„Pająki stale się rozglądają za ofiarą, ale same też są celem drapieżników. Sprytne kryjówki i sposoby maskowania się pozwalają im unikać kłopotów”. (Herbert W. i Lorna R. Levi, Spiders and Their Kin, A Golden Guide,St. Martins Press, 2002)
– Mamy problem.
– Co ty powiesz. Masowa produkcja metamfetaminy, dalsze ubożenie klasy średniej, że nie wspomnę o całej awanturze wokół globalnego ocieplenia…
– Nie, nie, nie. Mówię serio.
Kimberly westchnęła. Od trzech dni prowadzili oględziny miejsca katastrofy samolotu. Zdążyła się już znieczulić na smród paliwa lotniczego i swąd zwęglonych ciał. Była przemarznięta, odwodniona, a do tego złapała ją kolka. W tej sytuacji musiałoby się zdarzyć coś naprawdę ważnego, żeby uznała to za problem.
Dopiła resztę wody z butelki, odwróciła się tyłem do miasteczka namiotowego, mieszczącego obecnie centrum dowodzenia, i spojrzała na kolegę z ekipy.
– Dobra, Harold. Mów, co się stało.
– Musisz to zobaczyć na własne oczy.
Nie czekając na jej odpowiedź, ruszył truchcikiem przed siebie. Kimberly nie miała wyboru – pobiegła za nim. Poruszali się po zewnętrznym obwodzie ogrodzonego taśmą terenu, który kiedyś był sielską łąką otoczoną gęstym lasem. Teraz połowa drzew miała pościnane czubki, a w ziemi widniała długa i głęboka wyrwa zakończona kupą złomu składającą się z nadpalonego kadłuba samolotu, pogiętego prawego skrzydła i zgniecionego traktora.
Zbieranie śladów na miejscach wypadków lotniczych to szczególnie brudna robota. Obszar oględzin jest zwykle rozległy, najeżony pułapkami w postaci sterczących kawałków metalu i rozbitego szkła. Istnieje też zagrożenie biologiczne. To może przytłoczyć nawet najwytrawniejszego detektywa. Trzeciego dnia po południu ekipa Kimberly mogła już zakończyć pierwszy, najgorszy etap, kiedy to nie wiadomo, w co włożyć ręce, i rozpocząć proces dokumentowania zabezpieczonych śladów, ciesząc się perspektywą zjedzenia nazajutrz kolacji we własnym domu. Zużywano mniej tabletek od bólu głowy, a przerwy na lunch były coraz dłuższe.
Tym bardziej nie wiadomo, po co Harold odciągał teraz Kimberly od centrum dowodzenia, szumu generatora, gwaru dziesiątków techników pracujących na rumowisku.
Cały czas biegł prosto przed siebie. Pięćdziesiąt, sto, trzysta metrów…
– Harold, co jest grane?
– Jeszcze z pięć minut. Wytrzymaj.
Przyśpieszył kroku. Kimberly, która nigdy się nie poddawała, zacisnęła tylko zęby i dzielnie podążała za nim. Dotarli na skraj zagrodzonego terenu i Harold skręcił prosto w mały zagajnik, gdzie wszystko się zaczęło. Zbielałe kikuty drzew wbijały się w pochmurne zimowe niebo.
– Mam nadzieję, że to coś ważnego, bo…
– Uhm.
– Bo jeśli chcesz mi pokazać jakiś wyjątkowo rzadki mech albo zagrożony gatunek trawy, to cię zabiję.
– Nie wątpię.
Wskoczył między połamane drzewa i zaczął kluczyć w gęstych zaroślach. Gdy się wreszcie zatrzymał, Kimberly o mało na niego nie wpadła.
– Spójrz w górę – powiedział.
Kimberly zadarła głowę.
– O cholera. Mamy problem.
Agentka specjalna FBI Kimberly Quincy miała wszystko: urodę, inteligencję i dobre geny – była córką legendarnego specjalisty od sporządzania portretów psychologicznych zbrodniarzy, człowieka, którego w Akademii w Quantico stawiano na równi z takimi sławami jak Douglas i Ressler. Miała włosy do ramion w kolorze ciemnoblond, niebieskie oczy i szlachetne rysy twarzy – spadek po zmarłej matce, stanowiącej źródło plotek, od których nie uwolni się do końca swej kariery.
Szczupła, wysportowana, wysoka na metr siedemdziesiąt Kimberly była znana ze swej wytrzymałości fizycznej, biegłości w posługiwaniu się bronią oraz silnej niechęci do bezpośredniego kontaktu fizycznego. Nie należała do osób, które lubi się od pierwszej chwili, ale z pewnością wzbudzała szacunek.
Rozpoczynała właśnie czwarty rok służby w biurze terenowym FBI w Atlancie. Nareszcie przydzielono ją do Wydziału Kryminalnego i mianowano szefową jednego z trzech miejscowych zespołów ERT*.
* Evidence Response Team – specjalna jednostka FBI zajmująca się zabezpieczeniem złożona z agentów, ekspertów i techników kryminalistycznych zajmująca się zabezpieczaniem śladów na miejscu zdarzenia (przp. tłum.)
Kariera Kimberly rozwijała się więc pomyślnie, przynajmniej do momentu, kiedy pięć miesięcy temu musiała nieco zwolnić. Właściwie dalej pracowała normalnie, tylko przestała chodzić na treningi strzeleckie. Dzisiejsze FBI chce być postrzegane jako nowoczesna instytucja, stąd duży nacisk na kwestie związane z równouprawnieniem, wyrównywaniem szans i tak dalej. Koledzy Kimberly ujmowali to inaczej: to już nie jest Biuro jej ojca. Tamto przeszło do historii.
Teraz jednak Kimberly miała na głowie większe problemy. Choćby ludzką nogę zwisającą z olbrzymiego krzewu rododendrona, prawie cztery metry poza granicą obszaru oględzin.
– Jak żeś to w ogóle zauważył? – spytała Harolda Fostera, kiedy pośpiesznie wracali do centrum dowodzenia.
– Dzięki ptakom – odparł. – Widziałem co chwila, jak całe stado podrywa się znad tego zagajnika. Pomyślałem, że w pobliżu musi być jakiś drapieżnik. Ale co mogło przyciągnąć drapieżnika w takie miejsce? No i wtedy… – Wzruszył ramionami. – Wiesz, jak to jest…
Kimberly pokiwała głową, choć jako dziewczyna dorastająca w mieście, nie bardzo wiedziała. Harold wychowywał się w górskiej chacie i przez jakiś czas był pracownikiem służby leśnej. Potrafił wytropić rysia, zdjąć skórę z jelenia i przewidzieć pogodę na podstawie obserwacji mchu na drzewach. Ze wzrostem metr osiemdziesiąt pięć i wagą siedemdziesięciu paru kilogramów przypominał bardziej słup telegraficzny niż drwala, ale trzydzieści kilometrów to dla niego spacerek. Podczas obławy na Erica Rudolpha, zamachowca z wioski olimpijskiej w Atlancie, pierwszy dotarł do jego kryjówki – reszta ekipy jeszcze przez godzinę wdrapywała się po gęsto zalesionym zboczu o nachyleniu czterdziestu pięciu stopniu.
– Powiesz Rachel – spytał – czy ja mam to zrobić?
– Śmiało, przecież to twoja zasługa.
– Nie, nie, ty tu dowodzisz. Poza tym tobie się nie oberwie.
Niepotrzebnie zaakcentował ostatnie zdanie. Kimberly zrozumiała, o co chodzi. Oczywiście miał rację.
Pomasowała sobie bok i udała, że jej to nie uraziło.
Wszystko się zaczęło w sobotę, kiedy o 6. 05 z lotniska w Charlotte w Karolinie Północnej wystartował boeing 727 z trzyosobową załogą i ładunkiem poczty na pokładzie. Miał wylądować w Atlancie o 7. 20. Było wilgotno i mgliście, występowało ryzyko oblodzenia.
Co dokładnie się wydarzyło, ustali NTSB*, na razie wiadomo, że tuż po 7. 15 podczas podchodzenia do lądowania samolot obniżył pułap, zahaczył prawym skrzydłem o drzewa, przechylił się na bok i spadł na pole jakiegoś farmera, przygniatając kombajn, dwie ciężarówki i traktor. Na wszystkie strony poleciały metalowe odłamki – maszyna sunęła jeszcze sto metrów, po czym stanęła w płomieniach.
* National Transportation Safety Board – Narodowa Rada Bezpieczeństwa Transportu (przyp. tłum.).
Zanim przyjechała straż i pogotowie, załoga już nie żyła. Na półtorakilometrowym rumowisku leżały szczątki ciał trzech osób, jeden roztrzaskany samolot, cztery wraki maszyn rolniczych oraz mnóstwo przesyłek US Mail. Na miejscu katastrofy zjawili się eksperci z NTSB. W ramach porozumienia między tą organizacją a FBI, do pomocy przy zabezpieczaniu śladów zmobilizowano wszystkie trzy ekipy ERT z Atlanty.
Pierwszą czynnością, jaką wykonała agentka-koordynatorka akcji, Rachel Childs, było wyznaczenie obszaru miejsca katastrofy. W przypadku zamachów bombowych i katastrof lotniczych z reguły granice takiego terenu wytycza się w odległości około pięćdziesięciu procent większej, niż wynosi odległość od miejsca głównej eksplozji do najdalej ujawnionego śladu. Jeżeli więc jakiś ślad odnaleziono w odległości stu metrów, granicę wyznaczano na sto pięćdziesiątym metrze. Tutaj obszar do zbadania miał cztery kilometry długości i jeden kilometr szerokości. Zdecydowanie nie było to typowe miejsce zbrodni z filmów kryminalnych, z obrysem zwłok na podłodze.
Do jego zbadania idealnie się nadawała najnowsza zabawka FBI: tachimetr.
Ten nieco zmodyfikowany przyrząd geodezyjny, używany między innymi przez drogowców, to coś w rodzaju pistoletu z laserowym celownikiem i specjalnym oprogramowaniem. Gromadzenie danych rozpoczyna naciśnięcie spustu – urządzenie generuje trójwymiarowe modele, które śledczy mogą obejrzeć pod koniec każdej zmiany.
Cała procedura była względnie prosta, choć pracochłonna. Najpierw dziesiątki techników wkraczało na wyznaczony obszar i dokonywało oględzin. Oznaczali i klasyfikowali każdy znaleziony ślad (części samolotu, ludzkie szczątki, rzeczy osobiste). Potem jedna wyznaczona osoba wbijała przy każdym przedmiocie tyczkę ze szklanym odbłyśnikiem. Na koniec operator przyrządu namierzał cel i naciskał spust, wprowadzając tym samym do bazy dane o położeniu śladów odkrytych w odległości nawet pięciu kilometrów od miejsca zdarzenia. Operację nadzorował obserwator-rejestrator, który równocześnie wszystkie znaleziska opisywał i numerował.
Ciężka praca przyniosła efekty i wkrótce chaotyczne rumowisko odwzorowano w czytelnym modelu komputerowym, który mógł zadowolić największego pedanta i służbistę – Kimberly bez wątpienia do takich należała. Z reguły wolała wbijać tyczki, lecz tym razem musiała się zadowolić funkcją archiwistki.
Kimberly dostrzegła grupkę osób w białych koszulach i granatowych garniturach (oficjele z NTSB pochyleni nad planami boeinga 727), potem morze turkusu (pół tuzina techników kryminalistycznych ubranych w kombinezony ochronne) i wreszcie kasztanową czuprynę nadzorującej całą akcję chorobliwej perfekcjonistki Rachel Childs.
Kimberly i Harold schylili się i przeszli pod żółtą taśmą.
– Powodzenia – szepnął Harold.
Agentka specjalna Childs miała zostać słynną chicagowską architektką. W ostatniej chwili postanowiła jednak wstąpić do FBI. Trafiła do pracy jako asystentka jednego z najlepszych w Chicago ekspertów kryminalistycznych i odkryła swoje życiowe powołanie. Jej dokładność, umiejętność rysowania w skali i zamiłowanie do pracy papierkowej okazały się bardziej przydatne w zabezpieczaniu i dokumentowaniu śladów niż w przygotowywaniu planów upiększania krajobrazu Chicago.
To było piętnaście lat temu – Rachel nigdy nie żałowała swojej decyzji. Przy wzroście niewiele ponad metr pięćdziesiąt i wadze czterdziestu siedmiu kilogramów wyglądała teraz jak mała, wściekła Nancy Drew. Która za chwilę popełni pierwsze w życiu morderstwo.
– Jak żeś, do ciężkiej cholery, mógł przeoczyć coś tak dużego jak ludzka noga? – wrzeszczała.
Odeszli na bok, we względnie ustronne miejsce obok szumiącego generatora. Rachel nigdy nie sztorcowała podwładnych publicznie. Ci ludzie byli dla niej jak rodzina. Mogła uważać, że są partaczami, i nawet im to powiedzieć prosto w oczy, ale nikomu nic do tego.
– No wiesz, wisi na krzaku, pod drzewem – odezwał się w końcu Harold. – Nie tak łatwo ją dostrzec.
– Jest luty, liście z drzew dawno opadły. Powinna być widoczna.
– To las sosnowy – wtrąciła Kimberly. – Harold zaprowadził mnie prosto w to miejsce i gdyby nie pokazał palcem, nic bym nie dostrzegła. Szczerze mówiąc, podziwiam go, że cokolwiek zauważył.
Obdarzył ją wdzięcznym spojrzeniem. Wzruszyła ramionami. Miał rację, Rachel nic jej nie zrobi.
– Cholera – mruknęła Rachel. – Jesteśmy tu trzeci dzień, powinniśmy zwijać manatki, a nie zaczynać wszystko od nowa. Żeby taki głupi błąd…
– Zdarza się – przerwała jej Kimberly. – Pamiętasz zamach w Oklahoma City albo katastrofę w Nashville? Aż dziw, że w ogóle udaje nam się to jakoś ogarnąć.
– Jednak…
– Poszerzymy obszar. Skupimy się na zachodnim sektorze. Zajmie to dodatkowy dzień, ale może się okaże, że ta noga to wszystko, co przeoczyliśmy.
Rachel nagle zmarszczyła brwi.
– Czekaj. Jesteście pewni, że to ludzka noga?
– Widziałem już parę w życiu – odparł Harold.
– Ja też – dodała Kimberly.
Rachel złapała się za głowę.
– Jasny gwint! Przecież mamy ciała wszystkich ofiar, nic nie brakuje! Rano z nienaruszonego kokpitu wyciągnęliśmy kompletne szczątki trzech osób. Nadzorowałam tę operację, więc wiem na pewno, że było sześć nóg.
Harold łypnął na Kimberly.
– Mówiłem ci, że mamy problem.
Zabrali ze sobą aparat cyfrowy, latarki, rękawiczki, grabie i płachtę na zwłoki. Rachel chciała obejrzeć znalezisko. A nuż się okaże, że to tylko strzęp tkaniny albo część naturalnej wielkości manekina. Albo jeszcze lepiej: tylna noga jelenia, którą jakiś myśliwy dla żartu ubrał w ciuchy. To Georgia, tu się zdarzały dziwniejsze rzeczy.
Do zapadnięcia zmroku zostały tylko dwie godziny, więc musieli się spieszyć.
Najpierw przeczesali podłoże, aby się upewnić, że nie depczą po czymś ważnym. Potem Harold i Kimberly skierowali światła latarek na wiszącą w gąszczu nogę. Rachel obfotografowała ją ze wszystkich stron. Następnie w ruch poszły taśma miernicza i kompas. Zanotowali przybliżone wymiary krzewu, jego położenie względem najbliższego punktu odniesienia oraz odległość od granicy obszaru oględzin.
Na koniec, kiedy udokumentowali już wszystko prócz pohukiwania sowy i zimnego powiewu wiatru, który jeżył im włoski na karku, Harold za pomocą grabi ostrożnie zdjął znalezisko i ułożył je na kwadracie niebieskiego plastiku, który rozpostarła Rachel. Pochylili się nad nim.
– Niech to szlag – mruknęła Rachel.
Z pewnością była to ludzka noga, odcięta powyżej kolana. Stercząca kość udowa lśniła bielą na tle płachty. Sądząc po wielkości, prawdopodobnie należała do mężczyzny, ubranego w niebieskie dżinsy.
– Jesteś pewna, że wszystkie trzy ciała były nienaruszone? – spytała Kimberly. Tym razem nie brała udziału w zbieraniu śladów. Próbowała sobie wmówić, że jej to nie zirytowało, ale nie było to prawdą. Zwłaszcza kiedy się okazało, że przeoczono coś tak ważnego. – Kokpit spłonął prawie doszczętnie, stan zwłok chyba nie był najlepszy.
– Kokpit się oderwał od kadłuba. Był nadpalony, ale nie zniszczony. Nie wylało się na niego aż tyle paliwa.
– Ten gość to nie pilot – stwierdził Harold. – Oni nie chodzą w dżinsach.
– Farmer? Pracownik rolny? – zastanawiała się Kimberly. – Może kiedy samolot spadł na traktor… – Ale zaraz sobie przypomniała, że właściciel pola już się zgłosił, żeby zidentyfikować wraki maszyn i pożalić się nad stratą. Gdyby zginął jego pracownik, coś by o tym wiedzieli.
– Ja tego nie łapię. – Rachel cofnęła się kilka kroków i rozejrzała po lesie. – Jesteśmy teraz w miejscu, gdzie samolot pierwszy raz zahaczył o drzewa. Spójrzcie. – Wskazała na ostre białe wierzchołki ściętych sosen dwadzieścia metrów na południe. – Prawe skrzydło zostaje ściągnięte w dół, samolot się przechyla, pilot koryguje położenie, ale widocznie przeciąga, bo sto metrów stąd – obróciła się, pokazując na jakiś odległy, niewidoczny cel – mamy głęboką wyrwę na skraju pola, tak jakby lewe skrzydło zaryło w ziemię…
– Ostatecznie obracając samolotem… – dokończyła Kimberly. – A to znaczy, że w tym momencie, w tym miejscu…
– Samolot jeszcze się nie obrócił, więc nikt z niego nie mógł wypaść. No bo pomyślcie: kokpit jest półtora kilometra stąd. Nawet gdyby ten cholerny samolot wybuchł, a wiemy, że tak się nie stało, skąd niby wzięłaby się tutaj ludzka noga bez śladów oparzeń?
Harold zaczął chodzić wkoło, wpatrując się w ziemię. Kimberly cofnęła się, zadarła głowę i spojrzała między drzewa.
Traf chciał, że to ona pierwsza je zauważyła. Zaledwie pięć metrów dalej, niemal na wysokości oczu. Aż dziw, że nie krzyknęła. Zaalarmował ją zapach. Ostry, drażniący. Zobaczyła błyśniecie pomarańczowego odblasku. Potem następne, i jeszcze jedno. Aż w końcu…
Brakowało głowy. I lewej ręki, i nogi. Został tylko dziwaczny, zgięty wpół kształt zwisający z gałęzi.
– Coś czuję, że nie wrócimy jutro do domu – powiedziała Kimberly.
Harold i Rachel podeszli do niej.
– Myśliwy? – spytała z powątpiewaniem Rachel. – Przecież sezon na jelenie skończył się parę miesięcy temu…
– Dopiero w styczniu – sprostował Harold. – Ale na drobną zwierzynę można polować do końca lutego. Poza tym są dziki, aligatory. To Georgia, tutaj zawsze coś można ustrzelić.
– Biedaczek – mruknęła Kimberly. – Czujecie to? Siedzisz sobie na drzewie, wypatrujesz jakiegoś…
– Oposa, głuszca, przepiórki, wiewiórki, królika – dokończył Harold.
– I nagle wielki boeing urywa ci głowę. Spodziewałbyś się?
– Na każdego przychodzi jego czas.
Rachel ciągle była wściekła, ale westchnęła po raz ostatni i wzięła się w garść.
– No dobra. Za godzinę zrobi się ciemno. Nie traćmy czasu.
Jak się okazało, NTSB nie była zainteresowana jakąś nogą znalezioną w lesie. W lotniczym świecie martwy myśliwy zalicza się do przypadkowych ofiar; FBI może go sobie wziąć.
Rachel wykonała parę telefonów, zamawiając nowy samochód ze sprzętem i dostatecznie dużą liczbę doświadczonych agentów i ochotników z policji potrzebnych do przeczesania terenu. Po kwadransie w lesie zgromadziła się spora grupa funkcjonariuszy z lokalnych posterunków oraz agentów federalnych. Harold wręczył każdemu cienką sondę i poinstruował o konieczności patrzenia zarówno w dół, jak i w górę. Sam zajął się pilnowaniem, by grupa posuwała się naprzód w jednym szeregu, co jest niełatwe w takim terenie.
Miejscowy szeryf poinformował, że rano zgłoszono zaginięcie niejakiego Ronalda „Ronniego” Danversa. Dwudziestoletni Ronnie trzy dni temu wybrał się na polowanie. Kiedy nie wrócił do domu, jego dziewczyna pomyślała, że pewnie nocuje u znajomych. Dzisiaj, kiedy tam zadzwoniła, żeby mu zrobić awanturę, zrozumiała swój błąd.
– Dopiero po trzech dniach się zorientowała, że zaginął? – odezwał się agent Tony Coble. – Wielka mi miłość.
– Chyba mieli jakieś problemy – powiedział Harold.
– Dziewczyna jest w ciąży i najwyraźniej miewa humory.
Mówiąc to, specjalnie starał się nie patrzeć na Kimberly, ale oczywiście wszyscy pozostali spojrzeli.
– No co? Ja nie mam humorów – powiedziała. – Zawsze byłam wredna. – Ucisk w lewym boku wreszcie ustąpił, pozostawiając inne, wciąż jeszcze nowe i niezwykłe dla niej uczucie, jakby delikatną czkawkę wyczuwalną pod żebrami. Odruchowo położyła dłoń na brzuchu – wybitnie matczyny gest – ale nie mogła się powstrzymać.
Koledzy z ekipy patrzyli na nią z szerokimi uśmiechami. W biurze przypięli jej na ścianie bociana, a w zeszłym tygodniu zostawili na biurku tackę na dokumenty wypełnioną smoczkami – znalazła ją, kiedy wróciła z lunchu. Agenci podobno są twardzielami, ale od jakiegoś czasu wystarczyło, że głośniej westchnęła, a już któryś leciał po wodę, krzesło, kiszonego ogórka. Banda mięczaków. Uwielbiała ich, każdego bez wyjątku. Nawet tego mądralę Harolda.
– Słuchajcie – odezwała się Rachel. – Myśleliśmy, że dziś wieczorem uda nam się zwinąć ten bajzel i wrócić do domu, a tym, którzy rzadko tam docierają, przynajmniej wpaść do biura, żeby odrobić zaległości. Niestety, nic z tego. Mamy tylko godzinę, najwyżej dwie. Zrobimy mapkę, pozbieramy ślady, a dokumentację dokończymy w centrum dowodzenia. Innymi słowy, możecie mi podziękować, że znów zapewniłam wam wieczór pełen rozrywek.
Rozległ się zbiorowy jęk. Rachel tylko się uśmiechnęła.
– Dobra, dobra, panowie. Znajdźcie mi głowę Ronniego.