Terry Pratchett Pomniejsze bóstwa

Rozważmy żółwia i orla. Żółw jest stworzeniem żrącym na ziemi. Właściwie nie jest możliwe życie bliżej gruntu, jeśli nie przebywa się pod nim. Horyzont żółwia sięga na kilka cali. Żółw porusza się z taką prędkością, jaka wystarcza do polowania na sałatę. Przeżył, gdy cała reszta ewolucji przemknęła obok, ponieważ — ogólnie rzecz biorąc — dla nikogo nie stanowił zagrożenia, a zjadanie go sprawiało zbyt wiele kłopotu.

A teraz weźmy orła. To istota, której światem jest powietrze i wysokie szczyty, której horyzont sięga aż po krańce ziemi. Orzeł ma wzrok tak ostry, że potrafi dostrzec maleńkie, piskliwe stworzonko przemykające o pół mili od niego. Czysta siła, czysta władza… Błyskawiczna skrzydlata śmierć. Szpony i dziób takie, że przerobią na posiłek cokolwiek mniejszego od orła, a zapewnią mu przynajmniej szybką przekąskę z czegokolwiek większego.

Mimo to orzeł potrafi godzinami siedzieć na urwisku i obserwować królestwa tej ziemi, dopóki w dali nie zauważy ruchu. Wtedy skupia spojrzenie, skupia, skupia na maleńkiej skorupie kołyszącej się wśród suchych krzaków na pustyni. I zrywa się…

W chwilę później żółw odkrywa, że świat oddala się od niego. I widzi ten świat po raz pierwszy — już nie z wysokości jednego cala nad gruntem, ale z pięciuset stóp. I myśli: Jakimż wspaniałym przyjacielem jest orzeł.

I wtedy orzeł go puszcza.

Prawie zawsze żółw spada i ginie. Wszyscy wiedzą, dlaczego tak się dzieje: grawitacja to nałóg, z którym trudno zerwać. Nikt nie wie, dlaczego orzeł to robi. Owszem, żółwiem można sobie dobrze podjeść, ale biorąc pod uwagę włożony w to wysiłek, praktycznie wszystkim innym można lepiej. Po prostu orły uwielbiają dręczyć żółwie.

Oczywiście, orły nie zdają sobie sprawy z faktu, że uczestniczą w bardzo prymitywnej formie doboru naturalnego.

Pewnego dnia żółw nauczy się latać.


* * *

Ta historia rozgrywa się w pustynnej krainie, w odcieniach pomarańczu i ochry. Kiedy się zaczyna i kończy, to kwestie bardziej problematyczne, ale przynajmniej jeden z jej początków miał miejsce powyżej linii wiecznych śniegów, o tysiące mil od pustyni, w górach wokół Osi[1].

Jeden z często rozważanych problemów filozoficznych brzmi: Czy drzewo padające w lesie powoduje hałas, jeśli w pobliżu nie ma nikogo, kto by go usłyszał?

Problem ten wiele mówi o naturze filozofów, ponieważ w lesie zawsze ktoś jest. Może to być tylko borsuk, zastanawiający się, co to za trzask, albo wiewiórka, zdziwiona, że cała okolica nagle przesuwa się w górę… Ale jest ktoś. W najgorszym przypadku, jeśli drzewo pada w głębi lasu, słyszą je miliony pomniejszych bóstw.

Rzeczy zdarzają się po prostu, jedna po drugiej. Nie przejmują się, czy ktoś o nich wie. Ale historia… Nie, historia to coś innego. Historię należy obserwować. Inaczej nie jest historią, tylko… no… rzeczami zdarzającymi się jedna po drugiej.

I oczywiście należy ją kontrolować. W przeciwnym razie mogłaby zmienić się w cokolwiek innego. Ponieważ historia, wbrew powszechnym przekonaniom, to rzeczywiście królowie, daty i bitwy. A te rzeczy muszą się zdarzać w odpowiednim czasie. To trudne. W chaotycznym wszechświecie zbyt wiele spraw może się niewłaściwie potoczyć. Koń generała aż nazbyt łatwo może zgubić podkowę w nieodpowiedniej chwili albo ktoś źle zrozumie rozkaz, albo goniec z ważną wieścią zostanie zatrzymany przez ludzi z kijami i problemem płynności finansowej. Są też dzikie opowieści, pasożytnicze naroślą na drzewie historii, które próbują nagiąć je w swoją stronę.

Dlatego historia ma swoich opiekunów.

Żyją… Cóż, z samej natury rzeczy żyją tam, gdzie zostaną posłani, ale ich duchowym domem jest ukryta dolina w wysokich Ram-topach na świecie Dysku, gdzie przechowuje się książki historyczne.

Nie są to książki, w których przeszłe wydarzenia przypięte są do kartek jak motyle w gablocie. To książki, z których historia się wywodzi. Jest ich ponad dwadzieścia tysięcy; każda wysoka na dziesięć stóp, oprawna w ołów, zapisana literami tak małymi, że trzeba je czytać przez lupę.

Kiedy ludzie mówią, że coś „zostało zapisane”, zostało zapisane tutaj.

Istnieje o wiele mniej metafor, niż się powszechnie sądzi.

Każdego miesiąca opat i dwóch starszych mnichów wyrusza do groty, gdzie znajdują się księgi. Kiedyś był to obowiązek wyłącznie opata, ale dwaj inni godni zaufania mnisi zostali dołączeni do grupy po nieszczęśliwej historii pięćdziesiątego dziewiątego opata, który zarobił milion dolarów na drobnych zakładach, zanim przyłapali go inni zakonnicy.

Poza tym samotne wejście do groty nie jest bezpieczne. Przytłoczyć może choćby sama koncentracja Historii przeciekającej bezgłośnie do świata. Czas płynie. Zbyt wiele Czasu może człowieka utopić.

Czterysta dziewięćdziesiąty trzeci opat złożył pomarszczone dłonie i zwrócił się do Lu-Tze, jednego ze swych najstarszych mnichów. Czyste powietrze i spokojne życie w ukrytej dolinie sprawia, że wszyscy mnisi są starsi. Poza tym, kiedy się pracuje z Czasem, trochę go wciera się w człowieka.

— Miejscem tym jest Omnia — rzeki opat. — Na klatchiańskim wybrzeżu.

— Pamiętam — odparł Lu-Tze. — Ten młody człowiek imieniem Ossory, zgadza się?

— Sprawy powinny być… uważnie obserwowane — przypomniał opat. — Istnieją naciski. Wolna wola, przeznaczenie… potęga symboli… punkt zwrotny… znasz to wszystko.

— Nie byłem w Omni już chyba, no, będzie jakieś siedemset lat — stwierdził Lu-Tze. — Sucha okolica. Pewnie w całym kraju nie zbierze się razem tona porządnej gleby.

— Ruszaj zatem.

— Wezmę swoje góry. Klimat będzie dla nich odpowiedni.

Lu-Tze zabrał także swoją miotłę i matę do spania. Mnisi historii nie dbają o majątek. Przekonali się, że większość przedmiotów zużywa się już po stuleciu czy dwóch.

Podróż do Omni zajęła mu cztery lata. Po drodze musiał zobaczyć kilka bitew i jedno skrytobójstwo — inaczej byłyby tylko przypadkowymi zdarzeniami.


* * *

Był to Rok Hipotetycznego Węża albo dwusetny po Objawieniu Proroka Abbysa.

Co oznaczało, że zbliża się czas Ósmego Proroka. W Kościele Wielkiego Boga Oma można było polegać na prorokach: zjawiali się bardzo punktualnie. Dałoby się według nich regulować kalendarz, gdyby tylko ktoś miał kalendarz odpowiednio duży.

I jak zwykle w porze, kiedy oczekiwany jest nowy prorok, Kościół zdwoił wysiłki zmierzające ku świątobliwości. Było to całkiem podobne do krzątaniny, jaka następuje w biurach dowolnego wielkiego koncernu, kiedy spodziewani są audytorzy. Jednak tutaj często polegało na wyszukiwaniu ludzi podejrzewanych o bycie nie dość świątobliwymi i zadawaniu im śmierci na wiele pomysłowych sposobów. Jest to uznawane za godny zaufania barometr stanu pobożności w większości popularnych religii. Pojawia się skłonność do deklaracji, że następuje upadek obyczajów większy niż przy solidnym trzęsieniu ziemi, że trzeba wyrwać herezję z korzeniami, a nawet z ręką, nogą i okiem, że przyszedł czas, żeby oczyścić się moralnie. Krew jest zwykle uważana za środek niezwykle skuteczny do tego celu.


* * *

I stało się w owym czasie, że Wielki Bóg Om przemówił do Bruthy, którego wybrał:

— Psst!

Brutha znieruchomiał w połowie zamachu motyką i rozejrzał się po świątynnym ogrodzie.

— Słucham? — powiedział.

Był piękny dzień mniejszej wiosny. Młynki modlitewne kręciły się wesoło na wietrze od gór. Pszczoły leniuchowały w kwiatach fasoli, ale brzęczały głośno, by sprawiać wrażenie ciężko zapracowanych. Wysoko pod niebem krążył samotny orzeł.

Brutha wzruszył ramionami i wrócił do swoich melonów.

A Wielki Bóg Om znowu przemówił do Bruthy, którego wybrał:

— Psst!

Brutha zawahał się. Ktoś wyraźnie mówił coś do niego z pustki. Może to demon? Przewodnik nowicjuszy, brat Nhumrod, bardzo dokładnie omawiał temat demonów. Demonów i nieczystych myśli, gdyż jedno prowadziło do drugiego. Brutha był niepokojąco świadomy, że prawdopodobnie już dawno należy mu się demon.

Najlepszym wyjściem była stanowczość i recytacja Dziesięciu Fundamentalnych Aforyzmów.

I raz jeszcze Wielki Bóg Om przemówił do Bruthy, którego wybrał:

— Głuchy jesteś, chłopcze?

Motyka stuknęła o wyschniętą ziemię. Brutha odwrócił się gwałtownie. Widział pszczoły, orła, a na drugim końcu ogrodu starego brata Lu-Tze, sennie przerzucającego widłami stos nawozu. Młynki modlitewne wirowały pocieszająco wzdłuż murów.

Wykonał ręką znak, którym prorok Ishkible odpędził złe moce.

— Ustąp mi z drogi, demonie — wymamrotał.

— Przecież stoję za tobą.

Brutha odwrócił się jeszcze raz, bardzo powoli. Ogród nadal był pusty.

Brutha rzucił się do ucieczki.

Wiele opowieści zaczyna się na długo przed swym początkiem, a historia Bruthy sięga tysiące lat przed jego narodziny.

Na świecie istnieją miliardy bóstw. Roją się gęsto jak ławica śledzi. Większość jest zbyt mała, by je zauważyć, i nigdy nikt ich nie czci, w każdym razie nikt większy od bakterii, które się nie modlą i nie mają wielkich wymagań w zakresie cudów.

To są właśnie pomniejsze bóstwa — duchy miejsc, gdzie krzyżują się ścieżki mrówek, bogowie mikrolimatów pomiędzy korzeniami traw. I większość z nich taka już pozostaje.

Ponieważ brakuje im wiary.

Garstka jednak trafia w wyższe regiony. Powodem może być cokolwiek. Pasterz szukający zbłąkanej owcy znajduje ją w krzakach i poświęca minutę czy dwie, żeby wznieść niewielki kamienny ołtarzyk w ogólnej podzięce wszelkim duchom, jakie mogą przebywać w okolicy. Albo jakieś niezwykle ukształtowane drzewo zostanie skojarzone z lekiem na chorobę. Albo ktoś wyryje spiralę na samotnym głazie. Albowiem bogowie potrzebują wiary, a ludzie pragną bogów.

Często na tym się kończy. Ale czasami wydarzenia rozwijają się dalej. Dodawane są następne kamienie, układane kolejne głazy; w miejscu, gdzie kiedyś rosło drzewo, staje świątynia. Bóg wtedy nabiera mocy, wiara wyznawców niesie go w górę jak tysiąc ton paliwa rakietowego. Nieliczni sięgają aż do nieba.

A czasem nawet dalej.

Brat Nhumrod w odosobnieniu swej surowej celi walczył z nieczystymi myślami, kiedy usłyszał rozgorączkowany głos z sypialni nowicjuszy. Młody Brutha leżał plackiem przed posągiem Oma w Jego manifestacji jako gromu, dygotał cały i mamrotał fragmenty modlitw. W tym chłopcu jest coś, co przyprawia o dreszcze, pomyślał Nhumrod. To sposób, w jaki patrzy, kiedy się do niego mówi. Całkiem jakby słuchał.

Podszedł bliżej i szturchnął nowicjusza końcem laski. — Wstawaj, chłopcze! Co właściwie robisz w sypialni w środku dnia, co?

Brutha zdołał jakoś odwrócić się, wciąż leżąc plackiem na podłodze, i chwycił kapłana za kostki.

— Głos! Głos! Mówił do mnie! — zajęczał. Nhumrod odetchnął. No tak… Znalazł się na znajomym terenie. Na głosach znał się doskonale. Słyszał je przez cały czas.

— Wstań, chłopcze — powiedział nieco łagodniejszym tonem.

Brutha podniósł się z podłogi.

Był — na co Nhumrod już wcześniej narzekał — trochę za duży do nowicjatu. Miał jakieś dziesięć lat za dużo. Dajcie mi chłopaka w wieku do siedmiu lat, mawiał zawsze brat Nhumrod.

Ale Brutha pewnie umrze jako nowicjusz. Kiedy ustalali zasady, nie przewidzieli kogoś takiego jak Brutha.

Szeroka, szczera, rumiana twarz skierowała się ku przewodnikowi.

— Usiądź na swoim łóżku, Brutho — polecił Nhumrod.

Brutha natychmiast wykonał polecenie. Nie znał znaczenia słowa „nieposłuszeństwo”. Było to jedno z bardzo wielu słów, których znaczenia nie znał.

Nhumrod usiadł obok niego.

— Słuchaj mnie uważnie, Brutho — rzekł. — Wiesz, co spotyka ludzi, którzy głoszą kłamstwa, prawda?

Brutha zaczerwienił się i kiwnął głową.

— Doskonale. A teraz opowiedz mi o tych głosach. Brutha zmiął w palcach brzeg szaty.

— To był raczej jeden głos, mistrzu — wyznał.

— …raczej jeden głos — powtórzył Nhumrod. — A co ten głos mówił? Hm?

Brutha zawahał się. Właściwie, kiedy się zastanowić, to głos w ogóle niewiele powiedział. Po prostu mówił. Ale rozmowa z bratem Nhumrodem nigdy nie była łatwa. Miał on irytujący zwyczaj zerkania z ukosa na usta mówiącego i powtarzania ostatnich słów praktycznie w chwili, kiedy zostały wypowiedziane. I przez cały czas dotykał różnych rzeczy: ścian, mebli, ludzi… Jakby się bał, że cały wszechświat zniknie, jeśli nie będzie na niego uważał. A jego nerwowe tiki były tak liczne, że musiały ustawiać się w kolejce. Brat Nhumrod był całkiem normalny jak na kogoś, kto przeżył pięćdziesiąt lat w Cytadeli.

— No więc… — zaczął Brutha.

Brat Nhumrod uniósł szczupłą dłoń. Brutha widział błękitne żyłki pod jego skórą.

— Z pewnością wiesz, że istnieją dwa rodzaje głosów, które można usłyszeć duchowo. — Brew przewodnika nowicjuszy zadrgała gwałtownie.

— Tak — zapewnił pokornie Brutha. — Brat Murduck nam mówił.

— …nam mówił. Tak. Gdy czasem w swej nieskończonej mądrości uzna to za stosowne, Bóg sam przemawia do wybrańca, który zostaje potem wielkim prorokiem. Jestem pewien, że nie uważasz się za takiego. Hm?

— Nie, mistrzu.

— …mistrzu. Ale są też inne. — W głosie brata Nhumroda pojawiło się lekkie drżenie. — Mamiące, kuszące, przekonujące. Tak? Głosy, które tylko czekają, by nas zaskoczyć. Zgadza się?

Brutha odetchnął cicho. Wiedział już, na czym stoi.

Wszyscy nowicjusze znali tego rodzaju głosy. Tyle że zwykle mówiły one o rzeczach prostych, takich jak przyjemności nocnych manipulacji albo ogólna potrzeba dziewcząt. Co dowodziło tylko, że wśród głosów są to prawdziwi nowicjusze. Brat Nhumrod słyszał głosy, które wobec tamtych były niczym pełne oratorium. Niektórzy co bardziej zuchwali nowicjusze często próbowali nakłonić brata Nhumroda do wykładu o głosach. Jego wykłady były naprawdę kształcące, twierdzili. Zwłaszcza wtedy, kiedy białe kropelki śliny pojawiały mu się w kącikach ust.

Brutha słuchał.


* * *

Brat Nhumrod był przewodnikiem nowicjuszy, ale nie wszystkich — tylko tej grupy, do której należał Brutha. Byli też inni. Może ktoś w Cytadeli wiedział, ilu ich jest. Istniał gdzieś ktoś taki, czyim zadaniem było wiedzieć wszystko.

Cytadela zajmowała całe centrum miasta Kom, leżącego pomiędzy pustyniami Klatchu a równinami i dżunglami Howondalandu. Rozciągała się na całe mile; jej świątynie, kościoły, szkoły, sypialnie, ogrody i wieże wyrastały z siebie nawzajem i dookoła siebie w sposób, który przywodził na myśl milion termitów próbujących równocześnie budować swoje kopce.

Kiedy wschodziło sionce, jego odbicie we wrotach głównej świątyni płonęło niczym ogień. Wrota były z brązu i miały sto stóp wysokości. Na nich, złotymi literami osadzonymi w ołowiu, wypisano Przykazania. Do tej pory było ich sto dwanaście, a następny prorok bez wątpienia dopisze kolejne.

Odbity blask słońca świecił na dziesiątki tysięcy wytrwałych w wierze, którzy trudzili się niżej na większą chwałę Wielkiego Boga Oma.

Najprawdopodobniej nikt naprawdę nie wiedział, ilu ich jest — niektóre zjawiska potrafią przejść w stan krytyczny. Oczywiście, był tylko jeden cenobiarcha, najwyższy iam. To pewne. I sześciu arcybiskupów. I trzydziestu niższych iamów. I setki biskupów, diakonów, subdiakonów i kapłanów. Od nowicjuszy roiło się jak od szczurów w magazynie ziarna. A jeszcze rzemieślnicy, hodowcy byków, oprawcy, święte dziewice…

Nieważne, jakie kto miał zdolności. Na pewno było dla niego miejsce w Cytadeli.

A jeśli zdolności te polegały na zadawaniu nieodpowiednich pytań albo przegrywaniu słusznych wojen, tym miejscem mogły się okazać paleniska oczyszczenia albo lochy sprawiedliwości Kwizycji.

Miejsce dla każdego. I każdy na swoim miejscu.

Żar słońca lał się na ogródek świątyni. Wielki Bóg Om starał się pozostawać w cieniu pnącza melona. Prawdopodobnie był tu bezpieczny — wewnątrz murów, z modlitewnymi wieżami dookoła… Ale ostrożności nigdy dosyć. Raz dopisało mu szczęście, ale oczekiwałby nazbyt wiele, gdyby liczył na nie po raz drugi.

Kiedy się jest bogiem, kłopot polega na tym, że nie ma się do kogo modlić.

Popełzł stanowczym krokiem w stronę starca przerzucającego nawóz. Wreszcie, strudzony, uznał, że znalazł się w zasięgu jego słuchu. Przemówił zatem: — Hej, ty!

Nie było odpowiedzi. Nie pojawiła się nawet najlżejsza sugestia, że cokolwiek zostało usłyszane.

Om stracił cierpliwość i zmienił Lu-Tze w nędznego robaka z najgłębszej otchłani piekła, po czym rozgniewał się jeszcze bardziej, bo starzec wciąż spokojnie machał łopatą.

— Demony nieskończoności napełnią twoje żywe kości siarką! — wrzasnął Om.

Nie nastąpiła żadna zmiana.

— Przygłuchy staruch — mruknął Wielki Bóg.


* * *

A może jednak był ktoś, kto wiedział o Cytadeli wszystko, co tylko możliwe. Zawsze istnieje ktoś taki, kto kolekcjonuje wiedzę, ale na tej samej zasadzie, jak sroka błyskotki, a chruściki — kawałki gałązek i kamyki. Zawsze też jest ktoś, kto robi wszystko to, co zrobić trzeba, a czym inni woleliby się raczej nie zajmować ani nawet przyznawać, że istnieje.

Trzecią cechą, jaką ludzie dostrzegali u Vorbisa, był jego wzrost. Vorbis miał ponad sześć stóp, ale był chudy jak patyk, niczym ktoś o zwykłych proporcjach, wymodelowany z gliny, a potem rozwałkowany.

Drugą cechą, jaką ludzie dostrzegali u Vorbisa, były oczy. Jego przodkowie pochodzili z pewnego plemienia żyjącego w głębi pustyni, u którego wyewoluowała dziwna skłonność do ciemnych oczu. Nie tylko o ciemnej tęczówce, ale o niemal czarnych całych gałkach. Trudno było ocenić, w którą stronę patrzy — zupełnie jakby miał pod powiekami słoneczne okulary.

Ale pierwszym, co dostrzegali, była czaszka.

Diakon Vorbis był łysy świadomie. Większość sług Kościoła, gdy tylko przyjęła święcenia, zapuszczała długie włosy i brody, w których można by zgubić kozę. Ale Vorbis golił całą głowę. Aż błyszczał. A ta łysina zdawała się zwiększać jego władzę. Nie strofował. Nigdy nie groził. Po prostu wzbudzał wrażenie, że jego przestrzeń osobista sięga na kilka sążni od ciała, i że każdy, kto się do niego zbliża, przeszkadza w czymś ważnym. Zwierzchnicy, starsi od niego o pięćdziesiąt lat, czuli się winni, przerywając rozmyślania o tym, o czym Vorbis akurat rozmyślał.

Z drugiej strony prawie niemożliwe było odkrycie, o czym właściwie myśli; nikt nigdy o to nie pytał. Najważniejszą tego przyczyną był fakt, że Vorbis pełnił funkcję przywódcy Kwizycji, a jej zadanie polegało na robieniu tego wszystkiego, co zrobić trzeba, a czym inni woleliby się raczej nie zajmować.

Nie należy pytać takich ludzi, o czym myślą; mogliby odwrócić się powoli i odpowiedzieć: „O tobie”.

Najwyższym stanowiskiem dostępnym w Kwizycji była funkcja diakona. Regułę tę ustanowiono setki lat temu, aby ta gałąź Kościoła nie wyrosła zanadto z butów[2]. Jednak z takim umysłem, twierdzili wszyscy, Vorbis z łatwością mógłby już zostać arcybiskupem, a nawet iamem.

Vorbis nie dbał o takie drobiazgi. Znał swoje przeznaczenie. Przecież sam Bóg mu je zdradził.


* * *

— Otóż to — zakończył brat Nhumrod, klepiąc Bruthę po ramieniu. — Jestem pewien, że teraz lepiej wszystko zrozumiesz. Brutha wyczuł, że powinien udzielić konkretnej odpowiedzi.

— Tak, mistrzu — zapewnił. — Jestem pewien, że tak.

— …że tak. Twoim świętym obowiązkiem jest opierać się głosom o każdym czasie — dodał brat Nhumrod, wciąż go klepiąc.

— Tak, mistrzu. Będę się opierał. Zwłaszcza jeśli mi powiedzą, żeby robić którąś z tych rzeczy, o których wspomniałeś.

— …wspomniałeś. Dobrze. Bardzo dobrze. A gdybyś znów je usłyszał, co wtedy zrobisz? Hm?

— Przyjdę i powiem ci o nich — odparł posłusznie Brutha.

— …o nich. Dobrze. Bardzo dobrze. To właśnie chciałem usłyszeć — rzeki Nhumrod. — Zawsze wam to powtarzam, chłopcy. Pamiętajcie, jestem tutaj, żeby rozwiązywać te drobne problemy, które mogą was nękać.

— Tak, mistrzu. Czy mam teraz wrócić do ogródka?

— …do ogródka. Tak myślę. Tak myślę. I żadnych więcej głosów, słyszysz? — Nhumrod pogroził palcem dłoni nie klepiącej ramienia Bruthy. Zmarszczył policzek.

— Tak, mistrzu.

— A co robileś w ogrodzie?

— Okopywałem melony, mistrzu.

— Melony? Ach tak, melony — powtórzył wolno Nhumrod. — Melony. Melony. No cóż, to wiele wyjaśnia, naturalnie. Powieka zatrzepotała mu szaleńczo.


* * *

Nie tylko Wielki Bóg przemawiał do Vorbisa w mrokach jego umysłu. Każdy rozmawiał z ekskwizytorem, wcześniej czy później. To tylko kwestia wytrzymałości.

Ostatnio Vorbis nieczęsto schodzi! na dół, żeby oglądać inkwizytorów przy pracy. Ekskwizytorzy nie mają takiej potrzeby. Przesyłają tylko instrukcje i odbierają raporty. Ale szczególne okoliczności wymagały jego szczególnej uwagi.

Trzeba przyznać, że w lochach Kwizycji niewiele było powodów do śmiechu — w każdym razie dla kogoś obdarzonego normalnym poczuciem humoru. Nie wisiały tu małe kartki z napisami w stylu: „Nie musisz był bezlitosnym sadystą, żeby tu pracować, ale to pomaga!”.

Pewne zjawiska sugerowały jednak człowiekowi myślącemu, że Stwórca wszechświata posiada mocno skrzywione poczucie tego, co zabawne; mogły także wzbudzić w Jego sercu gniew zdolny wstrząsnąć bramami niebios.

Kubki na przykład. Dwa razy dziennie inkwizytorzy przerywali pracę, by wypić kawę. Kubki, które przynieśli z domu, czekały ustawione wokół czajnika przy głównym palenisku, gdzie przypadkiem podgrzewały się także noże i obcęgi.

Kubki miały różne napisy, na przykład „Pamiątka ze świętej groty Ossory’ego” albo „Dla najlepszego tatusia na świecie”. W większości trochę wyszczerbione, żadne dwa nie były takie same.

I widokówki na ścianie. Tradycja nakazywała, by każdy inkwizytor przysyłał z urlopu prymitywnie kolorowany drzeworyt przedstawiający najbliższą okolicę, z odpowiednio zabawnym czy frywolnym liścikiem na odwrocie. Przypięto tam również wzruszający list od inkwizytora pierwszej klasy, Ishmale’a „Popa” Quooma, który dziękował kolegom za to, że zebrali aż siedemdziesiąt osiem oboli na jego prezent pożegnalny, i za piękny bukiet kwiatów dla pani Quoom; zapewniał też, że nigdy nie zapomni dni spędzonych w lochu numer 3 i że gdyby brakowało im ludzi, zawsze chętnie przyjdzie i pomoże.

Wszystko to oznaczało jedno: trudno znaleźć taki wybryk najbardziej nawet obłąkanego psychopaty, żeby nie mógł go z łatwością naśladować człowiek normalny, spokojny ojciec rodziny, który codziennie przychodzi do pracy i wykonuje swoje obowiązki.

Vorbis lubił to wiedzieć. Człowiek, który to odkrył, dowiedział się już wszystkiego, co trzeba wiedzieć o ludziach.

W tej chwili Vorbis siedział obok ławy, na której leżało coś, co formalnie rzecz biorąc, nadal było drżącym ciałem brata Sasho, jego byłego sekretarza.

Zerknął na dyżurnego inkwizytora, który skinął głową. Vorbis pochylił się nad zakutym w łańcuchy sekretarzem.

— Jak się nazywali? — powtórzył.

— …nie wiem…

— Wiem, że przekazywałeś im kopie mojej korespondencji, Sasho. To zdradliwi heretycy, którzy całą wieczność spędzą w piekle. Czy chcesz do nich dołączyć?

— …nie znam imion…

— Ufałem ci, Sasho. A ty mnie szpiegowałeś. Zdradziłeś Kościół.

— …żadnych imion…

— Prawda ukoi ból, Sasho. Powiedz.

— …prawda…

Vorbis westchnął. I wtedy zauważył, że palec Sasho zgina się i prostuje pod kajdanami. Wzywa go.

— Tak?

Pochylił się niżej nad ciałem.

Sasho otworzył jedyne pozostałe mu oko.

— …prawda…

— Tak?

— …Żółw Się Rusza…

Vorbis wyprostował się. Jego twarz nawet nie drgnęła. Rzadko zmieniał jej wyraz, chyba że tego chciał. Inkwizytor patrzył na niego ze zgrozą.

— Rozumiem — rzekł Vorbis. Wstał i skinął na dyżurnego. — Jak długo on tu jest?

— Dwa dni, panie.

— I możecie utrzymać go przy życiu przez…

— Może jeszcze dwa, panie.

— Tak uczyńcie. Tak uczyńcie — polecił Vorbis. — Wszak naszym obowiązkiem jest chronić życie tak długo, jak to tylko możliwe. Czyż nie?

Inkwizytor uśmiechnął się nerwowo, jak człowiek w obecności przełożonego, którego jedno słowo może go doprowadzić w kajdanach na ławę.

— Ehm… Tak, panie.

— Wszędzie herezja i kłamstwa — westchnął ciężko Vorbis. — A teraz będę musiał poszukać nowego sekretarza. To irytujące.


* * *

Po dwudziestu minutach Brutha trochę się uspokoił. Syrenie głosy zmysłowego zła chyba wreszcie ucichły. Wrócił do melonów. Czuł, że jest zdolny do zrozumienia melonów. Melony wydawały się bardziej zrozumiałe od większości innych rzeczy.

— Hej, ty!

Brutha wyprostował się.

— Nie słyszę cię, ohydny sukubie — powiedział.

— Owszem, słyszysz, mój chłopcze. A teraz chcę, żebyś…

— Wsadziłem palce do uszu!

— Do twarzy ci z tym. Naprawdę do twarzy. Wyglądasz jak waza. Do rzeczy…

— Śpiewam psalm! Śpiewam!

Brat Preptil, nauczyciel muzyki, opisał głos Bruthy jako przywodzący na myśl rozczarowanego sępa, który za późno dotarł do zdechłego osła. Nowicjusze obowiązkowo śpiewali w chórze, ale po licznych petycjach brata Preptila udzielono specjalnej dyspensy dla Bruthy. Widok krągłej, czerwonej twarzy chłopca, wykrzywionej z wysiłku w próbie zadowolenia słuchaczy, był dostatecznie ciężkim przeżyciem. Gorsze jednak było słuchanie jego głosu, z pewnością potężnego, wyrażającego słuszne przekonanie, falującego tam i z powrotem wokół właściwego tonu, ale jakoś nie trafiającego nigdy.

Przydzielono mu za to Dodatkowe Melony.

Na modlitewnej wieży stadko wron poderwało się pospiesznie.

Po pełnej zwrotce Miażdży On nieprawości swymi kopytami z gorącego żelaza Brutha wyjął palce z uszu i zaryzykował szybki nasłuch.

Jeśli nie liczyć odległych wronich protestów, panowała cisza.

Udało się… Trzeba pokładać ufność w Bogu, mówili wszyscy. A on pokładal — odkąd pamiętał.

Sięgnął po motykę i z ulgą stanął nad grządką.

Ostrze miało właśnie uderzyć o ziemię, kiedy Brutha zobaczył żółwia.

Żółw był mały, mniej więcej żółty i cały zakurzony. Skorupę miał mocno poszczerbioną. Miał też jedno paciorkowate oko — drugie padło ofiarą któregoś z tysiąca niebezpieczeństw, jakie zagrażają każdej powolnej istocie żyjącej o cal od ziemi.

Brutha rozejrzał się. Ogrody leżały wewnątrz kompleksu świątyń, otoczone przez wysokie mury.

— Jak się tu dostałeś, mały zwierzaczku? — zapytał. — Przyleciałeś?

Żółw przyjrzał mu się monooptycznie. Bruthę ogarnęła nostalgia. Na piaszczystych pagórkach wokół jego rodzinnego domu żyło mnóstwo żółwi.

— Dałbym ci trochę sałaty — zapewnił. — Ale żółwi nie wpuszcza się chyba do ogrodów. Czy nie jesteście szkodnikami?

Żółw wciąż mu się przyglądał. Właściwie nic nie potrafi się tak przyglądać jak żółw.

Brutha poczuł, że powinien coś powiedzieć.

— Są winogrona. To chyba nie grzech, jeśli dam ci jedno winogrono. Masz ochotę na winogrono, mały żółwiku? — zapytał.

— Masz ochotę zostać czymś obrzydliwym w najgłębszej otchłani chaosu? — zapytał żółw.

Wrony, które dotarły do zewnętrznych murów, poderwały się znowu, do wtóru psalmu Droga niewiernego jest niby cierniowe gniazdo.

Potem Brutha otworzył oczy i wyjął palce z uszu.

— Ciągle tu jestem — oznajmił żółw.

Brutha zawahał się. Z wolna pojawiła się myśl, że demony i su-kuby nie pojawiają się chyba w postaci małych żółwi. Nie miałoby to sensu. Nawet brat Nhumrod musiałby przyznać, że w dziedzinie rozpasanego erotyzmu można wymyślić wiele obiektów ciekawszych od jednookiego żółwia.

— Nie wiedziałem, że żółwie umieją mówić — powiedział.

— Nie umieją — odparł żółw. — Czytaj z moich warg. Brutha pochylił się.

— Nie masz warg — zauważył.

— Nie — zgodził się żółw. — No właśnie. Ani porządnych strun głosowych. Przekazuję słowa wprost do twojej głowy, jasne?

— Ojej!

— Rozumiesz chyba, prawda?

— Nie.

Żółw przewrócił jedynym okiem.

— Powinienem przewidzieć. Zresztą to bez znaczenia. Nie muszę tracić czasu na ogrodników. Idź i sprowadź tu kogoś najważniejszego. Ale już.

— Najważniejszego? — powtórzył Brutha. Zasłonił dłonią usta.

— Nie chodzi ci chyba o… o brata Nhumroda?

— Kim on jest?

— Przewodnikiem nowicjuszy.

— A niech mnie! — mruknął żółw. — Nie — mówił dalej, śpiewnie naśladując głos Bruthy. — Nie chodzi mi o przewodnika nowicjuszy. Chodzi mi o najwyższego kapłana, czy jak tam każe się nazywać. Przypuszczam, że jest ktoś taki?

Oszołomiony Brutha kiwnął głową.

— Najwyższy kapłan, tak? — powtórzył żółw. — Najwyższy kapłan. Najwyższy kapłan!

Brutha przytaknął jeszcze raz. Wiedział, że jest ktoś taki. Tyle że — co prawda — potrafił objąć myślą strukturę hierarchii pomiędzy własną osobą a bratem Nhumrodem, jednak nie był w stanie poważnie rozważać jakichkolwiek ogniw pomiędzy nowicjuszem Brutha a cenobiarchą. Teoretycznie wiedział, że istnieje potężny kanoniczny system z najwyższym kapłanem u szczytu i Brutha twardo umieszczonym na dole. Traktował go jednak podobnie jak ameba mogłaby traktować łańcuch ewolucji, prowadzący od niej do — na przykład — dyplomowanego księgowego. Wzdłuż całej drogi do szczytu aż gęsto było od brakujących ogniw.

— Nie mogę tak iść i prosić… — Brutha zająknął się. Sama myśl o rozmowie z cenobiarchą odbierała mu zdolność mówienia. — Nie mogę nikogo prosić, żeby prosił cenobiarchę, żeby tu przyszedł i wysłuchał żółwia!

— Zamień się w bagienną pijawkę i schnij w karzącym ogniu! — wrzasnął żółw.

— Nie ma powodu do przekleństw — zwrócił mu uwagę Brutha. Żółw z wściekłości podskoczył kilka razy.

— To nie było przekleństwo! To był rozkaz! Jestem Wielkim Bogiem Omem!

Brutha zamrugał.

— Nie, nie jesteś — stwierdził po chwili. — Widziałem Wielkiego Boga Oma. — Machnął ręką, nabożnie wykonując znak świętych rogów. — Nie pojawia się w postaci żółwia. Przybywa jako orzeł, lew albo potężny byk. Przy wielkiej świątyni stoi posąg wysoki na siedem łokci. Jest z brązu i w ogóle. Tratuje niewiernych. Nie możesz tratować niewiernych, kiedy jesteś żółwiem. Znaczy, możesz najwyżej spoglądać na nich znacząco. Ten posąg ma rogi ze szczerego złota. Tam, gdzie mieszkałem, też stał posąg, wysoki na jeden łokieć, i to też był byk. Dlatego wiem, że nie jesteś Wielkim Bogiem… — znów uczynił znak świętych rogów — …Omem.

Żółw trochę się uspokoił.

— A ile mówiących żółwi w życiu widziałeś? — zapytał z ironią.

— Nie wiem — odparł Brutha.

— Jak to nie wiesz?

— Bo przecież one wszystkie mogły mówić — wyjaśnił z powagą Brutha, demonstrując tę osobistą logikę, dzięki której przydzielono mu dodatkowe zajęcia przy melonach. — Po prostu mogły się akurat nie odzywać, kiedy byłem w pobliżu.

— Jestem Wielkim Bogiem Omem — rzekł żółw groźnym i z konieczności niskim głosem. — A ty już niedługo będziesz bardzo nieszczęśliwym kapłanem. Idź i sprowadź go.

— Nowicjuszem.

— Co?

— Nowicjuszem, nie kapłanem. Nie dopuszczą mnie…

— Przyprowadź go!

— Nie wydaje mi się, żeby cenobiarcha kiedykolwiek zaglądał do naszego ogródka warzywnego. Nie sądzę, żeby w ogóle wiedział, jak wygląda melon.

— To mi nie przeszkadza — zapewnił żółw. — Idź po niego, bo inaczej zadrży ziemia, księżyc stanie się jako krew, gorączka i wrzody dotkną ludzkość oraz najrozmaitsze nieszczęścia na nią spadną. Nie żartuję — dodał jeszcze.

— Zobaczę, co da się zrobić — zapewnił Brutha, wycofując się powoli.

— A biorąc pod uwagę okoliczności, i tak zachowuję cierpliwość! — krzyknął jeszcze żółw. — I wcale źle nie śpiewasz — dodał po chwili namysłu. — Słyszałem gorsze głosy!

Zakurzony habit Bruthy znikał już za furtą.

— Przypomina mi to czasy, kiedy rozszalała się zaraza w Pseudopolis — mruknął do siebie żółw, kiedy kroki chłopca ucichły. — Jakiż to był płacz i zgrzytanie zębów… — Westchnął ciężko. — Piękne czasy… Piękne czasy.


* * *

Wielu czuje w sobie powołanie do kapłaństwa, ale tak naprawdę oznacza to, że słyszą wewnętrzny głos, mówiący: „To spokojna praca pod dachem, nie wymaga wysiłku; czy może wolałbyś zostać oraczem jak twój ojciec?”.

Natomiast Brutha nie był zwykłym wierzącym. On Wierzył. Coś takiego jest nieco krępujące, jeśli przytrafi się w bogobojnej rodzinie, ale Brutha miał tylko babcię, a ona także Wierzyła. Wierzyła tak, jak żelazo wierzy w metal. Była kobietą, jakiej każdy kapłan obawia się w swojej kongregacji, która zna wszystkie psalmy i wszystkie modlitwy. W Kościele Omniańskim kobiety w świątyni były ledwie tolerowane; musiały zachowywać ciszę i okrywać się całkowicie w swojej części nawy za amboną, na wypadek gdyby widok połowy ludzkiej rasy sprawił, że męska część kongregacji usłyszy głosy nie całkiem niepodobne do tych, które prześladowały brata Nhumroda o każdej godzinie dnia i nocy. Kłopot polegał na tym, że babcia Bruthy miała charakter zdolny przebić się przez arkusz ołowiu i przez zaciętą pobożność niby diamentowe wiertło.

Gdyby urodziła się mężczyzną, omnianizm odnalazłby swego ósmego proroka nieco szybciej, niż tego oczekiwano. Jako kobieta, z przerażającą sprawnością ustalała i realizowała harmonogramy sprzątania świątyni, polerowania posągu i kamienowania podejrzanych o cudzołóstwo.

Brutha dorastał więc wśród absolutnie pewnej wiedzy o Wielkim Bogu Omie. Dorastał wiedząc, że Om nie spuszcza z niego wzroku, zwłaszcza w takich miejscach jak wygódka, i że demony czają się zewsząd, a powstrzymuje je tylko potęga wiary i ciężar babcinej laski, stojącej za drzwiami w tych rzadkich okazjach, kiedy nie była używana. Potrafił wyrecytować każdy wers ze wszystkich siedmiu Ksiąg Proroków i wszystkie Prawdy. Znał Prawa i Psalmy. Zwłaszcza Prawa.

Omnianie byli bogobojnym ludem.

Naprawdę mieli się czego bać.


* * *

Cela Vorbisa mieściła się w wewnętrznej Cytadeli, co było niezwykłe jak na zwykłego diakona. Nie prosił o to. Rzadko musiał prosić o cokolwiek. Przeznaczenie miało sposoby realizacji swych planów.

Odwiedzali go także najpotężniejsi ludzie z kościelnej hierarchii.

Oczywiście nie sześciu arcybiskupów ani nie sam cenobiarcha. Nie byli aż tak ważni — po prostu znajdowali się na szczycie. Ludzi, którzy naprawdę kierują organizacjami, zwykle spotyka się o kilka poziomów niżej, gdzie można jeszcze sprawnie kierować.

Ludzie lubili przyjaźnić się z Vorbisem. Głównie ze względu na wspomniane wcześniej pole psychiczne, które w najsubtelniejszy sposób sugerowało, że nie chcieliby zostać jego wrogami.

Dwóch takich siedziało teraz w jego celi. Byli to generał iam Fri’it, który — cokolwiek mówiły oficjalne dokumenty — dowodził Boskim Legionem, oraz biskup Drunah, sekretarz kongresu iamów. Ludzie sądzą zwykle, że stanowisko to nie daje władzy, ale pewnie nigdy nie dbali o protokół zebrania głuchawych staruszków.

Obu tych mężczyzn naprawdę tu nie było. Wcale nie rozmawiali z Vorbisem — takie to było spotkanie. Wielu ludzi nie rozmawiało z Vorbisem i bardzo się starało z nim nie spotykać. Niektórzy opaci z odległych klasztorów, ostatnio wezwani do Cytadeli, podróżowali w sekrecie czasem przez cały tydzień po nieprzyjaznym terenie, aby stanowczo nie dołączyć do tajemniczych postaci odwiedzających celę Vorbisa. W ostatnich miesiącach Vorbis miał najwyraźniej tylu gości co Człowiek w Żelaznej Masce.

Nie rozmawiali także. Ale gdyby tam byli, i gdyby rzeczywiście stoczyli rozmowę, potoczyłaby się tak:

— A teraz — rzekł Vorbis — sprawa Efebu. Biskup Drunah wzruszył ramionami[3].

— Nie są ważni, jak słyszałem. Nie stanowią zagrożenia.

Obaj spojrzeli na Vorbisa, człowieka, który nigdy nie podnosił głosu. Trudno było ocenić, o czym myśli Vorbis, często nawet wtedy, kiedy o tym opowiedział.

— Doprawdy? A więc do tego już doszliśmy? Nie stanowią zagrożenia? Po tym, co zrobili nieszczęsnemu bratu Murduckowi? Po obelgach pod adresem Oma? Tego nie możemy darować. Jakie są propozycje dalszych działań?

— Żadnych bitew — oświadczył Fri’it. — Oni walczą jak szaleńcy. Nie. Zbyt wielu już straciliśmy.

— Mają potężnych bogów — stwierdził Drunah.

— Mają lepsze łuki — poprawił go Fri’it.

— Nie ma boga prócz Oma — rzekł Vorbis. — To, w co Efebianie wierzą, że wyznają, to tylko dżinny i demony. Jeśli można to nazwać wyznaniem. Widzieliście to?

Przesunął w ich stronę zwój papieru.

— Co to takiego? — spytał ostrożnie Fri’it.

— Kłamstwo. Historia, która nie istnieje i nigdy nie istniała… To… rzeczy… — Vorbis zająknął się. Próbował sobie przypomnieć słowo, które od dawna już nie było używane. — Jakby… bajki opowiadane dzieciom, które są za małe… słowa dla ludzi, którzy mają je wypowiadać… ta…

— Aha. Sztuka teatralna — domyślił się Fri’it. Wzrok Vorbisa przybił go do ściany.

— Wiesz o takich rzeczach?

— Ja… Kiedy podróżowałem przez Klatch… — Fri’it przełknął ślinę. I wyraźnie wziął się w garść. Dowodził setką tysięcy żołnierzy. Nie zasłużył na takie traktowanie.

Ale nie odważył się spojrzeć Vorbisowi w twarz.

— Tańczą — wyjaśnił niepewnie. — W te swoje święta. Kobiety noszą dzwoneczki na… I śpiewają pieśni. Wszystkie o pierwszych dniach świata, kiedy bogowie…

Zamilkł na chwilę.

— To było obrzydliwe — dokończył. Stuknął o siebie kostkami dłoni, co robił z przyzwyczajenia, kiedy się czymś martwił.

— W tej… sztuce… są ich bogowie — oświadczył Vorbis. — Ludzie w maskach. Czy dacie wiarę? Mają boga wina, pijanego starucha. A ludzie mówią, że Efeb nie stanowi zagrożenia! I jeszcze to…

Rzucił na blat drugi, grubszy zwój.

— To jest o wiele gorsze. Ponieważ błądzą, wyznając fałszywe bóstwa, ich błąd tkwi w wyborze bóstw, nie w wierze. Ale to… Drunah spojrzał ostrożnie.

— Sądzę, że jest więcej kopii, nawet w Cytadeli — mówił dalej Vorbis. — Ta należała do Sasho. O ile pamiętam, rekomendowałeś go do służby, Fri’it.

— Zawsze wydawał mi się inteligentnym i bystrym młodzieńcem — zapewnił generał.

— Ale nielojalnym. I teraz odbiera sprawiedliwą zapłatę. Należy jedynie żałować, że nie udało się go skłonić, by wyjawił nam imiona innych heretyków.

Fri’it starał się nie okazać nagłej ulgi. Popatrzył Vorbisowi w oczy.

Drunah przerwał milczenie.

De Chelonian Mobile — odczytał głośno. — „Żółw Się Rusza”. Co to znaczy?

— Już wysłuchanie tego może narazić twoją duszę na tysiąc lat w piekle — odparł Vorbis.

Nie odrywał wzroku od Fri’ita, który teraz wpatrywał się nieruchomo w ścianę.

— Sądzę, że z pewną ostrożnością możemy podjąć to ryzyko — uznał Drunah.

Vorbis wzruszył ramionami.

— Autor twierdzi, że świat… płynie przez pustkę na grzbietach czterech ogromnych słoni — wyjaśnił. Drunah otworzył usta.

— Na grzbietach? — zdziwił się.

— Tak pisze — potwierdził Vorbis, wciąż obserwując Fri’ita.

— A na czym one stoją?

— Autor pisze, że stoją na skorupie gigantycznego żółwia. Drunah uśmiechnął się nerwowo.

— A na czym stoi ten żółw?

— Nie widzę sensu w spekulacjach, na czym może stać — warknął Vorbis. — Ponieważ on nie istnieje!

— Naturalnie, naturalnie — zgodził się szybko Drunah. — To tylko pusta ciekawość.

— Jak zwykle ciekawość — odparł Vorbis. — Prowadzi umysł na ścieżki spekulacji. Ale człowiek, który to napisał, chodzi wolny w Efebie. W tej chwili!

Drunah zerknął na zwój.

— On tu pisze, że wszedł na statek, który dopłynął do wyspy na krańcu świata, gdzie wyjrzał poza krawędź i…

— Kłamstwa — przerwał mu spokojnie Vorbis. — I nic by z tego nie wynikało, gdyby nawet nie były to kłamstwa. Prawda leży wewnątrz, nie na zewnątrz. W słowach Wielkiego Boga Oma, przekazanych nam przez Jego wybranych proroków. Nasze oczy mogą nas oszukać, ale nasz Bóg nigdy.

— Ale…

Vorbis spojrzał na Fri’ita. Generał był zlany potem.

— Tak? — rzucił.

— No… Efeb. Miejsce, gdzie szaleńcy miewają szalone pomysły. Wszyscy o tym wiedzą. Może najrozsądniej będzie pozostawić ich, żeby się dusili w swym obłędzie?

Vorbis pokręcił głową.

— Niestety, dzikie i nierozważne idee mają niepokojącą skłonność rozprzestrzeniania się i zyskiwania zwolenników.

Fri’it musiał przyznać, że tak jest w istocie. Z doświadczenia wiedział, że idee prawdziwe i oczywiste, takie jak niezmierzona mądrość i osąd Wielkiego Boga Oma, wielu ludziom wydają się tak niejasne, że trzeba ich wręcz pozabijać, by zrozumieli swe błędy. A jednocześnie niebezpieczne, mgliste i błędne przekonania często tak ich pociągają, że nawet — tu w zadumie potarł bliznę — kryją się w górach i rzucają kamieniami, dopóki nie zamorzy się ich głodem. Wolą raczej zginąć, niż myśleć rozsądnie. Fri’it zaczął myśleć rozsądnie już w młodym wieku. Zrozumiał, że rozsądek nakazuje nie umierać.

— Co proponujecie? — zapytał.

— Rada wysyła poselstwo do Efebu — odparł Drunah. — Jak wiecie, mam zorganizować delegację, która wyruszy jutro.

— Ilu żołnierzy? — spytał Vorbis.

— Tylko eskorta — wyjaśni Fri’it. — Przecież zagwarantowano nam bezpieczny przejazd.

— Zagwarantowano nam bezpieczny przejazd — powtórzył Vorbis. W jego ustach brzmiało to jak długie przekleństwo. — A na miejscu…?

Fri’it chciał odpowiedzieć: Rozmawiałem z komendantem efebiańskiego garnizonu i sądzę, że jest człowiekiem honoru, choć oczywiście jest też godnym pogardy niewiernym, stojącym niżej od robaka. Ale takich słów rozsądniej nie wypowiadać w obecności Vorbisa.

— Będziemy się strzec — obiecał tylko.

— Czy zdołamy ich zaskoczyć?

— My? — zdziwił się Fri’it.

— Ja poprowadzę delegację — oznajmił Vorbis. On i sekretarz błyskawicznie porozumieli się wzrokiem. — Chcę… chcę na jakiś czas opuścić Cytadelę. Zmienić powietrze. Poza tym nie powinniśmy dawać Efebianom do zrozumienia, że zasługują na uwagę któregoś z wyższych hierarchów Kościoła. Zastanawiałem się tylko nad możliwościami, gdyby nas sprowokowano…

Nerwowe stukanie kostek Fri’ita przypominało strzały z bicza.

— Daliśmy im słowo…

— Nie ma układów z niewiernymi.

— Ale są pewne względy praktyczne — przypomniał Fri’it tak ostro, jak tylko się odważył. — Pałac w Efebie to labirynt. Wiem o tym. Są pułapki. Nikt nie dostanie się do środka bez przewodnika.

— A jak dociera przewodnik?

— Sądzę, że sam siebie prowadzi.

— Doświadczenie mówi mi, że zawsze jest inna droga — stwierdził Vorbis. — Do wszystkiego istnieje inna droga. Bóg wskaże ją we właściwym czasie, tego możemy być pewni.

— Sytuacja byłaby lepsza przy braku stabilizacji w Efebie — wtrącił Drunah. — Kryją się tam pewne… elementy.

— I będzie on dla nas bramą do całego obrotowego wybrzeża — dodał Vorbis.

— Cóż…

— Do Djel, a potem Tsortu.

Drunah starał się nie widzieć wyrazu twarzy Fri’ita.

— To nasz obowiązek — przypomniał im Vorbis. — Nasz święty obowiązek. Nie wolno nam zapominać o biednym bracie Murducku. Byt nieuzbrojony i samotny.


* * *

Wielkie sandały Bruthy stukały rytmicznie po kamiennej posadzce korytarza prowadzącego do surowej celi brata Nhumroda.

Po drodze próbował ułożyć w myślach swoją wypowiedź. Mistrzu, jest tam żółw, który twierdzi… Mistrzu, żółw chciałby… Wiesz co, mistrzu? Dowiedziałem się od żółwia pod melonami, że…

Brutha nigdy by się nie ośmielił myśleć o sobie jak o proroku. Dość dokładnie jednak potrafił przewidzieć, jak zakończyłaby się dowolna rozmowa w taki sposób rozpoczęta.

Wielu ludzi uważało Bruthę za idiotę. Wyglądał na takiego, od okrągłej szczerej twarzy po płaskie stopy i koślawe paluchy. Miał też zwyczaj poruszania wargami, kiedy się nad czymś zastanawiał, jakby powtarzał sobie szeptem każde zdanie. A to dlatego, że tak właśnie robił. Myślenie nie przychodziło mu łatwo. Większość ludzi myśli odruchowo, myśli tańczą w ich mózgach jak ładunki elektryczne w chmurze. A przynajmniej jemu tak się wydawało. On jednak musiał konstruować swe myśli po kawałku, jak ktoś wznoszący mur. Dotychczasowe życie, kiedy wszyscy śmiali się z niego, ponieważ miał korpus jak beczka i stopy wyglądające, jakby miały właśnie pomaszerować w przeciwne strony, nauczyło go, by dobrze się zastanowić, zanim cokolwiek powie.

Brat Nhumrod leżał wyciągnięty na posadzce przed posągiem Oma Depczącego Bezbożników, zatykając palcami uszy. Głosy znowu nie dawały mu spokoju.

Brutha chrząknął. Potem chrząknął jeszcze raz.

Brat Nhumrod uniósł głowę.

— Bracie Nhumrodzie… — zaczął Brutha.

— Co?

— Ehm… bracie Nhumrodzie…

— Co?

Brat Nhumrod wyjął palce z uszu.

— O co chodzi? — zapytał zgryźliwie.

— Tego… Powinieneś coś zobaczyć. W tym, no… w ogrodzie. Bracie…?

Przewodnik nowicjuszy usiadł. Błyszcząca twarz Bruthy była wizerunkiem zatroskania.

— W ogrodzie. Trudno to wytłumaczyć. Boja, no… odkryłem, skąd się biorą głosy, bracie Nhumrodzie. A mówiłeś, żeby zaraz cię o tym zawiadomić.

Stary kapłan spojrzał na chłopca surowo. Lecz jeśli kiedykolwiek istniała osoba całkiem pozbawiona przebiegłości i niezdolna do subtelności, to właśnie Brutha.


* * *

Strach to niezwykła gleba. Zwykle rodzi się na niej posłuszeństwo — niczym kukurydza, która rośnie równymi rzędami i łatwo ją pielić. Czasami jednak wyrastają na niej ziemniaki oporu, które rozwijają się pod ziemią.

W Cytadeli podziemi nie brakowało. Były lochy i tunele Kwizycji. Były piwnice i kanały, zapomniane cele, ślepe zaułki, puste przestrzenie za starożytnymi murami, a nawet naturalne jaskinie w skale macierzystej.

To była właśnie taka jaskinia. Dym z ogniska pośrodku uchodził przez szczelinę w sklepieniu i trafiał do labiryntu niezliczonych kominów i szybów oświetleniowych w górze.

W mroku tańczyło dwanaście postaci. Ubrane były w szerokie kaptury i szerokie płaszcze — prymitywne, zszyte z łachmanów. Nic, czego nie można by z łatwością spalić po spotkaniu, by szperające palce Kwizycji nie znalazły niczego obciążającego. Coś w poruszeniach obecnych sugerowało mężczyzn przyzwyczajonych do noszenia broni: tu czy tam jakiś gest… postawa… użycie słowa.

Na ścianie jaskini ktoś umieścił rysunek: nierówny owal z trzema wydłużeniami u góry — środkowe odrobinę większe od bocznych, i trzema na dole, środkowe odrobinę dłuższe i szpiczaste. Jak dziecięcy rysunek żółwia.

— Oczywiście, że popłynie do Efebu — oświadczyła maska. — Nie ośmieli się zrezygnować. Musi zatamować rzekę prawdy u jej źródła.

— Musimy więc ratować, ile zdołamy — odparła inna maska.

— Musimy zabić Vorbisa!

— Nie w Efebie. Kiedy przyjdzie czas, to musi nastąpić tutaj. Żeby ludzie wiedzieli. Kiedy będziemy już dostatecznie silni.

— Czy kiedykolwiek będziemy dostatecznie silni? — westchnęła maska. Jej właściciel nerwowo stuknął o siebie kostkami palców.

— Nawet chłopi wiedzą, że coś się dzieje. Nie można powstrzymać prawdy. Postawić tamę na rzece prawdy? Wtedy tworzą się przecieki o wielkiej sile. Czy nie dowiedzieliśmy się o Mudrucku? Ha! „Zabity w Efebie”, mówił Vorbis.

— Jeden z nas musi się udać do Efebu i ocalić Mistrza. Jeśli rzeczywiście istnieje.

— Istnieje. Jego imię jest na Księdze.

— Didactylos. Dziwne imię. Wiecie, to znaczy „Dwupalcy”.

— Muszą go szanować w Efebie.

— Sprowadźmy go tutaj, jeśli to możliwe. I Księgę.

Jedna z masek wyraźnie się wahała. Znowu stuknęła kostkami.

— Ale czy ludzie staną za… za książką? Potrzebują czegoś więcej. To chłopi. Nie umieją czytać.

— Ale umieją słuchać!

— I tak… trzeba coś im pokazać. Potrzebujemy symbolu…

— Mamy go!

Każda z zamaskowanych postaci odruchowo zwróciła twarz w stronę rysunku na ścianie, niewyraźnego w blasku ognia, ale głęboko wyrytego w ich umysłach. Patrzyli na prawdę, która często robi wrażenie.

— Żółw Się Rusza!

— Żółw Się Rusza!

— Żółw Się Rusza! Przywódca skinął głową.

— A teraz — rzekł — ciągniemy losy.


* * *

Wielki Bóg Om rozpalał w sobie gniew, a przynajmniej bardzo się starał. Istnieje tylko ograniczona ilość gniewu, jaki można rozpalić o cal od ziemi, ale Om się nie poddawał. Bezgłośnie przeklął chrząszcza, ale przypominało to lanie wody do stawu. A w każdym razie nie wywołało żadnych skutków — chrząszcz poszedł dalej.

Przeklął melon aż do ósmego pokolenia, ale nic się nie stało. Spróbował plagi wrzodów — a melon nadal leżał spokojnie i dojrzewał powolutku.

Bóg chwilowo znalazł się w ciężkim położeniu, a świat uznał, że może to wykorzystać. Cóż, kiedy Om wróci do swej słusznej postaci i potęgi, powiedział sobie, zostaną Podjęte odpowiednie Kroki. Plemiona Chrząszczy i Melonów pożałują, że zostały stworzone. Coś okropnego przydarzy się orłom. I… i pojawi się boskie przykazanie dotyczące sadzenia sałaty…

Kiedy ten wielki chłopak wrócił w towarzystwie mężczyzny o woskowej skórze, Wielki Bóg Om nie miał ochoty już na uprzejmości. Poza tym, z punktu widzenia żółwia, nawet najpiękniejsza ludzka istota jest tylko parą stóp, odległą szpiczastą głową i gdzieś po drodze parą nozdrzy oglądaną z niewłaściwej strony.

— Co to za jeden? — warknął.

— To brat Nhumrod — wyjaśnił Brutha. — Przewodnik nowicjuszy. Jest bardzo ważny.

— Mówiłem chyba, żebyś nie sprowadzał mi tu jakiegoś tłustego, starego pederasty! — wrzasnął głos w umyśle chłopca. — Za coś takiego twoje oczy zostaną nabite na kolumny ognia!

Brutha przyklęknął.

— Nie mogę iść do najwyższego kapłana — tłumaczył tak cierpliwie, jak tylko potrafił. — Nowicjuszy w ogóle nie wpuszczają do Wielkiej Świątyni, chyba że przy wyjątkowych okazjach. Gdyby mnie złapali, Kwizycja szybko by mi wykazała, że błądziłem. Takie jest Prawo.

— Tępy dureń! — krzyknął żółw. Nhumrod uznał, że pora się odezwać.

— Nowicjuszu Brutho — rzekł. — Z jakiego powodu przemawiasz do tego małego żółwia?

— Ponieważ… — Brutha urwał na moment. — Ponieważ on do mnie przemawia… prawda?

Brat Nhumrod przyjrzał się niedużej jednookiej głowie wysuniętej ze skorupy.

Był zasadniczo dobrym człowiekiem. Czasem demony i diabły podsuwały mu do głowy niepokojące myśli, ale pilnował, żeby owe myśli tam już pozostały. W żadnym dosłownym sensie nie zasługiwał, by nazywać go tak, jak przed chwilą żółw. Zresztą nawet gdyby go usłyszał, pomyślałby, że ma to coś wspólnego ze stopami. Poza tym zdawał sobie sprawę, że można słyszeć głosy pochodzące od demonów, a czasami bogów. Żółwie to coś nowego. Żółw sprawił, że brat Nhumrod zaczął się martwić o Bruthę, którego zawsze uważał za miłego tępaka, co to bez słowa skargi zrobi wszystko, czego się od niego wymaga. Oczywiście, wielu nowicjuszy zgłaszało się na ochotnika do czyszczenia szamba i zagród byków; czynili to z dziwnego przekonania, że świątobliwość i pobożność ma jakiś związek z brodzeniem po kolana w gnoju. Brutha nigdy się nie zgłaszał, ale jeśli otrzymał polecenie, wykonywał je — nie dlatego że chciał zrobić dobre wrażenie, ale dlatego że mu polecono. A teraz zaczął rozmawiać z żółwiami.

— Muszę ci chyba wyznać, Brutho — rzekł Nhumrod — że on nie mówi.

— Nie słyszysz go, mistrzu?

— Nie słyszę, Brutho.

— Powiedział mi, że… — Brutha zawahał się. — Powiedział, że jest Wielkim Bogiem.

Drgnął mimowolnie. Babcia w tej chwili uderzyłaby go czymś ciężkim.

— Aha… Otóż widzisz, Brutho — zaczął brat Nhumrod, dygocząc lekko — takie zjawiska nie są całkiem nieznane wśród młodych ludzi niedawno Powołanych do służby Kościołowi. Jak sądzę, usłyszałeś głos Wielkiego Boga, kiedy zostałeś Powołany, prawda? Hm…

Brutha nie docenił metafory. Pamiętał, że słyszał głos swojej babci. Właściwie nie został Powołany, raczej Posłany. Ale na wszelki wypadek kiwnął głową.

— I w twoim… entuzjazmie, naturalnym entuzjazmie jest przekonanie, że słyszysz, jak Wielki Bóg nadal do ciebie przemawia. Żółw zaczął podskakiwać.

— Niech cię porażą gromy! — wrzasnął.

— Najlepszym lekarstwem są ćwiczenia fizyczne. I dużo zimnej wody.

— Wij się na ostrzach potępienia!

Nhumrod schylił się i podniósł żółwia. Odwrócił go grzbietem w dół. Łapki machały wściekle.

— Jak on się tu dostał, hm?

— Nie wiem, bracie Nhumrodzie — odparł szczerze Brutha.

— Niech ręka ci uschnie i odpadnie! — krzyczał głos w jego głowie.

— Takim żółwiem można sobie nieźle podjeść — mruknął przewodnik nowicjuszy. Dostrzegł wyraz twarzy chłopca. — Spójrz na to inaczej — zaproponował. — Czy Wielki Bóg Om… — znak świętych rogów — …zamanifestowałby się w stworzeniu tak prymitywnym? Byk tak, naturalnie, orzeł z pewnością, przy jakiejś okazji także łabędź, o ile dobrze pamiętam… Ale żółw?

— Niech twoje organy płciowe wypuszczą skrzydła i odlecą!

— Zastanów się — ciągnął brat Nhumrod, nieświadom chórów w głowie nowicjusza. — Jakie cuda mógłby sprawić żółw? Hm…

— Niech twoje kości chrzęszczą miażdżone w szczękach olbrzymów!

— Może zmienić sałatę w złoto? — zgadywał brat Nhumrod jowialnym tonem człowieka pozbawionego poczucia humoru. — Deptać stopami mrówki? Ahaha.

— Haha — odparł grzecznie Brutha.

— Zabiorę go do kuchni, żeby już cię nie niepokoił. Znakomicie nadaje się na zupę. A potem nie będziesz już słyszał żadnych głosów, możesz mi wierzyć. Ogień leczy wszelkie szaleństwa, prawda?

— Zupę?

— Tego… — zaczął Brutha.

— Twoje wnętrzności będą owijać się wokół drzewa, aż pożałujesz! Nhumrod rozejrzał się po ogrodzie. Miał wrażenie, że pełno tu melonów, dyń i ogórków. Zadrżał.

— Dużo zimnej wody, to najlepsze — powiedział. — Mnóstwo. — Znowu popatrzył na Bruthę. — Hm? Po czym ruszył w stronę kuchni.


* * *

Wielki Bóg Om leżał z łapkami w powietrzu w koszu stojącym w którejś z kuchni. Był niemal całkiem przysypany pękiem ziół i kilkoma marchewkami. Przewrócony żółw usiłuje stanąć na nogi, wyciągając jak najdalej szyję i próbując użyć głowy jako dźwigni. Jeśli to nie skutkuje, gorączkowo macha łapkami w nadziei, że rozkołysze się i odwróci grzbietem do góry.

Przewrócony żółw to dziewiąta najbardziej żałosna rzecz w całym wszechświecie.

Przewrócony żółw, który wie, co się z nim zaraz stanie, awansuje na tej liście na pozycję przynajmniej czwartą.

Najszybszym sposobem zabicia żółwia, przeznaczonego do jedzenia, jest wrzucenie go do wrzącej wody.

W całej Cytadeli rozrzucone były kuchnie, magazyny i warsztaty rzemieślnicze należące do cywilnych członków Kościoła[4]. To była jedna z nich — piwnica z czarnym od dymu sufitem, w której centrum znajdowało się wielkie palenisko. Ogień huczał w kominie. Tresowane psy biegały w kołowrotkach i obracały rożny. Wznosiły się i opadały tasaki.

Z boku pieca, wśród innych poczerniałych kociołków, zaczynał już wrzeć nieduży garnek wody.

— Niech robaki zemsty pożerają twoje czarne nozdrza! — darł się Om, gwałtownie machając łapkami. Kosz się zakołysał. Owłosiona ręka sięgnęła do wnętrza i wyjęła zioła.

— Niech jastrzębie dziobią ci wątrobę!

Ręka pojawiła się znowu i zabrała marchewki.

— Obyś cierpiał od tysiąca ostrzy! Dłoń chwyciła Wielkiego Boga Oma.

— Niech ludożercze grzyby…!

— Zamknij się! — syknął Brutha, wsuwając żółwia pod szatę.

Dyskretnie ruszył do drzwi. W ogólnym chaosie kulinarnym nikt go na razie nie zauważył. Dopiero po chwili jeden z kucharzy wyprostował się i uniósł brew.

— Muszę zabrać to z powrotem — wybełkotał Brutha, wyjął spod szaty żółwia i pomachał nim szybko. — Diakon kazał.

Kucharz zmarszczył czoło, ale po chwili wzruszył ramionami. W Cytadeli wszyscy uważali nowicjuszy za najniższą formę życia, jednak rozkazy hierarchii należało wypełniać bez zbędnych pytań. Chyba że pytający miał ochotę rozważyć pytania o wiele ważniejsze, na przykład czy możliwe jest pójście do nieba, kiedy człowiek został żywcem usmażony.

Na dziedzińcu Brutha oparł się o mur i odetchnął głęboko.

— Twoje gałki oczne… — zaczął żółw.

— Jeszcze jedno słowo — przerwał mu chłopiec — i wracasz do kosza.

Żółw umilkł.

— I tak pewnie będę miał kłopoty, bo opuściłem religię porównawczą z bratem Whelkiem. Ale Wielki Bóg uznał za słuszne uczynić go krótkowzrocznym, więc Whelk pewnie nie zauważy, że mnie nie ma. A gdyby jednak, będę musiał mu powiedzieć, co zrobiłem, ponieważ okłamywanie brata jest grzechem i Wielki Bóg pośle mnie do piekła na milion lat.

— W tym przypadku mógłbym okazać łaskę — stwierdził żółw. — Nie więcej niż tysiąc lat.

— Babcia mówiła, że kiedy umrę, i tak pójdę do piekła. — Brutha nie zwracał uwagi na zwierzę. — Samo życie jest grzeszne. To logiczne, ponieważ musi się grzeszyć w każdym dniu swego żywota.

Spojrzał na żółwia.

— Wiem, że nie jesteś Wielkim Bogiem Omem… — święte rogi — …ponieważ gdybym dotknął Wielkiego Boga Oma… — święte rogi — …moje ręce by się spaliły. Jak mówił brat Nhumrod, Wielki Bóg nigdy nie stałby się żółwiem. Ale powiedziane jest w Księdze Proroka Ceny, że kiedy wędrował przez pustynię, duchy ziemi i powietrza przemawiały do niego… Zastanawiałem się, czy nie jesteś jednym z nich.

Żółw przypatrywał mu się przez chwilę jednym okiem.

— Taki wysoki? — zapytał w końcu. — Gęsta broda? Oczy skakały mu z miejsca na miejsce?

— Co?

— Chyba go sobie przypominam. Przewracał oczami, kiedy mówił. A mówił przez cały czas. Do siebie. I często wpadał na skały.

— Wędrował po pustkowiu przez trzy miesiące — oświadczył Brutha.

— To wiele wyjaśnia — uznał żółw. — Niewiele tam jest do jedzenia. Głównie grzyby.

— A może naprawdę jesteś demonem? Septateuch zabrania prowadzenia dyskursu z demonami. Jednak opieranie się demonom, jako rzecze prorok Fruni, może wzmocnić naszą wiarę…

— Niech zęby ci zaropieją z gorączki!

— Słucham?

— Przysięgam na siebie, że jestem Wielkim Bogiem Omem, największym ze wszystkich bóstw!

Brutha stuknął żółwia w skorupę.

— Coś ci pokażę, demonie.

Czuł, jak wzrasta jego wiara. Musiał tylko uważnie słuchać.


* * *

Nie był to największy posąg Oma, ale stał najbliżej — na poziomie lochów przeznaczonych dla więźniów i heretyków. Zbudowano go z żelaznych płyt połączonych nitami. Korytarze były puste, tylko gdzieś daleko para nowicjuszy pchała wózek.

— To wielki byk — stwierdził żółw.

— To podobizna Wielkiego Boga Oma w jednej z Jego doczesnych inkarnacji — wyjaśnił z dumą Brutha. — I ty twierdzisz, że jesteś Nim?

— Ostatnio nie czułem się najlepiej — odparł żółw i mocniej wyciągnął chudą szyję. — Tam są drzwiczki na grzbiecie! — zauważył. — Po co mu drzwiczki na grzbiecie?

— Żeby włożyć tam to, co grzeszne.

— A po co te drugie na brzuchu?

— Żeby wysypać oczyszczone popioły. A dym wydobywa się z nozdrzy jako znak dla bezbożników.

Wykręcając szyję, żółw przyjrzał się rzędowi zakratowanych drzwi. Obejrzał pokryte sadzą ściany. Popatrzył na puste teraz palenisko pod żelaznym bykiem. Wyciągnął wnioski. Zamrugał jedynym okiem.

— Ludzie? — zapytał w końcu. — Smażycie tam ludzi?

— No właśnie! — krzyknął tryumfalnie Brutha. — To dowód, że nie jesteś Wielkim Bogiem! On by wiedział, że oczywiście nie palimy tam ludzi. Palić tam ludzi? To niewyobrażalne!

— Aha… — mruknął żółw. — Więc co?

— Posąg służy niszczeniu heretyckich pism i innych tego rodzaju śmieci — wyjaśnił Brutha.

— Bardzo rozsądne — pochwalił żółw.

— Grzesznicy i przestępcy doznają oczyszczenia przez ogień w lochach Kwizycji albo czasami przed Świątynią. Wielki Bóg na pewno by to wiedział.

— Musiałem chyba zapomnieć — odparł cicho żółw.

— Wielki Bóg Om… — święte rogi — …wiedziałby, że On sam, osobiście, nakazał prorokowi Wallspurowi… — Brutha odchrząknął i zmarszczył czoło, zezując lekko. Oznaczało to, że rozpoczął ciężki proces myślenia. — „Niech święty ogień bez reszty zniszczy niewiernego”. To werset sześćdziesiąty piąty.

— Ja tak powiedziałem?

— W roku Pobłażliwego Warzywa biskup Kreeblephor walczył z demonem i nawrócił go jedynie mocą swego rozumu — mówił dalej Brutha. — Demon nawet przystąpił do Kościoła i został subdiakonem. Przynajmniej tak mówią.

— Przeciwko walce nic nie mam… — zaczął żółw.

— Twój kłamliwy język nie zdoła mnie skusić, gadzie! — zawołał Brutha. — Bowiem silny jestem w wierze! Żółw stęknął z wysiłku.

— Niech porażą cię gromy!

Mała, wręcz bardzo mała czarna chmura pojawiła się nagle nad głową Bruthy i mały, bardzo mały piorun lekko przypalił mu brew. Miał mniej więcej taką moc jak iskra strzelająca z kociego futra w ciepły, suchy dzień.

— Aj!

— Teraz mi wierzysz? — spytał żółw.


* * *

Na dachu Cytadeli dmuchał lekki wietrzyk. Poza tym rozciągał się stąd widok na pustynię.

Fri’it i Drunah odczekali chwilę, żeby odzyskać oddech. Potem Fri’it zapytał:

— Jesteśmy tu bezpieczni?

Drunah uniósł głowę. Nad suchymi wzgórzami krążył orzeł. Biskup zaczął się zastanawiać, jak dobry słuch ma taki ptak. Na pewno miał coś znakomitego. Czy aby nie słuch? Mógł usłyszeć ruch stworzenia pół mili niżej, w ciszy pustyni? Zresztą, do diabła, przecież nie potrafi o tym opowiedzieć, prawda?

— Prawdopodobnie — odparł.

— Mogę ci ufać? — spytał znowu Fri’it.

— A ja tobie?

Fri’it zabębnił palcami o balustradę.

— Hm…

Na tym polegał problem — problem wszystkich naprawdę tajnych stowarzyszeń: były tajne. Ilu członków miał Ruch Żółwia? Nikt dokładnie nie wiedział. Jak się nazywał człowiek obok? Wiedzieli dwaj inni członkowie, ponieważ oni go wprowadzali, ale kim byli pod maskami? Niestety, wiedza była groźna. Jeśli człowiek wiedział, Kwizycja mogła powoli wydobyć z niego te informacje. Dlatego każdy wolał dopilnować, żeby zbyt wiele nie wiedzieć. Dzięki temu rozmowy były o wiele prostsze na spotkaniach komórek Ruchu, a prawie niemożliwe poza nimi.

Z problemem tym zmagali się wszyscy ostrożni konspiratorzy w historii: jak konspirować, nie wypowiadając do nie całkiem zaufanego współkonspiratora słów, które powtórzone, mogą wskazać winnego rozgrzanym do czerwoności prętem grzechu?

Mimo wietrzyku na czole Drunaha wystąpiły drobne kropelki potu, co sugerowało, że sekretarza dręczą podobne obawy. Ale nie były dowodem. A Fri’itowi nieumieranie weszło głęboko w nawyk.

Stuknął kostkami palców.

— Święta wojna — rzekł.

To było raczej bezpieczne. Wypowiedź nie zawierała żadnej wskazówki dotyczącej opinii Fri’ita o tym wydarzeniu. Nie powiedział: „Na Boga, znowu święta wojma! Czy ten człowiek zwariował? Jakiś idiota misjonarz pozwala się zabić, jakiś obcy zapisuje jakiś bełkot na temat kształtu świata, a my mamy iść na wojnę?”. Gdyby go przyciśnięto — a właściwie rozciągnięto i połamano kości — zawsze mógł twierdzić, że miał na myśli coś w rodzaju: „Nareszcie! Nie można zlekceważyć takiej okazji, by zginąć chwalebnie dla Oma, jedynego prawdziwego Boga, który Zdepcze Nieprawych swymi Żelaznymi Kopytami!”. Nie sprawi to wielkiej różnicy — dowody nigdy się nie liczyły na niskich poziomach, gdzie zamiast nich wystarczały oskarżenia, ale jest szansa, że u jednego czy dwóch inkwizytorów wzbudzi uczucie, iż może jednak się pomylili.

— Oczywiście, w ostatnim stuleciu Kościół jest o wiele mniej waleczny — zauważył Drunah, spoglądając na pustynię. — Wiele energii pochłaniają przyziemne sprawy imperium.

Stwierdzenie. Najmniejszej szczeliny, w którą można by wcisnąć rozszczepiacz kości.

— Była krucjata przeciwko Hodgsonitom — przypomniał zamyślony Fri’it. — I podporządkowanie Melchiorytów. I rozwiązanie sprawy fałszywego proroka Zęba. I naprawa Ashelian, i pokuta…

— Ale to przecież tylko polityka — przerwał mu Drunah.

— Hm… Tak, rzeczywiście. Masz rację.

— Poza tym, naturalnie, nikt nie mógłby zwątpić w mądrość wojny o dalsze poszerzenie czci i chwały Wielkiego Boga.

— Nie. W to nikt nie mógłby wątpić — zgodził się Fri’it, który wiele razy chodził po polach bitew następnego dnia po zwycięstwie i miał możliwość przekonania się, co ono oznacza. Omnianie zakazywali używania wszelkich środków odurzających. W takich chwilach zakaz ów naprawdę mu ciążył: kiedy nie śmiał zasnąć z lęku przed swymi snami.

— Czy Wielki Bóg nie rzeki, ustami swego proroka Abbysa, że nie ma większej i bardziej chwalebnej ofiary niż własne życie oddane dla Oma?

— Istotnie, tak rzekł.

Fri’it nie mógł nie myśleć, że zanim Abbys został wybrańcem Wielkiego Boga, przez pięćdziesiąt lat był biskupem w Cytadeli. Wrzeszczący nieprzyjaciele nigdy nie biegli na niego ze wzniesionymi mieczami. Nigdy nie patrzył w oczy komuś, kto życzył mu śmierci — chociaż nie, patrzył oczywiście, ponieważ Kościół miał swoją politykę, ale przynajmniej ten ktoś nie trzymał w ręku środka pozwalającego na natychmiastową realizację tych życzeń.

— Zginąć z honorem za wiarę to rzecz szlachetna — zaintonował Drunah, jak gdyby czytał te słowa z jakiejś wewnętrznej księgi.

— Tak nam mówią prorocy — zgodził się żałośnie Fri’it.

Dobrze wiedział, że niezbadane są wyroki Wielkiego Boga. Om wybierał swych proroków, ale wydawało się, że niezbędna Mu jest pomoc. Może był zbyt zajęty, żeby sam się tym zająć. Ostatnio jakoś częściej odbywały się spotkania, częściej kiwano głowami i wymieniano spojrzenia, nawet podczas nabożeństw w Wielkiej Świątyni.

Sporo się mówiło o młodym Vorbisie… Jak łatwo przejść od jednej myśli do drugiej… Vorbis to człowiek, którego dotknęło przeznaczenie. Niewielki fragment Fri’ita — ten fragment, który przez większą część życia mieszkał w namiotach, do którego często strzelali, który często znajdował się pośród chaosu, kiedy równie łatwo zginąć z ręki sprzymierzeńca, jak wroga — ten fragment dodał zgryźliwie: w każdym razie coś go dotknęło. Był to ten fragment, który zapewne spędzi wszystkie wieczności we wszystkich piekłach, ale już teraz miał w tym sporą praktykę.

— Wiesz, że za młodu wiele podróżowałem — powiedział.

— Często słyszałem, jak niezwykle interesująco opowiadasz o swoich wyprawach do pogańskich krain — zapewnił uprzejmie Drunah. — Zwykle wspominasz o dzwonkach.

— Czy mówiłem ci kiedyś o Wyspach Brunatnych?

— To gdzieś na końcu świata. Pamiętam. Chleb tam rośnie na drzewach, a młode kobiety znajdują małe białe kulki w ostrygach. Nurkują po nie, nie ubrane nawet…

— Pamiętam coś jeszcze — przerwał Fri’it. Było to smutne wspomnienie tutaj, gdzie tylko kolczaste krzewy rosły pod fioletowym niebem. — Morze jest tam potężne. Wielkie fale, o wiele większe niż na Morzu Okrągłym, rozumiesz. Mężczyźni wypływają poza nie, żeby łowić ryby. Wypływają na takich dziwnych drewnianych deskach. A kiedy chcą wrócić, czekają na falę i… i stają na tej fali, a ona niesie ich do brzegu.

— Najbardziej podobała mi się ta historia o nurkujących kobietach — stwierdził Drunah.

— Czasami fale są ogromne. — Fri’it nie zwracał na niego uwagi. — Nic ich nie powstrzyma. Ale jeśli jedziesz na niej, nie toniesz. Tego właśnie tam się nauczyłem.

Drunah dostrzegł błysk w oku generała.

— Aha… — Pokiwał głową. — Jak cudowna jest mądrość Wielkiego Boga, że umieścił na naszej ścieżce taki pouczający przykład.

— Sztuka polega na ocenie wielkości fali. A potem trzeba na niej pojechać.

— Co się dzieje z tymi, którzy źle ocenią?

— Toną. Często. Niektóre fale są bardzo wielkie.

— Taka już jest natura fal, jak rozumiem.

Orzeł wciąż krążył. Jeśli nawet coś zrozumiał, nie okazywał tego.

— Użyteczne fakty, które warto zapamiętać. — Drunah poweselał nagle. — Gdyby człowiek miał kiedyś trafić do pogańskich krain.

— W samej rzeczy.


* * *

Z wież modlitewnych wokół całej Cytadeli diakoni śpiewali godzinki.

Brutha powienien być na zajęciach. Ale kapłani nauczyciele nie byli dla niego zbyt surowi. W końcu potrafił co do słowa zacytować każdą księgę Septateuchu i dzięki babci znał na pamięć wszystkie modlitwy i hymny. Pewnie zakładali, że jest w czymś użyteczny. Użytecznie robi coś, czego nie chce wykonać nikt inny.

Teraz okopywał grządki fasoli, żeby lepiej wyglądały. Wielki Bóg Om, aktualnie będący małym bogiem Omem, zjadał liść sałaty.

Przez całe życie wierzyłem, myślał Brutha, że Wielki Bóg Om — bez przekonania zrobił znak świętych rogów-jest, no, jest wielką brodą na niebie, a czasem, kiedy zstępuje na ziemię, to jako wielki byk, lew albo… no, w każdym razie coś dużego. Coś, co budzi szacunek.

Żółw to jednak nie to samo. Staram się… ale to nie to samo. A słyszeć, że mówi o SeptArchach, jakby byli tylko… tylko obłąkanymi starcami… to jakiś koszmar.

W tropikalnej dżungli podświadomości Bruthy wykluł się motyl zwątpienia i na próbę zamachał skrzydełkami, całkiem nieświadomy, co o takich wyczynach mówi teoria chaosu.

— Czuję się o wiele lepiej — zapewnił żółw. — Lepiej niż przez ostatnie miesiące.

— Miesiące? — zdziwił się Brutha. — Jak długo byłeś… chory? Żółw przycisnął liść łapką.

— Jaki dziś dzień?

— Dziesiąty grune’a.

— A którego roku?

— Tego… Hipotetycznego Węża… Co to znaczy: którego roku?

— W takim razie… trzy lata — policzył żółw. — Dobra ta sałata. Ja ci to mówię. W górach nie znajdziesz ani odrobiny sałaty. Rośnie czasem babka, jakiś kolczasty krzak czy dwa. Niech się stanie jeszcze jeden liść.

Brutha zerwał go z najbliższej główki. I oto, pomyślał, stał się jeszcze jeden liść.

— I miałeś zamiar być bykiem? — spytał.

— Otworzyłem oczy… jedno oko… i byłem żółwiem.

— Dlaczego?

— Skąd mogę wiedzieć? Nie mam pojęcia — skłamał żółw.

— Ale ty… Przecież jesteś wszechwiedzący.

— To jeszcze nie znaczy, że wiem wszystko. Brutha przygryzł wargę.

— Hm. Tak. Znaczy.

— Jesteś pewien?

— Tak.

— Myślałem, że to omnipotencja.

— Nie. Omnipotencja to wszechmoc. Zresztą wszechmocny też jesteś. Tak jest napisane w Księdze Ossory’ego. Wiesz — dodał Brutha — on był jednym z wielkich proroków.

— Kto mu powiedział, że jestem wszechmocny?

— Ty.

— Wcale nie.

— W każdym razie on twierdził, że to ty.

— Nie pamiętam nawet żadnego Ossory’ego — mruknął żółw.

— Przemówiłeś do niego na pustyni — podpowiedział Brutha. — Musisz pamiętać. Osiem stóp wzrostu? Bardzo długa broda? Wielka laska? I blask świętych rogów nad głową?

Zawahał się. Ale przecież widział posągi i święte obrazy. Nie mogły kłamać.

— Nigdy nie spotkałem kogoś takiego — zapewnił mały bóg Om.

— Może był trochę niższy — ustąpił Brutha.

— Ossory, Ossory… Nie, nie… Trudno powiedzieć, ale…

— Twierdził, że przemówiłeś do niego z kolumny ognia.

— Ach, ten Ossory! — zawołał żółw. — Kolumna ognia… Tak.

— I podyktowałeś mu Księgę Ossory’ego — mówił dalej Brutha. — Która zawiera Wskazania, Zasady, Wyrzeczenia i Nakazy. Sto dziewięćdziesiąt trzy rozdziały.

— Nie wydaje mi się, żeby to wszystko było moim dziełem — oświadczył z powątpiewaniem żółw. — Chyba zapamiętałbym sto dziewięćdziesiąt trzy rozdziały.

— W takim razie co takiego mu powiedziałeś?

— O ile sobie przypominam, coś w stylu: „Hej, popatrz, co mogę zrobić!” — wyjaśnił żółw.

Brutha przyjrzał mu się zdziwiony. Żółw wyglądał na zakłopotanego, przynajmniej tak, jak jest to możliwe dla żółwia.

— Nawet bogowie muszą się czasem rozerwać — przyznał.

— Setki tysięcy ludzi kierują się w życiu Wyrzeczeniami i Nakazami! — oznajmił gniewnie Brutha.

— To co? Przecież ja im nie przeszkadzam.

— Jeżeli nie tyje dyktowałeś, to kto?

— Mnie nie pytaj. Nie jestem wszechwiedzący. Brutha aż trząsł się ze złości.

— A co z prorokiem Abbysem? Pewnie całkiem przypadkiem ktoś akurat wręczył mu Kodycyle, co?

— To nie ja…

— Są wyryte na ołowianych płytach wysokości dziesięciu stóp!

— No tak, to przecież musiałem być ja. To jasne. Zawsze trzymam pod ręką tonę ołowianych płyt na wypadek, gdybym akurat kogoś spotkał na pustyni. Tak?

— Jak to?Jeśli ty mu ich nie dałeś, to kto?

— Nie wiem. Skąd mam wiedzieć? Nie mogę być wszędzie.

— Jesteś wszechobecny!

— A kto tak twierdzi?

— Prorok Hashimi!

— W ogóle go nie znam!

— Nie? Nie? To pewnie nie ty mu dałeś Księgę Stworzenia?

— Jaką Księgę Stworzenia?

— Chcesz powiedzieć, że nie wiesz?

— Nie!

— Więc kto mu ją dał?

— Nie mam pojęcia! Może sam ją napisał? Brutha ze zgrozą zasłonił sobie usta dłonią.

— Thoffbluffngf!

— Co?

Brutha opuścił rękę.

— Powiedziałem, że to bluźnierstwo!

— Bluźnierstwo? Jak mogę bluźnić? Jestem bogiem!

— Nie wierzę ci!

— Nie? A chcesz jeszcze raz dostać piorunem?

— To nazywasz piorunem?

Brutha aż poczerwieniał na twarzy. Żółw ze smutkiem zwiesił głowę.

— Dobrze. Rzeczywiście. Zgadzam się, że nie był imponujący — przyznał. — Gdybym był w lepszej formie, zostałaby po tobie tylko para dymiących sandałów. — Wyglądał na załamanego. — Nie rozumiem… Coś takiego nigdy mi się jeszcze nie zdarzyło. Zamierzałem stać się na tydzień ryczącym białym bykiem, a skończyłem na trzy lata jako żółw. Dlaczego? Nie wiem, a przecież powinienem wiedzieć wszystko. Przynajmniej według tych proroków, którzy twierdzą, że się ze mną spotkali. A wiesz, nikt mnie nawet nie słyszał. Próbowałem przemawiać do pasterzy i różnych takich, ale nie zwracali na mnie uwagi! Zaczynałem już podejrzewać, że jestem żółwiem, który śni, że jest bogiem. Tak źle ze mną było.

— Bo może jesteś — powiedział Brutha.

— Niech nogi ci spuchną jak pnie drzew! — burknął żółw.

— Ale… Ale… — jąkał się Brutha — Twierdzisz, że prorocy byli… byli tylko ludźmi, którzy zapisywali różne rzeczy!

— Bo przecież nimi byli!

— Tak, ale te rzeczy nie pochodziły od ciebie!

— Może niektóre — ustąpił żółw. — Ja… tak wiele zapomniałem przez ostatnie lata.

— Ale jeżeli przebywałeś tutaj jako żółw, to kto słuchał modlitw? Kto przyjmował ofiary? Kto osądzał zmarłych?

— Nie wiem. A kto to robił przedtem?

— Ty!

— Naprawdę?

Brutha zatkał sobie uszy palcami i rozpoczął trzecią strofę Patrzcie, jak niewierni pierzchają przed gniewem Oma.

Po kilku minutach żółw wysunął głowę ze skorupy.

— No więc — zaczął — zanim niewierni zostaną żywcem spaleni… czy najpierw im śpiewacie?

— Nie!

— Aha. Łaskawa śmierć. Mogę coś powiedzieć?

— Jeśli raz jeszcze spróbujesz narażać na szwank moją wiarę… Om umilkł. Przeszukał swą słabnącą pamięć. Drapnął łapką ziemię.

— Pamiętam… dzień… letni dzień… miałeś… trzynaście lat… Cichy głos recytował jednostajnie. Usta Bruthy uformowały rozszerzające się O.

— Skąd to wiesz? — spytał w końcu.

— Wierzysz, że Wielki Bóg Om obserwuje wszystko, co robisz, prawda?

— Jesteś żółwiem. Nie mogłeś…

— Kiedy mialeś prawie czternaście, a twoja babcia zbiła cię za kradzież śmietany ze spiżarni, czego w rzeczywistości nie uczyniłeś, zamknęła cię w twoim pokoju, a ty powiedziałeś: Chciałbym, żebyś…


* * *

Pojawi się znak, myślał Vorbis. Zawsze przychodzi znak dla człowieka, który na znaki uważa. A człowiek mądry stawia się na ścieżce Boga.

Szedł przez Cytadelę. Zawsze pamiętał, żeby codziennie przespacerować się przez niektóre z niższych poziomów, choć oczywiście zawsze o innej porze i inną trasą. O ile Vorbisowi cokolwiek sprawiało przyjemność, a w każdym razie taką, jaką mogła zrozumieć zwykła istota ludzka, to widok twarzy skromnych przedstawicieli kleru, którzy nagle stawali oko w podbródek z diakonem Vorbisem z Kwizycji. Zawsze następowało lekkie syknięcie, wskazujące na nieczyste sumienie. Vorbis lubił widzieć odpowiednio nieczyste sumienia. Do tego przecież służyły. Wina była smarem, dzięki któremu obracały się koła władzy.

Skręcił za róg i zobaczył wydrapany na ścianie nierówny owal z czterema prymitywnymi nogami i jeszcze prymitywniejszymi głową i ogonem. Uśmiechnął się. Ostatnio jakoś częściej je widywał. Niech jątrzy się herezja, niech wydobywa się na powierzchnię niczym ropiejący pęcherz. Vorbis wiedział, jak używać lancetu.

Ale sekunda czy dwie zadumy sprawiły, że minął odgałęzienie i zamiast skręcić, wyszedł na słońce.

Przez moment poczuł się zagubiony, mimo całej swej wiedzy o zakamarkach Cytadeli. Przed sobą widział jeden z wewnętrznych ogrodów. Wokół pięknej kępy dekoracyjnej kukurydzy klatchiańskiej wyciągały ku słońcu czerwone i białe kwiaty pnącza fasoli; między nimi na pylistej glebie dojrzewały powoli melony. Normalnie Vorbis zauważyłby to wszystko i z aprobatą pomyślał o rozsądnym wykorzystaniu miejsca. W normalnym przypadku nie spotkałby jednak pulchnego młodego nowicjusza, który przetaczał się po ziemi z palcami w uszach.

Vorbis przyjrzał mu się. A potem trącił sandałem.

— Co cię dręczy, synu?

Brutha otworzył oczy.

Niewielu członków wyższej hierarchii potrafiłby rozpoznać. Nawet cenobiarcha był tylko odległą plamą wśród tłumu. Ale ekskwizytora Vorbisa znali wszyscy. Było w nim coś, co odbijało się w sumieniu każdego już po kilku dniach od przybycia do Cytadeli. Boga należało się lękać dość odruchowo, z przyzwyczajenia — ale Vorbis budził grozę.

Brutha zemdlał.

— Bardzo dziwne — mruknął Vorbis.

Usłyszał jakiś syczący odgłos i spuścił wzrok.

Przy jego stopie stał nieduży żółw. Pod spojrzeniem ekskwizytora usiłował się cofnąć, ale przez cały czas patrzył na człowieka i syczał jak czajnik.

Vorbis podniósł zwierzę i zbadał uważnie, obracając w dłoniach. Potem rozejrzał się, znalazł między murami miejsce leżące w pełnym słońcu i odłożył gada na ziemię, na grzbiet. Po chwili zebrał jeszcze parę kamieni z grządek warzywnych i podparł nimi skorupę, żeby gwałtowne ruchy nie przewróciły żółwia z powrotem.

Ekskwizytor wierzył, że nie należy marnować żadnej okazji zdobycia wiedzy ezoterycznej. Zanotował więc w pamięci, by — jeśli praca pozwoli — wrócić tu za kilka godzin i sprawdzić, co się dzieje.

Potem skierował wzrok na Bruthę.


* * *

Istniało piekło dla bluźnierców. Istniało piekło dla kwestionujących legalną władzę. Istniało kilka piekieł dla kłamców. Istniało też prawdopodobnie piekło dla małych chłopców, którzy chcieli, żeby ich babcie umarły. Piekieł nie brakowało.

Definicja wieczności brzmiała: to obszar czasu stworzony przez Wielkiego Boga Oma, mający zagwarantować, że każdy otrzyma karę, na jaką zasłużył.

Omnianie mieli bardzo wiele piekieł. W tej chwili Brutha trafił do jednego z nich. Brat Nhumrod i brat Vorbis obserwowali, jak rzuca się i przewraca na pryczy niczym wyrzucony na brzeg wieloryb.

— To z powodu słońca — stwierdził Nhumrod, niemal spokojny po pierwszym szoku, gdy dowiedział się, że szuka go ekskwizytor. — Biedny chłopak cały dzień pracuje w ogrodzie. W końcu musiało się to zdarzyć.

— Próbowałeś go zbić? — spytał brat Vorbis.

— Przykro mi to mówić — westchnął Nhumrod — ale bicie młodego Bruthy przypomina chłostanie materaca. Mówi „aj”, ale tylko dlatego, podejrzewam, by wykazać dobre chęci. Ten chłopak jest pełen dobrych chęci. O nim właśnie ci opowiadałem, bracie.

— Nie wygląda na bardzo bystrego — zauważył Vorbis.

— Bo nie jest.

Vorbis z aprobatą pokiwał głową. Nadmierna inteligencja u nowicjusza to wątpliwe błogosławieństwo. Czasem można nią pokierować ku większej chwale Oma, ale często sprawia… no cóż, nie sprawia kłopotów, ponieważ Vorbis dokładnie wiedział, jak postępować z niewłaściwie wykorzystywaną inteligencją, ale zmusza do dodatkowej pracy.

— Mimo to wspominałeś, że nauczyciele bardzo go chwalą — przypomniał.

Nhumrod wzruszył ramionami.

— Jest bardzo posłuszny — wyjaśnił. — No i… chodzi o tę jego pamięć.

— Co z jego pamięcią?

— Ma jej bardzo dużo.

— Ma dobrą pamięć?

— Dobra to nie jest właściwe słowo. Ma wspaniałą pamięć. Doskonale pamięta cały Septa…

— Hm? — rzucił Vorbis.

Nhumrod pochwycił wzrok diakona.

— Tak doskonale, chciałem powiedzieć, jak to tylko możliwe w tym najbardziej niedoskonałym ze światów — wymamrotał.

— Pobożny i oczytany młody człowiek — pochwalił Vorbis.

— Ehm… Nie. Nie umie czytać. Ani pisać.

— Aha. Zatem leniwy.

Diakon nie był człowiekiem, który lubił rozważać dziedziny nieokreślone. Nhumrod kilka razy otworzył i zamknął usta, szukając odpowiednich słów.

— Nie — rzekł w końcu. — On się stara. Na pewno się stara. Tylko jakoś nie może zrozumieć… Nie potrafi zgłębić związku pomiędzy dźwiękami a literami.

— Czy zbiłeś go przynajmniej za to?

— Jak się zdaje, nie odniosło to skutku, diakonie.

— W jaki sposób więc stał się takim zdolnym uczniem?

— On słucha — wyjaśnił Nhumrod.

Nikt tak nie słuchał jak Brutha, uświadomił sobie przewodnik nowicjuszy. Dlatego trudno było go uczyć. To jakby… jakby stanąć w wielkiej, ogromnej jaskini. Wszystkie słowa znikały w niezapełniałnej głębi umysłu Bruthy. Czysta koncentracja pochłaniania mogła zmusić niedoświadczonych nauczycieli do milczenia, gdy każde wypowiedziane słowo odpływało natychmiast do uszu chłopca.

— Słucha wszystkiego — mówił dalej Nhumrod. — I na wszystko patrzy. Wszystko wchłania.

Vorbis patrzył na Bruthę z namysłem.

— Nigdy też nie słyszałem, by odezwał się nieżyczliwie. Inni nowicjusze pokpiwają z niego. Nazywają go Wielkim Tępym Wołem. Znasz, bracie, takie zachowania…

Wzrok Vorbisa oceniał dłonie Bruthy, wielkie jak bochny, i nogi niczym pnie drzew. Ekskwizytor zastanawiał się nad czymś.

— Nie umie czytać ani pisać — powtórzył. — Ale wyjątkowo lojalny, powiadasz?

— Lojalny i pobożny — potwierdził Nhumrod.

— I ma dobrą pamięć — mruknął Vorbis.

— To coś więcej. To jakby nie była zwykła pamięć. Vorbis wyraźnie podjął decyzję.

— Przyślij go do mnie, kiedy dojdzie do siebie — polecił. Nhumrod wyglądał, jakby wpadł w panikę.

— Chcę z nim tylko porozmawiać — uspokoił go Vorbis. — Być może, znajdę dla niego jakieś użyteczne zajęcie.

— Tak, panie.

— Podejrzewam bowiem, że niezbadane są ścieżki Wielkiego Boga Oma.


* * *

Wysoko. Bezgłośny, jeśli nie liczyć świstu wiatru między piórami.

Orzeł zawisł nieruchomo i spoglądał na maleńkie budynki Cytadeli w dole.

Gdzieś tam upadł i teraz orzeł nie mógł go znaleźć. Gdzieś na dole, na tej małej plamie zieleni.


* * *

Pszczoły brzęczały w kwiatach fasoli. A słońce świeciło na odwróconą skorupę Oma. Istnieje również piekło dla żółwi.

Był już zbyt zmęczony, by wymachiwać łapkami. A to wszystko, co mógł robić w tej chwili — machać łapkami. I wyciągać szyję jak najdalej w nadziei, że zdoła o coś zaczepić.

Bóg umierał, jeśli nie miał wiernych, i o to właśnie martwiły się zwykle pomniejsze bóstwa. Ale umierał również, kiedy umierał.

W części umysłu nie zajętej myślami o upale wciąż czuł przerażenie i zdumienie Bruthy. Nie powinien tak chłopca potraktować. Oczywiście, że mu się nie przyglądał. Jaki bóg to robi? Kogo obchodzi, co robią ludzie? Ważne, żeby wierzyli. Om po prostu wydobył wspomnienie z umysłu chłopaka, żeby zrobić na nim wrażenie — jak iluzjonista, który wyciąga jajko z czyjegoś ucha.

Leżę na grzbiecie, jest coraz goręcej i niedługo… umrę…

A jednak…Jednak ten przeklęty orzeł upuścił go na pryzmę kompostu. Prawdziwy magik z tego orła. Cała Cytadela wzniesiona na skałach, w kamienistej okolicy, a Om wylądował na jedynym miejscu, które mogło zamortyzować upadek. W dodatku całkiem blisko wiernego.

Właściwie to dziwne. Całkiem jakby istniała jakaś boża opatrzność, tyle że to przecież on sam był bożą opatrznością… i leżał na grzbiecie, było coraz goręcej i szykował się, by umrzeć…

Ten człowiek, który go przewrócił. Ten wyraz na łagodnej twarzy. Zapamięta go dobrze. Wyraz nie okrucieństwa, ale jak gdyby innego poziomu istnienia. Wyraz straszliwego spokoju…

Jakiś cień przesłonił słońce. Om zmrużył oko i zobaczył nad sobą twarz Lu-Tze, który przyglądał mu się z łagodnym, odwróconym do góry nogami współczuciem. A potem postawił go na łapkach, sięgnął po miotłę i odszedł, nie oglądając się za siebie.

Om z trudem chwytał oddech. Poweselał.

Ktoś tam na górze mnie lubi, pomyślał. I to jestem Ja.


* * *

Sierżant Symonia odczekał, aż wróci do swojej kwatery. Dopiero wtedy rozwinął skrawek papieru. Wcale się nie zdziwił, kiedy zobaczył mały rysunek żółwia. Szczęście mu sprzyjało.

Przez całe życie czekał na taki moment. Ktoś musiał sprowadzić Tego, który napisał Prawdę. Tego, który stanie się symbolem ruchu. I to musiał być on, Symonia. Szkoda tylko, że nie może zabić Vorbisa.

Ale to musi się zdarzyć tam, gdzie ludzie będą widzieli. Pewnego dnia. U wrót Świątyni. Inaczej nikt nie uwierzy.


* * *

Om wlókł się zapiaszczonym korytarzem. Po zniknięciu Bruthy łaził jeszcze chwilę po ogrodzie. To kolejna czynność, którą żółwie wykonują perfekcyjne. Są praktycznie mistrzami świata w łażeniu.

Całkiem bezużyteczny chłopak, myślał. Dobrze mi tak, skoro próbowałem rozmawiać z przygłupim nowicjuszem.

Oczywiście, ten chudy staruch w ogóle go nie słyszał. Ani kucharz. No tak, ale stary był prawdopodobnie głuchy. A co do kucharza… Om zanotował w pamięci, by — kiedy odzyska już boską moc — na kucharza czekał szczególny los. Nie był jeszcze pewien, na czym dokładnie ten los będzie polegał, ale na pewno wystąpi w nim wrząca woda i gdzieś też pojawią się marchewki.

Przez chwilę rozkoszował się tą myślą, ale do niczego nie prowadziła. Wciąż znajdował się w nędznym ogrodzie, w postaci żółwia. Wiedział, jak się tu dostał — z tępą zgrozą zerkał w stronę maleńkiego punkcika na niebie, w którym oko duszy rozpoznawało orła. Powinien znaleźć jakieś bardziej doczesne rozwiązanie, jeśli nie chce następnego miesiąca spędzić w ukryciu pod liściem melona.

Coś jeszcze przyszło mu do głowy: nieźle sobie podjeść!

Kiedy odzyska moc, poświęci sporo czasu na projektowanie kilku nowych piekieł. I kilku świeżych Nakazów przy okazji. Nie Będziesz Spożywał Mięsa Żółwi. Brzmi nieźle… Dziwił się, że wcześniej o tym nie pomyślał. Perspektywa, ot co.

Gdyby kilka lat temu wpadł na coś w stylu: Dla Własnego Dobra Lepiej Podnosił Będziesz Żółwie w Nieszczęściu i Niósł Je Tam, Gdzie Zechcą, Chyba że, To Ważne, Jesteś Orłem, nie znalazłby się dzisiaj w takiej sytuacji.

Nie ma co czekać. Musi sam znaleźć cenobiarchę. Ktoś taki jak najwyższy kapłan z pewnością go przecież usłyszy.

Na pewno przebywa gdzieś blisko. Najwyżsi kapłani zwykle tkwią na miejscu. Łatwo będzie go odszukać. A chociaż chwilowo Om był żółwiem, przecież wciąż był bogiem. To przecież nie może być trudne.

Trzeba iść w górę. Na tym polega hierarcia. Ludzi stojących na szczycie odnajduje się, podążając do góry.

Kołysząc lekko skorupą, były Wielki Bóg Om wyruszył, by zbadać Cytadelę, wzniesioną ku Jego większej chwale.

Nie mógł nie zauważyć, że wiele się zmieniło przez trzy tysiące lat.


* * *

— Ja? — wystraszył się Brutha. — Ale… Ale…

— Nie sądzę, żeby chciał cię ukarać — uspokoił go Nhumrod. — Chociaż na karę zasługujesz, oczywiście. Wszyscy zasługujemy — dodał pobożnie.

— Ale dlaczego?

— …dlaczego? Powiedział, że chce tylko z tobą porozmawiać.

— Przecież nie mogę powiedzieć absolutnie niczego, co kwizy-tor chciałby usłyszeć! — jęczał Brutha.

— …usłyszeć. Jestem przekonany, że nie zamierzasz kwestionować życzeń diakona.

— Nie, nie. Oczywiście, że nie. Brutha zwiesił głowę.

— Dobry chłopak — pochwalił go Nhumrod. Poklepał Bruthę po plecach tak daleko, jak tylko mógł sięgnąć. — A teraz biegnij. Jestem pewien, że wszystko będzie dobrze. — A że i jego wychowano w uczciwości, dodał jeszcze: — Prawdopodobnie dobrze.


* * *

Liczne procesje, istotne w złożonych rytuałach Wielkiego Oma, wymagały łagodnych, długich pochylni, więc w Cytadeli niewiele było schodów. Te nieliczne, które zbudowano, były dość niskie, by nie przeszkadzać starcom w stawianiu chwiejnych kroków. W Cytadeli żyło bardzo wielu starców.

Wiatr bez przerwy nawiewał piasek z pustyni. Na schodach i na dziedzińcach tworzyły się wydmy, niezależnie od tego, czego potrafiła dokonać armia uzbrojonych w miotły nowicjuszy.

Ale żółw ma bardzo niesprawne łapki.

— Będziesz Budował Niższe Stopnie — syknął, podciągając się w górę.

Czyjeś stopy przebiegły obok, o kilka cali od niego. Korytarz był jedną z głównych arterii Cytadeli, prowadzącą do Placu Żalów. Codziennie przechodziły tędy tysiące pielgrzymów.

— Niech twoje stopy odpadną od ciała i będą pochowane pod kopcem termitów! — wrzasnął.

Od razu poczuł się trochę lepiej.

Stopa następnego pielgrzyma kopnęła go i pchnęła po kamieniach. Wylądował z brzękiem na wygiętej metalowej kracie umieszczonej nisko w bocznej ścianie. Tylko błyskawiczny chwyt szczęk uratował go przed prześliźnięciem się na drugą stronę. W rezultacie zawisł nad piwnicą.

Żółw posiada niewiarygodnie potężne mięśnie szczęk. Om za-kołysał się, machając w powietrzu łapkami. W porządku… Żółwie w pociętym rozpadlinami, kamienistym terenie są do tego przyzwyczajone. Wystarczy teraz zaczepić łapką o kratę…

Jego uwagę zwróciły jakieś ciche odgłosy. Usłyszał brzęk metalu, a potem bardzo cichy jęk.

Om przesunął jedyne oko.

Krata tkwiła wysoko w ścianie bardzo długiego, niskiego pomieszczenia. Światło wpadało tu przez liczne szyby oświetleniowe, jakich mnóstwo przecinało mury Cytadeli.

Vorbis uważał, że to bardzo ważne. Inkwizytorzy nie powinni pracować w mroku, twierdził, ale w pełnym blasku.

Żeby dokładnie widzieli, co robią.

Om też widział.

Przez dłuższy czas zwisał z kraty, niezdolny oderwać wzroku od rzędu ław.

Generalnie Vorbis nie popierał używania rozgrzanych do czerwoności szczypiec, łańcuchów z kolcami ani urządzeń z wiertłami i wielkimi śrubami — chyba że na publicznych pokazach podczas ważnych postów. Zadziwiające, zawsze powtarzał, czego można dokonać zwykłym nożem…

Ale wielu inkwizytorów wolało stare metody.

Po chwili Om bardzo powoli podciągnął się do kraty; drżały mu mięśnie szyi. Jak stworzenie myślące o czymś innym, zaczepił o pręt najpierw jedną przednią łapkę, potem drugą. Tylne przez moment wisiały w powietrzu, ale zaraz sięgnął pazurkiem do szorstkiego muru.

Naprężył mięśnie i wydobył się do światła.

Odszedł wolno, trzymając się blisko ściany, by unikać stóp pielgrzymów. Co prawda i tak musiał chodzić powoli, ale teraz szedł powoli, ponieważ myślał. Większości bogów równoczesne chodzenie i myślenie sprawia poważne kłopoty.


* * *

Każdy mógł wejść na Plac Żalów. Była to jedna z największych swobód omniańskich.

Wiele istniało sposobów przekazywania próśb Wielkiemu Bogu Omowi, ale zależały głównie od tego, na co wierny mógł sobie pozwolić — co jest słuszne, właściwe i dokładnie takie, jak powinno. Przecież ci, którzy osiągnęli sukces na tym świecie, w oczywisty sposób dokonali tego przy aprobacie Wielkiego Boga; nie można bowiem wierzyć, że dokonali tego przy Jego dezaprobacie. Na tej samej zasadzie Kwizycja mogła działać bez żadnych pomyłek. Podejrzenie było dowodem. Czy istniała inna możliwość? Wielki Bóg nie uznałby za stosowne wzbudzać podejrzeń w umysłach swych inkwizytorów, gdyby nie powinny się tam słusznie pojawić. Dla kogoś, kto wierzył w Wielkiego Boga Oma, życie było naprawdę całkiem proste. A czasami także bardzo krótkie.

Zawsze jednak zdarzali się nierozważni, niemądrzy i tacy, których — z powodu jakiegoś błędu czy niedopatrzenia w tym lub przeszłym życiu — nie było stać nawet na szczyptę kadzidła. Ale Wielki Bóg w swej mądrości i miłosierdziu, spływających na Jego kapłanów, takim ludziom także stworzył możliwość.

Modlitwy i błagania można było wznosić na Placu Żalów. Z pewnością były wysłuchiwane. Może nawet spełniane.

Tuż za placem, który był kwadratem o boku ponad stu sążni, wyrastała Wielka Świątynia.

Tam, bez cienia wątpliwości, Bóg słuchał.

A w każdym razie gdzieś w pobliżu…

Codziennie na Placu Żalów zjawiały się tysiące pielgrzymów.

Pięta jednego z nich trąciła Oma tak mocno, że aż odbił się od muru. I natychmiast ktoś uderzył go kulą i pchnął w tłum, wirującego na krawędzi skorupy niczym moneta. Wyhamował na posłaniu starej kobiety, która — jak wielu innych — uważała, że skuteczność jej modlitw będzie tym większa, im więcej czasu spędzi na Placu Żalów.

Bóg zamrugał oszołomiony. To było prawie tak fatalne jak orły. Prawie tak jak piwnica… Nie, chyba nic nie było tak złe jak piwnica…

Pochwycił kilka słów, zanim kolejna stopa odkopnęła go dalej od staruszki.

— Susza dręczy naszą wioskę od trzech lat… Odrobinę deszczu, Panie!

Wirując na czubku skorupy, zastanowił się, czy właściwa odpowiedź nie skłoni ludzi, by przestali go kopać.

— Żaden problem — wymamrotał.

I znowu czyjaś stopa posłała go, niedostrzeżonego przez wyznawców, pomiędzy las nóg. Świat zmienił się w rozmazane plamy.

— Panie, dlaczego mój syn musi trafić do Boskiego Legionu? — dosłyszał starczy głos przesiąknięty brakiem nadziei. — Kto teraz zadba o gospodarstwo? Czy nie możesz wziąć jakiegoś innego chłopaka?

— Nie martw się o to — pisnął Om.

Sandał uderzył go pod ogon i przerzucił o kilka łokci po bruku. Nikt nie patrzył pod nogi. Uważano powszechnie, że wpatrywanie się w złote rogi na dachu świątyni dodaje modlitwom mocy. Gdy ktoś niejasno rejestrował obecność żółwia — w formie uderzenia w kostkę — szybko pozbywał się problemu odruchowym pchnięciem drugą nogą.

— …moja żona, chora na…

— Zgoda! Kop…

— …oczyść studnię w naszej wsi, zbrukaną…

— Załatwione!

Kop…

— …co roku nadlatuje szarańcza i…

— Obiecuję, tylko… Kop…

— …pięć miesięcy temu zaginął na morzu…

— …przestańcie mnie kopać!

Żółw wylądował na chwilowo pustym kawałku bruku.

Widoczny…

Znaczna część zwierzęcego życia opiera się na rozpoznawaniu wzorców, kształtu łowcy i ofiary. Dla oka przypadkowego obserwatora las to… no, po prostu las; w oku gołębia to szerokie, rozmazane zielone tło dla jastrzębia, którego człowiek nie zauważa na gałęzi. Dla maleńkiego punkciku sokoła na wysokości cała panorama świata to tylko mgła w porównaniu z biegnącym wśród traw łupem.

Ze swego stanowiska na samych rogach orzeł wystartował do lotu.

Na szczęście ta sama umiejętność rozpoznawania kształtów, która uczyniła żółwia tak wyraźnie widocznym na placu pełnym ludzi, skłoniła go, by w przerażeniu skierować swe jedyne oko ku górze.

Orły to bardzo proste stworzenia. Kiedy już myśl o obiedzie zagnieździ się w ich mózgu, zwykle pozostaje tam, dopóki nie zostanie zrealizowana.


* * *

Przed kwaterą Vorbisa stało dwóch boskich legionistów. Patrzeli z ukosa na Bruthę stukającego nieśmiało do drzwi, jakby szukali powodu, by go zaczepić. Niski siwy kapłan otworzył i wprowadził Bruthę do niedużej, skromnie umeblowanej celi. Znacząco wskazał mu stołek.

Brutha usiadł. Kapłan zniknął za kotarą. Brutha rozejrzał się po celi i…

Ogarnęła go ciemność. Zanim zdążył się ruszyć — a jego reakcje nawet w najlepszych chwilach trudno by uznać za skoordynowane — usłyszał jakiś głos tuż przy uchu.

— Spokojnie, bracie, nie panikuj. Rozkazuję ci nie panikować. Miał na głowie worek.

— Tylko kiwnij głową, chłopcze.

Brutha kiwnął głową. Zakładali ci worek na głowę. Wszyscy nowicjusze o tym wiedzieli. Opowiadali sobie w sypialniach różne historie. Wkładają ci worek na głowę, żeby inkwizytorzy nie wiedzieli, nad kim pracują…

— Dobrze. A teraz przejdziemy do drugiego pokoju. Idź ostrożnie.

Jakieś ręce podniosły go i poprowadziły. Przez opary niezrozumienia wyczuł dotyk kotary, potem zszedł po kilku stopniach do pomieszczenia z piaskiem na podłodze. Ręce obróciły go kilka razy, stanowczo, ale bez złej woli, po czym pociągnęły wzdłuż korytarza. Zaszeleściła następna kotara i objęło go nieokreślone wrażenie większej przestrzeni.

Później, o wiele później Brutha uświadomił sobie, że wcale nie czuł grozy. Zarzucili mu worek na głowę w celi przywódcy Kwizycji, ale nie przyszło mu na myśl, że powinien się bać. Ponieważ miał wiarę.

— Za tobą jest stołek, Brutho. Usiądź. Brutha usiadł.

— Możesz zdjąć worek.

Brutha zdjął worek.

Zamrugał.

Trzy osoby siedziały na końcu pomieszczenia między parą boskich legionistów. Brutha rozpoznał drapieżną twarz diakona Vorbisa; dwaj pozostali to niski, krępy mężczyzna i drugi, bardzo gruby. Nie potężnie zbudowany, jak sam Brutha, ale prawdziwa beczka tłuszczu. Cała trójka miała na sobie proste szare szaty.

Nie zauważył żadnych rozpalonych obcęgów ani nawet skalpeli.

Wszyscy trzej przyglądali mu się z uwagą.

— Nowicjusz Brutha? — spytał Vorbis.

Brutha skinął głową.

Vorbis zaśmiał się krótko, jak często czynią ludzie bardzo inteligentni, którym przyjdzie do głowy jakaś myśl, prawdopodobnie niezbyt zabawna.

— I oczywiście pewnego dnia będziemy musieli cię nazywać bratem Brutha — powiedział. — A może nawet ojcem Brutha? Bardzo zagmatwane, moim zdaniem. Lepiej uniknąć tego zamieszania. Myślę, że trzeba będzie zadbać, byś jak najszybciej został subdiakonem Brutha. Co o tym sądzisz?

Brutha nic o tym nie sądził. Niejasno zdawał sobie sprawę, że mowa o jego awansie, ale umysł miał całkiem pusty.

— Zresztą dość już o tym — zamknął sprawę Vorbis. Mówił lekko rozdrażnionym tonem człowieka, który jest świadom, że w tej rozmowie będzie musiał się napracować. — Czy poznajesz uczonych ojców siedzących obok mnie?

Brutha pokręcił głową.

— To dobrze. Mają do ciebie kilka pytań.

Brutha kiwnął głową.

Bardzo gruby kapłan pochylił się z irytacją.

— Czy masz język, chłopcze?

Brutha kiwnął głową. A potem, czując, że to może nie wystarczy, wysunął go na dowód.

Vorbis uspokajająco położył grubemu kapłanowi dłoń na ramieniu.

— Myślę, że nasz młody przyjaciel jest nieco oszołomiony — rzekł łagodnie. Uśmiechnął się. — Posłuchaj mnie, Brutho… Proszę, schowaj język… Zadam ci teraz pytanie. Rozumiesz mnie?

Brutha kiwnął głową.

— Kiedy wszedłeś do mojej kwatery, przez kilka sekund czekałeś w przedpokoju. Opisz mi go, proszę.

Brutha wytrzeszczył na niego oczy. Ale turbiny wspomnień zakręciły się bez udziału woli, przelewając słowa do świadomości.

— To pokój o boku mniej więcej sześciu łokci. Białe ściany. Podłoga przysypana piaskiem z wyjątkiem kąta przy drzwiach, gdzie widać posadzkę. W przeciwległej ścianie jest okno, mniej więcej sążeń od podłogi. W oknie trzy pręty. Pośrodku stołek na trzech nogach. Święty obraz proroka Ossory’ego, wyrzeźbiony z akacjowego drewna i oprawiony w srebrne liście. W dolnym lewym rogu ramki jest zadrapanie. Pod oknem wisi półka. Na półce leży tylko taca.

Vorbis splótł palce tuż przed swym nosem.

— Na tacy? — rzucił.

— Słucham, panie?

— Co było na tacy, synu?

Obrazy zawirowały przed oczyma Bruthy.

— Na tacy leży naparstek. Z brązu. I dwie igły. Na tacy leży kawałek sznura. Na sznurze są węzły. Trzy węzły. Na tacy leży dziewięć monet. Na tacy stoi srebrny kubek ozdobiony deseniem akacjowych liści. Leży długi sztylet, chyba stalowy, ma czarną rękojeść z siedmioma karbami. Na tacy leży kawałek czarnego materiału. I jeszcze rysik i tabliczka…

— Opowiedz mi o monetach — przerwał mu Vorbis.

— Trzy z nich to centy z Cytadeli. Na dwóch był znak rogów, na trzeciej korona o siedmiu pałkach. Cztery monety bardzo małe i złote. Były na nich litery, które… których nie umiałem przeczytać, ale gdybym dostał rysik, mógłbym chyba…

— Czy to jakaś sztuczka? — spytał gruby kapłan.

— Zapewniam cię — rzekł Vorbis — że chłopiec mógł oglądać pokój nie dłużej niż sekundę. Brutho, powiedz nam o innych monetach.

— Pozostałe monety były duże. I z brązu. To były efebiańskie derechmi.

— Skąd to wiesz? Rzadko sieje spotyka w Cytadeli.

— Widziałem je kiedyś, panie.

— Kiedy to było?

Brutha aż się skrzywił z wysiłku.

— Nie jestem pewien… — zaczął.

Gruby kapłan spojrzał tryumfująco na Vorbisa.

— Aha — rzekł.

— Myślę — mówił dalej Brutha — że to było po południu. Ale może rankiem. Mniej więcej w środku dnia. Trzeciego grune’a w roku Zdumionego Żuka. Do naszej wsi przyjechali kupcy.

— Ile miałeś wtedy lat?

— Niecały miesiąc brakowało mi do trzech, panie.

— Nie wierzę — stwierdził gruby kapłan.

Brutha raz czy dwa otworzył i zamknął usta. Skąd ten grubas może wiedzieć? Przecież go tam nie było!

— Możesz się mylić, synu — powiedział Vorbis. — Jesteś już dużym chłopcem, masz lat… siedemnaście, osiemnaście? Wydaje się nam, że nie mógłbyś sobie przypomnieć obcych monet widzianych przypadkiem piętnaście lat temu.

— Uważamy, że wszystko to zmyślasz — dodał grubas. Brutha nie odpowiedział. Po co miałby cokolwiek zmyślać, skoro tkwiło to spokojnie w jego głowie?

— Czy pamiętasz wszystko, co się z tobą działo? — zapytał krępy mężczyzna, który w czasie całej rozmowy uważnie obserwował Bruthę. Chłopiec był zadowolony ze zmiany tematu.

— Nie, panie. Większość rzeczy.

— Zapominasz o niektórych?

— Ehm… Są pewne rzeczy, których nie pamiętam. — Brutha słyszał o zapominaniu, chociaż trudno mu było sobie wyobrazić coś podobnego. Ale były takie okresy w jego życiu, zwłaszcza w pierwszych kilku latach życia, z których nie pozostało nic. Nie był to zanik pamięci, ale jakby wielkie, zamknięte pokoje w rezydencji jego wspomnień. Nie zapomniane, tak jak zamknięty pokój nie przestaje istnieć, ale… zablokowane.

— Jakie jest twoje pierwsze wspomnienie, synu? — spytał Vorbis.

— Zapłonęło jasne światło, a potem ktoś mnie uderzył.

Trzej mężczyźni patrzyli na niego bez wyrazu. Potem zaczęli rozmawiać przyciszonymi głosami. Brutha, poprzez swe oszołomienie i lęk, słyszał urywki zdań.

— …mamy do stracenia?

— Głupota, w dodatku to pewnie demoniczne…

— Stawka jest wysoka…

— Jedna szansa, potem będą się nas spodziewać…

I tak dalej.

Rozejrzał się po pokoju.

Umeblowanie nie miało w Cytadeli najwyższych priorytetów. Półki, krzesła, stoły… Wśród nowicjuszy krążyły plotki, że kapłani ze szczytów hierarchii mają meble ze złota, ale tutaj nie zauważył ani jednego. Pokój urządzony był surowo — jak większość w kwaterach nowicjuszy, choć tutaj surowość wydawała się jakby bogatsza: nie wymuszona przez nędzę pustka, lecz nagość zaplanowana.

— Synu…

Brutha natychmiast się wyprostował.

Vorbis zerknął na sąsiadów. Krępy mężczyzna skinął głową. Grubas wzruszył ramionami.

— Brutho — rzekł Vorbis — wrócisz teraz do swojej sypialni. Zanim odejdziesz, ktoś ze służących da ci coś do jedzenia i picia. Jutro o świcie zameldujesz się pod Bramą Rogów, skąd wyruszysz ze mną do Efebu. Słyszałeś o poselstwie do Efebu?

Brutha pokręcił głową.

— Może nie było powodów, byś słyszał. Mamy omówić z tyranem kwestie polityczne. Rozumiesz? Brutha pokręcił głową.

— Dobrze — pochwalił go Vorbis. — Bardzo dobrze. Aha, jeszcze coś. Brutho…

— Tak, panie?

— Zapomnisz o tej rozmowie. Nigdy nie byłeś w tym pokoju. Nie widziałeś nas tutaj.

Brutha rozdziawił usta. To przecież nonsens. Nie można zapomnieć o czymś tak na życzenie. Niektóre rzeczy same się zapominały — rzeczy w tych zamkniętych pokojach — ale to z powodu jakiegoś mechanizmu, którego nie rozumiał. O co chodziło Vorbisowi?

— Tak, panie — rzekł.

Wydawało się to najprostszym rozwiązaniem.


* * *

Bóstwa nie mają się do kogo modlić. Wielki Bóg Om pędził w stronę najbliższego posągu. Wyciągnął szyję i przebierał krótkimi łapkami. Zbiegiem okoliczności posąg przedstawiał jego samego jako byka depczącego niewiernych, jednak nie dawało mu to wielkiej pociechy.

Było tylko kwestią czasu, kiedy orzeł przestanie krążyć i zanurkuje.

Om był żółwiem zaledwie trzy lata, ale wraz z postacią odziedziczył także cały pakiet instynktów. Wiele z nich dotyczyło absolutnego przerażenia przed jedynym dzikim stworzeniem, które odkryło, jak jeść żółwie.

Bóstwa nie mają do kogo się modlić.

Om naprawdę by wolał, żeby było inaczej.

Ale każdy kogoś potrzebuje.

— Brutha!


* * *

Brutha nie bardzo wiedział, jak powinna wyglądać jego najbliższa przyszłość. Diakon Vorbis najwyraźniej zwolnił go z wszelkich obowiązków nowicjusza, ale przecież i tak nie miał co robić przez resztę popołudnia.

Coś go ciągnęło do ogrodu. Fasola czekała na podwiązanie i Brutha cieszył się z tego. Z fasolą człowiek wiedział, na czym stoi.

Fasola nie nakazywała żadnych niemożliwych do wykonania czynności, takich jak zapominanie. Poza tym, jeśli Brutha miał wyjechać na dłużej, powinien też okopać melony i wyjaśnić wszystko Lu-Tze.

Lu-Tze był nieodłącznym elementem ogrodu.

Każda organizacja ma kogoś takiego. Kogoś, kto spaceruje z miotłą po pustych korytarzach albo wędruje między półkami w głębi magazynów (wtedy jest jedyną osobą, która wie, gdzie co leży), albo też ma jakieś niejasne, ale bliskie stosunki z kotłownią. Wszyscy wiedzą, kim jest ta osoba, i nikt nie pamięta czasów, kiedy jej nie było, ani nie ma pojęcia, gdzie się podziewa, kiedy jej nie ma… no, tam gdzie zwykle przebywa. Tylko od czasu do czasu ludzie bardziej spostrzegawczy od całej reszty, co pozornie wydaje się niezbyt trudne, przystają i zastanawiają się nad tym przez chwilę… a potem zajmują się czymś innym.

Dziwne, ale mimo swych powolnych wędrówek od ogrodu do ogrodu w całej Cytadeli Lu-Tze nigdy nie przejawiał zainteresowania samymi roślinami. Pracował przy glebie, nawozie, gnoju i kompoście, mule i piasku oraz metodach przemieszczania ich z miejsca na miejsce. Na ogół machał miotłą albo odwracał pryzmę, a gdy tylko ktoś rzucił gdzieś nasiona, natychmiast przestawał się nimi interesować.

Kiedy pojawił się Brutha, Lu-Tze grabił alejki. Grabienie alejek wychodziło mu znakomicie. Pozostawiał deseń muszli i łagodne, uspokajające fale. Brutha zawsze czuł się niepewnie, kiedy po nich chodził.

Rzadko odzywał się do Lu-Tze, ponieważ nie było istotne, co ktokolwiek do niego mówił. Starzec i tak tylko kiwał głową i uśmiechał się, pokazując jedyny ząb.

— Wyjeżdżam na jakiś czas — oznajmił Bruth głośno i wyraźnie. — Przypuszczam, że przyślą kogoś, kto zajmie się ogrodem, ale pewne rzeczy trzeba zrobić…

Kiwnięcie, uśmiech. Starzec cierpliwie szedł za chłopcem między grządkami i słuchał o fasoli i ziołach.

— Zrozumiałeś? — upewnił się Brutha po dziesięciu minutach wykładu.

Kiwnięcie, uśmiech. Kiwnięcie, uśmiech, skinienie ręki.

— Co?

Kiwnięcie, uśmiech, skinienie. Kiwnięcie, uśmiech… skinienie… uśmiech.

Lu-Tze przeszedł drobnym krokiem na koniec ogrodu, gdzie pod murem stały pryzmy kompostu, stosy donic i wszelkie inne ogrodowe kosmetyki. Brutha podejrzewał, że starzec tam sypia.

Kiwnięcie, uśmiech, skinienie.

W słońcu, obok pęku tyczek do fasoli, na drewnianych kozłach leżał blat. Rzucono na niego słomianą matę, a na niej stało pół tuzina stożkowatych kamieni, nie przekraczających stopy wysokości.

Wokół nich skonstruowano precyzyjny system patyczków. Cienkie skrawki drewna ocieniały kawałki kamieni, metalowe lusterka odbijały promienie słońca na inne kawałki, papierowe lejki ustawione pod dziwnymi kątami miały chyba kierować podmuchy wiatru w precyzyjnie dobrane punkty.

Brutha nigdy nie słyszał o sztuce bonsai ani o tym, jak można ją stosować do gór.

— Są… bardzo ładne — stwierdził niepewnie. Kiwnięcie, uśmiech, wybranie niewielkiego kamienia, uśmiech, podanie, prośba.

— Nie, naprawdę nie mogę wziąć…

Wręczenie, prośba. Szeroki uśmiech, kiwnięcie głowy.

Brutha wziął do ręki maleńką górę. Wyczuwał w niej dziwny, nierzeczywisty ciężar — dla jego dłoni ważyła może funt, ale w jego umyśle waga sięgała tysięcy bardzo, ale to bardzo małych ton.

— Tego… Dziękuję. Bardzo ci dziękuję. Kiwnięcie, uśmiech, grzeczne odepchnięcie.

— Jest bardzo… górska. Kiwnięcie, szeroki uśmiech.

— To przecież nie może być prawdziwy śnieg na szczycie, praw…

Brutha!

Potrząsnął głową. Ale głos dobiegał z jej wnętrza.

No nie, pomyślał żałośnie.

Wcisnął małą górę w dłonie Lu-Tze.

— Ale, no… przechowasz ją dla mnie, dobrze? Brutha!

Wszystko to było snem, prawda? Zanim stałem się ważny i rozmawiałem z diakonami. Nie, nie było! Ratuj!


* * *

Błagalnicy rozbiegli się, gdy orzeł przefrunął nisko ponad Placem Żalów. Zakręcił ledwie kilka stóp nad ziemią i wylądował na posągu Wielkiego Oma Tratującego Niewiernych. Był to ptak wspaniały, złocistobrązowy i żółtooki. Spoglądał na tłum z wyniosłą pogardą.

— Czy to znak? — zapytał starzec z drewnianą nogą.

— Tak! To znak! — potwierdziła stojąca obok kobieta.

— Znak!

Ludzie ruszyli do posągu.

— To drań — odezwał się cichy i nieusłyszany głos gdzieś spomiędzy ich stóp.

— Ale czego znak? — spytał starszy mężczyzna, który od trzech dni obozował na placu.

— Co to znaczy: czego? — zdziwił się starzec z drewnianą nogą. — To znak! Nie musi być znakiem czegokolwiek. To bardzo podejrzane, tak pytać, czego to znak.

— Musi być czegoś znakiem — upierał się starszy mężczyzna. — To przecież wynika z odniesienia. Odsłownego. To jest jakmutam od-slowny.

Chuda figura pojawiła się na obrzeżu tłumu. Poruszała się ukradkowo, ale z zadziwiającą szybkością. Miała na sobie djelibę, jak plemiona pustynne, ale na szyi zawiesiła na pasku tacę. Taca niosła złowieszczą sugestię rzeczy lepkich, słodkich i pokrytych kurzem.

— Może to posłaniec samego Wielkiego Boga? — zastanowiła się kobieta.

— To tylko przeklęty orzeł, nic więcej — oświadczył zrezygnowany głos, wydobywający się spomiędzy ozdobnej spiżowej rzezi u podstawy posągu.

— Daktyle! Figi! Sorbety! Święte relikwie! Świeże odpusty! Jaszczurki! Na patyku! — wołał z nadzieją człowiek z tacą na szyi.

— Myślałem, że kiedy On pojawia się na świecie, to jako łabędź albo byk — stwierdził starzec z drewnianą nogą.

— Ha! — zabrzmiał niesłyszany przez nikogo głos żółwia.

— Zawsze mnie to dziwiło — stwierdził młody nowicjusz z tylnych szeregów. — No wiecie… znaczy… łabędzie? Trochę tego… brakuje im męskości, nie?

— Będziesz ukamienowany za bluźnierstwo! — krzyknęła rózgorączkowana kobieta. — Wielki Bóg słyszy każde słowo, jakie wymawiasz bez szacunku!

— Ha! — zabrzmiało spod posągu.

Człowiek z tacą przecisnął się sprawnie trochę bliżej.

— Klatchiańskie rachatłukum! Szerszenie w miodzie! Bierzcie, póki zimne!

— Ale coś jest na rzeczy — mówił starszy mężczyzna głosem nużącym, lecz niepowstrzymanym. — Znaczy, jest w orle coś boskiego, prawda? Król ptaków, mam rację?

— To tylko trochę ładniejszy indyk! — odezwał się głos spod posągu. — Mózg wielkości orzecha.

— Bardzo szlachetny ptak, taki orzeł. I mądry — ciągnął starszy mężczyzna. — Ciekawostka: orły to jedyne ptaki, które odkryły, jak jeść żółwie. Wiecie? Chwytają je, wzlatują bardzo wysoko, a potem rzucają na skały. Skorupa pęka na kawałki. Zadziwiające.

— Pewnego dnia — burknął ponury głos znad ziemi — wrócę do formy, a ty będziesz bardzo żałował, że coś takiego powiedziałeś. Bardzo długo będziesz żałował. Może nawet stworzę więcej Czasu, żebyś miał kiedy żałować. Albo… nie, zmienię cię w żółwia. Zobaczymy, czy ci się spodoba. Ten świst wiatru wokół skorupy, ten grunt rosnący z każdą chwilą… Tak, to będzie ciekawe.

— Okropne — stwierdziła kobieta spoglądając na orła. — Ciekawe, o czym myśli biedne stworzonko, kiedy spada.

— O swojej skorupie, droga pani — wyjaśnił Wielki Bóg Om, próbując wcisnąć się jeszcze głębiej pod spiżowy występ. Człowiek z tacą wydawał się przygnębiony.

— Wiecie co! — zawołał. — Dwie torebki słodzonych daktyli za cenę jednej! Co wy na to? To jakbym sobie rękę odrąbywał. Kobieta zerknęła na tacę.

— Fuj… Muchy wszystko obsiadły! — zauważyła.

— To rodzynki, proszę pani.

— W takim razie dlaczego odleciały?

Człowiek sprawdził. Po czym spojrzał jej prosto w oczy.

— Cud! — krzyknął, dramatycznie wymachując rękami. — Nadchodzi czas cudów!

Orzeł przesunął się niespokojnie.

Rozpoznawał ludzi wyłącznie jako ruchome elementy krajobrazu, które w sezonie wypasu owiec w górach łączyły się jakoś z rzucanymi kamieniami, kiedy pikował, by porwać nowo narodzone jagnię. Poza tym jednak w schemacie świata były równie nieistotne jak kamienie i krzaki. Nigdy jednak nie znalazł się w pobliżu tak wielkiej ich liczby. Wściekłe oczka niepewnie badały tłum.

W tej właśnie chwili na placu zagrzmiały trąby.

Orzeł rozejrzał się nerwowo. Maleńki móżdżek drapieżcy usiłował poradzić sobie z nadmiarem bodźców.

Wreszcie ptak skoczył. Wierni rozstąpili się gwałtownie, schodząc mu z drugi, gdy opadł tuż nad kamienie bruku, po czym wzniósł się majestatycznie ku wieżom Wielkiej Świątyni i gorącemu niebu.

W dole skrzydła wrót Świątyni, każde odlane z czterdziestu ton złoconego brązu, poruszane (jak mówiono) oddechem samego Wielkiego Boga, rozwarły się ociężale i — to właśnie było cudowne — bezgłośnie.


* * *

Wielkie sandały Bruthy stukały głośno o kamienie. Brutha zawsze wkładał w bieg sporo wysiłku: przebierał nogami od kolan, a golenie machały niczym koła łopatkowe.

Za dużo na niego spadło. Ten żółw, który twierdził, że jest Bogiem… A to przecież nie mogło być prawdą, tyle że musiało być prawdą, skoro wiedział to wszystko. Sam Brutha stanął przed sądem Kwizycji. Albo czymś w tym rodzaju. W każdym razie okazało się to mniej bolesne, niż się spodziewał.

Brutha!

Na placu, szumiącym zwykle szeptem tysiąca modlitw, teraz panowała cisza. Wszyscy pielgrzymi spoglądali ku Świątyni.

Czując w głowie wir zdarzeń tego dnia, Brutha przeciskał się przez milczący nagle tłum…

Brutha!

Ludzie mają tłumiki rzeczywistości.

Powszechnie wiadomo, że dziewięć dziesiątych mózgu nie jest wykorzystywane. Jak większość powszechnie znanych faktów, i ten nie jest prawdziwy. Nawet najgłupszy Stwórca nie zadałby sobie trudu, by wkładać do ludzkiej głowy parę funtów zbędnej szarej mazi, gdyby jej jedynym zastosowaniem było — na przykład — służyć jako smakołyk pewnym dalekim szczepom zamieszkującym niezbadane doliny. Ta część mózgu oczywiście jest wykorzystywana. A jedną z jej funkcji jest sprawiać, by cudowne wydawało się normalne, a niezwykłe zmieniało się w zwyczajne.

Ponieważ gdyby tak się nie działo, istoty ludzkie, wobec codziennej przedziwności wszystkiego, chodziłyby dookoła z głupawymi uśmiechami — jak te na twarzach pewnych dalekich szczepów, które od czasu do czasu przeżywają kontrolę władz, a inspektorzy dokładnie sprawdzają zawartość ich foliowych cieplarni. Istoty ludzkie często mówiłyby „Ojej!”. I nikt by właściwie nie pracował.

Bogowie nie lubią ludzi, którzy nie pracują. Ludzie, którzy nie są przez cały czas zajęci, mogliby zacząć myśleć.

Część mózgu istnieje jedynie po to, by do tego nie dopuścić. Jest bardzo sprawna. Potrafi skłonić człowieka, by doświadczał nudy w otoczeniu cudów. A mózg Bruthy pracował teraz gorączkowo.

Dlatego Brutha nie od razu spostrzegł, że przecisnął się przez pierwszy szereg pielgrzymów i wbiegł na środek wolnego pasa. Dopiero kiedy się obejrzał, zobaczył procesję. Cenobiarcha powracał do swych apartamentów, po odprawieniu — a przynajmniej po sennym kiwaniu głową, kiedy odprawiał je kapelan — wieczornego nabożeństwa.

Brutha rozejrzał się, szukając drogi ucieczki. Potem usłyszał gdzieś obok chrząknięcie i wtedy spojrzał prosto na wściekłe oblicza kilku niższych iamów, a między nimi zdziwione i geriatrycznie dobroduszne oblicze samego cenobiarchy.

Starzec odruchowo podniósł dłoń, by pobłogosławić Bruthę znakiem świętych rogów. Następnie dwóch przedstawicieli Boskiego Legionu uniosło nowicjusza — po drugiej próbie — za łokcie, szybko odsunęło z drogi procesji i cisnęło w tłum.

Brutha!

Brutha przeskoczył po bruku do posągu i zdyszany oparł się o niego.

— Pójdę do piekła! — wymamrotał. — Na całą wieczność!

Kogo to obchodzi? Wyjmij mnie stąd!

Nikt nie zwracał na niego uwagi. Wszyscy patrzyli na procesję, gdyż nawet oglądanie procesji było uczynkiem nabożnym. Brutha przyklęknął i zajrzał między spiżowe ornamenty u stóp posągu.

Jedno paciorkowate oko rzuciło mu gniewne spojrzenie.

— Jak się dostałeś pod spód?

— W pośpiechu — odparł żółw. — Mówię ci, kiedy wrócę do formy, nastąpi istotna rekonstrukcja orłów.

— A co ten orzeł chciał z tobą zrobić?

— Chciał mnie zanieść do gniazda i zaprosić na kolację — burknął żółw. — Jak ci się wydaje, czego mógł chcieć?

Zamilkł na krótką chwilę, w czasie której ocenił daremność stosowania sarkazmu w obecności Bruthy; to tak jakby obrzucać mury zamku bezami.

— Chciał mnie zjeść — wyjaśnił spokojnie.

— Przecież jesteś żółwiem!

— Jestem twoim Bogiem!

— Ale obecnie w postaci żółwia. Znaczy, ze skorupą.

— Orłom skorupa nie przeszkadza — odparł ponuro żółw. — Podnoszą cię w górę, niosą na paręset stóp, a potem… zrzucają.

— Urgh…

— Nie. To raczej… trzask… i ciap. Myślisz, że skąd się tutaj wziąłem?

— Zostałeś zrzucony? Przecież…

— Wylądowałem na stosie trawy w twoim ogrodzie. Takie są te orły. Cała Cytadela zbudowana z kamienia, brukowana kamieniami, na wielkiej skale, a on spudłował.

— Miałeś szczęście — uznał Brutha. — Szansa jedna na milion.

— Kiedy jeszcze byłem bykiem, nie miewałem takich problemów. Orły, które potrafią podnieść byka, możesz policzyć na palcach jednej głowy. Zresztą są gorsze rzeczy od orłów. Są…

— Nieźle można sobie takim podjeść — odezwał się jakiś glos za plecami chłopca.

Brutha znieruchomiał zawstydzony, z żółwiem w ręku.

— Och… Dzień dobry, panie Dhblah — powiedział.

Wszyscy w mieście znali Rękę Sobie Odrąbuję Dhblaha, dostawcę podejrzanie nowych świętych relikwii, podejrzanie starych i zjełczałych słodyczy na patyku, a także suchych fig i daktyli długo po dacie przydatności do spożycia. Był czymś w rodzaju siły natury, jak wiatr. Nikt nie wiedział, skąd przychodzi ani gdzie znika nocą. Ale pojawiał się każdego ranka, sprzedając pielgrzymom lepkie towary. Kapłani umawali, że czyni dobro, ponieważ większość pielgrzymów przybywała tu po raz pierwszy i brakowało im tego, co najważniejsze w kontaktach z Dhblahem — to znaczy doświadczenia zdobytego przy wcześniejszych kontaktach. Często na Placu Żalów widywało się osoby, które usiłowały z godnością rozkleić własne szczęki. Wielu pobożnych pielgrzymów, po tysiącu mil niebezpiecznej podróży, musiało zanosić swe modły językiem migowym.

— Może trochę sorbetu na deser? — zaproponował Dhblah z nadzieją. — Tylko jeden cent za kubek, to jakbym sobie rękę odrąbywał.

— Co to za dureń? — spytał Om.

— Nie mam zamiaru go zjadać — zapewnił pospiesznie Brutha.

— To co, nauczysz go sztuczek? — zaproponował wesoło Dhblah. — Wyglądania przez obręcz i takich rzeczy?

— Pozbądź się go — poradził Om. — Najlepiej walnij go w głowę i wepchnij ciało za posąg.

— Cicho bądź — rzucił Brutha. Zaczynał znowu doświadczać problemów, jakie się pojawiają, kiedy człowiek rozmawia z kimś, kogo nikt inny nie słyszy.

— Naprawdę nie ma powodów, żebyś tak się do mnie odnosił — rzekł urażony Dhblah.

— Nie mówiłem do pana — zapewnił Brutha.

— Do żółwia, co? — domyślił się Dhblah. Chłopiec zawstydził się.

— Moja stara matka często rozmawiała z chomikiem. Takie domowe zwierzaki zawsze pomagają w nerwowych chwilach. I w czasach głodu też, naturalnie.

— Ten człowiek nie jest uczciwy — oznajmił Om. — Czytam w jego myślach.

— Czytasz?

— Co czytam? — Dhblah zerknął na Bruthę z ukosa. — W każdym razie będziesz miał przynajmniej towarzystwo w podróży.

— Jakiej podróży?

— Do Efebu. Tajna misja na rozmowy z niewiernymi.

Brutha wiedział, że nie powinien być zaskoczony. W zamkniętym świecie Cytadeli wieści rozprzestrzeniały się jak pożar prerii w czasie suszy.

— Aha — mruknął. — W tej prodóży…

— Podobno Fri’it też wyrusza. I… i ten drugi. Ten eminencegrease.

Diakon Vorbis to bardzo uprzejmy człowiek — zapewnił Brutha. — Był dla mnie bardzo dobry. Dał mi się napić.

— Czego? Mniejsza z tym. — Dhblah machnął ręką. — Oczywiście, nigdy bym słowa na niego nie powiedział — dodał szybko.

— Dlaczego rozmawiasz z tym głupcem? — zapytał Om.

— To… to mój przyjaciel — wyjaśnił Brutha.

— Chciałbym, żeby był moim przyjacielem — westchnął Dhblah. — Przy takich przyjaciołach człowiek nigdy nie ma wrogów. Może cię jednak namówię na kandyzowaną rodzynkę? Na patyku?


* * *

Sypialnia Bruthy służyła też dwudziestu trzem innym nowicjuszom, w myśl zasady, że samotne spanie zachęca do grzechu. Zawsze dziwiło to samych nowicjuszy, jako że chwila namysłu wystarczała, by się przekonać, że istnieją całe zestawy grzechów możliwych wyłącznie w towarzystwie. Ale chwila namysłu sama była grzechem największym z możliwych. Ludzie, którym pozwala się na zbyt długą samotność, mogą się poświęcić rozmyślaniom. A to, jak wiadomo, źle wpływa na wzrost. Może na przykład prowadzić do odrąbania stóp.

Brutha musiał więc wycofać się do ogrodu, z Bogiem wrzeszczącym mu w kieszeni habitu, między pękiem sznurka, nożycami i garścią ziaren luzem.

Aż wreszcie został wyjęty.

— Posłuchaj, nie miałem czasu ci powiedzieć — zaczął Brutha. — Wybrano mnie do bardzo ważnej misji. Jadę do Efebu, z poselstwem do niewiernych. Diakon Vorbis mnie wybrał. Jest moim przyjacielem.

— A kto to?

— Jest głównym ekskwizytorem. On… pilnuje, żebyś był czczony odpowiednio.

Om zauważył wahanie w głosie Bruthy i przypomniał sobie kratkę. I to zapracowanie na dole…

— On torturuje ludzi — oznajmił lodowatym tonem.

— Ależ nie! Tym się zajmują inkwizytorzy. Pracują do późnych godzin za całkiem niewielkie pieniądze. Tak mówił brat Nhumrod. A ekskwizytorzy tylko… organizują wszystko. Brat Nhumrod mówił, że każdy inkwizytor chce pewnego dnia zostać ekskwizytorem. Dlatego godzą się na długie dyżury. Czasami nie sypiają całymi dniami.

— Torturując ludzi — mruknął Bóg.

Ktoś taki jak tamten w ogrodzie nie sięgnąłby po nóż. Inni by to zrobili. Ybrbis woli inne metody.

— Usuwają tkwiące w ludziach zło i herezje — wyjaśnił Brutha.

— Ale ludzie… może… nie zawsze przeżywają ten proces?

— Przecież to nie ma znaczenia — zapewnił z przekonaniem chłopiec. — To, co się z nami dzieje w tym życiu, nie jest naprawdę realne. Może się zdarzyć trochę bólu, ale to nieważne. Nie wtedy, kiedy gwarantuje mniej czasu w piekle po śmierci.

— A jeśli ekskwizytorzy się pomylą? — zapytał żółw.

— Nie mogą się mylić. Kieruje nimi ręka… twoja ręka… twoja przednia łapa… znaczy, twój pazur — wymamrotał niepewnie Brutha.

Żółw zamrugał jedynym okiem. Pamiętał żar slońca, bezradność i oczy obserwujące go bez okrucieństwa, ale — to o wiele gorsze — z zaciekawieniem. Ktoś patrzy, jak ktoś inny umiera, tylko żeby sprawdzić, jak długo to potrwa. Nie zapomni tej twarzy. I umysłu tkwiącego poza nią — stalowej kuli myśli.

— Przypuśćmy jednak, że coś poszło nie tak — nie ustępował.

— Nie jestem dobry z teologii — odparł Brutha. — Ale testament Ossory’ego stwierdza bardzo wyraźnie: ci ludzie musieli coś zrobić, inaczej w swojej mądrości nie skierowałbyś do nich Kwizycji.

— Nie? — upewnił się Om, wciąż wspominając tę twarz. — Czyli to ich wina, że są torturowani. Naprawdę tak powiedziałem?

— „Osądzeni jesteśmy tak za życia, jak i po śmierci”… Ossory III, rozdział VI, wers 56. Babcia opowiadała, że kiedy ludzie umrą, muszą pokonać straszliwą pustynię, by stanąć przed tobą, a ty ważysz ich serca na jakiejś wadze, i kiedy takie serce waży mniej niż piórko, oszczędzone im jest piekło.

— Stanąć przede mną… — mruknął żółw. Po czym dodał: — Nie przyszło ci do głowy, mój chłopcze, że raczej nie mógłbym tego robić, a jednocześnie być tutaj i chodzić ze skorupą na sobie?

— Możesz zrobić wszystko, co tylko zechcesz. Om zerknął na Bruthę.

On naprawdę wierzy, pomyślał. Nie umie kłamać. Potęga wiary Bruthy płonęła w nim jak ogień. I wtedy prawda uderzyła Oma tak, jak grunt uderza w żółwie po ataku orła.

— Musisz mnie zabrać do tego Efebu — oświadczył.

— Zrobię, co zechcesz — zapewnił Brutha. — Czy zniszczysz to miejsce kopytem i ogniem?

— Możliwe, możliwe… Ale musisz mnie tam zabrać. Om starał się ukrywać swe myśli, by Brutha ich przypadkiem nie usłyszał. Nie opuszczaj mnie!

Gdybym cię wypuścił, mógłbyś tam dotrzeć o wiele szybciej — stwierdził Brutha. — W Efebie ludzie są bardzo grzeszni. Im szybciej zostaną oczyszczeni, tym lepiej. Mógłbyś przestać być żółwiem, polecieć tam jako gorący wicher i zniszczyć miasto.

Gorący wicher, myślał Om. Przypomniał sobie milczące pustkowia w głębi pustyni, szepty i westchnienia bóstw, które przygasły, stały się zwykłymi dżinnami i głosami w powietrzu.

Bóstw bez wyznawców.

Ani jednego. Jeden wystarczał.

Bóstwa, które opuszczono.

Najważniejsze było to, że w całej Cytadeli, przez cały dzień, płomień wiary Bruthy był jedynym, jaki znalazł Bóg.


* * *

Fri’it próbował się modlić.

Dawno już tego nie robił.

Oczywiście, było te osiem obowiązkowych modlitw każdego dnia, ale w ciemności ponurej nocy dobrze wiedział, czym są naprawdę: przyzwyczajeniem. Może chwilą, żeby pomyśleć. Metodą odmierzania czasu.

Zastanawiał się, czy w ogóle kiedyś się modlił, czy otwierał serce i umysł przed czymś istniejącym poza, a może ponad nim. Na pewno tak, prawda? Może kiedy był mały. Nawet tego nie pamiętał… Krew spłukała wszelkie wspomnienia.

To jego wina. To na pewno jego wina. Był już kiedyś w Efebie i nawet polubił marmurowe miasto na skałach ponad błękitnymi wodami Morza Okrągłego. Odwiedzał też Djelibeybi, tych szaleńców wierzących w bóstwa ze śmiesznymi głowami i chowających swoich zmarłych w piramidach. Dotarł nawet do Ankh-Morpork po drugiej stronie morza, gdzie oddawaliby cześć każdemu bóstwu, byle tylko miało pieniądze. Tak, Ankh-Morpork, Ankh-Morpork… były tam ulice i uliczki bogów, ściśnięte razem niby talia kart. I nikt nie chciał nikogo palić, a w każdym razie nie bardziej niż zwykle miewalo to miejsce. Chcieli tylko, żeby zostawić ich w spokoju, a wtedy każdy będzie mógł iść do nieba albo piekła własną ścieżką.

W dodatku Fri’it za dużo dzisiaj wypił z tajnej skrytki z winem, której wykrycie w ciągu dziesięciu minut pchnęłoby go w tryby machiny inkwizytorów.

Tak, trzeba to Vorbisowi przyznać. Dawno temu Kwizycja była do przekupienia — teraz już nie. Główny ekskwizytor wrócił do podstaw. Zapanowała demokracja ostrych noży. A nawet lepiej — poszukiwanie herezji na wyższych poziomach kościelnej hierarchii odbywało się z jeszcze większym wigorem. Vorbis jasno dał do zrozumienia: im wyższa gałąź, tym bardziej tępa piła.

Nie ma to jak dawna religia…

Zacisnął powieki, ale wciąż widział tylko rogi na świątyni, oderwane obrazy rzezi, jaka nastąpi, albo… twarz Vorbisa.

Lubił białe miasto.

Nawet niewolnicy byli tam zadowoleni. Mieli swoje prawa. I swoją wartość. Nie wszystko można było robić z niewolnikami.

Tam właśnie dowiedział się o Żółwiu. To miało sens. Tak właśnie pomyślał: to brzmi logicznie. Ma sens. Ale sensowna czy nie, taka myśl skazywała go na piekło.

Vorbis na pewno wie o nim. Musi wiedzieć. Wszędzie ma szpiegów. Sasho był użyteczny. Ile wyjawił Vorbisowi? Czy zdradził wszystko, co wiedział?

Oczywiście, w końcu zdradzi wszystko…

Coś pękło w umyśle Fri’ita.

Spojrzał na miecz wiszący na ścianie.

Właściwie dlaczego nie? Przecież i tak całą wieczność spędzi w tysiącu piekieł…

Wiedza to wolność, w pewnym sensie. Kiedy najmniejsze, co mogą ci zrobić, to wszystko, wtedy najgorsze, co mogą zrobić, nagle przestaje budzić grozę. Skoro mają cię ugotować jako jagnię, to równie dobrze mogą upiec jako barana.

Wstał chwiejnie i po kilku próbach zdjął pas ze ściany. Kwatera Vorbisa była niedaleko, jeśli tylko pokona jakoś stopnie. Jeden cios, więcej nie trzeba… Może od pierwszego zamachu rozciąć Vorbisa na połowy. A może… może potem nic się nie stanie. Są przecież inni, którzy czują to samo. Gdzieś są… W każdym razie na pewno uda się zbiec do stajni, przed świtem odjechać daleko, może nawet dotrzeć przez pustynię do Efebu…

Stanął przed drzwiami i sięgnął do gałki.

Poruszyła się sama z siebie.

Fri’it zatoczył się do tyłu, widząc, jak drzwi otwierają się do wewnątrz.

Na korytarzu stał Vorbis. W migotliwym blasku oliwnej lampki jego twarz wyrażała uprzejme zatroskanie.

— Wybacz tak późną wizytę — rzekł. — Ale uznałem, że musimy porozmawiać. O jutrzejszym dniu.

Miecz z brzękiem wypadł Fri’itowi z ręki. Vorbis pochylił się.

— Czy coś się stało, bracie?

Uśmiechnął się i wszedł do pokoju. Za nim wsunęli się dwaj za-kapturzeni inkwizytorzy.

— Bracie — powtórzył Vorbis. I zamknął drzwi.


* * *

— Jak ci tam jest? — zapytał Brutha.

— Będę grzechotał jak fasolka w rondlu — burknął żółw.

— Mogłem wrzucić więcej siana. Ale popatrz, mam to. Kępka zieleniny spadła Omowi na głowę.

— Z kuchni — wyjaśnił Brutha. — Obierki i kapusta. Ukradłem je — dodał. — Ale pomyślałem, że nie można mówić o kradzieży, jeżeli robię to dla ciebie.

Zapach cuchnących, nadgniłych liści sugerował, że Brutha popełnił swą zbrodnię, kiedy zielenina i tak była już w drodze na śmietnik. Om jednak nie powiedział tego głośno. Jeszcze nie.

— Dobrze — wymruczał.

Muszą być inni, przekonywał sam siebie. Na pewno. Gdzieś na wsiach. To miasto jest zbyt wyrafinowane. Ale… ale było tylu pielgrzymów przed świątynią. To przecież nie zwykli wieśniacy — to ci najbardziej pobożni. Całe wioski zbierały fundusze, żeby wysłać jedną osobę, by niosła prośby wielu. I nie wyczuł w nich płomienia. Czuł strach, grozę, tęsknotę i nadzieję… Wszystkie te emocje miały swój aromat. Ale płomienia nie znalazł.

Orzeł upuścił go w pobliżu Bruthy. I wtedy… obudził się. Mgliście pamiętał bycie żółwiem. A teraz przypomniał sobie, że jest bogiem. Jak daleko od Bruthy zachowa jeszcze te wspomnienia? Milę? Dziesięć mil? Jakie to uczucie, kiedy wiedza odpływa, zanika, kiedy pozostaje się tylko nędznym gadem? A może jakaś jego część zawsze będzie pamiętać, bezradna…

Zadrżał.

W tej chwili Om tkwił w zamykanym koszu, który Brutha zawiesił sobie na ramieniu. Nawet w najlepszych warunkach nie byłoby to wygodne schronienie, a teraz jeszcze trzęsło się od czasu do czasu, kiedy w chłodzie przedświtu chłopiec tupał sandałami.

Po jakimś czasie z Cytadeli dotarli stajenni z końmi. Brutha stał się celem kilku zdziwionych spojrzeń. Uśmiechał się tylko — miał wrażenie, że to najlepsze wyjście.

Zaczynał odczuwać głód, ale nie opuścił posterunku. Polecono mu być tutaj…

Po chwili jednak głosy zza rogu skłoniły go, by przesunąć się o kilka kroków i sprawdzić, co się dzieje.

Dziedziniec miał kształt litery U obejmującej skrzydło zabudowań Cytadeli. Za rogiem zobaczył coś, co wyglądało, jakby inna grupa także szykowała się do wymarszu.

Brutha znał wielbłądy. W wiosce babci widział ich kilka. Ale tutaj zebrano chyba setki — chudych, hałaśliwych jak źle nasmarowane pompy i cuchnących jak tysiąc wilgotnych dywanów. Ludzie w djelibach przechodzili między nimi i czasem bili je kijami, co jest powszechnie przyjętą metodą postępowania z wielbłądami.

Chłopiec zbliżył się do najbliższego zwierzęcia. Jakiś człowiek mocował mu wokół garbu bukłaki z wodą.

— Dzień dobry, bracie — zaczął Brutha.

— Zmiataj stąd — odparł mężczyzna, nie oglądając się nawet.

— Prorok Abbys powiada nam (rozdział XXV, wers 6): „Biada tym, którzy usta swe brukają przekleństwami, gdyż słowa ich będą niczym pył”.

— Tak powiada? No to on też może zmiatać — odparł swobodnym tonem mężczyzna.

Brutha zawahał się. Formalnie rzecz biorąc, człowiek ów właśnie zyskał dla siebie wolne miejsce w którymś z tysiąca piekieł oraz miesiąc czy dwa zabiegów Kwizycji, ale teraz chłopiec zauważył, że to żołnierz Boskiego Legionu: spod pustynnej szaty wystawał miecz. Cóż, legionistom wolno było więcej, podobnie jak inkwizytorom. Ich często bliski kontakt z bezbożnymi wpływał na umysły i narażał dusze na śmiertelne niebezpieczeństwo.

Brutha postanowił być wspaniałomyślny.

— A dokąd się wybieracie z tymi wielbłądami w taki piękny ranek, bracie?

Żołnierz dociągnął popręg.

— Pewnie do piekła — odparł, uśmiechając się groźnie. — Zaraz za tobą.

— Doprawdy? Wedle słów proroka Ishkible’a, człowiek nie potrzebuje wielbłąda, by dojechać do piekła, o nie, ani konia, ani muła; człowiek może dojechać do piekła na własnym języku — rzekł Brutha, pozwalając, by w jego głosie zabrzmiała najlżejsza przygana.

— A czy jakiś prorok wspominał o wścibskich smarkaczach, którzy zaraz dostaną w ucho?

— „Biada temu, kto wznosi rękę przeciwko swemu bratu, jakby to był niewierny”. To Ossory, Nakazy XI, wers 16.

— „Zjeżdżaj stąd i zapomnij, że nas widziałeś, bo wpadniesz w prawdziwe kłopoty, przyjacielu”. Sierżant Aktar, rozdział I, wers l — odpowiedział żołnierz.

Brutha zmarszczył brwi. Tego cytatu nie mógł sobie przypomnieć.

— Odejdź — zabrzmiał głos Boga w jego głowie. — Nie potrzebujemy kłopotów.

— Mam nadzieję, że wasza podróż będzie przyjemna — rzucił Brutha na pożegnanie. — Niezależnie od jej celu. Wycofał się i zawrócił do bramy.

— Ten człowiek będzie musiał spędzić trochę czasu w piekłach poprawy — stwierdził.

Bóg milczał.

Grupa wyruszająca do Efebu zaczynała się już zbierać. Brutha rozglądał się, lecz uważał, by nikomu nie wchodzić w drogę. Spostrzegł kilkunastu żołnierzy, ale w przeciwieństwie do tych na wielbłądach, ci tutaj nosili wypolerowane pancerze i czarno-żółte płaszcze, jakie legioniści wkładali na specjalne okazje. Uznał, że wyglądają imponująco.

W końcu zbliżył się do niego któryś ze stajennych.

— Co tu robisz, nowicjuszu? — zapytał.

— Wyruszam do Efebu.

— Ty? Nie jesteś nawet wyświęcony! I jedziesz do Efebu?

— Tak.

— A skąd ci to przyszło do głowy?

— Ja mu to powiedziałem — zabrzmiał za plecami stajennego głos Vorbisa. — 1 oto jest, posłuszny moim rozkazom.

— Diakon Vorbis… — szepnął stajenny.

— A teraz potrzebny mu będzie wierzchowiec. Twarz stajennego aż posiniała ze zgrozy.

— Z radością. Najwspanialszy ru…

— Mój przyjaciel Brutha jest człowiekiem pokornym przed obliczem Oma — przerwał mu Vorbis. — Z pewnością nie zechce niczego ponad muła. Prawda, Brutho?

— Ja… nie umiem jeździć, panie — wyznał Brutha.

— Każdy potrafi wsiąść na muła — zapewnił go Vorbis. — Często nawet po wielekroć na krótkim odcinku drogi. Tak… Zdaje się, że jesteśmy już wszyscy.

Uniósł brew, gdy sierżant gwardii zasalutował.

— Czekamy na generała Fri’ita, panie.

— Aha. Sierżant Symonia, prawda?

Vorbis miał przerażającą pamięć, jeśli chodzi o imiona — nie zapominał żadnego. Sierżant zbladł lekko, ale znów zasalutował sprężyście.

— Tak! Jest!

— Wyruszymy bez niego.

,A” ze słowa „Ale” uformowało się na wargach sierżanta i zniknęło.

— Generał Fri’it miał inne sprawy — wyjaśnił Vorbis. — Bardzo ważne i nie cierpiące zwłoki. Którymi tylko on sam mógł się zająć.


* * *

Fri’it otworzył oczy wśród szarości. Widział pokój wokół siebie, ale mgliście, jako ciąg krawędzi w pustce.

Miecz…

Upuścił miecz, ale może zdoła go odnaleźć. Zrobił krok naprzód, wyczuł słaby opór w okolicach kostek i spojrzał w dół.

Na podłodze leżał jego miecz. Fri’it sięgnął do rękojeści, ale palce przez nią przeniknęły na wskroś. Całkiem jakby był pijany — a nie był. Nie był nawet trzeźwy. Po prostu… nagle rozjaśniło mu się w głowie.

Obejrzał się, by sprawdzić, co przez chwilę hamowało jego kroki.

— Oj — powiedział. DZIEŃ DOBRY.

— Oj.

NA POCZĄTKU WYSTĘPUJE LEKKA DEZORIENTACJA. TO NORMALNE.

Ku swemu przerażeniu Fri’it zobaczył, jak wysoka, chuda postać odchodzi przez szary mur.

— Zaczekaj!

Ze ściany wyjrzała czaszka w czarnym kapturze.

TAK?

— Jesteś Śmiercią, prawda?

ISTOTNIE.

Fri’it zebrał resztki swej godności.

— Znam cię — oświadczył. — Wiele razy stawałem z tobą twarzą w twarz.

NIE, NIE STAWAŁEŚ.

— Zapewniam cię…

STAWAŁEŚ WOBEC LUDZI. GDYBYŚ STANĄŁ PRZEDE MNĄ, ZAPEWNIAM… NA PEWNO BYŚ WIEDZIAŁ.

— Ale co teraz się ze mną stanie? Śmierć wzruszył ramionami. NIE WIESZ? zapytał i zniknął.

— Czekaj!

Fri’it podbiegł do ściany i ze zdumieniem odkrył, że nie stanowi dla niego przeszkody. Znalazł się w pustym korytarzu. Śmierć naprawdę zniknął.

I wtedy Fri’it uświadomił sobie, że nie jest to korytarz, który pamiętał, z jego cieniami i szorstkim piaskiem pod stopami. Tamten korytarz nie miał na końcu światła, które przyciągało go niczym magnes opiłki żelaza.

Nie warto uciekać przed nieuniknionym, gdyż wcześniej czy później trafia się w miejsce, gdzie nieuniknione właśnie przybyło i czeka.

To było to.

Fri’it przekroczył blask i wyszedł na pustynię. Na ciemnym niebie w górze lśniło tylko kilka dużych gwiazd, a jednak ciągnący się jak okiem sięgnąć czarny piasek był jasno oświetlony.

Pustynia. Po śmierci — pustynia. Na razie żadnych piekieł. Może jest jeszcze nadzieja.

Przypomniał sobie piosenkę słyszaną w dzieciństwie. To dziwne, ale nie mówiła o tratowaniu. Nikt nie był deptany kopytami. Nie wspominała o Omie, strasznym w swym gniewie. Zwykła, wiejska piosenka, przerażająca w swych rozpaczliwych powtórzeniach.

Musisz przejść wielką pustynie…

Co to za miejsce? — zapytał przez zaciśnięte gardło.

— TO NIE JEST MIEJSCE, odparł Śmierć. Musisz ją przejść całkiem sam…

Co jest po drugiej stronie pustyni?

SĄD.

Nikt jej nie przejdzie za dębie…

Fri’it spojrzał na bezkresną, pustą przestrzeń.

— Mam ją przejść całkiem sam? — szepnął. — Ale piosenka mówi, że to straszna pustynia.

DOPRAWDY? MUSZĘ CIĘ PRZEPROSIĆ…

Śmierć zniknął.

Fri’it odetchnął głęboko, z przyzwyczajenia. Może znajdzie tu parę kamieni. Mały kamień, żeby go wziąć do ręki, i duży, żeby się za nim schować, kiedy będzie czekał na Vorbisa…

Ta myśl także pojawiła się z przyzwyczajenia. Zemsta? Tutaj?

Uśmiechnął się.

Bądź rozsądny, pomyślał. To pustynia. Byłeś żołnierzem. Kilka pustyń w życiu pokonałeś.

Żeby przetrwać na pustyni, trzeba ją poznać. Są całe plemiona, które nawet wśród najgorszej potrafią przeżyć. Zlizują wodę z ocienionych zboczy wydm czy coś w tym rodzaju… Czują się jak w domu. Gdyby ich przenieść do ogrodu warzywnego, wzięliby człowieka za wariata.

Pojawiło się wspomnienie: pustynia jest tym, za co ją uważasz. A że teraz wreszcie myślał jasno…

Tutaj nie było kłamstwa. Zniknęły wszelkie złudzenia. Tak się dzieje na pustyniach: zostajesz tylko ty i to, w co wierzyłeś.

W co zawsze wierzyłem?

Że tak w ogóle, generalnie, jeśli człowiek żył jak należy, nie według tego, co mówią jacyś kapłani, ale według tego, co wewnątrz wydaje się przyzwoite i uczciwe, to w końcu wszystko mniej więcej dobrze się skończy.

Nie da się tego wypisać na sztandarach. Ale pustynia wyglądała już znacznie lepiej.

Fri’it pomaszerował naprzód.


* * *

Muł był mały, a Brutha miał długie nogi. Gdyby trocheje wyprostował, zostałby na drodze, a muł wybiegłby truchtem spod niego. Porządek karawany różnił się od tego, jakiego można by oczekiwać. Sierżant Symonia i jego żołnierze jechali przodem, po obu stronach traktu. Za nimi ciągnęli służący, sekretarze i niżsi kapłani. Sam Vorbis podążał z tyłu, gdzie było należne ekskwizytorowi miejsce — niczym pasterz pilnujący swej trzody.

Brutha jechał obok niego. Był to zaszczyt, z jakiego wolałby zrezygnować. Należał do tych ludzi, którzy pocą się nawet w mroźny dzień, a kurz osiadał na nim niby szorstka skóra. Jednak Vorbisa jego towarzystwo chyba bawiło. Od czasu do czasu zadawał jakieś pytanie.

— Ile mil już przejechaliśmy, Brutho?

— Cztery mile i siedem estado, panie.

— Skąd wiesz?

Na to chłopiec nie umiał odpowiedzieć. Skąd wiedział, że niebo jest niebieskie? Po prostu coś takiego było w jego głowie. Nie można przecież myśleć o tym, jak się myśli. To tak jakby skrzynię otwierać łomem, który leży w środku.

— A jak długo trwa nasza podróż?

— Trochę ponad siedemdziesiąt dziewięć minut. Vorbis roześmiał się. Brutha nie rozumiał dlaczego. Dziwne było nie to, że on sam pamiętał, ale że wszyscy inni zapominali.

— Czy twoi przodkowie także posiadali ten niezwykły talent? Milczenie.

— Czy też to potrafili? — wyjaśnił cierpliwie Vorbis.

— Nie wiem. Była przy mnie tylko babcia. Miała… dobrą pamięć. Do niektórych rzeczy. — Do wykroczeń na pewno. — A także doskonały wzrok i słuch.

To, co zdawała się widzieć i słyszeć przez dwie ściany, jak pamiętał, było doprawdy niesamowite.

Obejrzał się ostrożnie. Jakąś milę za nimi nad drogą unosił się obłok kurzu.

— Jedzie reszta żołnierzy — powiedział swobodnie. Miał wrażenie, że zaszokował Vorbisa. Może po raz pierwszy od lat ktoś skierował do niego jakąś niewinną uwagę.

— Reszta żołnierzy? — powtórzył.

— Sierżant Aktar i jego ludzie na dziewięćdziesięciu ośmiu wielbłądach, z mnóstwem bukłaków z wodą. Widziałem ich, zanim wyjechaliśmy.

— Nie widziałeś ich — oświadczył Vorbis. — Nie jadą za nami. Zapomnisz o nich.

Znowu to żądanie magicznych wyczynów.

— Tak, panie.

Po kilku minutach obłok skręcił znad drogi i ruszył długim zboczem w kierunku pustyni. Przez chwilę Brutha obserwował go dyskretnie, po czym uniósł wzrok ku łańcuchom wydm.

Nad nimi krążył czarny punkcik.

Brutha zasłonił usta dłonią.

Vorbis usłyszał syknięcie.

— Co cię dręczy, Brutho? — zapytał.

— Przypomniałem sobie o Bogu — odparł bez zastanowienia chłopiec.

— Zawsze powinniśmy pamiętać o Bogu — oznajmił Vorbis. — I ufać, że jest przy nas w tej podróży.

— Jest — zapewnił Brutha, a ton absolutnego przekonania w jego głosie wywołał uśmiech Vorbisa.

Chłopiec usiłował usłyszeć ten dokuczliwy wewnętrzny głos, ale bez skutku. Przez jedną straszliwą chwilę bał się, że żółw wypadł z kosza… ale nie, czuł uspokajający ciężar na pasku.

— I musimy nieść w sobie pewność, że będzie z nami w Efebie, pośród niewiernych — rzekł Vorbis.

— Jestem pewien, że będzie.

— I przygotować się na przybycie proroka.

Obłok dotarł na szczyt pasa wydm i zniknął w martwych pustkowiach.

Brutha próbował usunąć go z myśli, co przypominało próbę opróżnienia wiadra pod wodą. Nikt nie mógł przeżyć w głębi pustyni. Nie chodziło tylko o wydmy i upał. Groza trwała w gorącym sercu pustkowia omijanym nawet przez plemiona obłąkanych. Oceany bez wody, głosy bez ust…

Co nie znaczy, że najbliższa przeszłość nie kryła dostatecznej grozy…

Brutha widział już kiedyś morze, choć Omnianie go nie pochwalali. Może dlatego że pustynię o wiele trudniej przekroczyć. Pustynie zatrzymywały ludzi wewnątrz. Ale czasami te pustynne bariery stawały się problemem i wtedy trzeba było pogodzić się z morzem.

Il-drim było zaledwie grupką lepianek wokół kamiennego nabrzeża. Przy pomoście stała trirema ze świętym proporcem na maszcie. Kiedy Kościół ruszał w drogę, podróżnymi byli zwykle najstarsi dostojnicy. Dlatego Kościół, kiedy ruszał w drogę, podróżował z klasą.

Cala grupa zatrzymała się na szczycie wzniesienia, spoglądając na statek.

— Słabi i zepsuci — stwierdził Vorbis. — Tacy się staliśmy, Brutho.

— Tak, panie.

— I otwarci na zgubne wpływy. Morze, Brutho… Oblewa bezbożne brzegi i sprzyja niebezpiecznym ideom. Ludzie nie powinni podróżować, Brutho. W samym środku leży prawda. Kiedy wyruszasz w drogę, wkrada się błąd.

— Tak, panie. Vorbis westchnął.

— Za czasów Ossory’ego żeglowaliśmy samotnie w łódkach zbudowanych ze skór i zdążaliśmy tam, gdzie nas niosły przez Boga zesłane wiatry. Tak powinien wędrować człowiek świątobliwy.

Maleńka iskierka oporu u Bruthy oznajmiła, że ona przynajmniej woli zaryzykować odrobinę zepsucia, ale za to mieć dwa pokłady między stopami a wodą.

— Słyszałem, że Ossory przepłynął kiedyś do wyspy Erebos na kamieniu młyńskim — wtrącił Brutha, by podtrzymać rozmowę.

— Dla silnych w wierze nie ma rzeczy niemożliwych — odparł Vorbis.

— To spróbuj zapalić zapałkę o galaretę. Brutha zesztywniał. Przecież niemożliwe, żeby Vorbis nie usłyszał tego głosu.

Głos żółwia słychać było w całej krainie.

— Co to za dureń?

— Naprzód — rozkazał Vorbis. — Widzę, że nasz przyjaciel Brutha nie może się doczekać wejścia na pokład. Muł ruszył powoli.

— Gdzie jesteśmy? Kto to był? Tu jest gorąco jak w piekle, a wierz mi, wiem, o czym mówię.

— Nie mogę teraz rozmawiać! — syknął Brutha.

— Ta kapusta cuchnie jak bagno. Niech się stanie sałatą! Niech się stanie plastrami melona!

Wierzchowce dotarły na nabrzeże i zostały pojedynczo wprowadzone po trapie. Wiklinowy kosz trząsł się cały. Brutha rozglądał się przerażony, ale na szczęście nikt nic nie zauważył. Bruthę łatwo było przeoczyć mimo jego wzrostu. Właściwie wszyscy mieli na głowie ważniejsze sprawy niż zauważanie kogoś takiego jak Brutha. Nawet Vorbis na chwilę o nim zapomniał i rozmawiał z kapitanem.

Chłopiec znalazł sobie miejsce na pokładzie niedaleko zwężonego końca statku, gdzie sterczące w górę kawałki z zawieszonymi na nich płachtami tkaniny dawały nieco odosobnienia. Dopiero wtedy, z niejakim lękiem, otworzył koszyk.

Żółw przemówił z głębi swej skorupy:

— Nie widać żadnych orłów? Brutha zbadał wzrokiem niebo.

— Nie.

Gadzia głowa wysunęła się na zewnątrz.

— Ty… — zaczął żółw.

— Nie mogłem rozmawiać! — przerwał mu Brutha. — Przez cały czas byli przy mnie ludzie! Nie mógłbyś… czytać słów z mojej głowy? Nie możesz czytać w myślach?

— Myśli śmiertelników to coś zupełnie innego — burknął Om. — Uważasz, że to jak patrzeć na słowa wypisujące się na niebie? Ha! To raczej jak próbować zrozumieć sens splątanej kępy zielska. Intencje, owszem. Emocje, tak. Ale nie myśli. Prawie cały czas sam nie wiesz, o czym myślisz, więc skąd ja mam wiedzieć?

— Bo jesteś Bogiem — wyjaśnił Brutha. — Abbys, rozdział LIV, wers 17: „Zna wszystkie nasze myśli i nie ma przed nim tajemnic”.

— To był ten z popsutymi zębami? Brutha zwiesił głowę.

— Posłuchaj — rzekł żółw. — Jestem, który jestem. Nic na to nie poradzę, że ludzie uważają mnie za kogoś innego.

— Ale znałeś moje myśli… wtedy, w ogrodzie — wymamrotał Brutha.

Żółw zawahał się.

— To co innego — powiedział. — To nie były… myśli, tylko poczucie winy.

— Wierzę, że Wielki Bóg jest Omem i wierzę w Jego sprawiedliwość — oznajmił Brutha. — I dalej będę wierzył, cokolwiek byś mówił i czymkolwiek byś był.

— Miło to słyszeć — zapewnił szczerze żółw. — Tak trzymać. Gdzie jesteśmy?

— Na statku — poinformował chłopiec. — Na morzu. Ono się kołysze.

— Płyniemy do Efebu statkiem? A co komu przeszkadza pustynia?

— Nikt nie zdoła pokonać pustyni. Nikt nie zdoła przeżyć w jej sercu.

— Ja zdołałem.

— To tylko parę dni na morzu. — Żołądek Bruthy już protestował, choć statek ledwie odbił od brzegu. — 1 mówią, że Bóg…

— …czyli ja…

— …zsyła nam sprzyjający wiatr.

— Zsyłam? Aha. Oczywiście. Co do wiatru, możesz na mnie polegać. Całą drogę morze będzie gładkie jak strumień. Nie ma się o co martwić.


* * *

— Chciałem powiedzieć: jak staw! Staw!


* * *

Brutha z całej siły trzymał się masztu. Po chwili zjawił się któryś z marynarzy, usiadł na zwoju liny i przyjrzał się chłopcu z zaciekawieniem.

— Możesz puścić, braciszku — powiedział. — Stoi o własnych siłach.

— Morze… fale… — wyjaśnił Brutha ostrożnie, choć nie miał już czym wymiotować.

Marynarz splunął z namysłem.

— Tak — przyznał. — Widzisz, one muszą mieć taki kształt, żeby pasowały do nieba.

— Ale statek trzeszczy.

— Zgadza się. Rzeczywiście.

— Znaczy, to nie jest sztorm?

Marynarz westchnął i odszedł.

Po chwili Brutha zaryzykował i wypuścił maszt ż objęć. Nigdy w życiu nie czuł się taki chory.

To nie była zwykła choroba morska. Brutha nie wiedział, gdzie jest. A przez całe życie wiedział, gdzie jest. To, gdzie jest, oraz istnienie Oma były zawsze najpewniejsze.

Ta cecha łączyła go z żółwiami. Wystarczy popatrzeć, jak żółw wędruje — od czasu do czasu przystaje, żeby zmagazynować wspomnienia dotychczasowej podróży. Nie bez powodu w innym punkcie multiwersum małe jeżdżące urządzenia, kierowane przez elektryczne układy myślące, nazywane są „żółwiami”.

Brutha wiedział, gdzie jest, ponieważ pamiętał, gdzie był przedtem — dzięki podświadomemu liczeniu kroków i zapamiętywaniu punktów charakterystycznych. Gdzieś w głowie miał zwiniętą nić pamięci, która — gdyby podłączyć ją bezpośrednio do tego, co kierowało stopami — mogłaby poprowadzić go wstecz po wszystkich ścieżkach życia aż do miejsca, gdzie się urodził.

Pozbawiona kontaktu z ziemią, na zmiennej powierzchni morza, nić zwisła luźno.

Om w swoim koszu podskakiwał i kołysał się w rytm ruchów Bruthy, który niepewnym krokiem podszedł do relingu.

Dla wszystkich z wyjątkiem nowicjusza statek ciął fale w pogodny dzień. Morskie ptaki krążyły za rufą. Po jednej stronie — za bak-burtą albo sterburtą, w każdym razie jedną z nich — ławica latających ryb wyskoczyła nad wodę, by umknąć uwagi kilku delfinów.

Brutha spoglądał na szare kształty zygzakujące pod kilem — w świecie gdzie nigdy nie musiały liczyć…

— Brutha… — odezwał się za nim Vorbis. — Karmisz ryby, jak widzę.

— Nie, panie — zaprotestował Brutha. — Wymiotuję.

Odwrócił się.

Za nim stał sierżant Symonia, muskularny młody człowiek ze śmiertelnie poważną miną zawodowego żołnierza. Obok był ktoś, w kim Brutha rozpoznał szypra czy kogoś w tym rodzaju. I był uśmiechnięty ekskwizytor.

— To on! On! — wrzasnął głos żółwia.

— Nasz młody przyjaciel nie jest dobrym żeglarzem — zauważył Vorbis.

— On! Wszędzie bym go poznał!

— Panie, wolałbym nie być żadnym żeglarzem — zapewnił Brutha. Czuł, jak koszyk trzęsie się od podskoków Oma.

— Zabij go! Znajdź coś ostrego! Wypchnij go za burtę!

— Chodź z nami na dziób, Brutho — zaprosił chłopca Vorbis. — Według kapitana, jest tam wiele ciekawych rzeczy.

Kapitan rzucił im stężały uśmiech człowieka, który znalazł się między młotem a kowadłem. Vorbis zawsze mógł dostarczyć jednego i drugiego.

Brutha powlókł się za trzema mężczyznami.

— O co chodzi? — szepnął dyskretnie.

— On! Ten łysy! Zepchnij go do morza!

Vorbis obejrzał się, dostrzegł zakłopotaną minę Bruthy i uśmiechnął się szeroko.

— Z pewnością poszerzy to nasze umysły — rzekł. Wrócił do kapitana i wskazał palcem wielkiego ptaka szybującego nad falami.

— Bezcelowy albatros — wyjaśnił natychmiast marynarz. — Przelatuje od Osi do Kra… — zająknął się. Ale Vorbis spoglądał na ptaka z pozornym zainteresowaniem.

— Odwrócił mnie na grzbiet! Popatrz na jego umysł!

— Od jednego bieguna świata do drugiego, co roku — dokończył kapitan. Spocił się trochę.

— Naprawdę? — zdziwił się Vorbis. — A dlaczego?

— Nikt nie wie.

— Oprócz Boga, naturalnie.

Twarz kapitana miała niezdrową, żóltą barwę.

— Oczywiście. Z całą pewnością.

— Brutha! — krzyknął żółw. — Słyszysz mnie?

— A tam? — spytał Vorbis.

Marynarz spojrzał we wskazane miejsce.

— To latające ryby. Ale tak naprawdę nie latają — zaznaczył szybko. — Nabierają pod wodą szybkości i szybują kawałek.

— Jeden z cudów bożych — oświadczył Vorbis. — Nieskończona odmienność, prawda?

— Tak, rzeczywiście — zgodził się kapitan. Ulga zajmowała teraz jego twarz niczym przyjazne wojska.

— A te zwierzęta w dole? — spytał ekskwizytor.

— Te? To morświny. Odmiana ryb.

— Czy zawsze pływają tak koło statku?

— Często. Oczywiście. Zwłaszcza na wodach wokół Efebu.

Vorbis wychylił się przez reling i milczał. Symonia wpatrywał się w horyzont z absolutnie nieruchomą twarzą. To doprowadziło do przerwy w rozmowie, którą kapitan — bardzo niemądrze — spróbował wypełnić.

— Całymi dniami podążają za statkiem — powiedział.

— Zadziwiające.

Kolejna pauza, bagno milczenia, gotowe pochwycić mastodonta nieprzemyślanej uwagi. Dawniejsi ekskwizytorzy krzyczeli i ciskali gromy, by skłonić ludzi do zeznań. Vorbis nigdy tak nie postępował. On tylko kopał przed nimi głębokie doły ciszy.

— Chyba to lubią — dodał kapitan. Zerknął nerwowo na Bruthę, który usiłował stłumić w myślach głos żółwia, nie udzielił wiec pomocy marynarzowi.

Z pomocą pospieszył Vorbis.

— To chyba bardzo wygodne w czasie długich rejsów — rzucił.

— Tego… Tak?

— Ze względu na zapasy żywności.

— Panie, nie całkiem…

— To tak jakby mieć ze sobą pływającą spiżarnię — wyjaśnił Vorbis.

Kapitan uśmiechnął się niepewnie.

— Ależ nie. Nie jemy ich.

— Czemu nie? Wydają mi się całkiem smaczne.

— Bo, panie, jest takie stare powiedzenie…

— Powiedzenie?

— No, znaczy mówią, że po śmierci dusze martwych żeglarzy stają się…

Kapitan widział przed sobą otchłań, ale zdanie sunęło dalej z przerażającym rozpędem.

Przez moment nie było słychać nic prócz szumu fal, dalekiego pluskania morświnów i wstrząsającego nieboskłonem łomotania kapitańskiego serca.

Vorbis oparł się o reling.

— Oczywiście, my nie padliśmy ofiarą tego zabobonu — rzucił leniwie.

— Ależ skąd. — Kapitan chwycił się szansy ratunku. — Takie tam marynarskie gadanie. Jeśli kiedyś usłyszę coś takiego, każę wychłos… Vorbis spojrzał za niego.

— Hej, ty! Tak, ty! — zawołał. Jeden z marynarzy skinął głową.

— Przynieś mi harpun — polecił Vorbis.

Marynarz spojrzał na niego, potem na kapitana i odbiegł.

— Ale, ach, no… wasza wysokość nie powinna się, tego, no… próbować takiego sportu — odezwał się kapitan. — Bo tego… w niedoświadczonych rękach harpun to niebezpieczna broń. Obawiam się, panie, żebyś nie zrobił sobie krzywdy…

— Ale to nie ja będę go używał — wyjaśnił Vorbis. Kapitan zwiesił głowę i wyciągnął rękę po harpun. Vorbis poklepał go po ramieniu.

— A potem — rzekł — zaprosisz nas na obiad. Czekamy na to. Prawda, sierżancie?

Symonia zasalutował.

— Wedle rozkazu.

— Właśnie.


* * *

Brutha leżał pomiędzy żaglami i linami gdzieś pod pokładem. Było gorąco, a powietrze pachniało tak, jak powietrze na całym świecie, gdy styka się z zęzą.

Nic nie jadł przez cały dzień. Na początku było mu niedobrze i nie mógł. A potem po prostu nie jadł.

— To, że jest okrutny dla zwierząt, nie znaczy jeszcze, że jest… no, złym człowiekiem — stwierdził, ale brzmienie głosu sugerowało, że sam w to nie wierzy. To był całkiem mały morświn.

— Odwrócił mnie na grzbiet — przypomniał Om.

— Tak, ale ludzie są ważniejsi od zwierząt.

— Ten punkt widzenia często jest wyrażany przez ludzi.

— Rozdział IX, wers 16 księgi… — zaczął Brutha.

— Kogo obchodzi, co jest napisane w jakiejś księdze? — przerwał mu żółw.

Brutha był wstrząśnięty.

— Przecież żadnemu z proroków nie mówiłeś, że ludzie powinni być dobrzy dla zwierząt. Nic takiego sobie nie przypominam. Nie wtedy, kiedy byłeś… większy. Nie dlatego chcesz, żeby ludzie byli dobrzy dla zwierząt, bo ci zależy na zwierzętach, ale dlatego że jedno z nich może być tobą.

— To całkiem rozsądny powód.

— Poza tym on był dla mnie dobry. Chociaż wcale nie musiał.

— Tak ci się wydaje? Tak sądzisz? A obejrzałeś sobie jego umysł?

— Oczywiście, że nie! Nie potrafię!

— Nie?

— Nie! Ludzie nie umieją…

Brutha przerwał. Vorbis chyba jakoś to robił. Wystarczyło mu na kogoś popatrzeć, by wiedzieć, jakie skrywa niegodziwe myśli. Babcia była taka sama.

— Ludzie tego nie umieją, jestem pewien — rzekł. — Nie czytamy w myślach.

— Nie chodzi mi o czytanie. Chodzi mi o oglądanie. Zobaczenie kształtu. Nie można czytać w umyśle. Równie dobrze mógłbyś próbować odczytać rzekę. Ale zobaczenie kształtu jest łatwe. Czarownice to potrafią bez żadnych kłopotów.

— „Droga czarownicy będzie niby ścieżka usłana cierniami” — oświadczył Brutha.

— Ossory? — upewnił się Om.

— Tak. Ale wiesz o tym, naturalnie.

— W życiu tego nie słyszałem — odparł żółw z goryczą. — To było coś, co mógłbyś nazwać rozsądnym domysłem.

— Cokolwiek powiesz — stwierdził Brutha — i tak wiem, że nie możesz być Omem. Bóg nie mówiłby w ten sposób o swoich wybrańcach.

— Nikogo nie wybierałem — zapewnił Om. — Sami się wybrali.

— Jeśli naprawdę jesteś Omem, to przestań być żółwiem.

— Już ci tłumaczyłem, że nie mogę. Myślisz, że nie próbowałem? Trzy lata! I większość czasu myślałem, że naprawdę jestem żółwiem.

— Więc może naprawdę jesteś. Może jesteś żółwiem, który uważa, że jest bogiem.

— Nie. Nie zaczynaj znowu z filozofią. Myśl tak dalej, to w końcu uwierzysz, że jesteś motylem, który wierzy, że jest małżem albo co. Nie. Jednego dnia mogłem myśleć tylko o tym, jak długa droga dzieli mnie od najbliższego krzewu z przyzwoicie nisko rosnącymi liśćmi, a następnego… cała pamięć wypełniła mi umysł. Trzy lata w skorupie. Więc mi nie mów, że jestem żółwiem z wielką wyobraźnią.

Brutha zawahał się. Wiedział, że to niegodziwe pytanie, ale chciał wiedzieć, czym naprawdę jest pamięć. Zresztą czy to naprawdę niegodziwe? Jeśli Bóg siedzi w koszyku i z nim rozmawia, to czy można powiedzieć coś naprawdę niegodziwego? Twarzą w twarz z Bogiem? Jakoś nie wydawało się to aż tak grzeszne, jak mówienie rzeczy niegodziwych, gdy Bóg jest na chmurze albo gdzie indziej.

— O ile pamiętam — ciągnął Om — zamierzałem stać się wielkim białym bykiem.

— Tratującym niewiernych — dokończył Brutha.

— Nie leżało to w moich zasadniczych planach, ale z pewnością jakieś tratowanie dałoby się zorganizować. Albo łabędziem, myślałem. Czymś imponującym. A trzy lata później budzę się i widzę, że jestem żółwiem. Rozumiesz, nie można upaść wiele niżej.

Ostrożnie, ostrożnie… Potrzebujesz jego pomocy, ale nie mów mu wszystkiego. Nie zdradzaj, co podejrzewasz.

— Kiedy zacząłeś myśleć… kiedy sobie to wszystko przypomniałeś? — zapytał Brutha. Fenomen zapominania wydał mu się tak dziwny i fascynujący, jak innym ludziom mogła się wydać myśl o lataniu przez machanie rękami.

— Jakieś dwieście stóp nad twoim ogrodem warzywnym — odparł Om. — A nie jest to miejsce, gdzie odzyskanie świadomości daje satysfakcję.

— Ale dlaczego? Przecież bogowie nie muszą zostawać żółwiami, chyba że tego chcą.

— Nie wiem — skłamał Om.

Jeśli sam do tego dojdzie, jestem skończony, myślał. Mam jedną szansę na milion. Jeśli popełnię błąd, wrócę do życia, gdzie szczęście oznacza liść, którego można dosięgnąć.

Jakaś część jego umysłu krzyczała głośno: Jestem bogiem! Nie muszę tak myśleć! Nie muszę się oddawać w moc człowieka!

Ale inna część, która dobrze pamiętała, jak to jest być przez trzy lata żółwiem, szeptała: Nie. Musisz. Jeśli znowu chcesz wrócić na górę. On jest głupi, nie ma ani krzty ambicji w tym sflaczałym ciele. Ale z nim właśnie musisz pracować…

Boska część tłumaczyła: Vorbis byłby lepszy. Bądź rozsądny. Taki umysł może osiągnąć wszystko.

Przewrócił mnie na grzbiet!

Nie. Przewrócił żółwia.

Tak. Mnie.

Nie. Ty jesteś bogiem.

Tak, ale uporczywie żółwiokształtnym.

Gdyby wiedział, że jesteś bogiem…

Ale Om pamiętał twarz Vorbisa, zaciekawienie w parze ciemnych oczu, za którymi tkwił umysł nieprzenikniony jak stalowa kula. Nigdy wcześniej nie widział takiego umysłu u żadnej istoty, która chodzi na dwóch nogach. To był ktoś, kto prawdopodobnie odwróciłby boga na grzbiet, żeby sprawdzić, co się wtedy stanie. Ktoś, kto nie myśląc o konsekwencjach, wywróciłby cały wszechświat, by zyskać wiedzę, co się dzieje, kiedy wszechświat leży na plecach…

Lecz Om miał do dyspozycji Bruthę, z umysłem tak ostrym jak beza. A gdyby Brutha odkrył…

Albo gdyby umarł…

— Jak się czujesz? — zapytał żółw.

— Niedobrze mi.

— Lepiej wsuń się głębiej pod żagle. Nie chcesz się chyba przeziębić.

Musi być jeszcze ktoś, myślał Om. Niemożliwe, żeby tylko on… Pozostała część tej myśli była tak straszna, że spróbował usunąć ją z głowy, ale nie potrafił.

…niemożliwe, żeby tylko on we mnie wierzył.

Naprawdę we mnie. Nie w parę złotych rogów. Nie w wielki budynek. Nie w strach przed rozżarzonymi obcęgami i nożami. Nie w płacenie danin dla świątyni dlatego, że wszyscy to robią. Po prostu w fakt, że Wielki Bóg Om naprawdę istnieje.

A teraz znalazł się w towarzystwie najpaskudniejszego umysłu, jaki w życiu widziałem — kogoś, kto zabija ludzi, żeby sprawdzić, czy umrą. Osoba typu orła, jeśli w ogóle ktoś taki może istnieć…

Om uświadomił sobie, że słyszy jakieś mamrotanie.

Brutha leżał twarzą w dół na pokładzie.

— Co robisz? — zapytał Om. Brutha odwrócił głowę.

— Modlę się.

— To dobrze. O co?

— Nie wiesz?

— Och.

Jeśli Brutha umrze…

Żółw zadygotał w swej skorupie. Jeśli Brutha umrze, to już słyszał w myślach szum wiatru w głębi gorącej pustyni… …gdzie trafiają pomniejsze bóstwa.


* * *

Skąd się biorą bogowie? I dokąd odchodzą? Próbę odpowiedzi na to pytanie podjął filozof religijny, Koomi ze Smalę, w swej książce Ego-Video Liber Deorum, co tłumaczy się na zwykły język jako Bogowie: Poradnik poszukiwacza.

Ludzie powtarzają, że musi być jakaś Istota Wyższa, ponieważ gdyby nie, jak wszechświat mógłby powstać, co?

I oczywiście musi egzystować Istota Wyższa, twierdził Koomi. Ale we wszechświecie panuje spory bałagan, więc jest równie oczywiste, że to nie Istota Wyższa go stworzyła. Gdyby to ona, to — będąc Wyższą — wykonałaby wszechświat o wiele lepiej, dokładniej planując takie rzeczy, jak — weźmy pierwszy z brzegu przykład — zwykłe nozdrze. Ujmując kwestię innymi słowy, istnienie źle złożonego zegarka dowodzi istnienia ślepego zegarmistrza. Wystarczy się tylko rozejrzeć, by praktycznie wszędzie dostrzec zjawiska wymagające poprawek.

To sugeruje, że wszechświat został prawdopodobnie stworzony w pośpiechu, przez kogoś z podwładnych, gdy Istota Wyższa akurat nie patrzyła. Na tej samej zasadzie plany działań drużyn harcerskich w całym kraju odbijane są na biurowych kopiarkach, gdy nie patrzy kierownictwo.

Zatem, rozumował Koomi, lepiej nie kierować żadnych modłów do Istoty Wyższej. Zwróci to jedynie jej uwagę i może sprowadzić kłopoty.

A jednak, jak się zdaje, na świecie przebywa sporo niższych bogów. Koomi wysunął teorię, że bogowie zaczynają istnieć i rosną, ponieważ się w nich wierzy. Wiara jest pokarmem bogów. Z początku, kiedy cała ludzkość żyła w niewielkich, prymitywnych plemionach, istniały pewnie miliony bóstw. Teraz pozostały zwykle te najważniejsze: miejscowe bóstwa gromu i miłości, na przykład. Te bóstwa zlewały się niczym krople rtęci, gdy niewielkie prymitywne plemiona łączyły się i stawały ogromnymi, potężnymi prymitywnymi plemionami, dysponującymi bardziej wyrafinowanym uzbrojeniem. Ale każdy bóg mógł dołączyć do pozostałych. Każdy bóg mógł zacząć od zera. Każdy bóg mógł nabierać potęgi, gdy rosła liczba jego wyznawców. I słabnąć, kiedy malała. Przypominało to wielką grę planszową.

Bogowie lubili gry — pod warunkiem że wygrywali.

Teoria Koomiego opierała się zasadniczo na starej, dobrej herezji gnostycznej, która pojawia się w całym multiwersum, gdy tylko ludzie podniosą się z kolan i zaczną przez chwilę myśleć. Niestety, wstrząs wynikający z nagłego wzrostu wysokości powoduje zwykle, że ich myślenie jest nieco skrzywione. Irytuje jednak kapłanów, którzy na ogół dają wyraz swemu niezadowoleniu w tradycyjny sposób.

Kiedy Kościół Omniański dowiedział się o Koomim, pokazywano go w każdym miasteczku kościelnego imperium, by zademonstrować zasadnicze błędy jego rozumowania.

Miasteczek było sporo, więc musieli go pociąć na bardzo małe kawałki.


* * *

Postrzępione chmury mknęły po niebie. Żagle trzeszczały na coraz silniejszym wietrze, a Om słyszał krzyki marynarzy, którzy próbowali uciec przed sztormem.

To miał być potężny sztorm, nawet według standardów żeglarzy. Biała piana ukazywał się na szczytach fal.

Brutha pochrapywał w swoim gniazdku.

Om nasłuchiwał wołań marynarzy. Nie należeli do ludzi, którzy zagłębiali się w subtelności. Ktoś zabił morświna, a wszyscy wiedzieli, co z tego wynika. Wynika, że wybuchnie sztorm. Wynika, że statek zatonie. Prosty łańcuch przyczynowo-skutkowy. Sprawa gorsza niż kobieta na pokładzie. Gorsza niż albatrosy.

Om zastanawiał się, czy wszystkie żółwie potrafią pływać. Te morskie potrafiły na pewno. Ale łobuzy miały do tego odpowiednią skorupę.

Prosiłby o zbyt wiele (gdyby nawet miał kogo prosić) Jeśliby liczył, że ciało zaprojektowane do dreptania po suchych pustkowiach miało jakieś właściwości hydrodynamiczne inne od tych, które są konieczne, by pójść na dno.

Co tam. Nie ma o czym mówić. Wciąż przecież był bogiem. Miał swoje prawa.

Zsunął się ze zwoju lin i ruszył ostrożnie na sam brzeg rozkołysanego pokładu. Wklinował skorupę pod słupek relingu, by móc wyjrzeć na spienione wody.

Po czym przemówił głosem niesłyszalnym dla niczego śmiertelnego.

Przez jakiś czas nic się nie działo. Potem jedna z fal wzniosła się wyżej od pozostałych, zmieniając w ruchu kształt. Woda przelewała się w górę, wypełniając niewidzialną formę — humanoidalną, ale wyraźnie tylko dlatego, że tak zechciała. Równie dobrze mogła być trąbą wodną albo prądem. Morze zawsze jest potężne — wielu ludzi w nie wierzy. Ale rzadko odpowiada na modlitwy.

Woda podniosła się do poziomu pokładu i przesuwała przed Omem. Pojawiła się na niej twarz i otworzyła usta.

— Słucham? — powiedziała.

— Bądź pozdrowiona, królowo… — zaczął Om. Wodniste oczy zogniskowały spojrzenie.

— Przecież jesteś tylko pomniejszym bóstwem. Jak śmiesz mnie przywoływać?

Wicher wył wśród takielunku.

— Mam wiernych — odparł Om. — A zatem mam prawo. Królowa Morza milczała przez chwilę.

— Jednego wiernego? — rzuciła.

— Jednego czy wielu, nie ma znaczenia. Mam swoje prawa.

— A jakich praw żądasz, mały żółwiu?

— Ocal statek. Królowa umilkła.

— Musisz spełnić moją prośbę — przypomniał jej Om. — Takie są zasady.

— Ale mogę naznaczyć cenę — odparła.

— To także jedna z zasad.

— Będzie wysoka.

— I będzie zapłacona.

Kolumna wody zaczęła opadać do morza.

— Rozważę to.

Om spoglądał w dół, na spienione fale. Statek zakołysał się, odsuwając go od burty, a potem cisnął z powrotem. Wyciągnięty rozpaczliwie pazur zaczepił o słupek, a cała skorupa zatoczyła krąg i przez moment obie tylne łapki Oma wymachiwały bezradnie nad wodą.

A potem coś białego sięgnęło ku niemu, gdy huśtał się nad krawędzią. Om wgryzł się w to coś.

Brutha wrzasnął i szarpnął dłonią, na końcu której wisiał żółw.

— Nie musiałeś gryźć!

Statek wspiął się na falę i rzucił chłopcem o pokład. Om rozwarł szczęki i odtoczył się na bok.

Kiedy Brutha wstał na nogi, a w każdym razie na łokcie i kolana, zobaczył stojących dookoła marynarzy. Dwóch chwyciło go pod pachy. Fala przetoczyła się przez burtę.

— Co robicie?

Unikali jego wzroku. Powlekli go do relingu.

Gdzieś przy szpigacie Om wrzeszczał do Królowej Mórz:

— Takie są zasady! Zasady!

Bruthę trzymało już czterech marynarzy. Ponad rykiem wichury Om słyszał ciszę pustyni.

— Czekajcie! — zawołał Brutha.

— To nic osobistego — zapewnił go jeden z marynarzy. — Wcale nie chcemy tego robić.

— Ja też nie chcę, żebyście to robili. Czy to w czymś pomoże?

— Morze żąda ofiary — wyjaśnił najstarszy żeglarz. — Ty byłeś najbliżej. Dobra, łapcie go za…

— Czy mogę pogodzić się z Bogiem?

— Co?

— Jeśli chcecie mnie zabić, czy najpierw mógłbym się pomodlić?

— Nie my cię zabijemy — odparł żeglarz. — Tylko morze.

— „Ręka, która dokonuje czynu, winna jest zbrodni” — oznajmił Brutha. — Ossory, rozdział LVI, wers 93.

Marynarze spojrzeli po sobie nawzajem. W takiej chwili nierozsądnie chyba byłoby narażać się dowolnemu bóstwu. Statek zsunął się po zboczu fali.

— Masz dziesięć sekund — zdecydował najstarszy żeglarz. — To o dziesięć więcej, niż dostaje większość.

Brutha położył się na pokładzie przy znaczącej pomocy kolejnej fali, która uderzyła o kadłub.

Om, ku swemu zaskoczeniu, usłyszał modlitwę. Nie zdołał rozróżnić słów, ale tkwiła jak cierń gdzieś w głębi umysłu.

— Nie proś mnie — powiedział, usiłując stanąć. — Nie mam żadnych możliwości…

Statek runął w dół…

…na spokojną powierzchnię morza.

Sztorm szalał ciągle, ale na zewnątrz rosnącego kręgu ze statkiem w samym środku. Uderzające w wodę błyskawice otaczały ich niby pręty klatki.

Krąg wydłużył się przed dziobem. Statek mknął teraz wąskim kanałem spokojnej wody pomiędzy szarymi ścianami burzy, wysokimi na milę. Nad nimi jaśniał elektryczny ogień.

I nagle zgasł.

Za rufą wyrastała nad wodą góra szarości. Gromy cichły z wolna.

Brutha podniósł się niepewnie. Kołysał się na boki, by zachować równowagę w czasie kołysania, które już ustało.

— Teraz… — zaczął.

Był sam. Marynarze uciekli.

— Om! — zawołał.

— Tutaj.

Brutha wyłowił swego Boga spomiędzy wodorostów.

— Mówiłeś, że nic nie możesz zrobić — powiedział z wyrzutem.

— To nie moja…

Om umilkł. Będzie naznaczona cena, pomyślał. Nie niska. Nigdy nie jest niska. Królowa Mórz jest boginią. Sam swego czasu zmiażdżył kilka miast: święty ogień i takie rzeczy… Gdyby cena nie była wysoka, ludzie nie czuliby szacunku.

— Poczyniłem pewne ustalenia — rzekł.

Fale pływów. Zatopiony statek. Parę miasteczek ginących pod powierzchnią morza. To będzie coś w tym rodzaju. Jeśli ludzie nie czują szacunku, to się nie boją, a jeśli się nie boją, jak można ich skłonić do wierzenia?

Właściwie to niesprawiedliwe. Jakiś człowiek zabił morświna. Oczywiście, dla Królowej Morza nie ma znaczenia, kogo wyrzucą za burtę, tak jak dla tego człowieka nie miało znaczenia, którego morświna zabije. I to właśnie jest niesprawiedliwe, bo przecież to wina Vorbisa. Zmusza ludzi do rzeczy, których nie powinni robić…

O czym ja myślę? Zanim stałem się żółwiem, nie wiedziałem nawet, co to znaczy „niesprawiedliwy”…


* * *

Otworzyły się luki. Ludzie wybiegali na pokład i zwieszali się na relingu. Pozostawanie na pokładzie przy sztormowej pogodzie grozi zmyciem za burtę, jednak perspektywa ta wydaje się całkiem atrakcyjna po kilku godzinach spędzonych pod pokładem z przerażonymi końmi i pasażerami cierpiącymi na morską chorobę.

Burze już im nie zagroziły. Statek płynął naprzód przy sprzyjającym wietrze, pod czystym niebem, po morzu tak pustym i bez życia jak gorąca pustynia.

Dni mijały bez żadnych wydarzeń. Vorbis prawie cały czas spędzał pod pokładem.

Załoga traktowała Bruthę z ostrożnym respektem. Takie wieści jak o wyczynie Bruthy rozchodzą się szybko.

Wzdłuż brzegu ciągnęły się wydmy, od czasu do czasu urozmaicane słonym mokradłem. Nad lądem powietrze drżało od gorąca. Na takim brzegu człowiek bardziej niż utonięcia obawia się, że po katastrofie fale rzucą go na ląd. Nie było żadnych ptaków. Zniknęły nawet mewy, zwykle lecące za statkiem i polujące na odpadki.

— Nie ma orłów — stwierdził Om. Sytuacja miała jednak pewne zalety.

Pod wieczór czwartego dnia monotonię krajobrazu zakłócił błysk światła pośród morza wydm. Migotało rytmicznie. Kapitan, którego twarz sugerowała, że sen nie jest jego regularnym nocnym towarzyszem, przywołał Bruthę.

— On… twój… diakon kazał mi uważać na takie rzeczy — powiedział. — Idź teraz i go sprowadź.

Kajuta Vorbisa mieściła się nad zęzą, gdzie powietrze było gęste jak rzadka zupa. Brutha zastukał.

— Wejść![5]

Na dole nie było bulajów. Vorbis siedział w ciemności.

— Tak, Brutho?

— Kapitan mnie przysłał, panie. Coś błyszczy na pustyni.

— Dobrze. Posłuchaj mnie, Brutho. Uważnie. Kapitan ma lustro. Poprosisz, żeby ci je pożyczył.

— Ehm… Co to jest lustro, panie?

— Urządzenie bezbożne i zakazane — wyjaśnił Vorbis. — Które, niestety, daje się wykorzystać dla służby Bogu. On zaprzeczy, oczywiście. Ale człowiek z tak równą brodą i małym wąsikiem jest próżny, a człowiek próżny musi mieć lustro. Zabierz je więc. Potem stań w słońcu i poruszaj owym lustrem tak, żeby odbijało światło na pustynię. Rozumiesz?

— Nie, panie — przyznał Brutha.

— Twoja ignorancja jest dla ciebie najlepszą ochroną, synu. Potem wrócisz tutaj i powiesz mi, co zobaczyłeś.


* * *

Om drzemał w wieczornym słońcu. Brutha znalazł mu miejsce w pobliżu wąskiego końca pokładu, gdzie mógł się wygrzewać, nie zagrożony zbytnio wykryciem przez marynarzy. Zresztą załoga i tak była roztrzęsiona i wolała nie szukać kłopotów.

Żółwie śnią… …od milionów lat.

To był czas snów. Czas nieuformowany.

Pomniejsze bóstwa ćwierkały i brzęczały na pustkowiach, w miejscach zimnych i miejscach głębokich. Roiły się w ciemności, pozbawione pamięci, ale popychane nadzieją i pragnieniem jednego — jedynego, czego pożąda bóg: wiary.

W puszczy nie rosną średnie drzewa. Są tylko wysokie, których korony sięgają nieba. Poniżej, w półmroku, mogą przetrwać jedynie mchy i paprocie. Ale kiedy olbrzym upada, odsłaniając skrawek wolnej przestrzeni, zaczyna się wyścig — wyścig między drzewami ze wszystkich stron, które próbują rozrosnąć się na boki, a młodymi pędami w dole, które usiłują rosnąć w górę.

Czasami udaje się znaleźć trochę przestrzeni dla siebie.

Puszcze rosną daleko od pustkowi. Bezimienny głos, który starał się być Omem, dryfował na wietrze na granicy pustyni. Usiłował być słyszalny pośród niezliczonych innych, próbował nie dać się zepchnąć w głąb. Być może, krążył tak przez miliony lat — nie potrafił mierzyć upływającego czasu. Miał tylko nadzieję i pewne wyczucie obecności rzeczy. I głos.

Загрузка...