„Pustelnik brunatny buduje średniej wielkości nieregularną pajęczynę, której nici rozchodzą się w różnych kierunkach bez określonego wzoru”.
(Julia Maxine Hite, William J. Gladney, J. L. Lancaster Jr., W. H. Whitcomb, Biology of the Recluse Spider, Zakład Entomologii Wydziału Rolniczego Uniwersytetu Arkansas,Fayetteville, maj 1966)
Kimberly dotarła do domu tuż po północy. Poruszała się po spowitych półmrokiem pomieszczeniach z łatwością osoby nawykłej do pracy po nocach w przyćmionym świetle. Torbę, płaszcz i buty zostawiła na ławie w przedpokoju. Krótki przystanek w kuchni, żeby napić się wody i zerknąć na wyświetlacz automatycznej sekretarki.
Na biurku we wnęce Mac zostawił włączoną lampkę. W małym kręgu światła leżała sterta korespondencji, a na niej kolorowa karteczka z rysunkiem uśmiechniętej buzi.
Puste pudełko po pizzy świadczyło o tym, że zdążył wrócić na kolację. Zajrzała do lodówki: zostało jeszcze pół. Zimna pizza z serem czy niskotłuszczowy jogurt waniliowy – wybór był łatwy.
Pierwszą ćwiartkę pizzy zjadła na stojąco, wertując pocztę. Znalazła wśród niej najnowszy katalog Pottery Barn Kids, więc drugą ćwiartkę spożywała, oglądając wszystkie artykuły w różową krateczkę, jakie mieli w ofercie.
Była przekonana, że urodzi dziewczynkę. Tak byłoby lepiej, choćby dlatego, że nie miała pojęcia, jak się wychowuje chłopca. Poza tym dziesięć lat temu psychopatyczny morderca zabił jej matkę i starszą siostrę. Uważała, że Bóg jest jej coś winien.
Mac oczywiście oczekiwał chłopca, którego chciał ochrzcić na cześć Dale'a Murphy'ego z Atlanta Braves i ubierać od stóp do głów w stroje drużyn z pierwszej ligi bejsbolu.
Kimberly twierdziła, że nie ma problemu, jej córeczka (Abigail, Eva, Ella???) może być o wiele lepszą miotaczką niż synek. Przekomarzali się bez przerwy. Kto wygra, miało się okazać około 22 czerwca.
Kimberly poznała Maca prawie pięć lat temu w Akademii FBI. Ona była kandydatką na agentkę, a on uczestniczył w szkoleniach jako agent specjalny z ramienia GBI – Biura Śledczego stanu Georgia. Pierwszy raz na siebie wpadli, gdy ona goniła go z nożem. Mac w odpowiedzi próbował jej skraść pocałunek. Tak mniej więcej wyglądał ich związek od tamtego czasu.
Małżeństwem byli od roku. Dość długo, żeby wypracować podstawowe zasady przebywania pod jednym dachem (kto robi zakupy, kto wynosi śmieci, kto kosi trawę), lecz wciąż na tyle krótko, żeby wybaczać sobie nawzajem drobne słabości i nieuniknione potknięcia.
Z ich dwojga to Mac był romantykiem. Przynosił jej kwiaty, pamiętał, jakie piosenki lubi, całował w szyję tak po prostu, bez powodu. Ona była klasyczną pracoholiczką. Każdy dzień i godzinę miała zaplanowaną. Pracowała za ciężko, nie potrafiła oddzielić różnych sfer życia i pewnie przed czterdziestką przeżyłaby załamanie nerwowe, gdyby nie Mac. On był jej opoką, ona zaś – jego przepustką do świętości.
Nie da się ukryć: Mac byłby idealną matką.
Westchnęła, nalała sobie jeszcze jedną szklankę wody. Pierwszy trymestr ciąży zniosła dobrze. Czasem bywała zmęczona, ale nie aż tak, żeby to przeszkadzało w pracy. Mdłości też się zdarzały, ale nie takie, żeby sobie z nimi nie poradziła, zjadając kubeczek waniliowego puddingu. Inna kobieta na jej miejscu szybko zyskałaby piętnaście kilogramów. Na szczęście Kimberly dzięki swej budowie i szybkiej przemianie materii przytyła zaledwie pięć kilo i dopiero teraz, w dwudziestym drugim tygodniu, ciąża zaczynała być widoczna.
Była zdrowa, dziecko też, a jej przystojny, ciemnowłosy mąż był w siódmym niebie.
Pewnie dlatego w noce takie jak ta dopadały ją wątpliwości: w co oni się pakują?
Trudno ich nazwać tradycyjnym małżeństwem. Poznali się na miejscu zbrodni, a na randki umawiali się w trakcie rozpracowywania seryjnego mordercy. W ciągu ostatnich kilku lat najdłużej nieprzerwanie przebywali ze sobą w Oregonie, prowadząc śledztwo w sprawie porwania macochy Kimberly.
Nie mogli wyskakiwać na miasto w piątkowe wieczory. Nawet w niedziele rzadko mieli okazję poleniuchować w łóżku do południa. Zwykle odzywał się któryś pager. Jedno musiało wyjść, a drugie po prostu rozumiało, że następnym razem będzie odwrotna sytuacja. Oboje kochali swoją pracę i dawali sobie nawzajem dużo swobody. Dzięki temu wszystko nieźle funkcjonowało.
Ale z tego co Kimberly wiadomo, dzieci wymagają opieki w piątkowe wieczory, porannych czułości w niedzielne poranki oraz poświęcania im mnóstwa czasu przez cały tydzień.
Co na tym ucierpi? Jej praca? Jego praca? Może poproszą o pomoc matkę Maca? Z drugiej strony po co mieć dziecko, skoro od razu oddaje się je na wychowanie komuś innemu?
Ostatnio zaczęła miewać nocne koszmary, potwornie realistyczne sny, w których Mac ginie w wypadku samochodowym, zostaje zastrzelony na służbie albo w drodze na lunch trafia w sam środek strzelaniny. Kończyły się zawsze tak samo: Kimberly trzyma w dłoni słuchawkę telefonu, z której słychać głos mówiący: „Z przykrością zawiadamiamy, że pani mąż nie żyje”, a z głębi korytarza dobiega przeraźliwy krzyk noworodka.
Budziła się wtedy zlana potem i roztrzęsiona. Ona, kobieta, której kiedyś w pokoju hotelowym morderca przystawił do skroni pistolet.
Była silna, inteligentna i odporna. I doskonale wiedziała, że sama sobie nie poradzi.
W takie noce odsuwała się od ciepłego ciała męża i z dłonią na brzuchu zwijała się w kłębek. Wpatrywała się w ścianę i tęskniła za matką.
Kimberly przejrzała do końca katalog, odstawiła szklankę i wślizgnęła się do gościnnej łazienki, gdzie po cichu umyła zęby. Jej włosy wciąż śmierdziały paliwem lotniczym, a ciało i ciuchy – zapachem smażonego tłuszczu z grilla. Wepchnęła ubranie do kosza i poszła do sypialni.
Mac zostawił włączoną lampkę. Przywykły do jej powrotów o różnych godzinach, nawet nie drgnął, kiedy odkręcała prysznic, a potem stukała szufladami, szukając piżamy.
Kiedy wreszcie czysta i odświeżona wsunęła się pod kołdrę, odwrócił się do niej i zaspany uniósł ramię.
– Jak tam? – szepnął.
– Znaleźliśmy głowę Ronniego.
– Super.
Wtuliła się w niego, kładąc sobie jego rękę na boku, gdzie dało się wyczuć ruchy dziecka przypominające trzepotanie skrzydeł motyla, które wypełniało jej serce.
Usłyszała czyjeś głosy:
– Chyba żartujesz, Sal. Na litość boską, jest trzecia nad ranem. Ta gówniara pewnie nigdy nie widziała Kimberly na oczy. Chce ratować skórę i tyle. Wiesz, jakie one są.
Na dźwięk swego imienia Kimberly nieco oprzytomniała. Otworzyła oczy i na środku pokoju zobaczyła Maca rozmawiającego przez komórkę. Gdy tylko zauważył, że na niego patrzy, spłoszył się i zaczerwienił.
Odwrócił się plecami i kontynuował rozmowę:
– A cóż to za informacja, że aż wymaga osobistej wizyty agenta FBI? Jasne. Bo uwierzę. Poza tym to i tak nasza działka, nie federalnych.
Kimberly była już w pełni przebudzona. I coraz bardziej zła.
Mac ręką przeczesywał włosy.
– A tak między nami, myślisz, że ona mówi serio, czy tylko chce ratować tyłek? Wiem, wiem, to nie ty podejmujesz decyzje. Ale co ci zależy?
Sal najwyraźniej jednak nie miał ochoty ustąpić. Mac westchnął, znów przejechał ręką po włosach, przytknął telefon do piersi i ze zrezygnowaną miną odwrócił się do żony. Nie czekając, aż rozpocznie swoją tyradę, powiedział:
– Dzwoni agent Martignetti z GBI. Patrol policji w Sandy Springs aresztował prostytutkę, która twierdzi, że jest twoją informatorką. Nie ma przy sobie twojej wizytówki, niewiele też potrafi o tobie powiedzieć, ale twardo się upiera. Ci gliniarze współpracują z Salem w ramach VICMO, więc dali mu cynk, a on zadzwonił do mnie.
VICMO (Violent Crimes and Major Offenders) to program ścigania najcięższych zbrodni i przestępczości zorganizowanej. W jego ramach przy rozpracowywaniu poważnych przestępstw współpracują funkcjonariusze z całego stanu. Tak naprawdę to wymysł jakiegoś biurokraty, którego celem było zakończenie kłótni o kompetencje pomiędzy policjantami a agentami FBI.
– Hej, skoro Sal ma interes do mnie, czemu nie rozmawia bezpośrednio ze mną? Nie o to chodziło w tej całej współpracy? Mamy być jedną wielką, szczęśliwą rodziną, która może do siebie dzwonić w dzień i w nocy.
Mac skarcił ją wzrokiem.
– Nie zaczynaj. Dziewczyna twierdzi, że nazywa się Delilah Rose. Mówi ci to coś?
– Marna ksywa.
– Nie musisz jechać. Daj spokój, dopiero trzy godziny temu wróciłaś, a jak znam życie, jeszcze przed szóstą znowu będziesz na miejscu katastrofy.
– Co im powiedziała?
– Odmówiła podania szczegółów. Chce gadać tylko z tobą.
– Ale Sal coś zasugerował. Mac wzruszył ramionami.
– Ona chyba twierdzi, że ma informacje o następnej zaginionej prostytutce.
Kimberly uniosła brwi.
– I to niby ma być „działka” GBI, jak to ująłeś? – powiedziała oschle.
– O ile dobrze pamiętam regulamin, tak właśnie jest.
– Chyba że w grę wchodzi przekroczenie granic stanu. – Kimberly odrzuciła kołdrę i wstała z łóżka.
– Kimberly…
– Mac, ja tylko porozmawiam z tą dziewczyną, nie idę orać pola. Uwierz mi, to jest w stanie zrobić nawet baba w ciąży.
Po tylu latach wspólnego życia Mac potrafił rozpoznać, kiedy przegrywa. Przyłożył telefon do ucha.
– Sal? Słyszałeś? Tak, spotka się z nią. Zrób coś dla mnie, dobra? Dopilnuj, żeby na posterunku mieli zapas wody mineralnej.
– O Boże – rzuciła przez ramię Kimberly. – Powiedz jeszcze, żeby od razu kupili beczkę ogórków.
Sal widocznie i to usłyszał, bo Mac zaczął protestować do słuchawki:
– Nie, nie, nie! Ale jeśli wam zależy na poufnych informacjach, odda wszystko za kubek puddingu waniliowego. Ja zawsze mam w aucie zapas słodyczy. Może dzięki temu jeszcze żyję. Aha, i nie zapomnij o plastikowych łyżeczkach, bo zrobi piekło. Dobra, dzięki, stary. Cześć.
Kimberly ochlapała twarz zimną wodą – z łazienki wyszła już całkowicie obudzona. Mac wrócił do łóżka, ale się nie położył, tylko siedział oparty o zagłówek i przyglądał się jej ze smutkiem. Wyjęła z szafy czyste spodnie. Mac milczał.
Ten konflikt trwał już od trzech miesięcy i nie zanosiło się na jego szybkie zakończenie. Kimberly była zaangażowana w wyjątkowo dużo śledztw, nawet jak na standardy FBI. Po jedenastym września dwa tysiące pierwszego roku Wydział Kryminalny Biura został zredukowany – rozbudowano za to sekcje działające w systemie bezpieczeństwa narodowego. W filii w Atlancie liczbę agentów zmniejszono z szesnastu do zaledwie dziewięciu, przy czym pięćdziesięciogodzinny tydzień pracy zamienił się w siedemdziesięciogodzinny maraton. Dniówki rozpoczynały się zwykle o dziewiątej, a kończyły nad ranem.
Jakby tego było mało, Kimberly zgłosiła się na ochotnika do ERT, co się wiązało z kolejnymi czterdziestoma, pięćdziesięcioma wezwaniami rocznie. I to do zdarzeń tak wyczerpujących emocjonalnie, jak katastrofy lotnicze, morderstwa, porwania, napady na banki czy od czasu do czasu ostateczna rozgrywka z przywódcą jakiejś sekty. Członkom jednostek nieetatowych przysługiwało bezpłatne szkolenie, lecz dodatkowe wynagrodzenie już nie. W końcu ich praca to służba, do tego zostali powołani. Sama w sobie ma być nagrodą.
Kimberly była w czwartym tygodniu ciąży, kiedy Mac zaczął jej suszyć głowę o to, że za dużo pracuje. Może powinna wrócić do Wydziału Przestępstw Gospodarczych albo, jeszcze lepiej, przenieść się do Wydziału do spraw Nadużyć w Służbie Zdrowia, gdzie na stałe pracuje Rachel Childs. Ona ma na głowie tylko pięć spraw rocznie. Owszem, wymagają przekopywania się przez tony papierów, ale też ciągną się dłużej, co daje większą swobodę w dysponowaniu czasem. Rachel pozwoliło to zaangażować się w kierowanie ERT, Kimberly dzięki temu mogłaby spokojnie urodzić dziecko.
Rozpracowywanie nadużyć w służbie zdrowia to bardzo pożyteczna działalność. Ten wydział jest wręcz duszą i sercem Biura, jak mawiał Mac, kiedy się rozpędził.
Kimberly odpowiadała, że może się też przenieść do Wydziału Antyterrorystycznego i wyjechać na pół roku do Afganistanu. To zamykało mu usta na kilka dni.
W FBI wszystko jest podporządkowane interesom Biura. Dlaczego nowi agenci sami nie mogą wybierać, w którym oddziale terenowym podejmą pierwszą pracę, dlaczego z reguły agent z Chicago zostaje wysłany na placówkę do Arkansas, chociaż w oddziale chicagowskim są największe braki kadrowe? Dzieje się tak, ponieważ góra od samego początku chce nowemu wbić do głowy jedną prostą zasadę: interes Biura jest najważniejszy. Służysz przecież rządowi Stanów Zjednoczonych, chronisz amerykańskie społeczeństwo. Chyba w żadnej gałęzi sił zbrojnych nie traktuje się tego tak serio i honorowo jak w FBI.
Kimberly była potrzebna w Wydziale Kryminalnym. Świetnie się sprawdzała, miała spore doświadczenie. Poza tym prosić teraz o przeniesienie byłoby nie w porządku wobec kolegów, którzy w większości też mieli dzieci.
Założyła koszulę, a na wierzch prosty czarny żakiet, który już się nie dopinał, ale rozpięty też wyglądał dobrze. Przejrzała się w lustrze. En face nikt by nie poznał, że jest w ciąży, ale wystarczy, że stanie bokiem…
Znów trzepotanie pod sercem. Dotknęła brzucha i uśmiechnęła się smutno. Bez wątpienia kochała swą pracę, ale dziecko też już zdążyła pokochać.
Podeszła do łóżka i cmoknęła Maca w policzek.
– To ja mam rację, nie ty – powiedziała.
– W ogóle mnie nie słuchałaś.
– Ależ owszem.
Objął jej głowę, przyciągnął do siebie i pocałował w usta. Oboje wiedzieli, że nigdy nie wolno się rozstawać w gniewie.
– Wszystko się zmieniło – powiedział cicho.
– Wiem, Mac. To ja noszę spodnie na gumce.
– Martwię się.
– Nie ma czym. Ostatnie badania wykazały, że matka i dziecko czują się doskonale. – Westchnęła. – Proszę cię, Mac, daj mi jeszcze dwa, trzy miesiące. Zanim zrobię się wielka jak szafa i całkowicie zdam na ciebie. Będę we wszystkim od ciebie zależna, bo nawet butów sama sobie nie zawiążę.
Pocałowała go na pożegnanie, wyczuwając jednak lekki opór z jego strony. Wstała i skierowała się do drzwi.
Usłyszała też jego ostatnie słowa. Zdanie, którego nigdy nie wypowiedział i pewnie nigdy nie wypowie, lecz które zawisło między nimi w powietrzu.
Jej ojciec również na pierwszym miejscu stawiał interesy Biura. I to zniszczyło jej rodzinę.