ROZDZIAŁ I

Futrzana kula spoczywająca dotąd nieruchomo na kolanach Honor Harrington drgnęła, gdy silniki promu umilkły, i wysunęła okrągłą głowę zwieńczoną parą spiczastych uszu. Treecat ziewnął, ukazując paszczę pełną delikatnych i ostrych jak igły ząbków i odwrócił głowę, przyglądając się Honor jasnozielonymi ślepiami.

— Bleek? — spytał.

— Sam jesteś bleek — uśmiechnęła się lekko, gładząc go po nasadzie nosa.

Treecat mrugnął i złapał ją delikatnie za nadgarstek czterema z sześciu łap. Cofnęła lekko rękę i futrzana kula rozwinęła się w sześćdziesiąt pięć centymetrów (nie licząc ogona) mruczącego z zadowolenia zwierzaka. Nimitz wsparł tylne łapy o jej stopy i silniej złapał nadgarstek, nie wysuwając jednak pazurów chwytnych łap. Każdy miał dobry centymetr długości i był niczym zakrzywiony lancet — Honor była kiedyś świadkiem, jak inny treecat rozszarpał twarz pewnego durnia grożącego jego człowiekowi, ale wiedziała, że jest bezpieczna. Pomijając sytuacje, kiedy zagrożona była ona lub on sam, szansa, iż Nimitz zaatakuje kogoś, była równie duża jak na to, ze zostanie jaroszem, co jak dotąd nie przytrafiło się żadnemu przedstawicielowi jego gatunku.

Uwolniła rękę i uniosła go, sadzając na ramieniu, co spotkało się z jeszcze entuzjastyczniejszym mruczeniem. Nimitz był weteranem w podróżach kosmicznych i doskonale wiedział, że ramiona są strefą zakazaną na pokładzie niewielkich jednostek w trakcie lotu, ale w każdych innych okolicznościach ramię przynależy treecatowi jako naturalne miejsce jego człowieka. Zawsze tam przesiadywały, odkąd pierwszy treecat adoptował pierwszego człowieka ponad pięćset standardowych lat temu. A Nimitz był tradycjonalistą. Położył płaską szczękę na czubku głowy Honor, wbijając pazury czterech łap w specjalnie wypchane ramię jej kurtki mundurowej i znieruchomiał. Mimo typowo kociego ciała — długiego i szczupłego — ważył prawie dziewięć kilogramów i to przy sile przyciągania jednego g. Honor była do tego jednak przyzwyczajona, zwłaszcza że Nimitz nauczył się balansować na jej ramieniu i nie przeszkadzał w ruchach, nawet gdy się pochylała, jak choćby teraz, po leżący na sąsiednim fotelu neseser. Była najstarszym rangą pasażerem na pokładzie do połowy zapełnionego promu, toteż zgodnie z tradycją siedziała najbliżej śluzy. Była to tradycja wywodząca się bardziej z praktyki niż z uprzejmości — najstarszy stopniem oficer zawsze ostatni wchodził na pokład, za to pierwszy go opuszczał.

Lekki wstrząs świadczył, iż prom znalazł się w uchwycie promieni ściągających liczącej siedemdziesiąt kilometrów Stacji Kosmicznej Jej Królewskiej Mości Hephaestus, będącej główną stocznią Royal Manticoran Navy. Nimitz westchnął z ulgą, a Honor stłumiła uśmiech i wstała, wygładzając mundur, który przekrzywił się nieco podczas siedzenia i umieszczania treecata na ramieniu. Ten rejon kurtki sprawdziła szczególnie uważnie, poprawiając też rękaw, tak by złoto-czerwona naszywka przedstawiająca ryczącą i gotową do ataku mantykorę znalazła się w prostej linii z naramiennikiem. Mityczny stwór o głowie lwa, skrzydłach nietoperza i ogonie skorpiona był godłem Królewskiej Marynarki od początku jej istnienia. Spod lewego naramiennika wyciągnęła beret i założyła go, delikatnie odsuwając łeb Nimitza. Był to biały beret przysługujący jedynie kapitanom okrętów i stanowiący marzenie każdego młodszego stopniem oficera. Kupiła go, gdy otrzymała dowództwo Hawkwinga, i tym razem, przesuwając go nieco na bakier, nie zdołała powstrzymać uśmiechu będącego jawnym naruszeniem zasady utrzymywania poważnego „zawodowego wyrazu twarzy”. Uważała, że ma do niego pełne prawo, to raz, a dwa, że i tak jest niezwykle opanowana, bo tak naprawdę miała ochotę tańczyć i śpiewać. To by dopiero zaszokowało pozostałych pasażerów promu!

Miała jednak prawie dwadzieścia cztery lata (ponad czterdzieści standardowych), a takie zachowanie uwłaczałoby powadze komandora RMN — nawet jeśli taż komandor miała właśnie objąć dowództwo swego pierwszego krążownika.

Stłumiła kolejny uśmiech, pławiąc się w poczuciu pełnego zadowolenia, i pomacała przód kurtki. Pod jej dłonią zaszeleścił archaiczny papier, wydając dziwnie podniecający dźwięk, więc zamknęła oczy, by w pełni się nim rozkoszować. Podobnie jak osiągnięciem tego, do czego tyle lat dążyła, nie szczędząc wysiłków.

Od dnia, w którym znalazła się w akademii na wyspie Saganami, minęło piętnaście lat (dwadzieścia pięć standardowych). Dwa i pół roku nauki, cztery lata pracy bez patrona czy zainteresowania dworu, by z chorążego awansować na porucznika, potem jedenaście miesięcy jako żaglomistrz na pokładzie fregaty HMS Osprey, aż w końcu dostała pierwsze dowództwo. Co prawda była to zaledwie wewnątrzsystemowa kanonierka o masie niecałych dziesięciu tysięcy ton, nie zasługująca nawet na nazwę, tylko na numer taktyczny, ale był to jej okręt i kochała go. Potem została oficerem taktycznym na superdreadnaughcie, zastępcą i wreszcie po kursie kapitańskim dostała dowództwo pierwszego prawdziwego (bo z hipernapędem) okrętu. Fakt: Hawkwing był starym niszczycielem, ale trzydzieści trzy miesiące spędzone w roli jego kapitana stanowiły czystą przyjemność ukoronowaną nagrodą floty za osiągnięcia taktyczne w czasie zeszłorocznych manewrów.

A teraz…

Kolejny lekki wstrząs oznaczający przycumowanie do stacji przerwał jej rozmyślania. Światełko nad włazem śluzy zmieniło barwę na zieloną, gdy ciśnienia się wyrównały. Właz z lekkim sykiem odsunął się i Honor weszła do śluzy łączącej jednostkę ze stacją.

Po jej przeciwnej stronie czekał technik obsługujący drzwi wewnętrzne. Na widok białego beretu i trzech złotych pasków na czarnym rękawie (zwanych galonami), a oznaczających pełnego komandora, wyprężył się na baczność. A raczej próbował, bo w płynnym przyjęciu postawy zasadniczej przeszkodziło mu zaskoczenie widokiem Nimitza. Gdy wreszcie znieruchomiał, odwrócił wzrok i zaczerwienił się, zły na samego siebie. Honor nie zwróciła na niego większej uwagi — przyzwyczaiła się już dawno do reakcji ludzi na widok treecata. Pochodziły z planety Sphinx, na której i ona się urodziła, i były strasznie wybredne w kwestii adopcji ludzi — zresztą jedynie niewielka część ich populacji to robiła. Z tych też powodów poza planetą widywano je niezbyt często, za to nie dawały się rozdzielić ze swymi wybrańcami, nawet jeśli ich ludzie decydowali się na karierę w kosmosie. Sto pięćdziesiąt lat temu Lordowie Admiralicji musieli ustąpić i zrobić wyjątek od żelaznej zasady „żadnych zwierząt na pokładzie”. Powody byty dwa. Treecaty miały inteligencję 0,83 w uniwersalnej skali, plasując się nieco ponad gremlinami z Beowulfa czy ziemskimi delfinami, a na dodatek posiadały zdolność empatii. Do teraz nikt nie wiedział, jak działa ich empatyczne łącze z osobą, ale próba rozdzielenia ich wywoływała ból, a na dobitkę już dawno ustalono, że wybrani przez treecaty okazywali się znacznie stabilniejsi psychicznie niż można byłoby sądzić. To był powód pierwszy. Powodem drugim było to, iż następczyni tronu, królewna Adrienne, podczas wizyty na planecie została adoptowana przez treecata. Kiedy dwanaście lat później królowa Adrienne wyraziła swe niezadowolenie z rozdzielania jej oficerów od adoptujących ich treecatów, Ich Lordowskie Moście nie mieli wyboru.

Honor cieszyła się z tego stanu rzeczy, żywiąc jednocześnie obawę, iż w akademii nie będzie miała czasu dla Nimitza, jako że liczący czterdzieści pięć miesięcy cykl szkolenia opracowano tak, by midszypmeni (i to bez treecatów) mieli mało czasu na wszystko. W praktyce okazało się, że choć instruktorzy głośno narzekali na obecność rzadkiego stworzenia, dobrze wiedzieli, że nie należy walczyć z siłami natury. Poza tym nawet najbardziej udomowiony „kociak” zachowywał niezależność (i niezniszczalność) swych dzikich kuzynów, a Nimitz zachowywał się tak, jakby doskonale zdawał sobie sprawę z sytuacji. Wymagał jedynie, by go czesać i od czasu do czasu się z nim bawić, a poza tym udawał, że go nie ma, siedząc na ramieniu czy kolanach Honor, gdy czytała, albo śpiąc zwinięty w kłębek na jej poduszce. Naturalnie przy każdej stosownej okazji przybierał wygląd zasmuconej kupki nieszczęścia, by wyłudzić smakołyki czy chwilę zabawy od pechowca, który znalazł się w pobliżu, a kiedy była okazja, to i pograndził. Nawet sierżant MacDougal, postrach pierwszoroczniaków, poddał się jego urokowi i dokarmiał go świeżymi łodygami selera, kiedy sądził, że nikt go nie widzi. Był to jedyny roślinny przysmak Nimitza, z natury mięsożercy. Z uwagi na wrodzone talenty, łakomstwo i zdolności do rozrabiania, Honor czasami zwracała się do niego per „Stinker”. MacDougal zaś utrzymywał równowagę psychiczną, wyciskając na ćwiczeniach siódme poty z niejakiej midszypmen Honor Harrington, jako zadośćuczynienie za własną słabość.

Zajęta wspomnieniami, nawet nie zauważyła, kiedy znalazła się w głównym korytarzu. Tu oprzytomniała, odszukała kolor strzałek prowadzących do osobistych kapsuł. Nie miała bagażu, szła więc szybko — neseser trudno było uznać za bagaż, a całą resztę jej skromnego dobytku stewardzi Zaawansowanego Kursu Taktycznego przesłali rano na pokład i to w takim tempie, że ledwie zdążyła się spakować. Ten pośpiech był, łagodnie mówiąc, dziwny, gdyż Marynarka Królewska, jak zresztą każda flota, lubiła porządek i pośpiechu nie znosiła. Kiedy otrzymała dowództwo Hawkwinga, dowiedziała się o tym z dwumiesięcznym wyprzedzeniem, a teraz nieomal porwano ją z ceremonii oficjalnego zakończenia kursu i od razu zawieziono do admirała Courvosiera.

Wezwana kapsuła zjawiła się i Honor wsiadła, pocierając czubek nosa, ciągle pogrążona w rozmyślaniach. Zaniepokojony Nimitz złapał ją delikatnie za ucho, co było nieomylnym znakiem, że ma dość przedłużającego się zaniepokojenia swojego człowieka. Honor podrapała go, ale nie przestała się martwić, westchnął więc zrezygnowany i ponownie oparł łeb na berecie.

Honor tymczasem zastanawiała się, dlaczego miała wrażenie, ze Courvosier dziwnie szybko pozbył się jej z gabinetu i to okazując niezwykłą małomówność w kwestii jej nowego przydziału. Cherubinkowaty gnom z kamienną twarzą, jak czasem określano admirała, był doskonałym taktykiem ze skłonnością do wymyślania demonicznych problemów na zajęciach z czwartym rocznikiem akademii. Na tych właśnie zajęciach się poznali i to właśnie on rozpoznał u Honor wrodzony instynkt taktyczny i doszlifował go tak, by mogła nim dysponować, gdy zachodziła potrzeba, a nie od przypadku do przypadku. Poświęcił całe godziny na prywatne lekcje, ignorując jej mierne wyniki z matematyki, w przeciwieństwie do innych instruktorów, i dosłownie uratował jej karierę, nim jeszcze miała okazję się zacząć. Tym razem coś ukrywał — owszem, satysfakcja i gratulacje były jak najbardziej szczere, ale starał się jak mógł o czymś jej nie powiedzieć. Oficjalnie pośpiech wziął się stąd, iż musiała jak najszybciej przejąć okręt przechodzący modernizację w stoczni, by przygotować go do zbliżających się manewrów floty. Tylko że HMS Fearless był zaledwie lekkim krążownikiem i jego nieobecność nie mogła w jakikolwiek sposób (nie mówiąc o znaczącym) zmienić stosunku sit, skoro w manewrach miała wziąć udział cała Home Fleet. Przez ten pośpiech nie uzyskała nawet dokładnych informacji na temat tego, co jest modernizowane, i jedynym pozytywem całej sytuacji było to, że nie zdążyła zacząć się bać. Poza tym jej nowy zastępca, komandor porucznik McKeon, służył na okręcie prawie dwa lata, najpierw jako oficer taktyczny, potem jako pierwszy oficer, i powinien bez trudu wprowadzić ją w stan zaawansowania modernizacji, w kwestii której Courvosier był dziwnie małomówny.

Wzruszyła ramionami, wybrała na klawiaturze kapsuły miejsce przeznaczenia i z rezygnacją usiadła, odstawiając neseser. Kapsuła ruszyła antygrawitacyjną rurą z prędkością większą niż siedemset kilometrów na godzinę. Podróż i tak miała potrwać kwadrans i to przy założeniu, że nie będzie po drodze zbyt wielu przystanków. Pokład leciutko zawibrował, gdy generatory stacji przekazywały sobie kapsułę — niewielu by to zauważyło, lecz Honor podświadomie zwracała uwagę na takie rzeczy, jako że stanowiły część świata od lat bardziej dla niej naturalnego niż ciemnoniebieskie niebo i zimne wiatry Sphinxa. Takie właśnie króciutkie sygnały informowały ją błyskawicznie i na bieżąco, co się wokół dzieje.

Obserwowała świetlny punkt poruszający się po elektronicznej mapie trasy, starając się nie myśleć o specjalizujących się w unikach admirałach. Odwracając wzrok, dostrzegła odbicie w wypolerowanej ścianie i przyjrzała mu się z pewnym zaskoczeniem. Biorąc pod uwagę fundamentalną zmianę statusu, powinna jakoś inaczej się prezentować, a tymczasem jej twarz wyglądała tak jak zwykle. Ta sama kombinacja ostrych kątów i płaszczyzn zdominowana przez patrycjuszowski nos (w jej własnym mniemaniu jedyną patrycjuszowską cechę) i bez śladu makijażu. Powiedziano jej kiedyś (raz), że jej twarz cechuje się „surową elegancją”, co brzmiało zdecydowanie lepiej niż częściej słyszana opinia, iż „zdrowo wygląda”. Nie żeby wyglądała niezdrowo, zwłaszcza w dopasowanym czarno-złotym uniformie RMN, a to dzięki przyciąganiu ojczystej planety wynoszącemu jeden koma trzydzieści pięć g oraz rygorystycznym ćwiczeniom. Były to, jak uważała, wszystkie jej pozytywy.

Większość żeńskiego personelu floty nosiła zgodnie z obecną modą planetarną długie włosy, często kunsztownie upięte, ale Honor dawno temu zdecydowała, że nie ma sensu próbować robić z siebie kogoś, kim nie jest, toteż jej fryzura była praktyczna i całkowicie nieefektowna. Włosy miała ścięte na długość około dwóch centymetrów, co było idealne do skafandra i hełmu, zwłaszcza w stanie nieważkości, a że mimo to miały tendencję do zwijania się w pierścionki, to już naprawdę nie było jej winą. Kolor też miały wysoce praktyczny — ciemny brąz wpadający w czerń. Oczy miała jeszcze ciemniejsze, o leciutko migdałowym kształcie (po matce) i jak uważała, nie pasujące do twarzy o ostrych, zdecydowanych rysach. Wyglądały jakby dodano je w ostatniej chwili, a to, że były prawie czarne, podkreślało jeszcze bladość karnacji. Usta miała pełne, ale wrażenie psuł zbyt silnie zarysowany podbródek. Jak zdecydowała parę ładnych lat temu, była to twarz jak najbardziej użyteczna, ale nie było sensu udawanie, że ktokolwiek mógłby ją oskarżyć o piękno… niech to szlag trafi.

Wyszczerzyła się radośnie, poddając szczęśliwemu nastrojowi — odbicie zrobiło to samo, dzięki czemu wyglądała jak urwis dumny ze zorganizowanej paczki cukierków. Z wyraźnym wysiłkiem zmusiła się do zachowania powagi — dowódca krążownika Jej Królewskiej Mości nie ma prawa wyglądać jak urwipołeć, obojętnie, jak by nie był z siebie zadowolony. Obiektywnie rzecz biorąc, miała pełne powody do radości: szybko została pełnym komandorem, a biorąc pod uwagę stały wzrost liczebności floty spowodowany zagrożeniem ze strony Ludowej Republiki oraz znacznie przedłużone życie dzięki procesowi prolongu, były to solidne podstawy do długiej i owocnej kariery. Co prawda, we flocie nie brak było starszych oficerów, a ona nie pochodziła z arystokracji, toteż nie miała wysoko postawionych krewnych czy przyjaciół pomocnych w awansach, ale nigdy nic nie wiadomo… Przygotowana była od początku, że mniej uzdolnieni, ale mający koneksje, prześcigną ją w karierze zawodowej, ale w końcu dopięła swego. Dowództwo krążownika było marzeniem każdego młodszego oficera i fakt, że Fearless był od niej dwa razy starszy, a wielkością dorównywały mu najnowsze niszczyciele, był bez znaczenia. Nadal oficjalnie był krążownikiem, a krążowniki stanowiły oczy i uszy Królewskiej Marynarki; przeznaczone były do służby eskortowej i rajdów, czyli do samodzielnego dowodzenia i wykorzystywania nadarzających się okazji.

Stanowisko to wiązało się jednak z czymś jeszcze — z odpowiedzialnością — bo kapitan krążownika faktycznie był pierwszym po Bogu, nie miał nikogo, kto mógłby mu pomóc w podejmowaniu decyzji. Sam decydował o losie okrętu i był równocześnie osobistym reprezentantem Królowej i Królestwa. Jeśli zawiódłby to zaufanie, nie było w galaktyce siły zdolnej go uratować. Z drugiej zaś strony — nie było nikogo, z kim musiałby się dzielić zasługami i sukcesami…

Kapsuła zatrzymała się i Honor wysiadła na przestronny korytarz obserwacyjny, za którym rozciągała się panorama doku. Poza grubą ścianą z armoplastu unosił się HMS Fearless, przycumowany do śluz doku, smukły i zgrabny mimo oblepiających go platform i dodatkowych rur dochodzących do wejść technicznych. Na białym kadłubie tuż za dziobowym pierścieniem napędu wyraźnie widoczny był numer taktyczny CL-56. Wokół kadłuba kręciły się roboty nadzorowane przez stoczniowców w skafandrach — najwięcej ich znajdowało się przy burtowych stanowiskach uzbrojenia.

Honor przystanęła przed pancernym oknem, rejestrując z zaskoczeniem skalę prac, czując, jak Nimitz prostuje się, stając na jej ramieniu, by także się lepiej przyjrzeć. Admirał Courvosier wspomniał co prawda, że modernizacja będzie znacząca, ale to, na co patrzyła, było poważniejsze niż się spodziewała. Ten fakt w połączeniu z jego dziwnym zachowaniem dawał do myślenia; coś tu śmierdziało, choć nie miała pojęcia co. I tak zresztą nie było to w stanie zmniejszyć jej zachwytu na widok własnego okrętu.

Nie wiedziała, ile czasu spędziła, gapiąc się, nim zdołała zebrać się w sobie na tyle, by oderwać wzrok od okrętu i skierować się ku rurze łączącej stację z główną śluzą krążownika. Wejścia do niej pilnowali dwaj Marines, którzy na jej widok wyprężyli się w postawie zasadniczej. Wręczyła kapralowi swoje dokumenty i z aprobatą obserwowała, jak je dokładnie sprawdza. Obaj wiedzieli, kim jest (chyba że nieoficjalne źródło informacji i plotek załóg, zwane „winoroślą”, umarło nagłą a niespodziewaną śmiercią), a nawet gdyby nie wiedzieli, to tylko jedna grupa oficerów w Królewskiej Marynarce miała prawo do noszenia białego beretu. Żaden z nich jednak najmniejszym gestem nie okazał, iż jest świadomy pojawienia się pierwszej po Bogu na okręcie. Kapral oddał jej dokumenty, salutując. Minęła go i weszła do korytarza. Nie oglądała się, ale w lustrze umieszczonym na pierwszym zakręcie widziała, jak kapral uruchomił nadgarstkowy komunikator, zawiadamiając mostek, że nowy kapitan jest w drodze. Lustro naturalnie nie po to zostało tam umieszczone — miało informować poruszających się korytarzem, czy ktoś nie zbliża się z przeciwka, ale wykorzystywano je na różnorakie sposoby.

Dostrzegła wymalowany w poprzek pokładu szkarłatny pas oznaczający koniec zasięgu przyciągania stacji i poczuta, jak Nimitz mocniej wbija się pazurami w wymoszczenie. W następnej chwili skoczyła i zgrabnym łukiem popłynęła w dół korytarza, powtarzając sobie, że jeszcze tylko dwie minuty…


* * *

Komandor porucznik Alistair McKeon wygładził mundur i spróbował się uspokoić, stojąc przy wewnętrznych drzwiach głównej śluzy. Gdy dowiedział się o przybyciu nowego dowódcy, grzebał we wnętrznościach wybebeszonego stanowiska kierowania ogniem, toteż nie miał czasu wziąć prysznica czy zmienić munduru i wyraźnie czuł strużki potu wsiąkające w koszulę pod pospiesznie zapiętą kurtką mundurową. Ostrzeżenie kaprala Levine’a dało mu przynajmniej dość czasu, by zebrać wartę trapową. Co prawda formalny ceremoniał nie dotyczył okrętów w stoczniach, ale nie miał ochoty irytować nowego kapitana od samego wejścia, a poza tym Fearless cieszył się zasłużoną reputacją i…

Wyprostował się odruchowo, czując dziwny ból, gdy nowy dowódca wyłonił się zza ostatniego zakrętu. A raczej wyłoniła się; McKeon przybrał kamienny wyraz twarzy, widząc na ramieniu nowo przybyłej kremowo-szary kształt. O treecacie nic nie wiedział i odruchowo nastroiło go to do niej jeszcze gorzej, choć zdawał sobie sprawę, że to irracjonalne. Komandor Harrington pokonała ostatnie metry, wykręciła się w locie i złapała szkarłatny uchwyt oznaczający granicę wewnętrznego pola grawitacyjnego okrętu, lądując z gracją gimnastyczki. Rozbrzmiał świst trapowy, a McKeon poczuł się perwersyjnie jeszcze bardziej urażony, stwierdzając, że hologram w aktach osobowych przedstawiał kogoś znacznie brzydszego niż oryginał. Na wizerunku trójkątna twarz okolona krótko przyciętymi włosami sprawiała wrażenie upartej i odpychającej. Tymczasem okazało się, że mimo trójwymiarowości hologram kłamał — nie oddawał bowiem witalności i ożywienia oraz oryginalności atrakcyjnych w sumie rysów, podkreślonych przez egzotycznie wielkie oczy, skrzące się radością mimo poważnej miny. Fakt, nikt nie nazwałby jej ładną z tego prostego powodu, że określenie to byłoby uwłaczające. Była sobą: unikalną i niemożliwą do pomylenia z inną ładną buzią. I to tylko pogarszało sprawę.

McKeon poddał się jej badawczemu spojrzeniu, salutując z kamienną twarzą. Warta wyprężyła się na baczność, a jakakolwiek aktywność w okolicy zamarła, nim komandor nie odsalutowała i świst trapowy nie umilkł.

— Proszę o pozwolenie wejścia na pokład — przemówiła chłodnym, czystym sopranem, nieco zaskakującym przy jej wzroście dorównującym stu osiemdziesięciu centymetrom McKeona.

— Pozwolenia udzielam — odparł McKeon. Była to formalność, ale jak najbardziej realna — do chwili oficjalnego objęcia dowodzenia Honor była jedynie gościem na pokładzie okrętu McKeona.

— Dziękuję — powiedziała, przestępując próg śluzy.

McKeon cofnął się, obserwując, jak omiata wzrokiem wartę, śluzę i korytarz, i zastanawiając się, o czym myśli, gdyż jej ostro rzeźbiona twarz stanowiła doskonałą maskę skrywającą uczucia. Zdradzały ją jedynie czekoladowo-czarne oczy i miał nadzieję, że jego własne tego nie robią. Zdawał sobie sprawę, że uprzedza się do niej niesłusznie — krążownik, nawet lekki, był zbyt wielką jednostką dla komandora porucznika. Ale Harrington była o prawie pięć lat (osiem standardowych) młodsza od niego i nie dość, że była pełnym komandorem, to jeszcze miała na prawej piersi munduru złotą gwiazdkę oznaczającą dowodzenie okrętem z hipemapędem, a na dodatek wyglądała wystarczająco młodo, by być jego córką… no dobrze niech będzie siostrzenicą. Naturalnie, należała do drugiego pokolenia poddanego prolongowi — sprawdził to w dostępnej części jej akt — a proces spowalniający starzenie był bardziej skuteczny wobec drugiego i trzeciego pokolenia niż wobec pierwszego, ale to niczego nie zmieniało.

Z dostępnych informacji dowiedział się także, że słynie z nieortodoksyjnych manewrów taktycznych i że za uratowanie części załogi podczas wybuchu w dziobowej maszynowni HMS Manticore odznaczona została CGM i otrzymała Monarsze Podziękowanie, ta świadomość nieco złagodziła żal, że to nie on otrzymał wymarzone dowództwo. Wiedział, że nie miał na nie szans, ale fakt, iż dostał je ktoś wyglądający jakby dopiero skończył akademię i roztaczający wokół magnetyczną aurę, czego on sam nigdy nie potrafił, pogłębiał jedynie zazdrość. Skupiona uwaga, z jaką obserwował go treecat, jeszcze pogarszała jego samopoczucie.

Harrington zakończyła inspekcję bez słowa komentarza i spojrzała na niego, toteż przeszedł do następnego etapu formalnej procedury.

— Mogę panią zaprowadzić na mostek, ma’am?

Skinęła potakująco głową.

— Dziękuję, komandorze — odparła niezbyt głośno i ruszyła w ślad za nim w głąb okrętu.


* * *

Honor wysiadła z windy i rozejrzała się po swym przyszłym królestwie. Widać było tu oznaki gorączkowych modyfikacji, ale chaos panował wyłącznie w sekcji taktycznej. Nigdzie indziej nie dostrzegła choćby odłożonych narzędzi, co jeszcze bardziej ją zdumiało i z powrotem sprowadziło natrętną myśl: o czym, do diabła, nie powiedział jej Courvosier?!

Odpowiedź na to pytanie była sprawą przyszłości, a najpierw miała parę innych rzeczy do zrobienia. Podeszła do fotela kapitańskiego otoczonego przez system ekranów i klawiatur, z których większość była złożona, by nie zajmować miejsca. Fotel stał na podwyższeniu w środkowej części mostka, przez moment oparła dłoń o oparcie kryjące ekran taktyczny, ale nie usiadła w fotelu. Zgodnie z długoletnią tradycją kapitan miał do tego prawo dopiero po wczytaniu się. Stanęła obok, zdjęła Nimitza z ramienia, by nie znalazł się w polu kamery interkomu i postawiła na podłodze neseser. A potem wcisnęła guzik na oparciu, uruchamiający wewnętrzny system łączności, i we wszystkich pomieszczeniach okrętu rozbrzmiał melodyjny sygnał oznaczający wiadomość dla całej załogi.

Prace na pokładzie zamarły — nawet cywilni technicy wygrzebali się spod konsolet, w których zmieniali wyposażenie, czy z innych miejsc, w których pracowali, i wraz z członkami załogi wpatrzyli się w ekrany, na których pojawiła się twarz Honor. Czuła na sobie te setki spojrzeń ciekawych, kogo też Lordowie Admiralicji uznali za właściwą osobę, by mianować ją pierwszym po Bogu na tym właśnie okręcie.

Wyciągnęła kopertę, złamała pieczęć, rozłożyła otrzymane rozkazy, czemu towarzyszył wyraźnie słyszalny szelest papieru, i odczytała, wyraźnie akcentując:

— „Od admirała sir Luciena Corteza, Piątego Lorda Przestrzeni RMN, do komandor Honor Harrington, RMN. 35 dnia czwartego miesiąca 280 roku Po Lądowaniu. Madam: poleca się pani i nakazuje, by udała się pani na pokład Okrętu Jej Królewskiej Mości Fearless (CL-56) i objęła obowiązki związane z dowodzeniem nim w służbie Korony, a Jej zawieść bezkarnie nie sposób.

Z rozkazu admirała sir Edwarda Janaceka, Pierwszego Lorda Admiralicji, RMN, za Jej Majestat Królową”.

Umilkła i nie patrząc w kamerę, złożyła rozkaz. Przez prawie pięć standardowych stuleci tak właśnie przekazywano dowództwo na pokładach okrętów królewskich. Ten sam tekst — zwięzły i jasny, zaś odczytanie go na głos powodowało objęcie całej załogi władzą nowego kapitana i zobowiązywało ją do posłuchu pod karą śmierci. Większość załogi o nowym dowódcy nie wiedziała nic, podobnie zresztą jak ona nic nie wiedziała o nich, co zresztą nie miało najmniejszego znaczenia. Stali się jej załogą i ich życie zależało od tego, jak dobrze ona wypełni swoje obowiązki; z tego Honor zdawała sobie sprawę, składając sztywną kartkę. Gdy to zrobiła, spojrzała na McKeona.

— Panie McKeon — oznajmiła formalnie. — Przejmuję dowództwo.

— Ma’am, dowództwo należy do pani — odparł równie formalnie.

— Dziękuję, panie McKeon. — Honor przeniosła wzrok na najwyższego rangą podoficera obecnego na mostku, odczytując jego nazwisko z naszywki na piersiach. — Starszy macie Braun, proszę zanotować w dzienniku okrętowym, o której nastąpiło przejęcie dowództwa.

Dopiero wtedy ponownie spojrzała w kamerę i dodała:

— Nie będę zabierała wam czasu oficjalną przemową: mamy zbyt wiele do zrobienia w zbyt krótkim czasie. Proszę kontynuować pracę. — I wyłączyła interkom.

Powoli siadła w wygodnym, przystosowanym do kształtu ciała fotelu — jej własnym kapitańskim fotelu. Nimitz naturalnie natychmiast wdrapał się na jej ramię, zaznaczając zajęcie przynależnego mu miejsca dumnym machnięciem ogona. Poczekała, aż się usadowi, i skinęła na McKeona.

Wysoki, masywny pierwszy oficer zbliżył się do niej, podczas gdy załoga i robotnicy wrócili do przerwanych zajęć. Jego szare oczy miały wyraz lekkiego wyzwania albo niezadowolenia, ale podał Honor dłoń w tradycyjnym geście powitania nowego kapitana i odezwał się neutralnym tonem.

— Witamy na pokładzie, ma’am. — Głos miał głęboki i przyjemny. — Obawiam się, że chwilowo na okręcie panuje pewien bałagan, ale prawie nie mamy opóźnienia, a od następnej wachty mają przystąpić do pracy dwie dodatkowe brygady stoczniowców.

— Doskonale — Honor wstała i podeszła do rozgrzebanego stanowiska kierowania ogniem. — Choć muszę się przyznać, panie McKeon, że jestem zaskoczona: admirał Courvosier ostrzegł mnie wprawdzie, że modyfikacje są poważne, ale nic nie wspomniał o tym…

— Obawiam się, że nie mieliśmy wyboru, ma’am. Przy torpedach energetycznych wystarczą zmiany w oprogramowaniu, ale lanca grawitacyjna wymaga zmian w sprzęcie i dodatkowych połączeń z systemami taktycznymi i kierowania ogniem.

— Lanca grawitacyjna? — Honor nie podniosła głosu, ale McKeon wyraźnie usłyszał w nim zaskoczenie i zdziwiony uniósł brwi.

— Nikt pani o tym nie wspomniał, ma’am? — spytał.

— Nikt. — Honor zacisnęła wargi w grymasie, który przy dużej dozie dobrej woli można by nazwać uśmiechem, i schowała ręce za plecy. — Jakie uzbrojenie nas to kosztowało?

— Wszystkie cztery grasery — odparł McKeon i dostrzegł, jak drgnęła.

— Rozumiem. Wspomniał pan także o torpedach energetycznych, jak sądzę?

— Tak jest, ma’am. Wszystkie burtowe wyrzutnie oprócz dwóch zostały wymienione.

— Wszystkie oprócz dwóch? — Ton byt ostrzejszy i McKeon starannie ukrył gorzkie rozbawienie: nic dziwnego, że była wytrącona z równowagi, skoro nikt jej nie uprzedził.

On sam był solidnie wkurzony, gdy dowiedział się, jakie zmiany w uzbrojeniu zaplanowano.

— Tak, ma’am.

— Rozumiem — powtórzyła i odetchnęła głęboko. — Doskonale. Co nam w takim razie zostało?

— Po dwa trzydziestocentymetrowe działa laserowe na każdej burcie i wyrzutnie rakiet, o których już mówiłem. Oprócz tego będziemy dysponowali lancą grawitacyjną i czternastoma wyrzutniami torped. Uzbrojenie pościgowe pozostało nie zmienione: dwie wyrzutnie rakiet i sześćdziesięciocentymetrowy laser.

Obserwował ją uważnie — nie całkiem się skrzywiła, co doskonale świadczyło o stopniu samokontroli. Torpedy energetyczne były bronią szybkostrzelną, o dużej sile niszczenia, i niezwykle trudną do trafienia przez systemy obronne, ale całkowicie bezużyteczną wobec osłon burtowych wojskowego typu. Dlatego dodano lancę grawitacyjną, gdyż była ona w stanie (zazwyczaj) spowodować przepalenie generatorów osłon, ale miała nadzwyczaj małą szybkostrzelność, bardzo niewielki zasięg i nie zawsze chciała działać. Kapitan Harrington musiała o tym wiedzieć równie dobrze jak on, lecz gdy się odezwała, nic w jej głosie na to nie wskazywało.

— Rozumiem — powtórzyła ponownie. — Dobrze, panie McKeon. Jestem pewna, że ma pan znacznie ważniejsze zajęcia niż pogawędka ze mną. Moje rzeczy dotarły na pokład?

— Tak, ma’am. Zajął się nimi pani steward.

— W takim razie będę w swojej kabinie, gdyby mnie pan potrzebował. Sprawdzę księgi okrętowe. Aha, mam zamiar zaprosić dziś wszystkich oficerów na obiad, nie sądzę, by był sens przeszkadzać im teraz w pracy wzajemną prezentacją. Wcześniej jednakże chciałabym zobaczyć, jak przebiegają prace na pokładzie. Będzie panu odpowiadało, gdybyśmy zaczęli o czternastej zero zero?

— Naturalnie, ma’am.

— W takim razie dziękuję i do zobaczenia — zakończyła, skinęła głową na pożegnanie i wyszła, nie oglądając się.

Загрузка...