Stanisław Lem Podróż osiemnasta

Wyprawa, o jakiej chcę pisać, w skutkach i skali była największym dziełem mego życia. Pojmuję też dobrze, że mało kto da moim słowom wiarę. Jednakowoż, choć wygląda to na paradoks, właśnie niedowiarstwo Czytelników ułatwia mi zadanie. Nie mogę bowiem twierdzić, jakobym zrobił to, co zamierzyłem, doskonale. Prawdę mówiąc, rzecz wyszła raczej kiepsko. Jakkolwiek zaś to nie ja naknociłem, lecz pewni zawistnicy oraz ignoranci, co starali się pokrzyżować moje plany, nie jest mi od tego lżej na duszy.

Tak więc — wyprawa, jaką podjąłem, miała za cel stworzenie Wszechświata. I to nie jakiegoś nowego, osobnego, którego dotychczas nie było. Bynajmniej. Chodziło o ten Wszechświat właśnie, w którym żyjemy. Oświadczenie z pozoru bezsensowne, wariackie wręcz, jak bowiem można stworzyć to, co już istnieje, i do tego jeszcze tak długo i bezapelacyjnie jak Kosmos? Czyżby szło, gotów pomyśleć Czytelnik, o ekstrawagancką hipotezę, twierdzącą, że dotychczas nie było oprócz Ziemi nic i że wszystkie Galaktyki, Słońca, Chmury i Drogi Mleczne były tylko rodzajem fatamorgany? Ale i tak nie jest wcale. Ja bowiem doprawdy stworzyłem wszystko, absolutnie Wszystko — a więc również i Ziemię, i resztę słonecznego systemu, i Metagalaktykę, co byłoby, zapewne, niejakim powodem do chluby, gdyby nie to, że ten mój wytwór ma tyle mankamentów.

Częściowo odnoszą się one do budulca, przede wszystkim jednak do materii ożywionej z człowiekiem na czele. Z nim łączą się moje największe zgryzoty. Zapewne ci, których wymienię z nazwiska, wmieszali mi się w rzecz i popsuli ją, żadną miarą jednak nie uważam się przez to za bezwinnego. Trzeba było staranniej wszystko zaplanować, dopatrzyć, uwzględnić. Zwłaszcza że o żadnych naprawach i udoskonaleniach nie ma już mowy. Od dwudziestego października zeszłego roku wszystkie, ale to wszystkie błędy konstrukcyjne Universum i wypaczenia natury ludzkiej idą na mój rachunek. Od świadomości tej nie ma ucieczki.

Zaczęło się to trzy lata temu, gdy dzięki profesorowi Tarantodze poznałem pewnego fizyka słowiańskiego pochodzenia z Bombaju. Bawił tam jako tak zwany Visiting Profesor. Uczony ów, Solon Razgłaz, od trzydziestu kilku lat zajmował się kosmogonią, czyli tą gałęzią astronomii, która bada pochodzenie i okoliczności powstania Wszechświata.

Zgłębiwszy przedmiot, doszedł do matematycznie ścisłego wniosku, który jego samego kompletnie oszołomił. Jak wiadomo, teorie kosmogenezy dzielą się na dwa odłamy. Jeden grupuje te, co uznają Wszechświat za trwający wiecznie, czyli wyzbyty początku. Drugi obejmuje teorie, podług których Wszechświat powstał kiedyś, i to sposobem wybuchowym, dzięki eksplozji praatomu. Oba te stanowiska natrafiały zawsze na ogromne trudności. Co do pierwszego, nauka posiada rosnącą liczbę dowodów na to, że Kosmos widzialny liczy sobie kilkanaście miliardów lat bytu. Jeśli coś odznacza się określonym wiekiem, to nic prostszego, jak rachubą wstecz dojść do momentu, w którym się ten wiek od zera rozpoczynał. Ale przecież Kosmos Wieczny takiego „zera”, to jest Początku, mieć nie może. Pod naciskiem nowych wiadomości większość uczonych opowiada się więc teraz za Wszechświatem, który powstał był jakieś piętnaście czy osiemnaście miliardów lat temu. Zrazu był pewien twór, zwany Ylemem, Praatomem czy jeszcze inaczej , który eksplodował, i z niego zrodziły się materia wraz z energią, chmury gwiazd, wirujące galaktyki, ciemne i jasne mgławice, pływające w rozrzedzonym gazie pełnym promieniowania. Wszystko to daje się bardzo dokładnie i ładnie wyrachować, byle tylko nie przyszło nikomu do głowy postawić pytania: „A skąd się właściwie wziął ten jakiś Praatom?” Gdyż na to pytanie nie ma odpowiedzi. Istnieją pewne wykręty, owszem, ale żaden uczciwy astronom nie jest z nich zadowolony.

Profesor Razgłaz, nim się wziął do kosmogonii, studiował długo fizykę teoretyczną, a zwłaszcza zjawiska tak zwanych cząstek elementarnych. Gdy Razgłaz przerzucił swe zainteresowania na nowy temat, rychło wyrysował mu się taki obraz: Kosmos naj niewątpliwie] miał Początek. Najwyraźniej w świecie powstał z jednego Praatomu 18,5 miliarda lat temu. Zarazem jednak Praatomu, z jakiego był się wylągł, być nie mogło. No, bo któż by go podłożył na pustym miejscu? Na samym początku nie było nic. Gdyby było coś, toby owo coś zaraz zaczęło się, jasna sprawa, rozwijać i cały Kosmos powstałby dużo wcześniej, a biorąc dokładnie rzecz — nieskończenie wcześniej! Niby dlaczego ten jakiś pierwotny Praatom miał sobie trwać i trwać, i trwać w martwocie i bezruchu przez niewiadome eony, ani się ruszając, i co, dlaboga, w jednej chwili miało nim szarpnąć i targnąć, żeby się w coś tak olbrzymiego rozprężył i rozleciał, jak Universum całe?

Zapoznawszy się z teorią S. Razgłaza, nie ustawałem w rozpytywaniu go o okoliczności odkrycia. Problemy takie zawsze mnie pasjonowały, a już trudno chyba o rewelację większą aniżeli tę — kosmogonicznej hipotezy Razgłazowej! Profesor, który jest człowiekiem cichym i niesłychanie skromnym, wyjawił mi, że się po prostu zachowywał myślą w sposób nieprzyzwoity ze stanowiska ortodoksyjnej astronomii. Wszyscy astronomowie wiedzą doskonale, że to atomowe ziarnko, z którego miał Kosmos wyróść, jest niebywałym kłopotem. Co więc z nim robią? Ano — schodzą mu z drogi. Wymijają tę kwestię, bo taka jest niewygodna. Razgłaz, na odwrót, jej właśnie odważył się poświęcić cały swój wysiłek. W miarę jak budował modele, otoczony gromadą najszybszych celerówkomputerów, coraz wyraźniej widział, że tu jest jakiś niezwykły pies pogrzebany. Miał zrazu nadzieję, że sprzeczność uda mu się z czasem pomniejszyć, a może nawet usunąć.

Tymczasem ona właśnie rosła. Wszystkie fakty przemawiały bowiem za tym, że Kosmos doprawdy powstał z jednego atomu, ale jednocześnie i za tym, że żadnego takiego atomu nie mogło być. Tu się napraszała rzecz oczywista, hipoteza Pana Boga, lecz tę Razgłaz odłożył na bok jako ostateczność. Pamiętam uśmiech, z jakim mówił mi: „Nie należy spychać wszystkiego na Pana Boga. A już astrofizyk na pewno nie powinien być takim spychaczem…” Rozmyślając przez długie miesiące nad tym dylematem, Razgłaz wspomniał swoje studia dawniejsze. Spytajcie, jeśli mi nie zawierzycie, byle znajomego fizyka, a powie wam, że pewne zjawiska w najmniejszej skali zachodzą sposobem jakby kredytowym. Mezony, te cząsteczki elementarne, naruszają czasem prawa zachowania, lecz czynią to tak niesłychanie szybko, że go nie naruszają prawie. To, co zakazane prawami fizyki, czynią błyskawicznie, jak gdyby nigdy nic, i zaraz potem znowu poddają się tym prawom. Otóż na jednej ze swoich porannych przechadzek po ogrodzie uniwersyteckim Razgłaz zadał sobie pytanie: a co, jeśliby Kosmos w skali największej zrobił to samo? Jeżeli mezony mogą tak się zachowywać w ułamku sekundy tak drobnym, że cała sekunda jest przy nim wiecznością. Kosmos, ze względu na swe rozmiary, musiałby się w ów zakazany sposób zachowywać odpowiednio dłużej. Na przykład przez piętnaście miliardów lat…

Powstał tedy, jakkolwiek powstać nie mógł, bo nie miał z czego. Kosmos jest zabronioną fluktuacją. Stanowi on wybryk chwilowy, momentalne odstępstwo od właściwego zachowania, tyle że ta chwila i ten moment mają rozmiary monumentalne. Wszechświat jest takim samym odstępstwem od praw fizyki, jakim bywa w najmniejszej skali mezon! Ogarnięty przeczuciem, że znalazł się na tropie tajemnicy, profesor udał się natychmiast do pracowni i podjął sprawdzające obliczenia, które krok po kroku dowiodły jego racji. Lecz nim jeszcze zdążył je zakończyć, zaświtało mu przeczucie, że rozwiązanie zagadki kosmogonii to naj straszniejsze zagrożenie, jakie można sobie pomyśleć.

Kosmos istnieje bowiem na kredyt. Jest on ze wszystkimi gwiazdozbiorami i galaktykami jednym potwornym zadłużeniem, jest jakby listem zastawnym, jest obligiem, który musi w końcu zostać spłacony. Wszechświat to nielegalna pożyczka, to dług materialnoenergetyczny, jego pozorne „Ma” w istocie przedstawia gołe „Winien”. Tak więc Kosmos, będąc Wyskokiem Bezprawnym, pryśnie jednego pięknego dnia niczym bańka mydlana. Jako anomalia, zapadnie się z powrotem w ten sam Niebyt, z którego wychynął. Dopiero ten moment będzie przywróceniem Porządku Rzeczy!

To, że on jest taki duży i że tyle zdążyło się już w nim stać, wynika po prostu stąd, że idzie o Wybryk w Największej z możliwych Skali. Razgłaz wziął się niezwłocznie do obliczania, kiedy przyjdzie ten fatalny kres, to znaczy, kiedy mateńa, słońce, gwiazdy, planety, a więc i my z Ziemią, przepadniemy w nicości jak zdmuchnięci. Przekonał się wszakże, że tego przewidzieć nie można. Oczywiście nie można, skoro chodzi o wybryk, to jest odstępstwo od porządku praw! Groza bijąca z tego odkrycia spędziła mu sen z oczu. Po dłuższej walce wewnętrznej, zamiast ogłosić swe prace kosmogoniczne, zaznajomił z nimi wielu najznakomitszych astrofizyków. Uczeni ci uznali poprawność jego teorii i wypływających z niej wniosków. Zarazem jednak wyrazili w rozmowach prywatnych pogląd, że ogłoszenie stanu rzeczy wtrąciłoby nasz świat w duchowy chaos i w przerażenie, których skutki mogą cywilizację zrujnować. Któż będzie jeszcze chciał cokolwiek robić, niechby ruszyć małym palcem, z wiedzą, że w każdej sekundzie wszystko może sczeznąć razem z nim samym?

Sprawa stanęła w martwym punkcie. Razgłaz, ten największy odkrywca historii nie tylko ludzkiej, podzielał opinię swych uczonych kolegów. Choć z ciężkim sercem, postanowił teorii swojej nie publikować. Zamiast tego wziął się do poszukiwania, w całym arsenale fizyki, środków, które by niejako wsparły Kosmos, wzmocniły i podtrzymały jego kredytowy byt. Lecz wszystkie jego wysiłki spełzły na niczym. Nie można bowiem spłacić kosmicznego zadłużenia, bez względu na to, co by się robiło obecnie, skoro ono tkwi nie wewnątrz Universum, lecz u jego Początków — Tam, gdzie Wszechświat został najpotężniejszym, a zarazem najbardziej bezbronnym — Dłużnikiem Nicości.

Właśnie w owym czasie poznałem profesora i spędzałem długie tygodnie na rozmowach, w których zrazu wtajemniczał mnie w sedno swojego odkrycia, potem zaś był mi patnerem poszukiwań ratunku.

Ach, myślałem wracając do hotelu z rozognioną głową i zrozpaczonym sercem, gdybyż to można było choć na ułamek sekundy znaleźć się Tam — 20 miliardów lat temu — przecież wystarczyłoby umieścić w próżni jeden jedyny atom i z niego, jak z ziarna zasadzonego, mógłby się wylęgnąć Kosmos, już w sposób całkowicie legalny, zgodny z prawami fizyki, z zasadą zachowania materii i energii — lecz jak się Tam dostać?!

Profesor, gdy opowiedziałem mu o tym pomyśle, melancholijnie się uśmiechnął i wytłumaczył mi, że ze zwykłego atomu nie mógłby powstać Wszechświat, ponieważ zaródź Kosmosu musiałaby w sobie zawrzeć całą energię tych wszystkich przekształceń i działań, które rozdęły się do metagalaktycznych otchłani. Pojąwszy mój błąd, dalej jednak z uporem rozważałem sprawę, aż jednego popołudnia, gdy nacierałem olejkiem nogi spuchnięte od ukąszeń komarów, wspomnieniem zawędrowałem do dawnych lat, kiedy lecąc przez kulistą Gromadę Psów Gończych dla braku lepszego zajęcia czytałem fizykę teoretyczną. W szczególności zaś czytałem podówczas tom poświęcony elementarnym cząsteczkom i przypomniałem sobie hipotezę Feynmana, że istnieją cząsteczki, które się poruszają „pod włos” strumienia czasu. Kiedy się tak porusza elektron, my dostrzegamy go wtedy jako cząstkę o naboju dodatnim (pozytron). Powiedziałem sobie, z nogami w miednicy, a co, gdyby tak wziąć jeden elektron i rozpędzić go, rozpędzić tak, aż zacznie gnać wstecz w czasie coraz szybciej i szybciej — czyby się nie dało nadać mu tak ogromnego impulsu, żeby wyleciał poza początek czasu kosmicznego, w to miejsce kalendarza, w którym jeszcze nic nie było — czyby z tego pozytronu rozpędzonego nie mógł powstać Wszechświat?!

Jakem stał, boso, z ociekającymi wodą nogami, pobiegłem do profesora. Natychmiast pojął wielkość mej idei i bez jednego zbędnego słowa wziął się do rachunków. Jakoż wyszło z nich, że ta rzecz jest możliwa. Poruszający się bowiem pod prąd czasu elektron, jak wyjawiała rachuba, będzie nabierał coraz większych energii, a gdy wyleci poza Początek Wszechświata, moc nagromadzona w nim rozsadzi go i eksplodując ta cząstka będzie dysponowała dokładnie takim zapasem, że się dzięki niej wyrówna dług. Wszechświat zostanie tedy uratowany od krachu, ponieważ już nie będzie dłużej bytował na kredyt!

Teraz trzeba już było jedynie myśleć o praktycznej stronie przedsięwzięcia, które miało Świat zalegalizować, a więc po prostu stworzyć! Jako człowiek kryształowego charakteru, S. Razgłaz niejednokrotnie podkreślał w rozmowach z prof. Tarantogą, a też ze swymi asystentami i współpracownikami, że koncepcja Kreacji Universumjest moją zasługą i że to mnie w istocie, a nie jemu, przysługuje miano zarówno Stwórcy, jak i Zbawiciela Świata. Wspominam o tym nie aby się chełpić, lecz raczej, by chętkę pysznienia się poskromić — ponieważ wszystkie pochwały, wyrazy uznania najwyższego zachwytu, jakich się podówczas w Bombaju nasłuchałem do syta, zawróciły mi, obawiam się, odrobinę w głowie, wskutek czego nie dopilnowałem prac, jak należało. Spocząłem, niestety, na laurach, sądząc w swej naiwności, że najważniejsze już zostało zrobione — myślą — a teraz przychodzi część czysto wykonawcza, którą się inni mogą zajmować.

Fatalny błąd! Razem z prof. Razgłazem ustalaliśmy przeć całe lato i znaczną część jesieni parametry, to jest cechy i własności, co się miały wykluć z elektronu — kosmicznego ziarna. Może bardziej właściwie należałoby go nazwać sprawczym ładunkiem; strona techniczna bowiem stworzenia świata wyglądała tak, że za działobitnię, biorącą na cel Początek Czasu, wzięliśmy olbrzymi synchrofazotron uniwersytetu, odpowiednio przerobiony. Cała jego moc, skupiona we właściwy sposób, koncentrując się na jednej jedynej cząstce — właśnie owym elektronie sprawczym — miała się wyzwolić dwudziestego października; profesor Razgłaz upierał się przy tym, że to ja, jako autor tej idei, muszę oddać jedyny, światosprawczy wystrzał z Chronoarmaty. Ponieważ zaś nadarzała się tak niesłychana i jedyna w historii okazja, naszą machinę, nasz miotacz miał opuścić nie byle jaki, pierwszy z brzegu elektron, lecz cząstka odpowiednio przerobiona, przekrojona, przefasonowana tak, ażeby powstał z niej Kosmos wielostronnie porządniejszy, znacznie bardziej solidny niż ten, co aktualnie istnieje — a już osobną uwagę poświęciliśmy pośredniemu i późnemu skutkowi Kosmokreacji, jakim miała wszak być Ludzkość!

Zapewne — w jednym elektronie zaprogramować, do jednego elektronu powkładać taką niesamowitą masę sterowniczych i nadzorczych informacji — to nie jest rzecz łatwa. Wyznaję też, zgodnie z prawdą, że bynajmniej nie sam wszystko robiłem. Podział pracy między mną a prof. Razgłazem wyglądał tak, że ja koncypowałem udoskonalenia i usprawnienia, on zaś tłumaczył je na ścisły język parametrów fizyki, teorii próżni, teorii elektronów, pozytronów i innych licznych tronów; zaprowadziło się też coś w rodzaju wylęgami czy hodowli, w której należycie izolowane spoczywały próbne cząstki, spomiędzy których mieliśmy wybrać dopiero tę najlepiej udaną, tę, z której miał, jak rzekłem, 20 października Wszechświat się narodzić!

Czego też dobrego, a wręcz doskonałego nie projektowałem w owych gorących dniach! Wieleż to nocy zarywałem, ślęcząc nad stertami ksiąg fizycznych, etycznych, zoologicznych, żeby zebrać, ścisnąć w jedno, skoncentrować najcenniejsze informacje, którymi profesor potem od świtu elektron kosmiczną zaródź kształtował! Szło, między innymi, o to, żeby Kosmos rozwijał się harmonijnie, a nie jak dotąd, żeby nim tak nie rzucały wybuchy Supernowych, żeby się energia kwasarów i pulsarów tak bezmyślnie nie marnowała, żeby gwiazdy nie strzelały i nie filowały jak ogarki, co mają knoty zawilgłe, żeby mniejsze odległości międzyplanetarne ułatwiały podróżowanie z miejsca na miejsce, a tym samym czyniły z kosmonautyki lepsze narzędzie kontaktów i jednoczenia się istot rozumnych. Na wołowej skórze by nie spisał dalszych usprawnień, jakie zdążyłem zaplanować w krótkim stosunkowo czasie. Były one zresztą rzeczą niekoniecznie najważniejszą, bo chyba nie wymaga z mej strony długich wywodów to, żem się na ludzkości skoncentrował. Aby ją z kolei polepszyć, zmieniłem zasadę naturalnej ewolucji.

Jak wiadomo, ewolucja to albo masowe zażeranie się silniejszych słabszymi, czyli zoocyd, albo zmowa słabszych, co się biorą do silniejszych od środka, czyli pasożytnictwo. Moralnie w porządku są tylko rośliny zielone, ponieważ żyją na własny rachunek ze słonecznego konta. Obmyśliłem tedy chloro filizację wszystkiego, co żywe, a w szczególności ustaliłem — człowieka ulistnionego. Ponieważ tym samym opustoszyłem brzuch, przeniosłem tam odpowiednio powiększony układ nerwowy, oczywiście nie robiąc tego wszystkiego bezpośrednio, boż miałem do dyspozycji zaledwie jeden elektron. Ustanowiłem po prostu, porozumiawszy się z profesorem, jako fundamentalne prawo ewolucji, co miała zajść w Nowym Niezadłużonym Kosmosie, regułę przyzwoitego postępowania każdego życia względem wszystkich innych. Obmyśliłem też o wiele bardziej estetyczne ciało, subtelniejszą płciowość i wiele innych usprawnień, których nawet nie będę wyliczał, bo mi się serce krwawi przy wspominaniu tych planów. Dość na tym, że w ostatnich dniach września mieliśmy już gotowe Działo Światostwórcze i jego elektronowy nabój. Trzeba było jeszcze pewnych bardzo skomplikowanych obliczeń, którymi zajął się profesor z asystentami, ponieważ naprowadzanie na cel w czasie (a raczej tuż, tuż poza czasem) przedstawiało operację wymagającą najwyższej precyzji.

Czy nie powinienem był siedzieć na miejscu, bacząc na wszystko jak uwiązany, przez wzgląd na niesamowitą odpowiedzialność, jaka na mnie spoczywała? Cóż, kiedy zapragnąłem odpoczynku… i wyjechałem do małej miejscowości kąpielowej. Wstyd powiedzieć, lecz wyznam jednak: komary dały mi się mocno we znaki, spuchłem i przez to marzyłem wręcz o chłodnych morskich kąpielach. I przez te przeklęte komary właśnie… ale nie mam prawa zwalać na nic i na nikogo własnej przewiny. Przed samym wyjazdem doszło między mną a jednym ze współpracowników profesora do tarć. Właściwie nie był to nawet współpracownik Razgłaza, lecz zwyczajny laborant, tyle że jego rodak, niejaki Alojzy Kupa. Osobnik ów, którego zadaniem była piecza nad przyrządami laboratoryjnymi, ni z tego, ni z owego zażądał, aby na listę Stwórców Świata on też został wciągnięty, bo, mówił, gdyby nie on, toby kriotron nie działał jak należy, a gdyby kriotron nie działał, toby się elektron nie zachował właściwie… itd. Wyśmiałem go oczywiście, on zaś niby to zrezygnował z bezzasadnych uroszczeń, w istocie jednak jął knuć w sekrecie własne plany. Sam nic sensownego zrobić nie mógł, lecz zmówił się z dwoma przygodnymi znajomkami, którzy kręcili się koło bombajskiego Instytutu Badań Jądrowych licząc na to, że znajdą tam ciepłą posadkę. Byli to Niemiec Ast A. Roth oraz pół Anglik, pół Holender Boels E. Bubb.

Jak wykazało przeprowadzone poniewczasie śledztwo, A. Kupa wpuścił ich nocą do laboratorium, a reszty dokonała opieszałość młodszego asystenta prof. Razgłaza, niejakiego magistra Serpentine'a. Pozostawił on na biurku klucze od kasy pancernej, co ułatwiło intruzom zadanie. Serpentine tłumaczył się potem chorobą, przedstawiał świadectwa lekarskie, lecz cały Instytut wiedział, że ten niedowarzony młokos miał aferę miłosną z pewną mężatką, niejaką Ewą A., i wprost pełzając u jej stóp przy konkurach stracił z oczu obowiązki służbowe. Kupa zaprowadził wspólników do sali z aparaturą kriotronową, wyjęli z niej pojemnik Dewara, z niego zaś futerał mieszczący bezcenny nabój i dokonali swych niecnych „poprawek” parametrycznych, których skutki każdy może oglądać do woli, jeśli się tylko rozejrzy po tym koszmarnym świecie, w jakim żyjemy. Tłumaczyli się później na wyścigi, twierdząc, że mieli „jak najlepsze intencje” i liczyli też na sławę (!!), zwłaszcza ponieważ było ich trzech.

Też mi Trójca! Jak musieli zeznać pod naciskiem dowodów i w ogniu krzyżowych pytań, podzielili się pracą. Ast A. Roth, ongiś student Getyngi (ale sam Heisenberg wyrzucił go z asystentury za wkładanie zdjęć pornograficznych do spektrografu Astona), „zajął się” fizyczną stroną Stworzenia i uczciwie ją spaprał. To przez niego tak zwane słabe oddziaływania nie zgadzają się z silnymi i nawala symetria praw zachowania. Każdy fizyk w lot chwyci te moje słowa. Tenże Roth, popełniwszy błąd w zwykłym dodawaniu, doprowadził do tego, że nabój elektronu, gdy się go obecnie oblicza, uzyskuje wielkość nieskończoną. Przez tego bałwana nie można też odnaleźć nigdzie kwarków, jakkolwiek z teorii wynika, że powinny być! Nieuk, zapomniał zrobić poprawkę w formule dyspersji! Również i to, że interferujące elektrony w żywe oczy zaprzeczają logice, jest jego „zasługą”. I pomyśleć, że dylemat, nad którym Heisenberg łamał sobie głowę przez całe życie, sprokurował mu jego najgorszy i najgłupszy uczeń!

Zresztą dopuścił się on występku jeszcze znacznie cięższego. Mój plan Stworzenia przewidywał reakcje jądrowe, bo wszak bez nich nie byłoby promienistej energii gwiazd, lecz skasowałem pierwiastki grupy uranowej, żeby ludzkość nie mogła wyprodukować bomb atomowych w połowie XX wieku, to jest przedwcześnie. Miała owładnąć energią nuklearną tylko jako syntezą jąder wodorowych w hel, a ponieważ to jest trudniejsze, odkrycia nie można się było spodziewać przed wiekiem XXI. A. Roth wprowadził jednak uranidy na powrót do projektu. Niestety nie dało mu się udowodnić, że działał powodowany przez agentów pewnego imperialnego wywiadu, co łączyło się z planami militarnej supremacji… ale właściwie i tak należałby mu się proces z oskarżenia o ludobójstwo, bo gdyby nie on, nie zbombardowano by japońskich miast w II wojnie światowej.

Drugi „specjalista” z tej dobranej trójki, E. Bubb, ukończył kiedyś studia lekarskie, lecz odebrano mu prawo praktyki za liczne wykroczenia. Ten „zajął się” stroną biologiczną i odpowiednio ją „udoskonalił”. Co do mnie, rozumowałem następująco: świat jest, jaki jest, a ludzkość zachowuje się, jak się zachowuje, ponieważ wszystko to powstało sposobem przypadkowym, więc byle jakim, z okazji naruszenia praw fundamentalnych. Wystarczy zastanowić się chwilę, aby dojść do wniosku, że przy takich warunkach mogło być nawet jeszcze gorzej! Decydowała przecież loteria — skoro „Stwórcą” był fluktuacyjny kaprys nicości, która potwornie i koszmarnie zadłużyła się, rozdymając bez sensu i planu Metagalaktyczną bańkę!

Uznałem wprawdzie, że pewne cechy Kosmosu można pozostawić, przy właściwych retuszach i korekturach, toteż dopracowałem sumiennie, co należało. Lecz co się Człowieka tyczy, a, tutaj byłem już skrajnie radykalny. Zastaną paskudę przekreśliłem od jednego zamachu. Wspomniana wyżej liściastość, zastępująca owłosienie ciała, służyłaby urzeczywistnieniu nowej etyki życia, lecz panu Bubbowi ważniejsze wydały się włosy, ponieważ, uważacie, „było mu ich szkoda”. Ze to można takie ładne plerezy, bokobrody i inne sierściane zakrętasy z nich układać. Tu — nowa solidarystycznohumanistyczna moralność, a tam — walory, dające się mierzyć tylko fryzjerskim kanonem! Zapewniam was, żebyście się nie poznali, gdyby nie p. Boels E. Bubb, który na powrót wkopiował w elektron z kasety wszystkie szkaradzieństwa, jakie dostrzegacie u siebie i u innych.

Co się tyczy wreszcie laboranta Kupy, ten nie umiał wprawdzie sam nic zrobić, domagał się jednak od kompanów, żeby uwiecznili jego udział w stworzeniu świata; chciał tedy — aż mną trzęsie, kiedy to piszę — by nazwisko jego widniało w każdej stronie firmamentu, gdy jednak Roth wytłumaczył mu, że wskutek swych ruchów gwiazdy nie mogą się trwale układać w monogramy czy litery, Kupa zażądał, żeby przynajmniej zostały zgrupowane dużymi rojowiskami, to jest, kupami. To też uczyniono.

Dwudziestego października, kładąc palec na klawiszach pulpitu sterowniczego, nie miałem naturalnie pojęcia, co właściwie stwarzam. Okazało się to dopiero po paru dniach, gdyśmy sprawdzali obliczenia i wykryli na taśmach treść utrwaloną przez plugawą Trójcę w naszym pozytronie. Profesor był załamany. Co do mnie, wyznam, że nie wiedziałem, czy mam sobie, czy komuś innemu w łeb palnąć. W końcu rozwaga jednak wzięła górę nad gniewem i rozpaczą, skoro wiedziałem, że niczego już nie da się odmienić. Nie uczestniczyłem nawet w przesłuchiwaniu łotrów, którzy zohydzili świat przeze mnie stworzony. Profesor Tarantoga powiedział mi jakieś pół roku później, że trzech intruzów odegrało w kreacji rolę, jaką wiary przypisują szatanowi. Wzruszyłem na to ramionami. Jakiż tam szatan z trzech osłów. Zresztą i tak ja ponoszę największą winę, ponieważ zaniedbałem się i zeszedłem z posterunku. Gdybym chciał szukać usprawiedliwień, powiedziałbym, że winien jest też bombajski farmaceuta, który zamiast uczciwego repellanta komarów sprzedał mi olejek przyciągający je niczym miód — pszczoły. Ale idąc tym trybem, można Bóg wie kogo w następnej kolejności oskarżać o Skażenie Natury Bytu. Nie zamierzam się tak bronić: odpowiadam za świat, jaki jest, i za wszystkie przywary ludzkie, ponieważ leżało w mej mocy zrobić jedno i drugie lepiej.

Загрузка...