Zaczęło się to w niespełna dobę po moim powrocie z Hyjad, gromady kulistej, tak gęstej od gwiazd, że cywilizacje gniotą się w niej jak kasza w garnku. Nie rozpakowałem jeszcze i połowy walizek z przywiezionymi okazami, a już mi ręce opadały. Zamierzałem zrazu znieść cały bagaż do piwnicy i zająć się nim później, kiedy odsapnę, bo droga powrotna okropnie mi się dłużyła i niczego tak nie pragnąłem, jak usiąść na moim rzeźbionym fotelu w gabinecie przed kominkiem, wyciągnąć nogi, ręce wetknąć w kieszenie wyświechtanej bunżurki i powiedzieć sobie, że oprócz wybiegnięcia mleka, postawionego na ogniu, nic mi nie zagraża. Bo też po czterech latach takiej jazdy można mieć dość Kosmosu, przynajmniej na jakiś czas. Podejdę sobie, myślałem, do okna, a za nim nie czarna bezdnia, nie protuberancje skwierczące, lecz ulica, ogródki, krzaczki, piesek załatwia się pod drzewkiem z taką obojętnością wobec problemów Drogi Mlecznej, aż radość bierze.
Ale, jak to zwykle bywa z marzeniami, nic z tego nie wyszło. Zauważywszy, że już pierwsza paczka, wyciągnięta z rakiety, ma wgnieciony bok, pełen niepokoju o bezcenne okazy, których moc nagromadziłem, zaraz wziąłem się do rozpakowywania. Myrdangi zachowały się nieźle, ale kalusznice pod spodem pomięty się, po prostu nie mogłem tego tak zostawić, i w parę godzin odbiłem wieka największych skrzyń, pootwierałem kufry, grąsy pokładłem nad kaloryferem, żeby podeschły, bo przemoczyła je na wskroś herbata z termosu, a już zatrząsłem się na widok pchaków. Miały zostać ozdobą mojej kolekcji, po drodze jeszcze obmyślałem dla nich poczesne miejsca, boż to rzadkość nad rzadkościami — te produkty militaryzacji z Regulusa (jest to cywilizacja powołana w całości pod broń, i ani jednego cywila tam nie uświadczysz). Wypychanie to nie żadne „hobby” RegulańczykówJak pisze Tottenham, lecz coś pośredniego między praktyką religijną a sportem. Tottenham po prostu nie pojął, z jakich pozycji tam wypychają. Wypychanie stanowi na Regulusie czynność symboliczną; toteż pełne zdumienia uwagi, wraz z retorycznymi pytaniami, są u Tottenhama tylko wyrazem zupełnej ignorancji. Czymś innym jest wypychanie małżeńskie, czym innym — szkolne, wycieczkowe, miłosne itp. Ale nie mogę teraz wdawać się w tę sprawę. Dość na tym, że dźwigając regulańskie trofea z parteru na piętro, nadwerężyłem sobie dysk, więc chociaż zostało jeszcze huk roboty, powiedziałem sobie, że taką partyzantką wiele nie zdziałam. Pozawieszałem jeszcze tylko matulki na sznurze do bielizny w piwnicy i zeszedłem do kuchni, by przyrządzić kolację. Teraz już tylko sjesta, sielanka, dolce far niente — rzekłem twardo. Co prawda ocean wspomnień dalej wypełniał mnie, natarczywy jak martwa fala po ustaniu burzy. Roztłukując jaja spojrzałem na błękitny płomyk kuchenki gazowej — niby nic, lecz całkiem podobnie wyglądała Nowa Perseusza. Popatrzyłem na firankę — białą, jak płat azbestu, którym okrywałem stos atomowy, kiedy… Dość tego! — rzekłem sobie. Lepiej rozważyć, co milsze — jajecznica, czy jaja sadzone? Zdecydowałem się właśnie na oczka, kiedy dom zadygotał. Jajka, jeszcze nie ścięte, chlupnęły na podłogę, a jednocześnie, wpółzwrócony ku schodom, usłyszałem przeciągły rumor, jakby lawiny. Rzuciłem patelnię i pognałem na górę. Czyżby dach runął? Meteor?… Nie może być! To się nie zdarza!
Jedynym pokojem, którego nie zawaliłem pakunkami, była moja pracownia, i stamtąd właśnie niósł się hurkot. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem, była góra książek u stóp przechylonej biblioteki. Spod grubych tomisk Encyklopedii kosmicznej wyczołgiwał się tyłem, na kolanach, jakiś człowiek, tłamsząc zwalone książki, jakby mu jeszcze nie dość było uczynionej rujnacji i chciał je dodatkowo podeptać. Nim się odezwałem, wyrwał spod siebie jakiś długi, metalowy drąg, ciągnąc go za rękojeść, przypominającą kierownicę roweru bez kół; kaszlnąłem, lecz intruz, wciąż na czworakach, nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Zakaszlałem głośniej, a już wtedy jego sylwetka wydała mi się dziwnie znajoma, lecz dopiero gdy powstał, poznałem go. To byłem ja. Zupełnie jakbym patrzał w lustro. Zresztą kiedyś przeżyłem już całą serię takich spotkań, co prawda w gęstwie wirów grawitacyjnych, nie w spokojnym mieszkaniu!
Rzucił na mnie roztargnionym okiem i pochylił się nad swym przyrządem; zarówno to, że się tak szarogęsił, jak to zwłaszcza, że nie raczył się odezwać, wytrąciło mnie na koniec z równowagi.
— Co to wszystko znaczy! — nie podnoszę jeszcze głosu.
— Zaraz ci wyjaśnię… czekaj… — bormocze. Wstał, ciągnie tę rurę ku lampie, przekrzywia abażur, żeby mieć lepsze światło, poprawia papierek, podtrzymujący wysięgnik — wie, bestia, że abażur opada, więc to ani chybi ja naprawdę — i dotyka palcem jakichś pokręteł, najwyraźniej niespokojny.
— Wypadałoby się choć wytłumaczyć! — nie ukrywam już wzbierającej pasji. Uśmiecha się. Odstawia swój aparat, to jest opiera go o ścianę. Siada na moim fotelu, wyciąga drugą szufladę, wyjmuje z niej moją ulubioną fajkę i nieomylnie sięga po kapciuch z tytoniem. Tego mi już nadto.
— Bezwstydniku!! — mówię.
Okrągłym gestem ręki prosi mnie siadać. Mimo woli oceniając wzrokiem wyrządzone szkody — złamały się okładki dwu ciężkich atlasów nieba! — przysuwam sobie krzesło i zaczynam kręcić młynka palcami. Dam mu pięć minut na usprawiedliwienie i przeprosiny, a jeśli nie będę usatysfakcjonowany, to się inaczej porachujemy.
— Nonsens! — odzywa się mój nieproszony gość. — Zachowuj że się jak człowiek inteligentny! Jakże się chcesz ze mną rachować? Przecież każdy mój teraźniejszy siniec będzie potem twoim!
Milczę, a coś mi świta. W samej rzeczy, jeśli on to ja i wydarzyła mi się (ale jakim sposobem, u diabła?) pętla czasowa (lecz dlaczego właśnie ja muszę mieć takie przygody?!), może rościć sobie niejakie prawa do mojej fajki i nawet mieszkania. Ale po co było zwalać bibliotekę?
— To nieumyślnie — rzecze przez kłęby wonnego dymu, patrząc w koniec bucika, wcale eleganckiego. Huśta nogą założoną na nogę. — Chronocykl zarzucił mi przy hamowaniu. Zamiast w ósmą trzydzieści, wleciałem w ósmą trzydzieści i z jedną setną sekundy. Gdyby lepiej ustawili celownik, znalazłbym się na samym środku pokoju.
— Jak to? (Nic nie rozumiem). Po pierwsze: czy jesteś telepatą? Jak możesz odpowiadać na pytania, które sobie tylko myślę? A po wtóre: jeżeli rzeczywiście jesteś mną i przybyłeś w czasie, to co on ma do miejsca? Dlaczego poniszczyłeś książki?!!
— Gdybyś trochę pomyślał, sam byś zrozumiał wszystko. Jestem późniejszy od ciebie, więc muszę pamiętać wszystko, co sobie myślałem, tj. myślałeś, boż jestem tobą, tylko z przyszłości. A co do czasu i miejsca, to się przecież Ziemia kręci! Pośliznąłem się o jedną setną sekundy, może nawet nieco mniej, i przez to mgnienie zdążyła się razem z domem przesunąć o te cztery metry. Mówiłem Rosenbeisserowi, że lepiej będzie lądować w ogródku, ale namówił mnie na ten wariant celowania.
— Dobrze. Powiedzmy, że jest, jak mówisz. Ale co to wszystko razem znaczy?
— Pewno, że ci powiem. Będzie jednak lepiej przyrządzić kolację, bo to dłuższa historia i nadzwyczajnej wagi. Przybyłem do ciebie jako poseł w misji historycznej.
Od słowa do słowa, przekonał mnie. Zeszliśmy na dół, przygotowało się tę kolację, tyle że otworzyłem sardynki (w lodówce zostało zaledwie parę jaj). Potem zostaliśmy już w kuchni, bo nie chciałem sobie psuć humoru oglądaniem biblioteki. Nie palił się do mycia naczyń, ale przemówiłem mu do sumienia, więc zgodził się wycierać. Siedliśmy potem przy stole, spojrzał mi poważnie w oczy i rzekł:
— Przybywam z roku 2661, aby przedłożyć ci propozycję, jakiej żaden człowiek nigdy jeszcze nie słyszał i żaden nie usłyszy. Rada Naukowa Instytutu Temporystyki pragnie, żebym ja, to jest, żebyś ty został Naczelnym Dyrektorem Programu TEOHIPHIP. Skrót ten oznacza: „Telechroniczna Optymalizacja Historii Powszechnej Hyperputerem”. Jestem dogłębnie przekonany, że obejmiesz to zaszczytne stanowisko, bo oznacza niezwykłą odpowiedzialność przed ludźmi i historią, a jestem, tj. jesteś człowiekiem dzielnym i pełnym prawości.
— Pierwej jednak chciałbym usłyszeć coś bardziej konkretnego — a już zwłaszcza nie pojmuję, dlaczego nie przybył do mnie po prostu jakiś delegat tego instytutu, tylko ty, to jest ja? Skąd się tam wziąłeś, to jest wziąłem?
— To ci wytłumaczę na końcu i osobno. Co się tyczy sprawy głównej, pamiętasz naturalnie owego biedaka Molterisa, który wynalazł ręczną maszynkę do wędrowania w czasie i chcąc ją zademonstrować, zginął mamie, bo się na śmierć postarzał tuż po starcie?
Skinąłem głową.
— Takich prób będzie więcej. Każda nowa technika pociąga za sobą w fazie wstępnej ofiary. Molteris wynalazł jednoosobowy czasołazik bez żadnych zabezpieczeń. Zrobił to samo, co ów chłop średniowieczny, który wlazł ze skrzydłami na wieżę cerkiewną i zabił się na miejscu. W XXIII wieku powstały, to jest, z twego stanowiska powstaną chronotraki, czasowce i tempobile, lecz prawdziwa rewolucja chronomocyjna nastąpi dopiero trzysta lat później dzięki ludziom, których nie będę wymieniał — poznasz ich osobiście. Wędrowanie w czasie na mały dystans to jedno, a wyprawy w głąb milionoleci to znów inna sprawa. Proporcje są mniej więcej takie, jak między spacerem za miasto a kosmonautyką. Przybywam z Epoki Chronotrakcji, Chronomocji i Telechronii. O podróżowaniu w czasie wypisano góry banialuków, tak jak poprzednio o astronautyce — że jakiś wynalazca, dzięki jakiemuś bogaczowi, w jakimś ustroniu buduje od razu rakietę, którą obaj, a jeszcze w towarzystwie znajomych pań, lecą na drugi koniec Galaktyki. Technologia Chronomocyjna, jak Kosmonautyczna, wymaga olbrzymiego przemysłu, kolosalnych inwestycji, planowania… ale z tym też sam się zapoznasz na miejscu, tj. w swoim czasie. Mniejsza teraz o stronę techniczną. Chodzi o główny cel tej roboty; nie wkłada się w nią tyle po to, żeby ktoś mógł straszyć faraonów albo zbić własnego prapradziadka. Wyregulowało się ustrój, uregulowany jest klimat Ziemi, w XXVII wieku, z którego przybywam, jest tak dobrze, że lepiej nie może być, ale nie mamy wciąż spokoju ze względu na historię. Wiesz, jak ona wygląda; najwyższy czas z tym skończyć!
— Czekajże — w głowie mi szumiało. — Historia się wam nie podoba? Więc co z tego? Przecież taka, jaka była, musi zostać, nie?
— Nie pleć głupstw. Na porządku dnia stoi właśnie TEOHIPHIP, czyli Telechroniczna Optymalizacja Historii Powszechnej Hyperputerem. Mówiłem ci już. Dzieje powszechne wyreguluje się, oczyści, naprawi, wyrówna i udoskonali, zgodnie z zasadami humanitaryzmu, racjonalizmu i ogólnej estetyczności; rozumiesz chyba, że mając taką masarnię i jatkę w rodowodzie, wstyd pchać się pomiędzy wysokie kosmiczne cywilizacje!
— Regulacja Historii?… — powtórzyłem osłupiały.
— Tak. Jeśli zajdzie potrzeba, zrobi się poprawki nawet przed powstaniem człowieka, żeby powstał lepszy. Zgromadzono już środki i fundusze, wciąż jednak wakuje stanowisko Naczelnego Dyrektora Projektu. Wszystkich odstrasza ryzyko połączone z tą funkcją.
— Nie ma chętnych? — moje zdumienie jeszcze wzrosło.
— To nie ta przeszłość, w której każdy osioł chciał światem rządzić. Bez odpowiednich kwalifikacji nikt się nie pali do trudnego zadania. Tak więc stanowisko jest nie obsadzone, a rzecz nagli!
— Kiedy ja się na tym nie znam. I dlaczego właśnie ja?
— Będziesz dysponował całymi sztabami fachowców. Strona techniczna to nie twoja dziedzina; jest wiele różnych planów działania, wiele projektów, metod, konieczne są pełne rozwagi, odpowiedzialne decyzje. Ja, to znaczy ty masz je podjąć. Nasz Hyperputer przebadał psychosondowaniem wszystkich ludzi, jacy kiedykolwiek żyli, i uznał, że ja, czyli ty — jest to jedyna nadzieja Projektu.
Po dobrej chwili odezwałem się:
— Sprawa, widzę, poważna. Być może, przyjmę to stanowisko, a może go i nie przyjmę. Dzieje powszechne, ba! To wymaga namysłu. Ale jak to się stało, że ja, to znaczy ty właśnie się u mnie zjawiłeś? Co do mnie, nie ruszałem się nigdzie w czasie. Dopiero wczoraj wróciłem z Hyjad.
— Jasne! — przerwał mi. — Przecież jesteś wcześniejszy! Gdy przyjmiesz propozycję, oddam ci mój chronocykl, i udasz się gdzie, tj. kiedy należy.
— To nie jest odpowiedź na moje pytanie. Powiedz mi, skąd się wziąłeś w XXVII wieku?
— Udałem się tam odpowiednim wehikułem czasu, rzecz jasna. A potem, stamtąd, przybyłem do twojego teraz i tutaj.
— Ale jeżeli ja się nigdzie nie udawałem żadnym wehikułem czasu, to i ty, który jesteś m n ą …
— Nie pleć. Jestem późniejszy od ciebie, więc nie możesz jeszcze wiedzieć, co takiego tobie się zdarzy, że wyruszysz w dwudziesty siódmy wiek.
— Ej, coś kręcisz! — mruknąłem. — Jeżeli zaakceptuję tę propozycję, dostanę się od razu w dwudziesty siódmy wiek. Czy nie tak? Będę tam dyrektorował tym Teohiphipem i tak dalej. Ale skąd t y się tam wzią…
— W ten sposób możemy przegadać całą noc! Nie przelewaj z pustego w próżne. Zresztą, wiesz co? Poproś Rosenbeissera, niech ci to wytłumaczy. Ostatecznie to on jest fachowcemczasownikiem, nie ja. Zresztą ta sprawa, chociaż trudna do uchwycenia, jak zawsze bywa z pętlą czasową, jest niczym w zestawieniu z moją, to jest twoją misją. Przecież to Misja Dziejowa! Więc jak? Godzisz się? Chronocykl jest sprawny. Nic mu się nie stało, sprawdziłem.
— Co tam chronocykl. Nie mogę tak od razu.
— Powinieneś! To twój obowiązek! Musisz!
— O ho ho! Tylko nie tak do mnie. Nic „musisz!” Wiesz, jak tego nie lubię. Mogę, jeśli zechcę, gdy uznam, że sytuacja tego wymaga. Kto to jest ten Rosenbeisser.
— Dyrektor naukowy INTu. Będzie twoim pierwszym podwładnym.
— INTu.
— Instytutu Temporystycznego.
— A co się stanie, jeśli się nie zgodzę?
— Nie możesz się nie zgodzić… nie zrobisz tego… znaczyłoby to, żeś stchórzył…
Na wargach błąkał mu się jakby powściągany uśmieszek przy tych słowach. To mnie nastroiło podejrzliwie.
— Proszę. A to czemu?
— Ponieważ… e, co ci będę tłumaczył. To się wiąże ze strukturą samego czasu.
— Nie opowiadaj bzdur. Jeżeli się nie zgodzę, to nie ruszę się stąd donikąd, więc ani mi jakiś Rosenbeisser niczego nie wyjaśni, ani żadnej historii nie będę regulować.
Mówiłem tak, po części, żeby zyskać na czasie, gdyż nie decyduje się o podobnych problemach na jednej nodze, ale też, jakkolwiek nie domyślałem się wcale, czemu on, to jest ja, do mnie przybył, czułem niejasno, że w tym tkwi jakaś inna finta, jakiś kruczek.
— Dam odpowiedź do czterdziestu ośmiu godzin! — rzekłem.
Począł napierać, żebym się zdecydował od razu, lecz im bardziej nastawa!, tym mniej mi się to podobało. Wreszcie jąłem nawet powątpiewać w jego identyczność ze mną. Mógł to w końcu być jakiś ucharakteryzowany nasłaniec! Ledwom to pomyślał, wziąłem go na spytki. Trzeba było wynaleźć kwestię sekretną, której poza mną nie znał nikt.
— Dlaczego numeracja podróży w moich Dziennikach gwiazdowych ma luki? — rzuciłem mu znienacka pytanie.
— A cha! cha! — zaśmiał się — to już we mnie nie wierzysz? Dlatego, kochanku, ponieważ jedne wyprawy odbywały się w przestrzeni, a inne w czasie, więc nie może być nawet i pierwszej; zawsze przecież można się cofnąć wstecz tam, gdzie żadnej nie było i pojechać gdzieś, wówczas ta, co była pierwsza, stanie się drugą, i tak bez końca!
To się zgadzało. Lecz sprawa była jednak wiadoma paru osobom, co prawda moim zaufanym znajomym z zespołu tichologicznego profesora Tarantogi; zażądałem tedy dowodu tożsamości. Papiery miał w porządku, lecz to o niczym jeszcze nie świadczyło; można je wszak sfałszować. Podważył moje powątpiewanie tym, że umiał zaśpiewać wszystko, co wtedy tylko śpiewam, kiedy lecę daleko, sam jak palec; zauważyłem jednak, że w refrenie „Meteoryty, meteoryty!” — paskudnie fałszował. Powiedziałem mu to; obraził się i rzekł, iż to j a zawsze fałszuję, nie on; rozmowa, dotąd prowadzona dość spokojnie, zamieniła się w sprzeczkę, potem w gwałtowną kłótnię, aż tak mnie rozeźlił, że kazałem mu się zabierać do diabła. Było to powiedziane w złości, wcale nie myślałem tego, lecz bez jednego łowa wstał, poszedł na górę, wyrychtował swój chronocykl, siadł nań jak na rower, coś tam poruszył i w mgnieniu oka rozwiał się w mgłę, a właściwie w dymek jak z papierosa. Po minucie i tego już nie było — został tylko stos porozrzucanych na wszystkie strony książek. Stałem sam, z dość głupią miną, bom się tego nie spodziewał, ale gdy podjął przygotowania do odjazdu, nie chciałem już ustąpić. Porozmyślawszy, zeszedłem znowu do kuchni, bo przegadaliśmy bez mała trzy godziny, i znowu poczułem głód. Miałem jeszcze parę jajek w lodówce, a też skrawek boczku, ale gdy zapaliłem gaz i sadziłem oczka, rozległ się z piętra wielki rumor.
Tak mnie zaskoczył, że zmarnowałem jajecznicę: wylała się razem ze skwarkami prosto w płomienie kuchenki, a ja, klnąc na czym świat stoi, pognałem biorąc po trzy stopnie na górę.
Na półkach nie było już ani jednej książki; ich ostatek tworzył wielką kupę, spod której gramolił się, ciągnąc spod siebie chronocykl, bo przygniótł go ciałem, padając.
— Co to ma znaczyć! — krzyknąłem wściekły.
— Zaraz ci wyjaśnię… czekaj… — mamrotał, wlokąc chronocykl ku lampie. Obejrzał go, skupiony, nie racząc się nawet usprawiedliwiać z tego kolejnego najścia. Miałem tego doprawdy dość.
— Wypadałoby się choć wytłumaczyć!! — wrzasnąłem w pasji.
Uśmiechnął się. Odstawił chronocykl, to jest oparł go o ścianę, poszukał fajki, nabił ją z mego kapciucha, zapalił, zakładając nogę na nogę, aż mnie poniosło.
— Bezwstydniku!! — krzyknąłem. Jakkolwiek nie ruszyłem się z miejsca, powziąłem solenny zamiar zbicia go na kwaśne jabłko. Żarty jakieś będzie sobie stroił, ze mnie, w moim domu!
— Nonsens — odezwał się flegmatycznie. Nie poczuwał się najwyraźniej do winy. A przecież do reszty pozwalał mi wszystkie książki na podłogę!
— To nieumyślnie — rzekł, wypuszczając dym z ust. — Chronocykl znów mi się pośliznął…
— Ale dlaczego wróciłeś?
— Musiałem.
— Jak to?
— Znajdujemy się, mój drogi, w k o l e czasowym — rzekł spokojnie. — Będę cię teraz od nowa namawiał, żebyś zgodził się zostać dyrektorem. Jeżeli odmówisz, odjadę sobie, niebawem wrócę i wszystko zacznie się od początku…
— Nie może być! Jesteśmy w zamkniętym obiegu czasu?
— Otóż właśnie.
— Nieprawda! Gdyby tak było, wszystko, co mówimy i robimy, musiałoby się idealnie, jota w jotę, powtarzać, a to, co ja mówię teraz, i to, co ty mówisz, już nie jest zupełnie takie samo jak za pierwszym razem!!
— Różne duby smalone plotą ludzie o podróżach w czasie — rzekł — a te, któreś wymienił, należą do najbardziej nonsensownych. W kołowym czasie wszystko musi przebiegać podobnie, lecz wcale nie tak samo, ponieważ zamknięcie czasu, analogicznie jak zamknięcie przestrzenne, nie pozbawia wszelkiej swobody, a tylko bardzo mocno ją ogranicza! Jeżeli przyjmiesz propozycję, udasz się w rok 2661, i tym samym koło zamieni się w pętlę otwartą. Ale jeśli odmówisz i znów mnie wygonisz, wrócę… i wiesz, co będzie!
— A więc nie ma innego wyjścia!!? — zakipiałem. — O, coś mi od razu podszepnęło, że się w tym wszystkim ukrywa jakieś oszukaństwo! Zabieraj mi się stąd! Żebym cię więcej na oczy nie widział!!
— Nie mów głupstw — odparł chłodno. — To, co się dzieje, zależy teraz wyłącznie od ciebie, bo nie ode mnie, a mówiąc ściślej, ludzie Rosenbeissera zamknęli za nami obu, to jest zatrzasnęli pętlę, i będziemy się w niej kołatali, aż zostaniesz dyrektorem!
— Ładna mi „propozycja”! — krzyknąłem. — A co będzie, jeśli ci porachuję wszystkie gnaty?
— To tylko, że sam je będziesz potem opatrywał we właściwym czasie. Nie musisz przyjąć propozycji, w tym sensie, że możemy się tak bawić, póki życia starczy…
— Też coś! Mogę cię zamknąć w piwnicy i pójść sobie, gdzie mi się spodoba!
— To raczej ja ciebie tam zamknę, bo jestem silniejszy!
— O?
— Żebyś wiedział. Byłem na wikcie w roku 2661, a jest on o wiele pożywniej szy niż teraz, toteż nie wytrzymasz ze mną ani minuty.
— To się zobaczy… — mruknąłem groźnie, wstając z krzesła. Nawet się nie ruszył.
— Znam „dżurdżudo” — zauważył flegmatycznie.
— Co to jest?
— Rodzaj udoskonalonego dżudo z roku dwutysięcznego sześćset sześćdziesiątego pierwszego. Unieszkodliwię cię w jednej chwili.
Byłem wściekły, lecz długoletnie doświadczenia życiowe nauczyły mnie opanowywać nawet skrajną pasję. Toteż, rozmówiwszy się z nim, to jest z sobą, doszedłem do wniosku, że doprawdy nie mam innego wyjścia. Zresztą dziejowa misja, czekająca w przyszłości, odpowiadała zarówno mym poglądom, jak mej naturze. Oburzał mnie tylko zadany przymus, uznałem jednak, że porachować się trzeba nie z nim, narzędziem, lecz z jego mocodawcami.
Pokazał mi, jak kierować chronocyklem, dał parę praktycznych wskazówek, zająłem więc miejsce na siodełku i chciałem mu jeszcze powiedzieć, by posprzątał po sobie i wezwał stolarza dla naprawy półek bibliotecznych, ale i tego nie zdążyłem zrobić, bo nacisnął starter. On, światło lamp, cały pokój, wszystko sczezło jak zdmuchnięte. Maszyna pode mną, ten metalowy drąg z rozszerzającym się lejkowato wylotem, roztrzęsła się, chwilami skakała tak mocno, że ściskałem co sił rękojeści, by nie wypaść z siodła, niczego nie widziałem, a tylko miałem wrażenie, jakby mnie ktoś po twarzy i ciele tarł drucianymi szczotkami; gdy mi się wydało, że pęd w czasie wzrasta nad miarę, ciągnąłem za hamulec, a wtedy z czarnego kotłowiska wyłaniały się niewyraźne kształty.
Były to jakieś olbrzymie budowle, raz baniaste, raz wysmukłe, przez które przelatywałem na wylot jak wiatr przez parkan. Każdy taki najazd zdawał się grozić zderzeniem z murami, więc przymykałem odruchowo oczy i znów zwiększałem szybkość, to jest tempo. Parę razy maszyną rzuciło tak, że głowa mi skakała, a zęby dzwoniły. W jakiejś chwili poczułem trudną do nazwania zmianę, zdawało mi się, że jestem w ośrodku gęstym jak syrop, kleistym i zastygającym; przemknęło mi, że przedzieram się przez jakąś przegrodę, która może w końcu stać się mi grobem i uwięziony w betonie zastygnę razem z chronocyklem jak dziwaczny owad w bursztynie. Lecz znów targnęło do przodu, chronocykl zadygotał, a ja upadłem na coś elastycznego, co poddało się i zakołysało. Maszyna wypadła spode mnie, w oczy buchnął biały blask, musiałem je zamknąć, oślepiony.
Gdy je otwarłem, ogarnął mnie gwar głosów. Leżałem pośrodku wielkiej tarczy z pianoplastyku, pomalowanej w koncentryczne koła niczym cel na strzelnicy; przewrócony chronocykl spoczywał o krok, a wokół stało kilkudziesięciu ludzi w błyszczących kombinezonach. Mały, łysawy blondyn wstąpił na materac tarczy, pomógł mi wstać i kilkakrotnie potrząsnął moją ręką ze słowami:
— Witam pana jak najserdeczniej! Rosenbeisser.
— Tichy — odpowiedziałem automatycznie. Rozejrzałem się. Staliśmy w hali wielkiej jak miasto, bez okien, nakrytej wysoko stropem o barwie nieba; jedna za drugą rozpościerały się rzędem takie same tarcze, jak ta, na której wylądowałem, niektóre puste, przy innych pracowano; nie skrywam, że miałem przygotowanych parę kąśliwych uwag pod adresem Rosenbeissera i innych twórców temporalnego saka, którym wyciągnęli mnie z domu, lecz zmilczałem, bo przyszło nagłe uświadomienie, do czego podobna jest ta ogromna hala. Wyglądało w niej niczym w gigantycznym studiu filmowym! Obok nas przeszli trzej ludzie w zbrojach; pierwszy z kitą pawią na szyszaku, w pozłacanym puklerzu, laboranci poprawiali mu ryngraf wysadzany klejnotami, lekarz robił zastrzyk w obnażone przedramię, ktoś inny pospinał szybko rzemienie blach, podano mu dwuręczny koncerz i szeroki płaszcz tkany w herby z gryfami; dwaj następni, w zwykłym żelazie, pewno giermkowie, sadowili się już na siodełkach chronocykla w centrum tarczy i rozległ się głos z megafonu: „Uwaga… dwadzieścia, dziewiętnaście, osiemnaście…”
— Co to? — spytałem zdezorientowany, bo jednocześnie kilkadziesiąt kroków dalej szła procesja chudzielców w ogromnych białych turbanach, im też robiono zastrzyki, a z jednym kłócił się technik, odkryto bowiem, że podróżny miał ukryty pod burnusem mały pistolet; widziałem Indian pomalowanych w wojenne barwy, ze świeżo wyostrzonymi tomahawkami, którym laboranci gorączkowo poprawiali pióropusze, a na małym drewnianym wózku posługacz w białym fartuchu pchał ku innej tarczy koszmarnie brudnego, obdartego żebraka bez nóg, kubek w kubek podobnego do monstrualnych kalek Breughla.
— Zero! — obwieścił megafon. Trójka pancernych znikła z chronocyklem w małym błysku, który rozpłynął się w powietrzu białawym dymem, przypominającym dymek magnezji spalonej: znałem już ten efekt.
— To nasi ankieterzy — wyjaśnił Rosenbeisser. — Badają opinię publiczną w różnych wiekach, to statystyczne materiały, wie pan, materiał informacyjny, nic więcej: nie podjęliśmy jeszcze żadnych kroków naprawczych, bo czekaliśmy z tym na pana!
Wskazał mi ręką drogę i pospieszył za mną: słyszałem głosy odliczania, to tu, to tam błyskało, rozwiewały się smugi białawego dymu, kolejne partie eksploatorów znikały, szli już tymczasem nowi, zupełnie jak w olbrzymim atelier podczas zdjęć superkiczu historycznego. Zorientowałem się, że nie wolno zabierać w przeszłość żadnych anachronicznych rzeczy, ankieterzy jednak starali sieje szmuglować czy to z przekory, czy dla wygody i pomyślałem, że trzeba będzie zaprowadzić ład żelazną miotłą, lecz spytałem tylko:
— A długoż trwa takie zbieranie danych? Kiedy wróci ten wojak z giermkami?
— Utrzymujemy się w planie — rzekł z zadowolonym uśmiechem Rosenbeisser. — Ci trzej wrócili już we zoraj.
Nic nie rzekłem, myśląc, że nie będzie mi łatwo przywyknąć do warunków życia w chronomocyjnej cywilizacji. Ponieważ elektromobil laboratoryjny, który miał nas przewieźć do budynku dyrekcji, popsuł się, Rosenbeisser kazał zsiąść z wielbłądów kilku ankieterom — Beduinom — i tym zaimprowizowanym sposobem dostaliśmy się na miejsce.
Gabinet mój był ogromny, urządzony w stylu nowoczesnym, to jest przezroczystym: i to mało powiedziane, bo większości foteli nie można było dostrzec, a gdy siedziałem przy moim biurku, tylko zwały papierów wskazywały, gdzie znajduje się blat; ponieważ zaś, schylając głowę podczas pracy, wciąż widziałem własne nogi w prążkowanych spodniach i widok tych prążków utrudniał koncentrację, kazałem potem wszystkie meble pociągnąć farbą, aby się stały nieprzenikliwe dla wzroku. Okazało się wtedy, że mają wręcz idiotyczne kształty, ponieważ nie byty zaprojektowane dla oglądania; w końcu zmieniono mi je na komplet antyków z drugiej potowy XXIII wieku i wtedy dopiero poczułem się swojsko. Mówiąc o tych błahostkach nie tylko wyprzedzam fakty, ale kreślę zarazem niedociągnięcia Projektu. Co prawda, moje dyrektorskie życie byłoby rajem, gdyby ograniczało się do spraw meblowodekoracyjnych.
Encyklopedii by trzeba dla przedstawienia wszystkiego, co zdziałał Projekt pod mym kierownictwem. Toteż tylko w największym skrócie opiszę główne etapy prac. Co do struktury organizacyjnej, była dwoista. Miałem pod sobą PIONTEK (Pion TechnicznoKalendarzowy) z działami temporystyki udarowokwantowej i dyspersyjnej oraz pion historyczny, podzielony na resorty Ludzki i Nieludzki. Szefem technologów był dr R. Bosković, dziejoczyńcami zaś zawiadywał prof. P. Latton. Ponadto stały do mej osobistej dyspozycji oddziały histomandosów i czasochroniarzy (chronoszutystów) z brygadą awaryjnego zdejmowania z tronów i aparatem nadzoru. To pogotowie alarmowe, rodzaj straży pożarnej dla nieprzewidzianych a groźnych okazji, nosiło skrótowe miano MOIRY (Mobilna Inspekcja Ratunkowa). Kiedy przybyłem, technologowie-czasownicy byli gotowi do rozpoczęcia operacji telechronicznych na wielką skalę, podczas gdy w resorcie do spraw Ludzkich (kierownikiem był doc. Harry S. Totteles) fachowcy opracowywali setki HAREMÓW (Harmonogramów Edukacji Melioracyjnej). Równolegle resort do spraw Nieludzkich (inż. ciał O. Goodlay) projektował warianty naprawienia systemu słonecznego, to jest planet z Ziemią na czele, przebiegu Ewolucji Życia, antropogenezy itp. Wszystkich wymienionych tu moich podwładnych musiałem się po kolei pozbyć; z każdym z nich łączą się w mej pamięci inne kryzysy w łonie Projektu; wspomnę o nich we właściwym czasie, aby ludzkość wiedziała, komu zawdzięcza swe tarapaty.
Zrazu byłem pełen najlepszych nadziei. Przeszedłszy skrócony kurs wprowadzający w elementy telechronii i chronomutacji, opanowawszy też zagadnienia organizacyjne (kompetencji resortowej, podziału prac itd.), przy czym już wówczas przyszło do sporu z głównym księgowym (Eug. Clydesem), na dobre zorientowałem się, jak tytaniczne mam zadanie. Nauka XXVII wieku dostarczyła mi wielu rozmaitych technologii działania w czasie, a jakby tego było jeszcze mało, decyzji mej oczekiwały setki rozmaitych planów historycznej naprawy. Za każdym stała wiedza i autorytet znakomitych fachowców i ja miałem wybierać w tym embarras de richesse! Nie było bowiem jeszcze zgody ani co do tego, jaką metodą polepszać przeszłość, ani od jakiego czasu to robić, ani nawet, jak wiele interwencji podejmiemy.
W pierwszej, nacechowanej optymizmem fazie robót, zamierzaliśmy historii ludzkości jeszcze nie tykać, lecz wyporządzić to, co ją eonami poprzedziło; nasz monumentalnie zakrojony program przewidywał — wyliczam przykładowo — dewulkanizację planet, naprostowanie osi Ziemi, przygotowanie na Marsie i Wenerze korzystnych warunków pod ich przyszłą kolonizację, przy czym Księżyc służyć miał za rodzaj pomostu czy stacji przejściowej dla emigracyjnej kosmonautyki, która by powstała za trzy do czterech miliardów lat. Z imieniem Lepszej Przeszłości na ustach nakazałem uruchomienie Generatorów Zespołu Izochronicznego (GENEZIS). Na stanowiskach znajdowały się trzy ich typy — BREKEKEK, KOAKS i KWAK. Już nie pamiętam dokładnie, co oznaczały te skróty; KOAKS pracował koaksjalnie, ostatni zaś określał Kwantowaną Korekcję.
Wyniki rozruchu przeszły najgorsze oczekiwania; awaria szła za awarią. Zamiast wyhamować łagodnie i zsynchronizować się z normalnym upływem czasu, KWAK wyżarzył Marsa eksplozją i obrócił go w jedną pustynię; wszystkie oceany wyparowały i ulotniły się w przestwór, a spieczona skorupa planety popękała, tworząc sieć niesamowitych, szerokich na setki mil rowów. Stąd poszła w XIX wieku hipoteza kanałów marsjańskich. Ponieważ nie życzyłem sobie, aby wcześniejsza ludzkość doszła naszej akcji, bo mogło to w niej zrodzić szkodliwe kompleksy, kazałem wszystkie kanały dokładnie zacementować, co też inż. Lavache zrobił koło 1910 roku; późniejszych astronomów nie zdziwiło ich zniknięcie, bo złożyli rzecz na karb złudzenia optycznego poprzedników. KOAKS, który miał użyźnić Wenerę, był już zabezpieczony przed awarią KWAKA dzięki AMORKOWI (Amortyzator Energii Kinechronicznej), lecz zawiodły DUPKI (Dyssypatory Układowe Powolnej Kompensacji) i całą Wenus otoczyła trująca atmosfera powstała skutkiem chronoklazmu. Inżyniera Wadenleckera, odpowiedzialnego za te operacje, zdjąłem ze stanowiska, lecz po wstawiennictwie Rady Naukowej zezwoliłem mu na przeprowadzenie ostatniego członu doświadczeń. Tym razem nastąpiła już nie awaria, lecz katastrofa w skali kosmicznej. Rozpędzony ruchem pod włos trwania BREKEKEK werżnął się w teraźniejszość sprzed 6,5 miliarda lat, tak blisko Słońca, że wyrwał zeń olbrzymi płat materii gwiezdnej, który, skręciwszy się pod wpływem ciążenia, dał początek wszystkim planetom.
Wadeniecker usiłował się bronić, twierdząc, że dzięki niemu powstał system słoneczny, bo gdyby nie awaria głowicy chronalnej, szansa powstania planet byłaby praktycznie równa zeru. Późniejsi astronomowie dziwowali się, jaka gwiazda mogła przejść tak blisko Słońca, żeby wyrwać zeń protoplanetarną materię, bo istotnie, tak bliskie pasaże gwiazd należą do zjawisk prawie niemożliwych; zdjąłem zuchwalca ostatecznie z kierownictwa technochronicznego, ponieważ nie w tym upatrywałem sens i cele Projektu, żeby takie rzeczy miało się robić niechcący, dzięki niedbalstwu i niedopatrzeniom. Gdyby już na to przyszło, moglibyśmy byli ukształtować planety znacznie porządniej. Zresztą doprawdy nie miał się czym chwalić pion techniczny — po zrujnowaniu Wenery i Marsa.
Pozostał na porządku dnia plan wyprostowania osi obrotów Ziemi; szło o to, żeby klimat jej uczynić bardziej równomiernym, bez biegunowych mrozów i spiekoty równikowej. Cel operacji był humanitarny: więcej gatunków miało przetrwać w walce o byt. Skutek okazał się odwrotny do zamierzonego. Największą epokę lodowcową Ziemi, okresu kambryjskiego, spowodował inżynier Hansjacob Plótzlich odpaleniem ciężkiej jednostki „prostowniczej”, która dała osi ziemskiej tak zwanego dubla. Pierwszy glacjał, zamiast przestrzec pochopnego czasownika, stał się pośrednio przyczyną drugiego, widząc bowiem, co narobił, inż. Plótzlich, odpalił bez mej wiedzy następny ładunek „korekcyjny”. Doszło do chronoklazmu i nowej epoki lodowcowej, tym razem w plejstocenie.
Zanim zdjąłem go ze stanowiska, ten niepoprawny człowiek zdążył wywołać trzecią chronokolizję; odtąd, przez niego, biegun magnetyczny Ziemi nie pokrywa się z osią obrotu, bo planeta nie przestaje się jeszcze chwiać. Jeden odprysk czasowy „Korektora” wleciał w rok milionowy przed naszą erą — na miejscu tym znajduje się dziś Wielki Krater Arizony; nikt nie poniósł na szczęście śmierci, boć jeszcze ludzi wtedy nie było; spłonęła tylko puszcza. Drugi odłamek wyhamowało dopiero przy roku 1908 — tamtejsi znają go jako „upadek meteorytu tunguskiego”. Nie były to więc żadne meteoryty, lecz rozlatujące się w czasie kawały niezdarnie sporządzonego „Optymalizatora”. Wyrzuciłem Plótzlicha nie oglądając się na nikogo, a gdy przychwycono go nocą w chronoratorium — miał wyrzuty sumienia, uważacie, i chciał „poprawić” to, co narobił — zażądałem dlań jako kary relegowania w czasie.
Ustąpiłem w końcu, czego teraz żałuję, i za podszeptem Rosenbeissera obsadziłem wakat inżynierem Dyndallem. Nie miałem pojęcia, że to szwagier profesora. Skutki nepotyzmu, w którego praktykowanie zostałem bezwiednie wmanewrowany, nie dały na siebie czekać. Dyndali był wynalazcą HAMUŁY (Hamulcowy Układ Łagodzący), który udoskonalił inż. czasu Bummeland. Rozumowali tak: jeśli potworna energia gigachroniczna wyzwoli się nawet przy chronoklazmie, niechże przynajmniej, zamiast działać falą wybuchową (taką, co Marsa wyżarzyła), obróci się w czyste promieniowanie. Ta nie dopracowana (intencje się nie liczą!) idea przysporzyła mi dużego zmartwienia. HAMUŁA wprawdzie przetransformował energię kinetyczną na radiacyjną, ale cóż z tego, kiedy od promieniowania — w samym środku ery mezozoicznej — wyginęły co do nogi wszystkie jaszczury i Bóg wie ile innych jeszcze gatunków.
Bummeland usiłował bronić się twierdzeniem, że nie było w tym nic złego, ponieważ na opustoszałą scenę ewolucyjnego procesu mogły dzięki niemu wejść ssaki, z których i człowiek się wywodzi. Jak gdyby to już było przesądzone! Zaurocydem pozbawili nas swobody antropogenetycznego manewru i jeszcze się tym chcieli chlubić! Dyndali okazał pozorną skruchę i nawet złożył samokrytykę, ale to nieprawda, jakoby ustąpił dobrowolnie ze stanowiska. Powiedziałem bowiem Rosenbeisserowi, że dopóki jego szwagier jest w Projekcie, noga moja nie postanie w dyrekcji.
Po tej serii fatalnej zebrałem całą załogę i wygłosiłem do niej przemówienie, ostrzegając, iż widzę się zmuszony stosować odtąd drakońskie środki wobec wykraczających przeciwko bezpieczeństwu przeszłości. Nie skończy się już tylko na utracie ciepłej posadki!
Mówiono, że awarie są zrozumiałe, wręcz nieuniknione przy rozruchu tak bezprecedentalnej technologii; ileż rakiet ongiś rozleciało się w zaraniu ery kosmonautycznej; lecz nasza działalność, jako odbywająca się w czasie, przedstawiała niebezpieczeństwo nieporównanie większe. Rada Naukowa zaleciła mi nowego czasoznawcę; był nim profesor L. Nardeau de Yince. Jego i Boskovicia przestrzegłem przed następnym eksperymentem, że żadna siła nie skłoni mię już do okazywania pobłażliwości przy poważnych, niesumiennością zawinionych wypadkach.
Pokazałem im memoriały, jakie Wadeniecker, Bummeland i Dyndali wystosowali do Rady Naukowej poza mymi plecami, pełne sprzeczności, bo raz powoływali się na trudności obiektywne, a raz przemianowywali skutki swych błędów na zasługi. Powiedziałem im, że mylą się ci, co biorą mnie za analfabetę. Dość znajomości arytmetyki w zakresie czterech działań, by podrachować, ile materii Słońca zmarnowano już bezproduktywnie, bo wszak wszelkie planety uranowe, istotne usypiska odpadów, co tam, kloaki pełne amoniaku, są nie do użycia; na Marsie i Wenerze też postawiłem krzyżyk i dałem zielone światło ostatniej próbie naprawy systemu słonecznego. Program przewidywał przeróbkę Księżyca w oazę dla strudzonych kosmonautów przyszłości, a zarazem w stację przesiadkową na drodze do Ateny.
Nie wiecie, co to jest Atena? Nie dziwię się temu wcale. Planetę tę miała udoskonalić ekipa Gestimera, Starshita i Astroianniego. Projekt nie miał jeszcze takich niezgułów. TUMAN (Telechroniczny Układ Mimośrodowej Automatyki Nawodzenia) zawiódł, ZADEK (Zabezpieczenie Dekolizyjne) pękł, Atena zaś, krążąca dotąd na orbicie między Ziemią i Marsem, rozprysła się na dziewięćdziesiąt tysięcy kawałków i został po niej tak zwany Pas Asteroidów. Co do Księżyca, panowie optymalizatorzy zmasakrowali jego powierzchnię. Dziwne, że i on się cały nie rozleciał. Tak powstała słynna łamigłówka astronomów XIX — i XX wiecznych, bo pojąć nie mogli, skąd się wzięło takie mnóstwo kraterów. Wymyślili na ten temat dwie teorie — wulkaniczną i meteorytową.
Śmieszne rzeczy. Autorem tak zwanych kraterów wulkanicznych jest inż. czasu Gestimer, odpowiedzialny za ZADEK, a sprawcą „meteorytowych” — Astroianni, który złożył się do Ateny trzy miliardy lat temu, puścił ją na rozkurz, a odrzut chronoklazmu kołatając się we wszystkie strony wyhamował do reszty ruch obrotowy Wenus, dorobił Marsowi dwa fałszywe satelity idące wariackim ruchem, odwrotnym, niż przewidziany, tak że doprawdy głupstwem już było przerobienie przez tego specjalistę powierzchni Księżyca w istny poligon artyleryjski, na który kawałki Ateny spadały w ciągu miliarda lat. Gdy dowiedziałem się, że jeden odprysk chronotraktora, rozsmarowanego eksplozją na 2 950 000 000 lat, dopadł czasów prehistorycznych, wleciał do oceanu i przedziurawił jego dno, zatapiając po drodze Atlantydę, osobiście wyrzuciłem sprawców kompleksowej katastrofy z Projektu, wobec odpowiedzialnych zaś za całość operacji zastosowałem sankcje zgodnie z mym uprzednim postanowieniem. Odwoływanie się do Rady nic im nie pomogło.
Profesora Nardeau de Vince zesłałem w wiek XVI, a Boskovicia w XVII, żeby nie mogli się zetknąć i intrygować. Jak wiecie, Leonardo da Vinci usiłował przez całe życie sporządzić sobie chronołaz, ale mu się nie udało; tak zwane helikoptery Leonarda i inne maszyny, tyleż dziwaczne, co niezrozumiałe dla jego współczesnych, były poronionymi płodami wysiłków ucieczki z zesłania w czasie.
Bosković zachował się, jeśli można tak rzec, rozsądniej. Był to człowiek niesamowicie zdolny, o precyzyjnym umyśle, bo matematyk z wykształcenia; został w siedemnastym wieku znakomitym wprawdzie, lecz powszechnie zapoznanym myślicielem. Próbował popularyzować idee fizyki teoretycznej, ale nikt ze współczesnych me pojmował jednego słowa w jego traktatach. Żeby mu osłodzić wygnanie, skierowałem go do Raguzy (Dubrownik), bo prywatnie z nim sympatyzowałem, lecz widziałem się zmuszony karać surowo ludzi odpowiedzialnych, jakkolwiek Rada Naukowa miała mi to za złe.
Pierwsza faza Projektu zakończyła się tedy kompletnym fiaskiem, ponieważ założywszy bezwzględne weto, udaremniłem podjęcie jakichkolwiek dalszych prób serii GENEZIS. Dość było już zaprzepaszczonych inwestycji. Kolosalne nieużytki globów jowiszowych, na amen wypalony Mars, dubeltowo zatruta Wenus, zrujnowany Księżyc (tak zwane maskony, koncentracje masy pod jego powierzchnią to głęboko zaryte w grunt, zakrzepłe w lawie szczątki głowic TUMANA i ZADKA), skrzywiona oś ziemska, dziura w dnie oceanu, wywołane tym pęknięciem rozejście się lądów Eurazji i dwu Ameryk — stanowiły niewesoły raczej bilans podjętych dotąd operacji. Mimo to zakazawszy sobie opadania w niewiarę, otworzyłem pole twórczej optymalizacji ekipom pionu Historycznego.
Miał, przypominam, dwa resorty, do spraw Ludzkich (doc. Harry S. Totteles) i Nieludzkich (inż. ciał Goodlay); na czele pionu znajdował się profesor P. Latton, który budził we mnie od początku pewną nieufność radykalizmem i bezkompromisowością swych poglądów. Dlatego wolałem wciąż jeszcze nie ruszać historii właściwej, bo wszak słuszniejsze było sporządzenie takich rozumnych osobników, które by sobie samą ją należycie ucywilizowały. Powstrzymałem więc Lattona i Tottelesa (co nie przyszło łatwo, tak ich ręce świerzbiły do dziejoczyóstwa) i zleciłem Goodlayowi rozruch Ewolucji Życia na Ziemi. By nie pomawiano mnie o krępowanie twórczości, obdarzyłem projekt HOPSA (Homo Perfectus Sapiens) znaczną autonomią. Zaapelowałem jedynie do kierowników (Z. Goodlay, H. Ohmer, H. Bosch, v. Eyck), by uczyli się na błędach Przyrody, która wykoślawiła wszystko żywe i sama sobie zatkała najkorzystniejsze drogi wiodące do Rozumu, za co zresztą nie można jej winić, boć działała na ślepo, z dnia na dzień. My natomiast musimy pracować docelowo, mając trwale w pamięci metę, czyli HOPSA; oświadczyli, że zastosują się do tych wytycznych, ręczyli za sukces i ruszyli do akcji.
Skoro dostali tę swoją autonomię, me wtrącałem się i nie kontrolowałem ich przez półtora miliarda lat, lecz masy anonimów, jakie otrzymywałem, skłoniły mnie do przeprowadzenia remanentu. Osiwieć można było od tego, co zastałem. Najpierw jak dzieci bawili się przez bodaj czterysta milionów lat puszczając rybki pancerne i jakieś trylobity; widząc zaś, jak mało zostaje czasu do końca miliardolatki, poszli na szturmówkę. Montowali elementy bez ładu i składu, jedne bardziej wydziwaczone od innych, wypuszczając raz jakieś mięsne góry na czworakach, raz same ogony, raz jakieś pyłki; jedne egzemplarze pobrukowali grubą kostką, innym wtykali rogi, kły, rury, trąby, macki, gdzie popadło; a brzydkie to było, odrażające, bez sensu, aż strach patrzeć: czysty abstrakcjonizm i formalizm spod znaku antyestetyczności.
Do wściekłości doprowadziło mnie ich samozadowolenie; mówili, że teraz nie czasy ulizanej kreacji, że się na tym nie znam, że „nie czuję formy” itd. Zmilczałem jeszcze: gdybyż się do tego ograniczyli! Gdzie tam. W tym dobranym zespole wszyscy podgryzali wszystkich. Nikt nie myślał nawet o Rozumnym Człowieku, lecz o tym, by utrącać projekty kolegów, ledwo więc szedł w Przyrodę nowy okaz, już szykowano monstrum tak wyporządzone, żeby zatłukło produkt rywala, dowodząc jego lichoty. To, co nazwano „walką o byt”, wynikało z zawiści i intryganctwa. Kły i pazury Ewolucji są tylko skutkiem stosunków panujących w resorcie. Zamiast współpracy ujrzałem masowe marnotrawstwo i podstawianie nogi gatunkom kolegów; a już największą satysfakcję miał każdy, gdy mu się udało zagwoździć dalszy rozwój na jakiejś linii, należącej do gestii kooperantów; stąd tyle ślepych uliczek w państwie życia. Co mówię, życia; urządzili coś pośredniego między panoptikum a cmentarzem. Nie kończąc jednej inwestycji, rzucali się w następną; po kolei roztrwonili szansę dwudysznych i członkonogich, bo wykończyli je tchwakami; gdyby nie ja, w ogóle nie doszłoby do wieku pary i elektryczności, bo „zapomnieli” o kartonie, tj. o rozsadzaniu tych drzew, z których miał powstać węgiel dla przyszłych maszyn parowych.
Podczas lustracji tylko ręce łamałem; cała planeta była zawalona truchłami i wrakami, specjalnie zaś dokazywał Bosch — gdy go pytałem, po co ten Rhamphomychus z ogonem ściągniętym z dziecinnego latawca, czy mu nie wstyd za Proboscidae, po co jaszczurkom na plecach kolce jak sztachety, mówił, że nie rozumiem twórczej pasji. Zażądałem ukazania, gdzie się wobec tego stanu rzeczy ma wylęgnąć rozum; było to pytanie retoryczne, bo nawzajem pozagważdżali sobie wszystkie obiecujące kierunki. Nie narzucałem im gotowych rozwiązań, lecz wspomniałem uprzednio o ptakach, o orłach, tymczasem temu, co latało, zmikrominiaturyzowali już głowy, a to, co jak struś biegało, doprowadzili do kompletnego zidiocenia. Nie zostało nic prócz alternatywy: albo wyrób Człowieka Rozumnego z marginalnych odpadów, albo tak zwana ewolucja z przepychem, tj. z przebijaniem siłą zaczopowanych linii rozwoju. Lecz przepych był niedopuszczalny, bo takie wyraźne ingerencje zostałyby potem rozpoznane przez paleontologów jako cudowne; tymczasem dawno już zabroniłem wszelkiego cudotwórstwa, by nie wprowadzać w błąd przyszłych pokoleń.
Wszystkich wyuzdanych projektantów rozesłałem na cztery wiatry, to jest czasy; potem doszło do hekatomby ich poronionych płodów, bo — nie dopracowane — powyzdychały milionami. To, co mówiono, jakobym kazał wytłuc te gatunki, należy do repertuaru oszczerstw, jakich mi nie skąpiono. To nie ja przesuwałem życie z kąta w kąt procesu ewolucyjnego jak szafę, nie ja zdublowałem trąbę amebedodonowi, nie ja rozdmuchałem wielbłąda (Gigantocamelus) do rozmiarów słonia, nie ja bawiłem się w wieloryby, nie ja doprowadziłem mamuty do samozagłady, bo żyłem ideą Projektu, a nie rozpustnej zabawy, w jaką zespół Goodlaya obrócił sobie Ewolucję. Eycka i Boscha zesłałem w średniowiecze, Ohmera zaś, za to, że parodiował temat HOPSA (sporządził m. innymi człekonia i kobietę-rybę, a jeszcze wyposażoną w wysoki sopran), aż w starożytność, do Tracji. I znowu zaszło to, z czym się i później jeszcze nieraz spotykałem. Wygnańcy, zdjęci ze stanowisk, nie mogąc tworzyć realnie, rozładowywali frustrację w tworzeniu zastępczym, namiastkowym. Kto ciekaw, co jeszcze miał w zanadrzu Bosch, może się o tym dowiedzieć oglądając jego obrazy. Oczywiście był to wielki talent. Widać to choćby po tym, jak umiał się dostosować do ducha epoki, stąd pretekstowa tematyka religijna jego płócien, te wszystkie sądy ostateczne i piekła. Zresztą Bosch nie powstrzymał się od niedyskrecji. W „Ogrodzie uciech ziemskich”, w „piekle muzycznym” (prawe skrzydło tryptyku) stoi w samym środku dwunastoosobowy chronobus. I co miałem z tym robić?
Co się tyczy H, Ohmera, postąpiłem chyba słusznie, zesyłając go w ślad za jego kreaturami do Grecji starożytnej. To, co malował, zaginęło, zachowały się jednak pisma. Nie wiem, czemu nikt nie poznał się na ich anachroniczności. Czyż nie widać, że nie brał poważnie mieszkańców Olimpu, którzy nawzajem się podgryzają, jednym słowem zachowują się dokładnie tak jak jego koledzy w instytucie? Iliada z Odyseją to opowieści z kluczem; co do choleryka Zeusa. Jest to paszkwil na mnie.
Goodlaya nie usunąłem od razu, bo się za nim Rosenbeisser wstawił: jeśli ten człowiek zawiedzie, rzekł mi, mogę jego, dyrektora naukowego Projektu, zesłać choćby i w archeozoik. Goodlay miał ponoć ukryte rezerwy produkcyjne, a że sprzeciwiałem się koncepcji wykorzystania małpich resztek, przystąpił do DRABA (Doskonalenie Racjonalne Antropogenezą Binarną). Nie wierzyłem w jego DRABA, lecz nie oponowałem, bo mówiono już, że utrącam wszystkie projekty. Następna lotna kontrola wykazała, że wmusił parę małych ssaków do morza, upodobnił je do ryb, dorobił im radar czołowy i był właśnie na etapie delfina. Ubrdał sobie, że dla nastania harmonii potrzebne są dwa rozumne gatunki: lądowy i wodny. Co za idiotyzm! Toż musiałoby dojść do konfliktów! Powiedziałem mu: „Żadnej rozumnej istoty podwodnej nie będzie!” Delfin został więc już, jaki był, z tym swoim mózgiem na wyrost, i popadliśmy w kryzys.
Cóż było robić, zaczynać ewolucję jeszcze raz od samego początku? Nie miałem na to nerwów. Powiedziałem Goodlayowi, żeby działał wedle własnego uznania, czyli zaaprobowałem małpę jako półprodukt, lecz zobowiązałem go do uestetycznienia modelu, by zaś nie mógł się wykręcać później sianem, posłałem mu wytyczne na piśmie, oficjalną drogą służbową, nie wchodząc co prawda we wszystkie szczegóły. Podkreśliłem jednak, w jak złym smaku są łyse pośladki i zaleciłem kulturalne podejście do spraw płci, sugerując coś z kwiatów, niezapominajek, pączków, i jeszcze na wyjezdnym — musiałem uczestniczyć w posiedzeniu Rady — osobiście prosiłem go, żeby nie paskudził po swojemu, lecz poszukał jakichś ładnych motywów. W pracowni jego panował dziki bałagan, sterczały tam jakieś tramy, tarcice, piły, w związku z miłością? Czyś pan zwariował powiedziałem, miłość na zasadzie piły tarczowej? Musiał mi dać słowo honoru, że porzuci tę piłę, gorliwie przytakiwał, śmiejąc się w kułak, bo już się dowiedział, że jego zwolnienie leży w mojej szufladzie, więc było mu wszystko jedno.
Postanowił zrobić mi na złość. Odgrażał się, opowiadając na prawo i lewo, że dyrektorowi (to znaczy mnie) oko zbieleje, jak wróci; jakoż w samej rzeczy zatrząsłem się; mocny Boże, wezwałem go niezwłocznie, udawał służbistę: twierdził, że trzymał się wytycznych! Zamiast zlikwidować tę łysinę z tyłu, ogolił całą małpę, czyli zrobił na odwrót, no a co do miłości i płci, to już był z jego strony sabotaż. Sam wybór miejsca! Zresztą cóż się będę rozwodził nad tą dywersją. Jaki był jej efekt, każdy widzi. Natrudził się pan inżynier! Jakie te małpy były, takie były, ale przynajmniej jarosze. Przydał im mięsożerność.
Zwołałem nadzwyczajne zebranie Rady w sprawie benignizacji homo sapiens, na którym usłyszałem, że tego się już nie odrobi za jednym zamachem; trzeba by zwinąć ze dwadzieścia pięć, a to i trzydzieści milionów lat; przegłosowano mnie, nie skorzystałem z prawa weta, może i źle zrobiłem, ale już byłem na ostatnich nogach. Zresztą miałem sygnały z XVIII i XIX wieku; żeby sobie ułatwić życie, funkcjonariusze MOIRY, którym nie chciało się jeździć wciąż tam i z powrotem w czasie, pourządzali się w różnych starych zamkach, pałacach, po piwnicach, nie zachowując najmniejszych środków ostrożności, aż poszły gadki o duszach potępionych, o dzwonieniu łańcuchami (odgłos zapuszczanego chronocykla); o widmach (bo się nosili biało, jakby nie można było znaleźć lepszej barwy dla mundurów), namącili ludziom w głowach, powystraszali przenikaniem przez ściany i mury (odjazd w czasie zawsze tak wygląda, bo chronocykl stoi, a ziemia się dalej kręci), jednym słowem narozrabiali tak, aż się z tego narodził romantyzm. Po ukaraniu winnych wziąłem się do Goodlaya i Rosenbeissera.
Zesłałem ich obu. Wiedziałem, że tego mi Rada Naukowa nie zapomni. Zresztą jestem lojalny: Rosenbeisser, który wobec mnie zachował się potem w sposób skandaliczny, na zesłaniu postępował dosyć przyzwoicie (jako Julian Apostata). Zrobił niejedno, żeby poprawić w Bizancjum byt najuboższych. Jak z tego widać, zawiódł na swoim stanowisku, bo do niego nie dorósł. Cesarzować jest łatwiej, niż kierować naprawą całych dziejów.
Tak zamknęła się druga faza Projektu. Przekazałem prawa działania resortowi do spraw socjalnych, bo doskonalić mogliśmy już tylko cywilizowaną historię. Biorąc się do rzeczy, Totteles i Latton nie posiadali się z radości, że ich poprzednikom tak się noga powinęła, a jednocześnie zgóry zastrzegali się, asekuranci, że teraz nie można już oczekiwać nazbyt wiele po TEOHIPHIPffi, przy takim homo sapiens!
Harry S. Totteles powierzył wykonanie pierwszego eksperymentalnego programu naprawy chronalergistom. Byli to Khand el Abr, Canne de la Breux, Guirre Andaule i G.I.R. Andoll. Zespołem zawiadywał bezpośrednio inż. dziejoczyńca Hemdreisser. On i jego koledzy zaplanowali przyspieszenie kulturalizacji przez akcelerację urbanizacyjną. W dolnym Egipcie XII czy też XIII Dynastii, bo już nie pamiętam, nagromadzili zwały budulca przy pomocy czasowych nasłańców, zwanych u nas potocznie „temporalnymi wtyczkami”, podnieśli poziom budowlanych technik, ale przez niedostatek nadzoru plan uległ wypaczeniom. Krótko mówiąc, zamiast do masowego budownictwa mieszkaniowego, doszło w ramach kultu jednostek do budowania na diabła nikomu niepotrzebnych grobowców różnym faraonom. Zesłałem cały zespół na Kretę; stąd się wziął pałac Minosa. Nie wiem, czy to prawda, co mówił mi Betterpart, że zesłańcy zwaśnili się, poszli hurmą na byłego szefa i zamknęli go w labiryncie. Nie wejrzałem w akta, więc, jak mówię, nie mam pewności, ale Hemdreisser nie wygląda mi na Minotaura.
Postanowiłem skończyć z partyzantką i zażądałem przedłożenia projektów o kompleksowym charakterze. Należało się zdecydować, czy działamy jawnie, czy skrycie, to jest, czy ludzie różnych epok mogą w ogóle dojść tego, że im ktoś pomaga spoza historii. Totteles, raczej liberał, opowiadał się za kryptochronią, której i ja byłem zwolennikiem. Podług alternatywnej strategii trzeba było bowiem wziąć ludy Przeszłości pod jawny Protektorat, co musiało im dać poczucie ubezwłasnowolnienia. Powinniśmy więc byli działać zarazem pomocnie, ale i tajnie. Latton się temu sprzeciwiał, miał bowiem w głowie idealny plan państwa, do którego chciał dociągnąć wszystkie społeczności.
Przeważyłem szalę na rzecz Tottelesa, który przedstawił mi jednego z młodszych, ponoć najlepszych swoich pracowników; ten jego asystent, mgr A. Donnai, był wynalazcą monoteizmu. Bóg, tłumaczył mi, nikomu jako czysta idea nie zaszkodzi, a nam, optymalizatorom, rozwiąże ręce, bo zgodnie z Projektem decyzje Boże są nieodgadnione: ludzie pojąć ich nie mogą, więc nie będą się niczego czepiali, a zarazem nie będą podejrzewali, że im się ktoś w historię wtrąca — telechronicznie. Brzmiała ta koncepcja niby nieźle, na wszelki wypadek jednak dałem młodemu magistrowi tylko mały próbny poligon, i to jeszcze w odległym zakątku świata, bo w Azji Mniejszej; w ten sposób dostał do dyspozycji plemię Judy. Jego pomocnikiem był inż. dziejoczyńca H. Yobb. Kontrola wykazała, że dopuścili się ciężkich wykroczeń. Już mniejsza, że Donnai polecił wykonać zrzut 60 000 ton pęcaku podczas jakiejś pustynnej wędrówki Żydów; „dyskretna pomoc”, jaką miał im świadczyć, sprowadzała się do tylu ingerencji (otwierał i zamykał Morze Czerwone, na wrogów Judy wysyłał zdalnie sterowaną szarańczę), że podopiecznym się od tego w głowach przewróciło; uznali się za naród wybrany.
Było rzeczą typową, że gdy jakiś plan zawodził w realizacji, jego autor, zamiast zmienić taktykę, stosował coraz potężniejsze bodźce materialne. A. Donnai przeszedł wszystkich, bo zastosował napalm. Czemu na to zezwoliłem? Też mi pytanie! Po prostu o niczym nie wiedziałem. Na poligonie Instytutu demonstrował tylko zdalne podpalanie krzaka i zapewniał, że podobnie będzie działał w przeszłości, ot, spali się trochę suchych kaktusów na pustyni; pokazy te miały wspomóc uwewnętrznienie norm moralnych. Po zesłaniu go na Półwysep Synajski najsurowiej zabroniłem wszystkim kierownikom zespołów udzielania koncesji na akcje z nadprzyrodzoną przykrywką. Inna rzecz, że to, czego Donnai i Yobb zdążyli dokonać, miało historyczne przedłużenia.
Ale tak jest zawsze. Każda ingerencja telechroniczna zapoczątkowuje lawinę zjawisk, której nie stłumi się bez użycia odpowiednich środków; wywołują one inną z kolei perturbację, i tak bez końca. A. Donnai zachowywał się na zesłaniu nader niewłaściwie, wykorzystał bowiem famę, jakiej poprzednio dorobił się na stanowisku dziejoczyńcy. Nie mógł już wprawdzie robić „cudów”, lecz przetrwała o nich pamięć. Co do H. Yobba, wiem, że mówiono, jakobym nasyłał nań histomandosów, lecz jest to oszczerstwo. Nie znam szczegółów sprawy, boż nie mogłem się zajmować takimi detalami; podobno poróżnił się z A. Donnaiem i ten tak mu dopiekał, aż poszła stąd legenda Hioba. Najgorzej wyszli na tym eksperymencie Żydzi, bo uwierzyli w swą wyjątkową pozycję, więc kiedy się zwinęło Projekt, zakosztowali niejednej goryczy tak w ojczyźnie, jak podczas diaspory. Już nie będę mówił, co na ten temat o mnie opowiadali moi przeciwnicy w Projekcie.
Zresztą wchodził on w fazę najcięższych przesileń. Ponoszę za nie o tyle winę, że ustąpiwszy Tottelesowi i Lattonowi pozwoliłem ulepszać historię na szerokim froncie, to jest nie w izolowanych miejscach i momentach, lecz na całej długości temporalnej dziejów. Strategia owej melioracji, zwanej integralną, doprowadziła do zamącenia obrazu działań; by temu zapobiec, poumieszczałem w każdym stuleciu grupy obserwatorów, Lattonowi zaś dałem pełnomocnictwa do zorganizowania tajnej chronicji, która miała zwalczać chuligaństwo w czasie.
Chuligaństwo to, którego bym i w koszmarnym śnie sobie nie wystawił, łączy się z tak zwaną aferą mioteł. Dopuściły się jej grupy rozwydrzonych wyrostków, po części rekrutujących się z naszego personelu pomocniczego, laborantów, sekretarek itp. Bezlik średniowiecznych bajań o konszachtach z diabłami, o inkubach i sukkubach, o sabatach, procesy czarownic, kuszenia świętych itp., wzięły się z „dzikiej” chronomocji, uprawianej przez młodzież wyzbytą pionu moralnego. Chronocykl indywidualny stanowi rurę z siodełkiem i lejem wylotowym, toteż, zwłaszcza przy niedostatecznym oświetleniu, można go wziąć za miotłę. Różne bezwstydnice wypuszczały się na przejażdżki, najchętniej nocą, by straszyć wieśniaków wczesnego średniowiecza. Mało, że jeździły im lotem koszącym nad głowami, śmiały wyruszać w XIII czy XII wiek w drastycznym dezabilu (topless), cóż więc dziwnego, że brano je w braku lepszych określeń za gołe wiedźmy, pędzące okrakiem na miotłach. Dziwnym zbiegiem okoliczności w śledztwie i wykryciu winnych dopomógł mi H. Bosch, przebywający już na zesłaniu, nie tracił bowiem przytomności na widok byle czasownika, i jak żywych sportretował w swym cyklu „piekielnym”, nie żadnych diabłów, lecz dziesiątki nielegalnych chronocyklistów z towarzyszami, co przyszło mu tym łatwiej, że wielu znał osobiście.
Zważywszy, ile ofiar pociągnęły za sobą wybryki chronoligańskie, zesłałem winnych siedemset lat wstecz (”Kontestatorzy XX wieczni”). Tymczasem, ponieważ front robót rozszerzył się na z górą czterdzieści wieków, N. Betterpart, naczelny szef MOIRY, oświadczył mi, że nie panuje nad sytuacją i domaga się specjalnych posiłków w postaci awaryjnych brygad czasochroniarzy. Jęliśmy angażować mnóstwo nowych pracowników, których wysyłano od razu tam, skąd szły sygnały alarmowe, chociaż często byli to funkcjonariusze nie doszkoleni. Ich koncentracje w kilku wiekach doprowadziły do poważnych incydentów w rodzaju wędrówek ludów; a chociaż usiłowaliśmy maskować pojawienie się każdego takiego desantu, w XX wieku (wokół jego połowy) rozpowszechniły się pogłoski o „talerzach latających”, ponieważ cyrkulacji wieści sprzyjała już rozwinięta tam technika masowych środków przekazu.
Było to jednak niczym w porównaniu z nową aferą, której sprawcą, a potem główną postacią okazał się sam szef MOIRY. Otrzymywałem meldunki z czasu, że ludzie jego nie tyle obserwują postępy melioracji, ile aktywnie włączają się w historyczny proces, i to nie po myśli wskazań Lattona i Tottelesa, lecz w oparciu o własną politykę temporalną, jaką uprawiał w najlepsze Betterpart. Nim zdążyłem zdjąć go ze stanowiska, ulotnił się, to jest uciekł w XVIII wiek, bo mógł tam liczyć na swoich chronicjantów; ani się obejrzałem, a został cesarzem Francji. Ten obrzydły występek domagał się surowej kary; Latton radził mi rzucić brygadę odwodową na Wersal w 1807, lecz były to pomysły nie do przyjęcia, wszak taki najazd musiałby wywołać niesłychaną perturbację w całej historii późniejszej — ludzkość uświadomiłaby sobie odtąd, że znajduje się pod kuratelą. Roztropniejszy Totties opracował plany „naturalnego”, to jest kryptochronicznego ukarania Napoleona, zaczęło się montowanie koalicji antybonaparty stycznej, wojenne pochody, cóż, kiedy szef MOIRY od razu poczuł pismo nosem i, nie czekając, sam przeszedł do ataku; nie darmo był strategiem zawodowym, teorię miał w małym palcu, więc pobił po kolei wszystkich wrogów, których mu Totteles sprowadził na kark; wyglądało na to, że się go przytrzaśnie w Rosji, lecz i z tej wyprawy wykaraskał się jakoś, a tu pół Europy leżało już w ruinie i zgliszczach; dopiero odsunąwszy moich panów dziejoczyńców na bok, sam dałem Napoleonowi radę pod Waterloo. Byłoż mi się zresztą czym chwalić!
Napoleon uciekł z Elby, bo nie mogłem dopilnować porządniejszego zesłania, tyle innych spraw nagliło; teraz już winni wykroczeń nie siedzieli biernie na swych stołkach, lecz uciekali pierwsi w głęboką przeszłość, szmuglując środki ułatwiające zdobycie famy czy aureoli niebywałych potęg (stąd się wzięli alchemicy, Cagliostro, Szymon Mag i dziesiątki innych). Dochodziły mnie informacje, jakich nie mogłem w ogóle sprawdzić, np. że Atlantydy wcale nie zatopił rykoszet operacji GENEZIS, lecz dr Boloney, z premedytacją, bym nie mógł dojść tego, co tam narozrabiał. Jednym słowem, wszystko mi się waliło. Straciłem wiarę w sukces, a co najgorsze, stałem się podejrzliwy. Nie wiedziałem już, co jest skutkiem optymalizacji, co wynikiem jej zaniechania, a co malwersacją i samowolą sekularnych chronicjantów.
Postanowiłem zabrać się do rzeczy od drugiego końca. Wziąłem Wielką Historię Powszechną w dwunastu tomach i jąłem ją studiować, a gdzie tylko coś mi wyglądało podejrzanie, wysyłałem lotną kontrolę. Było tak np. z kardynałem Richelieu; sprawdziwszy w MOIRZE i upewniwszy się, że nie był to nasz agent, kazałem Lattonowi posłać tam inteligentnego kontrolera. Powierzył tę misję niejakiemu Reichplatzowi; coś mnie tknęło, żeby zajrzeć do słownika; zdrętwiałem, przekonawszy się, że Richelieu i Reichplatz znaczy to samo — mianowicie „Bogate miejsce” — ale było już za późno, bo już się wtarł w wyższe sfery dworskie i został szarą eminencją Ludwika XVI. Nie ruszyłem go, bo po wojnach napoleońskich wiedziałem już, czym pachną takie próby.
Nabrzmiewał tymczasem inny problem. W poszczególnych wiekach wprost roiło się od zesłańców; chronicja nie mogła ich upilnować — gdy siali plotki, zabobony, żeby mi robić na złość, albo wręcz usiłowali przekupić kontrolerów; jąłem więc kierować wszystkich, którzy coś przeskrobali, w jedno miejsce i w jeden czas, mianowicie do starożytnej Grecji, efekt zaś był taki, że właśnie tam najprędzej rozwinęła się wysoka kultura; w takich Atenach okazało się więcej filozofów niż w całej reszcie Europy. Było to już po zesłaniu Lattona i Tottelesa; obaj nadużyli mego zaufania; Latton, jeden z najbardziej twardogłowych radykałów, sabotując moje polecenia, uprawiał własną politykę (wykład jej można znaleźć w jego Republice), skrajnie antydemokratyczną, co tam, opartą na ucisku, ot, Państwa Środka, kastowa struktura Indii, Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego, a nawet to, że od 1868 roku Japończycy wierzą w boskość Mikada, jest jego sprawką. Co do tego, czy wyswatał niejaką Schicklgruber, aby urodziło się wiadome dziecko, które pół Europy puściło z dymem, nie mam zupełnej pewności, bo mi to Totteles mówił, a darli z Lattonemkoty.
Latton był projektantem państwa Azteków, Totteles zaś nasłał mu tam Hiszpanów; w ostatniej chwili otrzymawszy raporty MOIRY, kazałem opóźnić wyprawę Kolumba, a w Południowej Ameryce podhodować konie, bo jazda Corteza nie wytrzymałaby konnicy Indian, lecz nawalili kooperanci, konie powyzdychały jeszcze w czwartorzędzie, kiedy żadnych Indian nie było, więc nie miał kto ciągnąć wozów bojowych, jakkolwiek koło dostarczono w porę; co do Kolumba, udało mu się w 1492, bo posmarował kogo należało. Tak wyglądała ta optymalizacja. Zarzucano mi nawet to, że jakby mały jeszcze był natłok filozofów w Grecji, skierowałem tam H. S. Tottelesa i P. Lattona. Kłamstwo! Właśnie, by okazać ludzkość, pozwoliłem im wybrać czas i miejsce zesłania; co prawda osadziłem P. Lattona nie całkiem tam, gdzie się pchał, lecz w Syrakuzach, wiedziałem bowiem, że w mieście tym, na skutek toczących się wojen, nie będzie mógł wcielić w życie swojej ukochanej idejki „Państwa Filozofów”.
Harry S. Totteles został, jak wiadomo, preceptorem młodego Aleksandra Macedońskiego. Winien był niedopatrzeń o koszmarnych skutkach, bo zawsze miał tego swojego feblika do układania wielkich encyklopedii i bawił się w klasyfikowanie oraz ogólną metodologię Teorii Doskonałego Projektu, podczas gdy za jego plecami działy się dzikie rzeczy: główny księgowy uciekł przed kontrolą, zmówiwszy się ze znajomym płetwonurkiem, wyłowili złoto Montezumy z tego kanału, w którym zatonęło podczas ucieczki ludzi Corteza, i zaczęli w 1922 roku grać na giełdzie; kradzione nie tuczy i doprowadzili do słynnego krachu w r. 1929. Nie uważam, żebym skrzywdził Arystotelesa, bo mnie zawdzięcza sławę, która za niedociągnięcia w Projekcie na pewno mu się nie należała. Toteż z kolei mówiono, że pod pozorem zsyłek i rotacji zaprowadziłem nepotyczną karuzelę i mam dla starych kumpli luksusowe synekury po wszystkich wiekach. Lecz tak już wieszano na mnie psy, że cokolwiek bym zrobił, miano mi za złe.
Nie mogę wdawać się w szczegóły, nie będę się więc rozwodził nad aluzjami do mojej osoby, zawartymi w pismach Platona i Arystotelesa. Oczywiście nie odczuwali wdzięczności za zesłanie, ale nie dbałem o niczyje resentymenty, skoro ważyły się losy ludzkości. Inna sprawa z Grecją, której upadek ciężko przeżyłem. To nieprawda, że spowodowałem go masówkami filozofów; Latton opiekował się nią, przez wzgląd na Spartę, bo chciał ją wykierować na modłę swej ukochanej utopii, więc po jego zdjęciu nikt już nie wspierał Spartan i ulegli perskiej nawale; cóż jednak mogłem na to poradzić? Protekcjonizm lokalny był nie do przyjęcia, toż mieliśmy roztoczyć opiekę nad całą ludzkością, a tu już zagadnienie zesłań nadwerężało największe plany; w przyszłość nikogo wygnać nie mogłem, boż się tam pilnowali, a ponieważ kto żyw ze skazanych prosił się na Lazurowe Wybrzeże, uległem, moc osób posiadających wyższe wykształcenie skoncentrowała się wokół Morza Śródziemnego, i ot, skąd się wziął właśnie tam wschód cywilizacji, a potem i kultury Zachodu.
Co do Spinozy, był to, przyznaję, bardzo porządny człowiek, ale dopuścił do krucjat, to znaczy, nie sam je spowodował; Spinozą obsadziłem wakat po Lattonie, sam miał kryształowy charakter, lecz dystrakt, jakich mało, podpisywał, nie patrząc, co mu podsunięto, dał nieograniczoną plenipotencję Lówenherzowi (Lwie Serce), ktoś tam w XIII wieku coś zmajstrował, i jak się zaczęło szukanie winnego, Lówenherz rzucał tam chronobus za chronobusem tajniaków, więc poszukiwany, nie pamiętam, kto to był, doprowadził do krucjat, by schować się w powstałym zamęcie. Nie wiedziałem, co robić ze Spinozą, Grecja już trzeszczała od podobnych mu myślicieli, najpierw kazałem go puścić tam i z powrotem przez wszystkie stulecia, żeby się huśtał z czterdziestowiekową amplitudą, stąd poszła legenda o Żydzie Wiecznym Tułaczu, za każdym jednak pasażem przez naszą teraźniejszość uskarżał się na fatygę, więc w końcu skierowałem go do Amsterdamu, bo lubił majsterkować, a tam mógł sobie szlifować diamenty.
Rozpytywano mnie nieraz, czemu żaden z zesłańców nie przyznaje się do tego, skąd przybywa. Ładnie by na tym wyszedł. Toż każdy, kto by prawdę mówił, zaraz powędrowałby do czubków. Czy nie wzięto by przed XX wiekiem za wariata człowieka rozpowiadającego, że ze zwykłej wody można zrobić bombę, zdolną rozerwać cały glob na kawałki? A przecież przed XXIII wiekiem nie znano chronomocji. Ponadto takie wyznania obnażyłyby plagiatowość prac wielu zesłańców. Mieli zakaz przepowiadania przyszłości, lecz i tak niejedno wypaplali. W średniowieczu nie zwracano na to na szczęście uwagi (myślę o wzmiankach na temat odrzutowców i batyskafów u Bacona i o komputerach w ARS MAGNA Lulla), gorzej było z nieopatrznie zesłanymi w XX wiek; nazwawszy się „futurologami”, jęli zdradzać tajemnice służbowe.
Na szczęście A. Tylla, nowy szef MOIRY po Napoleonie, zastosował tak zwaną taktykę systemu Babel. Z nią była taka sprawa. Szesnastu inżynierów czasu, zesłanych karnie do Azji Mniejszej, postanowiło zbudować chronociąg dla ucieczki, pod pozorem wznoszenia jakiejś baszty czy wieży, nazwa jej oznaczała kryptonimowe hasło spisku (Budujemy Agregat Bezprzewodowej Emisji Ludzi); MOIRA, wypatrzywszy ich prace w dość zaawansowanym stadium, skierowała tam jako „nowych zesłańców” własnych specjalistów, którzy rozmyślnie wprowadzili w konstrukcyjny plan takie błędy, że urządzenie rozleciało się przy pierwszej próbie rozruchu. Tylla powtórzył ten manewr „pomieszania języków”, rzucając grupy dywersyjne w XX wiek; zdyskredytowały one kandydatów na przepowiadaczy przyszłości, produkując rozmaite bajędy — tak zwaną science fiction — i wprowadziwszy w szereg futurologów naszego tajniaka, niejakiego McLuhana.
Co prawda, kiedy przeczytałem banialuki spreparowane przez MOIRĘ, które McLuhan miał rozpowszechnić jako „prognozy”, za głowę się złapałem, bo nie wydawało mi się możliwe, żeby ktokolwiek z mózgiem na właściwym miejscu mógł choć przez sekundę wziąć serio androny o „globalnej wsi”, ku jakiej świat niby zmierza, i dalsze nonsensy tkwiące w owym pasztecie. Tymczasem okazło się, że McLuhan zrobił znacznie większą furorę niż wszyscy faceci zdradzający szczerą prawdę; pozyskał taką sławę, że w końcu zaczął, jak się wydaje, sam wierzyć w absurdy, które kazaliśmy mu rozgłaszać. Nie ruszyliśmy go zresztą, boż to nam wcale nie szkodziło. Co do Swiftaijego Podróży Gulliwera, w których jak wół stoi wzmianka o dwóch małych księżycach Marsa ze wszystkimi elementami ruchu, jakich nikt nie mógł znać w jego czasie, rzecz była skutkiem idiotycznego nieporozumienia. Dane orbitalne księżyców Marsa stanowiły wówczas hasło rozpoznawcze grupy naszych kontrolerów w Anglii południowej i jeden z nich, krótkowidz, wziął w szynku Swifta za nowego agenta, z którym miał się tam spotkać; nie zameldował o pomyłce, bo myślał, że Swift nie zrozumiał nic z jego słów, tymczasem parę lat później (1726) w pierwszym wydaniu Podróży Gulliwera przeczytaliśmy dane dotyczące obu marsjańskich księżyców; rozpoznawcze hasło uległo niezwłocznej zmianie, lecz passus ten musiał już pozostać w druku.
Tego rodzaju drobiazgi nie miały w końcu znaczenia; inna rzecz z Platonem; zawsze przejmuje mnie litość, gdy czytam jego opowieść o jaskini, w której siedzi się plecami do świata, widząc na ścianach ledwo jego cienie. Cóż dziwnego w tym, że miał XXVII wiek za jedyną autentyczną rzeczywistość, a prymitywny czas, w jakim go uwięziłem, wydawał mu się „mroczną jaskinią”? A jego doktryna o wiedzy, stanowiącej tylko „przypominanie sobie” tego, co kiedyś, „przed życiem”, wiedziało się znacznie l e — piej, jest aluzją jeszcze bardziej jaskrawą.
Tymczasem waliły się na mnie coraz cięższe kłopoty. Musiałem zesłać Tyllę, bo pomógł Napoleonowi uciec z Elby; wybrałem tym razem na miejsce zesłania Mongolię, bo okropnie wściekły odgrażał się, że go popamiętam; nie wyobrażałem sobie, co by też mógł narobić wśród tych pustkowi, a jednak dotrzymał słowa. Widząc, co się dzieje, projektanci prześcigali się w wymyślaniu coraz dziwaczniejszych planów. Na przykład, żeby dostarczać potrzebującym ludom masy towarowej całymi chronociągami — lecz to wstrzymałoby wszelki postęp. To znów, by wziąć jaki milion światłych obywateli naszej współczesności i rzucić desantem w paleolit; wyborna myśl, lecz co miałem począć z ludzkością już siedzącą tam w jaskiniach?
Lektura tych planów wzbudziła we mnie podejrzenia przy lustracji XX wieku. Czy nie podtykano tam masowych środków zagłady? Podobno paru radykałów w Instytucie chciało skręcić czas w koło, żeby się nowożytność gdzieś po XXI wieku zrosła z prehistorią. W ten sposób wszystko miało ruszyć jeszcze raz od samego początku, a lepiej. Idea chorobliwa, fantastyczna, szalona, ale widziałem jakby oznaki przygotowań. Zrost wymagał uprzedniego wyburzenia cywilizacji istniejącej, „powrotu do Natury”, jakoż od połowy XX wieku narastało zdziczenie, porywanie, wysadzanie, młodzież z roku na rok kudłaciała, zezwierzęceniu ulegała cała erotyka, pojawiały się hordy obrosłych łachmaniarzy, oddające rykami cześć nie Słońcu już, lecz jakimś gwiazdom czy gwiazdorom, rozlegały się nawoływania do destrukcji techniki, nauki, nawet zwani naukowcami futurologowie głosili — z czyjego poduszczenia?!! — nadchodzącą katastrofę, upadek, kres, tu i tam budowano już nawet jaskinie, nazywając je, chyba dla niepoznaki, schronami.
Postanowiłem więc skoncentrować się na następnych stuleciach, bo mi to pachniało robotą zawrotową, to jest zawracającą czas z powrotem, właśnie w myśl teorii koła, kiedy otrzymałem zaproszenie na nadzwyczajną sesję Rady Naukowej. Przyjaciele powiedzieli mi w sekrecie, że ma się tam odbyć sąd nade mną. Nie oderwało mnie to od pełnienia obowiązków. Ostatnią czynnością moją było rozstrzygnięcie sprawy niejakiego Adia, który, pracując jako funkcjonariusz nadzoru, przywiózł sobie z XII wieku dziewczę porwane w szczerym polu; dopadniętą, na oczach tłumu, w jasny dzień wciągnął na chronocykl; poczytano ją za świętą, a uwiedzenie w czasie — za wniebowzięcie. Dawno już powinienem był go wydalić, był to skończony brutal, o powierzchowności niezwykle odpychającej, podobny do goryla z tymi swoimi głęboko osadzonymi oczkami i ciężką szczęką, ale obawiałem się posądzenia o awersję osobistą. Teraz jednak zesłałem go, i to na wszelki wypadek bardzo daleko — o 65 000 lat wstecz; został jaskiniowym Casanovą i zrodził neandertalczyków.
Poszedłem na sesję z podniesionym czołem, bo nie poczuwałem się do żadnych win. Trwała ponad dziesięć godzin; nasłuchałem się co niemiara oskarżeń. Zarzucano mi samowolę, komenderowanie uczonymi, lekceważenie opinii ekspertów, faworyzowanie Grecji, upadek Rzymu, sprawę Cezara (i to było oszczerstwem: żadnego Brutusa nigdzie nie wysyłałem), aferę Reichplatza, to jest kardynała Richelieu, nadużycia w pionie MOIRY i tajnej chronicji, papieży i antypapieży (w istocie „mroki średniowiecza” spowodował Betterpart, który, zgodnie ze swoją ulubioną regułą „silnej ręki”, powtykał między VIII a XIII wiekiem tylu konfidentów, że doszło do zamordyzmu i upadku kultury).
Lektura aktu oskarżenia, sformułowanego w 7 000 paragrafów, była w gruncie rzeczy publicznym czytaniem podręcznika historii. Nasłuchałem się za A. Donnaia, za krzak ognisty. Sodomę i Gomorę, za wikingów, za koła bojowych wozów małoazjatyckich, za brak kół u wozów południowoamerykańskich, za krucjaty, rzeź albigensów, Bertholda Schwarza z jego prochem (a gdzie go miałem zesłać, w starożytność, żeby się już w niej kartaczowano?), i tak dalej — bez końca. Nic się teraz szanownej radzie nie podobało, ani Reformacja, ani Kontrreformacja, a ci, którzy przedtem pchali się do mnie właśnie z tymi projektami, zapewniając o ich zbawiennym charakterze (Rosenbeisser niemal z klęczek błagał o zezwolenie na Reformację), siedzieli teraz jak na tureckim kazaniu.
W ostatnim słowie, gdy mi go udzielono, oświadczyłem, że w ogóle nie zamierzam się bronić. Przyszła historia nas rozsądzi. Pozwoliłem sobie, wyznaję, na jedną szyderczą uwagę pod koniec wystąpienia. Powiedziałem mianowicie, że jedyny postęp i dóbr o, jakie wykazuj ą Dzieje po robotach Projektu, jest wyłącznie moją zasługą. Idzie bowiem o dodatnie skutki masowych zsyłek, jakie podejmowałem. Mnie zawdzięcza ludzkość Homera, Platona, Arystotelesa, Bosko vicia, Leonarda da Vinci, Boscha, Spinozę i niezliczonych anonimów, co wsparli jej twórczy wysiłek w stuleciach. Jakkolwiek srogi bywał los wygnańców, zasłużyli nań, a zarazem odkupili dzięki mnie swe winy przed Historią, bo wspierali ją podług sił — ale dopiero p o zdjęciu z wysokich stanowisk w Projekcie! Gdyby natomiast ktoś chciał sprawdzić, co równolegle zdziałali fachowcy Projektu, niechże popatrzy na Marsa, Jowisza, Wenerę, na zmasakrowany Księżyc, niech sobie obejrzy grób Atlantydy na dnie Atlantyku, niech podliczy ofiary obu wielkich epok lodowcowych, plag, epidemii, morów, wojen, religijnych fanatyzmów — jednym słowem, niechże się przypatrzy Historii Powszechnej, która po „naprawieniu” stała się jednym pobojowiskiem planów melioracyjnych, chaosem i zakłóceniem. Historia jest ofiarą Instytutu, panującej w nim atmosfery rozrabiactwa, bałaganu, krótkowzroczności, improwizowania, ciągłych intryg, niekompetencji, i gdyby to ode mnie zależało, wysyłałbym wszystkich pp. dziejoczyńców tam, gdzie brontozaury zimują.
Nie muszę chyba wyjaśniać, że moje słowa zostały przyjęte raczej kwaśno. Chociaż miało to być ostatnie słowo, do głosu zapisało się jeszcze kilku godnych czasowników, ot, jak I. G. Noranz, M. Taguele i sam Rosenbeisser, obecny na sesji, bo już go zdążyli godni koledzy ściągnąć na powrót z Bizancjum; znając z góry wynik głosowania, co miało przesądzić o mym dyrektorstwie, zainscenizowali „śmierć na polu bitwy” Juliana Apostaty (363), bo tak mu zależało na obecności w tym widowisku. Nim się odezwał, poprosiłem o głos w kwestii formalnej, by spytać, od kiedyż to jacyś bizantyńscy cesarze mają prawo uczestniczenia w obradach Instytutu, lecz nikt nie raczył mi nawet odpowiedzieć.
Rosenbeisser przygotował się specjalnie, musiał jeszcze w Konstantynopolu otrzymać materiały; tej zmowy, szytej grubymi nićmi, nikt nie starał się nawet przede mną ukryć. Oskarżał mnie o dyletantyzm i udawanie znawcy m u z y — k i, które przy mym dębowym słuchu spowodowało poważne wypaczenia rozwoju fizyki teoretycznej. Miało z tym być według słów pana profesora tak: przebadawszy zdalnym sondowaniem inteligencję wszystkich dzieci na przełomie XIX i XX wieku, nasz Hyperputer wykrył malców zdolnych w wieku młodzieńczym do sformułowania zasady równoważności materii i energii, kluczowej dla wyzwolenia mocy atomu. Byli to między innymi Pierre Solitaire, T. Adnokamenjak, Stanisław Razgłaz, John Onestone, Trofim OdincewBułyżnikow, Arystydes Monolapides i Giovanni Unopetra — oprócz małego Albertka Einsteina. Ośmieliłem się faworyzować tego ostatniego, bo mi się spodobała jego gra na skrzypcach; po latach doszło przez to do zrzucenia bomb w Japonii.
Rosenbeisser poprzekręcał fakty w sposób tak bezwstydny, że mi dech zaparło. Gra na skrzypcach nie miała tu nic do rzeczy. Oszczerca zwalił na mnie własną winę. Hyperputer, modelując prognostycznie dalszy bieg zajść, przepowiedział bombę atomową we Włoszech Mussoliniego dla teorii względności Unopetry i serię jeszcze gorszych kataklizmów dla pozostałych malców. Zdecydowałem się na Einsteina, bo był grzecznym dzieckiem, a za to, do czego doszło później z atomami, ani on, ani ja nie możemy odpowiadać. Postąpiłem wbrew radom Rosenbeissera, który zalecał „profilaktyczne ogołocenie Ziemi z dzieci w wieku przedszkolnym po to, żeby energię atomową wyzwolono w bezpiecznym wieku XXI, i nawet sprezentował mi chronicjanta, który gotów był podjąć się tej akcji. Oczywiście natychmiast zesłałem tego niebezpiecznego człowieka, nazwiskiem H. Errod, do Azji Mniejszej, gdzie się też dopuścił potwornych czynów; figurowały zresztą w którymś punkcie aktu oskarżenia. A co z nim miałem zrobić? Przecież w jakiś czas musiałem go zesłać? Ale nie powinienem wdawać się w polemikę z górami tak spreparowanych oszczerstw.
Kiedy przegłosowano usunięcie mnie z Projektu, Rosenbeisser kazał mi stawić się niezwłocznie w dyrekcji; zastałem go już siedzącego na moim fotelu jako p.o. dyrektora. Jak myślicie, kogo ujrzałem w jego otoczeniu? Ależ tak, Goodlaya, Gestimera, Astroianniego, Starshita i pozostałych partaczy; Rosenbeisser zdążył już powyciągać ich ze wszystkich wieków, w których siedzieli. Jemu samemu pobyt w Bizancjum zrobił doskonale; podczas wyprawy przeciw Persom schudł i opalił się, przywiózł monety z wytłoczonym na nich własnym profilem, złote brosze, sygnety i masę ciuchów, które pokazywał właśnie swojej klice, ale zaraz schował je do szuflady, kiedym wszedł, a nadymał się, a siedział, a cedził słowa półgębkiem, nie patrząc na mnie, jak jaki cesarz. Ledwo powściągając poczucie triumfu, które go rozpierało, rzekł mi z wysoka, że mogę wracać do domu, jeżeli zobowiążę się wykonać pewne zlecenia. Mam mianowicie, przybywszy do siebie, namówić tego Ijona Tichego, który przez cały czas mieszkał u mnie, żeby objął kierownictwo TEOHIPHIPU.
Nagły błysk zrozumienia przewiercił mi umysł. Dopiero w tym momencie uświadomiłem sobie, czemu właśnie mnie wybrano, żebym do samego siebie posłował! Przecież prognoza Hyperputera pozostawała w mocy, nikt więc nie nadawał się lepiej na stanowisko dyrektora Naprawy Dziejów. Nie działali ze szlachetności, tej nie mieli za grosz, lecz z czystego wyrachowania; jakoż, w samej rzeczy, I. Tichy, który namówił mnie na tę imprezę, pozostał w przeszłości i zamieszkiwał mój dom. Zrozumiałem więcej, że koło czasowe zamknie się dopiero z chwilą, gdy wpadnę — ja teraz — do biblioteki i hamując chronocykl zwalę wszystkie książki z półek. Tamtego Ijona zastanę w kuchni, z patelnią w ręku, i zaskoczę go niespodziewanym pojawieniem, ja bowiem wystąpię teraz w roli posła przyszłości, podczas gdy on, lokator domu, będzie tym, do którego posłuję. Pozorny paradoks sytuacji jest wynikiem nieuchronnego relatywizmu czasów, jaki niesie z sobą opanowanie technologii chronomocyjnej. Perfidia planu, ukutego przez Hyperputer, polegała na tym, że utworzył dubeltowe koło w czasie: małe w dużym. W małym kółku kręciliśmy się na początku z mym sobowtórem, dopóki nie wyraziłem wreszcie zgody na wyjazd w przyszłość. Lecz i potem duże koło nadal pozostało otwarte; dlatego nie rozumiałem podówczas, skąd on się wziął w tej jakiejś przyszłej epoce, z której, jak brzmiały jego słowa, przybywał.
W małym kółku ja byłem wciąż wcześniejszym, a on późniejszym I. Tichym. Dopiero obecnie role miały się odwrócić, ponieważ czasy się przestawiły: ja teraz przybywałem do niego z przyszłości jako poseł; on, obecnie już wcześniejszy, miał wziąć stery Projektu w ręce. Jednym słowem — mieliśmy się ostatecznie zamienić miejscami w czasie. Nie pojmowałem już tylko, czemu mi wówczas w kuchni tego nie zdradził, lecz i to zaraz zrozumiałem, gdyż Rosenbeisser zażądał od mnie słowa honoru, że zachowam grobowe milczenie o wszystkim, co się działo w Projekcie.
Jeśli odmówię zachowania sekretu, zamiast chronocykla otrzymam pensję emerytalną i nigdzie nie wyruszę. Co miałem robić? Wiedzieli, szalbierze, że im nie odmówię. Odmówiłbym, gdyby kandydatem na moje miejsce był każdy inny człowiek, lecz jakże mogłem nie ufać, jako następcy, sobie samemu? A więc z myślą o takiej ewentualności ukuli swój wyrafinowany plan!
Bez honorów, bez pompy, bez jednego dobrego słowa podziękowania, bez jakiejkolwiek uroczystości pożegnalnej, w martwym milczeniu niedawnych współpracowników, co dotąd prawili mi od rana do wieczora same dusery i prześcigali się w podziwianiu mych horyzontów myślowych, a teraz odwracali się na mój widok plecami — poszedłem do hali startowej. Niska złośliwość kazała byłym podwładnym dać mi najbardziej rozchwierutany chronocykl, jaki mieli. Pojmowałem już, czemu na pewno nie zahamuję jak należy i przewrócę wszystkie półki z książkami! Lecz za nic miałem i tę ostatnią wyrządzoną mi zniewagę. Choć chronocyklem koszmarnie rzucało na stykach wieków (są to tak zwane przełomy sekularne), bo amortyzatory nie działały, opuszczałem XXVII wiek bez gniewu czy goryczy, myśląc o tym tylko, jak się też powiedzie Telechroniczna Optymalizacja Historii Powszechnej — mojemu następcy.