Rozdział 8

Nie ściemniło się jeszcze całkowicie, ale gwiazdy zaczynały się pokazywać, a w zabudowaniach przy szosie migotały światła pośród gęstniejącego zmierzchu. Kiedy znaleźli się o pół mili od domu, zauważyli przy nim ruchome ogniki wyglądające tak, jakby jacyś ludzie biegali tam z latarniami.

Na farmie panował ruch i krzątanina, które wskazywały, że coś się tam dzieje. Jill zwiększyła szybkość, chcąc jak najprędzej poznać przyczynę. Na zakręcie zwolniła raptownie, aż zagrzały się hamulce, a odór gumy owionął ich wraz z kurzem.

Zza domu wybiegł Tay Tay, trzymając przed sobą latarnię. Twarz miał zaczerwienioną od upału, a ubranie oblepione przyschniętą gliną, która czepiała się materiału niczym pyłki mlecza. Wszyscy wyskoczyli z wozu na jego spotkanie.

– Co się stało, tato? – spytała w podnieceniu Rozamunda.

– O rany! – wykrzyknął. – Kopiemy jak wszyscy diabli. Od rana wygrzebaliśmy dół na dwadzieścia stóp, ani ociupinki mniej. Od dziesięciu lat nie kopaliśmy tak prędko.

Począł ich ciągnąć, wołając, by szli za nim. Sam ruszył biegiem i poprowadził ich przez podwórko za dom. Zatrzymali się raptownie nad samą krawędzią oświetlonego latarnią dołu, wykopanego tuż przy domu. Na dnie Shaw, Buck i Czarny Sam wyrzucali łopatami glinę. Naprzeciw nich stał Wuj Feliks z drugą latarnią i strzelbą. Obok niego ujrzeli jakiegoś człowieka, który w migotliwym świetle wyglądał jak duch.

– Kto to jest? – zapytał Will.

Tay Tay krzyknął na Bucka i Shawa. Z mroku wynurzyła się nagle Gryzelda.

– Chłopaki! – zawołał Tay Tay. – Tyramy dziś od samego rana i chyba czas już przerwać i trochę odsapnąć. Przyjechał Will, więc zaczniemy jutro skoro świt. Wyłaźcie i przywitajcie się z gośćmi.

Buck odrzucił łopatę, ale Shaw dalej dziabał kilofem twardą glinę. Buck zaczął go namawiać, żeby dał spokój na dzisiaj i odpoczął. Czarny Sam już gramolił się z wykopu.

Gryzelda i Jill weszły do domu i pozapalały lampy.

– Dziewczęta, głodny jestem jak wszyscy diabli – powiedział Tay Tay.

Wuj Feliks podniósł stojącą u jego stóp latarnię i trącił nieznajomego kolbą strzelby. Popychając go przed sobą, ruszył naokoło domu do stajni.

– Kto to jest? – spytał Pluto. – Wyborca?

– On? Ale skąd! To ten bielas, na którego nas napuściłeś, Pluto. O rany, no ten albinos, któregośmy złapali na moczarach.

Poszli za dom z Wujem Feliksem i albinosem. Murzyn popędzał więźnia przed sobą i mruczał coś, szturchając go kolbą.

– Więc wam nie skłamałem, kiedym o nim mówił, co? – spytał Pluto. – Powiedziałem, że jest na moczarach, prawda?

– A nie skłamałeś, że jest, aleś z całą pewnością przesadził, że będzie się tak stawiał. Tyle mieliśmy kłopotu ze sprowadzeniem tego bielasa, co z przyniesieniem zabitego królika. Przyjechał spokojniutko, jak ten królik. Ale nie mam zamiaru ryzykować, bo może tylko tak się przyczaił. Dlatego kazałem Wujowi Feliksowi pilnować go dzień i noc.

– Już odgadł, gdzie złoto?

– Jak dwa a dwa cztery – odparł Tay Tay. – Kiedyśmy go tu sprowadzili i powiedzieli, co ma robić, od razu pokazał to miejsce, gdzie teraz jest nowy dół. Powiedział, że tu trzeba kopać, a trafi się na żyłę. No i żyła tam jest.

– A skąd wiecie? Znaleźliście już bryłki?

– No, jeszcze niezupełnie. Ale z każdą minutą jesteśmy bliżej.

– A on umie mówić?

– Mówić? No chyba, jeszcze jak. Ba, ten bielas głowę by ci ugadał, gdybyś mu tylko pofolgował. Pyskuje jak mało kto. Szczęki tak mi ścierpły od tego rozmawiania z nim, że prawie ruszyć gębą nie mogę. I już go się wcale nie boję. On jest takusieńki, jak ty i ja, i wszyscy inni, Willu, tyle że cały biały, razem z włosami i oczami. Co prawda, oczy ma lekko różowawe, ale przy kiepskim świetle i one wyglądają jak białe.

– Wspominaliście mu, że ja kandyduję na szeryfa? – zapytał Pluto.

– Dajże spokój, Pluto – odrzekł Tay Tay. – Nie mam czasu go zwalniać, żeby oddawał głos. Będzie tu siedział kamieniem dzień i noc. Wydostaniemy złoto z tego dołu, choćbyśmy mieli przekopać się prościutko do samych Chin. Ale już jesteśmy coraz bliżej. Niedługo trafimy na żyłę i zaczniemy wygarniać te żółte jajeczka.

Przystanął u drzwi stajni.

– Piekielnie jestem głodny – powiedział. – Chodźmy do domu i zapędźmy dziewczyny do gotowania, a po kolacji sprowadzimy tamtego, żeby każdy mógł dobrze się przyjrzeć, jak z bliska wygląda albinos.

Tay Tay zawrócił do domu, a Will i Pluto podążyli za nim. Byliby chętnie od razu obejrzeli albinosa w stajni, ale żaden nie kwapił się do wchodzenia tam bez Tay Taya.

– Ojciec nie powinien był się zgodzić, jak on kazał kopać przy samym domu – powiedział Will. – Mnie się wydaje, że to nie było mądre. Dom może zwalić się prosto do tej dziury.

– Pomyślałem o tym – odparł Tay Tay. – Ja, chłopaki i Czarny Sam podpieramy dom, w miarę jak kopiemy. Podstemplowaliśmy go tak, że nie może zlecieć do dołu. A zresztą nie byłoby wielkiego zmartwienia, choćby nawet i zleciał, bo kiedy już trafimy na żyłę, będziemy dosyć bogaci, żeby zbudować sobie ile chcieć pięknych domów, o wiele piękniejszych od tego.

– Nie bardzo się mogę połapać – wtrącił Pluto – ale coś mi wygląda, że teraz kopiecie na poletku Pana Boga.

– No, to nie będziesz się tym długo martwił – odrzekł Tay Tay – bo dzisiaj rano przeniosłem panaboskie poletko na drugą stronę farmy. Nie ma strachu, żebyśmy w najbliższym czasie dokopali się na nim do żyły. Poletko Pana Boga jest tam bezpieczne jak na samej Florydzie.

Tay Tay i Will weszli do domu, natomiast Pluto zasiadł na ganku, gdzie było chłodniej.

Gryzelda z Rozamundą gotowały kolację, a Miła Jill nakrywała do stołu. Czarny Sam przydźwigał naręcze tęgich sosnowych bierwion i blacha kuchenna rozgrzała się do czerwoności. Wszyscy byli głodni, ale ugotowanie owsianki i upieczenie patatów na takim ogniu nie mogło trwać długo. Gryzelda skrajała na plastry połowę szynki i smażyła ją na dwóch rusztach.

Wszyscy zapomnieli o Plucie. Właśnie kiedy Will i Tay Tay wstawali od stołu, Jill przypomniała sobie, że Pluto nie dostał kolacji, i pobiegła po niego. Przyprowadziła go do jadalni, choć twierdził, że nie ma czasu dłużej zostać. Powtarzał w kółko, że musi jechać i przed położeniem się do łóżka trochę poagitować wyborców.

– Posłuchaj mnie, Pluto – rzekł Tay Tay. – Siadaj i jedz. Jak skończysz, sprowadzimy tu ze stajni tego bielasa, żeby wszyscy porządnie przypatrzyli mu się przy świetle. Musi coś przetrącić, tak samo jak każdy z nas, a przecie równie dobrze może jeść tutaj jak w stajni. W ten sposób Wuj Feliks trochę odsapnie, bo go pilnuje bez przerwy, odkądeśmy go wczoraj przywieźli.

Buck i Shaw wybierali się do Marion po nowe łopaty. Odkąd zaczęli kopać świeży dół, pękł im trzonek od jednej, a druga się zgięła. Tay Tay chciał mieć łopatę dla Willa, a także uważał, że sam lepiej będzie kopał nową. Buck i Shaw umyli się, przebrali i przygotowali do drogi.

Tay Tay zaprowadził Willa i Pluta do drugiej izby, podczas gdy dziewczyny uprzątały ze stołu i składały naczynia w kuchni, gdzie miał je pozmywać Czarny Sam. Tay Tay nie mógł się doczekać, by wszystkim opowiedzieć, jak schwytali albinosa.

– Buck pierwszy go zobaczył – zaczął. – Bardzo jest z tego dumny i wcale mu się nie dziwię. Rozglądaliśmy się za albinosem na tych błotach za Marion i Buck powiedział, że pójdzie do jednego domu, który tam stał przy samej drodze, i zapyta o białego faceta. Podjechaliśmy samochodem, stanęliśmy na podwórku, a Buck wysiadł i zapukał do drzwi na ganku. Ja akurat patrzałem w inną stronę, bom myślał, że a nuż ten albinos gdzieś się z daleka pokaże. Co Shaw robił, nie wiem, ale w każdym razie nie patrzał za Buckiem, bo zanim się połapałem, słyszę, a tu Buck ryczy: “Jest!"

– Był w tym domu? – zapytał Pluto.

– W domu? No chyba. Kiedym się obrócił, stał w drzwiach jak byk, a wyglądał, jakby go dopiero co wyjęli z worka mąki. Miał na sobie kombinezon i niebieską koszulę roboczą, ale poza tym był wszędzie bieluteńki, gdzie tylko na niego popatrzałeś.

– Uciekał?

– Gdzie tam! Wyszedł na ganek i zapytał Bucka, co mu potrzeba. Buck złapał go za nogi, a my z Shawem wyskoczyliśmy z wozu z linkami. Ani się obejrzał, jakeśmy go związali niczym cielaka na targ. Trochę tam ryczał i wierzgał na potęgę, ale to mucha dla mnie i dla chłopaków. A potem zaraz podeszła do drzwi jakaś kobieta, żeby zobaczyć, o co ta cała chryja. Była taka sama jak wszystkie, to znaczy wcale nie biała jak ten albinos. Powiedziała do mnie: “Ludzie, co wy wyprawiacie?" A do albinosa: “Co się dzieje, Dave?" On nic nie gadał, więc w ten sposób dowiedzieliśmy się, jak ma na imię. Dave. I zaraz powiedział: “Te dranie mnie związały". Wtedy ona w ryk, wbiegła do domu, wyleciała tylnymi drzwiami na moczary i tyle ją widziałem. To chyba była jego żona, tylko że nie mogę wymiarkować, co za interes może mieć albinos, żeby się żenić.

Dobrze się stało, żeśmy go zabrali. Nie mogę patrzeć, jak biała kobieta zadaje się z czarnym smoluchem, a to było kubek w kubek tak samo paskudne, bo ten znów jest cały bielutki.

– No, ale już go macie. I co on ma teraz robić? – zapytał Will.

– Co robić? Ano znaleźć nam żyłę, Willu.

– To nie jest naukowe, jak to ojciec zawsze nazywał – rzekł Will. – No, niech ojciec uczciwie powie, czy nie mam racji?

– Mnie się widzi, że jest naukowe, o ile w ogóle na czymś się rozumiem. Niektórzy ludzie powiadają, że taki różdżkarz, co wykrywa wodę, nie jest naukowy, ale ja mówię, że jest. I za takiego samego uważam wykrywacza złota.

– Nie ma nic naukowego w tym, że ktoś ułamie gałązkę z wierzby, łazi z nią po polu i szuka wody pod ziemią. To jest robota na chybił trafił. Słyszałem, jak tacy mówili “kopcie tutaj", a kiedy się zrobiło wiercenie na paręset stóp, na świdrze nie było ani kropelki wody. Równie dobrze można rzucać kości, jak ganiać po gruncie z wierzbowym patykiem. Owszem, taka gałązka czasem wygnie się w dół, ale kiedy indziej także i do góry. Gdybym miał kopać studnię, nie szukałbym wody kawałkiem wierzbowego patyka. Wolałbym rzucać kości niż wygłupiać się w taki sposób.

– Bo ty nie masz naukowej głowy, Will – powiedział ze smutkiem Tay Tay. – W tym jest cały feler twojego gadania. Weź na przykład mnie. Ja zawsze byłem, jestem i pewnie do końca życia będę naukowy do szpiku kości. Nie wyśmiewam się i nie podkpiwam z naukowych pomysłów tak jak ty.

Tay Tay i Will czuli się doskonale po obfitej kolacji, złożonej z owsianki, patatów, gorących grzanek i przysmażanej szynki. Pluto zjadł tyle, co wszyscy, jeśli nie więcej, ale mimo to kręcił się niespokojnie. Wiedział, że powinien już jechać do domu, ażeby wstać nazajutrz o świcie i od wczesnego rana rozpocząć swoją kampanię wyborczą. Ogarniał go niepokój o wynik wyborów. Nie wiedział, co pocznie, jeżeli nie zostanie szeryfem. Nie miał żadnego zajęcia, a czarny parobek, który obrabiał jego sześćdziesięcio-akrową farmę, nie mógł zebrać tyle bawełny, żeby zapewnić mu utrzymanie. Pluto zająłby się handlem wędrownym, gdyby znalazł jakiś nowy artykuł, który ludzie chcieliby kupować. Od ośmiu czy dziesięciu lat sprzedawał to i owo, ale nigdy nie zdołał zarobić tyle, żeby coś mu zostało po pokryciu wydatków na samochód. Przede wszystkim nie mógł się wiele ruszać. Kiedy przebywał w mieście, lubił zasiadać w wielkim fotelu w pokoju bilardowym, obserwować grę i gawędzić o polityce. Wiedział, że nie powinien spędzać tyle czasu przy bilardzie, ale po prostu nie był w stanie wyjść na gorące słońce i dzień po dniu obnosić farbkę do bielizny lub politurę do mebli, której nikt nie chciał kupować, a jeśli nawet chciał, to nie miał dosyć pieniędzy. Gdyby natomiast wybrano go na szeryfa, sprawa wyglądałaby inaczej. Dostawałby dobrą pensję z dodatkami, a jego zastępcy mogliby jeździć w teren, dawać komunikaty do prasy i przeprowadzać wszystkie aresztowania. On siedziałby sobie spokojnie w pokoju bilardowym i wywoływał nad stołem wyniki gry.

– Chyba już powinienem jechać do domu – powiedział.

Nie zrobił najmniejszego wysiłku, aby podnieść się z krzesła, i nikt nie zwrócił na niego uwagi.

Weszła Miła Jill z Gryzeldą i Rozamundą i poklepała Pluta po łysinie. Nie chciała stanąć przed nim, tam gdzie mógłby jej dosięgnąć, musiał więc poddać się tej zabawie w nadziei, że Jill niedługo zgodzi się siąść mu na kolana.

– No, kiedy ojciec przyprowadzi tu tego albinosa, żebyśmy go sobie obejrzeli? – zapytał Will.

– Siedź spokojnie i weź jeszcze trochę na wstrzymanie – odparł Tay Tay. – Czarny Sam musi najpierw zmyć statki, a potem pójdzie po niego do stajni. Wuj Feliks zje sobie kolację, kiedy tu wszyscy będą oglądali bielasa.

– Nie mogę się go doczekać – powiedziała Jill, klepiąc Pluta po głowie.

– Muszę już jechać do domu – rzekł Pluto. – To fakt.

Oświadczenie to zignorowano całkowicie.

– Ja też bym chciała go zobaczyć – odezwała się Rozamunda, patrząc na Gryzeldę. – Jak on wygląda?

– Jest wysoki i silny. I niczego sobie.

– O, do diabła! – zawołał Will, robiąc odpowiednią minę. – To prawdziwie po babsku powiedziane.

– Tylko żeby mi nie było z nim żadnych figlów – ostrzegł dziewczęta Tay Tay. – Jeżeli takie rzeczy wam chodzą po głowie, to możecie od razu iść sobie na grzybki. On musi przez cały czas pilnować mojej roboty.

Miła Jill usiadła na kolanach Pluta. Zdziwiło go to, ale był zadowolony. Rozpromienił się z radości, kiedy objęła go za szyję i pocałowała.

– Dlaczego wy się nie pobierzecie? – spytał Tay Tay.

– Ja chętnie, w każdej chwili – odrzekł z zapałem Pluto.

– Oświadczam wam, że mnie spadłby wtedy wielki ciężar z serca.

– Ja chętnie, w każdej chwili – powtórzył Pluto. – To fakt.

– Co chętnie? – spytała Jill.

– Ożenię się, jak tylko powiesz słówko.

– Ze mną? Ze mną byś się ożenił?

– A coś ty myślała? – pokiwał głową. – Mam bzika na twoim punkcie, Jill, i już nie mogę się doczekać. Chciałbym ożenić się zaraz.

– Może się zastanowię, jak połkniesz to swoje brzuszysko. – Zaczęła niemiłosiernie grzmocić go pięściami po brzuchu. – Ale teraz nie wyszłabym za ciebie, ty koński zadku.

Nawet Pluto nie odezwał się po tym ani słowem. Przez blisko minutę wszyscy milczeli. Wreszcie Gryzelda wstała i poczęła perswadować Jill, by zostawiła Pluta w spokoju.

– Cicho bądź, Jill – powiedziała. – Nie mów w ten sposób. To nieładnie.

– No, przecie on wygląda jak koński zadek, nie? A jak ty byś go nazwała? Laleczką? Mnie przypomina koński zadek.

Tay Tay wstał i wyszedł. Wszyscy domyślili się, że idzie do stajni po albinosa. Czekali spokojnie, starając się nie patrzeć na Pluta. Pluto siedział markotny na osobności; był urażony, że Jill go tak traktuje, ale tym bardziej palił się do ożenku.

Загрузка...