Rozdział 2 W czerwonym namiocie

— Ta breja jest zimna — warknął i odsunął miskę, po czym, napotkawszy cierpliwe spojrzenie, z jakim stara Kerly zabrała jedzenie do odgrzania, zwymyślał się w duchu od zrzęd i starych durniów. Żadna z jego wielu żon — dziś pozostała mu już tylko ta jedna — żadna z jego córek, żadna ze wszystkich jego kobiet nie umiała ugotować miski bhanu tak jak Shakatany. Cóż to była za kucharka! I taka młoda — jego ostatnia młoda żona. Ale umarła, tam, na wschodzie dziedziny, umarła bardzo młodo, a on żył i żył i czekał na nadejście srogiej zimy.

Do namiotu podeszła jakaś dziewczyna w skórzanej tunice z trójlistnym znakiem jego klanu, pewnie któraś z wnuczek. Trochę podobna do Shakatany. Odezwał się do niej, choć nie mógł sobie przypomnieć jej imienia.

— Czy to ty spóźniłaś się wczoraj wieczorem, kobieto z mego rodu?

Rozpoznał to pochylenie głowy i ten uśmiech. To ta, z którą tak się przekomarzał, ta krnąbrna i bezczelna, taka miła i taka samotna. Dziecko urodzone nie w porę. Jakże ona, u licha, ma na imię?

— Przynoszę wiadomość, Najstarszy.

— Od kogo?

— Nazwał siebie wielkim imieniem — Jakat-abat-bolter-ra? Nie zapamiętałam tego wszystkiego.

— Alterra? Farbornowie nazywają tak swoich wodzów. Gdzie spotkałaś tego człowieka .

— To nie był człowiek, Najstarszy, tylko farborn. Przesyła pozdrowienia i wiadomość, że przyjdzie dzisiaj do Tewaru porozmawiać z Najstarszym.

— Co ty powiesz… — mruknął i skinął leciutko głową z podziwu dla jej zuchwalstwa. — I to ciebie uczynił swoim posłańcem?

— Tak się przypadkiem złożyło, że rozmawialiśmy ze sobą i…

— Tak, tak. Czy wiesz, kobieto z mego rodu, że u Mężów Dziedziny Pernmek niezamężna kobieta, która by rozmawiała z farbornem, zostaje… ukarana?

— Jak?

— Mniejsza z tym.

— Mężowie Pernmek to kloobożercy i golą sobie głowy. Co oni w ogóle mogą wiedzieć o farbornach? Nigdy nie przenoszą się na wybrzeże… Słyszałam kiedyś w którymś z namiotów, że Najstarszy mego rodu miał za żonę farbornkę. W dawnych dniach.

— To prawda… w dawnych dniach. — Dziewczyna stała czekając, a Wold cofnął się daleko wstecz, głęboko w inny czas. W przedczas, aż do Wiosny. Dawno wyblakłe barwy i zapachy, kwiaty, które nie kwitły już od czterdziestu cykli księżyca, niemal zapomniane brzmienie głosu… — Była młoda — mruknął w końcu. — Młodo umarła. Jeszcze przed nastaniem Lata. — A po chwili dodał: — A poza tym to zupełnie co innego niż kiedy niezamężna kobieta rozmawia z farbornem. To jest różnica, kobieto z mego rodu.

— Niby jaka?

Choć taka bezczelna, zasługiwała na odpowiedź. — Można by to wyjaśniać na wiele sposobów, lepiej albo gorzej. Głównie taka, że farborn bierze sobie tylko jedną żonę, więc gdyby prawdziwa kobieta wyszła za niego za mąż, nie mogłaby mieć synów.

— Dlaczego by nie mogła, Najstarszy?

— Czy w kobiecym namiocie już się zupełnie o niczym nie rozmawia? Czy wszystkie jesteście aż tak ciemne?! Dlatego, że ludzie nie mogą mieć dzieci z farbornami! Nigdy o tym nie słyszałaś? To związek albo zupełnie jałowy, albo są z tego tylko same przedwczesne połogi, niedonoszone, zdeformowane potworki. Moja żona, Arilia, która była farbornką, umarła w przedwczesnym połogu. Jej rasa nie zna żadnych zasad — kobiety są u nich jak mężczyźni, wychodzą za mąż za kogo chcą. Ale ludzie mają swoje prawa: nasze kobiety pokładają się z ludźmi, wychodzą za mąż za ludzi, rodzą ludzkie dzieci!

Wydawała się przybita tym, co usłyszała, i zasmucona. Przesunęła spojrzeniem po rozgardiaszu i krzątaninie przy murach Zimowego Miasta i po dłuższej chwili powiedziała: — To dobre prawo dla kobiet, które mają się z kim pokładać…

Wyglądała na jakieś dwanaście cykli księżyca, co znaczyło, że to właśnie ona była tą, która przyszła na świat po czasie, w samym środku Letniego Odłogu, kiedy nikt nie rodzi już dzieci. Synowie Wiosny byli już dwa albo i trzy razy starsi od niej, mieli żony, może nawet po kilka, i wiele potomstwa. Wszyscy urodzeni Jesienią, to wciąż jeszcze dzieci. Ale przecież jakiś wiosenniak weźmie ją jeszcze za trzecią czy czwartą żonę; nie miała się na co skarżyć. Może nawet mógłby coś w tej sprawie zrobić, ale to zależało od jej koligacji rodzinnych.

— Kto jest twoją matką, kobieto mego rodu? Spojrzała mu prosto w klamrę u pasa i powiedziała:

— Moją matką była Shakatany. Czy Najstarszy już o niej zapomniał?

— Nie, Rolery — odparł po chwili. — Nie zapomniałem… Słuchaj, moja córko, gdzie rozmawiałaś z tym Alterrą? Czy on miał na imię Agat?

— Taka była część jego imienia.

— To znaczy, że znałem jego ojca i ojca jego ojca. On pochodzi z rodu tej kobiety… tej farbornki, o której rozmawialiśmy. Jest pewnie synem jej siostry albo synem jej brata.

— A zatem twoim siostrzeńcem. I moim kuzynem — powiedziała dziewczyna i zupełnie niespodziewanie roześmiała się. Wold także się uśmiechnął rozbawiony groteskową logiką tego wywodu pokrewieństwa.

— Spotkałam go, kiedy poszłam zobaczyć ocean-wyjaśniła. — Tam, na tych piaskach. A przedtem widziałam biegacza z północy. Żadna kobieta nic o tym nie wie. Czy były jakieś wieści? Czy trek na południe zaraz się zacznie?

— Może, może… — mruknął Wold. Znów uleciało mu z pamięci, jak ona ma na imię. — Biegnij, dziecko, pomóż siostrom w polu — powiedział i zapomniawszy zarówno o niej, jak i o misce bhanu, na którą czekał, podniósł się ciężko i obszedł swój wielki czerwony namiot, by rzucić okiem na mrowie robotników kopiących ziemne domy i wznoszących mury Zimowego Miasta i popatrzeć ponad ich głowami na północ. Niebo nad nagimi wzgórzami było tego ranka wyjątkowo błękitne, czyste i mroźne.

Przed oczami odżył mu nagle obraz życia w tych ziemiankach o spiczastych dachach: skulone ciała setki śpiących, czuwające stare kobiety, rozniecanie ognia, którego ciepło i dym wciskały się we wszystkie pory skóry, zapach gotowanej zimowej trawy, hałas, smród, duszne ciepło Zimy spędzanej w tych norach pod zamarzniętą ziemią. I mroźny, lodowaty spokój świata ponad nimi, chłostanego wiatrem lub pokrytego śniegiem, kiedy wraz z resztą młodych myśliwych wyprawiał się daleko od Tewaru, by zapolować na śnieżne ptaki, korio i tłuste wespry ciągnące wzdłuż zamarzniętych rzek z najdalszej północy. A tam, dokładnie po przeciwnej stronie doliny, wyrósł nagle tuż przed nim zza jakiejś wielkiej zaspy przekrzywiony na bok łeb śniegołaka… A przedtem, przed nastaniem śniegów i lodu, i białych bestii Zimy, była już raz taka piękna pogoda — jasny dzień złocistego wiatru i błękitnego nieba, niebieszczącego się ponad wzgórzami zapowiedzią chłodu. I tamtego dnia on, nie mężczyzna, ale berbeć pośród innych berbeci i kobiet, zadzierał wzrok na płaskie białe twarze, czerwone pióra i derki z dziwnego, pierzastego, szarawego futra. Słyszał niezrozumiałe słowa rzucane warkliwym głosem leśnych bestii i stanowcze odpowiedzi Starszych Askatewaru i mężczyzn z jego rodu nakazujące płaskogębym odejść. A jeszcze przedtem zjawił się biegacz z północy z osmaloną i zakrwawioną twarzą wołając: „ghale, ghale! Przeszli przez nasz obóz w Peknie!”

Przez całe życie, przez te wszystkie sześćdziesiąt cykli księżyca dzielące go od tamtego berbecia patrzącego z zapartym tchem na płaskogębych i słuchającego ich szczeknięć, dzielące tamten piękny dzień od tego pięknego dnia, to chrapliwe wołanie dźwięczało mu w uszach wyraźniej niż jakikolwiek głos, który słyszał w tej chwili. Gdzie się podziała Pekna? Zniknęła pod śniegami, rozmyły ją deszcze; a wiosenne roztopy starły z powierzchni ziemi kości zmasakrowanych, szczątki zbutwiałych namiotów, pamięć, nazwę.

Tym razem, kiedy ghalowie przeciągną na południe przez Dziedzinę Askatewaru, nie będzie żadnych rzezi i masakry. Dopilnował tego. To, że przetrwał ponad swój czas i pamiętał minione zagrożenia, miało pewne dobre strony. Ani jeden klan, ani jedna rodzina nie została na terenach letnich, by dać się zaskoczyć ghalom albo pierwszej śnieżnej zamieci. Wszyscy ściągnęli tutaj. Dwadzieścia setek dorosłych z małymi jesienniakami tłuściutkimi jak liście, plączącymi się wszędzie pod nogami: kobiety plotkujące na polach jak stado wędrownych ptaków i mężczyźni krzątający się przy budowie domów i murów Zimowego Miasta ze starych kamieni i na starych fundamentach, polujący na ostatnią wędrowną zwierzynę, wycinający bez końca drewno w lasach i bryły torfu z Suchego Bagniska, spędzający haynny do wielkich obór, gdzie będzie się je karmić, dopóki nie wzejdzie zimowa trawa. I przy tej pracy, która trwała już pół cyklu księżyca, wszyscy byli mu posłuszni, tak jak on był posłuszny prastarym Zwyczajom Człowieka. Kiedy nadciągną ghale, zamknie się bramy Miasta; kiedy nastaną zawieje, zamknie się drzwi ziemnych domów. I przetrwają do Wiosny. Przetrwają.

Usiadł powoli za namiotem, osuwając się ciężko na ziemię, i wystawił do słońca poskręcane, pokryte bliznami nogi. Maleńkie i blade wydawało się to słońce, chociaż niebo było nieskazitelnie czyste — jak pół wielkiego słońca Lata, mniejsze nawet od księżyca. „Słońce skurczyło się do księżyca, wkrótce nadejdzie zimnica…” Ziemia podsiąkła wodą od długich deszczy, które nękały ich przez cały ten cykl, tu i tam poorały ją bruzdami ciągnące na południe ryjce. O co to pytała go ta dziewczyna? Aha, o farbornów i biegacza. Zjawił się wczoraj — czy to aby na pewno było wczoraj? — z wieścią, że ghalowie zaatakowali Zimowe Miasto Tlokna, leżące dalej na północy, koło Gór Zielonych. Ale ta jego powiastka to bujda albo zwykłe panikarstwo. Ghalowie nigdy nie porywali się na mury z kamienia. Ci barbarzyńcy o płaskich nosach, brudni i wystrojeni w te swoje pióropusze, pierzchający na południe przed nadchodzącą Zimą jak bezdomne zwierzęta, nie potrafili zdobywać miast. Pekna była tylko małym obozem myśliwskim, a nie otoczonym murami miastem. Biegacz kłamał. Wszystko jest jak być powinno. Przeżyją. Gdzie ta głupia baba ze śniadaniem? Tu, w słońcu, było teraz tak ciepło…

Ósma żona Wolda podeszła do niego z miską parującego bhanu, zobaczyła, że śpi, westchnęła gderliwie i odniosła ją cicho z powrotem na ognisko do warzenia strawy.

Po południu, kiedy w asyście groźnie wyglądającej eskorty i przy akompaniamencie wrzasków, szyderstw i drwin ciągnącej za nimi dzieciarni w jego namiocie zjawił sig ten farborn, Wold przypomniał sobie wypowiedziane ze śmiechem słowa tej dziewczyny: „Twój siostrzeniec, mój kuzyn”. Toteż dźwignął się ociężale i wstał na jego powitanie, odwracając twarz i wyciągając przed siebie rękę w geście powitania równych sobie.

I jak równy z równym przywitał się z nim ten obcy, nawet się nie zawahawszy. Zawsze mieli w sobie tę butę, ten demonstracyjny sposób okazywania, że uważają się za nie gorszych od ludzi, bez względu na to, czy rzeczywiście w to wierzyli, czy nie. Ten był wysoki, dobrze zbudowany, wciąż jeszcze młody; trzymał się jak wódz. Gdyby nie ciemna skóra i czarne, nieziemskie oczy, można byłoby go wziąć za człowieka.

— Jestem Jacob Agat, Najstarszy.

— Witaj w moim namiocie i namiotach mego rodu, Alterro.

— Słucham cię całym sercem — odparł farborn, wywołując lekki uśmiech na twarzy Wolda. Od czasów jego ojca nikt już tak nie mówił. Dziwne, jak ci farborni zawsze pamiętają stare zwyczaje, odkopują rzeczy pogrzebane w zamierzchłym przedczasie. Skąd taki młody mężczyzna może znać zwrot, którego poza Woldem i może jeszcze kilkoma najstarszymi mieszkańcami Tewaru nikt już nie pamięta? To była właśnie jedna z tych niepojętych cech farbornów, przypisywanych czarom i napełniających ludzi strachem przed Ciemnymi. Ale Wold nigdy się ich nie bał.

— Kobieta z twego szlachetnego rodu mieszkała w moich namiotach, a Wiosną ja sam wiele razy chodziłem ulicami waszego miasta. Do dziś to pamiętam. I dlatego powiadam, że póki mego życia żaden mieszkaniec Tewaru nie złamie pokoju między nami.

— A póki ja żyję, nie złamie go także żaden mieszkaniec Landinu.

Stary wódz wzruszył się małą mową, którą sam przed chwilą wygłosił; łzy zakręciły mu się w oczach, a siadając na wielkiej skrzyni z malowanej skóry, odchrząknął i zamrugał oczami. Agat stał sztywno wyprostowany, odziany cały na czarno, z czarnymi oczami w ciemnej twarzy. Młodzi myśliwi z jego eskorty przestępowali nerwowo z nogi na nogę, dzieci strzelały z ukosa oczami, szepcąc i przepychając się pod uniesioną płachtą z boku namiotu. Na jeden gest Wolda zniknęły, jakby je wymiotło. Opuszczono bok namiotu, stara Kerly roznieciła wewnątrz ogień i natychmiast wymknęła się z powrotem, zostawiając go sam na sam z obcym.

— Siadaj — powiedział do swego gościa. Farborn nie usiadł.

— Ja ciebie słucham — odparł, nie ruszając się z miejsca. Skoro Wold nie zaproponował mu tego w obecności innych ludzi, to nie miał zamiaru siadać, kiedy nikt tego nie widział. Wold nie mógł oczywiście o tym wiedzieć, nie był to też żaden jasno wysnuty wniosek — po prostu wyczuł to intuicyjnie przez skórę uwrażliwioną wieloma latami przewodzenia i rządzenia ludźmi.

Westchnął i tym samym łamiącym się ze starości basem zawołał:

— Żono!

Stara Kerly zjawiła się ponownie w wejściu do namiotu ze wzrokiem wbitym nieruchomo przed siebie.

— Siadaj — powtórzył do Agata, który tym razem usłuchał i usiadł ze skrzyżowanymi nogami przy ognisku. — Odejdź — warknął na żonę, która natychmiast zniknęła.

Milczenie. Mozolnie i z namaszczeniem rozsupłał mały skórzany mieszek, który nosił u pasa tuniki, wydobył z niego grudkę zakrzepłego olejku gezinowego, odłamał z niej jeszcze mniejszy kawałek, schował bryłkę z powrotem do mieszka i położył maleńki okruszek żywicy na rozżarzonych węglach na brzegu ogniska. W powietrze wzbiła się wirująca smużka cierpkiego zielonkawego dymu. Wold i obcy przymknęli oczy i zaciągnęli się głęboko dymem. Stary wódz wyprostował się, oparł plecami o wielki smołowany kosz na urynę i powiedział:

— Ja ciebie słucham.

— Otrzymaliśmy wieści z północy, Najstarszy.

— My też. Wczoraj przybył biegacz. — Czy to aby na pewno było wczoraj?

— Czy mówił wam o Zimowym Mieście Tlokna?

Wold zapatrzył się w ogień, wdychając głęboko powietrze, jakby nie chciał uronić ani odrobiny ostatnich smużek gezinowego dymu i żując wargi, z twarzą — doskonale zdawał sobie z tego sprawę — jak kloc drewna, pozbawioną wszelkiego wyrazu, starczą, zgrzybiałą.

— Nie chciałbym być zwiastunem złych nowin — dodał po chwili obcy tym swoim spokojnym, poważnym głosem. — Nie jesteś. Już je znamy. Widzisz, Alterro, w wieściach z dalekich stron, od innych plemion zamieszkujących odległe dziedziny, bardzo trudno odróżnić, co jest prawdą, a co nie. Z Tlokny do Tewaru jest osiem dni drogi nawet dla biegacza, a z namiotami i haynnami dwa razy tyle. Kto wie, jak tam było naprawdę? Kiedy wielki jesienny trek na południe dotrze tu do nas, bramy Tewaru będą gotowe do zamknięcia. A w tym waszym mieście, mieście, którego nigdy nie opuszczacie, nie trzeba chyba niczego naprawiać?

— Najstarszy, tym razem będą wam potrzebne bardzo potężne bramy. Tlokna miała mury, bramy i wojowników. Teraz nie ma tam już nic. To nie plotka. Mężowie z Landinu byli tam dziesięć dni temu; wypatrywali na granicach pojawienia się pierwszych plemion ghalów. Ale ghalowie nadciągnęli nagle wszyscy razem…

— Alterro, ja ciebie słyszałem… teraz ty posłuchaj mnie. Ludzie popadają czasami w panikę i uciekają, zanim jeszcze wróg w ogóle się pojawi. Słyszeliśmy i jego opowieść, i twoją. Ale ja jestem już stary, przeżyłem dwie Jesienie i widziałem, jak ghalowie ciągną na południe. Powiem ci, jak to wygląda naprawdę.

— Ja ciebie słucham — odparł obcy.

— Ghalowie zamieszkują na północy, poza najdalszymi dziedzinami ludzi mówiących naszym językiem. Jak głoszą podania, mają tam wielkie trawiaste tereny letnie u podnóża gór, z których szczytów spływają rzeki lodu. W połowie Jesieni z najdalszej północy, gdzie zawsze panuje Zima, zaczyna na ich ziemie nadciągać mróz, a z nim śnieżne bestie, i tak jak nasza zwierzyna ghalowie ruszają na południe. Zabierają ze sobą namioty, ale nie budują miast i nie robią zapasów ziarna. Przeciągają przez Dziedzinę Tewaru na przełomie Jesieni i Zimy, gdy gwiazdozbiór Drzewa wschodzi równo z zachodem słońca, ale zanim po raz pierwszy pojawi się na niebie Gwiazda Śniegu. Jeśli natkną się po drodze na rodziny wędrujące bez ochrony, na obozy myśliwych, nie strzeżone stada lub pola — mordują i kradną. Ale kiedy widzą wzniesione z kamienia Zimowe Miasto i wojowników na jego murach, omijają je, wymachując tylko dzidami i wrzeszcząc wniebogłosy, a my posyłamy za nimi kilka strzał, w zadki ostatnim maruderom… Ciągną dalej i dalej na południe i zatrzymują się dopiero hen, daleko stąd; niektórzy powiadają, że tam, gdzie zimują ghalowie, jest cieplej niż tu, ale kto to może wiedzieć. Tak właśnie wygląda wielki jesienny trek, Alterro. Ja to wiem, bo widziałem ich na własne oczy. I widziałem, jak z pierwszymi roztopami przeciągali tędy z powrotem na północ, w porze wschodzenia lasów. Ghalowie nie napadają na miasta z kamienia. Są jak woda, co rwie z hałasem przed siebie, ale rozbija się o głaz, który ani drgnie. Tewar jest właśnie takim głazem.

Młody farborn siedział z pochyloną głową, rozmyślając nad tym, co usłyszał, tak długo, że Wold zdecydował się spojrzeć mu na jedną chwilę prosto w twarz.

— Wszystko, co mówisz, Najstarszy, to prawda, szczera prawda, prawda wszystkich minionych Lat. Ale teraz… Czasy się zmieniły… Jestem w swoim mieście jednym z wodzów, tak jak ty jesteś wodzem w swoim. Przychodzę do ciebie jak wódz do wodza. Przychodzę po pomoc. Uwierz mi, wysłuchaj mnie — tym razem musimy się nawzajem wesprzeć. Wśród ghalów pojawił się wielki mąż, wielki wódz; zwą go Kubban czy też Kobban. Zjednoczył wszystkie ich plemiona i utworzył z nich wielką armię. Ghalowie nie kradną już zbłąkanych haynn, na które przypadkiem natkną się po drodze. Oblegają i zdobywają Zimowe Miasta we wszystkich dziedzinach wzdłuż całego wybrzeża; mężczyzn wycinają w pień, kobiety biorą w niewolę i w każdym mieście zostawiają swoich wojowników, żeby je utrzymali przez Zimę. Kiedy nadejdzie Wiosna i ghalowie pociągną z powrotem na północ, nie powędrują już dalej, lecz zostaną tutaj. Te ziemie staną się ich ziemiami, te lasy, pola, tereny letnie i wszyscy ludzie — ci, którzy przeżyją — będą należeć do nich…

Starzec patrzył przez chwilę w bok, po czym odparł ponuro, ze złością:

— Ty mówisz, ja ciebie nie słucham. Mówisz, że zostaniemy pobici, wymordowani, że pójdziemy w niewolę. Ale ludzie to ludzie, a ty jesteś farbornem. Zachowaj sobie swoją czarną mowę, żeby swoim przepowiadać ten czarny los!

— Jeśli ludziom grozi niebezpieczeństwo, to nam tym bardziej ono grozi. Czy wiesz, Najstarszy, ilu nas w Landinie zostało? Mniej niż dwa tysiące.

— Tak mało? A co z innymi miastami? Za mojej młodości wasze plemię mieszkało wzdłuż całego wybrzeża aż na północ.

— Tych miast już nie ma. Resztki ich mieszkańców przeniosły się do nas.

— Wojna? Choroba? Przecież was choroby się nie imają — jesteście farbornami.

— Trudno żyć na świecie, do którego nie jest się stworzonym — odparł Agat, lakonicznie i ponuro. — Tak czy inaczej, zostało nas niewielu i stajemy się coraz mniej liczni. Prosimy Tewar, aby zechciał być naszym sprzymierzeńcem, kiedy nadciągną ghalowie. A nadciągną nie później niż za trzydzieści dni.

— Jeśli są już w Tloknie, to nawet szybciej. I tak się spóźniają. Śnieg spadnie teraz już lada dzień. Muszą się spieszyć.

— Oni się nie spieszą, Najstarszy. Ciągną powoli, bo zebrali się wszyscy razem — jest ich pięćdziesiąt, sześćdziesiąt, siedemdziesiąt tysięcy!

Nagle z przerażającą wyrazistością Wold ujrzał to, o czym mówił farborn — nie kończącą się hordę najeźdźców, płynącą szereg za szeregiem przez górskie przełęcze, prowadzoną przez wysokiego płaskonosego wodza; ujrzał trupy mieszkańców Tlokny — czy też może był to Tewar? zaściełające pola wokół zburzonych murów miasta, i kałuże krwi ścinane igiełkami lodu… Potrząsnął głową, żeby uwolnić się od tych obrazów. Co się z nim dzieje? Nie odpowiadał dłuższą chwilę, żując w milczeniu wargi.

— Wysłuchałem cię, Alterro.

— Nie do końca, Najstarszy. — To było barbarzyńskie grubiaństwo, ale farborn to nie człowiek, a do tego ten tutaj był w końcu pośród swoich wodzem. Wold pozwolił mu ciągnąć dalej. — Mamy czas, żeby się przygotować. Jeśli mężowie Askatewaru, Allakskatu i Pernmeku zawrą przymierze i przyjmą naszą pomoc, możemy stworzyć własną armię. Jeśli w pełnej sile, gotowi na przyjęcie ghalów, staniemy na północnej granicy waszych trzech Dziedzin, to może, zamiast stawiać czoło takiej potędze, ghalowie będą woleli skręcić w bok i zejść z gór szlakami na wschód. Nasze archiwa powiadają, że w poprzednich latach dwa razy wybrali tę właśnie drogę. Jest już późno, robi się coraz zimniej i zostało bardzo niewiele zwierzyny, więc jeśli napotkają na swej drodze gotowych do walki wojowników, mogą skręcić i ruszyć spiesznie dalej. Moim zdaniem, jedyna taktyka, jaką stosuje Kubban, to zaskoczenie i przygniatająca przewaga. Możemy go zmusić, żeby nas ominął.

— Mężowie Pernmeku i Allakskatu przenieśli się już do swoich Zimowych Miast, tak jak my. Czy do tej pory nie poznaliście jeszcze Zwyczajów Ludzi? Zimą nie toczy się wojen!

— Powiedz to ghalom, Najstarszy! Zrobisz, co uważasz, ale uwierz moim słowom! — Farborn zerwał się na równe nogi, dając się ponieść namiętności swej prośby i swego ostrzeżenia. Wold poczuł dla niego litość, jaka często go ogarniała w obecności młodych, którzy nie widzieli jeszcze, jak wszelkie namiętności i plany bez końca obracają się wniwecz, nie rozumieli, że marnotrawią życie i czyny szarpani z jednej strony żądzą, a z drugiej strachem.

— Ja ciebie wysłuchałem — odparł z niezmąconą uprzejmością. — Starsi mego plemienia usłyszą, co powiedziałeś. — Czy w takim razie mogę przyjść jutro, żeby się dowiedzieć…

— Jutro, pojutrze…

— Trzydzieści dni, Najstarszy! Co najwyżej trzydzieści dni!

— Alterro, ghalowie przyjdą i odejdą, a Zima nadciągnie i już pozostanie. Co by dało zwycięstwo w bitwie, gdyby wojownik miał z niej wrócić do nie ukończonego domu, a tymczasem ziemię skuł lód? Jak będziemy gotowi na nadejście Zimy, pomartwimy się o ghalów… A teraz usiądź. — Jeszcze raz sięgnął do swego mieszka po kawałek geziny na zakończenie rozmowy. — Czy twój ojciec też miał na imię Agat? Znałem go jako młodzieńca. A jedna z tych niecnot, moich córek, mówiła mi, że spotkała cię, kiedy poszła na piaski.

Farborn jakby nieco zbyt spiesznie podniósł wzrok.

— Tak, tam się poznaliśmy — powiedział. — Na piaskach między przypływami.

Загрузка...