Dało się słyszeć łagodne westchnienie pneumatycznego przewodu komunikacyjnego i do małego korytka wypadła kapsułka. Rozległ się dźwięk dzwonka sygnalnego i ucichł. Jason dinAlt patrzył na niewinną kapsułkę jak na cykającą bombę zegarową.
Sprawa była podejrzana. Jason dinAlt poczuł ucisk w dołku. To nie był żaden rachunek za usługi hotelowe ani zwykłe upomnienie, ale zapieczętowana prywatna wiadomość. Jednakże nie znał nikogo na tej planecie, ponieważ przybył tu zaledwie przed ośmioma godzinami. A że nawet nazwisko miał nowe — datujące się od ostatniej przesiadki ze statku na statek — nie mógł otrzymać od nikogo żadnej wiadomości. Jednakże otrzymał.
Zerwawszy paznokciem kciuka pieczęć, zdjął przykrywkę. Miniaturowy magnetofon w kapsułce wielkości ołówka nadał zarejestrowanemu głosowi metaliczne brzmienie, które nie mówiło nic o właścicielu:
— Kerk Pyrrus chciałby się zobaczyć z Jasonem dinAltem. Czekam w hallu hotelowym.
Podejrzane, ale cóż… Niewykluczone, że sprawa jest całkiem niewinna. Może to jakiś komiwojażer albo człowiek biorący go za kogoś innego. Jednakowoż Jason odbezpieczył rewolwer i starannie ułożył za poduszką tapczanu. Trudno przewidzieć, jak się potoczą wypadki. Dał znać do recepcji, aby przysłano gościa na górę. Gdy drzwi się otworzyły, Jason siedział niedbale w rogu tapczanu, popijając z wysokiej szklanki.
Były zapaśnik — przemknęło mu przez myśl, gdy ujrzał w drzwiach gościa. Kerk Pyrrus był szpakowatym, wielkim jak góra mężczyzną, o ciele jakby wykutym z płaskich brył mięśni. Jego szary garnitur był tak tradycyjny w kroju, że przypominał niemal mundur. Na przedramieniu widniała przytroczona mocno i nosząca ślady zużycia pochwa pistoletu, z której wyzierał tępo otwór lufy.
— Jesteś dinAlt, gracz — rzekł nieznajomy bez ogródek. — Mam dla ciebie propozycję.
Jason patrzył na niego znad krawędzi szklanki, zastanawiając się, z kim ma do czynienia. Mogła to być albo policja, albo konkurencja — a on nie chciał mieć nic wspólnego ani z jednymi, ani z drugimi. Musiał wiedzieć znacznie więcej przed pójściem na jakiekolwiek układy.
— Przykro mi, przyjacielu — Jason uśmiechnął się. — Trafiłeś pod zły adres. Rad bym ci służyć, ale moja gra zawsze przynosi większy pożytek kasynom niż mnie. Więc widzisz…
— Pomówmy szczerze — przerwał Kerk dudniącym w piersi głosem. — Jesteś dinAlt i jesteś również Bohel. Jeśli chcesz, abym powiedział więcej, mogę jeszcze wymienić Planetę Mahuata, Kasyno Mgławicowe i wiele, wiele innych. Mam propozycję, która przyniesie korzyść nam obu, więc lepiej jej wysłuchaj.
Żadna z wymienionych nazw nie spowodowała najmniejszej zmiany w uśmiechu Jasona. Ale był cały w pełnym czujności napięciu. Ten umięśniony nieznajomy znał rzeczy, których nie powinien znać. Pora była zmienić temat.
— Masz nie byle jaką broń przy sobie — rzekł Jason. — Ale ona mnie denerwuje. Byłbym ci wdzięczny, gdybyś odłożył ten pistolet.
Kerk spojrzał gniewnie na swój pistolet, jakby go pierwszy raz zobaczył.
— Nie, nigdy go nie odpinam. — Sprawiał wrażenie lekko zirytowanego sugestią Jasona.
Okres próby minął. Jason musiał zdobyć przewagę nad przybyszem, jeśli miał wyjść żywy z tego impasu. Schylając się, aby odstawić szklankę na stolik, wsunął drugą rękę — niby od niechcenia — za poduszkę. I kiedy mówił: — Żądam jednak tego stanowczo. Czuję się zawsze trochę nieswojo w towarzystwie uzbrojonych ludzi — trzymał już dłoń na kolbie swego rewolweru. Nie przestając mówić, dla odwrócenia uwagi przeciwnika, wyciągnął broń. Gładko i zręcznie.
Równie dobrze mógłby to zrobić w takim tempie jak na zwolnionym filmie. Kerk Pyrrus stał jak martwy, gdy Jason wyciągał rewolwer i kierował lufę w jego stronę. Dopiero w ostatnim ułamku sekundy zaczął działać. Zrobił to tak błyskawicznie, że jego ruch był niewidoczny. Pistolet, który przed chwilą znajdował się w przytroczonej do przedramienia pochwie, był nagle wymierzony między oczy Jasona. Była to nieprzyjemna, ciężka broń, o nadżartej ogniem lufie, świadczącej o częstym używaniu.
Jason wiedział, że gdyby uniósł lufę swego rewolweru choćby o milimetr, byłoby po nim. Opuścił rękę ostrożnie, zły na siebie, że zamiast pomyśleć, próbował uciec się do przemocy. Kerk z taką samą łatwością, z jaką broń wyjął, schował ją z powrotem do pochwy.
— A teraz dość tego — rzekł. — Pomówmy o interesach. Jason sięgnął po szkapkę i pociągnął z niej spory łyk, opanowując irytację. Był świetnym strzelcem — wielekroć zawdzięczał temu życie — i oto pierwszy raz ktoś okazał się od niego szybszy. Przybysz zrobił to niedbale, od niechcenia, i to właśnie zirytowało Jasona.
— Nie jestem przygotowany do takich rozmów — odparł cierpko. — Przybyłem na Cassylię, aby wypocząć, zapomnieć o pracy.
— Nie oszukujmy się nawzajem, dinAlt — powiedział Kerk ze zniecierpliwieniem. — Nigdy, w całym swoim życiu, nie zajmowałeś się uczciwą pracą. Jesteś zawodowym graczem i właśnie dlatego postanowiłem cię odwiedzić.
Jason zdławił gniew i cisnął rewolwer w róg tapczanu, aby się ponownie nie pokusić o czyn samobójczy. Był święcie przekonany, że nikt na Cassylii go nie zna, i już się cieszył na wielką wygraną w kasynie. Ale tym zajmie się później. Ten typek o wyglądzie zapaśnika wydaje się bardzo dużo wiedzieć. Trzeba dać mu mówić i zobaczyć, do czego zmierza.
— Dobra, czego chcesz?
Kerk usiadł na krześle, które zatrzeszczało złowróżbnie pod jego ciężarem i wyjął z kieszeni kopertę. Pogrzebał w niej chwilę i rzucił na stół plik lśniących galaktycznych banknotów wymienialnych. Jason spojrzał na nie i podniósł się z tapczanu.
— Co to… fałszywe banknoty? — spytał oglądając jeden z nich pod światło.
— Nie, prawdziwe — zapewnił Kerk. — Podjąłem je z banku. Dokładnie dwadzieścia siedem, czyli… dwadzieścia siedem milionów kredytów. Chcę, żebyś posłużył się nimi dziś wieczorem w kasynie. Abyś je postawił i wygrał.
Banknoty wyglądały na prawdziwe… zresztą można to zawsze sprawdzić. Jason przebierał je w palcach w zamyśleniu, starając się przejrzeć swojego rozmówcę.
— Nie wiem, do czego zmierzasz — powiedział. — Ale musisz sobie zdawać sprawę, że niczego nie mogę gwarantować. Owszem, grywam… ale nie zawsze wygrywam.
— Grywasz… i ilekroć chcesz, wygrywasz — odparł Kerk posępnie. — Zbadaliśmy to gruntownie, zanim do ciebie przyszedłem.
— Jeśli chcesz powiedzieć, że szachruję… — znowu postarał się usilnie opanować gniew. Irytując się niczego nie osiągnie. Tymczasem Kerk, ignorując rozdrażnienie Jasona, mówił dalej tym samym, spokojnym głosem:
— Może nie nazywasz tego szachrajstwem, szczerze mówiąc nic mnie to nie obchodzi. Dla mnie mógłbyś mieć pełne rękawy asów i na każdym palcu u nogi elekromagnes. Bylebyś wygrał. Nie jestem tutaj, aby cię umoralniać. Jak powiedziałem, mam dla ciebie propozycję. Ciężko pracowaliśmy na te pieniądze… ale potrzebujemy ich jeszcze więcej. Mówiąc dokładnie, potrzebujemy trzech miliardów kredytów. Taką sumę możemy jedynie wygrać, posługując się tymi dwudziestoma siedmioma milionami.
— A co ja będę miał z tego? — spytał Jason spokojnie, jakby ta cała fantastyczna propozycja rzeczywiście miała sens.
— Wszystko powyżej trzech miliardów. To cię powinno zadowolić. Nie ryzykujesz własnych pieniędzy, a możesz dostać tyle, że starczy ci do końca życia. Jeżeli wygrasz.
— A jeżeli przegram?
Kerk zastanowił się nad tym chwilę z niesmakiem.
— Tak, istnieje możliwość, że przegrasz. Nie brałem jej pod uwagę.
Pomyślał i zdecydował się:
— No cóż, że jest to ryzyko, które musimy podjąć. Choć myślę, że wtedy bym cię zabił. Tym, co oddali życie dla zdobycia tych dwudziestu siedmiu milionów, należy się przynajmniej to. — Wypowiedział te słowa spokojnie, bez złości, raczej jak przemyślaną decyzję niż groźbę.
Zerwawszy się na równe nogi, Jason napełnił ponownie swoją szklankę, a potem drugą, dla Kerka, który kiwnął mu w podziękowaniu głową. Nie mogąc usiedzieć spokojnie, Jason krążył po pokoju. Gniewała go ta cała propozycja, która miała w sobie coś ze zgubnej fascynacji. Był graczem i ta rozmowa była dla niego jak widok narkotyków dla narkomana.
Zatrzymał się nagle, bo zdał sobie sprawę, że już jakiś czas temu powziął decyzję. Wygra czy przegra — będzie żył czy zginie — jakże by mógł zrezygnować z szansy przystąpienia do gry z takimi pieniędzmi! Odwrócił się i wycelował palec w wielkiego mężczyznę na krześle.
— Zrobię to — rzekł. — Ty zapewne wiedziałeś o tym od pierwszej chwili. Jednakże muszę postawić swoje warunki. Muszę wiedzieć, kim jesteś i kim są ci tajemniczy oni, o których wciąż napomykasz. A także jakie jest źródło tych pieniędzy… czy są kradzione?
Kerk wysączył napój i odsunął od siebie szklankę.
— Kradzione? Nie, wręcz przeciwnie. To owoc dwuletniej pracy przy wydobywaniu i rafinowaniu rudy. Rudę tę wydobyliśmy na Pyrrusie, a sprzedaliśmy na Cassylii. Możesz to z łatwością sprawdzić. Sam ją sprzedałem. Jestem ambasadorem Pyrrusa na tej planecie. — Uśmiechnął się na myśl o tym. — Co wcale nie ma wielkiego znaczenia. Jestem również ambasadorem Pyrrusa na sześciu innych planetach. Bardzo to wygodne, jeśli się chce załatwiać jakieś interesy.
Jason przyjrzał się temu muskularnemu mężczyźnie z siwiejącymi włosami i w podniszczonym ubraniu o wojskowym kroju i wstrzymał uśmiech. Na planetach pogranicza działy się różne dziwne rzeczy i Kerk mógł mówić prawdę. Chociaż Jason nie słyszał nigdy o Pyrrusie, ale to nie miało znaczenia. W zamieszkanym wszechświecie było ponad trzydzieści tysięcy znanych planet.
— Sprawdzę, co mi powiedziałeś — rzekł. — Jeśli jest zgodne z prawdą, ubijemy interes. Wpadnij do mnie jutro…
— Nie — odparł Kerk. — Musisz wygrać te pieniądze dziś wieczorem. Wystawiłem już czek na te dwadzieścia siedem milionów. Sprawa rozniesie się aż po Plejady, jeśli do rana nie zdeponuję tych pieniędzy w banku, więc nie mamy czasu do stracenia.
Z każdą chwilą rzecz nabierała coraz bardziej fantastycznych kształtów i coraz bardziej intrygowała Jasona. Spojrzał na zegarek. Miał jeszcze dosyć czasu, aby sprawdzić, czy Kerk nie kłamie.
— Zgoda — oświadczył. — Zrobimy to dziś wieczorem. Tylko chciałbym mieć jeden z tych banknotów do sprawdzenia.
Kerk wstał.
— Bierz wszystkie. Spotkamy się dopiero, jak wygrasz. Będę oczywiście w kasynie, ale udawaj, że mnie nie znasz. Lepiej, żeby tam nie wiedzieli, skąd pochodzą te pieniądze i ile ich masz.
I wyszedł po miażdżącym uścisku dłoni, który Jason odczuł jak ucisk szczęk imadła. Został sam z pieniędzmi. Rozłożywszy je w dłoni jak karty, patrzył na ich sepiowozłote barwy i starał się przekonać, że nie śni. Dwadzieścia siedem milionów kredytów. Cóż mogło go powstrzymać od tego, żeby wyjść z tymi pieniędzmi za drzwi i zniknąć? Nic, tylko własne poczucie honoru.
Kerk Pyrrus, człowiek o nazwisku, które brzmiało jak nazwa jego rodzimej planety, był największym głupcem we wszechświecie. Albo po prostu wiedział, co robi. Z odbytej rozmowy wynikało, że raczej to drugie.
— On wie, że zdecydowanie bardziej wolę grać tymi pieniędzmi, niż je ukraść — rzekł do siebie z kwaśną miną.
Wsunął rewolwer do pochwy pod pachą, włożył pieniądze do kieszeni i wyszedł.