszona śliwka.
— To moje drugie śniadanie — wyjaśnił główny tynkarz. — Moje przeklęte drugie śniadanie. Naprawdę miałem apetyt na jabłko.
— Przecież jeszcze nie mogło się zacząć — wyszeptał IIb. — Ona wciąż nie potrafi formować ognisk temporalnych. Znaczy, skąd ona wie, że będzie piramidą?
— Sięgnąłem po nie i poczułem… poczułem coś bardzo nieprzyjemnego — tłumaczył tynkarz.
— W dodatku ognisko ujemne — dodał IIb. — Takie w ogóle nie powinny się zdarzać.
— Ciągle tam jest? — spytał Ptaclusp. — Powiedz, że tak.
— Zniknie, kiedy więcej bloków trafi na miejsca — wyjaśnił syn i rozejrzał się nerwowo. — Ogniska się przesuwają przy zmianie środka ciężkości.
Ptaclusp odciągnął go na bok.
— Teraz mi to mówisz? — zapytał jawnym szeptem[14].
— Trzeba założyć wierzchołek — wymamrotał IIb. — Wypalić uwięziony czas. Wtedy nie będzie problemów…
— Jak możemy ją nakryć? Przecież nie jest skończona. Czego się uczyłeś? Piramidy nie akumulują, póki nie są gotowe. Póki nie są piramidami, to chyba jasne. Energia piramid, jasne? Nazwana tak od piramid. Dlatego właśnie nazywa się energią piramid.
— To musi być związane z masą albo czymś innym — zaryzykował architekt. — I tempem budowy. Czas jest chwytany w osnowę. To znaczy, owszem, w teorii można już podczas budowy uzyskać niewielkie ogniska, ale są tak małe, że niezauważalne. Gdyby ktoś stanął w takim, może odmłodniałby albo postarzał o kilka godzin, albo… — Zaczynał bełkotać.
— Pamiętam, że kiedy robiliśmy grobowiec Khenetha XIV, malarz fresków twierdził, że przez dwie godziny wymalował komnatę królowej, a my stwierdziliśmy, że to trzy dni, i musiał zapłacić karę — powiedział wolno Ptaclusp. — Było sporo Hałasu w gildii, pamiętam.
— Już to mówiłeś — zauważył IIb.
— Co mówiłem?
— O malarzu fresków. Przed chwilą.
— Nie, nie mówiłem. Nie mogłeś tego słyszeć.
— Mógłbym przysiąc, że to powiedziałeś. Zresztą to jest jeszcze gorsze. I pewnie zdarzy się znowu.
— Spodziewasz się więcej takich ognisk?
— Tak — potwierdził IIb. — Nie powinniśmy uzyskiwać ognisk ujemnych, ale wygląda na to, że ich nie unikniemy. Można przewidzieć, że powstaną szybkie przepływy zwykłe i odwrotne, a nawet krótkie pętle. Obawiam się, że natrafimy na wszystkie możliwe anomalie czasowe. Lepiej ściągnijmy ludzi z budowy.
— Pewnie nie dałbyś rady tak załatwić, żeby posyłać ich do pracy w szybkim czasie, a płacić w wolnym? — zapytał Ptaclusp. — Twój brat na pewno coś takiego zaproponuje.
— Nie! Trzymaj ludzi z daleka. Najpierw podciągniemy resztę bloków i położymy kamień na szczycie.
— Dobrze, dobrze. Tak tylko pomyślałem. Jakbyśmy nie mieli dosyć kłopotów…
Ptaclusp wszedł między robotników zebranych pośrodku. Przynajmniej tutaj panowała cisza. Martwa cisza.
— No dobrze, jestem — zawołał. — Co się… Oj.
Ptaclusp IIb zerknął ponad ramieniem ojca i podniósł dłoń do ust.
Przedmiot był pomarszczony. Starożytny. Kiedyś był chyba czymś żyjącym. Leżał na płycie jak obsceniczna suszona śliwka.
— To moje drugie śniadanie — wyjaśnił główny tynkarz. — Moje przeklęte drugie śniadanie. Naprawdę miałem apetyt na jabłko.
Ptaclusp zawahał się. Wszystko to wydało mu się znajome. Miał już takie uczucie: przytłaczające wrażenie reja vu[15].
Spojrzał w pełne grozy oczy syna. Razem, bojąc się, co mogą zobaczyć, odwrócili się powoli.
Zobaczyli za sobą siebie, kłócących się o coś, co IIb przysięgał, że już słyszał.
I słyszał, uświadomił sobie przerażony Ptaclusp. To ja tam stoję. Z zewnątrz wyglądam całkiem inaczej. A tam to też ja. Także. Również.
To pętla. Jak maleńki wir na rzece, tyle że w nurcie czasu. Właśnie okrążyłem go dwa razy.
Drugi Ptaclusp spojrzał na niego.
Nastąpiła długa, dręcząca chwila temporalnego napięcia, odgłos jakby mysz dmuchała balonik z gumy do żucia, i pętla zerwała się, a postać zniknęła.
— Wiem, skąd się to bierze — wymamrotał IIb niewyraźnie, z powodu nadgarstka w zębach. — Piramida nie jest jeszcze gotowa, ale będzie, więc efekty tak jakby odbijają się wstecz. Tato, powinniśmy przerwać, natychmiast, jest za wielka, nie miałem racji…
— Cicho bądź. Potrafisz wyliczyć, gdzie uformują się ogniska? I chodź tutaj. Chłopcy na ciebie patrzą. Weź się w garść, synu. IIb odruchowo sięgnął do abakusa u pasa.
— No tak, właściwie… — szepnął. — To tylko funkcja rozkładu masy i…
— Dobrze — przerwał mu ojciec. — Bierz się do pracy. A potem zawołaj do mnie majstrów.
Oczy błyszczały mu jak mika. Szczęka przypominała blok granitu. Może to dzięki piramidzie potrafię tak myśleć, uznał. A myślę szybko.
— I sprowadź tu swojego brata — dodał.
To działanie piramidy. Pamiętam pomysł, na który dopiero wpadnę.
Lepiej nie zastanawiać się nad tym za długo. Najważniejsza jest praktyka.
Rozejrzał się po placu budowy. Bogowie wiedzieli, że nie zdążymy w terminie. Teraz już nie musimy. Możemy budować, jak długo chcemy.
— Dobrze się czujesz? — spytał IIb. — Tato, dobrze się czujesz?
— Czy to była ta twoja pętla czasu? — rzucił rozmarzony Ptaclusp.
Co za pomysł. Nikt już nigdy nie odbierze im kontraktu. Będą dostawać premie za dokończenie przed terminem i nieważne, jak długo to potrwa.
— Nie. Tato, trzeba…
— Ale jesteś pewien, że umiesz przewidzieć, gdzie one powstaną?
— Tak, chyba tak, ale…
— To dobrze.
Ptaclusp aż drżał z podniecenia. Może trzeba będzie więcej ludziom płacić, ale warto. Zresztą IIa na pewno coś wymyśli, finanse są równie potężne jak magia. Chłopcy z pewnością się zgodzą. Stale przecież narzekają, że muszą pracować razem z wolnymi ludźmi, narzekają, że muszą pracować z tymi z Howonderlandu, narzekają, że muszą pracować z kimkolwiek oprócz właściwie opłacanych członków gildii. Nie będą chyba narzekać, że pracują ze sobą.
IIb cofnął się i chwycił abakus dla dodania sobie odwagi.
— Tato — spytał ostrożnie. — O czym ty myślisz? Ptaclusp uśmiechnął się promiennie.
— O Doppelgangach — oświadczył.
Polityka była stanowczo ciekawsza. Teppic czuł, że w tej sprawie może się przydać.
Djelibeybi było stare. Szanowane. Ale także małe i jeśli postawić tę kwestię na ostrzu miecza — a tylko takie kwestie liczą się w dzisiejszych czasach — nie miało siły. Nie zawsze tak się działo, jak twierdził Dios. Kiedyś Djelibeybi władało światem dzięki potędze swego pochodzenia, właściwie nie potrzebowało stałej armii dwudziestu pięciu tysięcy ludzi, jaką wtedy dysponowało.
Teraz dzierżyło subtelniejszą władzę jako wąskie państewko pomiędzy potężnymi i agresywnymi imperiami Tsortu i Efebu; każde z nich było jednocześnie zagrożeniem i osłoną. Od ponad tysiąca lat królowie znad Djelu, dzięki inteligentnej dyplomacji, wspaniałych manierach i cierpliwości godnej stonogi wkładającej sandały, utrzymywali pokój w całej opacznej części kontynentu. Samo istnienie od siedmiu tysięcy lat może być skuteczną bronią, jeśli tylko wiedzieć, jak ją zastosować.
— Chcesz powiedzieć, że jesteśmy neutralni? — upewnił się Teppic.
— Tsort jest cywilizacją pustynną, jak my. — Dios splótł palce. — Przez lata pomagaliśmy im ją tworzyć. Efeb… — Skrzywił się. — Mają tam bardzo dziwne wierzenia.
— Co to znaczy?
— Wierzą, że światem rządzi geometria, sire. Same linie, kąty i liczby. Takie rzeczy, sire… — Dios zmarszczył czoło — …mogą prowadzić do nierozsądnych idei.
— Aha. — Teppic postanowił możliwie szybko dowiedzieć się jak najwięcej o nierozsądnych ideach. — Zatem sekretnie wspieramy Tsort, tak?
— Nie. Ważne jest, by Efeb pozostał silny.
— Ale więcej mamy wspólnego z Tsortem?
— Pozwalamy im w to wierzyć, sire.
— Przecież są cywilizacją pustynną. Dios uśmiechnął się lekko.
— Obawiam się, że nie traktują piramid dostatecznie poważnie, sire.
Teppic rozważył to.
— Więc po czyjej stronie jesteśmy?
— Po naszej, sire. Zawsze jest jakiś sposób. Pamiętaj, sire, że twoja rodzina tworzyła już trzecią dynastię, zanim nasi sąsiedzi odkryli, skąd się biorą dzieci.
Delegacja Tsortu istotnie sprawiała wrażenie, jakby kulturę Djelu studiowali pilnie, niemal fanatycznie. Było też jasne, że nie zaczęli nawet jej pojmować; pożyczyli jedynie tyle fragmentów, ile uznali za użyteczne, i poskładali je w subtelnie niewłaściwy sposób. Na przykład wszyscy jak jeden mąż używali Trójskrętnego Kroku, stosowanego na dworze Djelibeybi jedynie przy pewnych wyjątkowych okazjach. Od czasu do czasu na ich twarzach pojawiały się grymasy bólu, gdy protestowały kręgosłupy.
Nosili także Khrły Poranka, bransolety Wyjścia, kilty Yet oraz — nic dziwnego, że podręczne z wachlarzami skrywały uśmiechy — nagolenniki w tych samych kolorach[16].
Nawet Teppic musiał zakaszleć pospiesznie. Ale przecież, pomyślał, oni nie potrafią lepiej. Są jak dzieci.
Za tą myślą pojawiła się kolejna, która dodała: te dzieci w ciągu godziny mogłyby zetrzeć nas w proch.
Po gorących synapsach przemknęła trzecia myśl: to tylko ubrania; wielkie nieba, zaczynasz traktować je poważnie.
Grupa z Efebu rozsądnie ubrała się w białe togi. Byli do siebie dziwnie podobni, jakby w ich kraju działała gdzieś mała mennica, wyciskająca niskich łysych mężczyzn z kędzierzawymi brodami.
Obie grupy zatrzymały się przed tronem i skłoniły nisko.
— Witam — powiedział Teppic.
— Jego Wielkość Król Teppicymon XXVIII, Pan Niebios, Woźnica Rydwanu Słońca, Sternik Barki Słońca, Strażnik Wiedzy Tajemnej, Władca Horyzontu, Wskazujący Drogę, Bicz Łaski, Wysoko Urodzony, Nieśmiertelny Król, wita was i nakazuje, byście napili się z nim wina — zawołał Dios i klasnął w ręce, by przywołać lokaja.
— A tak — powiedział Teppic. — Siadajcie proszę.
— Jego Wielkość Król Teppicymon XXVIII, Pan Niebios, Woźnica Rydwanu Słońca, Sternik Barki Słońca, Strażnik Wiedzy Tajemnej, Władca Horyzontu, Wskazujący Drogę, Bicz Łaski, Wysoko Urodzony, Nieśmiertelny Król rozkazuje wam usiać — przekazał jego wolę Dios.
Teppic szukał w pamięci odpowiedniej przemowy. W Ankh-Morpork słyszał ich wiele. Prawdopodobnie na całym świecie brzmiały podobnie.
— Jestem pewien, że pamiętając o…
— Jego Wielkość Król Teppicymon XXVIII, Pan Niebios, Woźnica Rydwanu Słońca, Sternik Barki Słońca, Strażnik Wiedzy Tajemnej, Władca Horyzontu, Wskazujący Drogę, Bicz Łaski, Wysoko Urodzony, Nieśmiertelny Król, prosi, byście zważyli! — huknął Dios.
— …długiej historii przyjaznych stosunków…
— Zważcie na mądrość Jego Wielkości Króla Teppicymona XXVIII, Pana Niebios, Woźnicy Rydwanu Słońca, Sternika Barki Słońca, Strażnika Wiedzy Tajemnej, Władcy Horyzontu, Wskazującego Drogę, Bicza Łaski, Wysoko Urodzonego, Nieśmiertelnego Króla!
Echa ucichły z wolna.
— Mogę cię prosić na stówko, Dios? Najwyższy kapłan pochylił się.
— Czy to konieczne? — syknął Teppic.
Orla twarz Diosa przybrała stężały wyraz człowieka, który starł się z nieznaną koncepcją.
— Oczywiście, sire. To tradycyjne — odparł w końcu.
— Myślałem, że mam porozmawiać z tymi ludźmi. No wiesz, o granicach, handlu i tak dalej. Sporo o tym myślałem i mam kilka propozycji. I wiesz, trochę to będzie trudne, jeśli stale będziesz tak krzyczał.
Dios uśmiechnął się uprzejmie.
— Ależ nie, sire. To wszystko zostało już ustalone, sire. Spotkałem się z nimi dziś rano.
— To co ja właściwie mam robić?
Dios zatoczył niewielki krąg prawą dłonią.
— Co tylko zechcesz, sire. Zwykle wystarczy uśmiech, żeby lepiej się poczuli.
— I to wszystko?
— Sire, mógłbyś ich zapytać, czy podoba im się praca dyplomatów — zaproponował Dios. Na gniewny wzrok Teppica odpowiedział spojrzeniem oczu tak pozbawionych wyrazu jak lustra.
— To ja jestem królem — szepnął Teppic.
— Z pewnością, sire. Lecz nie warto obciążać urzędu zwykłymi, nudnymi sprawami państwa, sire. Jutro, sire, będziesz sprawował sądy. To bardzo odpowiednia funkcja dla monarchy, sire.
— Aha. No tak.
Sprawa nie była prosta. Teppic uważnie wysłuchał obu stron. Chodziło o domniemaną kradzież bydła, komplikowaną dodatkowo przez cebulowo wielowarstwowe prawo Djelibeybi. I o to własne chodzi, pomyślał. Nikt już nie dojdzie, kto jest właścicielem tego nieszczęsnego wołu. Takie rzeczy muszą załatwiać królowie. Pomyślmy… Pięć lat temu on sprzedał wołu jemu, ale okazało się…
Przyjrzał się obu zmartwionym rolnikom. Obaj przyciskali do piersi wystrzępione słomkowe kapelusze, obaj mieli na twarzach ten sam martwy wyraz prostych ludzi, którzy szukając rozstrzygnięcia swego drobnego konfliktu, trafili na marmurową posadzkę wielkiej sali i stanęli przed swoim bogiem spoczywającym na tronie. Teppic nie miał wątpliwości, że każdy z nich chętnie zrezygnowałby ze swych praw do zwierzęcia, byleby tylko znaleźć się jak najdalej stąd.
To już stary wól, myślał. Pora, żeby go zarżnąć. Nawet jeśli należy do niego, to przez tyle lat pasł się na ziemi sąsiada. Po połowie dla każdego, tak będzie w porządku. Zapamiętają ten wyrok.
Uniósł Sierp Sprawiedliwości.
— Jego Wielkość Król Teppicymon XXVIII, Pan Niebios, Woźnica Rydwanu Słońca, Sternik Barki Słońca, Strażnik Wiedzy Tajemnej, Władca Horyzontu, Wskazujący Drogę, Bicz Łaski, Wysoko Urodzony, Nieśmiertelny Król, wyda sąd! Ukorzcie się przed sprawiedliwością króla Teppi…
Teppic przerwał Diosowi wpół słowa.
— Wysłuchawszy obu stron tego sporu — oznajmił stanowczo, z powodu maski nieco głuchym głosem — i rozważywszy wszelkie argumenty i kontrargumenty, uważamy, że sprawiedliwie będzie, aby sporne zwierzę zarżnąć bez zwłoki i podzielić po równo między pozwanego i powoda.
Odetchnął. Nazwą mnie Teppikiem Mądrym, pomyślał. Prosty lud uwielbia takie rzeczy.
Rolnicy popatrzeli na niego tępo. Potem, jakby obaj stali na obrotowej podłodze, równocześnie odwrócili się w stronę, gdzie na stopniach tronu, w otoczeniu niższych kapłanów siedział Dios.
Najwyższy kapłan wstał, wygładził szatę i stuknął laską.
— Wysłuchajcie interpretacji mądrości Jego Wielkości Króla Teppicymona XXVIII, Pana Niebios, Woźnicy Rydwanu Słońca, Sternika Barki Słońca, Strażnika Wiedzy Tajemnej, Władcy Horyzontu, Wskazującego Drogę, Bicza Łaski, Wysoko Urodzonego, Nieśmiertelnego Króla — zawołał. — Wedle naszego boskiego wyroku, sporne zwierzę jest własnością Rhumushputa. Wedle naszego boskiego wyroku, sporne zwierzę ma być złożone w ofierze na ołtarzu Zgromadzenia Bogów w podzięce za poświęcenie Naszej boskiej uwagi. Dalej nakazujemy, by zarówno Rhumushput, jak i Ktoffle wspólnie przepracowali dodatkowe trzy dni na polach Króla, by zapłacić za ten wyrok.
Dios uniósł głowę, aż spojrzał wzdłuż swego przerażającego nosa wprost na maskę Teppica. Wzniósł ręce.
— Wielka jest mądrość Jego Wielkości Króla Teppicymona XXVIII, Pana Niebios, Woźnicy Rydwanu Słońca, Sternika Barki Słońca, Strażnika Wiedzy Tajemnej, Władcy Horyzontu, Wskazującego Drogę, Bicza Łaski, Wysoko Urodzonego, Nieśmiertelnego Króla!
Rolnicy aż podskoczyli z wdzięczności i lękliwie, otoczeni przez strażników, wycofali się sprzed oczu władcy.
— Dios — rzucił chłodno Teppic.
— Sire?
— Zbliż się tu na chwilę, proszę.
— Sire? — powtórzył Dios, materializując się obok tronu.
— Trudno nie zauważyć, Dios… wybacz, jeśli się mylę… pewnej kwiecistości tłumaczenia. Kapłan zdziwił się wyraźnie.
— Ależ skąd, sire. Z absolutną dokładnością przekazałem twoją decyzję, dopracowując jedynie szczegóły w zgodzie z precedensami i tradycją.
— Jak to? Przecież to nieszczęsne stworzenie naprawdę należało do nich obu!
— Ale Rhumushput znany jest ze swej pobożności, sire, i przy każdej okazji sławi i wynosi bogów. Tymczasem Ktoffle miewa nierozsądne myśli.
— Co to ma wspólnego ze sprawiedliwością?
— Wszystko, sire — odparł gładko Dios.
— Przecież teraz żaden nie ma tego wołu!
— W istocie, sire. Ale Ktoffle go nie ma, ponieważ na to nie zasługuje, Rhumushput zaś, dzięki swej ofierze, zapewnił sobie wyższą pozycję w świecie zmarłych.
— A wy wszyscy będziecie pewnie jeść na kolację wołowinę — mruknął Teppic.
To było jak cios. Równie dobrze Teppic mógłby podnieść tron i uderzyć nim kapłana. Dios cofnął się o krok, wzburzony; oczy zmieniły mu się w dwa jeziorka cierpienia. Kiedy przemówił, w jego głosie brzmiał ból.
— Nie jadam mięsa, sire — oznajmił. — Osłabia i kala duszę. Czy mogę rozpocząć następną sprawę, sire?
— Proszę. — Teppic skinął głową.
Następna sprawa okazała się sporem o czynsz dzierżawny z trzydziestu sążni kwadratowych ziemi nad rzeką. Żyzna ziemia była w Djelibeybi cenna, ponieważ tak wiele jej zajmowały piramidy. Problem nabierał wagi.
Wagi tym większej, że dzierżawca gruntu był najwyraźniej człowiekiem uczciwym i ciężko pracującym, gdy tymczasem właściciel ewidentnie bogatym i budzącym niechęć[17]. Niestety, jakkolwiek by zestawiać fakty, miał także rację.
Teppic zamyślił się głęboko. Po chwili zerknął na Diosa. Kapłan skinął mu głową.
— Wydaje mi się… — zaczął Teppic, jak najszybciej potrafił, ale nie dość szybko.
— Wysłuchajcie sądu Jego Wielkości Króla Teppicymona XXVIII, Pana Niebios, Woźnicy Rydwanu Słońca, Sternika Barki Słońca, Strażnika Wiedzy Tajemnej, Władcy Horyzontu, Wskazującego Drogę, Bicza Łaski, Wysoko Urodzonego, Nieśmiertelnego Króla!
— Wydaje mi się… — powtórzył Teppic — …to znaczy nam, że po uwzględnieniu wszelkich argumentów, także tych przekraczających ludzkie jedynie rozumienie, słuszna i sprawiedliwa decyzja w tej sprawie…
Przerwał. Król tak nie przemawia, pomyślał.
— Racje właściciela zważone zostały i za niedostateczne uznane — zahuczał przez szczelinę ust maski. — Rozstrzygamy na korzyść dzierżawcy.
Jak jeden mąż, cały dwór zwrócił się ku Diosowi, który szeptem przeprowadził krótką naradę z innymi kapłanami, po czym wstał.
— Wysłuchajcie teraz interpretacji słów Jego Wielkości Króla Teppicymona XXVIII, Pana Niebios, Woźnicy Rydwanu Słońca, Sternika Barki Słońca, Strażnika Wiedzy Tajemnej, Władcy Horyzontu, Wskazującego Drogę, Bicza Łaski, Wysoko Urodzonego, Nieśmiertelnego Króla! Rolnik Ptorne natychmiast zapłaci księciu Imtebosowi osiemnaście toonów! Książę Imtebos natychmiast wpłaci dwanaście toonów jako dar dla świątyni bóstw rzeki! Niech żyje król! Przystąpmy do kolejnej sprawy! Teppic znowu przywołał Diosa.
— Czyja w ogóle jestem tu potrzebny? — zapytał gorączkowym szeptem.
— Proszę, uspokój się, sire. Gdyby cię nie było, skąd ludzie mieliby wiedzieć, że dokonała się sprawiedliwość?
— Ale przekręcasz wszystko, co powiem!
— Nie, sire. Sire wydaje osąd człowieka. Ja interpretuję wyrok króla.
— Rozumiem — mruknął ponuro Teppic. — Zatem od tej chwili…
Przed salą nastąpiło jakieś zamieszanie. Najwyraźniej któryś z więźniów nie ufał w pełni królewskiej sprawiedliwości. Król wcale mu się nie dziwił. Jemu też się nie podobała.
Więźniem okazała się ciemnowłosa dziewczyna; wyrywała się dwóm strażnikom, zadając im rękami i piętami takie ciosy, przy których mężczyzna musiałby się zarumienić. Nie miała też na sobie odpowiedniego kostiumu. Jej ubranie ledwie wystarczało, by w nim leżeć i obierać winogrona.
Dostrzegła Teppica i — ku jego tajemnej radości — posłała mu spojrzenie pełne czystej nienawiści. Po całym dniu traktowania jak ograniczony umysłowo posąg, przyjemnie mu było, że ktoś się nim zainteresował.
Nie wiedział, co takiego zrobiła, ale sądząc po ciosach wymierzanych strażnikom, można było przypuszczać, że zrobiła to do granic swych możliwości.
Dios pochylił się do poziomu szczelin usznych maski.
— Ma na imię Ptraci — wyjaśnił. — Podręczna twojego ojca. Odmówiła przyjęcia napoju.
— Jakiego napoju? — zdziwił się Teppic.
— Tradycja nakazuje zmarłemu królowi do świata umarłych zabierać ze sobą służbę, sire.
Teppic smętnie kiwnął głową. Dios mówił o zazdrośnie strzeżonym przywileju, jedynym sposobie, by ubogi sługa mógł zapewnić sobie nieśmiertelność. Teppic pamiętał pogrzeb dziadka i dyskretne spory jego osobistych służących. Na długie dni zepsuło mu to nastrój.
— Tak, ale przecież to nie jest obowiązkowe — powiedział.
— Tak, sire. Nie jest obowiązkowe.
— Ojciec miał mnóstwo sług.
— Jak rozumiem, ta była jego ulubienicą, sire.
— Więc co ona właściwie zrobiła?
Dios westchnął jak ktoś, kto niezbyt rozgarniętemu dziecku próbuje tłumaczyć ważne sprawy.
— Odmówiła przyjęcia napoju, sire.
— Przepraszam. Mówiłeś, zdawało mi się, że to nie jest obowiązkowe.
— Tak, sire. Nie jest, sire. Jest całkowicie dobrowolne. To akt wolnej woli. A ona odmówiła, sire.
— Aha… To jedna z tych sytuacji… — mruknął Teppic.
Djelibeybi było zbudowane na tego rodzaju sytuacjach. Próba ich zrozumienia mogła człowieka doprowadzić do szaleństwa. Gdyby któryś z jego przodków zadekretował, że noc jest dniem, ludzie chodziliby i macali drogę przed sobą w pełnym świetle.
Wyprostował się.
— Podejdź, panienko — rozkazał. Zerknęła na Diosa.
— Jego Wielkość Król Teppicymon XXVIII…
— Czy za każdym razem musimy tego słuchać?
— Tak, sire… Pan Niebios, Woźnica Rydwanu Słońca, Sternik Barki Słońca, Strażnik Wiedzy Tajemnej, Władca Horyzontu, Wskazujący Drogę, Bicz Łaski, Wysoko Urodzony, Nieśmiertelny Król nakazuje ci wyznać swoją winę!
Dziewczyna wyrwała się strażnikom i drżąc z przerażenia, stanęła przed Teppikiem.
— On mówił, że wcale nie chce być pochowany pod piramidą — oświadczyła. — Mówił, że sama myśl o tych milionach ton kamieni nad nim wywołuje koszmary. Nie chcę jeszcze umierać!
— Odmawiasz radosnego przyjęcia trucizny? — zapytał Dios.
— Tak.
— Ależ, dziecko, wtedy król i tak będzie musiał skazać cię na śmierć. Z pewnością lepiej jest odejść z godnością, do lepszego życia w krainie umarłych.
— Nie chcę był sługą w krainie umarłych.
Jęk grozy wyrwał się zebranym kapłanom. Dios pokiwał głową.
— Zatem porwie cię Pożeracz Dusz — orzekł. — Sire, czekamy na twój wyrok.
Teppic uświadomił sobie, że wpatruje się w dziewczynę. Było w niej coś niepokojąco znajomego, czego nie mógł do końca zidentyfikować.
— Wypuście ją — powiedział.
— Jego Wielkość Król Teppicymon XXVIII, Pan Niebios, Woźnica Rydwanu Słońca, Sternik Barki Słońca, Strażnik Wiedzy Tajemnej, Władca Horyzontu, Wskazujący Drogę, Bicz Łaski, Wysoko Urodzony, Nieśmiertelny Król przemówił! Jutro o świcie zostaniesz rzucona krokodylom w rzece. Wielka jest mądrość króla!
Ptraci odwróciła się i spojrzała z nienawiścią na Teppica. Milczał. Nie śmiał się odezwać ze strachu, w co zmienią się jego słowa.
Odeszła w milczeniu, gorszym niż krzyki czy szlochy.
— To już ostatnia sprawa, sire — poinformował Dios.
— Udam się do moich pokojów — oświadczył lodowato Teppic. — Wiele spraw muszę przemyśleć.
— Zatem przyślę ci obiad, sire — zapewnił kapłan. — Smażone kurczę.
— Nienawidzę kurcząt. Dios uśmiechnął się.
— Ależ skąd, sire. W środy król zawsze rozkoszuje się kurczęciem.
Piramidy płonęły. Światło, jakie rzucały na ziemię, było przyćmione, słabe, niemal szare, lecz z każdego wierzchołka z trzaskiem strzelał w niebo jaskrawy zygzak. Cichy stuk metalu o kamień wyrwał Ptraci z niespokojnej drzemki. Wstała bardzo ostrożnie i na palcach podeszła do okna.
W przeciwieństwie do klasycznych okien w celach — które powinny być duże, przewiewne i dla zapewnienia więźniom drogi ucieczki wymagać jedynie usunięcia kilku niewygodnych prętów — to okno było zaledwie szczeliną szerokości sześciu cali. Siedem tysięcy lat nauczyło władców państwa nad Djelem, że cela służy do zatrzymania więźnia wewnątrz. Przez tę szczelinę człowiek mógł się wydostać tylko w kawałkach.
Na zewnątrz jakiś cień przesłonił blask piramid i głos szepnął:
— Psst.
Ptraci przycisnęła się do ściany i spróbowała dosięgnąć szczeliny.
— Kim jesteś?
— Jestem tu, żeby ci pomóc. A niech ich… Oni nazywają to oknem? Uważaj, spuszczam linę.
Gruby, jedwabny powróz, z węzłami w równych odstępach, opadł jej na ramię. Przyglądała mu się przez sekundę czy dwie, po czym zrzuciła buciki z zawiniętymi noskami i wspięła się w górę.
Oblicze po drugiej stronie szczeliny było częściowo zasłonięte czarnym kapturem, Ptraci zauważyła jednak wyraz niepokoju.
— Nie martw się — powiedziało.
— Nie martwiłam się. Próbowałam się trochę zdrzemnąć.
— Och. W takim razie przepraszam. Pójdę sobie i zostawię cię tutaj, dobrze?
— Ale rankiem obudzę się i wtedy zacznę się martwić. Na czym stoisz, demonie?
— Wiesz, co to są nity?
— Nie.
— No więc stoję na dwóch. Spoglądali na siebie w milczeniu.
— No dobrze — rzekło w końcu oblicze. — Muszę przebiec dookoła i wejść przez drzwi. Nie odchodź.
Z tymi słowami zniknęło w górze.
Ptraci zsunęła się na chłodne kamienie posadzki. Wejść przez drzwi! Nie wiedziała, jak ono potrafi tego dokonać. Istoty ludzkie muszą je najpierw otworzyć.
Skuliła się w najdalszym kącie celi i wpatrzyła w niewielki prostokąt drewna.
Mijały minuty. W pewnej chwili miała wrażenie, że coś słyszy — jakby ciche westchnienie.
Jeszcze później zabrzmiał cichy szczęk metalu, tak delikatny, że niemal poniżej granicy słyszalności.
Jeszcze trochę czasu nawinęło się na szpulkę wieczności i cisza za drzwiami, będąca ciszą wywoływaną przez brak Hałasu, z wolna zmieniła się w ciszę wywoływaną przez kogoś nie wydającego żadnego dźwięku.
Jest tuż za drzwiami, pomyślała.
Nastąpiła chwila wyczekiwania, kiedy Teppic oliwił wszystkie bolce i zawiasy, a kiedy przystąpił do ostatecznego ataku, drzwi otworzyły się z chwytającą za serce bezgłośnością.
— Jesteś tu? — odezwał się głos z ciemności. Ptraci wcisnęła się głębiej do kąta.
— Słuchaj, przyszedłem cię uratować.
Dostrzegła wreszcie czarny cień w słabym blasku piramid. Posuwał się do przodu bardziej niepewnie, niżby się tego spodziewała po demonie.
— Idziesz czy nie? — zapytał. — Ogłuszyłem tylko strażników, to przecież nie ich wina. Nie mamy zbyt wiele czasu.
— Rano mam zostać rzucona krokodylom — szepnęła Ptraci. — Sam król to nakazał.
— Prawdopodobnie się pomylił.
Ptraci z niedowierzaniem i lękiem otworzyła szeroko oczy.
— Pożeracz Dusz mnie porwie! — oznajmiła.
— A chcesz tego? Zawahała się.
— No widzisz — powiedziała postać i chwyciła ją za rękę. Wyprowadziła ją z celi, gdzie Ptraci niemal się przewróciła o nieruchome ciało strażnika.
— Kto siedzi w pozostałych celach? — zapytał demon, wskazując szereg drzwi wzdłuż korytarza.
— Nie wiem.
— Sprawdzimy, dobrze?
Demon przyłożył puszkę do zawiasów sąsiednich drzwi i pchnął. Stanęły otworem. Blask z wąskiego okna ukazywał mężczyznę w średnim wieku, siedzącego ze skrzyżowanymi nogami na podłodze.
— Przyszedłem cię uratować — oznajmił demon. Mężczyzna wytrzeszczył oczy.
— Uratować? — zdziwił się.
— Tak. Dlaczego tu trafiłeś? Więzień zwiesił głowę.
— Bluźniłem przeciwko królowi.
— Jak to się stało?
— Upuściłem sobie kamień na nogę. Teraz wyrwą mi język.
— Kapłan cię usłyszał, co? — Ciemna postać współczująco pokiwała głową.
— Nie. Sam powiedziałem kapłanowi. Takie słowa nie powinny ujść karze — wyznał szczerze więzień.
W tym jesteśmy dobrzy, pomyślał Teppic. Zwykłe zwierzęta z pewnością nie mogłyby się tak zachowywać. Trzeba się urodzić człowiekiem, żeby osiągnąć prawdziwą głupotę.
— Chyba powinniśmy o tym porozmawiać. Na zewnątrz — zaproponował. — Może wyjdziesz ze mną?
Mężczyzna cofnął się i spojrzał wystraszony.
— Chcesz, żebym uciekł?
— To chyba dobry pomysł, nie sądzisz?
Więzień patrzył mu w oczy i bezgłośnie poruszał wargami. Wreszcie najwyraźniej podjął decyzję.
— Straż! — wrzasnął.
Krzyk odbił się echem w uśpionym pałacu. Niedoszły wybawiciel spoglądał na więźnia z niedowierzaniem.
— Szaleńcy — stwierdził. — Wszyscy jesteście szaleni.
Wybiegł z pokoju, złapał Ptraci za rękę i ruszył mrocznymi korytarzami. Za nimi więzień wykorzystywał swój język, póki go jeszcze posiadał, do wykrzykiwania ciągu przekleństw.
— Gdzie mnie zabierasz? — spytała Ptraci, kiedy skręcili za róg i ruszyli przez otoczony gęsto kolumnami dziedziniec.
Teppic zawahał się. Właściwie jeszcze się nad tym nie zastanawiał.
— Dlaczego w ogóle męczą się ryglowaniem drzwi? — rzucił, zerkając na kolumny. — To właśnie chciałbym wiedzieć. Dziwię się, że nie wróciłaś do celi, kiedy cię zostawiłem.
— Ja… ja nie chcę umierać — wyznała cicho.
— Trudno się dziwić.
— Nie wolno ci tak mówić! To grzech nie chcieć umierać. Teppic spojrzał na dach wokół dziedzińca i rozwinął linę z kotwiczką.
— Myślę, że powinnam wrócić do celi — uznała Ptraci, nie podejmując jednak żadnych kroków w tym kierunku. — Nie wolno nawet myśleć o nieposłuszeństwie wobec króla.
— Tak? A co się wtedy dzieje?
— Coś złego — odparła niezbyt precyzyjnie.
— Chcesz powiedzieć, że coś gorszego niż wydanie na pastwę krokodylom albo oddanie duszy na pożarcie Pożeraczowi Dusz? — spytał Teppic i rzucił kotwiczkę, która chwyciła mocno jakąś ukrytą nierówność dachu.
— To interesująca uwaga — przyznała Ptraci, zdobywając Nagrodę Teppica za bystrość.
— Warto ją przemyśleć, prawda? — Teppic z całej siły szarpnął linę.
— Chcesz powiedzieć, że jeśli najgorsze i tak ma ci się zdarzyć, równie dobrze możesz się więcej nie przejmować — wyciągnęła wniosek Ptraci. — Jeśli Pożeracz Dusz dostanie cię, bez względu na to, co zrobisz, możesz przynajmniej uniknąć krokodyli. O to chodzi?
— Idziesz pierwsza — rozkazał Teppic. — Zdaje się, że ktoś się zbliża.
— Kim ty jesteś?
Teppic sięgnął do mieszka. Wrócił do Djelibeybi wieki temu, w tym tylko, co miał na sobie, ale miał na sobie to, w czym zdawał egzamin. Zważył w dłoni nóż do rzutów numer dwa. Stal błysnęła w świetle flar piramid. Być może była to jedyna stal w kraju. Nie chodzi o to, że Djelibeybi nie słyszało o stali, ale jeśli miedź była dobra dla twojego pra-pra-pra-pradziadka, to i tobie powinna wystarczyć.
Nie, strażnicy nie zasługiwali na noże. Przecież nie zrobili nic złego.
Dłoń sięgnęła do niewielkiej siatkowej sakiewki z kolcami. Były nieduże, ledwie calowe. Kolce nikogo nie zabijają, najwyżej spowalniają odrobinę. Jeden czy dwa w podeszwie stopy wywołuje niezwykłą powolność i ostrożność u wszystkich oprócz wyjątkowych entuzjastów.
Rozrzucił kilka kolców przy wyjściu na dziedziniec, biegiem wrócił do liny i podciągnął się szybkimi ruchami. Był już na dachu, gdy pierwszy strażnik wynurzył się z korytarza. Odczekał, aż zabrzmi pierwsze przekleństwo, po czym zwinął linę i ruszył za dziewczyną.
— Złapią nas — powiedziała.
— Nie sądzę.
— A wtedy król każe nas rzucić krokodylom.
— Nie, nie są… — Teppic urwał. Bardzo intrygujący problem. — Może — przyznał. — Trudno mieć pewność.
— Co teraz zrobimy?
Teppic spojrzał za rzekę, gdzie piramidy stały w ogniu. Przy Wielkiej Piramidzie wciąż trwała praca w blasku flar. Roje kamiennych bloków, maleńkich z tej odległości, krążyły wokół wierzchołka. Zdumiewała liczba robotników, których Ptaclusp przysyłał na budowę.
Ależ będzie miała flarę, pomyślał Teppic. Zobaczą ją aż w Ankh.
— Okropne są, prawda? — odezwała się z tyłu Ptraci.
— Tak sądzisz?
— Aż dreszcz przechodzi. Stary król ich nie cierpiał, wiesz? Mówił, że przybiły państwo do przeszłości.
— Powiedział dlaczego?
— Nie. Po prostu ich nienawidził. Był miłym staruszkiem. Bardzo łagodnym. Nie to, co ten nowy.
Wytarła nos i schowała chusteczkę w wyraźnie zbyt małą przestrzeń pod zdobionym cekinami stanikiem.
— Ehm… A co właściwie robiłaś? Znaczy, jako podręczna? — Teppic, by ukryć swoje zakłopotanie, zbadał wzrokiem panoramę dachów.
Zachichotała.
— Nie pochodzisz stąd, prawda?
— Nie, właściwie nie.
— Głównie z nim rozmawiałam. Albo tylko słuchałam. Naprawdę potrafił opowiadać, chociaż skarżył się, że nikt nigdy nie słucha tego, co ma do powiedzenia.
— Rozumiem — przyznał z uczuciem Teppic. — 1 to wszystko? Spojrzała na niego i zachichotała znowu.
— Ach, to… Nie, był bardzo łagodny. Nie żebym miała coś przeciw temu, rozumiesz. Odebrałam należne wykształcenie. Właściwie trochę mnie rozczarował. Kobiety w mojej rodzinie od wieków służyły pod różnymi królami.
— Tak? — wykrztusił.
— Nie wiem, czy widziałeś taką książkę, nazywa się „Zamknięty…
— …pałac” — dokończył odruchowo Teppic.
— Przypuszczałam, że taki dżentelmen jak ty powinien ją znać. — Ptraci szturchnęła go znacząco. — To rodzaj podręcznika. Moja pra-prababka pozowała do niektórych rysunków. Nie ostatnio — dodała na wypadek, gdyby nie całkiem zrozumiał. — To by już była przesada, w końcu nie żyje od dwudziestu pięciu lat. Kiedy była młodsza. Wszyscy mówią, że jestem do niej bardzo podobna.
— Urk — zgodził się Teppic.
— Była sławna. Mogła sięgnąć stopami za głowę, wiesz? Ja też potrafię. Mam Trzeci Stopień.
— Urk?
— Stary król powiedział mi kiedyś, że bogowie dali ludziom poczucie humoru, żeby wynagrodzić im jakoś to, że dali im seks. Mam wrażenie, że był wtedy trochę zdenerwowany.
— Urk.
Z oczu Teppica widać było tylko białka.
— Nie jesteś rozmowny, co?
Nocny podmuch niósł w jego stronę perfumy Ptraci. Używała zapachu jak tarana.
— Musimy ci znaleźć jakąś kryjówkę — przypomniał, koncentrując się na każdym słowie. — Nie masz rodziców albo kogoś?
Starał się ukryć fakt, że w bezcieniowym blasku flar zdawała się lśnić. Nie wychodziło mu to najlepiej.
— Moja matka nadal pracuje gdzieś w pałacu. Ale nie sądzę, żeby zrozumiała…
— Musimy cię stąd wydostać — oświadczył stanowczo Teppic. — Jeśli dzisiaj się gdzieś ukryjesz, ukradnę konie albo łódź, albo cokolwiek. Potem możesz wyjechać do Tsortu albo Efebu, albo gdzieś.
— Czyli za granicę? Nie wiem, czy mi się tam spodoba.
— W porównaniu ze światem umarłych?
— Cóż, jeśli tak to ująć… — Chwyciła go za rękę. — Dlaczego mnie uratowałeś?
— Co? Chyba dlatego, że żyć jest lepiej, niż być martwym.
— Doczytałam do numeru 46, Kongresu Pięciu Szczęśliwych Mrówek — oświadczyła Ptraci. — Gdybyś miał trochę jogurtu, moglibyśmy. …
— Nie! To znaczy: nie. Nie tutaj. Nie teraz. Na pewno już nas szukają. Prawie świta.
— Nie musisz tak krzyczeć. Chciałam tylko być uprzejma.
— Tak. Oczywiście. Dziękuję. — Teppic wyrwał się i z rozpaczą zajrzał przez parapet w jeden z licznych pałacowych szybów oświetleniowych.
— Tędy można przejść do warsztatu balsamistów — zawołał. — Na pewno jest tam mnóstwo kryjówek. Raz jeszcze odwinął linę.
Do szybu przylegało kilka komnat. Teppic znalazł taką, gdzie pod ścianami stały ławy, a podłogę zaścielały wióry drewna. Drzwi prowadziły do następnego pomieszczenia, zastawionego sarkofagami. Na każdym tkwiła ta sama złocista lalkowata twarz, którą zdążył już poznać i znienawidzić. Zastukał w kilka i uniósł pokrywę najbliższego.
— Nie ma nikogo w domu — stwierdził. — W środku możesz odpocząć. Zostawię pokrywę uchyloną, żebyś miała powietrze.
— Nie myślisz chyba, że się zgodzę. A jeśli nie wrócisz?
— Będę wieczorem — obiecał Teppic. — I… i spróbuję wrzucić ci tu trochę jedzenia i wody.
Podeszła; jej bransolety na kostkach brzęczały na strunach Teppicowego libido. Odruchowo spuścił głowę i zobaczył, że Ptraci ma pomalowane wszystkie paznokcie u nóg. Przypomniał sobie, jak w czasie przerwy Cheesewright opowiadał im kiedyś za stajnią, że dziewczęta, które malują paznokcie u nóg są… Nie całkiem pamiętał, ale wtedy wydawało się to niewiarygodne.
— Jest strasznie twardy — zauważyła.
— Co?
— Jeśli mam w tym leżeć, potrzebne mi będą poduszki.
— Wrzucę trochę wiórów, zobacz… Ale pospiesz się! Proszę!
— No dobrze. Ale wrócisz po mnie, prawda? Obiecujesz?
— Tak, tak! Obiecuję!
Zasunął pokrywę sarkofagu, wciskając pod nią kawałek drewna, żeby zapewnić dopływ powietrza. Potem wybiegł. Duch króla spoglądał za nim.
Wzeszło słońce. Złociste światło spłynęło w żyzną dolinę Djelu, a flary piramid pobladły i zmieniły się w widmowych tancerzy na tle jaśniejącego nieba. Teraz towarzyszył im dźwięk. Rozbrzmiewał cały czas, zbyt wysoki dla uszu śmiertelnych, lecz o świcie opadał z dalekich ultradźwięków… CCChhhhhheeee…
Ulatywał w niebo: cienka powłoka dźwięku przypominająca przeciągnięcie smyczkiem po nagiej powierzchni mózgu. …ccchhheeeee…
Albo wilgotny paznokieć drapiący obnażony nerw, jak twierdzą niektórzy. Można by według niego nastawiać zegarek, mówiliby, gdyby ktoś wiedział, co to jest.
…heeee…
Rozbrzmiewał głębiej i głębiej, w miarę jak słoneczny blask obmywał kamienie, przechodził od kociego pisku do psiego warkotu.
…ee… ee… ee…
Flary zgasły.
…ops.
— Piękny ranek, sire. Ufam, że dobrze spałeś? Teppic pomachał Diosowi ręką, ale milczał. Golibroda dopełniał Ceremonii Wyjścia Ogolonym. Golibroda trząsł się ze strachu. Do niedawna był jednorękim, bezrobotnym kamieniarzem. A potem ten straszliwy najwyższy kapłan przywołał go i rozkazał zostać królewskim golibrodą, chociaż wymaga to dotykania króla, ale nie szkodzi, bo kapłani wszystko już ustalili i nie trzeba odcinać żadnych części ciała. Ogólnie rzecz biorąc, wszystko ułożyło się lepiej, niż mógł się spodziewać, zresztą to wielki zaszczyt własnoręcznie troszczyć się o królewską brodę, jakakolwiek by była.
— Nic cię nie zaniepokoiło, sire? — zapytał najwyższy kapłan. Jego oczy skanowały komnatę rastrem podejrzenia; zadziwiające, że na ścianach nie pojawiły się wąskie strużki stopionej skały.
— Barrr…
— Gdybyś zechciał się nie ruszać, o nigdy nie umierający — odezwał się golibrodą błagalnym tonem człowieka, któremu obiecano wycieczkę po przewodzie pokarmowym krokodyla, jeśli choćby za-drapie ucho.
— Nie słyszałeś dziwnych odgłosów, sire? Dios cofnął się nagle i zajrzał za złocony parawan z pawich piór, do drugiej części komnaty.
— Nie.
— Wasza wysokość słabo dzisiaj wygląda — zauważył Dios. Usiadł na ławie rzeźbionej z obu końców w lamparty. Siadanie w obecności władcy, poza oficjalnymi ceremoniami, było w zasadzie niedozwolone, jednak w ten sposób kapłan mógł zerknąć pod niskie łoże Teppica.
Dios był poruszony. Mimo obolałych mięśni i niewyspania, Teppic czuł się dziwnie radosny. Otarł twarz.
— To łóżko — powiedział. — Chyba o nim wspominałem. No wiesz, materace. Mają w środku pióra. Jeśli taka koncepcja wydaje ci się niezwykła, porozmawiaj z piratami z Khali. Co drugi musi już spać na materacu z gęsiego puchu.
— Jego wysokość raczył zażartować — mruknął Dios. Teppic wiedział, że nie powinien przesadzać, ale nie mógł się powstrzymać.
— Coś się stało, Dios?
— Jakiś złoczyńca wdarł się nocą do pałacu, sire. Zniknęła ta dziewczyna, Ptraci.
— To bardzo niepokojące.
— Istotnie, sire.
— Zapewne zalotnik albo kochanek… Twarz Diosa przypominała głaz.
— To możliwe, sire.
— Święte krokodyle będą więc głodne…
Ale nie na długo, myślał Teppic. Wystarczy przejść się po jednym z niewielkich pomostów na brzegu, wystarczy, żeby cień padł na powierzchnię, a mętnożółta woda magicznie staje się mętnożółtymi cielskami. Wyglądają jak duże, nasiąknięte wodą belki, a główna różnica polega na tym, że belki nie otwierają się z jednego końca, żeby odgryźć człowiekowi nogi. Święte krokodyle Djelu były dla królestwa wysypiskiem śmieci, patrolem rzecznym, a czasem i kostnicą.
Trudno by je nazwać zwyczajnie wielkimi. Gdyby jeden z samców ustawił się w poprzek nurtu, zatamowałby rzekę.
Golibroda wyszedł na palcach. Na palcach weszła para sług dbających o ciało.
— Przewidziałem naturalną reakcję waszej wysokości — mówił dalej Dios, głosem jak krople wody kapiące w głębokiej jaskini.
— Doskonale. — Teppic obejrzał przeznaczone na ten dzień ubranie. — A jakaż ona była?
— Sire polecił dokładnie przeszukać cały pałac, komnata po komnacie.
— Absolutnie. Bierz się do dzieła, Dios.
Moja twarz jest całkowicie szczera, powtarzał sobie. Nie drgnął mi żaden mięsień. Wiem, że nie drgnął. Może we mnie czytać jak w steli. Wytrzymam jego spojrzenie.
— Dziękuję, sire.
— Podejrzewam, że są już o całe mile stąd — rzucił Teppic. — Kimkolwiek by byli. Ona to zwykła podręczna, prawda?
— To nie do pomyślenia, żeby ktoś mógł okazać nieposłuszeństwo wobec twego wyroku! Nikt w całym królestwie by się na to nie odważył! Ich dusze będą potępione! Zostaną schwytam, sire! Schwytani i unicestwieni!
Słudzy skryli się za Teppikiem. To nie był zwykły gniew. To była wściekłość. Prawdziwa, dojrzała wściekłość. Przybierająca niczym garść księżyców.
— Dobrze się czujesz, Dios?
Kapłan odwrócił się i spojrzał na drugi brzeg rzeki. Wielka Piramida była prawie gotowa. Ten widok chyba go uspokoił, a przynajmniej ustabilizował na jakimś nowym poziomie emocjonalnym.
— Tak, sire — odparł. — Dziękuję. Odetchnął głęboko.
— Jutro, sire — powiedział — z radością będziesz świadkiem położenia kamienia szczytowego piramidy. Niezwykła okazja. Oczywiście, minie jeszcze nieco czasu, zanim zakończą się prace w komorach wewnętrznych.
— Dobrze, dobrze. A dziś rano, jak sądzę, chciałbym zobaczyć się z ojcem.
— Jestem pewien, że zmarły król ucieszy się na twój widok, sire. Twoim życzeniem jest, bym ci towarzyszył.
— Aha.
Jest faktem niepodważalnym niczym Trzecie Prawo Soda, że nie istnieje coś takiego jak dobry Wielki Wezyr. Skłonność do chichotu i intryg wchodzi zapewne w zakres obowiązków na tym stanowisku.
Najwyżsi kapłani zwykle zaliczani są do tej samej kategorii. Muszą godzić się z przyjmowanym z góry założeniem, że do niczego nie dojdą, póki nie zaczną wydawać dziwacznych rozkazów, np. żeby przywiązać do skały księżniczkę, wydaną na pożarcie wędrownego morskiego potwora, albo żeby dziecko wrzucić w odmęty.
To straszliwe oszczerstwo. W całej historii Dysku najwyżsi kapłani byli w większości ludźmi poważnymi, pobożnymi i odpowiedzialnymi, którzy starali się jak najlepiej interpretować życzenia bogów, czasami wypruwając flaki albo paląc żywcem setki ludzi dziennie, aby tylko mieć pewność, że wszystko dobrze zrozumieli.
Sarkofag króla Teppicymona XXVII czekał gotowy. Rzeźbiony był z foryfii, smaradginy, skelsy i delfinetu, wykładany różowym nefrytem i stargitem, perfumowany i okadzany wieloma rzadkimi żywicami i perfumami…
Wyglądał imponująco, ale — zdaniem króla — nie warto było dla niego umierać. Zrezygnowany wyszedł na dziedziniec.
Nowy aktor wkroczył na scenę dramatu śmierci: Grinjer, wytwórca modeli.
Króla zawsze zastanawiały modele. Nawet skromny rolnik oczekiwał pochówku ze zbiorem sztucznej trzody, która w świecie zmarłych zmieni się jakoś w prawdziwą. Wielu było takich, którzy za życia radzili sobie z jedną chudą krową, by po śmierci wymagać stada rasowego bydła. Arystokraci i królowie otrzymywali pełny komplet, razem z modelami wozów, domów, statków i wszystkiego, co było zbyt duże lub zbyt nieporęczne i nie dało się wnieść do grobu. Po tamtej stronie w jakiś sposób modele zmieniały się w rzeczywiste obiekty.
Król zmarszczył czoło. Za życia wiedział, że to prawda. Nie wątpił ani przez moment.
Grinjer wysunął z ust czubek języka, z wielką starannością mocując szczypcami malutkie wiosło w doskonałym modelu rzecznej triremy w skali 1:80. Każdą płaską powierzchnię w przydzielonym mu kącie pracowni pokrywały maleńkie zwierzęta i przedmioty; niektóre co bardziej udane wisiały na nitkach z sufitu.
Król dowiedział się już z podsłuchanej rozmowy, że Grinjer ma dwadzieścia sześć lat, nie znalazł nic, co mogłoby zahamować niepowstrzymany rozwój trądziku, i że mieszka razem z matką. W domu wieczorami wykonuje modele. W głębi serca ma nadzieję, że pewnego dnia spotka miłą dziewczynę, która zrozumie, jak ważne jest idealne odwzorowanie wszystkich detali ceremonialnego sześciokołowego wozu, która potrzyma mu słoik z klejem i zawsze chętnie użyczy kciuka, gdy niezbędny będzie stały nacisk, póki klej nie wyschnie.
Słyszał trąby i ogólny gwar za plecami, jednak nie zwrócił na to uwagi. Ostatnio stale trwało zamieszanie. Doświadczenie podpowiadało mu, że chodzi o sprawy trywialne. Ludzie po prostu mają niewłaściwie dobrane priorytety. On na przykład czekał już dwa miesiące na parę uncji gumy varneti, a jakoś nikt się tym nie przejął. Poprawił monokl i wsunął na miejsce maleńki rudel.
Ktoś przy nim stanął. I dobrze, może się na coś przyda…
— Przyłóż tu palec — polecił, nie odwracając głowy. — Tylko na chwilę, póki klej nie złapie.
Nastąpił nagły spadek temperatury. Grinjer spojrzał prosto w uśmiechniętą złotą maskę. Za nią twarz Diosa zmieniała odcień, w fachowej opinii Grinjera, z nr 13 (Blada Skóra) na nr 37 (Fiolet Zachodu Słońca, połysk).
— Oj — powiedział Grinjer.
— Świetne — pochwalił Teppic. — Co to jest?
Grinjer zamrugał do niego. Potem zamrugał do łodzi.
— To osiemdziesięciostopowa rzeczna trirema w stylu khalijskim, z podwójnym pokładem dla włóczników i taranem na dziobie — wyjaśnił odruchowo.
Odniósł wrażenie, że oczekują od niego czegoś więcej. Rozejrzał się za czymś odpowiednim.
— Ma ponad pięćset części — dodał. — Każda deska pokładu była wycięta osobno. Proszę spojrzeć.
— Fascynujące — stwierdził Teppic. — Cóż, nie będziemy przeszkadzać. Pracujcie dalej.
— Żagle naprawdę się rozwijają — mówił Grinjer. — O tutaj, trzeba pociągnąć tę nitkę…
Maska odsunęła się i jej miejsce zajęło oblicze Diosa. Kapłan rzucił Grinjerowi spojrzenie sugerujące, że to jeszcze nie koniec, po czym ruszył za królem. Podobnie uczynił duch Teppicymona XXVII.
Teppic rozglądał się dyskretnie spod maski. Dostrzegł otwarte drzwi do pokoju, gdzie stały sarkofagi. Widział nawet ten, w którym ukryła się Ptraci: pod pokrywą wciąż tkwił drewniany klinik.
— Nasz ojciec wszakże znajduje się tam, sire — odezwał się Dios. Poruszał się bezgłośnie jak duch.
— Aha. Tak.
Teppic zawahał się chwilę, po czym ruszył w stronę dużego sarkofagu stojącego na drewnianych kozłach. Przyjrzał mu się. Złocone oblicze na pokrywie wyglądało jak wszystkie inne maski.
— Świetnie uchwycone podobieństwo, sire — podpowiedział Dios.
— Taak… — zgodził się Teppic. — Tak przypuszczam. Stanowczo wydaje się bardziej zadowolony.
— Witaj, mój chłopcze! — zawołał król.
Wiedział, że nikt go nie słyszy, ale przyjemnie było coś do nich mówić. Lepsze to niż mówienie do siebie. Na to będzie miał czasu aż nadto.
— Myślę, że wydobyłem z niego to, co najlepsze, o wodzu niebios — oświadczył główny rzeźbiarz.
— Wyglądam jak woskowa lalka z bólem brzucha. Teppic przechylił głowę.
— Tak — przyznał niezbyt pewnie. — Tak. Hm. Dobra robota.
Odwrócił się i znowu spojrzał w drzwi.
Dios skinął na stojących przy wejściu strażników.
— Zechciej mi wybaczyć, sire — rzucił wytwornie.
— Hm?
— Strażnicy będą kontynuować przeszukanie.
— Dobrze. Oj…
Dios w otoczeniu strażników ruszył do sarkofagu Ptraci. Chwycił pokrywę, zsunął ją na bok i zawołał:
— Spójrzcie! Co my tu mamy?
Dii i Gern podeszli bliżej. Zajrzeli do wnętrza.
— Wióry — stwierdził Dii. Gern pociągnął nosem.
— Ale ładnie pachną — zauważył.
Dios zabębnił palcami o pokrywę. Teppic nigdy jeszcze nie widział, by kapłan nie miał pojęcia, co robić. Zaczął nawet opukiwać ściany sarkofagu w poszukiwaniu tajnych schowków.
Potem zasunął pokrywę i spojrzał tępo na Teppica, który po raz pierwszy cieszył się, że maska ukrywa wyraz twarzy.
— Nie ma jej tam — wyjaśnił stary król. — Natura ją wezwała i wyszła, kiedy ci ludzie poszli zjeść śniadanie.
Musiała się wydostać, myślał Teppic. Gdzie jest teraz?
Dios rozejrzał się czujnie, kołysząc się lekko w przód i w tył jak igła kompasu. Jego wzrok padł na wewnętrzny sarkofag z mumią króla. Był duży. Był przestronny. Miał w sobie pewnego rodzaju nieuniknioność…
Dios w kilku krokach przeszedł przez pokój i otworzył sarkofag.
— Nie musisz pukać — mruknął król. — W końcu nigdzie się nie wybieram.
Teppic zaryzykował spojrzenie. Mumia króla była zupełnie sama.
— Jesteś pewny, że dobrze się czujesz, Dios? — zapytał.
— Tak, sire. Nie można być zbyt czujnym, sire. Najwyraźniej nie ma ich tutaj, sire.
— Wyglądasz, jakby przydał ci się łyk świeżego powietrza — zatroszczył się Teppic. Ganił się za to, ale nie mógł inaczej. Zagubiony Dios był widokiem, który budził zachwyt, ale też pewien niepokój. Człowiek instynktownie obawiał się o stabilność świata.
— Tak, sire. Bardzo dziękuję, sire.
— Usiądź i odpocznij. Ktoś przyniesie szklankę wody. A potem obejrzymy piramidę. Dios usiadł. Rozległ się przeraźliwy trzask.
— Usiadł na łodzi — oznajmił król. — Pierwsza zabawna rzecz, jakiej dokonał za mojej pamięci.
Piramida nadawała nowego znaczenia słowu „masywny”. Zaginała wokół siebie krajobraz. Teppic miał wrażenie, że sam jej ciężar deformuje kształt rzeczy, rozciąga królestwo jak ołowiana kulka na gumowej membranie.
Wiedział, że to bezsensowny pomysł. Piramida była duża, ale przecież maleńka w porównaniu do — powiedzmy — góry.
Ale wielka, bardzo wielka w porównaniu do czegokolwiek innego. Poza tym góry powinny być ogromne, osnowa universum była do tego przyzwyczajona. Piramida została zbudowana i okazała się o wiele większa, niż cokolwiek zbudowanego być powinno.
Była też bardzo zimna. Mimo słonecznego żaru czarny marmur ścian pobielał od szronu. Teppic nierozsądnie spróbował go dotknąć i zostawił na kamieniu warstwę skóry.
— Jest lodowata!
— Już magazynuje, o oddechu rzeki — wyjaśnił spocony Ptaclusp. — To ten, jak mu tam, efekt graniczny.
— Zauważyłem, że przerwaliście prace w komorach grobowych — wtrącił Dios.
— Ludzie… temperatura… efekty graniczne… trochę za wielkie ryzyko… — wymamrotał Ptaclusp. — Hm.
Teppic przyjrzał mu się z zaciekawieniem.
— O co chodzi? — zapytał. — Jakieś kłopoty?
— Ehm… — odpowiedział Ptaclusp.
— Wyprzedzacie plan. Wspaniała robota — pochwalił go Teppic. — Wykorzystujecie ogromną ilość siły roboczej.
— Ehm. Tak. Tylko…
Zapadła cisza, zakłócana jedynie przytłumionym gwarem pracujących ludzi i cichym skwierczeniem powietrza dotykającego piramidy.
— Wszystko będzie dobrze, kiedy założymy wierzchołek — zapewnił po chwili budowniczy piramid. — Kiedy zacznie się wypalać jak należy, problemy znikną. Ehm.
Wskazał wierzchołek z elektrum. Był zadziwiająco mały, o krawędzi długości stopy. Spoczywał na dwóch drewnianych kozłach.
— Powinniśmy założyć go już jutro — zapewnił Ptaclusp. — Czy wasz sire nadal zamierza nas zaszczycić podczas ceremonii zwieńczenia? — Ujął skraj szaty i zaczai miąć go w palcach. — Będą drinki — wyjąkał. — I srebrna kielnia, którą można zabrać do domu. Wszyscy krzyczą „hurra!” i podrzucają kapelusze.
— Z pewnością — odparł Dios. — To wielki zaszczyt.
— Dla nas również, wasz sire — oświadczył lojalnie Ptaclusp.
— O ciebie mi chodziło — wyjaśnił najwyższy kapłan.
Spojrzał na szeroki dziedziniec pomiędzy podstawą piramidy a rzeką. Otaczały go posągi i stele upamiętniające bohaterskie czyny króla Teppicymona[18]. Wyciągnął rękę.
— A tego możesz się pozbyć — rzeki. Ptaclusp zerknął na niego niewinnie.
— Tego posągu — wyjaśnił Dios. — O niego mi chodzi.
— Aha. Hm. No tak. Pomyśleliśmy, że kiedy zobaczysz go na miejscu, w odpowiednim oświetleniu… W dodatku Hat, Sępiogłowy Bóg Niespodziewanych Gości jest…
— Ma stąd zniknąć.
— Tak jest, wasza szacowność — odparł żałośnie Ptaclusp. W tej chwili był to najmniejszy z jego problemów, ale zaczynał już podejrzewać, że posąg go prześladuje. Dios nachylił mu się do ucha.
— Czy gdzieś na placu budowy nie widziałeś może młodej kobiety? — zapytał.
— Na moim placu nie ma kobiet, panie. Przynoszą pecha.
— Ta była prowokująco ubrana.
— Nie. Żadnych kobiet.
— Pałac stoi przecież niedaleko, a na pewno jest tu mnóstwo kryjówek — nie ustępował Dios.
Ptaclusp przełknął ślinę. Wiedział to dobrze. Co go opętało…
— Zapewniam, wasza szacowność — powiedział. Dios zmarszczył brwi i zwrócił się w stronę, gdzie — jak się okazało — Teppica już nie było.
— Poproś go, panie, żeby nikomu nie podawał ręki — zawołał jeszcze Ptaclusp.
Dios pospieszył za dalekim błyskiem słońca na złocie. Król wciąż jakoś nie mógł zrozumieć, że ostatnie, czego chce lud, to żeby władca się z nim bratał. Ci z robotników, którzy nie zdążyli uciec, chowali ręce za plecami.
Samotny Ptaclusp powachlował się dłonią i niepewnie wszedł w cień swego namiotu.
Gdzie czekali na niego Ptaclusp IIa, Ptaclusp IIa, Ptaclusp IIa i Ptaclusp IIa. Ptaclusp zawsze czuł się trochę niepewnie w towarzystwie księgowych, a czterej równocześnie doprowadzali go niemal do szaleństwa, zwłaszcza że wszyscy byli tą samą osobą. W namiocie było też trzech Ptacluspów IIb. Pozostała dwójka — chyba że już trójka — pracowała na budowie.
Ptaclusp uspokajająco Zamachał rękami.
— Dobrze, dobrze! — zawołał. — Jakie mamy dziś kłopoty?
Jeden z IIa przysunął mu stos tabliczek.
— Czy wiesz, ojcze — zapytał tym ostrym, wysokim głosem, jakiego używają księgowi, gdy chcą zakomunikować coś nieoczekiwanego i bardzo kosztownego — co to jest rachunek różniczkowy?
— Ty mi to powiedz — odparł Ptaclusp, siadając ciężko na stołku.
— To coś, co wymyśliłem, żeby rozwiązać problem listy płac, ojcze — wyjaśnił inny IIa.
— Zdawało mi się, że to była algebra.
— Algebrę przeszliśmy w zeszłym tygodniu — oświadczył trzeci IIa. — Teraz to rachunek różniczkowy. Cztery razy musiałem się zapętlić, żeby go opracować. A trzech mnie zajmuje się… — zerknął na braci — …księgowością kwantową.
— A na co ona? — zapytał znużonym tonem ojciec.
— Na przyszły tydzień. — Główny księgowy spojrzał na leżącą na wierzchu tabliczkę. — Na przykład — zaczął — czy znasz Rthura, malarza fresków?
— Co z nim?
— On… to znaczy oni… przedstawili rachunek za dwa lata pracy.
— O…
— Twierdzą, że wykonali ją we wtorek. Powiedzieli, że w związku z fraktalną naturą czasu.
— Tak powiedzieli? — zdziwił się Ptaclusp.
— Zdumiewające, jak szybko się uczą — mruknął jeden z księgowych, rzucając gniewne spojrzenie parakosmicznym architektom.
Ptaclusp zawahał się.
— Ilu ich jest?
— Skąd mamy wiedzieć? Wiemy tylko, że było ich pięćdziesięciu trzech. Potem przekroczyli krytyczną. Fakt, że często go ostatnio widywaliśmy. — Dwóch IIa usiadło i złożyło razem palce, co zawsze jest złym znakiem u kogoś, kto ma do czynienia z pieniędzmi. — Chodzi o to — podjął jeden z nich — że po okresie początkowego entuzjazmu, wielu robotników powiela się nieoficjalnie, żeby móc siedzieć w domu i posyłać siebie do pracy.
— Przecież to śmieszne — zaprotestował Ptaclusp. — Nie stają się innymi ludźmi, po prostu sami siebie zamęczają.
— To nigdy nikogo nie powstrzymało, ojcze — stwierdził IIa. — Ilu ludzi przestało upijać się do nieprzytomności w wieku lat dwudziestu, żeby ocalić tego czterdziestoletniego obcego człowieka, umierającego na marskość wątroby?
Przez chwilę trwała cisza. Wszyscy zastanawiali się intensywnie.
— Obcego…? — odezwał się niepewnie Ptaclusp.
— To znaczy siebie, tylko starszego — warknął IIa. — To jest filozofia — dodał.
— Jeden z murarzy wczoraj sam siebie pobił — wtrącił ponuro jeden z IIb. — Pokłócił się ze sobą o swoją żonę. Teraz szaleje, bo nie wie, czy to była jego wcześniejsza wersja, czy ktoś, kto jeszcze nie zaistniał. Boi się, że na siebie napadnie. Ale gorsze jest co innego, tato. Płacimy czterdziestu tysiącom ludzi, a zatrudniamy tylko dwa tysiące.
— Zbankrutujemy. To chcesz powiedzieć? Wiem. To moja wina. Chciałem wam coś po sobie zostawić. Nie przewidziałem tego wszystkiego. Od początku było za łatwo.
Jeden z IIa odchrząknął.
— To… tego… nie jest aż tak źle — oznajmił cichym głosem.
— Niby dlaczego?
Księgowy położył na stole kilkanaście miedzianych monet.
— No więc… — zaczął. — Widzicie, przyszło mi do głowy, że jeśli już w czasie panuje taki ruch, to nie tylko ludzi można zapętlać. Ee… Widzicie te miedziaki?
Jedna zniknęła.
— To ta sama moneta, prawda? — domyślił się jeden z jego braci.
— No tak — przyznał IIa, bardzo zakłopotany, gdyż interwencja w święty obieg pieniądza kłóciła się z jego osobistą religią. — Ta sama moneta w pięciominutowych odstępach.
— I wykorzystujesz tę sztuczkę, żeby im płacić? — zapytał oszołomiony Ptaclusp.
— To nie jest żadna sztuczka! — zaprotestował z godnością IIa. — Daję im pieniądze. Co się z nimi dzieje potem, to już nie moja sprawa. Prawda?
— Nie podoba mi się to — uznał jego ojciec.
— Nie przejmuj się. W końcu wszystko się wyrówna — uspokoił go inny IIa. — Każdy dostanie to, na co zasłużył.
— Owszem. I tego właśnie się obawiam.
— To po prostu metoda, żeby twoje pieniądze na ciebie pracowały — stwierdził kolejny syn. — Prawdopodobnie kwantowa.
— To dobrze — westchnął ciężko Ptaclusp.
— Nie martw się. Dzisiaj w nocy założymy blok — zapewnił jeden z IIb. — Piramida wypali energię i wszystko się uspokoi.
— Powiedziałem królowi, że zrobimy to jutro. Ptacluspowie IIb zbledli jednocześnie. Mimo upału, w namiocie zrobiło się o wiele chłodniej.
— W nocy, ojcze. Na pewno miałeś na myśli noc.
— Jutro — odparł stanowczo Ptaclusp. — Zorganizowałem baldachim i ludzi do rzucania płatków lotosu. Będzie orkiestra, dzwonki, trąby i cymbały. Będą przemowy, a na zakończenie herbatka i przekąski. Zawsze tak to załatwialiśmy. Żeby przyciągnąć nowych klientów. Lubią najpierw się trochę rozejrzeć.
— Ojcze, sam widziałeś, jak ona nasiąka… Widziałeś szron…
— A niech nasiąka. My, Ptacluspowie, nie będziemy kłaść kamieni szczytowych piramid, jakbyśmy skończyli mur wokół ogródka. Nie zachowamy się jak ten, jak mu tam, nocą. Ludzie oczekują ceremonii.
— Ale…
— Nie chcę tego słuchać. I tak już za długo wysłuchiwałem tych nowomodnych teorii. Jutro. Kazałem przygotować tablicę z brązu, aksamitne kotary i wszystko.
Jeden z IIa wzruszył ramionami.
— Nie warto się z nim kłócić — stwierdził. — Jestem z trzeciej godziny do przodu i pamiętam tę rozmowę. Nie mogliśmy go przekonać.
— Ja jestem z drugiej godziny do przodu — dodał jeden z jego klonów. — Pamiętam, że to powiedziałeś.
Poza ścianami namiotu piramida skwierczała od akumulowanego czasu.
W energii piramid nie ma nic tajemniczego. Piramidy są jak tamy w strumieniu czasu. Wielka masa kamieni wytwarza potencjał temporalny, który przy właściwym ukształtowaniu i orientacji, z odpowiednimi wymiarami parakosmicznymi właściwie wbudowanymi w strukturę, może być skierowany tak, by na bardzo małym obszarze przyspieszał albo odwracał bieg czasu, w taki sam sposób, w jaki tłok hydrauliczny może pompować wodę pod prąd.
Pierwsi budowniczowie, którzy naturalnie byli starożytni, a zatem mądrzy, wiedzieli doskonale, że funkcją poprawnie wzniesionej piramidy jest wytworzenie absolutnego czasu zerowego w komorze centralnej, tak że ułożony tam konający król w istocie żył wiecznie, a przynajmniej nigdy nie umierał. Czas, jaki powinien upłynąć w komorze, podlegał akumulacji w masie piramidy i raz na dwadzieścia cztery godziny uchodził z flarą.
Po kilku epokach ludzie całkiem o tym zapomnieli i uznali, że ten sam efekt można osiągnąć poprzez a) rytuał, b) marynowanie ludzi i c) przechowywanie ich miękkich organów wewnętrznych w kanopach.
To rzadko się udaje.
I tak sztuka strojenia piramid zaginęła, a cała wiedza stała się garścią niezrozumiałych reguł i niejasnych wspomnień. Starożytni byli o wiele za mądrzy, by wznosić bardzo duże piramidy. Mogły bowiem spowodować bardzo dziwne zjawiska, wobec których zwykłe fluktuacje czasu wydałyby się drobnostką.
Przy okazji: wbrew popularnym wierzeniom, piramidy nie ostrzą żyletek. Po prostu przenoszą je w czasie do chwili, kiedy jeszcze nie były tępe. Przyczyny tego faktu są prawdopodobnie kwantowe.
Teppic leżał na warstwach osadowych swego łóżka i nasłuchiwał.
Dwaj strażnicy stali przy drzwiach, dwaj na tarasie, a jeden — Teppic był pełen podziwu dla zapobiegliwości Diosa — na dachu. Słyszał, jak starają się nie wydawać żadnego dźwięku.
Właściwie nie mógł protestować. Jeśli czarno odziani złoczyńcy przedostają się do pałacu, to osoba króla musi być chroniona. Trudno zaprzeczyć.
Zsunął się z twardego materaca i przemknął przez mrok do posągu Kociogłowego Boga Basta w kącie; odkręcił mu głowę i wyjął swój kostium skrytobójcy. Przebrał się szybko, przeklinając brak luster, po czym skrył się za filarem przy drzwiach.
Jedynym problemem — jeśli mógł to ocenić — było powstrzymanie się od śmiechu. Funkcja żołnierza w Djelibeybi nie była zawodem wysoce ryzykownym. Nigdy nie nastąpił nawet cień wewnętrznej rebelii, a że każdy z sąsiadów mógł natychmiast zbrojnie zgnieść królestwo, nie miało sensu dobieranie żołnierzy spośród zaciekłych wojowników. Kapłanom z pewnością nie zależało na entuzjastycznych żołnierzach. Entuzjastyczni żołnierze nie mający okazji do walki mogliby się znudzić i zacząć myśleć o rzeczach niebezpiecznych, na przykład o ile lepiej potrafiliby sami rządzić krajem.
Praca ta przyciągała zatem dużych, ciężkich mężczyzn, którzy potrafili godzinami stać bez ruchu i się nie nudzić, mężczyzn o budowie wołu i odpowiedniej do tego inteligencji. Doskonałe panowanie nad pęcherzem także było w cenie.
Teppic wyszedł na taras.
Nauczył się nie poruszać ukradkowo. Miliony lat pożerania przez stwory poruszające się ukradkowo wyrobiły u ludzkości zdolność zauważania ukradkowych poruszeń. Niewydawanie dźwięku też wcale nie pomagało, ponieważ ruchome obszary ciszy wzbudzały podejrzenia. Sztuka polegała na tym, by sunąć przez noc ze spokojną pewnością siebie, tak jak to robi powietrze.
Tuż przed drzwiami stał wartownik. Teppic przepłynął obok niego i ostrożnie wspiął się na mur. Mur dekorowały liczne płaskorzeźby upamiętniające tryumfy dawnych władców, więc Teppic skorzystał przy wchodzeniu z pomocy rodziny.
Wietrzyk dmuchnął od strony pustyni, gdy Teppic przerzucił nogi przez parapet i cicho ruszył po ciągle gorącym dachu. Powietrze pachniało tak, jakby ktoś niedawno je ugotował z dodatkiem przypraw.
To dziwne uczucie, sunąć tak przez dach własnego pałacu, starając się unikać własnych strażników, z misją bezpośrednio naruszającą własny wyrok, i wiedzieć, że w razie schwytania trzeba będzie samemu skazać się na rzucenie świętym krokodylom. W końcu sam chyba wydał polecenie, że gdyby go pojmano, nie wolno mu okazywać żadnej litości.
Wszystko to budziło tylko dreszcz podniecenia.
Tutaj, na dachu, miał swego rodzaju swobodę — jedyną odmianę swobody dostępną władcy Doliny. Teppicowi przyszło na myśl, że chłopi bez ziemi, mieszkający nad deltą, mają więcej swobody od niego. Buntowniczy i niekrólewski fragment umysłu podpowiedział: tak, swobodę zarażenia się dowolnie wybraną chorobą, swobodę głodowania do woli i śmierci od takiej straszliwej zarazy, na jaką przyjdzie im ochota. Ale jednak swobodę.
Cichy dźwięk wśród ciszy nocy ściągnął go na krawędź dachu od strony rzeki. Djel rozlewał się w blasku księżyca, szeroki i lśniący.
Na wodzie Teppic dostrzegł łódź, płynącą z drugiego brzegu, z nekropolii. Nie mógł nie rozpoznać postaci u wioseł. Światło flar odbijało się od łysej czaszki.
Pewnego dnia, pomyślał Teppic, pójdę za nim. Dowiem się, co tam robi. Jeśli tylko popłynie w dzień.
Za dnia nekropolia była zwyczajnie posępna, jak gdyby cały wszechświat zgasił światła. Teppic zbadał ją nawet, wędrował po ulicach i zaułkach, które wciąż pokrywał pył, a powietrze było nieruchome, niezależnie od pogody po drugiej, żyjącej stronie rzeki. Zawsze miał wrażenie, że brakuje mu tchu. Wolał się nad tym nie zastanawiać. Skrytobójcy w zasadzie lubią noc, ale noc w nekropolii to coś zupełnie innego. A raczej to samo, tylko o wiele bardziej. Poza tym było to jedyne miasto na Dysku, gdzie skrytobójca nie mógłby znaleźć pracy.
Teppic dotarł do świetlika prowadzącego do warsztatu balsamistów i spojrzał w dół. W chwilę później wylądował delikatnie na posadzce i przemknął do pokoju z sarkofagami.
— Witaj, mój chłopcze.
Teppic odsunął pokrywę. Sarkofag był pusty.
— Jest w którymś z tych na tyłach — podpowiedział król. — Nigdy nie miała wyczucia kierunku.
Pałac był ogromny. Teppic z trudem znajdował w nim drogę za dnia. Zastanowił się nad szansami poszukiwań w absolutnej ciemności.
— To u nas rodzinne. Twój dziadek musiał mieć „lewy” i „prawy” wypisane na sandałach, tak było z nim źle. Masz szczęście, że orientację odziedziczyłeś po matce.
To dziwne. Ona nie mówiła, ona paplała. Nie potrafiła chyba nawet prostej myśli utrzymać w głowie dłużej niż dziesięć sekund.
Całkiem jakby mózg miała podłączony bezpośrednio do ust, więc kiedy tylko jakaś myśl wpadała jej do głowy, wygłaszała ją na głos. W porównaniu do spotykanych na przyjęciach w Ankh dam, które uwielbiały zabawiać młodych skrytobójców, karmić ich kosztownymi frykasami i rozmawiać o sprawach ważnych a delikatnych, gdy oczy błyszczały im jak korundowe wiertła, a wargi zaczynały lśnić… W porównaniu z nimi była pusta jak, no, jak coś pustego. Mimo to odkrył, że rozpaczliwie chce ją znaleźć. Jej całkowity brak wymagań działał jak narkotyk. Wspomnienie jej łona nie miało tu nic do rzeczy.
— To ładnie, że po nią wróciłeś — pochwalił go król. — Jest twoją siostrą, wiesz? W każdym razie przyrodnią siostrą. Czasem żałuję, że się nie ożeniłem z jej matką, ale widzisz, nie pochodziła z królewskiego rodu. Była bardzo inteligentną kobietą.
Teppic nasłuchiwał czujnie. Znowu to samo: ciche tchnienie, słyszalne tylko w ciszy nocy. Przeszedł w głąb komnaty, posłuchał jeszcze chwilę i uniósł pokrywę sarkofagu.
Ptraci zwinęła się w kłębek na dnie. Spała mocno, z głową wspartą na ramieniu.
Ostrożnie oparł pokrywę o ścianę i dotknął jej włosów. Wymruczała coś i zmieniła pozycję.
— Ehm… Chyba powinnaś się obudzić — szepnął. Raz jeszcze przewróciła się i wyszeptała coś w rodzaju:
— Wstfgl.
Teppic zawahał się. Ani nauczyciele, ani Dios nie przygotowali go na taką sytuację. Znał przynajmniej siedemdziesiąt różnych sposobów zabicia śpiącej osoby, ale ani jednego sposobu obudzenia jej najpierw.
Pchnął lekko w coś, co wyglądało jak najmniej krępujący obszar jej skóry. Ptraci otworzyła oczy.
— A — powiedziała. — To ty. I ziewnęła.
— Przyszedłem cię stąd zabrać — wyjaśnił Teppic. — Spałaś cały dzień.
— Słyszałam jakieś głosy — oświadczyła i przeciągnęła się tak, że Teppic pospiesznie odwrócił wzrok. — To był ten kapłan, ten z twarzą łysego orła. Jest okropny.
— To prawda — zgodził się Teppic, z ulgą słuchając jej opinii.
— Więc siedziałam cicho. Był jeszcze król. Nowy.
— On też tu przyszedł? — spytał słabo Teppic. Gorycz w jej głosie była niby sztylet numer cztery wbity w serce.
— Wszystkie dziewczęta mówią, że jest dziwny — dodała, kiedy pomagał jej wyjść i sarkofagu. — Możesz mnie dotknąć, wiesz? Nie jestem z porcelany.
Podtrzymał jej ramię. Wiedział, że przydałaby mu się zimna kąpiel i szybka przebieżka po dachach.
— Jesteś skrytobójcą, prawda? — mówiła dalej. — Przypomniałam sobie, jak już odszedłeś. Skrytobójca z obcych stron. Cały w czerni. Przybyłeś zabić króla?
— Chciałbym to zrobić — odparł Teppic. — Naprawdę zaczyna mi już działać na nerwy. Słuchaj, czy nie mogłabyś zdjąć swoich bransolet?
— Dlaczego?
— Strasznie Hałasują.
Nawet kolczyki Piraci przy każdym ruchu głowy zdawały się wybijać godziny.
— Nie chcę — oświadczyła. — Bez nich czuję się naga.
— Z nimi też jesteś prawie naga — syknął Teppic. — Proszę!
— Umie grać na harfie — odezwał się duch króla Teppicymona XXVII. — Chociaż niezbyt dobrze. Doszła do piątej strony „Krótkich melodii dla małych paluszków”.
Teppic przeczołgał się do korytarza prowadzącego z warsztatu balsamistów. Wytężył słuch. W pałacu panowała cisza, jeśli nie liczyć ciężkiego oddechu i z rzadka metalicznego brzęku. To Piraci pozbywała się biżuterii.
— Pospiesz się — rzucił. — Nie mamy zbyt wiele… Ptraci płakała.
— Hm… — powiedział Teppic. — Hm…
— Niektóre dostałam w prezencie od babci — szlochała Ptraci. — A parę dał mi stary król. Te kolczyki są w mojej rodzinie już strasznie dawno. Jakby ci było, gdybyś musiał zrobić coś takiego?
— Widzisz, synu, biżuteria nie jest dla niej po prostu czymś, co się nosi — wyjaśnił duch Teppicymona XXVII. — To część jej samej.
Niech mnie, dodał do siebie, to chyba Mądrość. Dlaczego łatwiej jest myśleć po śmierci?
— Ja żadnej nie noszę — przypomniał Teppic.
— Ale masz te sztylety i różne takie…
— Potrzebne mi są do pracy.
— No właśnie.
— Wiesz co? Nie musisz tu tego zostawiać. Włóż wszystko do mojej sakwy. Ale musimy już iść. Proszę!
— Do widzenia! — zawołał ze smutkiem król, patrząc, jak wymykają się na dziedziniec. Potem poszybował z powrotem do swego ciała, które jednak nie było najlepszym towarzystwem.
Kiedy dotarli na dach, wiatr był silniejszy. Było też bardziej gorąco. I sucho.
Za rzeką jedna czy dwie piramidy zapaliły już swoje flary, jednak bardzo małe i wyglądające inaczej niż zwykle.
— Coś mnie swędzi — stwierdziła Piraci. — Co się dzieje?
— Chyba zbiera się na burzę — odparł Teppic, spoglądając na Wielką Piramidę. Absolutnie czarna, wydawała się trójkątem głębszej ciemności wśród nocy. Jacyś ludzie biegali wokół podstawy niczym szaleńcy, patrzący, jak płonie ich szpital.
— Co to jest burza?
— Trudno ją opisać — rzucił z roztargnieniem. — Czy widzisz, co oni tam robią?
Ptraci spojrzała za rzekę.
— Są bardzo zapracowani — uznała.
— Mnie to raczej wygląda na panikę.
Błysnęło jeszcze kilka piramid, ale zamiast wznieść się prosto w niebo, płomienie migotały i kołysały się na boki, szarpane nieistniejącym wichrem.
Teppic otrząsnął się.
— Chodźmy — powiedział. — Pora cię stąd zabrać.
— Mówiłem, że powinniśmy ją nakryć wieczorem! — wrzasnął Ptaclusp IIb, przekrzykując wycie piramidy. — Teraz już go nie podniosę! Muszą być potworne turbulencje!
Lód dnia parował z czarnego marmuru, ciepłego już w dotyku. IIb zerknął na ułożony na kozłach kamień szczytowy, po czym zwrócił się do brata, który przybiegł tu w nocnej koszuli.
— Gdzie ojciec? — zapytał.
— Posłałem jednego z nas, żeby go obudził — odparł IIa.
— Kogo?
— Jednego z ciebie.
— Aha. — IIb znowu popatrzył na kamień. — Nie jest ciężki — zauważył. — We dwóch moglibyśmy go wnieść. Spojrzał na brata pytająco.
— Chyba zwariowałeś. Poślij tam paru robotników.
— Wszyscy uciekli.
W dole rzeki jakaś piramida spróbowała zapalić flarę, zatrzeszczała, po czym strzeliła skwierczącym, nierównym płomieniem, który łukiem przemknął po niebie i uziemił się tuż pod wierzchołkiem Wielkiej Piramidy.
— Ona już oddziałuje z innymi! — krzyknął IIb. — Chodź! Musimy ją odpalić, to jedyny sposób!
Mniej więcej w jednej trzeciej wysokości piramidy błękitny zygzak z trzaskiem strzelił ze ściany i uderzył w kamiennego sfinksa. Powietrze nad nim zawrzało.
Obaj bracia chwycili kamień szczytowy i podbiegli chwiejnie do rusztowania. Pył wokół nich układał się w dziwaczne kształty.
— Słyszysz coś? — zapytał IIb, kiedy, potykając się, dotarli do pierwszej platformy.
— Chodzi ci o osnowę czasu i przestrzeni, przepuszczaną przez zgrzeblarkę? — upewnił się IIa.
Architekt rzucił bratu spojrzenie wyrażające pewien podziw. Potem jego twarz na nowo przybrała wyraz lekkiego przerażenia.
— Nie, nie to.
— A może o głos samego powietrza poddawanego straszliwym torturom?
— Nie, to też nie — odparł nieco zirytowany IIb. — Chodzi mi o te trzaski.
Trzy kolejne piramidy strzeliły wyładowaniami, które z piskiem przebiły kłęby chmur i wlały się w czarny marmur.
— Nic takiego nie słyszę — oświadczył IIa.
— Mam wrażenie, że dobiega z piramidy.
— Możesz przyłożyć do niej ucho, aleja nie mam zamiaru. Rusztowanie chwiało się w porywach wichury. Wspięli się na następną drabinę. Ciężki kamień kołysał się między nimi.
— Mówiłem, że nie powinniśmy tego robić — mruknął księgowy, gdy kamień zsunął mu się łagodnie na palce. — Nie powinniśmy jej budować.
— Zamknij się i podnieś swój koniec, dobrze?
I tak, pokonując kolejne chwiejne drabiny, bracia Ptacluspowie wspinali się wśród sporów na ścianę Wielkiej Piramidy. Pomniejsze grobowce wzdłuż Djelu odpalały jeden po drugim, a niebo przecinały pasma skwierczącego ognia.
Mniej więcej w tej chwili największy matematyk na świecie, leżąc w smrodliwym zaciszu swego boksu, przerwał przeżuwanie i uświadomił sobie, że coś złego dzieje się z liczbami. Ze wszystkimi liczbami.
Wielbłąd spoglądał wzdłuż nosa na Teppica. Wyraz mordy świadczył wyraźnie, że ze wszystkich jeźdźców na świecie, których najmniej chciałby nosić, chłopak trafił na szczyt listy. Co prawda wielbłądy patrzą tak na każdego. Mają niezwykle demokratyczny stosunek do ludzkiej rasy. Nienawidzą wszystkich jej przedstawicieli, bez względu na pozycję społeczną czy wyznanie. Ten wielbłąd wyglądał, jakby przeżuwał mydło. Teppic zerknął nerwowo w głąb mrocznych królewskich stajni, mieszczących niegdyś setki wielbłądów. Oddałby cały świat za konia, a średnich rozmiarów kontynent za kucyka. W stajni jednak pozostało jedynie kilka gnijących rydwanów bojowych, pamiątek po dawnej chwale, podstarzały słoń, którego obecność stanowiła zagadkę, oraz ten wielbłąd. Wyglądał na zwierzę wyjątkowo nieefektywne. Przecierał się już na kolanach.
— Nie mamy wyboru — zwrócił się Teppic do Ptraci. — Nie ośmielę się przemierzać nocą rzeki. Mógłbym spróbować przerzucić cię przez granicę.
— Czy to jest siodło, to po prawej? — spytała Ptraci. — Strasznie dziwnie wygląda.
— Bo to strasznie dziwne stworzenie. Jak mamy wsiąść?
— Widziałam kiedyś woźniców przy pracy — odparła. — Myślę, że trzeba je bardzo mocno uderzyć bardzo grubym kijem.
Wielbłąd uklęknął i spojrzał na nią z wyższością.
Teppic wzruszył ramionami, otworzył wrota do zewnętrznego świata i spojrzał prosto w twarze pięciu strażników.
Cofnął się. Oni postąpili naprzód. Trzech ściskało ciężkie, djelibeybiańskie łuki, których strzała może przebić drzwi albo zmienić szarżującego hipopotama w trzy tony ruchomego kebabu. Strażnicy nigdy jeszcze nie musieli z nich strzelać do bliźnich, ale wyglądali na gotowych do rozważenia tego pomysłu.
Kapitan straży stuknął jednego z nich w ramię.
— Idź zawiadomić najwyższego kapłana — polecił. Potem zwrócił się do Teppica.
— Rzuć broń — rozkazał.
— Znaczy: całą?
— Tak. Całą.
— To może chwilę potrwać — uprzedził Teppic.
— I trzymaj ręce tak, żebym je widział — dodał kapitan.
— Zaje się, że osiągnęliśmy impas — stwierdził Teppic.
Przyglądał się strażnikom. Znał wiele metod walki wręcz, jednak wszystkie opierały się na fakcie, że przeciwnik nie może przebić człowieka strzałą przy najmniejszym ruchu. Prawdopodobnie mógłby odskoczyć w bok, a wtedy pod osłoną wielbłądzich boksów grałby na czas…
Ale taki manewr pozostawiłby Ptraci odsłoniętą. Poza tym nie powinien chyba walczyć z własnymi strażnikami. Takie zachowanie jest niedopuszczalne, nawet dla króla.
Za plecami strażników zrobił się jakiś ruch i po chwili w polu widzenia pojawił się Dios, milczący i nieunikniony jak zaćmienie księżyca. Trzymał płonącą pochodnię, rzucającą szaleńcze błyski na jego łysinę.
— Aha — rzekł. — Złoczyńcy zostali schwytani. Dobra robota. — Skinął kapitanowi głową. — Rzućcie ich krokodylom.
— Dios? — odezwał się Teppic, gdy dwaj strażnicy ruszyli w jego stronę z wymierzonymi łukami.
— Czy coś powiedziałeś?
— Wiesz, kim jestem, człowieku. Nie żartuj sobie. Kapłan uniósł pochodnię.
— Masz nade mną przewagę, chłopcze — stwierdził. — W sensie metaforycznym, naturalnie.
— To wcale nie jest zabawne. Rozkazuję ci powiedzieć im, kim jestem.
— Jak sobie życzysz. Ten skrytobójca… — głos Diosa ciął i parzył niby palnik acetylenowy — …zabił króla.
— Ja jestem królem, do licha — zawołał Teppic. — Jak mogłem sam siebie zabić?
— Nie jesteśmy głupcami — oświadczył Dios. — Ci ludzie wiedzą, że król nie włóczy się nocą po pałacu ani nie przebywa w towarzystwie skazanych przestępców. Pozostaje nam tylko odkryć, w jaki sposób pozbyłeś się ciała.
Wbił wzrok w twarz Teppica i chłopiec uświadomił sobie, że najwyższy kapłan jest naprawdę i całkowicie obłąkany. Był to rzadki rodzaj obłędu, wywołany przez bycie sobą tak długo, że zwyczaje normalności trwale wyryły się w mózgu. Ciekawe, ile naprawdę ma lat, pomyślał.
— Ci skrytobójcy to chytre sztuki — ostrzegł Dios. — Uważajcie na niego.
Coś uderzyło o ziemię obok kapłana. To Ptraci próbowała go trafić kijem na wielbłądy i chybiła.
Kiedy wszyscy znowu spojrzeli w jego stronę, Teppic zniknął. Strażnicy obok byli zajęci jękami i powolnym osuwaniem się na podłogę.
Dios uśmiechnął się złowieszczo.
— Weźcie kobietę — warknął.
Kapitan podskoczył i chwycił Ptraci, która nie próbowała nawet uciekać. Dios schylił się po kij.
— Na zewnątrz czeka więcej straży — poinformował. — Jestem przekonany, że zdajesz sobie z tego sprawę. Wyjdź. W swoim własnym interesie.
— Po co? — zapytał z cienia Teppic. Sięgnął do buta po dmuchawkę.
— By z rozkazu króla zostać rzucony świętym krokodylom.
— Jest się do czego spieszyć, co? — Teppic gorączkowo skręcał elementy.
— Z pewnością jest to rozwiązanie przyjemniejsze od niektórych innych — wyjaśnił Dios.
W ciemności Teppic przesunął palcami po maleńkich wypukłościach kodu na strzałkach. Większość doskonałych trucizn z pewnością już wyparowała albo rozłożyła się i stała nieszkodliwa, miał jednak kilka słabszych, mających klientom zapewnić co najwyżej mocny sen. Skrytobójca musi czasem w drodze do swego inhumowanego minąć kilku czujnych strażników. Inhumowanie ich także uważane jest za dowód złych manier.
— Mógłbyś nas wypuścić — zawołał. — Przypuszczam, że na tym właśnie ci zależy, prawda? Żebym odjechał i już nigdy nie wrócił. Mnie to odpowiada.
Dios wahał się.
— Powinieneś powiedzieć: I wypuśćcie dziewczynę — podpowiedział.
— A tak. To również.
— Nie. Nie dopełniłbym wtedy mojego obowiązku wobec króla.
— Na rany bogów, Dios, przecież wiesz, że to ja jestem królem!
— Nie. Mam bardzo dokładny wizerunek króla i ty nim nie jesteś.
Teppic wyjrzał nad brzegiem ścianki boksu. Wielbłąd spojrzał mu przez ramię.
I wtedy cały świat oszalał.
Dobrze: oszalał bardziej.
Wszystkie piramidy płonęły, przesłaniając niebo migotliwym blaskiem. Bracia Ptacluspowie wspięli się na główną platformę roboczą. IIa osunął się na deski, dysząc jak zepsute miechy. Kilka stóp od niego wznosiła się ukośnie gorąca ściana. Teraz nie miał już wątpliwości, że piramida naprawdę trzeszczy jak żaglowiec w szkwale. Nigdy nie zwracał uwagi na mechanikę, w przeciwieństwie do kosztów budowy, ale był całkiem pewien, że ten dźwięk jest nieprawidłowy, jak II i II dające V.
Jego brat wyciągnął rękę, by dotknąć kamienia, ale cofnął ją natychmiast, gdy iskry strzeliły mu z palców.
— Czujesz, jaka jest ciepła? — zapytał. — To zdumiewające.
— Dlaczego?
— Podgrzać taką masę? Wiesz, sam ciężar…
— Nie podoba mi się to, Dwa-be — zająknął się IIa. — Może zostawimy kamień tutaj? Na pewno nic się nie stanie, a rano poślemy tu robotników, oni lepiej się na tym…
Kolejna flara zagłuszyła jego słowa: zatoczyła łuk na niebie i uderzyła w kolumnę drżącego powietrza, pięćdziesiąt stóp nad nimi. IIa przytrzymał się rusztowania.
— Niech Sod to porwie — rzekł. — Ja schodzę.
— Zaczekaj chwilę — zawołał IIb. — Pomyśl, co tak trzeszczy? Przecież kamień nie może trzeszczeć.
— To całe przeklęte rusztowanie się rusza. Nie bądź durniem. — IIa wytrzeszczył oczy na brata. — Powiedz, że to rusztowanie — błagał.
— Nie. Jestem tego pewien. Dźwięk dochodzi z wnętrza.
Spojrzeli po sobie, potem na rozchwianą drabinę prowadzącą na wierzchołek, a raczej do miejsca, gdzie wierzchołek powinien się znaleźć.
— Idziemy! — zarządził IIb. — Ona nie może odpalić i szuka innych dróg rozładowania…
Zahuczał głos potężny jak sieknięcie kontynentów.
Teppic poczuł to. Miał wrażenie, że jego skóra stała się o kilka numerów za mała. Miał wrażenie, że ktoś trzyma go za uszy i odkręca głowę. Zobaczył, jak kapitan straży osuwa się na kolana i usiłuje zdjąć hełm. Wyskoczył z boksu.
Próbował wyskoczyć z boksu. Wszystko było nie tak, i wylądował ciężko na podłodze, która wyraźnie nie mogła się zdecydować, czy stać się ścianą. Zdołał się poderwać i coś szarpnęło go w bok. Tańczył niezgrabnie, starając się utrzymać równowagę.
Stajnia rozciągała się i kurczyła jak obraz w krzywym zwierciadle. Widział już takie w Ankh, gdzie we trójkę poświęcili po pół miedziaka, by zobaczyć cuda Zapierającego Oddech Wędrownego Lunaparku Dra Moonera. Ale wtedy wiedział, że to tylko nierówne szkło wyciąga mu głowę na kształt kiełbasy, a nogi zmienia w piłki. Teppic chciałby mieć pewność, że to, co dzieje się teraz, także ma jakieś niewinne wytłumaczenie. Trzeba by chyba bardzo krzywego lustra, żeby wszystko wyglądało normalnie.
Podbiegł na miękkich nogach do Ptraci i najwyższego kapłana, a świat wokół niego rozciągał się i zaciskał. Odczuł satysfakcję widząc, jak Ptraci wyrywa cię z uścisku Diosa i celnym ciosem trafia go za ucho.
Sunął jak we śnie, a odległości zmieniały się, jakby rzeczywistość nabrała elastyczności. Jeden krok i wpadł z rozpędu na walczącą parę. Chwycił Ptraci za ramię i zatoczył się do boksu wielbłąda. Zwierzę wciąż przeżuwało i obserwowało całą scenę z czymś, co u wielbłądów najbliższe jest lekkiego zaciekawienia. Teppic szarpnął uprząż.
Nikt nie próbował ich zatrzymywać, kiedy wybiegli za bramę, prosto w obłąkaną noc.
— Pomaga, jeśli zamkniesz oczy — powiedziała Ptraci.
Teppic spróbował. Udało się. Dziedziniec, widoczny jako rozdygotany prostokąt, którego boki wibrowały jak cięciwy łuku, pod stopami stał się, no, stał się zwykłym dziedzińcem.
— To było sprytne — stwierdził z uznaniem. — Jak na to wpadłaś?
— Zawsze zamykam oczy, kiedy się czegoś boję.
— Dobry plan.
— Ale co się dzieje?
— Nie wiem. I nie chcę wiedzieć. Myślę, że wyjazd stąd to pomysł zdumiewająco rozsądny. Mówiłaś, że jak zmusić wielbłąda do uklęknięcia? Mam przy sobie mnóstwo ostrych przedmiotów.
Wielbłąd, który w zakresie gróźb wystarczająco opanował ludzką mowę, uklęknął z godnością. Wspięli mu się na grzbiet i okolica zafalowała raz jeszcze, gdy zwierzę stanęło.
Wielbłąd doskonale wiedział, co się dzieje. Trzy żołądki i system trawienny niczym zakład przetwórstwa chemicznego gwarantują dość czasu na myślenie.
Nie bez powodu wyższa matematyka powstaje zwykle w krajach gorących. To dzięki rezonansowi morficznemu wszystkich wielbłądów, których pogardliwa mina i słynna wywinięta warga są naturalnym skutkiem umiejętności rozwiązywania równań kwadratowych.
Nie wszyscy zdają sobie sprawę z naturalnych zdolności matematycznych wielbłądów, zwłaszcza w dziedzinie balistyki. Zdolność ta powstała w drodze ewolucji jako ułatwiająca przetrwanie, podobnie jak u człowieka koordynacja ręki i oka, barwy maskujące kameleona, czy słynna skłonność delfinów do ratowania tonących, jeśli tylko istnieje ryzyko, że przegryzienie ich na połowy może być zauważone i nieprzychylnie skomentowane przez innych ludzi.
Faktem jest, że wielbłądy są o wiele inteligentniejsze od delfinów[19]. Są tak mądre, że szybko odkryły najrozsądniejszą rzecz, jaką może zrobić każde inteligentne zwierzę, jeśli nie chce, by jego potomkowie spędzali czas na stole operacyjnym z elektrodami podłączonymi do mózgu, albo mocując miny do statków, albo pod rozkazami tępych zoologów. Chodzi o to, żeby ludzie się nie dowiedzieli. Dlatego wielbłądy już dawno przyjęły taki styl życia, który w zamian za pewne usługi transportowe i za okładanie kijem gwarantuje im dostateczną ilość pożywienia, czesanie zgrzebłem, a czasem także możliwość bezkarnego splunięcia człowiekowi w oko.
Ten konkretny wielbłąd, wynik milionów lat działania doboru naturalnego, który stworzył istotę mogącą w biegu policzyć ziarenka piasku pod nogami, świadomie zamykać nozdrza i wiele dni przeżyć bez wody pod gorącym słońcem, nazywał się Ty Draniu.
Był też największym matematykiem na świecie.
Ty Draniu myślał: pojawiła się chyba narastająca niestabilność wymiarowa, z amplitudą — na oko — od zera do czterdziestu pięciu stopni. Bardzo ciekawe. Zastanawiam się, jakie są przyczyny. Niech V równe 3. Niech Tau równe Chi/4. żujżujżuj Niech Kappa/y będzie różniczkową dziedziną tensorową Cuchnącego Łobuza[20] z czterema urojonymi współczynnikami spinu…
Ptraci przyłożyła mu w głowę sandałem.
— No już, rusz się! — krzyknęła.
Ty Draniu myślał: zatem H do potęgi generatora równe jest V/s, żujżujżuj, co w notacji hipersylogicznej daje…
Teppic obejrzał się. Niezwykłe zakrzywienia terenu gasły, a Dios…
Dios wybiegł z pałacu i zdołał nawet znaleźć kilku strażników, u których strach przez skutkami nieposłuszeństwa pokonał grozę wywołaną tajemniczymi zniekształceniami świata.
Ty Draniu stał ze stoickim spokojem i przeżuwał… żujżujżuj …co daje interesującą malejącą oscylację. Jaki może mieć okres? Niech okres = x. żujżujżuj Niech t = czas. Niech okres początkowy…
Ptraci podskakiwała mu na szyi i z całej siły kopała piętami, co u każdego antropoidalnego samca spowodowałoby wycie i walenie głową w mur.
— Nie chce się ruszyć! Możesz go czymś uderzyć?
Teppic z całej siły klepnął dłonią w skórę Ty Drania, unosząc chmurę kurzu i tracąc czucie w palcach. Zdawało mu się, że uderzył duży worek wypchany wieszakami.
— No już… — mruknął. Dios uniósł rękę.
— Stójcie, w imieniu króla! — zawołał.
Strzała stuknęła o garb Ty Drania.
…równa się 6,3, rekurencyjnie. Zredukujemy. To daje nam… auu… 314 sekund…
Ty Draniu odwrócił głowę na długiej szyi. Wielkie, włochate brwi wygięły się oskarżycielsko, a zmrużone żółte oczy namierzyły kapłana. Na chwilę zapomniał o ciekawym problemie i sięgnął do znajomych, starożytnych formuł, opracowanych przez jego rasę przed wiekami:
Niech odległość będzie równa czterdzieści jeden stóp. Niech prędkość wiatru wynosi 2. Wektor jeden-osiem. Niech lepkość wynosi 7…
Teppic chwycił nóż.
Dios nabrał tchu. Za chwilę rozkaże do nas strzelać, pomyślał Teppic. W moim imieniu, w moim własnym królestwie. Zastrzelą mnie.
…Kąt dwa-pięć. żuj Ognia.
To był wspaniały strzał. Gruda mazi osiągnęła godną podziwu prędkość i moment pędu i trafiła z dźwiękiem… z dźwiękiem pół funta przeżutej mazi trafiającej kogoś w twarz. Nic innego nie może brzmieć podobnie.
Cisza, jaka nastąpiła, była niczym oklaski na stojąco.
Krajobraz znowu się odkształcił. Najwyraźniej nie był miejscem, w którym należałoby się zatrzymywać na dłużej. Ty Draniu spojrzał na swoje przednie nogi.
Niech nogi równe cztery…
Ruszył biegiem. Wydaje się czasem, że wielbłądy mają więcej kolan niż jakiekolwiek inne stworzenie; Ty Draniu pędził niczym lokomotywa, z licznymi dodatkowym wahnięciami pod kątem prostym do kierunku ruchu, z towarzyszeniem przeraźliwej kanonady odgłosów trawiennych.
— Durny zwierzak — westchnęła Ptraci, kiedy oddalili się od pałacu. — Ale chyba w końcu zrozumiał, o co chodzi.
…ekstremalnie niezmienniczy poziom iteracyjny 3,5/z. O czym ona mówi? Durny Zwierzak mieszka w Tsorcie…
Chociaż nogi Ty Drania poruszały się jak ściągnięte sparciałą gumą, pokonywały spory dystans. Po chwili wielbłąd pędził już po uśpionych, piaszczystych ulicach miasta.
— Znowu się zaczyna, prawda? — spytała Ptraci. — Zamknę oczy.
Teppic przytaknął. Domki z palonej cegły wokół nich znowu zaczynały swoje numery z krzywym zwierciadłem, a droga wznosiła się i opadała w sposób, jakiego żaden stały ląd nie miał prawa stosować.
— To jest jak morze — powiedział.
— Może tak, ale nic nie widzę — oświadczyła stanowczo Ptraci.
— Morze. Ocean. No wiesz. Fale.
— Słyszałam o nich. Czy ktoś nas ściga? Teppic obejrzał się.
— Nikogo nie widać — uspokoił ją. — Wygląda na to…
Ze swojego miejsca dostrzegał długą, niską sylwetkę pałacu, a za rzeką Wielką Piramidę. Niemal całkowicie przesłaniały ją ciemne chmury, ale to, co widział, było stanowczo niewłaściwe. Wiedział przecież, że piramida ma cztery ściany, a dostrzegał wszystkie osiem.
Zdawało się, że piramida rozmywa się trochę. Instynktownie zgadywał, że dla miliona ton skały jest to niebezpieczne zjawisko. Ogarnęło go silne pragnienie, by znaleźć się możliwie daleko stąd. Nawet taki tępy stwór jak wielbłąd wpadł chyba na ten sam pomysł.
Ty Draniu myślał: …Delta kwadrat. Zatem ciśnienie wymiarowe k spowoduje dziewięćdziesięciostopniową transformację w Chi(16/x/pu)t dla K-wiązki każdej z trzech niezmienniczych. Albo w czterech minutach plus-minus dziesięć sekund…
Wielbłąd spojrzał na swoje szerokie stopy.
Niech prędkość równa się galop.
— Jak to zrobiłaś? — zdziwił się Teppic.
— Nie zrobiłam! On tak sam z siebie! Trzymaj się!
Nie było to łatwe. Teppic założył siodło, ale zapomniał o uprzęży. Ptraci trzymała się garści sierści. Teppic miał do dyspozycji garście Ptraci. Gdziekolwiek próbował położyć dłonie, napotykały miękkie, jędrne ciało. W jego długiej edukacji nic nie przygotowało go na coś takiego, podczas gdy w edukacji Ptraci najwyraźniej wszystko. Jej długie włosy smagały mu twarz i kusząco pachniały rzadką perfumą[21].
— Wszystko w porządku? — zawołał, przekrzykując wichurę.
— Trzymam się kolanami!
— To musi być bardzo trudne!
— Odebrałam specjalne przeszkolenie!
Wielbłądy galopują, wyrzucając stopy jak najdalej od siebie i biegnąc za nimi, żeby nie zostać w tyle. Z kolanami stukającymi jak obłąkane kastaniety Ty Draniu gnał drogą pod górę i z doliny, przemknął przez wąski parów prowadzący pod stromymi wapiennymi urwiskami na pustynię.
Za nimi, udręczona ponad miarę potężną falą geometrii, niezdolna wyładować swego brzemienia Czasu, Wielka Piramida jęknęła i uniosła się z fundamentów. Jej ogromna bryła ze świstem rozcinała powietrze, niepowstrzymanie jak coś niepowstrzymanego. Obróciła się dokładnie o dziewięćdziesiąt stopni i zrobiła coś perwersyjnego z osnową czasu i przestrzeni.
Ty Draniu pędził parowem, z szyją wyciągniętą do przodu, z chrapami rozszerzonymi jak wloty powietrza odrzutowca.
— Przestraszył się! — krzyknęła Ptraci. — Zwierzęta zawsze wyczuwają takie rzeczy!
— Jakie rzeczy?!
— Pożar lasu i inne!
— Nie mamy drzew!
— No to powodzie i… i inne! Mają jakiś niezwykły naturalny instynkt!
…Fi l700 [u/v]. Boczna e/v. Zawarta w przedziale od siedmiu do dwunastu…
Uderzył dźwięk. Był bezgłośny, jak słoneczny zegar wybijający północ, ale miał ciśnienie. Przetoczył się po nich, duszący jak aksamit i mdlący jak stare salami.
I zniknął.
Ty Draniu zwolnił do kłusa, co było procedurą skomplikowaną i wymagającą dokładnych instrukcji dla każdej z nóg.
Panowała atmosfera uwolnienia, wrażenie rozładowanego napięcia.
Ty Draniu zatrzymał się. W szarości przedświtu dostrzegł kępę kolczastych syfacji, rosnących wśród przydrożnych kamieni.
…kąt lewy, x równe 37, y równe 19, z równe 43. Gryźć…
Zapadł spokój. Nie słychać było żadnego dźwięku prócz warkotu systemu trawiennego wielbłąda i dalekiego pohukiwania pustynnej sowy.
Ptraci zsunęła się z siodła i ciężko wylądowała na ziemi.
— Moje siedzenie — oznajmiła, zwracając się do pustyni jako takiej — to jeden wielki bąbel.
Teppic zeskoczył i na wpół pobiegł, na wpół zatoczył się po rumowisku przy drodze, by — skacząc po wapiennym wzniesieniu — dotrzeć do miejsca, skąd miał dobry widok na dolinę.
Nie było jej.
Dil, mistrz balsamista, zbudził się. Wciąż panował mrok. Ciało Dila aż wibrowało przeczuciem, że stało się coś niedobrego. Wstał szybko, ubrał się i odsunął kotarę, pełniącą obowiązki drzwi.
Noc była cicha i aksamitna. Oprócz cykania owadów słyszał inny dźwięk, odgłos smażenia, ciche skwierczenie na granicy słyszalności.
Może to właśnie go zbudziło.
Powietrze było ciepłe i wilgotne. Kłęby mgły unosiły się nad rzeką i…
Nie płonęły flary piramid.
Wychował się w tym domu, od tysięcy lat należącym do mistrzów balsamowania. Flary piramid oglądał tak często, że przestał je zauważać, tak samo jak nie zauważał własnego oddechu. Teraz jednak były ciemne i milczące; milczenie krzyczało, a ciemność oślepiała.
Ale nie to było najgorsze. Kiedy przerażonym wzrokiem spojrzał na puste niebo nad nekropolią, zobaczył gwiazdy i to, do czego były umocowane.
Dii był przerażony. A potem, kiedy się chwilę zastanowił, zawstydził się. W końcu, pomyślał, zawsze mi powtarzano, że tam jest. To rozsądne. Po prostu pierwszy raz w życiu to widzę.
Właśnie. I czy czuję się od tego lepiej?
Nie.
Odwrócił się i pobiegł ulicą, klapiąc sandałami. Dotarł do domu Gerna i jego licznej rodziny. Ściągnął protestującego ucznia ze wspólnej maty do spania, wywlókł go na ulicę i skierował jego twarz ku niebu.
— Powiedz, co widzisz — syknął. Gern zmrużył oczy.
— Widzę gwiazdy, mistrzu.
— A na czym one są, chłopcze? Gern odprężył się lekko.
— To proste, mistrzu. Wszyscy wiedzą, że gwiazdy tkwią na ciele bogini Nept, która otacza łukiem… A niech to demony!
— Też ją widzisz?
— Mamusiu… — szepnął Gern i osunął się na kolana.
Dii pokiwał głową. Był człowiekiem religijnym. Wielką pociechą była dla niego świadomość, że gdzieś są bogowie. Wiedza, że są tutaj, była straszna.
W górze całe sklepienie nieba obejmowało wygięte w łuk kobiece ciało, lekko niebieskawe, lekko mgliste w słabym świetle wodnistych gwiazd.
Była gigantyczna, a jej wymiary międzygwiezdne. Cień między galaktycznymi piersiami był ciemną mgławicą, brzuch wielką chmurą lśniącego gazu, pępek wrzącym, mrocznym żarem, w którym rodzą się nowe gwiazdy. Nie podtrzymywała nieba. Ona była niebem.
Jej potężne, smutne oblicze, odwrócone brodą do góry na obrotowym horyzoncie, wpatrywało się prosto w Dila. A Dii zaczynał sobie uświadamiać, że niewiele jest rzeczy, które mogą zachwiać wiarą tak jak zobaczenie wyraźnie i na własne oczy obiektu tej wiary. Zobaczyć bowiem, wbrew powszechnym przekonaniom, wcale nie znaczy uwierzyć. Wtedy właśnie wiara się kończy, ponieważ nie jest więcej potrzebna.
— Na Soda… — jęknął Gern. Dii uderzył go w ramię.
— Przestań — polecił. — I chodź ze mną.
— Ale mistrzu, co my teraz zrobimy?
Diii rozejrzał się po śpiącym mieście. Nie miał najmniejszego pojęcia.
— Pójdziemy do pałacu — rzekł stanowczo. — To pewnie tylko złudzenie, załamanie tego, no… ciemności. Zresztą niedługo wzejdzie słońce.
Ruszył pospiesznie, żałując, że nie może zamienić się z Gernem i okazać choćby odrobiny tępego przerażenia. Uczeń szedł za nim krokiem, który był połączeniem czołgania i galopu.
— Widzę cienie padające na gwiazdy, mistrzu! Też je widzicie, mistrzu? Przy krawędzi świata, mistrzu!
— To tylko mgła, chłopcze — odparł Dii. Przezornie patrzył wprost przed siebie, zachowując pełną godności postawę, jaka przystoi Strażnikowi Lewych Drzwi Loży Natrońskiej i zdobywcy licznych nagród za technikę szycia.
— Tam — wyciągnął rękę. — Spójrz, Gern, słońce już wschodzi. Przystanęli, żeby popatrzeć. Potem Gern zaskowyczał cichutko.
Po niebie wolno sunęła wielka płomienna kula. Popychał ją skarabeusz większy niż światy.