Rozdział 8

Przez tylne drzwi domu pogrzebowego wchodziło się do krótkiego korytarza, który łączył się z głównym holem. Z holu można też było wejść do piwnicy, kuchni i gabinetu Cona. Między gabinetem Cona a drzwiami do piwnicy znajdował się mały westybul i podwójne szklane drzwi, które wychodziły na żwirowy podjazd, wiodący aż do stojących na tyłach garaży. To właśnie przez te drzwi zmarli wyruszali w swą ostatnią drogę.

Dwa lata temu Con wynajął dekoratora, by nieco odświeżyć wnętrza. Dekorator zaprojektował wystrój w kolorze fiołkoworóżowym i białym, a ściany przyozdobił sielankowymi widoczkami. Podłogi wyściełano grubymi wykładzinami. Nic nie skrzypiało. Cały dom starano się urządzić tak, by akustyczność ograniczyć w nim do minimum i dlatego Kenny mógł wśliznąć się nie usłyszany przez nikogo.

W korytarzu wpadłam na Spira.

– Muszę się czegoś więcej dowiedzieć o Kennym – powiedziałam na wstępie. – Jak myślisz, gdzie mógł się zadekować? Kto mu pomaga? Do kogo mógłby się zwrócić?

– Morelli i Mancuso zawsze wracają na łono rodziny. U nich, jak ktoś umiera, to tak, jakby umarła cała rodzina. Przychodzą tutaj w tych swoich okropnych czarnych sukniach i płaszczach i wylewają potoki łez. Moim zdaniem Kenny ukrywa się na strychu u któregoś z Mancusów.

Nie byłam tego taka pewna. Wydawało mi się, że Joe już by coś o tym wiedział. Rodziny Mancusów i Morellich nie słynęły ze zbytniej dyskrecji.

A jeśli go nie ma na strychu u Mancusa?

Spiro wzruszył ramionami.

– Często też jeździł do Atlantic City.

– Czy widuje się jeszcze z jakimiś innymi dziewczynami poza Julią Cenettą?

– A chciałoby ci się wertować książkę telefoniczną?

– O, to jest ich aż tyle?

Wyszłam przez boczne drzwi i czekałam niecierpliwie, aż właściciel z warsztatu „U Ala” opuści podnośnik, na którym stał mój buick. Al wyprostował się, wytarł ręce w spodnie kombinezonu i dopiero wtedy podał mi rachunek.

– Kiedy ostatnio zmieniałem ci koło, jeździłaś chyba jeepem?

– Ukradli mi go.

– A nie przyszło ci nigdy do głowy, żeby korzystać z publicznej komunikacji?

– Powiedz lepiej co z tym śrubokrętem?

– Włożyłem ci go do bagażnika. Nigdy nie wiadomo, kiedy może się przydać.

Salon piękności „U Clary” znajdował się w odległości trzech przecznic od alei Hamiltona, obok cukierni z pączkami. Znalazłam miejsce do zaparkowania buicka, zacisnęłam zęby, wstrzymałam oddech i wjechałam tyłem wciskając pedał gazu do końca. Lepiej mieć to już za sobą. Pewna, że mi się udało, nagle usłyszałam brzęk tłuczonego szkła.

Wyszłam z buicka, by oszacować zniszczenia. Mojemu wielorybowi nic się nie stało. Drugi samochód miał niestety stłuczone przednie światło. Zostawiłam mu za wycieraczką informację z numerem mojej polisy ubezpieczeniowej i weszłam do salonu Clary.

Bary, domy pogrzebowe, piekarnie i salony piękności tworzą oś koła, które napędza całe Miasteczko. Salony piękności odgrywają tu szczególną rolę, gdyż Miasteczko to dzielnica równych szans, gdzie czas zatrzymał się na późnych latach pięćdziesiątych. Polega to mniej więcej na tym, że dziewczęta z Miasteczka już od wczesnego dzieciństwa mają fioła na punkcie swoich włosów. Do diabła tam z koedukacyjnymi meczami futbolowymi. Małe dziewczynki z Miasteczka wolą rozczesywać włosy Barbie. Tu wciąż jeszcze Barbie wyznacza kanon urody. Długie, ponętne czarne rzęsy, intensywnie niebieski tusz do powiek, spiczaste wystające piersi i burza platynowych włosów, które wyglądają jak sztuczne. Barbie uczy nas nawet, jak się ubierać. Obcisłe błyszczące sukienki, króciutkie spodenki, od czasu do czasu szal ze strusich piór, no i oczywiście szpilki. Rzecz jasna Barbie ma jeszcze wiele innych wcieleń do zaoferowania, ale małe dziewczynki z Miasteczka nie dadzą się uwieść Barbie w wersji yuppie. Nie pociągają ich śliczne dresy i eleganckie garsonki. Bo małe kobietki z Miasteczka pragną nade wszystko blichtru.

Według mnie, my mieszkańcy Trenton jesteśmy tak bardzo zapóźnieni w stosunku do reszty kraju, że właściwie stanowimy już forpocztę nowej mody. Nigdy nie musieliśmy przeżywać bałaganu związanego ze zmianą życiowych ról. W Miasteczku człowiek jest tym, czym chce być. Mężczyźni nigdy nie występowali tu przeciw kobietom. Tutaj zawsze silniejsi stawali w opozycji do słabszych.

Kiedy byłam małą dziewczynką, poszłam do Clary, aby mi obcięła warkocze. Ona układała mi włosy zarówno do pierwszej komunii, jak i na uroczystość zakończenia liceum. Teraz czeszę się w centrum handlowym u Alexandra, ale i tak czasami wpadam do Clary na manicure.

Salon piękności mieści się w przerobionym do tego celu budynku, w którym wyburzono wszystkie ściany, aby uzyskać jedną wielką salę z łazienką w rogu. Przy wejściu ustawiono kilka chromowanych krzeseł obitych skórą. Można na nich wygodnie czekać na swoją kolejkę i przeglądać czasopisma z pozaginanymi rogami lub też rzucić okiem na foldery z fryzurami, jakich nikt nie potrafi tu wyczarować. Za poczekalnią ustawiono miski do mycia głów, a naprzeciw nich stoją rzędem fotele fryzjerskie. Tuż przy łazience znajduje się małe stanowisko do manicure. Na ścianach wiszą plakaty z co bardziej egzotycznymi fryzurami, które odbijają się w kilku lustrach.

Kiedy weszłam do sali, wszystkie głowy obróciły się w moją stronę.

Pod trzecią suszarką od końca siedziała moja odwieczna rywalka, Joyce Barnhardt. Kiedy byłam w drugiej klasie, Joyce Barnhardt wylała na moje krzesełko wodę z papierowego kubka i potem rozpowiadała wszystkim, że zlałam się w majtki. Dwadzieścia lat później przyłapałam ją in flagranti z moim byłym mężem. Ujeżdżała go na stole w naszej jadalni niczym kowboj.

– Witaj, Joyce – odezwałam się. – Kopę lat.

– Stephanie. Jak ci leci?

– Nie narzekam.

– Słyszałam, że już nie sprzedajesz majtek.

– Nigdy nie sprzedawałam majtek. – Co za suka. – Byłam zaopatrzeniowcem w dziale bielizny w E.E. Martin, ale straciłam pracę, kiedy firma połączyła się z Baldicott.

– Zawsze miałaś jakieś problemy z majtkami. Pamiętasz, jak się zmoczyłaś w drugiej klasie?

Gdybym właśnie w tej chwili mierzyła sobie ciśnienie, natychmiast eksplodowałby każdy przyrząd pomiarowy. Odchyliłam suszarkę i zbliżyłam twarz do jej twarzy, tak że prawie dotykałyśmy się nosami.

– Wiesz, czym się teraz trudnię, Joyce? Jestem łowcą nagród i mam przy sobie broń, więc lepiej mnie nie wkurzaj.

– Phi, dzisiaj w New Jersey każdy nosi broń – powiedziała Joyce. Sięgnęła do torebki i wyjęła z niej dziewięciomilimetrową berettę.

Znalazłam się w kropce, bo przede wszystkim nie miałam przy sobie pistoletu, a poza tym mój był znacznie mniejszy niż „kopyto” Joyce.

Obok Joyce siedziała Bertie Greenstein.

– Mnie się podobają czterdziestki piątki – oznajmiła Bertie i wyciągnęła z torebki wersję colta amerykańskich służb publicznych.

– Za duży odrzut – stwierdziła Betty Kuchta z drugiego końca sali. – Poza tym zajmuje za dużo miejsca w torebce. Lepsza jest trzydziestka ósemka. Taka jaką mam teraz. Mówię wam, nie ma to jak trzydziestka ósemka.

– Ja też mam trzydziestką ósemką – wyznała Clara. – Kiedyś nosiłam czterdziestką piątką, ale od tego dźwigania dostałam zapalenia stawu i lekarz kazał mi się przerzucić na coś lżejszego. Mam też pieprz w aerozolu.

Okazało się, że w pieprz zaopatrzone były wszystkie kobiety z wyjątkiem pani Rizzoli, która właśnie robiła sobie trwałą.

– Mam też coś takiego – pochwaliła się Betty Kuchta, wymachując w powietrzu pistoletem elektrycznym.

– To dobre dla dzieci – zgasiła ją Joyce.

Nikt nie był w stanie jej przelicytować.

– Co dzisiaj robimy? – zapytała mnie Clara. – Manicure? Właśnie dostałam nowy lakier. Słodkie Mango.

Popatrzyłam na buteleczką Słodkiego Mango. Właściwie nie miałam zamiaru robić sobie dziś manicure, ale ten lakier wydał mi się pokusą nie do odparcia.

– Niech będzie Słodkie Mango – odparłam. Powiesiłam kurtką i torebką na oparciu krzesła. Usiadłam przy stoliku do manicure i włożyłam palce do miski z wodą.

– Kogo teraz ścigasz? – zainteresowała się pani Rizzoli. – Słyszałam, że Kenny’ego Mancuso.

– A może widziała go pani?

– Ja nie – odparła pani Rizzoli – Ale słyszałam, że Kathryn Freeman widziała, jak o drugiej w nocy wychodził od dziewczyny Zarembów.

– To nie był Kenny Mancuso – powiedziała Clara. – To był Mooch Morelli. Słyszałam to od samej Kathryn. Mieszka po drugiej stronie ulicy i właśnie wyprowadzała psa na spacer. Miał rozwolnienie, bo najadł się kości z kurczaka. Mówiłam jej, żeby nie dawała psu kości z kurczaka, ale ona zawsze wie lepiej.

– Mooch Morelli! – wykrzyknęła pani Rizzoli. – Coś takiego! Czyjego żona o tym wie?

Joyce wystawiła głową spod suszarki.

– Słyszałam, że wszczęła sprawę rozwodową.

Wszystkie panie jak na komendę schowały głowy pod suszarki i zatopiły się w uważnej lekturze czasopism. Rozmowa schodziła na niebezpieczny temat dotyczący Joyce i mnie. Było tajemnicą poliszynela, kogo i z kim przyłapano na moim stole. Żadna z pań nie miała ochoty stać się świadkiem strzelaniny w wałkach na głowie.

– A ty, Claro? – zapytałam manicurzystkę, kiedy mój paznokieć przybrał kształt doskonałego owalu. – Nie widziałaś przypadkiem Kenny’ego?

– Oj, nie, i to od bardzo dawna – pokręciła głową.

– Słyszałam, że ktoś go widział dzisiaj rano, jak zakradał się do domu pogrzebowego Stivy.

Clara przestała piłować i podniosła głową.

– Jasny gwint. Byłam tam przecież dziś rano.

– Słyszałaś może coś szczególnego lub widziałaś?

– Nie. To się musiało stać już po moim wyjściu. Ale ta wizyta by mnie nie dziwiła. Kenny i Spiro bardzo się przyjaźnili.

Betty Kuchta wyjrzała spod suszarki.

– On miał tu zawsze nie po kolei. – Pokazała palcem na głowę. – Chodził z moją Gail do drugiej klasy. Nauczyciele bali się odwrócić do niego plecami.

Pani Rizzoli pokiwała potakująco głową.

– Kenny to złe nasienie. Za gorąca krew. Tak jak jego wujek Guido Pazzo.

– Lepiej uważaj na niego – poradziła mi pani Kuchta. – Widziałaś jego mały palec? Kiedy miał dziesięć lat, odrąbał sobie koniuszek siekierą ojca. Chciał się przekonać, czy to będzie bolało.

– Mówiła mi o tym Adele Baggionne – zawtórowała pani Rizzoli. – Mówiła mi też i o innych rzeczach. Podobno wyglądała sobie właśnie na podwórko i zastanawiała się, co też ten Kenny wyczynia z siekierą. Opowiadała, że w pewnej chwili, jakby nigdy nic, położył rękę na pieńku przy garażu i zamachnąwszy się odrąbał sobie koniec palca. Mówiła, że nawet nie krzyknął. Po prostu stał tak sobie i uśmiechał się. Adele mówiła, że wykrwawiłby się na śmierć, gdyby nie zadzwoniła na pogotowie.

Dochodziła już piąta, kiedy wyszłam od Clary. Im więcej dowiadywałam się o Kennym i Spirze, tym większe ciarki przechodziły mi po plecach. Zaczynając poszukiwania uważałam Kenny’ego za zwykłego cwaniaczka, teraz nabierałam przekonania, że to po prostu wariat. Spiro zresztą też nie był lepszy.

Jechałam prosto do domu, w coraz podlejszym nastroju. Kiedy dotarłam pod drzwi swego mieszkania, byłam już tak podminowana, że otwierając je, trzymałam w ręku spray z pieprzem. Włączyłam światło i odetchnęłam z ulgą ujrzawszy, że wszystko jest w porządku. Automatyczna sekretarka mrugała do mnie czerwoną diodą.

Mary Lou zostawiła wiadomość.

– Co się stało? Poderwałaś Kevina Costnera czy co, że się w ogóle nie odzywasz?

Zrzuciłam kurtkę i wykręciłam numer Mary Lou.

– Byłam zajęta – wyjaśniłam jej. – Ale zapewniam cię, że nie Kevinem Costnerem.

– No to kim? – dopytywała się Mary.

– Choćby Joem Morellim.

– Jeszcze lepiej.

– Nie w tym sensie – sprostowałam. – Poszukuję Kenny’ego Mancuso i utknęłam w martwym punkcie.

– Wydajesz mi się przygnębiona. Powinnaś sobie zrobić manicure.

– Zrobiłam, ale to nie pomogło.

– A zatem pozostało ci tylko jedno.

– Wiem, zakupy.

– Brawo – pochwaliła mnie Mary Lou. – O siódmej na Quaker Bridge. Przy stoisku z butami w Macy’s.

Kiedy przybyłam na umówione spotkanie okazało się, że Mary Lou zdążyła już przejrzeć sporą część półek z obuwiem.

– Co myślisz o tych? – zapytała obracając się w czarnych kozakach, sięgających jej do kolan, które miały szpilki niczym sztylety.

Mary Lou ma metr pięćdziesiąt siedem cm wzrostu i sylwetkę dobrego wojaka Szwejka. Jej głowa tonie w burzy włosów, które w tym tygodniu przybrały rudy odcień. Ubóstwia wielkie kolczyki w kształcie kół i kładzie mnóstwo błyszczyku na usta. Od sześciu lat jest szczęśliwą żoną i matką dwójki dzieci. Lubiłam te jej pociechy, ale sama na razie wolałam swojego chomika. Ten przynajmniej nie domaga się jednorazowych pieluch.

– Coś mi przypominają – stwierdziłam patrząc na kozaki. – Zdaje się, że podobne nosili trzej muszkieterowie.

– Nie podobają ci się?

– To na jakąś szczególną okazję?

– Na sylwestra.

– 1 bez cekinów?

– Ty też powinnaś sobie kupić buty – poradziła mi Mary Lou. – Coś seksownego.

– Nie potrzebuję butów. Potrzebny mi jest raczej noktowizor. Myślisz, że można tu gdzieś tu dostać takie urządzenie?

– O Boże! – pisnęła Mary Lou biorąc do ręki parę pantofelków na płaskim obcasie wykonanych z fioletowego zamszu. – Spójrz tylko na te buciki. Jakby na ciebie szyte.

– Nie mam pieniędzy. Jeszcze mi nie zapłacili.

– Możemy je ukraść.

– Już się w to nie bawię.

– Od kiedy?

– Od dawna. Zresztą i tak nigdy nie buchnęłam nic wielkiego. Tylko raz rąbnęłyśmy trochę gumy do żucia u Sala, bo go nie znosiłyśmy.

– A ta kurtka z Armii Zbawienia?

– To była moja kurtka! – Kiedy miałam czternaście lat matka oddała Armii Zbawienia moją ulubioną dżinsową kurtkę. Ale odzyskałyśmy ją z Mary Lou. Matce powiedziałam, że ją odkupiłam, ale tak naprawdę, to ją zwędziłyśmy.

– Powinnaś je przynajmniej przymierzyć – stwierdziła Mary Lou. Kiwnęła na sprzedawczynię. – Chciałybyśmy obejrzeć ten fason rozmiar siedem i pół.

– Nie chcę nowych butów – broniłam się. – Potrzebuję wielu innych rzeczy. Muszę sobie kupić nowy pistolet. Joyce Barnhardt ma większą spluwę niż ja.

– Aha! Tu cię mam.

Usiadłam i rozsznurowałam martensy.

– Widziałam się z nią dzisiaj u Clary. Ledwie się powstrzymałam, żeby jej nie udusić.

– Przecież ona ci wyświadczyła przysługę. Twój były mąż był dupkiem.

– Ona jest zła.

– Czy wiesz, że Joyce tu pracuje? W dziale kosmetycznym. Wchodząc widziałam, jak robi makijaż. Przerabiała jakąś starszą babkę na Królewnę Śnieżkę.

Wzięłam pantofle od ekspedientki i przymierzyłam.

– Czyż nie są cudowne? – zachwycała się Mary Lou.

– Owszem, są śliczne, ale w takich cudeńkach nie mogłabym do nikogo strzelać.

– Przecież i tak do nikogo nie strzelasz. No, przepraszam, raz rzeczywiście strzeliłaś.

– Jak sądzisz, czy Joyce Barnhardt ma takie fioletowe buciki?

– Z tego, co wiem, Joyce Bamhardt nosi rozmiar dziesięć i pół. W tym fasonie wyglądałaby jak krowa.

Podeszłam do lustra na końcu stoiska i zaczęłam podziwiać fioletowe pantofelki. Joyce Barnhardt pęknie z zazdrości.

Odwróciłam się, aby obejrzeć się z tyłu i dosłownie wpadłam na Kenny’ego Mancuso.

Zamknął żelazny uścisk na mym nadgarstku i szarpnął mnie do siebie.

– I co, zdziwiona?

Aż mnie zatkało.

– Jesteś jak ten wrzód na dupie – powiedział. – Myślisz, że nie widziałem, jak chowałaś się za krzakami przed domem Julii? Myślisz, że nie wiem o tym, jak jej nagadałaś, że pieprzę się z Denise Barkolowsky? – Potrząsnął mną tak, że aż zastukały mi zęby. – A teraz po cichutku kręcisz ze Spirem, prawda? Wam się obojgu wydaje, że takie z was cwaniaki, prawda?

– Powinieneś teraz pojechać ze mną do sądu. Zapewniam cię, że jeśli Vinnie wyśle za tobą innego łowcę nagród, to nie będzie się już bawił w uprzejmości.

– Czy ty nic nie rozumiesz? Ja nie jestem zwykłym śmiertelnikiem. Ja w ogóle nie odczuwam bólu. Być może jestem nawet nieśmiertelny!

O Boże, biedak, pomyślałam w pierwszej chwili.

Machnął nagle ręką i w jego dłoni pojawił się nóż.

– Ostrzegałem cię, ale ty mnie nie słuchasz – mówił. – Powinienem ci chyba odciąć ucho. Może wtedy zaczniesz mnie słuchać?

– Nie przestraszysz mnie. Jesteś tchórzem. Nie masz nawet dość odwagi, żeby stanąć przed sądem. – Próbowałam już kiedyś tego sposobu, gdy miałam do czynienia z agresywnymi osobnikami i zazwyczaj skutkował.

– Jasne, że się mnie boisz – ciągnął niewzruszony Kenny. – Wszyscy się mnie boją. – Błysnęło ostrze i nóż chlasnął po moim rękawie. – A teraz ucho -■oznajmił Kenny trzymając mnie mocno za kurtkę.

Torba ze sprzętem obronnym leżała na stołku obok Mary Lou, więc pozostawało mi tylko zrobić to, co na moim miejscu zrobiłaby każda bezbronna kobieta. Otworzyłam usta i krzyknęłam, ile sił w płucach. Kenny był na tyle zaskoczony, że udało mi się jakoś wyrwać z jego uchwytu. Straciłam wprawdzie trochę włosów, ale za to zachowałam ucho.

– Jezu – powiedział Kenny. – Ale z ciebie numer! Ty mi naprawdę, kurwa, bruździsz. – Popchnął mnie na półkę z butami, a sam uskoczył do tyłu i rzucił się do ucieczki.

Pozbierałam się i popędziłam za nim, przepychając się przez zwały toreb i tornistrów. Kipiałam od adrenaliny, za to zdrowego rozsądku miałam w tym momencie jak na lekarstwo. Słyszałam, że biegną za mną Mary Lou i sprzedawczyni. Klęłam w głos Kenny’ego i darłam się na wszystkie strony, że gonię złodzieja butów, aż w ferworze wpadłam na jakąś staruszkę przy ladzie z kosmetykami i omal jej nie przewróciłam.

– O rany, przepraszam! – wykrzyknęłam do niej.

– Biegnij! – zachęcała mnie Mary Lou ze stoiska z odzieżą dla dzieci. – Łap tego sukinsyna!

Ledwo uwolniłam się od staruszki, a już w następnej chwili wpadłam na jakieś dwie inne kobiety. Jedną z nich była Joyce Barnhardt w białym kitlu. Wszystkie trzy wylądowałyśmy na podłodze przy akompaniamencie przekleństw i krzyków.

Mary Lou i sprzedawczyni ze stoiska z butami natychmiast rzuciły się, żeby nas rozłączyć. Korzystając z chwilowego zamieszania Mary Lou kopnęła Joyce w kolano. Ta poturlała się na bok wyjąc z bólu, a sprzedawczyni pomogła mi wstać z podłogi.

Rozglądałam się za Kennym, ale nigdzie go nie było widać.

– Jasny gwint – odezwała się Mary Lou. – Czyżby to był Kenny Mancuso?

Przytaknęłam, łapczywie chwytając powietrze.

– Co ci powiedział?

– Zaprosił mnie na randkę. No i pochwalił pantofle.

Mary Lou prychnęła.

Sprzedawczyni natomiast uśmiechnęła się.

– Dogoniłaby go pani, gdyby właśnie przymierzała adidasy.

Szczerze powiedziawszy nie wiem jednak, co bym zrobiła, gdyby mi się udało dogonić Kenny’ego. On miał nóż, a ja jedynie seksowne buciki.

– Dość tego, dzwonię do prawnika – oznajmiła Joyce podnosząc się z ziemi. – Napadłaś na mnie! Podam cię do sądu i oskubię jak kaczkę.

– To był wypadek – tłumaczyłam jej. – Goniłam Kenny’ego, a ty stanęłaś mi na drodze.

– To jest dział kosmetyczny! – darła się. – Nie możesz tutaj biegać jak jaka szurnięta i przeganiać ludzi.

– Nie jestem szurnięta. Wykonuję tylko swoją pracę.

– Pewnie, że jesteś szurnięta – nie dawała za wygraną. – Ty i twoja babcia macie nierówno pod sufitem!

– Przynajmniej nie jestem dziwką.

Oczy Joyce zrobiły się wielkie jak piłki od baseballu.

– Kogo nazywasz dziwką?

– Ciebie. – Postąpiłam krok naprzód w fioletowych pantofelkach. – Jesteś dziwką.

– Skoro ja jestem dziwką, to ty jesteś włóczęgą.

– A ty kłamczuchą i złodziejką.

– Suka.

– Kurwa.

– No to jak? – zwróciła się do mnie Mary Lou. – Bierzesz te buty, czy nie?

Kiedy dojechałam do domu, wcale nie byłam taka pewna, czy dobrze zrobiłam kupując je. Poprawiłam pudełko pod pachą i otworzyłam drzwi. Oczywiście pantofle były urocze, ale miały fioletowy kolor. Do czego je założę? Będę musiała kupić sobie fioletową sukienkę. Trzeba będzie też do tego nabyć szminkę i odpowiedni cień do powiek.

Włączyłam światło i zamknęłam za sobą drzwi. Torebkę i nowe buciki położyłam na blacie w kuchni. Aż podskoczyłam, kiedy zadzwonił telefon. Za dużo wrażeń jak na jeden dzień, pomyślałam sobie. Zaczynały mi puszczać nerwy.

– I co teraz? – pytał głos w słuchawce. – Czy już się teraz boisz? Dałem ci chyba trochę do myślenia, co?

Serce zamarło mi na chwilę.

– Kenny?

– Znalazłaś już wiadomość ode mnie?

– O jakiej wiadomości mówisz?

– Zostawiłem ci ją w kieszeni kurtki. Dotyczy ona ciebie i twojego nowego kumpla Spira.

– Gdzie jesteś?

W słuchawce usłyszałam tylko trzask rozłączanej rozmowy.

– Cholera.

Włożyłam rękę do kieszeni kurtki i zaczęłam ją opróżniać: zużyta chusteczka higieniczna, szminka, ćwierćdolarówka, opakowanie po snickersie i ludzki palec.

– CHRYSTE! – Rzuciłam wszystko na podłogę i wybiegłam do łazienki, żeby zwymiotować.

– Gówno, psiakrew, wielkie gówno! – darłam się w bezsilnej złości.

Po kilku minutach trzymania głowy w muszli klozetowej doszłam do wniosku, że jednak nie zrobię tego (a szkoda, bo dobrze byłoby pozbyć się tych tłustych lodów, które zjadłam w towarzystwie Mary Lou).

Umyłam ręce zużywając mnóstwo mydła i gorącej wody, po czym wróciłam do kuchni. Palec nadal leżał na środku podłogi. Wyglądał na dobrze zabalsamowany. Chwyciłam telefon i trzymając się od palca jak najdalej, wykręciłam numer Morellego.

– Przyjeżdżaj natychmiast – rzuciłam krótko.

– Coś nie tak?

– PRZYJEDŹ TU!

Dziesięć minut później skrzypnęły drzwi windy i wysiadł z niej Morelli.

– Oho – powiedział. – Skoro witasz mnie już na korytarzu, to znaczy, że nie jest dobrze. – Spojrzał na drzwi do mojego mieszkania. – Nie masz tam chyba trupa?

– Niezupełnie.

– To znaczy?

– Na podłodze w kuchni leży ludzki palec.

– Sam palec? I nie jest połączony z żadną ręką?

– Mam tylko palec. Zdaje się, że należał do George’a Mayera.

– I co, ot tak z miejsca go rozpoznałaś?

Nie. Po prostu wiem, że George’owi jednego brakowało. Na jego pogrzebie pani Mayerowa rozwodziła się na temat loży, do której George należał i jak to chciał być pochowany z sygnetem na palcu. Babcia Mazurowa przyglądała się sygnetowi no i dotknąwszy go odłamała George’owi palec. Okazało się, że był on dorobiony z wosku. Kenny’emu udało się dzisiaj rano wśliznąć do domu pogrzebowego, gdzie zostawił list do Spira i odciął przy okazji palec świętej pamięci George’owi. No a po południu, kiedy poszłam dziś z Mary Lou do centrum handlowego, Kenny groził mi w dziale obuwniczym. Właśnie wtedy musiał mi chyba włożyć ten palec do kieszeni.

– Czy ty coś może piłaś?

Spojrzałam na niego z wyrzutem i wskazałam na kuchnię.

Morelli minął mnie i stanął w drzwiach wiodących do kuchni. Z rękami na biodrach wpatrywał się w palec leżący na podłodze.

– W rzeczy samej palec.

– Kiedy weszłam do mieszkania, zadzwonił telefon. To Kenny poinformował mnie o ostrzeżeniu, jakie zostawił mi w kieszeni.

– I tym ostrzeżeniem jest ten właśnie palec?

– Aha.

– A jak się znalazł na podłodze?

– Zdaje się, że go upuściłam, kiedy pędziłam do łazienki, żeby zwymiotować.

Morelli oderwał kawałek papierowego ręcznika i zawinął weń palec. Podałam mu foliowy woreczek. Wrzucił do niego zawiniątko i wepchnął woreczek do kieszeni kurtki. Oparł się o blat kuchenny i skrzyżował ręce na piersi.

– Zacznijmy od początku.

Zdałam mu szczegółową relację, pomijając jedynie część dotyczącą Joyce Barnhardt. Opowiedziałam mu o liście wyklejonym srebrnymi literami i o srebrnej literce „K” wymalowanej na ścianie mojej sypialni, o śrubokręcie w oponie i o tym, że moim zdaniem wszystko to są sprawki Kenny’ego.

Kiedy skończyłam, Morelli milczał. Po dłuższej chwili zapytał, czy kupiłam sobie buty.

– Tak – odparłam.

– Pokaż.

Pokazałam mu pantofle.

– Bardzo seksowne – stwierdził. – Uważaj, bo zaczynają mi działać na wyobraźnię.

Szybko schowałam buty do pudełka.

– Wiesz może, co Kenny miał na myśli pisząc, że Spiro ma u siebie coś, co należy do niego?

– Nie mam pojęcia. A ty?

– Ja też nie.

– A gdybyś wiedziała, powiedziałabyś mi?

– Być może.

Morelli otworzył lodówkę i popatrzył na półki.

– Piwo ci się skończyło.

– Musiałam wybierać: buty albo jedzenie.

– I dobrze wybrałaś.

– Założę się, że to wszystko ma związek ze skradzioną bronią. Idę o zakład, że Spiro ma coś wspólnego z tą aferą. Może właśnie dlatego zginął Moogey. Moogey mógł dowiedzieć się o tym, że Spiro i Kenny ukradli broń z wojska. A może zrobili to wspólnie, a potem Moogey został ze spółki wyłączony?

– Powinnaś trochę się pokręcić wokół Spira – powiedział Morelli. – No wiesz, wybrać się z nim do kina, potrzymać go za rękę.

– Daj spokój! Tfu! Obrzydliwość!

– Aleja na twoim miejscu nie pokazywałbym mu tych bucików. Mógłby stracić panowanie nad sobą. Powinnaś zostawić je tylko dla mnie. Załóż do nich coś kuszącego. Na przykład pas do pończoch. Tak, pas do pończoch zdecydowanie by do nich pasował.

Przyrzekłam sobie, że jeśli jeszcze kiedykolwiek znajdę w kieszeni palec, to spuszczę go po prostu w klozecie.

– Szlag mnie trafia, że nie możemy znaleźć Kenny’ego, gdy tymczasem on śledzi mnie bez problemu.

– Jak wyglądał? Zapuścił może brodę? Przefarbował włosy?

– W ogóle się nie zmienił. Wcale nie wygląda na kogoś, kto się ukrywa po zaułkach. Był świeżo ogolony. Nie sprawiał wrażenia głodnego. Miał na sobie czyste ubranie. Zdaje się, że był sam. No i wydawał się trochę, hmmm, zdenerwowany. Powiedział mi bez ogródek, że jestem jak ten wrzód na dupie.

– No nie! Wrzód na dupie? To wprost nie do wiary, żeby ktokolwiek mógł się o tobie tak wyrazić.

– Nieważne. W każdym razie Kenny nie głoduje. Jeśli handluje bronią, to pewnie ma pieniądze. Może mieszka w jakichś motelach, gdzieś poza miastem. Może w Nowym Brunswiku, w Burlington albo i w Atlantic City.

– Jego zdjęcia rozesłano już w Atlantic City. Nikt go tam nie widział. Prawdę mówiąc przepadł jak kamień w wodę. Ale to, że się na ciebie wkurzył, to najlepsza wiadomość, jaką słyszałem w tym tygodniu. Teraz wystarczy cię śledzić i czekać na kolejny ruch Kenny’ego.

– Świetnie. Staję się przynętą dla mordercy i oprawcy zwłok.

– Nie martw się. Zaopiekuję się tobą.

Nawet nie próbowałam powstrzymać ironicznego uśmiechu.

– Masz rację – powiedział Morelli robiąc służbową minę. – Czas skończyć z flirtowaniem i tym podobnymi bzdurami. Musimy porozmawiać poważnie. Wiem, co mówią ludzie o facetach od Morellich i Mancusów: że jesteśmy bumelantami, pijakami i łajdakami względem kobiet. Absolutnie się z tym zgadzam. Kłopot w tym, że takie uogólnianie szkodzi przyzwoitym członkom tych rodzin, na przykład mnie…

Przewróciłam oczami.

– A z kolei facet taki jak Kenny uważany jest w związku z tym za cwaniaczka, podczas gdy gdziekolwiek indziej uznano by go po prostu za psychopatę. Kiedy miał osiem lat, podpalił swojego psa i nie miał z tego powodu nawet najmniejszych wyrzutów sumienia. To także krętacz i absolutny egoista. Niczego się nie boi, bo nie odczuwa bólu. No i trzeba przyznać, że jest bardzo sprytny.

– Czy to prawda, że odrąbał sobie koniuszek palca?

– Niestety, tak. Gdybym wiedział, że ci groził, załatwilibyśmy wszystko inaczej.

– To znaczy jak?

Morelli patrzył na mnie przez chwilę, nim odpowiedział:

– Przede wszystkim wcześniej opowiedziałbym ci o jego psychopatycznych skłonnościach. No i nie zostawiłbym cię samej w nie zamkniętym mieszkaniu, którego strzegła jedynie piramidka szklanek.

– Wciąż nie jestem pewna, czy był to rzeczywiście Kenny.

– Od dzisiaj noś spray z pieprzem wetknięty za pasek, a nie w torebce.

– Ale przynajmniej wiemy, że Kenny kręci się po okolicy. Moim zdaniem on siedzi tu z powodu tego, co zagarnął Spirowi. Nie ulotni się, dopóki tego nie odzyska.

– Czy Spiro przeraził się tą sprawą z palcem?

– Wyglądał raczej na… wściekłego. Rozdrażnionego. Martwił się, że Con może się dowiedzieć, iż w firmie nie wszystko układa się tak jak trzeba. A Spiro ma plany. Ma zamiar przejąć firmę i udzielać innym koncesji.

Morelli szeroko się uśmiechnął.

– Chce, powiadasz, udzielać koncesji na prowadzenie filii domu pogrzebowego Stivy?

– No tak. Jak McDonald’s.

– Może powinniśmy pozwolić Kenny’emu i Spirowi wziąć się za łby, a potem posprzątać to, co po nich zostanie.

– A propos, co masz zamiar zrobić z tym palcem?

– Zobaczymy czy pasuje do kikuta George’a Mayera. Ale tymczasem powinienem chyba delikatnie podpytać Spira, co się, u diabła, dzieje.

– Nie wydaje mi się, żeby to był najlepszy pomysł. On nie chce, żeby w tę sprawę mieszała się policja. Musiałby zameldować o okaleczeniu Mayera i o liście od Kenny’ego. Jeśli naskoczysz na niego, to gotów mnie odsunąć od tej całej sprawy.

– W takim razie, co proponujesz?

– Oddaj mi ten palec. Zaniosę go jutro Spirowi i zobaczę, czy uda mi się zdobyć jakieś nowe informacje.

– Nie mogę ci na to pozwolić.

– Akurat! Do cholery, w końcu to mój palec, ja go znalazłam!

– Daj spokój. Przecież jestem gliniarzem. Znam swoje obowiązki.

– A ja jestem łowcą nagród. I też znam swoje obowiązki.

– No dobrze. Dam ci ten palec, ale musisz mi obiecać, że będziesz mnie na bieżąco o wszystkim informować. Jeśli tylko zacznę podejrzewać, że coś przede mną ukrywasz, koniec współpracy.

– Świetnie. A teraz daj mi ten palec i idź do domu, zanim zmienisz decyzję.

Wyjął z kieszeni foliowy woreczek i włożył go do lodówki.

– Tak na wszelki wypadek – wyjaśnił.

Kiedy Morelli wyszedł, zamknęłam drzwi na zamek i sprawdziłam okna. Zajrzałam też pod łóżko i do wszystkich szaf. Upewniwszy się, że w mieszkaniu nic mi nie grozi, położyłam się do łóżka i zasnęłam kamiennym snem, nie wyłączając nawet światła.

O siódmej zadzwonił telefon. Przez półprzymknięte oczy spojrzałam na budzik, a potem na telefon. Nie ma nic lepszego niż telefon o siódmej rano. Z doświadczenia wiem, że telefony między jedenastą wieczorem a dziewiątą rano zwiastują zwykle jakieś nieszczęście.

– Halo – odezwałam się do słuchawki. – Co się stało?

– Nic się nie stało. Jeszcze nie – dobiegł mnie głos Morellego.

– Jest siódma rano. Dlaczego do mnie wydzwaniasz o tej porze?

– Masz zaciągnięte zasłony. Chciałem się tylko upewnić, czy wszystko jest w porządku.

– Mam okna zasłonięte, bo leżę jeszcze w łóżku. A ty skąd wiesz, że są zasłonięte?

– Bo siedzę właśnie na parkingu przed twoim domem.

Загрузка...