Rozdział 27

Następnego dnia rano rozpoczął swe poszukiwania. Zastosowana przez niego technika była bardzo prosta. Dzwonił do drzwi i zadawał pytania. Ostrzegał wszystkich swoich rozmówców, że główne kwestie jego ankiety mogą przeplatać się z pytaniami podchwytliwymi lub wręcz bezsensownymi, gdyż jego celem było również sprawdzenie poziomu świadomości ogólnej. Okazało się, że w ten sposób mógł dowiadywać się dosłownie wszystkiego na temat Ziemi, poruszać kontrowersyjne czy nawet nie istniejące problemy, i to bez ujawniania własnej ignorancji.

Nadal istniało niebezpieczeństwo, że ktoś poprosi go o okazanie dokumentów, potwierdzających wykonywanie zawodu ankietera, lub że policja zmaterializuje się nagle w najmniej spodziewanym momencie. Ale tego ryzyka nie można było uniknąć.

Zaczął od bulwaru Pomarańczy i posuwał się na północ, wstępując po drodze do wszystkich domów. Wyniki prowadzonych wywiadów były bardzo różne, co najlepiej pokazuje pewien wybrany fragment jego notatek:

(Obywatelka A.L. Gotthreid, lat 55, zawód — gospodyni domowa. Silna, wysoka kobieta, apodyktyczna, lecz uprzejma, sprawiająca wrażenie dość rozsądnej).

— Chce pan ze mną rozmawiać o klasach i hierarchii, tak?

— Tak, proszę pani.

— Wy, ankieterzy, zawsze pytacie o klasy i hierarchie. Można by sądzić, że zdążyliście się już dowiedzieć na ten temat absolutnie wszystkiego. Ale dobrze. Dziś, kiedy ludzie są równi, istnieje tylko jedna klasa. Klasa średnia. Powstaje jednak pytanie: do której części klasy średniej się należy? Górnej, dolnej czy środkowej?

— A po czym to można poznać?

— Och, po wielu rzeczach. Po sposobie, w jaki ktoś je, mówi, ubiera się, po sposobie, w jaki zachowuje się w miejscach publicznych. Po manierach, po ubraniu. Tak, osobę z wyższej średniej klasy zawsze da się poznać po ubraniu. Tu trudno się pomylić.

— Rozumiem. A niższa średnia klasa?

— No cóż, przede wszystkim brak im energii twórczej. Na przykład kupują gotową odzież i nie zadają sobie trudu, by ją w jakikolwiek sposób ulepszyć. To samo odnosi się do ich mieszkań. I pozwolę sobie dodać, że zwykłe banalne ozdóbki tu nie wystarczą. Świadczą one tylko o niedawnym awansie do wyższej klasy średniej. Takich ludzi nie przyjmuje się w domu.

— Dziękuję, obywatelko Gotthreid. A do której grupy zaliczyłaby obywatelka siebie?

(Właściwie bez wahania) — Och, nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Ale chyba byłaby to wyższa średnia.

(Obywatel Dreister, lat 43, zawód — sprzedawca obuwia. Szczupły, spokojny mężczyzna, nie wyglądający na swoje lata).

— Tak, proszę pana. Myra i ja mamy troje dzieci w wieku szkolnym. Trzech synów.

— Czy mógłby mi pan pokrótce opowiedzieć, co wchodzi w skład ich edukacji?

— Nauka pisania i czytania oraz zasad postaw obywatelskich. Zaczęli już także uczyć się swoich zawodów. Najstarszy idzie w moje ślady: będzie sprzedawcą obuwia. Młodsi wybrali kursy praktyczne z handlu żywnością i marketingu. To specjalność rodziny mojej żony. Uczą się także, jak zachować status i jak wykorzystywać standardowe techniki awansu. To już chyba wszystko, jeśli chodzi o lekcje otwarte.

— A czy szkoła prowadzi jakieś lekcje, które nie są otwarte?

— Cóż, oczywiście są również lekcje zamknięte. Wszystkie dzieci na nie uczęszczają.

— I czego tam się uczą?

— Nie wiem. Jak już powiedziałem, są to lekcje zamknięte.

— Czy dzieci nigdy nie opowiadają, co jest przedmiotem tych zajęć?

— Nie. Opowiadają o wszystkim pod słońcem, ale nie o tym.

— To znaczy, że zupełnie nie orientuje się pan, czemu mają służyć lekcje zamknięte?

— Przykro mi, ale nie. Chociaż domyślam się, lecz proszę pamiętać, że tylko „domyślam”, iż mają one jakiś związek z religią. Ale o to musiałby pan spytać nauczyciela.

— Dziękuję za rozmowę. Proszę mi jeszcze tylko powiedzieć, w jaki sposób określiłby pan swoją pozycję klasową?

— Średnia klasy średniej. Tu nie ma żadnych wątpliwości.

(Obywatelka Maryjane Morgan, lat 51, zawód — nauczycielka szkolna. Wysoka, koścista kobieta).

— Tak, proszę pana. To już chyba pełny wykaz przedmiotów wykładanych w naszej szkole.

— Poza lekcjami zamkniętymi.

— Słucham?

— Lekcje zamknięte. Jeszcze tego pani nie omówiła.

— Bo to przecież niemożliwe.

— Dlaczego, obywatelko Morgan?

— Czy to jedno z tych podchwytliwych pytań? Przecież każdy wie, że nauczyciele nie mają wstępu na lekcje zamknięte.

— A kto ma?

— No jak to? Dzieci, oczywiście.

— Ale kto je uczy?

— Tym zajmuje się rząd.

— Zgoda. Ale kto konkretnie zajmuje się nauczaniem w klasie?

— Nie mam pojęcia, proszę pana. To jest nie moja sprawa. Lekcje zamknięte mają długą i chwalebną tradycję. To, co się na nich odbywa, ma pewnie jakiś związek z religią. Ale tak się tylko domyślam. Cokolwiek by to było, to nie moja sprawa. Ani pańska, młody człowieku, choćby był pan ankieterem.

— Dziękuję za rozmowę, obywatelko Morgan.

(Obywatel Edgar Nief, lat 107, zawód — emerytowany oficer. Wysoki, przygarbiony mężczyzna chodzący o lasce. Zimne spojrzenie błękitnych oczu, nie przytępione wiekiem).

— Proszę mówić głośniej. Jak brzmiało pańskie pytanie?

— Chodziło mi o siły zbrojne. Pytałem mianowicie…

— A tak, już pamiętam. Cóż, młody człowieku, byłem pułkownikiem w 21. Północnoamerykańskiej Jednostce Specjalnej, która stanowiła integralną część Orbitalnego Korpusu Obronnego Ziemi.

— I wycofał się pan ze służby, tak?

— Nie. To służba się wycofała.

— Słucham?

— Tak, tak, dobrze pan usłyszał, młody człowieku. Nastąpiło to dokładnie sześćdziesiąt trzy lata temu. Ziemskie Siły Zbrojne zostały zdemobilizowane, poza policją oczywiście, ale ja tego nie liczę. Zdemobilizowano całą armię, do ostatniego oddziału.

— Dlaczego to zrobiono, proszę pana?

— Nie było z kim walczyć. Nie było nawet nikogo, przed kim trzeba byłoby się strzec. Tak nam przynajmniej powiedziano. Ale to cholerna głupota, moim zdaniem.

— Dlaczego pan tak uważa?

— Bo każdy stary żołnierz wie, że wróg może się pojawić w każdej chwili. Choćby teraz. I co wtedy?

— A czy nie dałoby się armii sformować ponownie?

— Pewnie że by się dało. Ale obecne pokolenie nie ma pojęcia o służbie w wojsku. Nie mamy już żadnych dowódców poza kilkoma starymi prykami, takimi jak ja. Na to zaś, żeby utworzyć sprawnie dowodzoną armię, trzeba lat.

— A tymczasem Ziemia jest kompletnie bezbronna wobec jakiejkolwiek inwazji z zewnątrz?

— Właśnie. Jedyną jej obronę stanowią oddziały policyjne, ale poważnie wątpię, żeby to była siła zdolna sprawdzić się w walce.

— Czy mógłby mi pan powiedzieć coś więcej o policji?

— Nic na ten temat nie wiem. Nigdy nie zaprzątałem sobie głowy cywilami.

— Można jednak przypuszczać, że policja przejęła wiele funkcji wojska, nieprawdaż? Że stanowi znaczną i zdyscyplinowaną siłę paramilitarną?

— To możliwe. Dziś wszystko jest możliwe.

(Obywatel Moertin Honners, lat 31, zawód — werbalista. Szczupły marzyciel o żywej, chlopięcej twarzy i gładkich kukurydziana blond włosach).

— A więc jest pan werbalistą, obywatelu Honners?

— Owszem, proszę pana. Choć, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, wolałbym określenie „literat”.

— Oczywiście. Obywatelu Honners, czy obecnie pisze pan coś dla któregoś z periodyków sprzedawanych w punktach szerokiego kolportażu?

— Skądże znowu?! Dla nich piszą tylko totalne beztalencia schlebiające gustom samych dołów klasy średniej. Ich opowiadania, na wypadek gdyby pan nie wiedział, są wiernymi kopiami prac popularnych pisarzy XX i XXI wieku. Te miernoty podstawiają tylko inne przymiotniki i przysłówki. Chociaż podobno zdarza się, że jakiś odważniejszy pismak zastępuje czasownik, a nawet rzeczownik, ale to rzadkie przypadki. Wydawcy tych czasopism niezbyt przychylnie patrzą na jakiekolwiek innowacje.

— I pan nie wykonuje tego rodzaju prac?

— O nie! Moja praca ma charakter niekomercyjny. Jestem twórczym odtwórcą dzieł Conrada.

— Czy nie zechciałby pan wytłumaczyć, co to znaczy, obywatelu Honners?

— Z największą przyjemnością. Wszystkie moje wysiłki twórcze zmierzają do ponownego stworzenia dzieł Josepha Conrada, pisarza żyjącego u schyłku ery przedatomowej.

— A w jaki sposób pan to robi?

— No cóż, w chwili obecnej zajmuję się stworzeniem piątej nowej wersji „Lorda Jima”. Żeby tego dokonać, staram się jak najgłębiej wczuć w oryginał dzieła. Następnie próbuję napisać je jeszcze raz, tak jak uczyniłby to sam Conrad, gdyby żył w dzisiejszych czasach. Jest to zajęcie wymagające niezwykłej staranności i absolutnego artystycznego powinowactwa. Jedno jedyne potknięcie może pogrzebać całą pracę. Jak pan widzi, trzeba w mistrzowskim stopniu opanować conradowskie słownictwo, tematykę, wątki, postaci, nastrój, podejście i tak dalej. Ale operując tym wszystkim, nie wolno jednocześnie stworzyć bezwolnej kopii. W twórczym odtworzeniu musi być powiedziane coś nowego, tak jak powiedziałby to sam Conrad.

— I udaje się to panu?

— Krytycy byli dla mnie bardzo łaskawi, a i ze strony wydawców słyszę ciągle słowa zachęty do dalszej pracy.

— A jakie ma pan plany na przyszłość? Po ukończeniu piątej nowej wersji „Lorda Jima”?

— Najpierw zafunduję sobie długi odpoczynek. A później spróbuję stworzyć nową wersję któregoś z mniej znanych dzieł Conrada. Może „Plantatora z Malaty”.

— Rozumiem. Czy takie twórcze odtwarzanie jest zasadą rządzącą wszystkimi dziedzinami sztuki?

— To cel, do którego dąży każdy prawdziwy artysta, bez względu na to, jakie obrał sobie tworzywo. Sztuka to niestety okrutna pani.

(Obywatel Willis Ouerka, lat 8, zawód — uczeń. Wesoły, czarnowlosy, opalony chłopiec).

— Przykro mi, panie ankieterze, ale rodziców nie ma w domu. — Nie szkodzi, Willis. Nie masz nic przeciwko temu, żebym zadał ci kilka pytań?

— Pewnie że nie. A co pan ma tam pod marynarką? To, co tak odstaje?

— Pytania to ja będę zadawał, dobrze, Willis?… Taaak, lubisz chodzić do szkoły?

— Szkoła jest w porządku.

— A jakie tam macie lekcje?

— No, pisania i czytania, zasad obywatelskich, lekcje rysunku, muzyki, architektury, literatury, baletu i teatru. Takie same, jak wszędzie.

— Rozumiem. To wszystko jest na lekcjach otwartych?

— Jasne.

— Czy uczęszczasz także na zajęcia zamknięte?

— No pewnie. Codziennie.

— Czy możemy porozmawiać na ten właśnie temat?

— Dlaczego nie? Czy to, co tak odstaje, to pistolet? Ja wiem, co to jest pistolet. Kilku starszych chłopców pokazywało sobie kilka dni temu w czasie lunchu takie różne obrazki i wszystko widziałem. To pistolet?

— Nie. Po prostu garnitur niezbyt dobrze na mnie leży… No więc, czy mógłbyś mi powiedzieć, czym zajmujecie się w czasie tych lekcji?

— Nie mógłbym.

— A dlaczego?

— Bo nie pamiętam.

— Nie opowiadaj, Willis.

— Naprawdę, panie ankieterze. Wszyscy wchodzimy do klasy i wychodzimy z niej po dwóch godzinach na przerwę. To wszystko. Nic więcej nie pamiętam. Rozmawiałem nawet z innymi dzieciakami, ale one też nic nie pamiętają.

— Dziwne…

— Nie, proszę pana. Przecież gdybyśmy mieli coś pamiętać, lekcje nie byłyby zamknięte.

— Może i tak. A czy pamiętasz, jak wygląda klasa albo kto prowadzi zajęcia w czasie lekcji zamkniętych?

— Nie, proszę pana. Ja naprawdę w ogóle nic z tych lekcji nie pamiętam.

— Dziękuję ci, Willis.

(Obywatel Cuchulain Dent, lat 37, zawód — wynalazca. Przedwcześnie wyłysiały mężczyzna o ironicznym spojrzeniu).

— Taaak, zgadza się. Jestem wynalazcą. Specjalizuję się w grach i zabawach. W zeszłym roku wymyśliłem „Triangulować, bo inaczej…!” Okazało się to całkiem niezłe. Może pan widział?

— Niestety, chyba nie.

— Coś w rodzaju gry zręcznościowej. O zagubionych w przestrzeni kosmicznej. Gracze otrzymują niekompletne dane dla swoich minikomputerów i żeby je uzupełnić, muszą trafnie rozwiązać pewne zadania. Za błędne odpowiedzi spotykają ich różne kosmiczne niebezpieczeństwa. Mnóstwo błyskających światełek, i tak dalej. Wielki szlagier rynkowy.

— Czy zajmuje się pan także wynalazkami z innych dziedzin, obywatelu Dent?

— Kiedy byłem dzieckiem, pracowałem nad udoskonalonym modelem siewniko-żniwiarki. Jej wydajność miała być mniej więcej trzy razy wyższa od maszyn używanych obecnie. I niech pan sobie wyobrazi, naprawdę miałem nadzieję, że ktoś ten pomysł kupi.

— I kupił?

— Oczywiście że nie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że urząd patentowy na stałe zawiesił przyjmowanie wniosków poza sekcją gier i zabaw.

— Czy wywołało to w panu rozgoryczenie?

— No cóż, przyznam, trochę byłem zły. Ale szybko zdałem sobie sprawę, że modele, których używamy, są wystarczająco dobre. Nie ma potrzeby wprowadzać czegoś lepszego lub bardziej pomysłowego. Dziś ludzie cieszą się tym, co mają. A poza tym nowe wynalazki w żaden sposób nie mogłyby przysłużyć się ludzkości. Kontrola urodzeń i zgonów utrzymuje przyrost naturalny na poziomie zerowym, więc każdy może żyć dostatnio. By wprowadzić w życie jakiś wynalazek, trzeba byłoby wyposażyć fabryki w nowe maszyny i urządzenia. A to przecież zupełnie niemożliwe, gdyż wszystkie zakłady są całkowicie zautomatyzowane i same się naprawiają. Dlatego właśnie wprowadzono moratorium na wszelkie wynalazki poza nowinkami w dziedzinie gier i zabaw.

— A co pan osobiście o tym sądzi?

— A co tu można sądzić? Tak po prostu jest.

— I nie chciałby pan, żeby to się zmieniło?

— Może i chciałbym. Ale jako wynalazca i tak już jestem uważany za element potencjalnie niepewny.

(Obywatel Barn Threnten, lat 41, zawód — inżynier atomista, ze specjalnością: konstrukcja statków kosmicznych. Nerwowy, inteligentny mężczyzna o ciemnobrązowych, smutnych oczach).

— Chce pan wiedzieć, na czym polega moja praca? Przykro mi, że pan o to pyta, gdyż prawdę mówiąc nie robię absolutnie nic poza obchodzeniem w kółko fabryki. Karta pracy wymaga, by na każdego robota i każdą zautomatyzowaną operację przypadał jeden ludzki obserwator. I na tym właśnie polega moje zajęcie: stoję i obserwuję.

— Wydaje mi się, że jest pan rozgoryczony, obywatelu Threnten.

— To prawda. Chciałem być inżynierem atomista. Uczyłem się w tym kierunku. Lecz kiedy skończyłem studia, okazało się, że posiadam wiedzę sprzed pięćdziesięciu lat. Powiedziano mi także, że nawet gdybym nauczył się najnowszych rzeczy, to i tak nie miałbym gdzie ich zastosować.

— Dlaczego?

— Ponieważ w atomistyce wszystko jest zautomatyzowane. Nie wiem, czy większość społeczeństwa zdaje sobie z tego sprawę, ale to prawda. Od surowców po produkt końcowy wszystko jest całkowicie zautomatyzowane. Udział człowieka w tej dziedzinie ogranicza się do kontroli ilościowej w kategoriach indeksów demograficznych. Ale i ten jest zupełnie minimalny.

— A co się dzieje, kiedy jakaś maszyna lub część fabryki ulega uszkodzeniu?

— Uszkodzenie zostaje usunięte przez zespoły robotów.

— A jeśli one się zepsują?

— Te piekielne machiny same się naprawiają. Mnie pozostaje tylko stać, przyglądać się i wypełnić formularz raportu. A jest to absurdalne zajęcie dla człowieka, który uważa się za inżyniera.

— To dlaczego w takim razie nie znajdzie pan sobie innego zajęcia?

— To by nic nie dało. Sprawdziłem już, że wszyscy inżynierowie robią dokładnie to samo co ja: przyglądają się zautomatyzowanym procesom, o których nie mają najmniejszego pojęcia. I to w każdej dziedzinie: w przemyśle spożywczym, samochodowym, budownictwie, w biochemii. Wszędzie jest to samo. I albo zatrudnia się inżynierówobserwatorów, albo w ogóle nie ma żadnych miejsc pracy dla inżynierów.

— Odnosi się to także do lotów kosmicznych?

— Oczywiście. Żaden członek związku zawodowego pilotów kosmicznych nie opuścił Ziemi od blisko pięćdziesięciu lat. Dziś nie wiedzieliby nawet, jak poprowadzić statek.

— Rozumiem. Wszystkie statki kierowane są automatycznie.

— Właśnie. Zawsze i bez względu na okoliczności.

— A co by się stało, gdyby któryś ze statków znalazł się w jakiejś absolutnie nowej sytuacji?

— Trudno powiedzieć. Te statki nie są przecież w stanie myśleć. Po prostu działają zgodnie z wcześniej ustalonym programem. Gdyby któryś z nich znalazł się w sytuacji, na którą nie został zaprogramowany, pewnie doznałby czegoś w rodzaju paraliżu, przynajmniej na jakiś czas. Przypuszczam, że wyposażono je w optymalizator wyboru, który powinien przejąć sterowanie w nieprzewidzianych sytuacjach, ale urządzenie to nigdy dotychczas nie zostało wypróbowane. Tak więc w najlepszym razie zareagowałby ze znacznym opóźnieniem, a w naj gorszym — nie zareagowałby wcale. I bardzo by mi to odpowiadało.

— Naprawdę tak pan uważa?

— Oczywiście. Mam już dość sterczenia przy maszynach, które dzień po dniu wykonują te same czynności. Zresztą większość znanych mi techników i inżynierów czuje podobnie. Chcemy coś robić. Cokolwiek. Czy pan wie, że sto lat temu pilotowane przez ludzi statki kosmiczne badały planety innych systemów gwiezdnych?

— Tak, wiem.

— No widzi pan, tym się właśnie powinniśmy zajmować. Szukać, badać, sięgać coraz dalej. Tego właśnie potrzebujemy.

— Zgadzam się. Ale czy nie uważa pan, że to, co pan mówi, jest dość niebezpieczne?

— Wiem, że jest. Ale powiem szczerze, iż mało mnie to obchodzi. Jeśli chcą, mogą mnie wysłać na Omegę. Tutaj nie robię nic pożytecznego.

— A zatem słyszał pan o Omedze?

— Każdy, kto miał do czynienia ze statkami kosmicznymi, musiał słyszeć o Omedze. Przecież podróże na Omegę i z powrotem to jedyne zajęcie naszej kosmicznej floty. Co za koszmar. Osobiście winie za to wszystko duchowieństwo.

— Duchowieństwo?

— Właśnie. Tych świętoszkowatych durni plotących bez końca o Kościele Ducha Ludzkości Wcielonej. Już samo to wystarczy, żeby zacząć pragnąć odrobiny zła…

(Obywatel ojciec Boeren, lat 51, zawód — duchowny. Dumny, otyły mężczyzna w szafranowej todze i bialych sandalach).

— Zgadza się, mój synu. Jestem opatem miejscowego oddziału Kościoła Ducha Ludzkości Wcielonej. Kościół nasz jest oficjalnym i jedynym religijnym wyrazem rządu. Nasza religia przemawia w imieniu wszystkich ludów Ziemi. Składają się na nią najlepsze elementy wszystkich poprzednich religii, zarówno uniwersalnych, jak i lokalnych, zespolone starannie w jedną wszechogarniającą religię światową.

— Obywatelu opacie, czy między różnymi doktrynami, które złożyły się na tę wiarę, nie występują zasadnicze lub choćby istotne sprzeczności?

— Występowały. Jednak twórcy naszego Kościoła odrzucili wszelkie kontrowersyjne elementy. Chcieliśmy wszak ugody, a nie waśni. Zachowaliśmy jedynie główne symbole wielkich wczesnych religii, symbole, z którymi wierni mogą się utożsamiać. W naszym Kościele nigdy nie było żadnej schizmy, ponieważ jesteśmy nieskończenie tolerancyjni. Każdy może wierzyć w to, co tylko mu się podoba, o ile nie godzi w Najświętszego Ducha Ludzkości Wcielonej. Bo widzisz, mój synu, nasza wiara jest w swej istocie prawdziwą wiarą w Człowieka. A duch, którego wielbimy, jest duchem Świętego i Boskiego Dobra.

— Czy nie zechciałby pan, obywatelu opacie, zdefiniować dla mnie pojęcia Dobra?

— Ależ oczywiście. Dobro to ta tkwiąca w nas moc, która każe nam postępować zgodnie z nakazami konformizmu i bezwzględnego posłuszeństwa. Ubóstwienie Dobra jest w swej istocie ubóstwieniem samego siebie, stąd też stanowi jedyne prawdziwe ubóstwianie. Wielbiona przez nas nasza własna osoba jest idealną istotą społeczną: człowiekiem zadowolonym ze swego miejsca w społeczności, a przecież gotowym do pochwycenia każdej nadarzającej się okazji awansu. Dobro jest wyrozumiałe, ponieważ jest prawdziwym odzwierciedleniem kochającego i współczującego wszechświata. Dobro zmienia się nieustannie w swych licznych formach, choć objawia się nam jako… Masz dziwny wyraz twarzy, młody człowieku.

— Przepraszam, obywatelu opacie. Wydaje mi się, że już gdzieś to kazanie słyszałem, a w każdym razie bardzo podobne.

— Prawda jest prawdą bez względu na to, kiedy i gdzie się ją wygłasza.

— Oczywiście. Jeszcze jedno pytanie: czy mógłby mi pan opowiedzieć, jak wygląda nauczanie religii w szkołach?

— Tę pracę wykonują za nas robotyspowiednicy.

— Słucham?

— Pojęcie to przejęliśmy z zakorzenionego w pradawnych czasach transcendentnego feudalizmu. Robotspowiednik poucza zarówno dzieci, jak i dorosłych. Zajmuje się ich problemami całkowicie obiektywnie. Jest ich stałym przyjacielem, społecznym mentorem, ich religijnym przewodnikiem. Będąc robotami spowiednicy są w stanie udzielać precyzyjnych i zawsze takich samych odpowiedzi na dowolne pytania. To ich ogromny wkład w dzieło Konformizmu.

— Rzeczywiście ogromny. Czym zajmują się w takim razie kapłaniludzie?

— Nadzorują pracę robotów-spowiedników.

— Czy roboty-spowiednicy biorą udział w lekcjach zamkniętych?

— Nie mam kompetencji do udzielenia odpowiedzi na to pytanie.

— Biorą, prawda?

— Ja naprawdę nie wiem. Zakaz wstępu na lekcje zamknięte dotyczy wszystkich dorosłych, a więc także opatów.

— Kto wydał ten zakazi?

— Szef Tajnej Policji.

— Ach tak… Dziękuję, obywatelu opacie Boeren.

(Obywatel Enyen Dravivian, lat 43, zawód — pracownik administracji rządowej. Zmęczony, przedwcześnie postarzały mężczyzna o szczupłej twarzy i lekko skośnych oczach).

— Dobry wieczór panu. A więc jest pan pracownikiem administracji rządowej?

— Zgadza się.

— Rządu stanowego czy federalnego?

— Obu.

— Rozumiem. I od jak dawna jest pan tam zatrudniony?

— Od około osiemnastu lat.

— Ach tak. Może zechciałby mi pan powiedzieć, na czym konkretnie polega pańska praca?

— W żadnym wypadku. Jestem szefem Tajnej Policji.

— Jest pan… Rozumiem, sir. To bardzo ciekawe. Ja…

— Nie sięgajcie po swój promiennik, eksobywatelu Barrent. Mogę pana zapewnić, że w polu otaczającym ten dom jest zupełnie bezużyteczny. A jeśli pan go dotknie, spotka pana krzywda.

— W jaki sposób?

— Mam tutaj kilka dość wymyślnych systemów zabezpieczających.

— Skąd pan zna moje nazwisko?

— Dowiedziałem się o panu nieomal w momencie, gdy postawił

Загрузка...