ROZDZIAŁ XII

Johan był bardzo niezadowolony. Uważał, że niczego nie osiągnął. Co prawda odkrył wiele niezwykłych rzeczy, ale uznał, że nie warto ich nawet notować. Brakowało argumentów, które tak naprawdę mogły być przydatne do osądzenia czarownicy lub mistrza. Zebrał kilka dowodów, lecz stracił je, po prostu zawieruszył.

Nie zapisał ani słowa w swoim protokole, tak chytrze i przemyślnie skomponowanym.

Taka życzliwa rodzina, pełna harmonii. Młodsze dzieci uprzejme i dobrze wychowane. Wesołe i spokojne, zawsze troszczyły się o niego. Chciały tylko jego dobra.

A rodzice… Nigdy jeszcze nie zetknął się z taką serdecznością, z takim zrozumieniem pomiędzy dwojgiem ludzi. Byli dla siebie wyjątkowo czuli. Johan, zdesperowany, na gwałt poszukiwał śladów konfliktów, obca mu bowiem była wizja takiej rodzinnej harmonii. To tylko mamienie wzroku, myślał, chytre wybiegi. Jednakże pani Silje była bogobojną, zacną kobietą, nie mogło mu więc pomieścić się w głowie, że wiernie stoi u boku czarownika, ucznia Diabła. A stara baronowa… jakże poruszyło ją ostrożne, lecz bezpośrednie pytanie, czy pan Tengel aby źle nie skończy przez tę specjalną zdolność do uzdrawiania chorych. „Pan Tengel? – parsknęła. – Jeśli on zostałby skazany za uprawianie czarnej magii, oznaczałoby to, że nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Jest więcej wart niż setki tych durniów hipokrytów zasiadających w sądzie dla czarownic”.

Johan miał jeszcze na tyle poczucia wstydu, że się zaczerwienił.

Jedynym słabym punktem była przybrana córka, Sol. Tu będzie mógł uderzyć.

Zdecydowanie to uczyni.

Nie ma chyba jednak pośpiechu.

Znów w myślach ujrzał rozentuzjazmowaną, pełną życia buzię, z wyrazem bezgranicznego zaufania i szczerości. Johan uświadomił sobie, że wbrew rozsądkowi szuka kontaktu z Sol, i to wcale nie z obowiązku.

Ta młodziutka Sol miała taki niezwykły apetyt na życie, jak gdyby chciała doświadczyć wszystkiego, zanim jeszcze nie będzie za późno.

Musi dopilnować, by nie była narażona na zaczepki złych mężczyzn, których skusi jej uroda.

On sam, naturalnie, był ponad tymi sprawami. Poświęcił życie wyłącznie powołaniu w służbie sądu dla czarownic. Przybył tu po to, by…

Znów poczuł ściskanie w żołądku. Niejasno wyczuwał, że znalazł się w konflikcie z samym sobą.

Johan robił wszystko, by całkowicie skoncentrować się na swym obowiązku. Szukać, badać, analizować ludzki umysł. Oskarżać!

Zastanawiał się, gdzie może teraz być Sol. Wyszła, ale nie znalazł jej w zwykłym miejscu nad rzeką. Tam już sprawdzał. Dlaczego nie ma jej tak długo? To dziwne, bo kot dawno był we dworze.

Czy ona w ogóle nie ma zamiaru powrócić?

Sol znalazła się daleko od domu. W rozedrganym upale czekała przy małym brogu w połowie drogi na wzgórze. Obok niej, na trawie, stał koszyk z winem i ciastkami. Z wina sporządziła eliksir miłosny, używając do tego najlepszych specyfików starej Hanny: suszonych grzybków, listków i kory z pewnych tajemniczych drzew…

Chociaż Sol uważała, że zastosowanie eliksiru jest zbędne, to jednak na wszelki wypadek wolała się ubezpieczyć. Były to ostatnie chwile, kiedy miała szansę osiągnąć swój cel.

Nareszcie usłyszała kroki; ktoś schodził ze wzgórza. Sol wstała i, trzymając koszyk na ramieniu, z bijącym sercem bardzo wolno zaczęła iść ścieżką w stronę domu.

Niedługo ją dogoni. Szła tak wolno, iż było to nieuniknione. Udając, że dopiero usłyszała jego kroki, odwróciła się niby przerażona.

– Ach, to ty? – zachłysnęła się. – Przestraszyłeś mnie.

Na męskiej twarzy Klausa widać było iście chłopięce zawstydzenie.

– Przepraszam, nie chciałem.

– Ach, rzeczywiście, miałeś przecież iść na wzgórze z krowami. Ale czy to nie miało być w poniedziałek?

– Dzisiaj jest poniedziałek.

– Naprawdę? – udała zdziwienie. – No tak. Byłam w lesie, żeby zebrać zioła, które ojciec stosuje jako lekarstwa.

Nie było to zupełne kłamstwo, w koszyku leżały bowiem jakieś dwie nędzne gałązki.

– Teraz szukam miejsca, gdzie mogłabym zjeść drugie śniadanie. Czy dotrzymasz mi towarzystwa? Musisz być głodny.

Gdy tylko Klaus zobaczył dziewczynę na ścieżce, serce zaczęło walić mu jak młotem. Starał się zachować spokój, lecz znów się zmieszał. Zawahał się.

– No… no tak, jestem głodny, ale czy to wypada?

Sol zmarszczyła brwi. O Boże, jaka ona piękna, pomyślał bezradny. Nagle poczuł się opuszczony przez wszystkich, pozostawiony samemu sobie. Narastało w nim pożądanie, choć wcale tego nie chciał. Nie wolno mu było zapomnieć, kim ona jest. Czternaście lat, czternaście lat, powtarzał w myślach jak magiczne zaklęcie. Czternaście lat. Jaki zgiełk się podniesie pośród państwa!

– Dlaczego nie wypada? – zapytała zaskoczona. – Chodź, tam za górką jest spokojnie, dużo słońca. Mam flaszkę wina…

Już dawno upatrzyła sobie odpowiednie miejsce. Było dokładnie zasłonięte, niewidoczne od strony ścieżki, którą zresztą i tak prawie nikt nie chadzał. Żaden dźwięk nie dotarłby do przechodnia, jeżeli, oczywiście, nikt nie wołałby o pomoc. Tego jednak Sol nie miała w planach.

Klaus poddał się. Patrząc w te błyszczące, bursztynowe oczy, wypełnione jak gdyby słonecznym blaskiem, czuł się jak opętany rozkoszą i nieokiełzaną wolnością. Kropelka wina nie może przecież zaszkodzić? I trochę jedzenia? Był głodny i zasługiwał na odrobinę jadła i napoju po męczącej drodze.

Pół godziny później, ukryci za wzgórzem, leżeli wyciągnięci na ciepłej trawie, słuchając dobiegającego z oddali trelu skowronka, krążącego nad łąką. Klaus opowiadał o swym samotnym życiu, o pociesze, którą znalazł wśród zwierząt, i o tym, że nigdy tak naprawdę nie miał żadnej dziewczyny. Może jakiś pocałunek w policzek i nieporadne ręce na drżących, niechętnych ciałach dziewcząt. Dalej nigdy się nie posunął. Nie śmiał.

To Sol zmusiła go do mówienia. Udało się jej wyciągnąć z niego to, czego była ciekawa. Kiedy usłyszała, że nie miał żadnych doświadczeń w tej dziedzinie, uśmiechnęła się z zadowoleniem.

Łagodnie, miękkimi ruchami gładziła go po policzku, szyi i karku, patrząc mu w oczy, podczas gdy opowiadał. Jej palce tańczyły w rozcięciu jego koszuli, bawiły się jego dumą: kilkoma włosami na piersi, łaskocząc tak, że mimowolnie wydał z siebie dźwięk – ni to krzyk, ni to śmiech.

Sol bardzo była ciekawa tego, co działo się między kobietą i mężczyzną. Wiedziała o tym zbyt mało. Podejrzała trochę, to tu, to tam, i starała się to razem poskładać. O tym, skąd się biorą dzieci, co dzieje się z mężczyzną i do czego może się on przydać. O tym, że za pierwszym razem trochę boli, ale że to nie szkodzi. Widok koni zapalił w niej iskrę, dał pewne wyobrażenie, jak to może naprawdę wyglądać. Bardzo chciała, by Klaus pokazał jej swą męskość, była bowiem ciekawa, jak wygląda. Ale może on nie będzie miał śmiałości? Z pewnością i tak nie okaże się większa niż u konia.

Wino zadziałało. Usunęło bariery, a tajemnicze zioła i inne środki, których dodała Sol, rozpaliły w ciele Klausa ogień. Ogień, który należało zgasić.

Tylko ona mogła to uczynić. Teraz już nie wystarczy schować się za oborę lub ukryć w swej izbie. Teraz musi to przeżyć naprawdę.

Klaus czuł się oszołomiony i otumaniony. Gdzieś w środku coś nieustannie powtarzało: czternaście lat… kara… Jednak znaczenia tych słów już nie rozumiał. Delikatnie pogłaskał jej spódnicę, zachichotał niemądrze, czując, jak palą go policzki.

Sol zaraz przysunęła się bliżej, aż przez płótno poczuł jej biodro. Schwycił je i uścisnął swą mocną dłonią.

Oczy dziewczyny żarzyły się przedziwnym blaskiem. Usta były na wpół otwarte, oddech pełen napięcia i wyczekiwania. Nie przeszkadzało jej, że od Klausa bił ostry zapach koni i stajni, dodawało mu to tylko prostoty, która tak pociągała Sol.

Odetchnął głęboko i drżąc na całym ciele uniósł się na łokciu. Dłonią pogładził jej dobrze rozwinięte piersi.

Nie odepchnęła go. Nie uderzyła po ręce, jak zwykle robiły to inne głupie dziewczęta. Jego dłoń wsunęła się pod bluzkę i zamknęła na jej piersi. W spojrzeniu Sol odczytał zrozumienie, jakiego w swej samotności nigdy dotąd nie napotkał. Czerwona mgła przesłoniła mu oczy, w uszach zaczęło szumieć. Dłoń zacisnęła się na jej piersi tak mocno, że na kilka tygodni zostawiła sinoczarne znaki. Nie potrafił myśleć jasno, ale dostrzegł jej gołe kolana i wiedział, że to nie on je odsłonił. A potem zwyciężyło nieznośne napięcie i słyszał już tylko swój własny, zwierzęcy, żałosny krzyk. Nie wiedząc, co i jak się stało, spoglądał prosto w rozognioną, podnieconą twarz Sol, a jego dłoń gorączkowo szukała miejsca, do którego tak bardzo chciała dotrzeć.

Sol nie mogła opanować drżenia. Przez moment wydawało się, że wszystko skończy się źle. Klaus tak bardzo się lękał, że ona po prostu zniknie. Zaplątał się w swoje własne spodnie i mocował się z nimi rozpaczliwie. Musiała mu pomóc, w końcu się udało, a jego jedyną myślą było przeciągłe, na wpół nieprzytomne: O Boooże! To cudowne, nie wytrzymam tego! Umieram, Boże, umieram!

Tak oto w wieku czternastu lat Sol po raz pierwszy uwiodła mężczyznę.

Z błogim wyrazem twarzy Sol wolnym krokiem podążała w kierunku domu. Klaus otrzeźwiał pierwszy i gotów był teraz oddać życie, by cofnąć bieg wydarzeń. Dzwonił zębami ze strachu i w ogóle wyglądał dość idiotycznie. Uspokajała go jednak, mówiąc:

– Nikt o niczym się nie dowie. Możesz spokojnie opuścić Grastensholm i wyruszyć do wojewody. To tylko drobiazg, niedługo o mnie zapomnisz.

– Nigdy! – zapewniał Klaus. – Nigdy! Ale jeśli to wyjdzie na jaw, skończę na szubienicy.

– Jeśli ty będziesz milczał, nikt się niczego nie dowie. Nie ma najmniejszego powodu, by opowiadać o tym komukolwiek, rozumiesz to chyba?

Skinął głową, szybko się pożegnał i pobiegł tak prędko, jakby sam diabeł deptał mu po piętach.

A więc to było to, myślała Sol wędrując w ten piękny letni dzień. Wcale nienajgorsze. Chociaż wszystko, prawdę mówiąc, skończyło się, zanim na dobre się zaczęło. Przeczuwała, że musi być jeszcze coś innego, coś doskonalszego niż ten łatwy podbój bez wstępów. Jej samej też się za bardzo spieszyło, z pewnością powinna była bawić się i uwodzić go trochę dłużej. Klaus jednak był prosty, wiedziała też, że nie miał doświadczenia. Przypuszczała, że istnieje ogromna skala doznań i że z mężczyzną innego rodzaju mogłoby być wspaniale.

Przyszłość wydała jej się nieodparcie fascynująca i kusząca.

Kiedy las się przerzedził i zbliżyła się już do jego skraju, spostrzegła jakąś postać ukrytą za drzewem, zwróconą do niej plecami. Najwyraźniej ktoś szpiegował Lipową Aleję.

Sol bezszelestnie podkradła się bliżej.

– Mam cię! – wrzasnęła grubym głosem i wbiła palce w plecy mężczyzny.

Krzyknął histerycznie i gwałtownie się odwrócił.

– Chcesz na śmierć wystraszyć starego człowieka, wariatko? – krzyknął.

– Ktoś, kto uważa, że nie jest przez nikogo widziany, zawsze zachowuje się śmiesznie – powiedziała Sol. – Wiem, kim jesteś. Kościelnym, prawda?

– Skąd ty możesz to wiedzieć, nigdy przecież nie chodzisz do kościoła – syknął, otrzepując ubranie, które zabrudziło się żywicą i igliwiem. – Poczekaj tylko! Twoja kolej wkrótce nadejdzie!

– Żeby iść do kościoła? – zapytała Sol, jeszcze bardziej odważna teraz, kiedy wypełniała ją słodycz miłosnych uniesień.

– Wprost przeciwnie! A poza tym nie mówi się tak do sługi bożego. Jak cię wychowano?

– Nie pojmuję, dlaczego miałabym zachowywać się z szacunkiem w stosunku do szpiega. Powinieneś milczeć o wychowaniu. To brzydko skrycie śledzić innych.

Mężczyzna zacisnął powieki. Z gniewu jego dłonie zamieniły się w pięści, unikał jednak wzroku Sol. Ospałość pana Johana irytowała go, chciał działać już, teraz!

– Wiem swoje – wymamrotał. Jego oczy błądziły po lesie, to tu, to tam, aż w końcu zatrzymały się na szczupłej talii dziewczyny i jej bujnym łonie. – Wiem, co z was za ludzie! Doczekacie się, ty i twój ojciec diabeł! Wyrok już wisi nad wami!

Ach, cóż za biodra miała ta dziewczyna!

– Stos, głupia, stos! Teraz nadeszła moja kolej, by działać! Trzeba skończyć ze słabością i niezdecydowaniem!

Gwałtownymi ruchami znów począł otrząsać płaszcz.

Gdyby patrzył na Sol, z pewnością wypowiadałby się ostrożniej. Groził ludziom, którzy byli jej najdrożsi na świecie, jedynymi, o których dbała. Uznała więc, że to dało jej prawo do działania w samoobronie. Wyraz jej twarzy zmienił się całkowicie. Na ustach wykwitł powabny uśmiech, ale na wpół przymknięte oczy ciskały ostrzegawcze błyski. Wsunęła dłoń do koszyka, szukając tego, co było jej potrzebne: maleńkiego kolca róży, przymocowanego do patyczka, który mieścił się w dłoni.

– Pomogę ci, masz całe plecy w igliwiu – powiedziała usłużnie. No, dobrze, teraz wygląda to już lepiej. Och, wybacz, ukłułeś się igliwiem?

– Tak – warknął urażony. Utkwił oczy w wycięciu jej bluzki, które nagle znalazło się blisko niego. – Przestań, sam sobie dam radę!

Poczuł, jak ślina cieknie mu z kącików ust, i nagle zmienił ton. Zbliżył swą pożółkłą twarz do dziewczyny, aż poczuła nieprzyjemny oddech i cofnęła się. Przysunął się do niej i szeptał przymilnie:

– Wiesz, ja dużo mogę, jestem wpływowym człowiekiem, najbliższym współpracownikiem księdza. Mogę uratować cię od stosu, jeśli tylko przystaniesz na moje warunki…

Sol popatrzyła na niego z odrazą i odepchnęła ręce ślizgające się po jej ciele.

– Mogę ci wyjaśnić tajemnicę życia – szeptał, a oczy niemal wychodziły mu z orbit. – Czy chcesz zobaczyć, jak mężczyzna… Jak naprawdę stworzony jest mężczyzna? Mogę ci pokazać, jeżeli przyjdziesz do mnie dziś wieczorem. Albo teraz! Tutaj!

– Zabierz łapska! – wrzasnęła Sol rozgniewana. – Idź do diabła, stara, ohydna świnio! Nie dotykaj mnie tymi wstrętnymi paluchami!

Uwolniła się od niego i uciekła. Miała wyrzuty sumienia, albowiem przeklinała głośno. Nie bała się jednak ani trochę tej nędznej kreatury.

Kościelny nie ruszał się z miejsca. Czuł się tak, jakby ktoś wylał na niego wiadro zimnej wody.

– Idę więc! – krzyczał urażony. – Ale jutro już będziecie osądzeni! Wiem, że oboje pracujecie dla Diabła. Ladacznica! Dziwka! Myślisz, że nie wiem, że oddajesz się wszeteczeństwom z samym Szatanem? Wszystkie czarownice tak robią. Nie chciałbym cię dotknąć nawet obcęgami!

Jego głos przycichał w miarę, jak oddalał się w stronę drogi. Sol zaśmiała się z pogardą i poszła do domu przez łąkę. Zatrzymała się na zboczu, z którego rozciągał się widok na wieś. Zobaczyła, jak kościelny przeskoczył rów i podążał drogą ku kościołowi.

– Sol!

Odwróciła się. To Tengel zbliżał się do niej pospiesznie.

– Gdzie się podziewałaś przez cały dzień? Silje niepokoiła się o ciebie.

On też wyglądał na zaniepokojonego.

Sol uśmiechnęła się.

– Tak sobie chodziłam. Chciałam nazbierać ziół, ale nic z tego nie wyszło. Wzięłam ze sobą jedzenie, było wspaniale. Dzień jest taki piękny.

– Powinnaś nas była uprzedzić, kochanie. Nic przecież nie wiedzieliśmy.

– Wiesz, że najbardziej lubię radzić sobie sama, chodzić własnymi drogami. Ale wybacz mi, to było bezmyślne z mojej strony.

Tengel przyjrzał się jej badawczo.

– Co się dzieje, Sol? Tak dziwnie wyglądasz. Wzburzona i… jednocześnie zadowolona! Nie podoba mi się ten blask w twoich oczach. Cóż to za mężczyzna biegł dopiero co skrajem lasu?

Sol znów skierowała wzrok na wieś. Zrobiła kilka kroków w dół zbocza, by nie było ich widać z domu. Tengel pospieszył za nią.

– To był zły człowiek, Tengelu. Chciał zabrać ciebie i mnie. Miała nas spotkać kara za to, że zawarliśmy pakt z Szatanem.

Tengel zbladł.

– Dobry Boże, to nie może być prawda! Tak, spodziewałem się tego. Moje umiejętności leczenia… i twoja nieostrożność. Ale że zajdzie aż tak daleko… Kto to był? Pan Johan?

– Nie. To kościelny.

– Ach, on! Odpychający człowiek. Podwójna moralność. Dlatego właśnie jest niebezpieczny.

Sol popatrzyła na niego niewinnie.

– On powiedział coś dziwnego, Tengelu. Nie rozumiałam tego. Powiedział, że jeśli będę dobra, uległa, to… to mnie puści. Dotykał mnie swoimi okropnymi sękatymi rękami. Dlaczego to robił, Tengelu?

Przybranemu ojcu zaparło dech w piersiach.

– Co? – wykrzyknął, po czym na chwilę odjęło mu mowę. – Co on zrobił? Czy zrobił coś więcej?

– Nie – odpowiedziała Sol beztrosko. – Powiedziałam mu, że jest brzydki i głupi, i odeszłam.

Dopiero po pewnym czasie Tengel zdołał się opanować.

– Dobry Boże, co my zrobimy? – szepnął. – Co my teraz zrobimy, Sol? Źle z nami, i z tobą, i ze mną. Czy znów musimy uciekać? Opuścić Lipową Aleję, którą tak bardzo kochamy?

– Nie ma strachu – powiedziała Sol lekko. – On daleko nie zajdzie.

Tengel poszarzał na twarzy.

– Sol – szepnął. – Coś ty zrobiła?

Wzruszyła ramionami.

– Myślałam o Silje, o rodzeństwie i o tobie. O nas wszystkich.

Złapał ją za ramiona i mocno potrząsnął.

– Coś ty zrobiła, Sol? – krzyknął zduszonym głosem. – Odpowiadaj! Czy to ciernie śmierci od Hanny? Czy masz je?

– Auuu! To boli!

Kiedy ją puścił, poprawiła bluzkę na ramionach.

– Tak, mam taki.

Tengel wstrzymał oddech, zabrzmiało to jak przeciągły jęk.

– Pędź za nim! Natychmiast! Biegnij, piekielna czarownico!

Nigdy jeszcze jej tak nie nazwał, ale teraz był oszalały z przerażenia i rozpaczy.

Sol popatrzyła na równinę, gdzie w oddali na kościelnej alei majaczyła maleńka, czarna sylwetka mężczyzny.

– Jest już za późno – powiedziała dziwnym tonem, jak gdyby znajdowała się w lunatycznym transie.

Tengel popatrzył w dal. Kościelny szedł niepewnie. Przytrzymując się brzóz w alei, starał się dotrzeć do muru kościoła. Nagle upadł i już nie wstał.

– O Boże – szepnął Tengel. Ukrył twarz w dłoniach i bez sił osunął się na kolana.

– On mógł nas zabić – stwierdziła Sol. – To był zły człowiek, Tengelu.

Tengel tylko jęczał w odpowiedzi. Sol stała wyczekująco.

– Czy dlatego byłaś taka… zadowolona? – zapytał wreszcie.

– Nie, nie. Myślałam zupełnie o czymś innym.

– O czym?

– A, nic, o niczym.

Tengel nie miał siły się poruszyć, skamieniał.

– Nikt nie widział, że szedł właśnie stąd – powiedziała Sol, jakby mówiła o dziecięcej zabawie. – Jesteśmy bezpieczni. Chodź, pójdziemy do domu!

Tengel w końcu się ocknął. Nareszcie, po tylu latach, podczas których tłumił w sobie swe silne, niezwykłe moce, pozwolił im rozwinąć się wraz z przepełniającym go gniewem i rozpaczą.

Wstał.

– Sol – powiedział groźnie, choć beznamiętnie.

Odwróciła się, by spojrzeć na niego, i to, co zobaczyła, sparaliżowało siłę jej woli.

Stał przed nią Tengel, który jednak nie był Tengelem. To duch przepaści, stwierdziła. Usta miał ściągnięte, nozdrza zbielałe, a oczy… oczy ciskały w jej kierunku błyskawice.

– Daj mi koszyk – powiedział cicho.

Trzymała go kurczowo i rozpaczliwie usiłowała stawiać opór.

– Nie! To najcenniejsze, co mam. Hanna podarowała mi swoje skarby i nauczyła, jakie zioła mam zbierać i gdzie ich szukać. Nie spodobałoby się jej…

Umilkła. Odczuwała coś niezwykłego. Okolica zatopiła się w szarej mgle. Jedyne, co widziała wyraźnie, to oczy Tengela, jego straszną twarz i dłoń wyciągniętą po koszyk. Takiej siły Sol nigdy jeszcze nie czuła.

Zawsze sądziła, że jej moc jest większa niż moc Tengela. Teraz zrozumiała, jak bardzo się myliła.

Zachwiała się. Wypełnił ją nieznany strach i bez sprzeciwu podała mu koszyk.

– To nie wszystko – stwierdził Tengel, biorąc go z jej rąk i nawet nie zaglądając do środka. Jego głos także był zmieniony i tak ochrypły, jakby należał do pozaziemskiej istoty. – Wiem, że masz też zapas w domu, pewnie większą część. Chcę dostać wszystko. Nie będziesz niczego przede mną ukrywać.

Sol tylko skinęła głową. Była całkowicie bezwolna.

– Znam twoje myśli – powiedział Tengel, zbliżając do niej swą straszną, obcą twarz. – Sądzisz, że możesz znaleźć nowe zioła. Ale jeśli to zrobisz, zabiję cię. Wiesz teraz, że potrafię. Jesteś śmiertelnie niebezpieczna, Sol, muszę chronić świat przed tobą. I wiesz, że nie posiadasz mocy, by mnie zgładzić, ponieważ zawsze czuję, o czym myślisz.

Tak, teraz się o tym przekonała. Cały jej sprzeciw i pewność siebie zniknęły jak rosa w blasku słońca, a oczy wypełniły się łzami.

– Chciałam dobrze, ojcze – łkała. – Pragnęłam tylko was wszystkich uchronić przed tym złym człowiekiem.

Tengel uspokoił się, jego oblicze znów nabrało ludzkiego wyrazu. Postawił koszyk i wyciągnął do niej ramiona. Sol z płaczem padła mu w objęcia.

– Nie rób tego więcej, ojcze – błagała. – Nie rób tak! Nie zniosę tego. To było takie straszne.

Tengel także miał łzy w oczach, kiedy tulił ją do siebie.

– Sol, Sol, moje ukochane, nieszczęsne dziecko. Co my z tobą zrobimy? Tak bardzo chciałbym, aby Silje cię kochała i była z ciebie dumna. Wiesz, że jesteś moją siostrzenicą i jesteś mi bardzo droga i bliska. Traktowałem cię jak własne dziecko. Ale Silje nie miała żadnego obowiązku, by zajmować się tobą, zrobiła to z dobroci i miłości. Nie chcę, byś ją zawiodła.

Sol szlochała gwałtownie. Jak zawsze, gdy była bardzo poruszona, nazywała go ojcem.

– Naprawdę starałam się być dobra, ojcze. Naprawdę się starałam. Tak bardzo chciałabym czynić to, co dobre i właściwe, ale zło jest takie pociągające.

– Wiem, moja kochana. To przekleństwo naszego rodu.

– Wydaje mi się, jakbyś odbierając mi zioła, odbierał mi życie.

– Życie? Nie, nie robię tego. Ale… – Tengel zamilkł. Nareszcie zdał sobie sprawę z tego, co powinien był zrobić już dawno temu. Odsunął Sol od siebie i spojrzał w jej, wydawałoby się, niewinne teraz pełne łez, oczy. – Sol! Jakiż byłem głupi! Naturalnie, mam, chyba mam rozwiązanie.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

W jego oczach pojawił się blask, widać było, że się do czegoś zapalił.

– Wiesz, jaki jestem zmęczony. Praca z chorymi ludźmi, którzy przybywają prosząc mnie o ratunek, bardzo mnie wyczerpuje. Czasami zastanawiam się, jak długo wytrzymam. A ty masz za mało zajęć, prawda? W domu jest służba, Charlotta nie potrafi nauczyć cię już niczego więcej. Zbyt wiele miałaś czasu na swoje niebezpieczne zajęcia.

– Chyba rzeczywiście tak było – zgodziła się.

– Sol… Czy zechcesz mi pomagać? To prawda, że jesteś bardzo młoda, ale… Wiem, że potrafisz, choć być może nie masz tak jak ja leczącej siły w dłoniach. Znasz jednak wiele sposobów, o których ja nic nie wiem. Jesteś prawdziwą czarownicą od mikstur.

Sol rozjaśniła się.

– Będę mogła ci pomagać? Naprawdę?

– Nic nie mogłoby mnie bardziej ucieszyć, niż gdybyś wykorzystywała swe zdolności we właściwy sposób.

Sol niemal oszalała ze szczęścia.

– Tyle będę mogła zrobić! Będę używać ziół. A jeżeli dla kogoś najlepszym wyjściem będzie pożegnanie się z tym światem, to bez trudu mogę mu pomóc.

– Nie – wykrzyknął zrozpaczony Tengel. – Masz ratować ludzkie życie, a nie je gasić!

– Nie potrafię tego pojąć – powiedziała zniecierpliwiona. – Jeżeli jakiś człowiek jest tylko ciężarem dla siebie i innych, najlepiej chyba, by odszedł?

Odwrócił się od niej.

– Zapomnij o wszystkim, Sol! Nie możemy razem pracować.

Pobiegła za nim ze złożonymi rękami.

– Och, nie, Tengelu, tak cię proszę! Obiecuję! Przysięgam na wszystko, co jest mi drogie, że nie będę odbierać życia, przyrzekam! Będę robić wszystko, by je ratować, bylebyś tylko pozwolił mi ze sobą pracować.

Tengel westchnął.

– Nie widzę innego wyjścia. Nie mam tyle siły, by przekazać cię władzom, chociaż to byłoby chyba najwłaściwsze. Ale musisz mi oddać wszystkie swoje niebezpieczne mikstury.

Zawahała się.

– Wszystkie, Sol! Nadal jesteś dzieckiem i nie potrafisz przewidzieć konsekwencji swoich uczynków. Dostaniesz je z powrotem, kiedy skończysz… dwadzieścia lat.

– Ale to dłużej niż pięć lat!

– Tak być musi. To dla ciebie jedyny ratunek.

Westchnęła głęboko z rezygnacją.

– Jak chcesz.

Skierowali się w stronę domu. Nagle Tengel zaczął się śmiać.

– Jeżeli zaczniesz ze mną pracować, to pomożesz mi także w inny sposób. Mam trochę kłopotów z wysoko urodzonymi damami, które potrzebują mojej pomocy.

– Jakich kłopotów? – zapytała Sol zaciekawiona.

– Wiesz, pacjent bardzo często podziwia swego lekarza. Zwłaszcza kobiety bardzo, bardzo często żywią do niego niestosowne uczucia, połączenie podziwu z miłością i uległością. Może to być bardzo kłopotliwe.

Sol wybuchnęła gromkim śmiechem.

– Chcesz powiedzieć, że się w tobie kochają?

– Coś w tym rodzaju – odparł wymijająco. – Dlatego dobrze, że będę mógł zabierać cię ze sobą do ich komnat. Twoja obecność ostudzi ich niewczesne zapały.

Dziewczynka uznała to za niezwykle zabawne, Tengelowi jednak wcale nie było do śmiechu. Przed niektórymi wizytami zawsze się denerwował. Pamiętał kuszące spojrzenia pacjentek, osuwające się negliże, wąskie dłonie głaszczące jego ramię.

– Czy ciebie to podnieca? – chciała wiedzieć Sol.

Zmarszczył brwi.

– Podnieca? Nie spodziewałem się takiego słowa z twoich ust, Sol – powiedział surowo. – Nie, nie podnieca mnie. Robi mi się tylko przykro z ich powodu, budzi to również mój gniew. Muszę okazać wiele taktu i cierpliwości, by wycofać się, nie raniąc ich uczuć. A na to nie mam ani siły, ani czasu.

– Biedny ojcze – powiedziała Sol, czule biorąc go za rękę. – Wybawię cię od tych natrętnych kobiet. Rozumiem je jednak. Z pewnością wydajesz się pociągający pomimo twego strasznego wyglądu.

Tak przemawiać do Tengela mogła tylko Sol. Wiedział jednak, że ma rację. Jedna z tych kobiet, które mają za mało zajęć, a zbyt wiele czasu na marzenia, powiedziała mu kiedyś wprost: „Jesteście, panie Tengelu, zmysłowy jak samiec w okresie godów. Demonizm czyni was straszliwie niebezpiecznym. Podwójnie zakazanym. A wiecie, zakazany owoc…”

Wówczas ogarnęła Tengela taka niechęć, że z trudem zachował uprzejmość.

– Czy Silje o tym wie?

– Nie, nie chciałem jej niepokoić, gdyż nigdy mi nawet przez myśl nie przeszło, by ją zdradzić. Ale dobrze będzie mieć cię ze sobą. Bardzo się z tego cieszę.

– Ja również – stwierdziła Sol.

– Ale ty zajmowałaś się dzisiaj czymś jeszcze, Sol. Czułem to, kiedy się spotkaliśmy. Uczucie, które cię przepełniało, było tak silne, jakby rozrywało cię na kawałki.

Uśmiechnęła się.

– Tak, ale to nie było nic złego, Tengelu. To było uczucie szczęścia. Nie chcę więcej o tym mówić.

Przyglądał się jej z boku, ale w najśmielszych marzeniach nie byłby w stanie wyobrazić sobie, czym się naprawdę zajmowała. Dla Tengela Sol była tylko dzieckiem i nikim więcej.

Загрузка...