* * *

Brutha czołgał się przed siebie, wlokąc Vorbisa za bezwładną rękę. Bał się zatrzymać. Babcia znowu go zbije. W dodatku mistrz Nhumrod dryfował tuż poza granicą pola widzenia.

— Bardzo mnie rozczarowałeś, Brutho. Mmm?

— Chcę… wody…

— …wody — powtórzył Nhumrod. — Ufaj Wielkiemu Bogu. Brutha skoncentrował się. Nhumrod zniknął.

— Wielki Boże — powiedział.

Gdzieś przecież musi być trochę cienia. Pustynia nie może się ciągnąć w nieskończoność.


* * *

Słońce zaszło szybko. Przez chwilę, Om wiedział o tym, piasek będzie wypromieniowywał ciepło i jego własna skorupa zdoła je zmagazynować. To jednak szybko minie i zacznie się ostry chłód nocy na pustyni.

Gwiazdy świeciły już na niebie, kiedy wreszcie znalazł Bruthę. Vorbis leżał porzucony kawałek wcześniej. Om podciągnął się do ucha chłopca.

— Hej!

Nie odpowiedział mu żaden dźwięk, żadne poruszenie. Om delikatnie stuknął Bruthę w głowę, po czym obejrzał jego spękane wargi.

Usłyszał za sobą stukanie.

Scalbie badał dziobem palce nóg Bruthy. Jednak działalność ta została gwałtownie przerwana, gdy szczęki żółwia zacisnęły się na jego nodze.

— Ówiue ci, żefys sfadau!

Scalbie beknął przerażony i próbował odlecieć, ale przeszkadzał mu żółw, uparcie uczepiony do nogi.

Om kilka razy odbił się na piasku, nim wreszcie wypuścił ptaka. Próbował splunąć, lecz pyszczki żółwi się do tego nie nadają.

— Nie znoszę wszystkich ptaków — zwrócił się do wieczornego nieba.

Scalbie obserwował go z wyrzutem ze szczytu najbliższej wydmy. Nastroszył tłuste pióra gestem kogoś, kto gotów jest czekać całą noc. Tyle, ile będzie trzeba.

Om popełzł z powrotem do Bruthy. Chłopak przynajmniej jeszcze oddychał.

Woda…

Bóg zastanowił się przez chwilę. Uderzyć o skałę… Tak, to jeden ze sposobów. Zmusić wodę, żeby popłynęła… Żaden kłopot. Woda ma naturalną tendencję do płynięcia. Trzeba tylko dopilnować, żeby płynęła tutaj, a nie gdzie indziej. Całkiem prosta sprawa dla bóstwa w szczytowej formie.

Jak to rozwiązać z perspektywy żółwia?

Przeczołgał się do stóp wydmy, po czym chodził tam i z powrotem przez kilka minut. W końcu wybrał odpowiednie miejsce i zaczął kopać.


* * *

Coś się nie zgadzało. Przed chwilą było potwornie gorąco. A teraz lodowato zimno.

Brutha otworzył oczy. Gwiazdy nad pustynią, jaskrawe i białe, spojrzały na niego z góry. Miał wrażenie, że język wypełnia mu całe usta. Zaraz, co to było…

Woda.

Przetoczył się na bok. Poprzednio słyszał głosy w swojej głowie, a teraz słyszał je na zewnątrz. Były słabe, ale wyraźnie obecne, odbijające się cichym echem od zalanego księżycowym blaskiem piasku.

Poczołgał się z trudem do stóp wydmy. Wyrastał tam kopczyk. A właściwie nawet kilka kopczyków. Jakieś szmery dobiegały od strony jednego z nich. Chłopiec przysunął się bliżej.

W kopczyku był otwór. I ktoś przeklinał. Brutha miał niemal wrażenie, że słowa odbijają się echem w tunelu, jakby ten ktoś był pod ziemią. Nie rozróżniał ich, ale treść był oczywista.

Brutha osunął się na piasek i patrzył.

Po kilku minutach u wylotu otworu dostrzegł jakiś ruch. Wynurzył się Om, pokryty czymś, co — gdyby nie byli na pustyni — Brutha nazwałby błotem.

— A, to ty — powiedział żółw. — Oderwij kawałek swojej szaty i podaj mi tutaj.

Jak we śnie Brutha wykonał polecenie.

— Zejście tam na dół i powrót to nie jest miła wycieczka, nie ma co — narzekał Om.

Wziął szmatkę w pyszczek, cofnął się ostrożnie i zniknął w otworze. Po chwili wrócił, wciąż wlokąc za sobą skrawek materiału.

Zmoczonego materiału… Brutha poczuł, że płyn ścieka mu do ust. Ciecz smakowała błotem, piaskiem, tanim brązowym barwnikiem i trochę żółwiem, ale mógłby jej wypić cały garniec. Mógłby pływać w wypełnionym nią stawie.

Oderwał od szaty następny pasek, a Om wciągnął go do otworu.

Kiedy Bóg wrócił, Brutha klęczał przy Vorbisie.

— Szesnaście stóp w dół! Szesnaście piekielnych stóp! — krzyknął żółw. — Nie marnuj wody na niego! Jeszcze nie umarł?

— Ma gorączkę.

— Zakończ jego cierpienia.

— Zabieramy go do Omni.

— Myślisz, że tam dotrzemy? Bez jedzenia? Bez wody?

— Przecież znalazłeś wodę. Wodę na pustyni.

— Nie ma w tym nic cudownego — zapewnił Om. — Na wybrzeżu trwa pora deszczowa. Zdarzają się ulewy tropikalne. Sezonowe rzeki. Wyschnięte koryta. Można znaleźć skały wodonośne — dodał.

— Dla mnie to cud — odparł chrapliwie Brutha. — Możesz to wytłumaczyć, ale i tak jest cudowne.

— W każdym razie tam w dole nie ma nic do jedzenia, wierz mi na słowo — stwierdził Om. — Żadnego pożywienia. Nic w morzu, jeśli w ogóle potrafimy znowu znaleźć morze. Znam pustynię. I te skalne grzbiety, które trzeba obchodzić. Wszystko spycha cię z drogi. Wydmy, które przesuwają się nocą… lwy… inne rzeczy…

…bóstwa.

— No to co chcesz zrobić? — zapytał Brutha. — Powiedziałeś, że lepiej być żywym niż umarłym. Chcesz wracać do Efebu? Myślisz, że powitają nas tam z otwartymi ramionami?

Om milczał.

Brutha skinął głową.

— W takim razie przynieś jeszcze wody.


* * *

Łatwiej maszerowało się nocą, z Vorbisem przerzuconym przez ramię i Omem pod pachą.

O tej porze roku… …blask na niebie, o tam, to Aurora Corealis, Zorza Osiowa, gdzie pole magiczne Dysku stale rozładowuje się wśród szczytów Cori Celesti, Góry Centralnej. O tej porze roku słońce wschodzi ponad pustynią w Efebie i nad morzem w Omni, więc trzeba iść tak, żeby Zorza Osiowa była po lewej, z lśnienie zachodzącego słońca za plecami…

— Czy bywasz czasem na Cori Celesti? — zapytał Brutha. Om, który drzemał w chłodzie, ocknął się nagle.

— Co?

— To tam, gdzie żyją bogowie.

— Ha… Długo mógłbym opowiadać… — rzekł ponuro Om.

— Co?

— Wydaje im się, że są nie wiadomo jaką elitą!

— Więc nie mieszkałeś tam?

— Nie. Do tego trzeba być bogiem gromu albo czymś takim. Trzeba mieć cały tłum wiernych, żeby zamieszkać na Wzgórzu Zarozumialców. Trzeba być antropomorficzną reprezentacją czy czymś w tym rodzaju.

— Czyli Wielki Bóg nie wystarcza?

Co tam, przecież są na pustyni. A Brutha i tak tu zginie.

— Właściwie mogę ci powiedzieć — mruknął Om. — Raczej nie wyjdziemy stąd żywi. Widzisz, każde bóstwo jest dla kogoś Wielkim Bogiem. Ja sam nigdy nie chciałem być aż tak wielki. Garstka plemion, jakieś miasto czy dwa. Czy to za wiele?

— Imperium ma dwa miliony mieszkańców — przypomniał Brutha.

— Tak. Niezły wynik, co? Zacząłem od ledwie jednego pasterza, który słyszał głosy, a doszedłem do dwóch milionów ludzi.

— Tylko że nigdy niczego z nimi nie robiłeś.

— Czego na przykład?

— No… Nie powiedziałeś, żeby się wzajemnie nie zabijali i w ogóle.

— Właściwie nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Po co miałbym im mówić coś takiego?

Brutha szukał jakiegoś powodu, który mógłby trafić do boskiej psychiki.

— Wiesz, gdyby ludzie się nawzajem nie zabijali, więcej by ich zostawało, żeby w ciebie wierzyć — zasugerował.

— Coś w tym jest — przyznał Om. — Ciekawy argument. Sprytne. Na wydmach połyskiwał bielą szron. Brutha szedł naprzód w milczeniu.

— Słyszałeś kiedy — odezwał się nagle — o Etyce?

— To gdzieś w Howondalandzie, tak?

— Efebianie bardzo się nią interesowali.

— Pewnie chcieli ją podbić.

— I często o niej myśleli.

— Możliwe, że to jakaś długoterminowa strategia.

— Nie wydaje mi się, żeby to było miejsce. Etyka ma jakiś związek z tym, jak ludzie żyją.

— Niby z tym leniuchowaniem po całych dniach, kiedy niewolnicy wykonują całą robotę? Uwierz mi, gdy widzisz bandę nierobów, gadających o prawdzie i pięknie, i najlepszej metodzie zaatakowania Etyki, możesz postawić swoje sandały, że tak sobie gadają, bo tuzin innych biedaków zajmuje się pracą, żeby ci mogli żyć jak…

— …bogowie? — dokończył Brutha. Zapadła straszliwa cisza.

— Chciałem powiedzieć: królowie — poprawił go Om z wyrzutem.

— Brzmiało to trochę jak bogowie.

— Królowie — powtórzył z naciskiem Om.

— Po co ludziom potrzebni bogowie? — zapytał Brutha.

— Och, musicie przecież mieć bogów — odparł Om serdecznym, rzeczowym tonem.

— Ale to bogowie potrzebują ludzi — przypomniał mu chłopiec. — Żeby wierzyli. Sam mówiłeś. Om zawahał się.

— Rzeczywiście — przyznał w końcu. — Ale ludzie też muszą w coś wierzyć. Prawda? Inaczej dlaczego by grzmiało?

— Grom… — Oczy Bruthy zaszkliły się lekko. — Nie bardzo… Powodowany jest przez zderzające się chmury; kiedy uderza błyskawica, pozostawia korytarz w powietrzu i chmury generują dźwięk, wypełniają go szybko i zderzają się ze sobą, zgodnie ze ścisłymi zasadami cumulodynamiki.

— Masz zabawny głos, kiedy cytujesz — zauważył Om. — Co to znaczy „generują”?

— Nie wiem. Nikt nie pokazał mi słownika.

— Zresztą to i tak tylko wyjaśnienie. Ale nie powód.

— Babcia mówiła mi, że grom powoduje Wielki Bóg Om, kiedy zdejmuje sandały — przypomniał sobie Brutha. — Tego dnia była w dobrym humorze. Prawie się uśmiechała.

— Wyjaśnienie poprawne w sensie metaforycznym — przyznał Om. — Aleja nigdy nie grzmiałem. Podział kompetencji, rozumiesz. Gromami zajmuje się ten przeklęty Ślepy Io, co to ma wielki młot i mieszka na Wzgórzu Zarozumialców.

— Wspominałeś chyba, że są setki bogów gromu…

— Tak. I on jest nimi wszystkimi. To racjonalizacja. Parę plemion łączy się w jedno, a wszystkie miały boga gromu, tak? Więc ci bogowie tak jakby się zlewają. Wiesz, jak się dzielą ameby?

— Nie.

— No więc to wygląda podobnie, tylko że na odwrót.

— Wciąż nie rozumiem, jak jeden bóg może być setką bogów gromu. Oni nawet inaczej wyglądają.

— Sztuczne nosy.

— Co?

— I zmiana głosu. Przypadkiem wiem, że lo ma siedemdziesiąt różnych młotów. Nie jest to fakt powszechnie znany. Tę samą sytuację masz z boginiami matkami. Jest jedna, tylko ma mnóstwo peruk. No i sam byś się zdziwił, gdybyś zobaczył, co można zrobić z wypchanym stanikiem.

Na pustyni zaległa absolutna cisza. Gwiazdy, rozmazane lekko przez wilgoć w górnych warstwach atmosfery, przypominały maleńkie nieruchome rozetki.

Niebo migotało lekko od strony tego, co Kościół nazywał Biegunem Górnym, a o czym Brutha zaczynał myśleć jako Osi.

Odłożył Oma i opuścił Vorbisa na piasek.

Cisza absolutna.

Na całe mile wokół tylko pustka — tylko to, co sam przyniósł ze sobą. Tak musieli czuć się prorocy, kiedy wyruszali na pustynię, by znaleźć… to, co znajdowali, i rozmawiać z… z tym, z kim naprawdę rozmawiali.

Usłyszał trochę rozdrażniony głos Oma.

— Ludzie muszą w coś wierzyć. Więc równie dobrze mogą wierzyć w bogów. Co mają do wyboru? Brutha zaśmiał się z goryczą.

— Wiesz, mam wrażenie, że w nic już nie wierzę.

— Oprócz mnie!

— O tobie wiem, że istniejesz. — Chłopiec wyczuł, że Om trochę się uspokoił. — Jest w żółwiach coś takiego… Tak, w żółwie mogę wierzyć. Posiadają dużą ilość egzystencji skupionej w jednym miejscu. To raczej z bogami jako takimi mam kłopot…

— Posłuchaj. Jeśli ludzie przestaną wierzyć w bogów, mogą uwierzyć w cokolwiek. Uwierzą nawet w tę parującą kulę młodego Urna. Wszystko jedno w co.

— Hm…

Zielone lśnienie na niebie dowodziło, że blask świtu gorączkowo pędzi za słońcem. Vorbis stęknął.

— Nie wiem, czemu się nie budzi — wyznał Brutha. — Nie ma żadnych złamanych kości.

— Skąd wiesz?

— Jeden z tych efebiańskich zwojów był cały o kościach. Możesz coś dla niego zrobić?

— Czemu?

— Jesteś bogiem.

— Niby tak. Gdybym miał dość mocy, pewnie mógłbym porazić go piorunem.

— Myślałem, że to Io robi pioruny.

— Nie, tylko gromy. Błyskawice wolno ciskać, ile się tylko ma ochotę, ale do grzmienia trzeba zakontraktować Io. Horyzont stał się szeroką złocistą wstęgą.

— Może trochę deszczu? — zaproponował Brutha. — Cokolwiek użytecznego?

Pod pasmem złota pojawiła się srebrzysta linia. Światło słoneczne mknęło w stronę Bruthy.

— To była bardzo bolesna uwaga — oświadczył żółw. — Uwaga, która miała mnie zranić.

Było coraz jaśniej. Brutha zauważył w pobliżu jedną ze sterczących z piasku skalnych wysp. Jej wygładzone ściany nie gwarantowały niczego prócz cienia. Ale cień, zawsze w dowolnych ilościach dostępny w głębinach Cytadeli, tutaj był towarem bardzo poszukiwanym.

— Jaskinie? — odezwał się Brutha.

— Węże.

— Ale jednak jaskinie?

— W połączeniu z wężami.

— Jadowitymi wężami?

— Zgadnij.


* * *

„Nienazwana” sunęła powoli naprzód. Wiatr wypełniał szatę Urna umocowaną do masztu zbudowanego z resztek rusztowania kuli, powiązanych rzemieniami z sandałów Symonii.

— Chyba wiem, w czym tkwił problem — stwierdził Urn. — Zwykła sprawa nadmiernej szybkości.

— Nadmiernej szybkości? Wylecieliśmy nad wodę! — przypomniał Symonia.

— Potrzebny jest jakiś aparat kierujący… — Urn zaczął kreślić schemat na burcie. — Coś, co by otworzyło zawór, kiedy zbierze się za dużo pary. Chyba mógłbym wykorzystać dwie wirujące kulki…

— Zabawne, że o tym wspomniałeś — wtrącił Didactylos. — Kiedy oderwaliśmy się od wody i kula wybuchła, wyraźnie poczułem własne…

— Ta piekielna machina prawie nas pozabijała! — zawołał sierżant.

— Więc następna będzie lepsza — zapewnił go Urn. Spojrzał na daleki brzeg. — Dlaczego gdzieś tam nie wylądujemy?

— Na brzegu pustyni? Po co? Nie ma nic do jedzenia, nic do picia, łatwo zgubić drogę. Przy tym wietrze Omnia jest jedynym możliwym celem. Możemy przybić do brzegu po tej stronie miasta. Znam tam ludzi. A oni znają innych. W całej Omni są ludzie, którzy znają ludzi. Ludzi, którzy wierzą w Żółwia.

— A wiesz — odezwał się smętnie Didactylos — nigdy nie chciałem, żeby ludzie wierzyli w Żółwia. To zwykły wielki żółw. Po prostu istnieje. Tak się ułożyło. Nie sądzę, żeby Żółw się tym przejmował. Myślałem tylko, że nieźle będzie opisać to wszystko i trochę wytłumaczyć.

— Ludzie całą noc siedzieli na straży, kiedy inni ludzie sporządzali kopie — mówił Symonia, nie zwracając uwagi na filozofa. — Przekazywali je sobie z rąk do rąk. Każdy z nich robił kopię i podawał dalej! Jak ogień tlący się pod ziemią!

— Dużo powstało tych kopii? — zapytał czujnie Didactylos.

— Setki! Tysiące!

— Chyba już za późno, żeby poprosić, powiedzmy, o pięć procent tantiem? — Didactylos spojrzał z nadzieją. — Nie. Na pewno nie wchodzi w grę. Zapomnijcie, że pytałem.

Kilka latających ryb, ściganych przez delfina, wyskoczyło nad wodę.

— Mimo wszystko trochę mi żal młodego Bruthy — oznajmił Didactylos.

— Nie warto żałować kapłanów — uznał Symonia. — Jest ich tak wielu…

— Miał wszystkie nasze księgi — przypomniał Urn.

— Pewnie unosi się na wodzie z całą tą wiedzą — mruknął Didactylos.

— Poza tym i tak był obłąkany — ocenił sierżant. — Widziałem, jak szeptał coś do tego żółwia.

— Szkoda, że go straciliśmy — westchnął filozof. — Można sobie takim nieźle podjeść.


* * *

Nie była to właściwie jaskinia, raczej głęboka jama o ścianach wygładzonych przez nieprzerwane pustynne wichry, a bardzo dawno temu nawet przez wodę. Ale wystarczała. Brutha przyklęknął na skalistym gruncie i podniósł nad głowę kamień.

W uszach mu dzwoniło i miał wrażenie, że gałki oczne ma osadzone w piasku. Nie pił wody od zachodu słońca, a nie jadł już od stu lat. Musiał to zrobić.

— Przykro mi — powiedział i opuścił kamień.

Wąż obserwował go czujnie, ale w porannym letargu był zbyt powolny, by uniknąć ciosu. Zabrzmiał cichy trzask i Brutha wiedział, że odtąd sumienie będzie mu odtwarzać ten dźwięk raz za razem.

— Dobrze — odezwał się z boku Om. — A teraz zedrzyj z niego skórę i nie marnuj soków. Skórę też zachowaj.

— Nie chciałem tego — szepnął Brutha.

— Spójrz na to z innej strony. Gdybyś wszedł do tej jaskini beze mnie, żebym mógł cię ostrzec, leżałbyś teraz na ziemi ze stopą wielkości szafy. Rób drugiemu, zanim on zrobi tobie.

— To nawet nie był duży wąż…

— I wtedy, wijąc się w nieopisanych cierpieniach, wyobrażałbyś sobie wszystko, co byś zrobił temu wężowi, gdybyś dorwał go pierwszy. No więc twoje życzenie zostało spełnione. I nie dziel się z Vor-bisem — dodał Om.

— Ma wysoką gorączkę. Cały czas bełkocze.

— Naprawdę sądzisz, że doprowadzisz go do Cytadeli, a oni ci uwierzą?

— Brat Nhumrod zawsze powtarzał, że jestem bardzo prawdomówny — oświadczył Brutha. Rozbił kamień o skałę, by uzyskać ostrą krawędź, i z ociąganiem wziął się za krojenie węża. — Zresztą jaki miałem wybór? Nie mogłem go przecież zostawić.

— Owszem, mogłeś — stwierdził Om.

— Żeby zginął na pustyni?

— Tak. To łatwe. O wiele łatwiejsze niż nie zostawiać go, żeby zginął na pustyni.

— Nie.

— Tak pewnie postępują w Etyce, co? — mruknął drwiąco Om.

— Nie wiem. Tak ja postępuję.


* * *

„Nienazwana” kołysała się w szczelinie między skałami. Za pasem plaży wyrastało niskie urwisko. Symonia zsunął się z niego w dół, do miejsca gdzie filozofowie kryli się przed wiatrem.

— Znam tę okolicę — oświadczył. — Jesteśmy o kilka mil od wioski, gdzie mieszka przyjaciel. Musimy tylko zaczekać do nocy.

— Dlaczego to wszystko robisz? — zapytał Urn. — Znaczy, jaki to ma sens?

— Słyszałeś kiedy o kraju zwanym Istanzja? Nie był wielki. Nie miał nic, co ktoś chciałby odebrać. Zwykłe miejsce, gdzie mogli żyć ludzie.

— Omnia podbiła go piętnaście lat temu — przypomniał sobie Didactylos.

— Zgadza się — przyznał Symonia. — To mój kraj. Byłem wtedy dzieckiem, ale nie zapomnę tego. Inni też nie. Wielu jest ludzi, którzy mają powody, by nienawidzić Kościoła.

— Widziałem, że stoisz obok Vorbisa — powiedział Urn. — Myślałem, że go ochraniasz.

— Ochraniałem, ochraniałem — zgodził się Symonia. — Nie chciałem, żeby ktokolwiek zabił go przede mną. Didactylos otulił się ciasno togą i zadrżał.


* * *

Słońce tkwiło jak przynitowane do miedzianej kopuły nieba. Brutha drzemał w jaskini. Vorbis w kącie rzucał się niespokojnie.

Om czekał przy wejściu.

Czekał niespokojnie.

Czekał wystraszony.

Aż wreszcie przybyły.

Wysuwały się spod odłamków kamieni, ze szczelin w skale. Tryskały z piasku, destylowały się z falującego nieba. Ich glosy wypełniły powietrze — ciche jak szepty komarów.

Om przygotował się.

Język, jakim przemówił, nie przypominał mowy wyższych bogów. Właściwie wcale nie był językiem, ledwie modulacją pragnień i głodów, bez rzeczowników i z kilkoma tylko czasownikami.

…Chcę…

Om odpowiedział: Mój.

Było ich tysiące. On był silniejszy, to prawda, miał wyznawcę, ale one przesłaniały niebo jak szarańcza. Tęsknota spływała na niego ciężarem płynnego ołowiu. Jedyną szansą, jedyną przewagą był fakt, że pomniejsze bóstwa nie opanowały koncepcji wspólnego działania. Ten luksus przychodził wraz z ewolucją.

…Chcę…

Mój!

Brzęczenie zmieniło się w jęk.

Ale możecie wziąć tego drugiego, powiedział Om.

…Mroczny, twardy, zamknięty, zaciśnięty…

Wiem, przyznał Om. Ale ten jest mój!

Psychiczny krzyk odbił się echem na pustyni. Pomniejsze bóstwa uciekły.

Oprócz jednego.

Om zauważył, że nie latało z innymi, ale szybowało delikatnie nad odłamkiem zbielałej kości. Milczało.

Teraz Om skierował się ku niemu.

Ty. Mój!

Wiem, odparło pomniejsze bóstwo. Znało mowę, prawdziwą mowę bogów, choć używało jej, jakby każde słowo wydobywane było z otchłani pamięci.

Kim jesteś? — spytał Om.

Pomniejsze bóstwo zadrżało.

Było kiedyś miasto, powiedziało. Więcej niż miasto. Imperium miast. Ja, ja, ja pamiętam, że były tam kanały, ogrody. I jezioro. Na jeziorze mieli pływające ogrody. Pamiętam. Ja, ja. I stały świątynie. Takie świątynie, o jakich można tylko marzyć. Wielkie piramidy świątyń, sięgające nieba. Tysiące składali w ofierze. Na większą chwałę.

Om poczuł mdłości. To nie zwykłe pomniejsze bóstwo. To pomniejsze bóstwo, które nie zawsze było małe.

Kim byłeś?

Stały świątynie. Ja, ja, dla mnie. Takie świątynie, o jakich można tylko marzyć. Wielkie piramidy świątyń, sięgające nieba. Na chwałę. Tysiące składali w ofierze. Mnie. Na większą chwałę.

Stały świątynie. Moje, moje, moje. Większa chwała. Taka chwała świątyń, o jakiej można tylko marzyć. Wielkie piramidy wymarzonych świątyń, sięgające nieba. Mnie, mnie. W ofierze. Marzenie. Tysiące składali w ofierze. Dla mnie na większą chwałę nieba.

Byłeś ich Bogiem? — zapytał słabo Om.

Tysiące składali w ofierze. Na większą chwałę.

Słyszysz mnie?

Tysiące składali w ofierze. Mnie, mnie. Ku większej chwale. Mojej.

Jak miałeś na imię?! — krzyknął Om.

Imię?

Gorący wiatr powiał nad pustynią, poruszył ziarenkami piasku. Echo zapomnianego boga odpłynęło, wirując, aż zniknęło pomiędzy kamieniami.

Kim byłeś?

Om nie usłyszał odpowiedzi.

Tak to wygląda, pomyślał. Być pomniejszym bóstwem jest źle, ale nie wie się wtedy, jak to źle, bo w ogóle prawie niczego się nie wie. Przez cały czas trwa coś, co może jest ziarnem nadziei, wiedzy i wiary, że pewnego dnia można się stać czymś większym niż teraz.

Ale o wiele gorzej jest, kiedy było się już bogiem, a teraz pozostało tylko mgliste zawiniątko wspomnień, przewiewane tam i z powrotem nad piaskiem, który powstał z rozkruszonych kamieni własnych świątyń…

Om zawrócił i stanowczym krokiem poczłapał na krótkich nóżkach do jaskini. Dotarł do głowy Bruthy i uderzył o nią skorupą.

— Wst?

— Sprawdzałem tylko, czy jeszcze żyjesz.

— Fgfl.

— To dobrze.

Powrócił na stanowisko przy wejściu do jaskini.

Podobno na pustyni istniały oazy, ale nigdy dwa razy w tym samym miejscu. Pustynia nie miała swoich map. Pożerała kartografów.

Lwy także. Om przypominał je sobie. Chude zwierzaki, niepodobne do swych pobratymców z płaskowyżów Howondalandu. Raczej wilki niż lwy, bardziej hieny niż jedne i drugie. Nie odważne, ale obdarzone rodzajem złośliwego, uniwersalnego tchórzostwa, które jest o wiele groźniejsze…

Lwy.

Oj…

Musi znaleźć lwy.

Lwy piją.


* * *

Brutha obudził się, kiedy nad pustynią snuło się światło popołudniowego słońca. W ustach czuł smak węża. Om uderzał skorupą o jego stopę.

— No chodź, wstawaj, tracisz najlepsze godziny dnia.

— Czy jest gdzieś woda? — wymamrotał chrapliwie chłopiec.

— Będzie. Niecałe pięć mil stąd. Zadziwiający zbieg okoliczności. Brutha podniósł się. Bolały go wszystkie mięśnie.

— Skąd wiesz?

— Wyczuwam ją. W końcu jestem bogiem, prawda?

— Mówiłeś, że wyczuwasz tylko umysły.

Om zaklął bezgłośnie. Brutha niczego nie zapominał.

— To dość skomplikowana historia — skłamał. — Zaufaj mi. Chodźmy, dopóki coś jeszcze widać. I nie zapomnij pana Vorbisa.

Vorbis zwinął się w kłębek. Spojrzał na Bruthę niewidzącymi oczami i kiedy chłopiec mu pomógł, wstał, jakby wcale się nie obudził.

— Myślę, że czymś się zatruł — stwierdził Brutha. — Są różne takie morskie stworzenia z kolcami. I jadowite korale. Cały czas porusza wargami, ale nie rozumiem, co próbuje powiedzieć.

— Zabierz go — rzekł Om. — Zabierz go koniecznie.

— Zeszłej nocy chciałeś, żebym go porzucił.

— Naprawdę? — Skorupa żółwia promieniała wręcz niewinnością. — No cóż, może byłem w Etyce. Otworzyło się moje serce. Teraz widzę, że jego obecność przy nas służy jakiemuś celowi. Dobry stary Vorbis. Weźmiemy go ze sobą.


* * *

Sierżant Symonia i dwaj filozofowie stali na szczycie urwiska i spoglądali ponad spieczonymi słońcem polami Omni ku dalekiej skale Cytadeli. A przynajmniej dwóch z nich spoglądało.

— Dajcie mi dźwignię i miejsce, żeby stanąć, a rozbiję ją jak skorupkę jaja — rzekł Symonia, prowadząc Didactylosa wąską ścieżką.

— Wygląda na wielką — zauważył Urn.

— Widzisz błyski? To wrota.

— Wyglądają na masywne.

— Zastanawiałem się — powiedział Symonia — nad łodzią. Nad tym, jak się porusza. Coś takiego mogłoby rozbić wrota, prawda?

— Musielibyśmy zalać wodą całą dolinę.

— Chodziło mi o coś takiego na kołach.

— To co innego — mruknął ironicznie Urn. Miał za sobą ciężki dzień. — Owszem, gdybym miał kuźnię, pół tuzina kowali i masę pomocników. Koła? Żaden kłopot, ale…

— Zobaczymy, co da się zrobić.


* * *

Słońce sięgnęło horyzontu, kiedy Brutha, z Vorbisem w ramionach, dotarł do kolejnej skalnej wyspy. Była większa od tamtej z wężem. Wiatr wyrzeźbił kamienie w wysokie, niezwykłe kształty — jakby palce. W szczelinach rosły nawet jakieś rośliny.

— Gdzieś tu jest woda — stwierdził Brutha.

— Zawsze jest woda, nawet na najgorszej pustyni — odparł Om. — Cal, może nawet dwa cale deszczu rocznie.

— Coś czuję — zauważył chłopiec. Jego stopy przestały zapadać się w pasku i zachrzęściły na wapiennych rumowiskach wokół głazów. — Coś cuchnącego.

— Podnieś mnie do góry. Om rozejrzał się.

— Dobrze. Teraz mnie opuść. I idź do tej skały, która wygląda jak… właściwie wygląda dość niezwykle. Brutha wytrzeszczył oczy.

— Rzeczywiście — wychrypiał po chwili. — Zadziwiające, że wiatr tak ją uformował.

— Bóg wiatru ma poczucie humoru — wyjaśnił Om. — Chociaż dość prymitywne.

Przed laty u stóp skały runęły w nierówny stos potężne bloki. Tu i tam widzieli ciemne otwory.

— Ten smród…

— Pewnie zwierzęta przychodzą pić wodę.

Brutha zaczepił nogą o coś żółtobiałego, co potoczyło się po kamieniach z odgłosem worka orzechów kokosowych. W głuchej ciszy pustyni dźwięk zabrzmiał głośno.

— Co to było?

— Na pewno nie czaszka — skłamał Om. — Nie przejmuj się…

— Tu wszędzie leżą kości!

— No a czego się spodziewałeś? To przecież pustynia. Ludzie tu umierają. To bardzo popularne zajęcie w tej okolicy.

Brutha podniósł kość. Owszem, był — i dobrze o tym wiedział — głupi. Ale ludzie nie ogryzają po śmierci własnych kości.

— Om…

— Tam jest woda! — zawołał Bóg. — Potrzebujemy jej! Ale… są też jeden czy dwa problemy.

— Jakie problemy?

— Na przykład groźne zjawiska naturalne.

— Czyli?

— No… Wiesz coś o lwach? — spytał zrozpaczony Om.

— Tutaj są lwy?

— No… tak jakby.

— Tak jakby lwy?

— Tylko jeden lew.

— Tylko jeden… Lwy na ogół żyją samotnie. Najgroźniejsze są stare samce, których młodsi rywale odpędzają na najbardziej niegościnne tereny. Są rozdrażnione, chytre, a w ciężkim położeniu zatraciły wszelki lęk przed człowiekiem… — Wspomnienie przybladło, uwalniając struny głosowe chłopca. — Taki lew?

— Nawet nie zwróci na nas uwagi, kiedy się naje — odparł Om.

— Naprawdę?

— One zasypiają.

— Po jedzeniu?

Brutha obejrzał się na Vorbisa, który siedział oparty o skałę.

— Jedzenie? — powtórzył.

— Okażesz mu miłosierdzie — powiedział Om.

— Lwu, tak! Chcesz go użyć jako przynęty?

— I tak nie przetrwa na pustyni. A zresztą sam postąpił o wiele gorzej z tysiącami ludzi. Umrze w dobrej sprawie.

— W dobrej sprawie?

— Mnie się to spodoba.

Spomiędzy skał rozległ się ryk. Niezbyt głośny, ale pełen napięcia. Brutha cofnął się.

— Nie rzucamy ludzi lwom na pożarcie.

— On rzucał.

— Tak. Aleja nie.

— No dobrze. Możesz wejść na szczyt głazu, a kiedy lew się za niego zabierze, rozwalisz mu czaszkę kamieniem. Vorbis wyjdzie z tego bez ręki czy nogi. Nawet nie zauważy.

— Nie! Nie możesz tak postępować z ludźmi tylko dlatego, że są bezbronni.

— A wiesz, nie wyobrażam sobie bardziej dogodnej chwili.

Zza stosu kamieni rozległ się kolejny ryk. Wydawał się bliższy.

Zdesperowany Brutha rozejrzał się wśród rozrzuconych kości. Między nimi, na wpół przysypany odłamkami, leżał miecz. Był stary, niezbyt starannie wykonany i wygładzony piaskiem. Chłopiec podniósł go ostrożnie.

— Z drugiego końca — poradził Om.

— Wiem.

— Potrafisz tego używać?

— Nie mam pojęcia.

— Ufam, że szybko się uczysz.

Lew wyłonił się powoli.

Pustynne lwy, jak już wspomniano, nie przypominają lwów z sawanny. Kiedyś przypominały — kiedy pustynia była jeszcze zieloną równiną[7]. Wtedy miały czas, by leżeć leniwie przez całe dnie i wyglądać majestatycznie między regularnymi posiłkami złożonymi z kóz[8]. Ale sawanna zmieniła się w step, potem w suchy step, a kozy, ludzie i wreszcie nawet miasta zniknęły.

Lwy pozostały. Jeśli jest się dostatecznie głodnym, zawsze znajdzie się coś do jedzenia. Ludzie wciąż przecież musieli przemierzać pustynię. Żyły tu jaszczurki. Żyły węże. Nie była to luksusowa nisza ekologiczna, ale lwy trzymały się jej jak śmierć, czyli to, co czekało większość ludzi po spotkaniu z pustynnym lwem.

Z tym ktoś już się spotkał.

Lew miał splątaną grzywę. Na jego skórze krzyżowały się stare blizny. Zbliżał się, ciągnąc za sobą bezwładne tylne łapy.

— Jest ranny — zauważył Brutha.

— To świetnie. Nieźle można sobie takim podjeść. Trochę łykowaty, ale…

Lew upadł; sterczące żebra poruszały się ciężko. Z lewego boku zwierzęcia sterczała włócznia. Muchy, które na każdej pustyni potrafią znaleźć coś do jedzenia, poderwały się gęstym rojem.

Brutha odłożył miecz. Om schował głowę w skorupie.

— No nie — wymamrotał. — Na świecie żyje dwadzieścia milionów ludzi, a jedyny, który we mnie wierzy, to wariat i samobójca…

— Nie możemy go tak zostawić — oświadczył Brutha.

— Ależ możemy. Możemy. To przecież lew. Lwy należy zostawiać w spokoju.

Brutha przyklęknął. Lew otworzył żółte, zaropiałe oko. Był za słaby, żeby próbować gryźć.

— Umrzesz. Zginiesz marnie. I nie znajdę tu nikogo innego, kto by we mnie uwierzył…

Wiedza Bruthy o anatomii zwierząt była raczej szczątkowa. Co prawda niektórzy inkwizytorzy dysponowali godną zazdrości znajomością wnętrza ludzkiego ciała — niedostępną wszystkim innym, którzy nie mogą otworzyć go i obejrzeć, gdy wciąż jeszcze funkcjonuje — jednak medycyna nie cieszyła się w Omni szacunkiem. Mimo to w każdej wiosce mieszkał ktoś, kto oficjalnie nie nastawiał kości, kto nie wiedział tego i owego o ziołach, i kto — dzięki niepewnej wdzięczności pacjentów — pozostawał poza zasięgiem Kwizycji. Poza tym każdy rolnik posiadał odrobinę wiedzy. Ostry ból zęba może wypalić każdą wiarę z wyjątkiem najmocniejszej.

Brutha chwycił drzewce włóczni. Zwierzę ryknęło, kiedy nią poruszył.

— Możesz do niego przemówić? — zapytał chłopiec.

— Przecież on jest zwierzęciem.

— Ty też. Mógłbyś go spróbować jakoś uspokoić. Bo jeśli się rozzłości…

Om skoncentrował się.

Umysł lwa zawierał jedynie ból, rozszerzające się jądro bólu, tłumiące nawet zwykłe tło głodu. Om starał się objąć ten ból, sprawić, by odpłynął… i nie myśleć, co się stanie, jeśli ból zniknie. Sądząc po uczuciach, lew nie jadł od wielu dni.

Lew stęknął, kiedy Brutha wyrwał ostrze włóczni.

— Omniańska — stwierdził. — Tkwi w nim od niedawna. Musiał spotkać żołnierzy w drodze do Efebu. Pewnie przejeżdżali niedaleko. Oderwał od szaty pasek materiału i spróbował oczyścić ranę.

— Chcemy go jeść, a nie leczyć! — wrzasnął Om. — O czym ty myślisz? Liczysz na jego wdzięczność?

— Chciał, żeby mu pomóc.

— A za chwilę zechce, żeby go nakarmić. Pomyślaleś o tym?

— Patrzy na mnie żałośnie.

— Pewnie nigdy jeszcze nie widział tygodniowej porcji jedzenia chodzącej dookoła na jednej parze nóg.

To nie była prawda, uświadomił sobie Om. Na pustyni Brutha tracił na wadze jak kostka lodu. To właśnie trzymało go przy życiu! Chłopiec był niczym dwunogi wielbłąd.

Brutha przesunął się w stronę stosu skalnych bloków. Odłamki i kości chrzęściły mu pod nogami. Głazy tworzyły labirynt na wpół otwartych tuneli i jaskiń. Sądząc po zapachu, lew mieszkał tu już od dawna i często chorował na żołądek.

Chłopiec stanął przed jedną z jaskiń.

— Co widzisz ciekawego w lwiej jamie? — zdziwił się Om.

— Chyba to, że prowadzą do niej stopnie.


* * *

Didactylos wyczuwał tłum. Ludzie wypełnili stodołę.

— Ilu ich tu jest? — zapytał.

— Setki — odparł Urn. — Siedzą nawet na krokwiach. I… mistrzu…

— Tak?

— Jest nawet jeden czy dwóch kapłanów. I kilkunastu żołnierzy!

— Nie obawiajcie się — uspokoił ich Symonia, stając obok na zaimprowizowanej platformie z beczek na figi. — To wyznawcy Żółwia, tak jak wy. Mamy przyjaciół w najbardziej nieoczekiwanych miejscach.

— Aleja nie… — zaczął bezradnie Didactylos.

— Nie ma tu nikogo, kto by z całej duszy nie nienawidził Kościoła.

— Ale to przecież…

— Czekają tylko, żeby ktoś ich poprowadził.

— Aleja nigdy…

— Wiem, że nas nie zawiedziesz. Jesteś człowiekiem rozumnym. Urn, podejdź na chwilę. Chciałbym, żebyś poznał pewnego kowala…

Didactylos odwrócił się do tłumu. Czuł na twarzy gorącą, stłumioną ciszę ich spojrzeń.


* * *

Pojedyncza kropla potrzebowała minut. Były niemal hipnotyczne. Brutha wpatrywał się w każdą rosnącą kroplę. Nie potrafił dostrzec, jak wzbiera, ale wzbierały i kapały tutaj od tysięcy lat.

— Jak? — spytał Om.

— Po deszczach woda się przesącza — wyjaśnił chłopiec. — Zbiera się w skałach. Czy bogowie nie wiedzą takich rzeczy?

— Nie musimy. — Om rozejrzał się. — Chodźmy stąd. Nienawidzę tego miejsca.

— To przecież tylko dawna świątynia. Niczego tu nie ma.

— O to mi właśnie chodzi.

Piasek i gruz wypełniały grotę do połowy. Promienie światła przebijały się przez pęknięcia stropu, padając na zbocze, którym się tu wspięli. Brutha zastanawiał się, ile z rzeźbionych wiatrem skał na pustyni było niegdyś budynkami. Ten musiał być ogromny — może wysoka wieża. A potem nadeszła pustynia…

Tutaj nie szeptały żadne głosy. Nawet pomniejsze bóstwa trzymały się z dala od opuszczonych świątyń, z tych samych powodów, z jakich ludzie wolą omijać cmentarze. Jednym dźwiękiem były rzadkie pluśnięcia wody.

Krople skapywały do płytkiego zagłębienia przed czymś, co wyglądało jak ołtarz. Stamtąd woda wyrzeźbiła sobie bruzdę przez kamienne płyty podłogi aż do okrągłego otworu, który wydawał się bezdenny. Wokół stało kiedyś kilka posągów, teraz przewróconych. Miały prymitywne proporcje, jak dziecięce modele z gliny, tyle że wykute w granicie. Dalekie ściany pokrywały kiedyś płaskorzeźby, ale rozsypały się — wszędzie z wyjątkiem kilku miejsc, gdzie wciąż dało się dostrzec dziwne obrazy przedstawiające głównie macki.

— Kim byli ludzie, którzy tu żyli? — spytał Brutha.

— Nie wiem.

— Jakiemu bogu oddawali cześć?

— Nie wiem.

— Posągi zrobione są z granitu, ale w okolicy nie ma granitu.

— W takim razie byli bardzo pobożni. Ściągnęli go aż tutaj.

— A głaz na ołtarzu jest cały pokryty rowkami.

— Aha. Wyjątkowo pobożni. To żeby krew miała czym spływać.

— Naprawdę sądzisz, że składali ofiary z ludzi?

— Nie wiem! Chcę stąd odejść!

— Dlaczego? Mamy wodę i jest chłodno…

— Ponieważ… kiedyś mieszkał tu bóg. Potężny bóg. Tysiące oddawały mu cześć. Czuję to. Rozumiesz? To dochodzi ze ścian. Wielki Bóg. Potężna była jego dziedzina i wspaniałe jego słowo. Armie wyruszały w jego imię, podbijały i mordowały. Takie rzeczy. A teraz nikt, ani ja, ani ty, ani nikt nie wie, kim był, jakie było jego imię ani nawet jak wyglądał. Lwy przychodzą do wodopoju w jego świętym przybytku, a te małe miękkie stworzonka z nogami, jedno z nich masz właśnie obok stopy, jak one się nazywają, te z czułkami, spacerują pod ołtarzem. Teraz rozumiesz?

— Nie — stwierdził Brutha.

— Nie boisz się śmierci? Przecież jesteś człowiekiem! Brutha zamyślił się. O kilka stóp od niego Vorbis wpatrywał się tępo w widoczny skrawek nieba.

— Jest przytomny. Po prostu się nie odzywa.

— Kogo to obchodzi? Nie o niego pytałem.

— No więc… Czasami… kiedy mam służbę w katakumbach… to takie miejsce, gdzie trudno nie myśleć… No wiesz, wszystkie te czaszki i inne takie… A Księga mówi…

— Sam widzisz — mruknął Om. Nuta gorzkiego tryumfu zabrzmiała w jego głosie. — Nie wiesz. Tylko to chroni wszystkich przed obłędem: niepewność. Nadzieja, że jednak może wszystko jakoś się ułoży. Ale z bogami jest inaczej. My wiemy. Znasz tę historię o jaskółce przelatującej przez pokój?

— Nie.

— Wszyscy ją słyszeli.

— Ja nie.

— O tym, że życie jest niczym jaskółka przelatująca przez pokój? A na zewnątrz tylko ciemność. Ona przefruwa i doznaje jednej chwili ciepła i światła.

— Okna są otwarte? — zapytał Brutha.

— Czy możesz sobie wyobrazić, jak to jest być jaskółką i wiedzieć o ciemności? Wiedzieć, że potem nie będzie już nic, tylko wspomnienie jednej chwili światła?

— Nie.

— Nie. Oczywiście, że nie możesz. Ale tak właśnie się czujesz, kiedy jesteś bogiem. A to miejsce… to kostnica.

Brutha rozejrzał się po mrocznej starożytnej świątyni.

— No… A ty wiesz, co to znaczy być człowiekiem?

Głowa Oma na moment skryła się wewnątrz skorupy, co było najlepszym możliwym dla żółwia odpowiednikiem wzruszenia ramionami.

— W porównaniu z bogiem? Prosta sprawa. Rodzisz się. Stosujesz kilka prostych zasad. Robisz, co ci każą. Umierasz. Zapominasz. Brutha patrzył na niego.

— Coś się nie zgadza? — spytał Om.

Brutha pokręcił głową. Potem wstał i podszedł do Vorbisa.

Diakon pił wodę ze złożonych dłoni chłopca. Ale poza tym sprawiał wrażenie wyłączonego. Chodził, pił, oddychał. A raczej coś z niego wykonywało te czynności: ciało. Ciemne oczy otwierały się, ale zdawało się, że nie patrzą na nic, co mógłby dostrzec Brutha. Całkiem jakby nie istniał nikt, kto przez nie spoglądał. Chłopiec był pewien, że gdyby odszedł, Vorbis siedziałby na popękanych kamiennych płytach, dopóki by się powoli nie przewrócił. Ciało Vorbisa było obecne, lecz miejsca pobytu umysłu prawdopodobnie nie dałoby się ustalić z pomocą żadnego znanego ludziom atlasu.

Nagle Brutha poczuł się tak samotny, że nawet Vorbisa uznał za dobre towarzystwo.

— Po co się nim przejmujesz? Tysiące ludzi posłał na śmierć.

— Owszem. Ale może sądził, że ty tego chciałeś? — Nigdy nie mówiłem, że chcę czegoś takiego.

— Nie obchodziło cię to.

— Przecież ja…

— Zamknij się! — rzucił Brutha. Om w zdumieniu otworzył pyszczek.

— Mogłeś pomagać ludziom — mówił chłopiec. — Ale ty tylko tupałeś, ryczałeś i budziłeś przerażenie. Jak… jak człowiek, który bije osła kijem. A tacy jak Vorbis stworzyli kij tak skuteczny, że w końcu wszystkie osły uwierzyły.

— Ta metafora wymagałaby udoskonalenia — zauważył Om kwaśno.

— Mówię o prawdziwym życiu!

— To nie moja wina, że ludzie źle rozumieją…

— Twoja! Na pewno! Jeśli grzebiesz ludziom w umysłach tylko po to, żeby w ciebie wierzyli, wszystko, co robią, robią z twojej winy!

Brutha przez chwilę mierzył żółwia gniewnym wzrokiem. Potem odwrócił się i podszedł do stosu gruzu, który zajmował jeden róg zrujnowanej świątyni. Zaczął w nim grzebać.

— Czego szukasz?

— Musimy w czymś nieść wodę.

— Niczego nie znajdziesz — stwierdził Om. — Ludzie zwyczajnie odeszli. Piasek wypchnął stąd ziemię, a za nią ludzi, którzy wszystko ze sobą zabrali. Po co się męczyć szukaniem?

Brutha nie zwracał na niego uwagi. Pod kamieniami i piaskiem coś leżało.

— Po co się przejmować Vorbisem? — jęczał Om. — Za sto lat i tak będzie martwy. Jak my wszyscy.

Brutha szarpnął kawałek naczynia. Uwolnione, okazało się dwoma trzecimi wielkiej, pękniętej misy. Była prawie tak szeroka jak wyciągnięte ręce chłopca, lecz zbyt zniszczona, żeby ktoś ją zrabował.

Nie mogła się na nic przydać. Ale kiedyś była do czegoś używana. Wokół krawędzi wyrzeźbiono jakieś postacie. Brutha przyjrzał się im, szukając czegoś, co pozwoli mu oderwać myśli od brzęczącego w głowie głosu Oma.

Postacie wydawały się w przybliżeniu ludzkie i zajęte religią. Poznał to po nożach, jakie trzymały w rękach (nie jest morderstwem, jeśli człowiek zabija dla boga). Pośrodku misy była większa postać, wyraźnie ważna, pewnie jakiś bóg, dla którego to wszystko robili…

— Co? — spytał głośno.

— Mówiłem, że za sto lat wszyscy będziemy martwi.

Brutha patrzył na postacie wokół krawędzi misy. Nikt nie wiedział, kim był bóg tych ludzi, a oni także odeszli. Lwy spały w świętym przybytku, a…

…Chilopodia ańdius, pospolita stonoga pustynna, podpowiedziała mu rezydująca w pamięci biblioteka…

…biegały pod ołtarzem.

— Tak — rzekł Brutha. — Będziemy. Uniósł misę nad głowę i odwrócił się. Om schował się do skorupy.

— Ale tutaj… — Brutha zacisnął zęby i zachwiał się pod ciężarem. — I teraz…

Cisnął misę. Uderzyła w ołtarz. Odpryski starożytnego naczynia wzleciały w górę i opadły. Echa zahuczały w świątyni.

— …żyjemy!

Podniósł Oma, który całkowicie skrył się w skorupie.

— I dotrzemy do domu. Wszyscy — oznajmił Brutha. — Wiem.

— Tak napisano, co? — odezwał się stłumiony głos Oma.

— Tak powiedziano. A gdybyś zamierzał się kłócić… Skorupa żółwia to całkiem niezły pojemnik na wodę.

— Nie odważyłbyś się.

— Kto wie? Może i tak. Za sto lat i tak wszyscy będziemy martwi. Sam mówiłeś.

— Tak! Tak! — przyznał zdesperowany Om. — Ale tutaj i teraz…

— Właśnie.


* * *

Didactylos uśmiechnął się. Nie przychodziło mu to łatwo. Nie chodzi o to, że był człowiekiem ponurym, ale nie mógł zobaczyć uśmiechów innych. Uśmiech wymaga ruchów kilkunastu mięśni i ta inwestycja mu się nie zwracała.

Wiele razy przemawiał do zebranych w Efebie, ale wtedy jego słuchaczami byli nieodmiennie inni filozofowie; ich okrzyki: „To głupie!”, „Wymyślasz to sobie!” i inne cenne opinie zawsze go uspokajały. Bo nikt naprawdę nie zwracał na uwagi na jego słowa. Wszyscy zastanawiali się tylko, co sami za chwilę powiedzą.

Ale ci tutaj przypominali mu Bruthę. Ich słuchanie było niczym otchłań czekająca na słowa, które ją wypełnią. Kłopot polegał na tym, że on mówił w języku filozofii, a oni słuchali w bełkocie.

— Nie możecie wierzyć w Wielkiego A’Tuina — powiedział. — Wielki A’Tuin istnieje. Nie ma sensu wiara w rzeczy, które istnieją.

— Ktoś podniósł rękę — szepnął Urn.

— Słucham.

— Mistrzu, przecież tylko rzeczy, które istnieją, warte są tego, by w nie wierzyć — rzekł słuchacz ubrany w mundur sierżanta Świętej Gwardii.

— Skoro istnieją, nie trzeba w nie wierzyć — odparł Didactylos. — One po prostu są. — Westchnął. — Co mogę wam powiedzieć? Co chcecie usłyszeć? Spisałem tylko to, co ludzie wiedzą. Góry wyrastają i rozsypują się, a pod nimi A’Tuin płynie wciąż przed siebie. Ludzie żyją i umierają, a Żółw Się Rusza. Imperia rodzą się i rozpadają, a Żółw Się Rusza. Bogowie przychodzą i odchodzą, a Żółw wciąż Się Rusza. Żółw Się Rusza!

— I to jest prawdziwa prawda? — dobiegł czyjś głos z mroku. Didactylos wzruszył ramionami.

— Żółw istnieje. Świat jest płaskim dyskiem. Słońce okrąża go raz dziennie i ciągnie za sobą światło. I tak będzie się działo niezależnie od tego, czy w to wierzycie, czy nie. To jest rzeczywistość. Nie wiem nic o prawdzie. Prawda jest o wiele bardziej skomplikowana. Właściwie nie przypuszczam, żeby Żółw choć trochę się przejmował, czy jest prawdziwy, czy nie.

Filozof mówił dalej, gdy Symonia odciągnął Urna na bok.

— Oni nie to chcą usłyszeć. Nie po to przyszli. Zrób coś.

— Nie rozumiem.

— Oni nie chcą filozofii. Chcą powodu, by ruszyć przeciw Kościołowi! Teraz, kiedy Vorbis nie żyje, a cenobiarcha całkiem zdziecinniał, cała hierarchia zajęta jest wbijaniem sobie nawzajem sztyletów w plecy. Cytadela przypomina wielką, przegniłą śliwkę.

— Tylko że wciąż siedzi na niej kilka os — przypomniał Urn. — Mówiłeś, że popiera was tylko dziesiąta część żołnierzy.

— Ale są wolnymi ludźmi — odparł Symonia. — Wolnymi w swoich umysłach. Będą walczyć o coś więcej niż pięćdziesiąt centów dziennie.

Urn spojrzał na swoje dłonie. Robił to często w chwilach niepewności, jakby były jedynymi obiektami we wszechświecie, których był całkowicie pewien.

— Przewaga spadnie do trzech do jednego, zanim reszta się zorientuje, co się dzieje — zapewnił posępnie Symonia. — Rozmawiałeś z kowalem?

— Tak.

— Potrafisz to zrobić?

— Ja… chyba tak. Ale nie to chciałem…

— Torturowali jego ojca. Tylko za to, że nad bramą kuźni przybił podkowę, a przecież każdy wie, że kowale muszą mieć swoje drobne rytuały. I wzięli do wojska jego syna. Ale ma wielu pomocników. Będą pracować przez całą noc. Ty musisz im jedynie powiedzieć, czego potrzebujesz.

— Zrobiłem kilka rysunków…

— To dobrze. Posłuchaj mnie, Urn. Kościołem rządzą tacy ludzie jak Vorbis. Tak to działa. Miliony umarły dla… dla kłamstw. Możemy to przerwać…

Didactylos zakończył przemowę.

— Zawalił sprawę — stwierdził Symonia. — Mógł z nimi zrobić wszystko. A on tylko przedstawił masę faktów. Nie da się porwać ludzi faktami. Potrzebna jest sprawa. Potrzebny jest symbol.


* * *

Opuścili świątynię tuż przed zachodem słońca. Lew wczołgał się w cień skał, ale wstał chwiejnie i patrzył, jak odchodzą.

— Będzie nas tropił — jęknął Om. — One tak robią. Przez całe mile.

— Przeżyjemy.

— Chciałbym mieć tyle pewności co ty.

— Aleja mam Boga, w którym pokładam wiarę.

— Nie spotkamy już zrujnowanych świątyń.

— Znajdziemy coś innego.

— Ani nawet węża do jedzenia.

— Ale mój Bóg będzie przy mnie.

— Tyle że niejako przekąska. W dodatku ruszyłeś w złą stronę.

— Nie. Ciągle oddalam się od wybrzeża.

— O to mi właśnie chodziło.

— Jak daleko może dotrzeć lew z taką raną od włóczni?

— A co to ma do rzeczy?

— Wszystko.

A pół godziny później zobaczyli czarną, mglistą linię na zalanej księżycowym blaskiem pustyni. To był szlak.

— Tędy przeszli żołnierze. Wrócimy po ich śladach. Jeśli pójdziemy tam, skąd oni nadeszli, dotrzemy tam, gdzie zmierzamy.

— Nigdy się nam nie uda!

— Nie nosimy ciężarów.

— Rzeczywiście. Oni musieli dźwigać całą żywność i wodę — mruknął z goryczą Om. — Jakie to szczęście, że my nic takiego nie mamy.

Brutha obejrzał się na Vorbisa. Ekskwizytor szedł teraz bez pomocy, trzeba było tylko odwracać go delikatnie przy każdej zmianie kierunku.

Nawet Om musiał przyznać, że szlak dawał otuchę. W pewnym sensie był żywy — podobnie jak echo jest żywe. Nie tak dawno temu szli tędy ludzie. Istnieli na świecie inni. Ktoś gdzieś zdołał przeżyć.

Albo nie. Mniej więcej po godzinie natrafili na kopczyk obok szlaku. Na jego szczycie leżał hełm, a w piasek wbito miecz.

— Wielu żołnierzy zginęło, żeby szybko się tutaj dostać — zauważył Brutha.

Ktoś, kto zadał sobie trud pochowania zmarłego, wykreślił też symbol na zboczu kopca. Brutha spodziewał się niemal, że zobaczy żółwia, ale pustynny wiatr nie zatarł do końca prostego rysunku rogów.

— Nie rozumiem — stwierdził Om. — Oni tak naprawdę przecież nie wierzą, że istnieję. A jednak kreślą coś takiego na grobie.

— Trudno wytłumaczyć. To chyba dlatego że wierzą, że sami istnieją. Dlatego że są ludźmi i on też był człowiekiem. Brutha wyjął miecz z piasku.

— Po co ci to?

— Może się przydać.

— Przeciw komu?

— Może się przydać.

Godzinę później lew, który kulejąc podążał za Brutha, także dotarł do grobu. Żył na pustyni od szesnastu lat, a powodem tak długiego życia było to, że nie zdechł. A nie zdechł dlatego, że nigdy nie marnował protein. Zaczął kopać.

Ludzie zawsze marnowali łatwo dostępne proteiny — od czasu kiedy zaczęli się zastanawiać, kto w nich żył.

Jednak trzeba przyznać, że są gorsze od wnętrza lwa miejsca, gdzie można spocząć po śmierci.


* * *

Na skalnych wysepkach żyły jaszczurki i węże. Były zapewne bardzo krzepiące, a każde z nich stanowiło na swój sposób prawdziwą eksplozję smaku. Nie znaleźli więcej wody.

Spotykali za to rośliny — mniej więcej. Przypominały raczej grupy głazów, z wyjątkiem tych miejsc, gdzie wypuszczały ze środka różowy lub fioletowy kwiat, lśniący jaskrawo w blasku świtu.

— Skąd biorą wodę?

— Ze skamieniałych mórz.

— To woda, która zmieniła się w kamień?

— Nie. Woda, która tysiące lat temu wsiąkła w skałę macierzystą.

— Możesz się do niej dokopać?

— Nie bądź głupi.

Brutha spojrzał spod kwiatu ku najbliższej skalnej wyspie.

— Miód — powiedział.

— Co?


* * *

Pszczoły miały gniazdo wysoko na ścianie skalnej iglicy. Ich brzęczenie dobiegało aż do ziemi. Nie było żadnego sposobu, by się do nich wspiąć.

— Zawsze była jakaś szansa — stwierdził Om.

Słońce stało wysoko. Skały zrobiły się już ciepłe w dotyku.

— Odpocznij trochę — zaproponował Om. — Ja popilnuję.

— Popilnujesz przed czym?

— Popilnuję, to się przekonamy.

Brutha przeprowadził Vorbisa w cień wielkiego głazu i delikatnie usadził na ziemi. Sam położył się obok.

Pragnienie jeszcze nie dokuczało mu zbytnio. Opił się wody z sadzawki w świątyni, aż chlupotał przy każdym kroku. Później uda się może znaleźć węża… Kiedy pomyśleć, co mają inni ludzie na tym świecie, życie nie wydawało się takie złe.

Vorbis przewrócił się na bok. Jego czarne oczy wpatrywały się w nicość.

Brutha spróbował zasnąć.

Nigdy nie śnił. Didactylosa bardzo to dziwiło. Ktoś, kto pamięta wszystko i nie śni, twierdził, musi myśleć bardzo powoli. Wyobraźmy sobie serce[9], mówił, które prawie całkiem wypełnia pamięć i nie pozostaje ani uderzenie na zwykłe myśli. To by wyjaśniało, dlaczego Brutha, myśląc, porusza wargami.

Dlatego to nie mógł być sen. To pewnie słońce…

Usłyszał w głowie głos Oma. Brzmiało to tak, jakby żółw prowadził rozmowę z kimś, kogo Brutha nie słyszał.

Mój!

Odejdźcie!

Nie.

Mój!

Obaj!

Mój!!!

Brutha odwrócił głowę.

Żółw stał w szczelinie między kamieniami. Wyciągał szyję i przesuwał nią z boku na bok. Dobiegał też inny dźwięk, rodzaj komarze-go brzęczenia, które pojawiało się i cichło… a wraz z nim obietnice w myślach.

Migotały szybko… Twarze mówiące coś do niego, kształty, wizje potęgi, wspaniałe możliwości porywające go, unoszące wysoko ponad światem… Wszystko to należało do niego, mógł zrobić cokolwiek, musiał tylko uwierzyć… We mnie, we mnie, we mnie…

Tuż przed nim uformował się obraz: na kamieniu leżało pieczone prosię obłożone owocami i kufel piwa tak zimnego, że para osiadała na ściankach.

Mój!

Brutha zamrugał. Głosy odeszły. A wraz z nimi jedzenie.

Zamrugał znowu.

Dręczyły go dziwne powidoki, nie tyle oglądane, ile wyczuwane. Choć miał doskonałą pamięć, nie mógł sobie przypomnieć, co mówiły głosy ani jakie widział inne obrazy. Pozostało jedynie wspomnienie pieczonego prosięcia i piwa.

— To dlatego że nie wiedzą, co ci zaproponować — wyjaśnił cichy głos Oma. — Więc próbują obiecywać wszystko. Zwykle zaczynają od wizji pożywienia i rozkoszy cielesnych.

— Doszli tylko do pożywienia — poinformował Brutha.

— No to świetnie, że udało mi się ich pokonać. Trudno przewidzieć, co mogliby osiągnąć z tak młodym człowiekiem. Brutha uniósł się na łokciach. Vorbis leżał nieruchomo.

— Do niego też próbowali dotrzeć?

— Chyba tak. Ale to na nic. Nic nie wchodzi, nic nie wychodzi. Nigdy jeszcze nie widziałem umysłu tak skupionego na sobie.

— Oni wrócą?

— O tak. W końcu nie mają nic innego do roboty.

— Kiedy się zjawią — powiedział Brutha, czując zawroty głowy — czy nie mógłbyś zaczekać, aż pokażą mi wizje rozkoszy cielesnych?

— Mogłyby źle na ciebie wpłynąć.

— Brat Nhumrod zawsze przed nimi ostrzegał. Ale myślę, że chyba powinniśmy poznać naszych wrogów, prawda? — Ostatnie słowo były tylko gardłowym zgrzytem. — Nie skarżyłbym się też na wizję czegoś do picia — dodał ze znużeniem.

Cienie się wydłużyły. Chłopiec przyjrzał im się ze zdumieniem.

— Jak długo próbowali?

— Cały dzień. Uparte paskudy. A roją się jak muchy. O zachodzie słońca Brutha przekonał się dlaczego. Spotkał bowiem św. Ungulanta, pustelnika, przyjaciela wszystkich pomniejszych bóstw. Wszędzie.


* * *

— No, no… — odezwał się św. Ungulant. — Niewielu miewamy tu gości. Prawda, Angus? Zwracał się do powietrza obok siebie. Brutha starał się utrzymać równowagę, ponieważ koło wozu kołysało się niebezpiecznie przy każdym ruchu. Vorbisa zostawili na piasku dwadzieścia stóp niżej; obejmował rękami kolana i wpatrywał się w pustkę.

Koło zostało przybite do wierzchołka wąskiego słupa. Było akurat tak duże, by jedna osoba mogła się na nim niewygodnie ułożyć. Ale św. Ungulant wydawał się wręcz stworzony do niewygodnego leżenia. Był tak chudy, że nawet szkielety mówiłyby: „Ależ on jest chudy”. Miał na sobie coś w rodzaju minimalistycz-nej opaski biodrowej, o ile można było to stwierdzić pod brodą i włosami.

Trudno byłoby nie zwrócić uwagi na św. Ungulanta, który podskakiwał na czubku swojego słupa i krzyczał „Hej, hej!” i „Tutaj!”. O kilka stóp dalej stał drugi, niższy słup ze staromodną wygódką z półksiężycem wyciętym w drzwiach. To, że jest się pustelnikiem, wyjaśnił św. Ungulant, nie znaczy jeszcze, że trzeba rezygnować ze wszystkiego.

Brutha słyszał o pustelnikach, którzy byli kimś w rodzaju jednostronnych proroków — wyruszali na pustynię, ale już nie wracali. Wybierali samotne życie w brudzie, trudach, brudzie, świątobliwych kontemplacjach i brudzie. Niektórzy, starając się uczynić je jeszcze bardziej niewygodnym, kazali zamurowywać się w celach albo mieszkali, całkiem rozsądnie, na szczytach słupów. Kościół omniański popierał ich — zgodnie z zasadą, że najlepiej usunąć wszystkich szaleńców możliwie daleko, by nie sprawiali kłopotów, w miejsca gdzie znajdą się pod opieką miejscowych społeczności. Społeczności owe składały się zwykle z lwów, myszołowów i brudu.

— Zastanawiałem się, czy nie dołożyć jeszcze jednego koła — powiedział św. Ungulant. — O tam. Żeby chwytać poranne promienie słońca.

Brutha rozejrzał się. Wokół rozciągały się tylko płaskie skały i piasek.

— Czy nie ma pan dość słońca wszędzie i przez cały czas? — zdziwił się.

— Ale rankiem to o wiele ważniejsze — wyjaśnił św. Ungulant. — Poza tym Angus uważa, że powinniśmy mieć patio.

— Mógłby sobie na nim urządzać grilla — mruknął Om w głowie Bruthy.

— Hm… — chrząknął chłopiec. — A właściwie jakiej… religii… jest pan świętym?

Wyraz zakłopotania przemknął po niewielkim skrawku twarzy pomiędzy brwiami św. Ungulanta a jego wąsami.

— Eee… Tak naprawdę to żadnej. Zaszła pomyłka — tłumaczył. — Moi rodzice nazwali mnie Sevrianem Wectoriusem Ungulantem, a pewnego dnia, oczywiście, ktoś zwrócił uwagę na inicjały. Zabawne… Potem wszystko wydawało się raczej nieuniknione.

Koło huśtało się lekko. Skóra św. Ungulanta niemal poczerniała od słońca.

— Po drodze musiałem opanować pustelnictwo, ma się rozumieć. Sam się nauczyłem. Jestem całkowitym samoukiem. Trudno znaleźć pustelnika, który nauczyłby człowieka pustelnictwa, ponieważ oczywiście wszystko by w ten sposób zepsuł.

— Tego… Ale jest przecież… Angus? — zapytał Brutha, patrząc w miejsce, gdzie sądził, że znajduje się Angus. A przynajmniej tam, gdzie sądził, że św. Ungulant sądzi, że znajduje się Angus.

— Jest teraz tutaj — rzucił surowo pustelnik, wskazując inną część koła. — Ale on nie zajmuje się pustelnictwem. Nie jest, rozumiesz, przeszkolony. Dotrzymuje mi tylko towarzystwa. Słowo daję, chyba całkiem bym tu oszalał, gdyby mnie nie zabawiał Angus.

— No tak… Myślę, że pan by oszalał — zgodził się Brutha. Aby okazać dobrą wolę, uśmiechnął się do powietrza.

— Powiem szczerze, że to całkiem przyjemne życie. Owszem, dzień roboczy trwa długo, ale wyżywienie i napoje są naprawdę warte trudu.

Brutha doznał niejasnego przeczucia, że wie, co nastąpi za chwilę.

— Piwo dostatecznie zimne? — upewnił się.

— Wręcz oszronione — zapewnił rozpromieniony św. Ungulant.

— A pieczone prosię?

Uśmiech św. Ungulanta stał się maniakalnie błogi.

— Przyrumienione i chrupiące na brzegach, tak.

— Ale domyślam się, że… że czasem zjada pan także jakiegoś węża czy jaszczurkę?

— Zabawne, że na to wpadłeś. Rzeczywiście. Co jakiś czas. Tak dla odmiany.

— I grzyby też? — rzucił Om.

— Rosną jakieś grzyby w tej okolicy? — zapytał niewinnie Brutha. Św. Ungulant radośnie pokiwał głową.

— Tak, w porze deszczowej. Takie czerwone w żółte plamki. Po sezonie grzybowym pustynia robi się naprawdę ciekawa.

— Pełna ogromnych, fioletowych, śpiewających ślimaków? Gadających ognistych kolumn? Wybuchających żyraf? Takich rzeczy? — upewnił się Brutha.

— Wielkie nieba, tak właśnie! — potwierdził święty. — Nie mam pojęcia dlaczego. Myślę, że grzyby je przyciągają. Brutha skinął głową.

— Zaczynasz łapać, mały — pochwalił go Om.

— Przypuszczam też, że niekiedy pija pan… wodę?

— Wiesz, to rzeczywiście dziwne, prawda? Tyle jest wspaniałych napojów, ale czasami ogarnia mnie to… można je chyba nazwać pożądaniem, by wypić kilka łyków wody. Umiesz to wytłumaczyć?

— Pewnie, no… pewnie trochę ciężko ją znaleźć — domyślił się Brutha.

Wciąż mówił bardzo ostrożnie, jak ktoś, kto trzyma pięćdziesięciofuntową rybę na końcu żyłki o wytrzymałości trzydziestu funtów.

— Naprawdę zadziwiające — mruczał św. Ungulant. — W dodatku kiedy lodowato zimne piwo jest tak łatwo dostępne.

— Skąd pan ją bierze? Tę wodę?

— Widziałeś kamienne rośliny?

— Te z wielkimi kwiatami?

— Jeśli rozetniesz te mięsiste liście, znajdziesz tam półkwaterkę wody. Co prawda smakuje jak siki…

— Myślę, że jakoś sobie z tym poradzimy — zapewnił Brutha przez wyschnięte wargi. Cofnął się do sznurowej drabinki pozwalającej pustelnikowi na kontakt z ziemią.

— Na pewno nie zostaniesz? — zmartwił się św. Ungulant. — Dziś środa. W środę jemy młodego prosiaczka z rożna i warzywa specjalnie dobrane przez szefa kuchni, dojrzałe na słońcu i wilgotne od rosy.

— Mamy… tego, mamy dużo pracy — usprawiedliwił się Brutha w połowie rozkołysanej drabinki.

— Kosz słodyczy?

— Chyba jednak…

Św. Ungulant ze smutkiem popatrzył w dół na Bruthę prowadzącego Vorbisa po piasku.

— A na deser zwykle miętowe czekoladki! — krzyknął przez zwinięte dłonie. — Nie?

Po chwili obie postacie były już tylko ciemnymi punkcikami na tle piasku.

— Mogą się też trafić wizje rozkoszy cię… Nie, skłamałem, to w piątki — mruczał św. Ungulant.

Teraz, kiedy goście odeszli, powietrze znów wypełniło się brzęczeniem i mamrotaniem pomniejszych bóstw. Były ich tu miliardy.

Św. Ungulant uśmiechnął się.

Był oczywiście szalony. Czasami nawet się tego domyślał. Uznawał jednak, że szaleństwo nie powinno się marnować. Codziennie spożywał pokarm bogów, pil najlepsze wina, jadł owoce, które trafiały do niego nie tylko poza sezonem, ale spoza rzeczywistości. To, że czasem z powodów medycznych musiał wypić kilka łyków słonawej wody i przeżuć nogę jakiejś jaszczurki, było doprawdy niską ceną.

Wrócił do zastawionego stołu, który migotał w powietrzu. Tyle dobra… a pomniejsze bóstwa pragnęły w zamian jedynie kogoś, kto o nich wiedział, kto zwyczajnie wierzył w ich istnienie.

Dzisiaj były także lody i galaretka.

— Więcej zostanie dla nas. Prawda, Angus?

Jasne, zgodził się Angus.


* * *

Starcia w Efebie dobiegły końca. Nie trwały długo, zwłaszcza kiedy do walki włączyli się niewolnicy. Było zbyt wiele wąskich uliczek, zbyt wiele zasadzek, a przede wszystkim zbyt wiele rozpaczliwej determinacji. Uważa się powszechnie, że ludzie wolni zawsze pokonają niewolników, ale chyba zależy to od punktu widzenia.

Poza tym dowódca efebiańskiego garnizonu ogłosił — odrobinę nerwowo — że od tej chwili niewolnictwo będzie zakazane, czym doprowadził niewolników do wściekłości. Jaki jest sens oszczędzania na czas wolności, jeśli nie wolno będzie mieć niewolników? I co by wtedy jedli?

Omnianie nie mogli tego zrozumieć, a ludzie zakłopotani źle walczą. W dodatku zniknął Vorbis. Rzeczy pewne wydawały się mniej pewne, kiedy te straszne oczy spoglądały gdzie indziej.

Uwolniono tyrana z więzienia. Pierwszy dzień na wolności spędził na starannym układaniu listów do innych niewielkich państewek z wybrzeża.

Nadszedł czas, żeby zrobić coś w sprawie Omni.


* * *

Brutha śpiewał.

Głos odbijał się echem od skał. Stadka scalbie zapominały o swym leniwym, pieszym trybie życia i gorączkowo zrywały się do lotu. Startując w pośpiechu, pozostawiały za sobą zgubione pióra. Węże kryły się w szczelinach.

Można żyć na pustyni. A przynajmniej przetrwać…

Powrót do Omni to przecież tylko kwestia czasu. Jeszcze jeden dzień…

Vorbis wlókł się z tyłu. Nie odzywał się, a kiedy Brutha coś do niego mówił, nie dawał żadnego znaku, że cokolwiek rozumie.

Om, obijając się w worku Bruthy, zaczynał odczuwać głęboką depresję, jaka opanowuje każdego realistę w obecności optymisty.

Pełne wysiłku wersy Żelaznych szponów rozdzierających bezbożników przycichły wreszcie. Gdzieś niedaleko posypała się lawina kamieni.

— Żyjemy — oświadczył Brutha.

— Chwilowo.

— I jesteśmy blisko domu.

— Tak?

— Widziałem dziką kozę na skałach za nami.

— Wciąż jest ich tu sporo.

— Kóz?

— Bóstw. A te, które dotąd spotykaliśmy, były słabe. Nie zapominaj o tym.

— O co ci chodzi? Om westchnął ciężko.

— To przecież rozsądne, prawda? Zastanów się. Te najsilniejsze trzymają się obrzeży, gdzie łatwiej o łup… to znaczy o ludzi. Najsłabsze są spychane w piaszczyste pustkowia, gdzie ludzie rzadko się pojawiają…

— Silne bóstwa — mruknął w zadumie Brutha. — Bóstwa, które wiedzą, co to znaczy moc.

— Zgadza się.

— Nie bóstwa, które wiedzą, co to znaczy słabość.

— Co? Nie przetrwałyby nawet pięciu minut. W tym świecie bóg pożera boga.

— To wiele wyjaśnia w kwestii bożej natury. Moc jest dziedziczna. Jak grzech. Sposępniał.

— Tyle że… wcale nie jest. Grzech, znaczy. Może kiedy już wrócimy, będę musiał porozmawiać z kilkoma osobami.

— Och… A one będą cię słuchać, tak?

— Mądrość przychodzi z pustyni, jak mówią.

— Tylko ta mądrość, której oczekują. I grzyby.

Gdy słońce zaczęło się wspinać, Brutha wydoił kozę. Stała cierpliwie, gdy Om uspokajał jej umysł. Chłopiec zauważył też, że Om nie proponował, by ją zabić.

Potem znowu znaleźli cień. Były to krzaki, niskie i kolczaste — każdy maleńki liść tkwił za barykadą swej cierniowej korony.

Om czekał przez chwilę, ale pomniejsze bóstwa na granicy pustkowia były chytrzejsze, a mniej niecierpliwe. Pojawią się zapewne koło południa, kiedy słońce zamieni okolicę w piekielne palenisko. Usłyszy je. A tymczasem może coś zjeść.

Popełzł przez krzaki; ich ciernie nieszkodliwie drapały jego skorupę. Minął innego żółwia, który nie był zamieszkany przez boga. Rzucił Omowi to niepewne spojrzenie, typowe dla żółwi próbujących zdecydować, czy coś pojawiło się, by zostać zjedzone, czy raczej by uprawiać z tym seks, gdyż normalny żółw myśli tylko o tych dwóch rzeczach. Om wyminął go i znalazł kilka liści, które tamten przeoczył.

Od czasu do czasu dreptał po twardej ziemi z powrotem i obserwował śpiących.

Aż zobaczył, jak Vorbis siada, rozgląda się powoli i metodycznie, podnosi kamień, przygląda mu się z uwagą, po czym uderza nim mocno w głowę Bruthy.

Brutha nawet nie jęknął.

Vorbis wstał i ruszył prosto do krzaków, gdzie ukrywał się Om. Nie dbając o ciernie, rozsunął gałęzie na boki i chwycił żółwia, którego Om przed chwilą spotkał. Przez chwilę go trzymał — nogi zwierzaka poruszały się wolno — po czym z rozmachem rzucił nim między skały.

Następnie podniósł Bruthę, z pewnym wysiłkiem zarzucił go sobie na ramię i pomaszerował w kierunku Omni.

Wszystko trwało zaledwie sekundy.

Om walczył, by powstrzymać łapki i głowę przed cofnięciem się do wnętrza skorupy, co jest instynktowną reakcją żółwia na atak paniki.

Vorbis znikał już za skalami.

Znikł…

Om ruszył za nim, ale natychmiast ukrył się w skorupie, gdyż po ziemi przemknął jakiś cień. Był to znajomy cień — cień, który napełniał żółwia trwogą.

Orzeł opadał w dół do miejsca, gdzie leżał żółw ciśnięty przez Vorbisa. Niemal nie hamując lotu, pochwycił gada i długimi, leniwymi machnięciami skrzydeł wzbił się w powietrze.

Om spoglądał za nim, aż ptak stał się tylko punktem na niebie, i zaraz odwrócił wzrok, gdy mniejszy punkt oddzielił się od większego i wirując runął na skały w dole.

Orzeł zniżał się wolno, gotów do uczty.

Wiatr zaszeleścił ciernistymi krzewami i poruszył ziarenka piasku. Om miał wrażenie, że słyszy drwiące, złośliwe głosy pomniejszych bóstw.


* * *

Św. Ungulant, klęcząc na chudych kolanach, rozciął skorupę grubego, mięsistego liścia kamiennej rośliny. Miły chłopak, myślał. Co prawda stale mówił do siebie, ale w końcu można się czegoś takiego spodziewać. Pustynia wpływa w ten sposób na niektórych. Prawda, Angus?

Zgadza się, przyznał Angus.

Angus nie chciał nawet łyka słonawej wody. Twierdził, że ma po niej wzdęcia.

— Jak chcesz — rzekł św. Ungulant. — O, tutaj mamy smakołyk.

Nieczęsto znajduje się Chilopoda aridius na otwartej pustyni, a tutaj znalazł aż trzy, pod jednym kamieniem!

Zabawne, że człowiek ma jeszcze chęć coś przekąsić, nawet po solidnej porcji petit porc róti avecpommes de terre nouvelles et legumes du jour et biere glacee avecfigment de l’imagination.

Wydłubywał właśnie spomiędzy zębów nóżki drugiego ze smakołyków, kiedy lew wszedł cicho na szczyt wydmy za plecami pustelnika.

Lew odczuwał niezwykłe wrażenie wdzięczności. Czuł, że powinien dogonić to apetyczne mięso, które się nim zaopiekowało, i tego… no… w jakiś symboliczny sposób powstrzymać się przed jego zjedzeniem. A teraz znalazł inne mięso, które wcale nie zwracało na niego uwagi. No cóż, temu nic nie był winien…

Zbliżył się o kilka kroków, po czym ruszył biegiem.

Nieświadom swego losu św. Ungulant zabrał się do trzeciej stonogi.

Lew skoczyl…

Fatalnie by się to skończyło dla św. Ungulanta, gdyby Angus nie walnął lwa kamieniem tuż za uchem.


* * *

Brutha stał na pustyni, tyle że piasek tutaj był równie czarny jak niebo, na którym nie widział słońca, chociaż wszystko było jaskrawo oświetlone. Aha, pomyślał. Więc tak wyglądają sny.

Tysiące ludzi przemierzały pustynię. Nie zwracali na niego uwagi. Szli, jakby zupełnie nie byli świadomi, że otacza ich tłum.

Próbował do nich pomachać, ale nie mógł się ruszyć. Próbował zawołać, ale słowa ulatniały się z ust. A potem się obudził.


* * *

Najpierw zobaczył światło wpadające ukośnie przez okno.

Na de światła ujrzał dłonie złożone w znaku świętych rogów.

Nie bez wysiłku, gdyż ból przewiercał mu głowę, Brutha podążył wzrokiem od tych dłoni przez parę rąk do miejsca, gdzie łączyły się kawałek poniżej głowy…

— Brat Nhumrod?

Przewodnik nowicjuszy uniósł głowę.

— Brutha?

— Tak!

— Dzięki Omowi!

Brutha wyciągnął szyję i rozejrzał się dookoła.

— Czy on tu jest?

— Jest? Jak się czujesz?

— Ja…

Głowa go bolała, grzbiet zdawał się stać w ogniu, a kolana przeszywał tępy ból.

— Słońce mocno cię spaliło — wyjaśnił Nhumrod. — I jeszcze brzydko rozbiłeś sobie głowę przy upadku.

— Jakim upadku?

— Upadku? Ze skały. Na pustyni. Byłeś z Prorokiem. — Nhumrod westchnął. — Wędrowałeś z Prorokiem. Jeden z moich nowicjuszy.

— Pamiętam… pustynię… — Brutha ostrożnie dotknął głowy. — Ale… żeby… prorok…?

— Prorok? Ludzie mówią, że możesz zostać biskupem, a nawet iamem. Sam wiesz, że były precedensy. Świątobliwy św. Bobby został biskupem, gdyż przebywał na pustyni z prorokiem Ossorym, a przecież był osłem.

— Ale… ja nie pamiętam… żadnego proroka. Byłem tylko ja i… Chłopak urwał. Nhumrod uśmiechnął się promiennie.

— Vorbis? — domyślił się Brutha.

— W swej łaskawości opowiedział mi o wszystkim — oświadczył z dumą Nhumrod. — Miałem zaszczyt przebywać na Placu Żalów, kiedy tam przybył. Było to tuż po modłach sestyńskich. Cenobiarcha właśnie odchodził… zresztą znasz przecież ceremoniał. I nagle pojawił się Vorbis, cały pokryty kurzem i prowadzący osła. Obawiam się, że ty byłeś przewieszony przez grzbiet tego osła.

— Osła nie pamiętam — stwierdził Brutha.

— …pamiętam. Zabrał go z jakiejś farmy po drodze. Szedł za nim spory tłumek. — Nhumrod aż się zaczerwienił z podniecenia. — Ogłosił miesiąc Jhaddra i podwojenie pokuty. Rada wręczyła mu Laskę i Uzdę, a sam cenobiarcha udał się do pustelni do Skantu!

— Vorbis jest ósmym Prorokiem — szepnął Brutha.

— …Prorokiem. Oczywiście.

— A… był tam żółw? Czy wspominał coś o żółwiu?

— …żółwiu? A co żółwie mają z tym wspólnego? — Nhumrod złagodniał nagle. — Ale naturalnie, Prorok uprzedzał, że słońce mogło na ciebie wpłynąć. Mówił, że bredziłeś… przepraszam… o najdziwniejszych szalonych zjawiskach.

— Tak mówił?

— Przez trzy dni siedział przy tobie. To było… wspaniałe.

— Ile czasu… jak dawno wróciliśmy?

— …wróciliśmy? Prawie tydzień temu.

— Tydzień!

— Powiedział, że droga bardzo cię wyczerpała. Brutha wpatrywał się nieruchomo w ścianę.

— I rozkazał, żebyś stanął przed nim, gdy tylko odzyskasz przytomność — dodał Nhumrod. — Był bardzo stanowczy w tej kwestii.

Ton głosu sugerował, że brat Nhumrod nawet teraz nie ma pewności, czy Brutha jest całkiem przytomny.

— Jak sądzisz, zdołasz już chodzić? Jeśli wolisz, przyślę kilku nowicjuszy, żeby cię przenieśli.

— Mam iść się z nim spotkać już teraz?

— …teraz? Natychmiast. Sądzę, że zechcesz mu podziękować.


* * *

Te części Cytadeli Brutha znał tylko ze słyszenia. Brat Nhumrod także nigdy ich nie oglądał. Co prawda nie był bezpośrednio wymieniony w wezwaniu, ale poszedł i tak. Z ważną miną krzątał się wokół Bruthy, którego dwóch nowicjuszy niosło w czymś zbliżonym do lektyki i wykorzystywanym zwykle przez wiekowych wyższych kapłanów.

W samym środku Cytadeli, za Świątynią, znajdował się otoczony murem ogród. Brutha ocenił go okiem fachowca. Na nagiej skale nie było nawet cala naturalnej gleby. Każda łopata ziemi, w której rosły te cieniste drzewa, musiała być dostarczona.

Vorbis czekał tu w otoczeniu biskupów i iamów. Obejrzał się, kiedy wniesiono Bruthę.

— Oto mój towarzysz z pustyni — powiedział. — I brat Nhumrod, jak sądzę. Bracia moi, pragnę wam oznajmić, iż mam zamiar wynieść naszego Bruthę do godności arcybiskupa.

Rozległ się cichy pomruk zdumienia zebranych kapłanów, a potem chóralne chrząknięcia. Vorbis spojrzał na biskupa Treema, który był archiwistą Cytadeli.

— Cóż, formalnie rzecz biorąc, nie jest nawet wyświęcony — stwierdził z wahaniem Treem. — Ale oczywiście wszyscy wiemy, że był już precedens.

— Osioł Ossory’ego — dodał natychmiast brat Nhumrod. Podniósł rękę do ust i zaczerwienił się ze wstydu i zakłopotania. Vorbis uśmiechnął się tylko.

— Dobry brat Nhumrod ma rację — rzekł. — A on także nie był wyświęcony, chyba że wymagania w owych czasach były nieco skromniejsze.

Zabrzmiał chór nerwowych śmiechów, jak zwykle wśród ludzi, którzy swoje stanowiska, a może i życie, zawdzięczają kaprysowi osoby, która właśnie rzuciła niezbyt zabawny żarcik.

— Co prawda osioł został tylko biskupem — przypomniał biskup „Samobójca” Treem.

— Rola, do której posiadał znakomite kwalifikacje — rzekł ostrym tonem Vorbis. — A teraz odejdźcie wszyscy. Włączając sub-diakona Nhumroda — dodał. Nhumrod poczerwieniał i zbladł natychmiast, słysząc o swym niespodziewanym wyróżnieniu. — Ale arcybiskup Brutha zostanie. Chcemy porozmawiać.

Kapłani wycofali się posłusznie.

Vorbis zasiadł na kamiennym fotelu pod rozłożystym drzewem. Było ogromne i starożytne, niepodobne do swych krótko żyjących krewniaków poza ogrodem. Jego owoce dojrzewały.

Prorok siedział, opierając łokcie o kamienne poręcze. Splótł palce. Długo i uważnie przyglądał się chłopcu.

— Odzyskałeś siły? — zapytał w końcu.

— Tak, panie — potwierdził Brutha. — Ale, panie, nie mogę zostać biskupem. Nie mogę nawet…

— Zapewniam cię, że ta praca nie wymaga inteligencji. Gdyby było inaczej, biskupi nie mogliby jej wykonywać.

Znowu zapanowało milczenie.

Gdy Vorbis znów się odezwał, brzmiało to tak, jakby coś wyrywało każde słowo z wielkiej głębi.

— Mówiliśmy kiedyś, nieprawdaż, o naturze rzeczywistości.

— Tak.

— I o tym, jak często to, co postrzegamy, nie jest fundamentalnie prawdziwe.

— Tak.

Znów chwila ciszy. Wysoko nad ich głowami krążył orzeł i wypatrywał żółwi.

— Jestem pewien, że twoje wspomnienia naszej wędrówki przez pustkowia są nieco… chaotyczne.

— Nie.

— Nic w tym dziwnego. Słońce, pragnienie, głód…

— Nie, panie. Moja pamięć niełatwo ulega chaosowi.

— A tak, przypominam sobie.

— Ja również, panie.

Vorbis lekko odwrócił głowę i spoglądał na Bruthę z ukosa, jakby próbował się ukryć za własną twarzą.

— Na pustyni Wielki Bóg Om przemówił do mnie.

— Tak, panie. Przemawiał. Codziennie.

— Twoja wiara jest potężna i prosta, Brutho. Kiedy chodzi o ludzi, jestem dobrym sędzią.

— Tak, panie. Panie?

— Słucham cię, Brutho.

— Nhumrod powiedział mi, że to ty prowadziłeś przez pustynię mnie.

— Pamiętasz, co ci mówiłem o fundamentalnej prawdzie, Brutho? Oczywiście, że pamiętasz. Otóż była tam fizyczna pustynia, naturalnie, ale także pustynia duchowa. Mój Bóg prowadził mnie, a ja ciebie.

— Aha. No tak. Rozumiem.

Krążący w górze punkt, który był orłem, przez moment zdawał się wisieć nieruchomo w powietrzu. Potem złożył skrzydła i runął w dół…

— Wiele otrzymałem na pustyni, Brutho. Wiele się dowiedziałem. Teraz muszę ogłosić to światu. Tak nakazuje prorokowi obowiązek: iść tam, dokąd nie dotarli inni, i nieść prawdę.

…szybciej niż wiatr. Całe jego ciało i mózg istniały tylko niczym mgła wokół czystego, skoncentrowanego jądra celu…

— Nie spodziewałem się, że nastąpi to tak szybko. Ale Om kierował moimi krokami. Teraz, kiedy mamy cenobiarchię, musimy… musimy ją wykorzystać.

Daleko nad zboczami wzgórz orzeł wyrównał lot, chwycił coś z ziemi i wzięcia! w górę…

— Jestem tylko nowicjuszem, panie. Nie biskupem, choćby nawet wszyscy mnie tak nazywali.

— Przyzwyczaisz się.

Czasami długo trwało, zanim jakaś myśl uformowała się w mózgu Bruthy, ale teraz właśnie jakaś się formowała. Chodziło o coś nieuchwytnego, coś w pozie Vorbisa, o ton jego głosu.

Vorbis się go bał.

Dlaczego mnie? Ze względu na pustynię? Kogo to obchodzi? Z tego, co wiem, tak było zawsze: prawdopodobnie to osioł Ossory’ego nosił go przez pustkowia, znalazł wodę i śmiertelnie kopnął lwa.

Z powodu Efebu? Kto zechce słuchać? Kto będzie się przejmował? On jest prorokiem i cenobiarchą. Mógłby mnie zwyczajnie kazać zabić. Cokolwiek zrobi, jest słuszne. Cokolwiek powie, jest prawdą.

Prawdą fundamentalną.

— Chciałbym pokazać ci coś, co może cię zabawić. — Vorbis wstał. — Możesz chodzić?

— O tak. Nhumrod był tylko troskliwy. To głównie oparzenia od słońca.

Kiedy wychodzili, Brutha zauważył coś, czego do tej pory nie dostrzegł: wokół ogrodu stali uzbrojeni w łuki członkowie Świętej Gwardii — w cieniu drzew czy wśród krzewów. Niezbyt rzucający się w oczy, ale też nie ukryci.

Stopnie prowadziły z ogrodu w labirynt podziemnych korytarzy i sal rozciągających się pod Świątynią, a nawet pod całą Cytadelą. Dwóch gwardzistów natychmiast ruszyło za nimi, zachowując wymagany szacunkiem dystans.

Brutha szedł za Vorbisem przez korytarze aż do kwater rzemieślników, gdzie wokół szerokiego, głębokiego szybu, zapewniającego oświetlenie, umieszczono kuźnie i warsztaty. Dym i cuchnące opary unosiły się wśród wykutych w skale ścian.

Vorbis skierował się wprost do obszernej wnęki płonącej czerwienią kowalskich palenisk. Kilku robotników stało przy czymś szerokim i wypukłym.

— Patrz — rzekł. — Co o tym myślisz?

Był to żółw morski.

Odlewnicy dobrze wykonali swoją pracę, odwzorowując deseń skorupy i łuski na płetwach. Żółw miał jakieś osiem stóp długości.

Chłopcu zaszumiało w uszach, gdy Vorbis znów się odezwał.

— Powtarzają trujące kłamstwa, tak? Sądzą, że żyją na grzbiecie Wielkiego Żółwia. No to niech na nim umierają.

Teraz dopiero Brutha zauważył kajdany umocowane do każdej z czterech płetw. Mężczyzna czy kobieta mógł — z wielką niewygodą — leżeć rozciągnięty na skorupie żółwia, przykuty za przeguby rąk i kostki nóg.

Schylił się. Tak, pod spodem było palenisko. Niektóre aspekty myślenia Kwizycji nigdy się nie zmieniają.

Taka ilość żelaza potrzebuje długiego czasu, żeby rozgrzać się do granicy bólu. Wiele więc jest czasu, by rozmyślać o naturze wszechrzeczy…

— Co o tym myślisz? — powtórzył Vorbis.

Wizja przyszłości przemknęła przez myśli Bruthy.

— Pomysłowe — stwierdził.

— Będzie to cenna lekcja dla pozostałych, którzy chcieliby zejść ze ścieżki prawdziwej wiedzy.

— Kiedy, panie, zamierzasz to… hm… zademonstrować?

— Jestem pewien, że nadarzy się okazja.

Gdy Brutha się wyprostował, Vorbis wpatrywał się w niego z takim skupieniem, jak gdyby próbował czytać myśli z głębi umysłu chłopca.

— A teraz odejdź, proszę — powiedział. — Odpoczywaj, ile tylko zdołasz… mój synu.


* * *

Brutha szedł wolno przez plac, pogrążony w niezwykłej u siebie zadumie.

— Witam waszą eminencję.

— Już pan wie?

Rękę Sobie Odrąbuję Dhblah uśmiechnął się szeroko zza swojego przenośnego straganu z letnim mrożonym sorbetem.

— Słyszałem pogłoski. Proszę, oto kawałek klatchiańskiego rachatłukum. Za darmo. Na patyku.

Plac Żalów wydawał się bardziej zatłoczony niż zwykle. Nawet gorące bułeczki Dhblaha sprzedawały się jak gorące bułeczki.

— Spory ruch dzisiaj — zauważył Brutha bez zastanowienia.

— Czas Proroka, rozumiesz — wyjaśnił Dhblah. — Czas, kiedy Wielki Bóg Om objawia się na świecie. A jeśli sądzisz, że teraz jest ruch, to przekonasz się, że za parę dni nie da się tędy nawet kozy przepędzić.

— A co się wtedy stanie?

— Dobrze się czujesz? Jesteś trochę blady.

— Co się wtedy stanie?

— Prawa. No wiesz… Księga Vorbisa. Przypuszczam… — Dhblah przysunął się bliżej. — Nie możesz nic powiedzieć, co? Pewnie Wielki Bóg nie wspomniał przypadkiem o jakichś przywilejach dla handlu przekąskami?

— Nie wiem. Chciałby chyba, żeby ludzie hodowali więcej sałaty.

— Naprawdę?

— To tylko domysły.

Dhblah uśmiechnął się chytrze.

— No tak, ale to przecież twoje domysły. Skinienie głową jest jak dźgnięcie głuchego wielbłąda ostrym kijem, jak to mówią. Dziwnym zbiegiem okoliczności wiem, gdzie mogę przejąć parę akrów dobrze nawodnionej ziemi. Może powinienem kupić już teraz, zanim skoczy popyt?

— Nie sądzę, żeby mogło to w czymś zaszkodzić, panie Dhblah. Dhblah podsunął się jeszcze bliżej. Nie było to trudne. Dhblah zawsze się przesuwał. Nawet kraby uważałyby, że chodzi bokiem.

— Zabawna historia — powiedział. — Znaczy… Vorbis?

— Zabawna? — zdziwił się Brutha.

— Człowiek się zastanawia. Nawet Ossory musiał być człowiekiem, który chodził po ziemi jak ty i ja. Miał woskowinę w uszach, jak zwykli ludzie. Zabawne.

— Ale co?

— Cała ta historia.

Dhblah raz jeszcze uśmiechnął się konspiracyjnie, po czym sprzedał pielgrzymowi o obolałych stopach miseczkę hummusu, czego tamten miał później pożałować.

Brutha powlókł się do swojej sypialni. O tej porze dnia była pusta — nowicjuszy zniechęcano do pozostawania w sypialniach, by obecność twardych jak kamień materacy nie wzbudziła w nich myśli o grzechu. Skromny dobytek osobisty Bruthy zniknął z półki nad jego posłaniem. Pewnie nowy arcybiskup miał już gdzieś własny pokój, chociaż nikt mu tego nie powiedział.

Czuł się zupełnie zagubiony.

Położył się na posłaniu, tak na wszelki wypadek, i pomodlił się do Oma. Nie usłyszał odpowiedzi. Nie słyszał odpowiedzi przez prawie całe życie, co zresztą nie było takie złe, ponieważ żadnej nie oczekiwał. Przedtem pociechę niosła myśl, że może Om jednak go słucha, tylko nie zniża się, by do niego przemówić.

Teraz nie miał już na co czekać.

Równie dobrze mógłby mówić do siebie i sam siebie słuchać.

Jak Vorbis.

Ta myśl nie chciała go opuścić. Umysł jak stalowa kula, mówił Om. Nic nie przedostaje się do środka, nic nie wychodzi na zewnątrz. Zatem wszystko, co mógł usłyszeć Vorbis, to dalekie echa własnej duszy. I te dalekie echa przekuje na Księgę Vorbisa. Brutha podejrzewał, że wie, jakie będą przykazania. Będzie mowa o świętych wojnach i krwi, o krucjatach i krwi, o pobożności i krwi.

Wstał, czując się jak głupiec. Ale myśli wciąż go dręczyły.

Był biskupem, ale nie miał pojęcia, czym się zajmują biskupi. Widywał ich dotąd tylko z daleka, dryfujących niczym przykute do ziemi obłoki. Tak naprawdę znał tylko jedną czynność, którą wiedział, jak wykonywać.

Jakiś piegowaty chłopak okopywał grządki warzyw. Patrzył zdumiony, kiedy Brutha odbierał mu motykę; był na tyle głupi, że przez chwilę próbował ją zatrzymać.

— Jestem biskupem, wiesz? — powiedział Brutha. — A poza tym źle to robisz. Idź zajmij się czymś innym.

Po chwili już gwałtownie atakował chwasty wyrastające wokół młodych pędów. Wystarczyło parę tygodni, a zielone odrosty pokryły glebę.

Zostałeś biskupem. Za to, że jesteś grzeczny. A oto żelazny żółw. Gdybyś był niegrzeczny. Ponieważ…

…dwóch ludzi szło przez pustynię. I Om przemówił do jednego z nich.

Nigdy dotąd Brutha nie myślał o tym w ten sposób.

Om przemówił do niego. Co prawda nie mówił tych rzeczy, o których wspominali Wielcy Prorocy. Może w ogóle nigdy tego nie mówił…

Doszedł do końca zagonu. Potem uporządkował łodygi fasoli.

Lu-Tze obserwował Bruthę uważnie ze swojej maleńkiej szopy przy pryzmach nawozu.


* * *

Byli w kolejnej szopie. Urn ostatnio oglądał ich wiele. Zaczęli od wozu i poświęcili sporo czasu, żeby jak najbardziej zredukować jego ciężar. Problem stanowiło przeniesienie napędu. Często się zastanawiał nad przekładniami. Kula próbowała się kręcić o wiele prędzej, niż chciały się obracać koła. Co zapewne stanowiło metaforę tego czy owego.

— I nie umiem go zmusić, żeby jechał do tyłu — skarżył się.

— Tym się nie przejmuj — pocieszał go Symonia. — Nie będzie musiał jeździć do tyłu. Co z pancerzem?

Zniechęcony Urn szerokim gestem wskazał wnętrze szopy.

— To wiejska kuźnia! — powiedział. — Aparat ma dwadzieścia stóp długości! Zacharos nie umie odlać płyt większych niż na parę stóp. Próbowałem przybijać je do rusztowania, ale załamuje się pod ciężarem.

Symonia zerknął na szkielet wozu parowego i ułożony obok stos płyt.

— Byłeś kiedy w bitwie, Urn? — zapytał.

— Nie. Mam płaskostopie. I nie jestem zbyt silny.

— A wiesz, co to jest żółw? Urn podrapał się w głowę.

— No dobrze. Odpowiedź nie brzmi: nieduży gad w skorupie, prawda? Bo przecież wiesz, że to wiem.

— Chodziło mi o żółwia z tarcz. Kiedy atakujesz fortecę albo mury, a przeciwnik ciska na ciebie z góry wszystkim, co mu w rękę wpadnie, każdy żołnierz trzyma nad głową tarczę tak, że… ona tak jakby… wsuwa się w tarcze dookoła. Może utrzymać spory ciężar.

— Nachodzą na siebie — mruknął Urn.

— Jak łuski — uzupełnił Symonia. Urn w zadumie przyjrzał się wozowi.

— Żółw — mruknął.

— A taran? — spytał Symonia.

— To żaden kłopot — odparł z roztargnieniem Urn. — Pień drzewa umocowany do rusztowania. Duża żelazna głowica. Te wrota są ze spiżu, mówiłeś?

— Tak. Ale bardzo wielkie.

— W takim razie są prawdopodobnie puste w środku. Albo z lanych spiżowych płyt na drewnie. Tak ja bym to zrobił.

— Nie z litego spiżu? Wszyscy mówią, że to lity spiż.

— Ja też bym tak mówił.

— Przepraszam…

Stanął przed nimi krępy mężczyzna w mundurze straży.

— To sierżant Fergmen — przedstawił go Symonia. — Słucham, sierżancie.

— Wrota są ze wzmacnianej klatchiańskiej stali. To przez te wszystkie walki w czasach fałszywego proroka Zoga. I otwierają się tylko na zewnątrz. Jak wrota śluzy w kanale. Kiedy sieje popycha, zamykają się tylko mocniej.

— Więc jak są otwierane? — zdziwił się Urn.

— Cenobiarcha unosi rękę i tchnienie Boga je rozsuwa — wyjaśnił sierżant Fergmen.

— W sensie logicznym, znaczy.

Aha. No więc któryś z diakonów wchodzi za kotarę i przesuwa dźwignię. Ale… kiedy miałem służbę w kryptach, czasami… była tam taka komnata… słyszałem zgrzyty i różne… jakby się woda lała…

— Hydraulika — odgadł Urn. — Podejrzewałem, że to hydraulika.

— Możesz się tam przedostać? — spytał Symonia.

— Do tej komnaty? — upewnił się sierżant Fergmen. — Czemu nie. Nikt jej nie pilnuje.

— Czy on da radę otworzyć wrota?

— Hm? — wymruczał Urn.

— Pytałem, czy Fergmen zdoła uruchomić tę hydrę Ulikę.

— Hm? A… Nie sądzę — odparł niezbyt zrozumiale Urn.

— A ty?

— Co?

— Otworzysz wrota?

— Och… chyba tak. To przecież tylko rury i ciśnienia. Hm.

Urn z namysłem wpatrywał się w wóz parowy. Symonia skinął na sierżanta, nakazując mu odejść. Sam spróbował wykonać tę umysłową podróż międzyplanetarną, która by go doprowadziła do świata, na którym przebywał Urn.

Też przyjrzał się pojazdowi.

— Kiedy dasz radę go skończyć?

— Hm?

— Pytałem…

— Jutro, późno w nocy. Jeśli będziemy pracować przez całą dzisiejszą noc.

— Ale jest nam potrzebny na pojutrze rano! Nie będzie czasu, żeby sprawdzić, czy działa!

— Będzie działał za pierwszym razem — zapewnił Urn.

— Naprawdę?

— Ja go zbudowałem. Wiem o nim wszystko. Ty znasz się na mieczach, włóczniach i różnych takich. Ja znam się na rzeczach, które kręcą się wkoło i wkoło. Będzie działał od pierwszego razu.

— To dobrze. Mam jeszcze sporo innych spraw, więc…

— Oczywiście.

Urn został w szopie sam. Spojrzał w zadumie na swój młotek, a potem na pojazd.

Nie wiedzieli tutaj, jak porządnie odlewać spiż. Ich żelazo było żałosne, po prostu żałosne. Miedź? Straszna. Udało im się chyba wyprodukować stal, która pękała od uderzenia. Przez lata Kwizycja pozbyła się wszystkich dobrych kowali.

Zrobił, co mógł, ale…

— Nie pytaj mnie tylko o drugi albo trzeci raz — mruknął cicho do siebie.


* * *

Vorbis siedział na kamiennym fotelu w swym ogrodzie. Dookoła leżały rozrzucone papiery. — Tak?

Klęczący człowiek nie podniósł głowy. Za nim stali dwaj strażnicy z nagimi mieczami w rękach.

— Ludzie Żółwia… oni coś knują — powiedział głosem drżącym ze zgrozy.

— Oczywiście, że knują. Oczywiście — odparł Vorbis. — A co konkretnie?

— Mają jakąś… Kiedy zostaniesz, panie, ogłoszony cenobiarchą… jakieś urządzenie, maszynę, która sama jeździ… i ona rozbije wrota Świątyni…

Głos ucichł.

— A gdzież znajduje się ta maszyna? — spytał Vorbis.

— Nie mam pojęcia, panie. Kupili ode mnie żelazo. To wszystko, co wiem.

— Żelazna maszyna…

— Tak. — Człowiek nabrał tchu, co brzmiało w połowie jak oddech, a w połowie jak nerwowe przełknięcie śliny. — Ludzie mówili… strażnicy mówili… że trzymasz, panie, w lochu mojego ojca i mógłbyś… Błagam…

Vorbis spojrzą! na niego z góry.

— Ale się boisz — stwierdził. — Boisz się, że mogę ciebie także kazać wrzucić do lochu. Boisz się, że pomyślę: ten człowiek utrzymywał kontakty z heretykami i bluźniercami w znanych okolicznościach…

Człowiek wpatrywał się nieruchomo w ziemię. Vorbis ujął go lekko pod brodę i podniósł mu głowę, aż patrzyli sobie prosto w oczy.

— Postąpiłeś słusznie — rzekł. — Czy ojciec tego człowieka jeszcze żyje? — zapytał jednego z inkwizytorów.

— Tak, panie.

— Wciąż może chodzić? Inkwizytor wzruszył ramionami.

— Tak, panie.

— Uwolnijcie go zatem natychmiast, przekażcie pod opiekę kochającego syna i odeślijcie obu do domu.

Armie nadziei i strachu walczyły ze sobą we wzroku informatora.

— Dzięki ci, panie — szepnął.

— Odejdź w pokoju.

Vorbis przyglądał się, jak strażnik wyprowadza człowieka z ogrodu. Potem skinął ręką na jednego ze starszych inkwizytorów.

— Wiemy, gdzie mieszka?

— Tak, panie.

— Dobrze.

Inkwizytor zawahał się.

— A ta… maszyna, panie?

— Om do mnie przemówił. Maszyna, która sama jeździ? Coś takiego przeczy wszelkiemu rozsądkowi. Gdzie są jej mięśnie? Gdzie jej umysł?

— Tak, panie.

Inkwizytor, który nazywał się Cusp i był diakonem, osiągnął swoją obecną pozycję — choć w tej chwili nie był całkiem pewien, czyjej właśnie pragnął — dlatego, że lubił zadawać ludziom ból. Było to proste pragnienie, podczas służby w Kwłzycji spełniane w nadmiarze. Należał też do ludzi, w których Vorbis budził bardzo szczególny lęk. Dręczyć ludzi, ponieważ sprawia to przyjemność — to by-lo zrozumiale. Jednak Vorbis dręczył ludzi, ponieważ uznawal, że powinni cierpieć — bez pasji, a nawet z jakąś surową miłością.

Doświadczenie mówiło Cuspowi, że ludzie nie zmyślają, nie do końca, nie przed ekskwizytorem. Oczywiście, nie istniały takie rzeczy jak maszyny, które się same poruszają, ale zanotował w pamięci, żeby podwoić straże…

— Jednakże — powiedział Vorbis — podczas jutrzejszej uroczystości nastąpi zamieszanie.

— Słucham, panie?

— Dysponuję… szczególną wiedzą.

— Oczywiście, panie.

— Znasz naprężenia niszczące ścięgien i mięśni, diakonie.

Cusp wyznawał pogląd, że Vorbis znalazł się gdzieś po drugiej stronie szaleństwa. Ze zwykłym obłędem potrafił sobie radzić. Przekonał się, że na świecie żyje sporo osób szalonych, a wiele z nich staje się jeszcze bardziej szalone w lochach Kwizycji. Ale Vorbis przekroczył tę czerwoną granicę i stworzył rodzaj logicznej struktury po przeciwnej stronie. Racjonalne myśli zbudowane z obłąkanych składników…

— Tak, panie — potwierdził.

— A ja znam naprężenia niszczące ludzi.


* * *

Była noc, dość chłodna jak na tę porę roku. Lu-Tze sunął przez mrok szopy i zamiatał pracowicie. Od czasu do czasu z zakamarków swej szaty wyjmował szmatę i polerował różne rzeczy.

Wypolerował zewnętrzną powierzchnię Ruchomego Żółwia, który wyrastał groźnie w ciemności. Zamiatając dotarł aż do paleniska, gdzie patrzył przez chwilę. Odlanie dobrej stali wymaga nadzwyczajnego skupienia. Nic dziwnego, że bóstwa zawsze gromadzą się wokół samotnych kuźni. Wiele spraw może pójść nie tak, jak trzeba. Odrobinę niewłaściwie dobrane proporcje składników, moment nieuwagi…

Urn, który prawie zasypiał na stojąco, wymruczał coś, kiedy poczuł szturchnięcie. Ocknął się. Ktoś wcisnął mu w ręce jakiś przedmiot.

Była to filiżanka herbaty. Podniósł głowę i spojrzał na drobną, okrągłą twarz Lu-Tze.

— Oj — powiedział. — Dziękuję. Bardzo ci dziękuję. Skinienie głowy, uśmiech.

— Prawie skończone — oznajmił Urn, na wpół do siebie. — Teraz musi tylko ostygnąć. Musi stygnąć bardzo powoli. Inaczej się skrystalizuje, rozumiesz.

Skinienie, uśmiech, skinienie.

To była dobra herbata.

— To nie… st… żniejszy odlew. — Urn zachwiał się. — Zwła zignia sterania…

Lu-Tze podtrzymał go i usadowił na stosie węgla drzewnego. Potem znowu przyglądał się palenisku. Stalowy pręt żarzył się w formie.

Lu-Tze wylał na niego wiadro zimnej wody, popatrzył, jak wznosi się i rozwiewa wielka chmura pary, po czym zarzucił sobie miotłę na ramię i odbiegł pospiesznie.

Ludzie, dla których Lu-Tze był tylko niewyraźną sylwetką tuż za poruszającą się wolno miotłą, byliby zdumieni jego szybkością. Zwłaszcza gdyby wiedzieli, że ma sześć tysięcy lat, żywi się tylko brunatnym ryżem i pija wyłącznie zieloną herbatę z grudką zjełczałego masła.

Przed główną bramą Cytadeli przestał biec i zaczął zamiatać. Zamiatając dotarł do wrót, przezamiatał bramę, skinął głową i uśmiechnął się do żołnierza, który spojrzał na niego groźnie, po czym uświadomił sobie, że to przecież tylko ten stary, głupawy zamiatacz. Lu-Tze przetarł jeden z uchwytów na wrotach i zamiatał dalej, przez korytarze i podcienie, aż do ogródka warzywnego.

Zauważył Bruthę skulonego między melonami.

Lu-Tze znalazł koc i podreptał z powrotem do ogrodu, gdzie z motyką na kolanach siedział zgarbiony chłopiec.

Wiele twarzy pełnych cierpienia widywał już Lu-Tze swego czasu, który był czasem dłuższym, niż obserwuje większość cywilizacji. Twarz Bruthy była najgorsza.

Lu-Tze otulił kocem ramiona biskupa.

— Nie słyszę go — wykrztusił chrapliwie Brutha. — To może znaczyć, że jest za daleko. Ciągle o tym myślę. Może być gdzieś na pustyni. O całe mile stąd!

Lu-Tze uśmiechnął się i skinął głową.

— To wszystko zdarzy się znowu. On przecież nigdy nikomu nie kazał niczego robić. W ogóle go to nie obchodziło!

Lu-Tze skinął głową i znowu się uśmiechnął. Miał żółty ząb. Prawdę mówiąc, pochodził z jego dwusetnego zestawu.

— Powinien się przejąć.

Lu-Tze zniknął w swoim kąciku i po chwili wrócił z czarką jakiejś herbaty. Skinął głową, uśmiechnął się i wyciągnął ręce. Brutha przyjął czarkę i wypił łyk. Herbata smakowała jak gorąca woda z zanurzonym woreczkiem lawendy.

— Nic nie rozumiesz z tego, co mówię, prawda? — zapytał.

— Niedużo — przyznał Lu-Tze.

— Umiesz mówić?

Lu-Tze przytknął do warg pomarszczony palec.

— Wielki sekret.

Brutha spojrzał na niskiego człowieczka. Ile właściwie o nim wiedział? Ile ktokolwiek o nim wiedział?

— Ty rozmawiać z Bogiem — powiedział Lu-Tze.

— Skąd o tym wiesz?

— Znaki. Człowiek, którzy rozmawiać z Bogiem, mieć trudne życie.

— Masz rację! — Brutha patrzył na Lu-Tze ponad krawędzią czarki. — Dlaczego tu jesteś? — zapytał. — Nie pochodzisz z Omni. Ani z Efebu.

— Wychować się niedaleko Osi. Dawno temu. Teraz Lu-Tze obcy wszędzie, dokąd trafić. Tak najlepiej. Uczyć się religii w świątynia w domu. Teraz chodzić tam, gdzie być praca.

— Przewożenie nawozu i przycinanie krzewów?

— Tak. Nigdy nie być biskup ani wysoki panjandrum. Niebezpieczne życie. Zawsze być człowiek, co czyścić ławki albo zamiatać za ołtarz. Nikt nie dręczyć użyteczny człowiek. Nikt nie dręczyć mały człowiek. Nikt nie pamiętać imię.

— To właśnie chciałem robić. Ale jakoś mi się nie udało.

— Więc szukać innej drogi. Ja uczyć się w świątyni. U wielki mistrz. Kiedy kłopot, zawsze pamiętać słowa stary i szacowny mistrz.

— Jakie to słowa?

— Stary mistrz mówić: „Ten tam chłopiec! Co ty jeść? Ty chyba przynieść dosyć dla wszyscy!”. Stary mistrz mówić: „Ty niegrzeczny chłopiec! Dlaczego ty nie odrobić praca domowa?”. Stary mistrz mówić: „Z czego chłopiec się śmiać? Nie powiedzieć, z czego chłopiec się śmiać, całe dojo zostać po lekcje!”. Kiedy pamiętać te mądre słowa, nic więcej nie wyglądać źle.

— Co mam zrobić? Nie słyszę go!

— Ty robić, co ty musieć! Ja nauczyć się cokolwiek, to że ty musieć przejść droga całkiem sam.

Brutha objął ramionami kolana.

— Ale on niczego mi nie powiedział! Gdzie jest cała ta mądrość? Wszyscy prorocy wracali z przykazaniami!

— Gdzie oni je brać?

— Ja… Myślę, że sami je wymyślali.

— Ty brać je z to samo miejsce.


* * *

— To nazywasz filozofią?!! — wrzasnął Didactylos, wymachująć laską. Urn czyścił dźwignię z resztek piaskowej formy.

— No… filozofią naturalną — odparł.

Laska brzęknęła, uderzając o boki Ruchomego Żółwia.

— Nigdy cię nie uczyłem takich rzeczy! — krzyczał filozof. — Filozofia powinna czynić życie lepszym!

— To poprawi życie bardzo wielu ludzi — odparł spokojnie Urn. — Pomoże obalić ciemięzcę.

— A potem? — spytał Didactylos.

— A potem co?

— Potem rozłożysz to na części, tak? Rozbijesz? Zdejmiesz koła? Pozbędziesz się tych ostrzy? Spalisz plany? Tak? Kiedy spełni już swoje zadanie, tak?

— No… — zaczął Urn.

— Aha!

— Co aha? A jeśli to zachowamy? Posłuży jako… jako przestroga dla innych ciemięzców!

— Myślisz, że inni ciemięzcy nie zbudują czegoś podobnego?

— Ale ja… Ja mogę zbudować jeszcze większe! — zawołał Urn. Didactylos jakby nagle opadł z sil.

— No tak — rzekł. — Na pewno możesz. No to wszystko w porządku. Słowo daję… I pomyśleć, że się martwiłem… A teraz muszę chyba iść gdzieś odpocząć.

Wydawał się przygarbiony i nagle bardzo stary.

— Mistrzu… — odezwał się niepewnie Urn.

— Przestań z tym mistrzem — odparł Didactylos, wymacując drogę wzdłuż ścian do wyjścia z szopy. — Widzę przecież, że wiesz już wszystko, co tylko można wiedzieć o ludzkiej naturze. Ha!


* * *

Wielki Bóg Om zjechał po zboczu rowu nawadniającego i wylądował na grzbiecie wśród zielska na dnie. Przewrócił się, chwytając pyszczkiem korzeń. Kształt myśli Bruthy przemykał tam i z powrotem wjego umyśle. Nie rozróżniał słów, ale nie musiał — jak człowiek nie musi widzieć zmarszczek na wodzie, by wiedzieć, w którą stronę płynie rzeka.

Od czasu do czasu, kiedy dostrzegał Cytadelę jako błyszczący punkt wśród zmierzchu, próbował wykrzyczeć własne myśli tak głośno, jak tylko potrafił:

— Stój! Zaczekaj! Wcale tego nie chcesz! Możemy popłynąć do Ankh-Morpork! Do krainy wielkich możliwości! Z moim mózgiem i twoją… i z tobą, świat otworzy się jak ostryga! Porzucimy to wszystko…

A potem zjeżdżał do następnego rowu. Raz czy dwa zauważył wiecznie krążącego w górze orła.

— Po co pakować rękę między kamienie młyńskie? To miejsce zasługuje na Vorbisa! Owce zasługują na to, żeby je pędzić!

Tak się czuł, kiedy został ukamienowany jego pierwszy wyznawca. Oczywiście, wtedy miał już tuzin innych, ale przeżył wstrząs. To było trudne. Nigdy nie zapomina się pierwszego wyznawcy. On nadaje kształt.

Żółwie nie są przez naturę wyposażone do marszów przełajowych na orientację. Potrzebują dłuższych nóg i płytszych wykopów.

Om oceniał, że pokonuje niecałą piątą część mili na godzinę, a Cytadela leżała w odległości co najmniej dwudziestu mil. Czasami udawało mu się rozwinąć niezłą szybkość między drzewami w gaju oliwnym, jednak zaraz znowu hamowały go skaliste tereny i nasypy wokół pól.

I przez cafy czas, kiedy przebierał łapkami, myśli Bruthy brzęczały mu w głowie niczym daleka pszczoła. Znowu spróbował krzyknąć w umyśle.

— Co masz? On ma armię! No a czy ty masz armię? Ile masz dywizji?

Jednak takie myśli wymagają energii, a istnieje granica energii dostępnej w jednym małym żółwiu. Znalazł opadłą kiść winogron i pożerał je, aż sok zmoczył mu głowę, lecz niewiele to pomogło.

Wreszcie zapadła noc. Noce tu nie były tak zimne jak na pustyni, ale też nie tak ciepłe jak dni. Nocą, kiedy krew mu wystygnie, będzie musiał zwolnić. Nie potrafi już tak szybko myśleć. Ani tak szybko chodzić.

Już teraz tracił ciepło. A ciepło oznaczało prędkość.

Wpełzł na szczyt mrowiska…

— Zginiesz! Zginiesz!

…i zsunął się po drugiej stronie.


* * *

Przygotowania do inauguracji cenobiarchy proroka zaczęły się wiele godzin przed świtem. Najpierw, nie całkiem zgodnie ze starożytną tradycją, diakon Cusp i kilku jego kolegów bardzo dokładnie zbadało wnętrze Świątyni. Szukali linek potykaczy, sprawdzali, czy w jakichś zakamarkach nie kryją się łucznicy. Co prawda zwykle nie podejmowano takich działań, ale diakon Cusp nosił głowę nie od parady. Wysłał też do miasta kilka oddziałów, by aresztować zwykłych podejrzanych. Kwizycja zawsze uważała za celowe, by kilku podejrzanych zostawiać na swobodzie. Wtedy wiadomo było, gdzie ich szukać, gdy byli potrzebni.

Potem przybyło kilkunastu niższych kapłanów, by ezgorcyzmować pomieszczenie i wygnać wszelkie ifryty, dżiny i demony. Diakon Cusp przyglądał się im bez słowa. Osobiście nie miał nigdy kontaktów z siłami nadprzyrodzonymi, wiedział za to, co dobrze wymierzona strzała może uczynić z niczego nie podejrzewającym żołądkiem.

Ktoś stuknął go pod żebro. Diakon syknął, gdy prawdziwe życie podłączyło się nagle do ciągu jego myśli, i odruchowo sięgnął po sztylet.

— Co? — powiedział.

Lu-Tze skinąi głową, uśmiechnął się i wskazał miotłą, że diakon stoi na tym fragmencie podłogi, który on, Lu-Tze, pragnie zamieść.

— Dzień dobry, ty paskudny żółty głupku — rzucił diakon. Skinienie, uśmiech.

— Nigdy nie powiesz ani słowa, co? Uśmiech, uśmiech.

— Idiota.

Uśmiech. Uśmiech. Obserwacja.


* * *

Urn cofnął się.

— Już — powiedział. — Na pewno wszystko zapamiętałeś?

— Spokojnie — odparł Symonia, który zajmował miejsce na siodełku Żółwia.

— Powtórz jeszcze raz.

— Rozpalić-na-palenisku. Kiedy-czerwona-igła-wskaże-XXIV, przekręcić-mosiężny-zawór; kiedy-zadźwięczy-mosiężny-gwizdek, po-ciągnąć-wielką-dźwignię. I kierować, pociągając za liny.

— Dobrze — pochwalił Urn. Wciąż jednak miał niepewną minę. — To precyzyjne urządzenie — przypomniał.

— Jestem zawodowym żołnierzem — oświadczył Symonia. — Nie zabobonnym chłopem.

— Świetnie, świetnie… No cóż, jeśli jesteś pewien…

Mieli dość czasu, żeby dodać do Ruchomego Żółwia kilka dodatkowych elementów. Pojawiły się zębate wstęgi na pancerzu i ostrza na kołach. I oczywiście rura odprowadzająca parę. Nie był zbyt przekonany do tej rury…

— To tylko maszyna — powiedział Symonia. — Nie sprawi kłopotów.

— W takim razie daj nam godzinę. Powinieneś dotrzeć do Świątyni akurat kiedy otworzymy wrota.

— Tak jest. Zrozumiano. Ruszajcie. Sierżant Fergmen zna drogę. Urn zerknął na rurę parową i przygryzł wargę. Nie wiem, jak to podziała na przeciwnika, pomyślał, ale mnie przeraża już teraz.


* * *

Brutha obudził się, a przynajmniej przestał próbować zasnąć. Lu-Tze zniknął. Pewnie gdzieś zamiata. Wędrował opuszczonymi korytarzami sektora nowicjuszy. Miną jeszcze godziny, zanim dobiegnie końca koronacja nowego cenobiarchy. Najpierw trzeba dopełnić kilkunastu ceremoniałów. Każdy, kto był kimś, stał teraz na placu i otaczających go skwerach. Podobnie jak jeszcze większa liczba ludzi, którzy byli właściwie nikim. Sestyny stały puste, nieskończone modlitwy pozostawiono niewypowiedziane. Cytadela sprawiałaby wrażenie martwej, gdyby nie potężny, nieokreślony, rozbrzmiewający w tle grom dziesiątków tysięcy ludzi zachowujących milczenie. Promienie słońca wpadały do wnętrza przez szyby oświetleniowe.

Brutha nigdy jeszcze nie czuł się taki samotny. W porównaniu z dzisiejszym dniem pustynia wydawała się pasmem zabaw. Zeszłej nocy… Zeszłej nocy, kiedy rozmawiał z Lu-Tze, wszystko było tak oczywiste. Zeszłej nocy miał ochotę zmierzyć się z Vorbisem natychmiast. Zeszłej nocy sądził, że istnieje szansa. Wszystko było możliwe zeszłej nocy. Na tym właśnie polega kłopot z zeszłymi nocami: zawsze po nich następują dzisiejsze ranki.

Dotarł na poziom kuchni, a potem do zewnętrznego świata. Spotkał paru kucharzy szykujących ceremonialny posiłek z mięsa, chleba i soli, jednak żaden nie zwrócił na niego uwagi. Usiadł przed jedną z rzeźni. Gdzieś tutaj, jak wiedział, znajdowała się boczna furta Cytadeli. Dzisiaj pewnie nikt by go nie zatrzymał, gdyby zwyczajnie wyszedł. Dzisiaj uważają tylko na niepożądane osoby, próbujące wejść.

Mógłby stąd odejść. Pustynia wydawała mu się całkiem przyjemnym miejscem, jeśli nie liczyć głodu i pragnienia. Św. Ungulant ze swoim obłędem i swoimi grzybami miał chyba najrozsądniejsze podejście do życia. Nieważne, czy człowiek sam siebie oszukuje — nie może tylko sobie pozwolić, by to zrozumieć. No i musi to robić jak należy. Życie na pustkowiu jest o wiele prostsze.

Przy furcie stało jednak kilkunastu strażników, wyglądających bardzo nieprzyjaźnie. Wrócił więc na ławeczkę ustawioną w osłoniętym kącie i zapatrzył się smętnie w ziemię.

Jeśli Om żyje, to przecież może chyba przesłać mu znak?

Kratka obok sandałów Bruthy uniosła się na kilka cali i zsunęła w bok.

W otworze pojawiła się zakapturzona głowa — i znowu zniknęła. Zabrzmiały podziemne szepty. Głowa powróciła, a za nią całe ciało. Podciągnęło się na bruk. Kaptur został zrzucony. Przybysz uśmiechnął się do Bruthy porozumiewawczo, przytknął palec do warg, po czym bez żadnego ostrzeżenia rzucił się na niego z wyraźnie wrogimi zamiarami.

Brutha potoczył się po kamieniach, gorączkowo wznosząc ręce. Dostrzegł błysk metalu. Brudna dłoń zatkała mu usta. Ostrze było dramatycznym i bardzo ostatecznym cieniem na tle nieba.

— Nie!

— Dlaczego nie? Mówiliśmy przecież, że najpierw zabijemy wszystkich kapłanów.

— Ale nie tego!

Brutha odważył się zerknąć w bok. Wprawdzie drugi przybysz, wynurzający się z otworu, także miał na sobie brudną opończę, jednak chłopak od razu rozpoznał tę fryzurę jak pędzel.

— Urn? — spróbował zapytać.

— Cicho bądź — rzucił pierwszy przybysz, przyciskając mu nóż do gardła.

— Brutha! — szepnął Urn. — Ty żyjesz?

Brutha spoglądał to na napastnika, to na Urna w sposób, który — miał nadzieję — zasugeruje, że w tej sytuacji za wcześnie jeszcze na jednoznaczną odpowiedź.

— On jest w porządku — oświadczył Urn.

— W porządku? Przecież to kapłan!

— Ale stoi po naszej stronie. Prawda, Brutha?

Brutha spróbował przytaknąć i pomyślał: Jestem po stronie każdego. Byłoby miło, gdyby dla odmiany choć raz ktoś stanął po mojej.

Dłoń cofnęła się z jego ust, jednak ostrze pozostało na szyi. Zwykle ostrożne procesy myślowe chłopca teraz płynęły niczym rtęć.

— Żółw Się Rusza? — spróbował.

Sztylet cofnął się, choć z wyczuwalną niechęcią.

— Nie ufam mu — oświadczył mężczyzna. — Powinniśmy przynajmniej wepchnąć go do dziury.

— Brutha jest jednym z nas — zapewnił Urn.

— Oczywiście. To prawda — zapewnił Brutha. — A kim wy jesteście? Urn przysunął się bliżej.

— Jak tam twoja pamięć?

— Niestety, doskonale.

— To dobrze. Bardzo dobrze. Hm… Słuchaj, lepiej chyba, żebyś się trzymał z daleka… gdyby coś się wydarzyło. Pamiętaj o Żółwiu. No ale pamiętasz, naturalnie.

— Co by się wydarzyło?

Urn poklepał go po ramieniu, co przywiodło chłopcu na myśl Vorbisa. Vorbisa, który nigdy nikogo nie dotknął myślą, ale często dotykał rękami.

— Lepiej, żebyś nie wiedział, co się dzieje — powiedział Urn.

— Przecież ja nie wiem, co się dzieje!

— I tak jest dobrze.

Krępy mężczyzna wskazał sztyletem tunele prowadzące w głąb skały.

— Idziemy czy jak? — zapytał.

Urn pobiegł za nim. Zatrzymał się jeszcze na chwilę i obejrzał.

— Bądź ostrożny — poradził. — Potrzebujemy tego, co masz w głowie.

Brutha spoglądał za nimi.

Potem znowu został sam.

Zaraz, pomyślał. Przecież nie muszę tu siedzieć. Jestem biskupem. Mogę przynajmniej patrzyć. Om zniknął, a wkrótce skończy się świat, więc mogę się chociaż przyglądać, jak to następuje.

Stukając sandałami, ruszył biegiem w stronę placu.

Są w szachach figury, które poruszają się na ukos. Dlatego często zjawiają się w miejscach, gdzie królowie się ich nie spodziewają.


* * *

— Ty nieszczęsny idioto! Nie idź tam! Słońce stało już wysoko. Właściwie to pewnie już zachodziło, jeśli teorie Didactylosa co do prędkości światła były słuszne. Jednak w kwestiach względności punkt widzenia obserwatora bywa niezwykle istotny. A z punktu widzenia Oma słońce było złocistą kulą na płomiennym niebie.

Wczołgał się na kolejny wzgórek i spojrzał posępnie na odległą Cytadelę. W duchu słyszał drwiące glosy pomniejszych bóstw.

Nie lubiły bogów, którym się nie udało. W ogóle ich nie lubiły. Przypominało im to o śmiertelności. Dlatego wepchną go w głąb pustyni, gdzie nikt nigdy nie przechodzi. Nigdy. Aż do końca świata.

Zadrżał wewnątrz skorupy.


* * *

Urn i Fergmen szli przez tunele Cytadeli z tą szczególną nonszalancją, która — gdyby był tam ktoś, kto by się im przyjrzał — w ciągu paru sekund ściągnęłaby na nich czujną i baczną uwagę. Ale jedynymi ludźmi w okolicy byli ci, którzy mieli do wykonania ważne zadania. Poza tym rozsądek sugerował, że lepiej nie przyglądać się strażnikom zbyt uważnie — mogą przecież także się przyjrzeć.

Symonia tłumaczył Urnowi, że sam się zgodził. Jakoś nie mógł sobie tego przypomnieć. Sierżant znał drogę do wnętrza Cytadeli, to rozsądne. Urn znał się na hudraulice. Świetnie. I teraz maszerował tymi suchymi tunelami, a narzędzia pobrzękiwały mu u pasa. Był w tym jakiś logiczny związek, ale wnioski wyciągnął ktoś inny.

Fergmen skręcił i zatrzymał się przed kratą sięgającą od podłogi po sklepienie. Była zardzewiała. Kiedyś mogła się otwierać — w kamieniach pozostała sugestia przeżartych rdzą zawiasów. Urn zajrzał między pręty. Z tyłu, w mroku, biegły jakieś rury.

— Eureka — powiedział.

— Znaczy, chcesz się wykąpać? — spytał Fergmen.

— Pilnuj tutaj.

Urn odczepił od pasa krótki łom i wsunął go między kratę a mur. Dajcie mi kawał dobrej stali i ścianę, żeby oprzeć… o nią… stopę… — krata pochyliła się ze zgrzytem, a potem wyskoczyła z głuchym brzękiem — a zdołam zmienić świat.

Wszedł do długiego, ciemnego pomieszczenia i gwizdnął z podziwem.

Nikt tego nie konserwował od… od tak dawna, ile trzeba, żeby zawiasy zmieniły się w bryły pokruszonej rdzy… a to wciąż działa?

Obejrzał ołowiane i żelazne wiadra, większe niż on sam, i rury, w których mógłby się zmieścić człowiek.

To był oddech Boga.

Prawdopodobnie ostatni człowiek, który wiedział, jak to działa, już wiele lat temu został zamęczony na śmierć. Albo nawet zaraz po zbudowaniu tego systemu. Zabicie twórcy było tradycyjną metodą ochrony patentowej.

Tu tkwiły dźwignie, a tam, zawieszone nad otworami w skalnym podłożu, wisiały dwa zestawy obciążników. Prawdopodobnie wystarczy kilkaset garnców wody, żeby wytrącić system ze stanu równowagi — w tę lub w tamtą stronę. Oczywiście, wodę trzeba jakoś wpompować na górę…

— Sierżancie?

Fergmen zajrzał przez drzwi. Wyglądał na zdenerwowanego, niczym ateista podczas burzy z piorunami.

— Co?

Urn wskazał ręką.

— Tam jest taki wał przebijający ścianę. Widzicie? Pod przekładnią.

— Pod czym?

— Tymi wielkimi zębatymi kołami.

— A tak. Widzę.

— Dokąd prowadzi?

— Nie wiem. Ale za ścianą są Kieraty Poprawy.

Aha…

Oddech Boga okazał się w końcu potem ludzi. Didactylos doceniłby żart, pomyślał Urn.

Uświadomił sobie, że przez cały czas rozbrzmiewa tu jakiś dźwięk, który dopiero teraz zdołał się przebić przez jego koncentrację. Słabe, metaliczne, niewyraźne — ale z pewnością były to głosy. Z rur.

Sierżant, sądząc po wyrazie jego twarzy, także je usłyszał.

Urn przyłożył ucho do metalu. W żaden sposób nie mógł rozróżnić słów, ale rozpoznał ogólny religijny rytm.

— To tylko w Świątyni odprawia się nabożeństwo — oświadczył. — Głosy powodują rezonans wrót i dźwięk dociera tu rurami. Fergmen nie wydawał się uspokojony.

— Żadni bogowie nie mają z tym nic wspólnego — przetłumaczył Urn.

Raz jeszcze przyjrzał się rurom.

— Prosta zasada — mruknął, bardziej do siebie niż do Fergmena. — Woda przelewa się do zbiorników w ciężarach i narusza równowagę. Jeden zestaw obciążników zsuwa się w dół, drugi idzie w gorę w tym szybie w murze. Ciężar wrót jest nieistotny. A kiedy najniższy ciężar opada, te zbiorniki tutaj przechylają się i wylewają wodę. Prawdopodobnie działa to bardzo płynnie. Doskonała równowaga w obu położeniach. Nieźle pomyślane, trzeba przyznać. Dostrzegł minę sierżanta.

— Woda wlewa się i wylewa, a wrota się otwierają — przetłumaczył. — Czyli musimy tylko zaczekać na… mówili, że jaki będzie sygnał?

— Zagrają na trąbce, kiedy tylko znajdą się za główną bramą — odparł Fergmen, zadowolony, że może się na coś przydać.

— Właśnie. — Urn zmierzył wzrokiem ciężary i zbiorniki. Mosiężne rury łuszczyły się od korozji. — Ale może lepiej sprawdzić, czy na pewno wiemy, co robimy — dodał. — Trzeba chyba paru minut, zanim wrota się ruszą.

Sięgnął pod tunikę i wyjął coś, co Fergmenowi wydało się bardzo podobne do narzędzia tortur. Jakoś pewnie odbiło się to na jego twarzy, gdyż Urn wyjaśnił bardzo powoli i łagodnie:

— To klucz na-staw-ny.

— Tak?

— Do odkręcania śrub. Fergmen żałośnie kiwnął głową.

— Tak? — powtórzył.

— A to butelka oleju penetrującego.

— To dobrze.

— Podsadź mnie, co? Trzeba chwilę popracować, zanim odczepimy złącze z zaworem, więc możemy zacząć już teraz.

Urn sięgnął do starożytnego mechanizmu. Na górze trwała ceremonia.


* * *

Rękę Sobie Odrąbuję Dhblah całym sercem popierał nowych proroków. Popierałby nawet koniec świata, gdyby mógł uzyskać koncesję na sprzedaż religijnych statuetek, przecenionych ikon, zjełczałych słodyczy, fermentujących daktyli i gnijących oliwek na patyku.

Później stało się to treścią jego przymierza. Nigdy nie powstała Księga Proroka Bruthy, ale przedsiębiorczy skryba w okresie, nazywanym w przyszłości Renowacją, zebrał sporo notatek. Oto co miał do powiedzenia Dhblah:

I. Stałem zaraz obok posągu Ossory’ego, znaczy, kiedy zauważyłem Bruthę. Wszyscy trzymali się od niego z daleka, bo przecież został biskupem, a różne rzeczy robią z człowiekiem, jeśli potrąci biskupa.

II. Powiedziałem: Witam, wasza wysokość, i zaproponowałem mu jogurt prawie darmo.

III. Odpowiedział: nie.

IV. Powiedziałem, że jest zdrowy, że to żywy jogurt.

V. On na to, że owszem, widzi.

VI. Patrzył na wrota. Była mniej więcej pora trzeciego gongu, więc wszyscyśmy wiedzieli, że mamy jeszcze parę godzin czekania. On wydawał się trochę nieswój, a przecież nawet nie jadł tego jogurtu, który, przyznaję, był trochę pobudzony, jak to w upale. Znaczy, musiałem tłuc go łyżką, żeby nie wyłaził z… No dobrze. Tłumaczyłem tylko, jak to było z jogurtem. Dobrze! Przecież warto chyba dodać trochę koloru do opowieści, prawda? Ludzie lubią kolory. Ten był zielony.

VII. Stał tak i patrzył. Więc mówię: Jakiś problem, wasza wielebność? Na co on odrzekł: Nie słyszę go. Pytam: Co to za on, o którym mowa? A on: Gdyby był tutaj, zesłałby mi znak.

VIII. Nie ma słowa prawdy w plotkach, że uciekłem w owej chwili. Po prostu tłum nas rozdzielił. Nigdy nie byłem przyjacielem Kwizycji. Owszem, sprzedawałem im jedzenie, ale zawsze brałem wyższe ceny.

IX. W każdym razie wtedy, znaczy, przecisnął się przez szereg strażników, co to pilnowali tłumu, i stanął przed wrotami. Nie byli pewni, co mają zrobić z biskupem. Usłyszałem, jak mówi coś w rodzaju: Niosłem cię przez pustynię, wierzyłem całe życie, daj mi tylko to jedno.

X. Czy coś w tym rodzaju. A może trochę jogurtu? Cena specjalna. Na patyku.


* * *

Om podciągnął się na porośnięty bluszczem murek, chwytając łodygi w pyszczek i bardzo mocno pracując mięśniami szyi. Potem spadł po drugiej stronie. Cytadela była równie daleka jak zawsze.

Umysł Bruthy płonął dla zmysłów Oma niczym latarnia morska. U ludzi, którzy spędzili trudne chwile w towarzystwie bogów, pojawia się w duszy domieszka szaleństwa. Ona pchała teraz Bruthę.

— Jeszcze za wcześnie! — krzyczał Om. — Potrzebni ci są zwolennicy! Sam nie wystarczysz! Nie dokonasz tego samotnie! Musisz najpierw zebrać uczniów!


* * *

Symonia odwrócił się i spojrzał na Żółwia. Trzydziestu mężczyzn czaiło się pod skorupą i wyglądali na bardzo niespokojnych. Kapral zasalutował.

— Igła doszła na miejsce, sierżancie.

Świsnął mosiężny gwizdek.

Symonia chwycił liny sterujące. Tak powinna wyglądać wojna, pomyślał. Żadnych wątpliwości. Jeszcze kilka takich Żółwi, a nikt już nigdy nie będzie walczył.

— Przygotować się! — polecił. I szarpnął mocno wielką dźwignię. Kruchy metal złamał mu się w ręku.

Wystarczy dać komuś odpowiednio długą dźwignię, a zdoła zmienić świat. Problemem są jedynie zawodne dźwignie.


* * *

W trzewiach ukrytej pod Świątynią hydrauliki Urn chwycił mosiężną rurę i ostrożnie pociągnął klucz. Śruba opierała się. Zmienił pozycję, stęknął i naparł mocniej. Ze smętnym metalicznym zgrzytem rura skręciła się… i pękła. Woda trysnęła Urnowi w twarz. Rzucił narzędzie i usiłował zatamował wyciek palcami. Jednak woda lała się wokół dłoni i ściekała kanałem ku jednemu z ciężarów.

— Zatrzymaj ją! Zatrzymaj!

Co? — zdziwił się Fergmen kilka stóp niżej.

— Zatrzymaj wodę!

— Jak?

— Rura pękła!

— Myślałem, że tego właśnie chcemy.

— Jeszcze nie!

— Przestań krzyczeć! Dookoła są strażnicy!

Urn na chwilę pozwolił wodzie spływać bez przeszkód, a sam ściągnął tunikę. Spróbował wcisnąć przemoczony materiał do wylotu rury. Jednak tunika wystrzeliła ze sporą siłą i pacnęła w ołowiany lejek. Potem zsunęła się w dół i zatkała odpływ prowadzący do ciężarów. Woda wezbrała i zaczęła wylewać się na podłogę.

Urn spojrzał na ciężar. Na razie jeszcze się nie ruszył.

Uspokoił się trochę. Jeśli tylko pozostało dość wody, żeby wprawić mechanizm w ruch…

— Wy dwaj! Nie ruszać się!

Przy wyważonych drzwiach stał mocno zbudowany mężczyzna w czarnej szacie. Strażnik obok w sposób bardzo znaczący trzymał miecz.

— Kim jesteś? Co tu robisz?

Urn wahał się tylko przez chwilę.

Wskazał kluczem za siebie.

— Chodzi o gniazdo wału, nie? — powiedział. — Macie paskudny wyciek wokół gniazda. Aż dziwne, że wszystko się jeszcze trzyma.

Mężczyzna w czerni wszedł do pomieszczenia. Spojrzał niepewnie na Urna, potem zauważył tryskającą z rury wodę. Potem znowu skierował wzrok na Urna.

— Ale ty nie… — zaczął.

Obejrzał się, kiedy Fergmen walnął strażnika kawałkiem ułamanej rury. I prawie natychmiast klucz Urna trafił go w żołądek. Urn nie był silny, ale klucz miał długi, a reszty dokonała dobrze znana zasada dźwigni. Mężczyzna w czarnej szacie zgiął się wpół, zatoczył do tyłu i oparł o jeden z ciężarów.

To, co zaszło potem, działo się jakby w zwolnionym tempie. Diakon Cusp chwycił ciężar, żeby się przytrzymać. Ciężar opadł wolno, gdy waga człowieka dodała się do wagi wody. Cusp sięgnął wyżej. Ciężar opadł dalej, poniżej wylotu szybu. Cusp raz jeszcze spróbował odzyskać równowagę, ale teraz oparł się o powietrze i runął w dół, na zjeżdżający ciężar.

Urn widział jego wpatrzoną w siebie twarz, gdy ciężar zsuwał się coraz niżej.

Mając dźwignię, mógłby zmienić świat. Z całą pewnością zmienił go dla diakona Cuspa. Sprawił, że świat przestał istnieć. Fergmen ze wzniesioną rurą stał nad strażnikiem.

— Znam go — oświadczył. — Zaraz…

— Nie mamy czasu!

— Ale…

Nad nimi zastukała przekładnia. Rozległ się daleki zgrzyt spiżu o spiż.

— Wynośmy się stąd — powiedział Urn. — Tylko bogowie wiedzą, co się tam dzieje na górze.


* * *

Ciosy spadły na skorupę nieruchomego Żółwia. — Przeklęty! Bądź przeklęty! — krzyczał Symonia, bijąc pancerz pięściami. — Rusz się! Rozkazuję ci, żebyś ruszył! Nie rozumiesz po ludzku? Ruszaj się!

Nieruchoma maszyna wypuszczała parę i stała w miejscu.


* * *

Om wpełzł po zboczu na niewielki wzgórek. A zatem doszło już do tego… Istniał tylko jeden sposób, by szybko dostać się do Cytadeli. Przy odrobinie szczęścia miał jedną szansę na milion.


* * *

Brutha stał przed ogromnymi wrotami. Nie zwracał uwagi na tłum ani na szepty strażników. Kwizycja mogła aresztować każdego, jednak gwardziści nie byli pewni, co się z nimi stanie, jeśli zatrzymają arcybiskupa. Zwłaszcza tak niedawno wyróżnionego przez proroka.

Jakiś znak, myślał Brutha w samotności swego umysłu. Wrota zadrżały i z wolna otworzyły się na zewnątrz. Brutha zrobił krok naprzód. Nie był teraz w pełni przytomny, w każdym razie nie w sposób spójny, zrozumiały dla zwykłych ludzi. Tylko niewielka jego część wciąż potrafiła ocenić stan własnego umysłu i pomyśleć: Może wielcy prorocy czuli się tak przez cały czas.

Tysiące w świątyni rozglądały się ze zdziwieniem. Chóry niższych iamów urwały pieśń. Brutha szedł środkiem — jedyny mający cel wśród oszołomionego nagle tłumu.

Vorbis stał pośrodku hali, pod sklepieniem kopuły. Straże ruszyły w stronę Bruthy, jednak Vorbis uniósł dłoń delikatnym, ale bardzo znaczącym gestem.

Dopiero teraz Brutha zrozumiał, co widzi przed sobą. Obok Vorbisa leżała laska Ossory’ego, płaszcz Abbysa i sandały Ceny. Kopułę podpierały masywne figury czterech pierwszych proroków. Nigdy ich jeszcze nie widział. Słuchał o nich każdego dnia swego dzieciństwa.

Czym teraz byli? Nie mieli żadnego znaczenia. Nic nie miało znaczenia, jeśli Vorbis będzie prorokiem. Nic nie miało znaczenia, jeśli cenobiarchą będzie człowiek, który w przestrzeni swej głowy słyszy jedynie własne myśli.

Był świadom, że gest Vorbisa nie tylko powstrzymał strażników, choć nadal otaczali go niby żywopłot. Gest Vorbisa wypełnił także świątynię ciszą. I w tej ciszy Vorbis przemówił.

— Ach… Mój Brutha. Szukaliśmy cię, ale na próżno. A teraz nawet ty jesteś tutaj…

Brutha zatrzymał się o kilka stóp od niego. Moment tego… cokolwiek to było, co pchnęło go przez wrota, teraz przeminął.

Teraz pozostał tylko Vorbis.

Uśmiechnięty.

Ten fragment Bruthy, który wciąż zdolny był do myślenia, powtarzał: Nic już nie możesz zrobić. Nikt nie zechce cię słuchać. Nikt się nie przejmie. Nieważne, co powiesz o Efebie i bracie Murducku, i pustyni. Nie będzie to fundamentalnie prawdziwe.

Fundamentalnie prawdziwy. Taki właśnie jest świat, po którym chodzi Vorbis.

— Czy coś się stało? — zapytał Vorbis. — Chciałbyś coś powiedzieć?

Ciemne, czarne oczy przesłoniły cały świat jak dwie przepaście.

Umysł Bruthy zrezygnował, a kontrolę przejęło ciało. Podniosło rękę i zamachnęło się, nie zważając na nagły ruch podrywających się do biegu gwardzistów.

Brutha zobaczył, jak Vorbis nadstawia policzek i uśmiecha się lekko.

Zatrzymał się i opuścił rękę.

— Nie — powiedział. — Nie zrobię tego.

Wtedy, po raz pierwszy w życiu, zobaczył naprawdę wściekłego Vorbisa. Wcześniej zdarzało się, że diakon był zagniewany, ale gniewem tym kierował mózg, włączając i wyłączając go zależnie od potrzeby. Teraz to było coś innego, coś wymykającego się spod kontroli. I pojawiło się na jego twarzy tylko przez chwilę.

Kiedy strażnicy pochwycili Bruthę, Vorbis podszedł i poklepał go po ramieniu. Przez chwilę patrzył chłopcu prosto w oczy.

— Wychłostajcie go, aż będzie ledwie żywy — powiedział cicho. — A potem spalcie.

Któryś z iamów otworzył usta, ale zamilkł, gdy zobaczył twarz Vorbisa.

— Zróbcie to natychmiast.


* * *

Świat ciszy… Tu, w górze, nie słychać niczego prócz szumu wiatru między piórami.

Tu, w górze, świat jest okrągły, otoczony wstęgą morza. Pole widzenia sięga od horyzontu po horyzont. Słońce jest bliższe.

A mimo to spojrzenie sięga w dół, poszukuje znajomych kształtów…

…w dole, na polu, na skraju pustyni…

…na niskim pagórku…

…malutka ruchoma kopuła, bezsensownie odsłonięta…

Żadnych dźwięków prócz szumu wiatru między piórami… Orzeł składa skrzydła i pikuje w dół jak strzała; świat obraca się wokół maleńkiego ruchomego kształtu będącego w centrum orlej uwagi…

Bliżej i…

…wysunąć szpony…

…chwyt…

…i wzlot…


* * *

Brutha otworzył oczy.

Plecy tylko mu dokuczały. Już dawno nauczył się wyłączać ból.

Ale teraz leżał rozciągnięty na jakiejś powierzchni. Ręce i nogi miał przykute do czegoś, czego nie widział. W górze niebo. Z boku wyniosły front Świątyni.

Przekrzywiając nieco głowę, mógł zobaczyć milczący tłum. I brązowy metal żelaznego żółwia. Czuł dym.

Ktoś właśnie dociskał kajdany na jego przegubie. Brutha przekręcił głowę i spojrzał na inkwizytora. Zaraz, co to miał powiedzieć? Aha…

— Żółw Się Rusza? — wymamrotał. Mężczyzna westchnął.

— Nie ten, przyjacielu.


* * *

Świat wirował pod Omem, gdy orzeł wznosił się na wysokość odpowiednią do strzaskania skorupy. Egzystencjalna trwoga przed opuszczaniem ziemi obiegła jego umysł. Myśli Bruthy, jasne i czyste tak blisko śmierci…

Leżę na grzbiecie, jest coraz goręcej i niedługo umrę… Ostrożnie, ostrożnie. Skup się. Skup! Lada chwila on puści… Om wysunął swą chudą szyję, spojrzał na ptasie ciało nad sobą i wybrał miejsce — miał tylko nadzieję, że właściwe. Wsunął pyszczek w brązowe pióra między szponami i ścisnął…

Orzeł zamrugał. Nigdy jeszcze w historii żaden żółw nie zrobił czegoś takiego orłowi.

Myśli Oma pojawiły się w małym, srebrzystym świecie ptasiego umysłu:

— Nie chcemy przecież skrzywdzić siebie nawzajem, prawda?

Orzeł zamrugał znowu.

Ewolucja nie dała orłom wielkiej wyobraźni ani zdolności przewidywania — tyle, ile jest konieczne, by wiedzieć, że żółw pęka, kiedy go zrzucić na skały. W tej chwili jednak ptak tworzył sobie myślowy obraz tego, co się stanie, kiedy wypuści ciężkiego żółwia, wciąż mocno ściskającego pewną istotną część jego ciała.

Oczy zaszły mu łzami.

Kolejna myśl zabrzmiała w głowie:

— Do rzeczy. Ty sobie ze mnie jaja robisz, to ja z tobą zagram w to samo. Zrozumiano? Teraz będzie najważniejsze. Powiem ci, co masz robić…

Orzeł zatoczył krąg w prądzie termicznym nad gorącymi skałami i pomknął w stronę odległego błysku Cytadeli.

Żaden żółw nigdy się tak nie zachowywał. Żaden żółw w całym wszechświecie. Ale też żaden żółw nie był bogiem i żaden nie znał niepisanej dewizy Kwizycji: Cuius testiculos habes, habeas cardia et cere-bellum.

Kiedy masz już ich uwagę, serca i umysły szybko za nią podążą.


* * *

Urn przeciskał się między ludźmi na placu. Fergmen podążał tuż za nim.

To jest najlepsze i najgorsze w wojnie domowej, przynajmniej na początku — wszyscy noszą takie same mundury. Wygodniej byłoby dobierać przeciwników, którzy są innego koloru albo przynajmniej mówią z zabawnym akcentem. Można ich wtedy nazywać dzikusami albo jakoś podobnie. To ułatwia sprawę.

Chwileczkę, pomyślał Urn. To już prawie filozofia. Szkoda, że pewnie nie dożyję chwili, kiedy będę mógł komuś o tym opowiedzieć.

Wielkie wrota stały otworem. Tłum milczał w skupieniu. Urn wyciągnął szyję, żeby popatrzeć, i wtedy zauważył stojącego obok żołnierza.

Był nim Symonia.

— Myślałem…

— Nie działało — stwierdził z goryczą Symonia.

— Czy na pewno…

— Zrobiliśmy wszystko, jak należy. Coś musiało się zepsuć.

— To pewnie ta stal, którą tu robią — domyślił się Urn. — Ośki przekładni…

— Nie ma to już znaczenia.

Smętny ton głosu sprawił, że Urn podążył wzrokiem za spojrzeniami gapiów.

Przed świątynią stał inny żelazny żółw — prawdziwy model żółwia, ustawiony na czymś w rodzaju otwartej kratownicy z metalowych prętów. Dwóch inkwizytorów rozpalało na niej ogień. A do skorupy żółwia leżał przykuty…

— Kto to?

— Brutha.

— Co?

— Nie wiem, jak do tego doszło. Uderzył Vorbisa albo go nie uderzył. Albo coś. W każdym razie go rozwścieczył. Vorbis natychmiast przerwał ceremonię.

Urn przyjrzał się Vorbisowi z daleka. Diakon nie został jeszcze cenobiarchą, więc nie był ukoronowany. Między iamami i biskupami, stojącymi niepewnie na otwartej przestrzeni, błyszczała w świetle poranka jego łysa głowa.

— No to ruszajmy — powiedział Urn.

— Ruszajmy gdzie?

— Możemy wbiec na schody i go uratować.

— Ich jest więcej niż nas — zauważył Symonia.

— A czy nie zawsze tak było? Przecież to nie jest tak, że magicznie zrobiło się ich więcej niż nas, ponieważ złapali Bruthę. Prawda? Symonia chwycił go za ramię.

— Pomyśl logicznie, dobrze? — rzekł z naciskiem. — Jesteś przecież filozofem. Spójrz na ten tłum! Urn spojrzał na tłum.

— I co?

— No, to im się nie podoba. — Symonia odwrócił się. — Posłuchaj. Brutha i tak umrze. Ale w ten sposób coś przez to osiągnie. Ludzie nie rozumieją tak naprawdę, o co chodzi z kształtem świata i całą resztą. Ale zapamiętają, co Vorbis zrobił człowiekowi. Zgadza się? Możemy ze śmierci Bruthy uczynić symbol dla ludu. Nie rozumiesz?

Urn patrzył na daleką postać rozciągniętą na żółwiu. Brutha był nagi, tylko w przepasce biodrowej.

— Symbol? — powtórzył Urn. W gardle mu zaschło.

— Musi nim być.

Urn przypomniał sobie, jak Didactylos twierdził, że świat jest zabawny. I rzeczywiście, pomyślał odruchowo. Naprawdę jest zabawny. Tu ludzie zamierzają usmażyć kogoś żywcem, ale pozostawiają mu opaskę biodrową — dla przyzwoitości. Trzeba się śmiać. Inaczej człowiek by zwariował.

— Wiesz co? — powiedział, odwracając się do Symonii. — Teraz nabrałem pewności, że Vorbis jest zły. Spalił moje miasto. No cóż, Tsortianie też to robią od czasu do czasu, a my palimy ich miasta. To po prostu wojna. Element historii. Vorbis kłamie, oszukuje i zgarnia władzę dla siebie, lecz wielu ludzi także to robi. Ale wiesz, co w nim jest wyjątkowego? Wiesz, co takiego?

— Oczywiście — odparł Symonia. — To, co robi z…

— To, co zrobił z tobą.

— Co takiego?

— Zmienia innych ludzi na swój obraz. Uścisk Symonii był jak imadło.

— Sugerujesz, że jestem taki jak on?

— Kiedyś mówiłeś, że chętnie byś go zabił — powiedział Urn. — A teraz myślisz jak on.

— Więc mamy zaatakować? — spytał Symonia. — Jestem pewien… no, może czterystu ludzi jest po naszej stronie. Daję sygnał i kilka setek naszych rusza do ataku na ich tysiące? On ginie i tak, a my też giniemy? Jaka to różnica?

Twarz Urna aż poszarzała z grozy.

— Chcesz powiedzieć, że nie wiesz? — wyszeptał.

Kilka osób z tłumu obejrzało się na nich z zaciekawieniem.

— Nie wiesz? — powtórzył Urn.


* * *

Niebo było niebieskie. Słońce nie wzeszło jeszcze dostatecznie wysoko, by zmienić się w typową dla Omni miedzianą misę.

Brutha znowu odwrócił głowę w stronę słońca. Wyszło o swoją szerokość ponad horyzont, chociaż — jeśli teorie Didactylosa o prędkości światła były poprawne — słońce naprawdę zachodziło tysiące lat w przyszłości.

Przesłoniła je głowa Vorbisa.

— Gorąco ci już, Brutho? — zapytał diakon.

— Ciepło.

— Będzie cieplej.

W tłumie nastąpiło jakieś zamieszanie. Ktoś krzyczał. Vorbis nie zwrócił na to uwagi.

— Nic nie masz do powiedzenia? — zapytał. — Nie stać cię nawet na klątwę? Choćby jedno przekleństwo?

— Nigdy nie słyszałeś Oma — powiedział Brutha. — Nigdy nie wierzyłeś. Nigdy, ale to nigdy nie usłyszałeś jego głosu. Docierały do ciebie tylko echa we wnętrzu twojego umysłu.

— Doprawdy? Ale jestem cenobiarchą, a ty usmażysz się za zdradę i herezję. To może tyle na temat Oma?

— Stanie się sprawiedliwość — oświadczył Brutha. — Jeśli nie ma sprawiedliwości, nie ma niczego.

Zdał sobie sprawę z cichego głosu w swojej głowie, zbyt dalekiego jeszcze, by rozróżnić słowa.

— Sprawiedliwość? — powtórzył Vorbis. Zdawało się, że sama myśl ó niej doprowadza go do wściekłości. Odwrócił się do grupy biskupów. — Słyszeliście go? Stanie się sprawiedliwość? Om już osądził! Poprzez mnie! To jest sprawiedliwość!

Na tle słońca pojawiła się ciemna plamka pędząca w stronę Cytadeli. A cichy głos mówił: W lewo, lewo, lewo, góra, góra, lewo, prawo, trochę w lewo… Masa metalu pod Brutha stawała się nieprzyjemnie gorąca.

— On nadchodzi.

Vorbis skinął ręką ku wielkiej fasadzie Świątyni.

— Ludzie to zbudowali. My zbudowaliśmy — powiedział. — A co zrobił Om? Om nadchodzi? Niech przyjdzie! Niech rozsądzi między nami!

— On nadchodzi już teraz — powtórzył Brutha. — Bóg.

Ludzie spojrzeli lękliwie w górę. Nastąpiła chwila, ta krótka chwila, kiedy świat wstrzymuje oddech i wbrew wszelkiej wiedzy oczekuje cudu.

…w górę, w lewo, a teraz na trzy, raz, dwa, TRZY…

— Vorbisie — wychrypiał Brutha.

— Czego? — burknął diakon.

— Ty umrzesz.

Był to zaledwie szept, ale odbił się od spiżowych wrót i dotarł w najdalsze zakątki placu…

Wzbudził niepokój, choć nikt dokładnie nie wiedział dlaczego.

Orzeł przemknął nadpłaceni tak nisko, że ludzie schylali głowy. Potem wzleciał nad dach Świątyni i skręcił w kierunku gór. Wszyscy odetchnęli. To tylko orzeł… Przez moment, tylko przez moment…

Nikt nie zauważył maleńkiego czarnego punktu spadającego z nieba.

Nie można pokładać ufności w bóstwach. Ale można polegać na żółwiach.

Uczucie prędkości i wichru w umyśle Bruthy, i głos…

…dolichaniechtoożeżratunkuarghnieNieNieAargAniechto-NIENIEAARGH…

Nawet Vorbis się opanował. Była taka chwila, kiedy zobaczył orła… Ale nie.

Rozłożył ramiona i uśmiechnął się błogo do nieba.

— Przykro mi — powiedział Brutha.

Jeden czy dwóch ludzi, którzy uważnie obserwowali Vorbisa, mówili potem, że miał akurat dość czasu, by zmienił się wyraz jego twarzy. Zaraz potem dwa funty żółwia poruszającego się z prędkością trzech metrów na sekundę trafiły go między oczy.

To było objawienie.

A to działa na ludzi, którzy patrzą. Przede wszystkim zaczynają z całego serca wierzyć.


* * *

Brutha słyszał tupot biegnących stóp, czuł czyjeś ręce szarpiące jego łańcuchy. A potem głos:

I. On jest Mój.

Wielki Bóg wzniósł się ponad świątynią. Wzbierał i przemieniał się, w miarę jak spływała w niego wiara tysięcy wyznawców. Pojawiały się kształty ludzi z orlimi głowami, byków i złotych rogów, ale splątywały się, łączyły i zlewały razem.

Cztery ogniste pociski wystrzeliły z chmury i strąciły trzymające Bruthę łańcuchy.

II. On jest Cenobiarchą i Prorokiem Proroków.

Głos teofanii zagrzmiał echem odbitym od dalekich gór.

III. Czy ktoś ma coś przeciw temu? Nie? Dobrze.

Obłok skondensował się w migotliwą, złocistą postać, wysoką jak sama Świątynia. Postać schyliła się, aż jej oblicze zawisło o kilka stóp nad Brutha, a szept, który rozbrzmiewał na całym placu, oznajmił:

IV. Nie przejmuj się. To dopiero początek. Ty i ja, maty! Wkrótce ludzie się przekonają, na czym naprawdę polega Plącz i Zgrzytanie Zębów.

Kolejny strumień ognia wystrzelił prosto w drzwi Świątyni. Zatrzasnęły się, a rozżarzony spiż stopił się i wymazał przykazania stuleci.

V. Więc jak będzie, Proroku?

Brutha wstał niepewnie. Urn podtrzymywał go z jednej strony, a Symonia z drugiej.

— Mmm? — wymamrotał oszołomiony.

VI. Twoje Przykazania?

Myślałem, że powinny pochodzić od ciebie — zdziwił się Brutha. — Nic mi nie przychodzi do głowy… Świat zamarł w oczekiwaniu.

— Może „Myśl samodzielnie”? — zaproponował Urn, spoglądając zafascynowany na boską manifestację.

— Nie — zaprotestował Symonia. — Spróbuj czegoś w stylu Jedność społeczna jest kluczem postępu”.

— Raczej nie zapada łatwo w pamięć — mruknął Urn.

— Gdybym mógł w czymś pomóc — wtrącił z tłumu Rękę Sobie Odrąbuję Dhblah — to bardzo by się przydało coś o dobrodziejstwach przemysłu słodyczowo-przekąskowego.

— Nie zabijać ludzi. Takie coś byłoby niezłe — dodał ktoś spośród gapiów.

— Na początek całkiem niezłe — zgodził się Urn. Zerknęli na Wybrańca. Brutha strząsnął z siebie ich ręce i stał sam, chwiejąc się lekko.

— Nieee… — powiedział. — Nie. Kiedyś też tak myślałem, ale się nie nadaje. Nie bardzo.

Teraz, pomyślał. Tylko teraz. W tym jednym momencie historii. Nie jutro, nie w przyszłym miesiącu. Zawsze już będzie za późno, jeśli nie teraz.

Patrzyli na niego.

— Daj spokój — rzucił Symonia. — Co ci się nie podoba? Z czymś takim trudno się kłócić.

— Nie potrafię wyjaśnić — odparł Brutha. — Ale myślę, że ma to związek z tym, jak ludzie powinni się zachowywać. Moim zdaniem… Moim zdaniem trzeba robić pewne rzeczy, ponieważ są słuszne. Nie dlatego że bogowie każą. Innym razem mogą przecież wymyślić coś innego.

VII. Podoba mi się to o Niezabijaniu, wtrącił z góry Om.

VIII. Całkiem dobrze brzmi. Pospiesz się, mam jeszcze w planie trochę Porażania.

— Widzicie? — spytał Brutha. — Nie. Żadnego porażania. Żadnych przykazań, jeśli sam nie będziesz ich przestrzegał. Om uderzył pięścią w dach Świątyni.

IX. Rozkazujesz Mi? Tutaj? TERAZ?MNIE?

Nie. Proszę.

X. To jeszcze gorsze niż rozkazywanie.

Każda rzecz działa w obie strony.

Om znowu uderzył w swą Świątynię. Mur runął do wnętrza. Ta część tłumu, która nie zdążyła jeszcze w panice wybiec z Placu Żalów, zdwoiła wysiłki.

XI. Musi być Kara. Inaczej nie będzie Porządku!

— Nie.

XII. Nie potrzebuję cię! Mam już dość wiernych!

Ale tylko dzięki mnie. W dodatku może nie na długo. To zdarzy się znowu. To zdarza się ciągle. Dlatego umierają bogowie. Nigdy nie wierzą w ludzi. Ale ty masz szansę. Musisz tylko… uwierzyć.

XIII. Co? Mam słuchać głupich modlitw? Opiekować się dziećmi? Sprowadzać deszcz?

Czasami. Nie zawsze. Możemy dobić targu.

XIV. TARGU? Nie targuje się! Nie z ludźmi!

Targuj się teraz — poradził Brutha — póki masz szansę. Bo pewnego dnia będziesz musiał dobijać targu z Symonią czy kimś takim jak on. Albo z Urnem czy kimś takim jak on.

XV. Mogę cię zniszczyć!

Tak. Jestem całkowicie w twojej mocy.

XVI. Mogę cię zgnieść jak skorupkę jajka!

Możesz.

Om zastanowił się.

Po czym rzekł:

XVII. Nie możesz używać Słabości jako Broni.

To jedyna, jaką mam.

XVIII. Wiec dlaczego miałbym ustąpić?

Nie ustąpić. Dobić targu. Umawiać się ze mną w słabości. Albo pewnego dnia będziesz musiał zawierać umowę z kimś rozmawiającym z pozycji siły. Świat się zmienia.

XIX. Ha! Chcesz religii konstytucyjnej?

Czemu nie? Inne rodzaje nie funkcjonowały jak należy. Om oparł się o Świątynię. Jego gniew przygasał.

Rozdz. II, w. I. Dobrze wiec. Ale tylko na pewien czas. Ogromne, dymiące oblicze rozciągnęło się w uśmiechu. Na sto lat. Zgoda?

— A po stu latach?

II. Zobaczymy.

Zgoda.

Palec wielkości drzewa wyprostował się, opuścił, dotknął Bruthy.

III. Potrafisz przekonywać. Przyda ci się to. Zbliża się flota.

Efebianie? — domyślił się Symonia.

IV. I Tsortianie. IDjelibeybianie. I Klatchianie. Wszystkie wolne narody z wybrzeża. Aby zmiażdżyć Omnie na dobre. Albo źle.

Nie macie zbyt wielu przyjaciół — zauważył Urn.

— Ja sam nas nie lubię, a przecież jestem nami — odparł Symonia. Podniósł głowę i spojrzał na boga. — Pomożesz nam?

V. Nawet we Mnie nie wierzysz!

To prawda, ale jestem człowiekiem praktycznym.

VI. I odważnym, skoro deklarujesz Ateizm w obecności swego Boga.

Przecież to niczego nie zmienia. Nie myśl, że zdołasz mnie nawrócić samym swoim istnieniem.

— Żadnej pomocy — oświadczył stanowczo Brutha.

— Co? — Symonia nie wierzył własnym uszom. — Przeciwko nim wszystkim potrzebujemy wielkiej armii!

— Owszem. I nie mamy jej. Dlatego załatwimy to inaczej.

— Oszalałeś!

Spokój Bruthy był niczym pustynia.

— To możliwe.

— Musimy walczyć!

— Jeszcze nie.

Symonia gniewnie zacisnął pięści.

— Posłuchaj… Ginęliśmy dla kłamstw, przez wieki ginęliśmy dla kłamstw. — Zamachał rękami na Boga. — Teraz mamy prawdę, żeby za nią umierać!

— Nie. Ludzie mogą ginąć dla kłamstw. Ale prawda jest na to zbyt cenna.

Symonia bezgłośnie otwierał i zamykał usta, szukając właściwej odpowiedzi. Wreszcie znalazł taką — u zarania swej edukacji.

— Mówiono mi, że szlachetną rzeczą jest umierać dla boga — wymamrotał.

— Vorbis tak twierdził. A on był… głupi. Możesz ginąć za swoją ojczyznę albo za rodzinę, ale dla boga powinieneś żyć szczęśliwie i pracowicie każdego dnia swego długiego żywota.

— A jaki długi on będzie?

— Przekonamy się. Brutha spojrzał na Oma.

— Nie pokażesz się już w takiej postaci?

Rozdz. III, w. I. Nie. Raz wystarczy.

Nie zapominaj o pustyni.

II. Nie zapomnę.

Chodź ze mną.

Brutha podniósł ciało Vorbisa.

— Myślę — rzekł — że wylądują na plaży, po efebiańskiej stronie fortów. Nie spróbują na skalistym wybrzeżu i nie mogą na klifach. Tam wyjdę im na spotkanie. — Zerknął na Vorbisa. — Ktoś powinien.

— Nie chcesz chyba iść tam sam?

— Dziesięć tysięcy nie byłoby dosyć. Jeden może wystarczyć. Zszedł po stopniach. Urn i Symonia spoglądali za nim.

— On zginie — stwierdził Symonia. — Nie zostanie po nim nawet mokra plama na brzegu. — Obejrzał się na Oma. — Możesz go powstrzymać?

III. Możliwe, że nie zdołam tego uczynić.

Brutha dotarł już na środek placu.

— My w każdym razie go nie opuścimy — oświadczył Symonia.

IV. Dobrze.

Om przyglądał się, jak odchodzą. A potem został sam, jeśli nie liczyć tysięcy obserwujących go z obrzeży wielkiego placu. Chciałby wiedzieć, jak ma do nich przemówić. Właśnie do tego potrzebował takich jak Brutha. Dlatego wszyscy bogowie potrzebują takich jak Brutha.

— Przepraszam bardzo… Bóg spojrzał w dół.

V. Słucham.

Tego… Pewnie-nie zdołam ci niczego sprzedać?

VI. Jak się nazywasz?

Dhblah, boże.

VII. A tak. I jakie masz życzenie?

Kupiec przestępowal nerwowo z nogi na nogę.

— Czy nie mógłbyś ogłosić jakiegoś drobnego przykazania? Na przykład czegoś o jedzeniu jogurtu w środy? Zawsze słabo schodzi w środku tygodnia.

VIII. Stoisz przed swoim Bogiem, a szukasz okazji do zysku?

Niby tak — przyznał Dhblah. — Ale moglibyśmy dojść do porozumienia. Kuj, póki żelazo gorące, jak mawiają inkwizytorzy. Cha, cha. Dwadzieścia procent? Co na to powiesz? Po odjęciu kosztów, naturalnie…

Wielki Bóg Om uśmiechnął się.

IX. Myślę, że byłby z ciebie mały prorok, Dhblah, powiedział.

— Właśnie. No właśnie. Niczego więcej mi nie trzeba. Staram się tylko jakoś przerobić na hummus koniec z końcem.

X. Żółwie należy zostawiać w Spokoju. Dhblah przechylił głowę.

— Nie brzmi najlepiej — stwierdził. — Chociaż… święte zwierzę… żółwiowe naszyjniki… Hm… Broszki, naturalnie. Szylkretowe…

XI. NIE!

Przepraszam, przepraszam. Rozumiem, o co chodzi. Oczywiście. Posążki żółwi. Myślałem już o nich. Niezły kształt. Przy okazji, nie mógłbyś sprawić, żeby taki posążek kołysał się od czasu do czasu? Takie ruchome posążki to niezły interes. Posąg Ossory’ego porusza się w każdy Post Ossoryjski. Podobno dzięki niewielkiemu urządzeniu z tłokiem, które działa w podziemiach. Ale prorokowi wychodzi to na dobre.

XII. Bawisz mnie, maty proroku. Sprzedawaj swoje żółwie, jak najbardziej.

Prawdę mówiąc — dodał Dhblah — naszkicowałem już parę projektów…

Om zniknął. Zagrzmiało krótko. Dhblah w zadumie studiował swoje rysunki.

— …ale chyba trzeba będzie usunąć z nich tego ludzika — mruknął do siebie.


* * *

Cień Vorbisa rozejrzał się dookoła. — Aha. Pustynia — powiedział.

Czarny piasek leżał w absolutnym bezruchu pod rozgwieżdżonym niebem. Wyglądał na zimny.

Vorbis nie planował jeszcze umierania. Właściwie… Nie bardzo sobie przypominał, jak umarł…

— Pustynia — powtórzył i tym razem w głosie pojawił się cień niepewności. A przecież za… życia nigdy i w żadnej sprawie nie odczuwał niepewności. Wrażenie było przerażające i obce. Czy tak się czują zwykli ludzie?

Wziął się w garść.

Śmierć był pod wrażeniem. Bardzo nieliczni potrafią po zgonie utrzymać formę dawnego myślenia.

Śmierć ze swej pracy nie czerpał przyjemności; była to emocja, którą uznał za trudną do opanowania. Istniała jednak satysfakcja…

— A zatem — rzekł Vorbis — pustynia. A na krańcu pustyni…? SAD.

— Tak, tak. Oczywiście.

Vorbis próbował się skupić. Nie potrafił. Czuł, jak odpływa od niego pewność. A przecież zawsze był pewien.

Zawahał się — jak człowiek, który otwiera drzwi do znanego pokoju i znajduje za nimi jedynie bezdenną otchłań. Wspomnienia wciąż tam były. Wyczuwał je. Miały właściwy kształt. Tyle że nie mógł sobie przypomnieć, czym są. Był jakiś głos… Przecież musiał być, prawda? Ale teraz pamiętał tylko dźwięk własnych myśli odbijających się we wnętrzu umysłu.

Teraz musi przekroczyć pustynię. Czego ma się obawiać?

Pustynia jest tym, w co wierzyłeś.

Vorbis zajrzał w głąb samego siebie.

I patrzył…

Opadł na kolana.

WIDZĘ, ŻE JESTEŚ ZAJĘTY, odezwał się Śmierć.

— Nie zostawiaj mnie! To taka pustka!

Śmierć spojrzał na nieskończoną pustynię. Pstryknął palcami i natychmiast podbiegł do niego wielki biały koń.

WIDZĘ STO TYSIĘCY LUDZI, oświadczył Śmierć.

— Gdzie? Gdzie?

TUTAJ, OBOK CIEBIE.

— Nie widzę ich!

Śmierć chwycił wodze.

A JEDNAK, rzekł. Koń ruszył truchtem.

— Nie rozumiem! — wrzasnął Vorbis.

Śmierć zatrzymał się.

SŁASZAŁEŚ MOŻE TAKIE POWIEDZENIE, rzekł, ŻE PIEKŁO TO INNI?

— Tak. Tak, oczywiście.

Śmierć skinął głową.

Z CZASEM, powiedział, PRZEKONASZ SIĘ, ŻE TO NIEPRAWDA.


* * *

Pierwsze łodzie zgrzytnęły o piasek, a żołnierze wyskoczyli do wody sięgającej im ramion.

Nikt nie wiedział dokładnie, kto dowodzi flotą. Kraje na wybrzeżu w większości nienawidziły się wzajemnie, nie w sensie osobistym, ale w oparciu o pewne zaszłości historyczne. Z drugiej strony jednak, czy konieczny był jakiś dowódca? Żaden z krajów, które wysłały swoje okręty, nie nienawidził innych bardziej niż Omni. Konieczne stało się, żeby przestała istnieć.

Generał Argavisti z Efebu był przekonany, że on jest wodzem. Choć bowiem nie dysponował większością okrętów, to mścił się za atak na Efeb. Jednak imperator Borvorius z Tsortu siebie uważał za wodza, gdyż Tsort wysłał na wyprawę więcej okrętów niż ktokolwiek inny. Natomiast admirał Rhamap Efan z Djelibeybi wiedział, że to on dowodzi, gdyż był osobą przekonaną, że zawsze wszystkim dowodzi.

Jedynym kapitanem, który nie uważał się za dowódcę floty, był Fasta Benj, rybak pochodzący z bardzo małego narodu nomadów zamieszkujących mokradła. O ich istnieniu pozostałe kraje nie miały najmniejszego pojęcia, ale jego trzcinowa łódka znalazła się na kursie floty i została zgarnięta. Ponieważ plemię Fasty Benja wierzyło, że na świecie żyje pięćdziesiąt jeden osób, oddawało cześć gigantycznej traszce, używało bardzo dziwnego języka, którego nikt inny nie rozumiał, oraz nigdy nie widziało żelaza ani ognia, kapitan przez większość czasu tylko uśmiechał się oszołomiony.

Najwyraźniej dotarli do brzegu zbudowanego nie z trzcin i błota, jak należy, ale z małych szorstkich ziarenek. Wyciągnął więc swoją trzcinową łódkę na ląd, usiadł, patrzył z zaciekawieniem i czekał, co zrobią teraz ludzie w czapkach z pióropuszami i błyszczących kamizelkach przypominających rybie łuski.

General Argavisti rozejrzał się po plaży.

— Musieli przecież zauważyć, że nadpływamy — rzekł. — Dlaczego więc pozwolili nam zdobyć przyczółek?

Rozpalone powietrze falowało nad wydmami. Pojawiła się ciemna plamka, która rosła i nabierała kształtu w blasku słońca.

Żołnierze wylewali się na brzeg.

Generał Argavisti osłonił oczy.

— Ten człowiek idzie w naszą stronę — stwierdził.

— Może to szpieg? — zgadywał Borvorius.

— Nie bardzo rozumiem, jak mógłby być szpiegiem we własnym kraju — odparł generał. — Zresztą gdyby był szpiegiem, to by się skradał. Po tym można ich poznać.

Przybysz stanął u stóp pasa wydm. Było w nim coś, co przyciągało wzrok. Argavisti wiele razy stawał wobec wrogiej armii, co jest rzeczą zwyczajną. Jeden cierpliwie czekający człowiek zwyczajny nie był. Generał zdał sobie sprawę, że ogląda się co chwilę, by na niego popatrzeć.

— Coś niesie — zauważył po chwili. — Sierżancie! Idźcie tam i przyprowadźcie go.

Sierżant wrócił po kilku minutach.

— Mówi, że spotka się z panem w połowie drogi, generale — zameldował.

— Czy nie kazałem go przyprowadzić?

— Nie chciał iść, generale.

— Macie przecież miecz, prawda?

— Tak jest. Ukłułem go nawet, ale się nie ruszył. I przyniósł jakiegoś trupa.

— Na pole bitwy? Wiecie, to nie piknik, gdzie każdy przynosi własne zapasy.

— Panie generale…

— Słucham?

— On mówi, że prawdopodobnie jest cenobiarchą. Chce rozmawiać o traktacie pokojowym.

— Chce rozmawiać? O traktacie? Znamy te traktaty pokojowe z Omnią. Idźcie i powiedzcie mu… Nie. Weźcie paru ludzi i sprowadźcie go tutaj.

Otoczony żołnierzami Brutha przeszedł przez zorganizowane pandemonium obozu. Powinienem się bać, myślał. Często się bałem w Cytadeli. Ale nie teraz. Przeszedłem przez strach na drugą stronę.

Od czasu do czasu któryś z żołnierzy popychał go mocno. Nie jest przyjęte, by przeciwnik swobodnie wchodził do obozu, nawet jeśli chcą tego obie strony.

Doprowadzono go przed ustawiony na kozłach stół, za którym siedziało kilku potężnych mężczyzn w różnych mundurach oraz jeden niski człowieczek patroszący rybę i uśmiechający się pogodnie.

— A zatem… — zaczął Argavisti. — Cenobiarcha Omni, tak? Brutha zrzucił na piasek ciało. Wszyscy na nie spojrzeli.

— Znam go — oznajmił Borvorius. — To Vorbis! Ktoś go w końcu zabił, co? Mógłbyś przestać mi wciskać tę rybę? Czy ktoś wie, co to za człowiek? — zapytał, wskazując Fastę Benja.

— To był żółw — wyjaśnił Brutha.

— Żółw? Wcale mnie to nie dziwi. Nigdy im nie ufałem. Wiecznie się kręcą pod nogami. Słuchaj no, mówiłem przecież, że nie chcę ryby! On nie jest ode mnie, to pewne. Może to ktoś z waszych?

Argavisti z irytacją machnął ręką.

— Kto cię przysłał, chłopcze?

— Nikt. Przyszedłem z własnej woli. Ale możecie uznać, że przybywam z przyszłości.

— Jesteś filozofem? A gdzie twoja gąbka?

— Przypłynęliście, by wydać wojnę Omni. To nie jest dobry pomysł.

— Z punktu widzenia Omni, owszem.

— Z każdego punktu widzenia. Prawdopodobnie nas pokonacie. Ale nie wszystkich. I co zrobicie potem? Zostawicie tu garnizon? Na zawsze? W końcu nowe pokolenie spróbuje odwetu. Dlaczego to zrobiliście, nie będzie dla nich istotne. Będziecie ciemięzcami. Przystąpią do walki. Może nawet zwyciężą. I zacznie się następna wojna. Aż pewnego dnia ludzie zapytają: Dlaczego wtedy nie załatwili tych spraw? Na plaży? Zanim wszystko się zaczęło? Zanim zginęło tylu ludzi? Teraz mamy tę szansę. Czyż nie sprzyja nam szczęście?

Argavisti przypatrywał mu się zdumiony. Po chwili szturchnął Borvoriusa.

— Co on powiedział?

Borvorius lepiej od pozostałych radził sobie z myśleniem.

— Czy mówisz o kapitulacji?

— Tak. Jeśli tak brzmi to słowo. Argavisti nie wytrzymał.

— Nie możesz tego zrobić!

— Ktoś musi. Wysłuchajcie mnie. Vorbis nie żyje. Zapłacił za swoje winy.

— Ale niewystarczająco. A co z waszymi żołnierzami? Chcieli złupić nasze miasto!

— Czy pańscy żołnierze wykonują rozkazy? ^ — Oczywiście!

— I zabiliby mnie teraz, gdyby im pan polecił?

— Ma się rozumieć!

— A przecież jestem nieuzbrojony — zauważył Brutha. Zapadła nerwowa cisza. Słońce świeciło jasno.

— Kiedy mówiłem, że wykonują… — zaczął Argavisti.

— Nie przybyliśmy tu na rokowania — przerwał mu Borvorius. — Śmierć Vorbisa niczego w zasadzie nie zmienia. Mamy zadbać o to, by Omnia nikomu już nie zagrażała.

— Nie zagraża. Wyślemy materiały i ludzi, by pomóc w odbudowie Efebu. I złoto, jeśli chcecie. Zredukujemy naszą armię. I tak dalej. Uznajcie, że nas pobiliście. Otworzymy nawet granice Omni dla innych religii, które zechcą wznosić tu swe świątynie.

W jego głowie odbił się echem głos, jakby osoby stojącej za plecami, która mówi: „Przesuń białą królową przed czarnego króla”, kiedy człowiek myślał już, że gra samodzielnie.

I. Co?

To zachęci nas do… wysiłku. II. Inni bogowie? Tutaj?

Rozwinie się wolny handel wzdłuż wybrzeża. Chcę, by Omnia zajęła swoje miejsce wśród innych krajów.

III. Słyszałem, że wspominasz o innych bogach.

— Jej miejsce jest na dnie — oświadczył Borvorius.

— Nie. To się nie uda.

IV. Czy moglibyśmy wrócić do sprawy innych bogów?

Muszę panów na chwilę przeprosić — poinformował uprzejmie Brutha. — Chciałbym się pomodlić.

Nawet Argavisti nie zaprotestował, gdy Brutha odszedł kawałek wzdłuż brzegu. Jak głosił św. Ungulant każdemu, kto chciał słuchać, bycie szaleńcem miało pewne zalety. Ludzie wahali się, czy kogoś takiego powstrzymywać, w obawie że to tylko pogorszy jego stan.

— Słucham? — rzucił pod nosem Brutha.

V. Jakoś sobie nie przypominam żadnej dyskusji na temat innych bogów wyznawanych w Omni.

Ależ to będzie z korzyścią dla ciebie — zapewnił Brutha. — Ludzie szybko się przekonają, że ci inni są do niczego. Prawda? Skrzyżował palce, kryjąc dłoń za plecami.

VI. Tu chodzi o religię, mój mały. Nie o jakieś nieszczęsne zakupy porównawcze. Nie będziesz poddawał swego Boga działaniu Rynku!

Przepraszam. Rozumiem, że masz powody do obaw…

VII. Obaw? Ja? Przed bandą wystrojonych bab i mięśniaków, tych pozerów z trefionymi brodami?

To świetnie. A więc załatwione.

VIII. Nie przetrwają nawet pięciu minut. …Co?

Teraz lepiej już pójdę i jeszcze raz spróbuję porozmawiać z tymi ludźmi.

Zauważył jakiś ruch między wydmami.

— Och, nie — jęknął. — Ci idioci…

Odwrócił się i co sił pognał w stronę wyciągniętych na brzeg okrętów.

— Nie! To nie tak! Słuchajcie! Słuchajcie!

Ale tamci także zobaczyli wojsko.

Z wyglądu było imponujące, może nawet bardziej niż w rzeczywistości. Kiedy rozeszła się wieść, że wylądowała wielka nieprzyjacielska flota mająca w planach na poważnie łupić, rabować oraz — ponieważ wrogowie pochodzili z krajów cywilizowanych — gwizdać i mrugać na kobiety, robić na nich wrażenie tymi swoimi przeklętymi krzykliwymi mundurami, kusić je tymi swoimi przeklętymi krzykliwymi towarami konsumpcyjnymi, wiadomo to, pokaże taki lustro z polerowanego brązu i już babie uderza do głowy, można by pomyśleć, że coś jest nie w porządku z miejscowymi chłopakami… Kiedy więc rozeszła się wieść, ludzie albo uciekali w góry, albo chwytali jakiś poręczny, wygodny do zamachu przedmiot, kazali babci chować rodzinne skarby w bieliźnie i szykowali się do walki.

A na czele jechał żelazny wóz. Para unosiła się z komina. Urn widać zdołał go jakoś uruchomić.

— Głupcy! Głupcy! — krzyknął Brutha do świata jako takiego i biegł dalej.

Przybysze formowali już linie obronne. Ich dowódca, którykolwiek to był, zdumiał się, widząc atak prowadzony przez jednego człowieka.

Borrorius chwycił Bruthę, który wyraźnie chciał się rzucić na rząd włóczni.

— Rozumiem — powiedział. — Zająłeś nas rozmową, żeby twoi żołnierze mogli obsadzić pozycje, tak?

— Nie! Nie tego chciałem!

Borvorius zmrużył oczy. Przeżył w swoim życiu wiele bitew — nie dlatego że był głupcem.

— Nie — przyznał. — Może nie chciałeś. Ale to bez znaczenia. Posłuchaj mnie, naiwny młody księżulku. Czasami trzeba stoczyć wojnę. Sprawy zaszły za daleko, by wystarczyły słowa. Działają… inne siły. A teraz wracaj do swoich. Może kiedy wszystko już się skończy, obaj będziemy jeszcze żyli. Wtedy porozmawiamy. Najpierw walka, potem rokowania. Tak to działa, mój chłopcze. To jest historia. Idź już.

Brutha odwrócił się.

I. Czy mam ich porazić?

— Nie!

II. Mogę sprawić, że będą jako pyl. Wystarczy, że powiesz stówo.

Nie. To jeszcze gorsze niż wojna.

III. Mówiłeś przecież, że Bóg musi chronić swój lud…

— Jacy byśmy byli, gdybyśmy wymagali od ciebie rażenia uczciwych ludzi?

IV. Nie poprzebijani strzałami?

— Nie.

Omnianie rozwijali szyk między wydmami. Wielu skupiło się wokół obitego żelazem wozu. Brutha spoglądał na to poprzez mgłę rozpaczy przesłaniającą mu oczy.

— Czy nie mówiłem, że chcę iść do nich sam? Oparty o Żółwia Symonia uśmiechnął się posępnie.

— Udało się? — zapytał.

— Myślę… Chyba nie.

— Wiedziałem. Przykro mi, że sam musiałeś się przekonać. Sprawy czasem tak jakby chciały się wydarzyć. Ludzie stają przed sobą i… i tyle.

— Ale gdyby tylko zechcieli…

— Pewnie. Mógłbyś tego użyć jako przykazania. Coś brzęknęło głośno i z boku Żółwia otworzyła się klapa. Z otworu tyłem wysunął się Urn. Trzymał w ręku klucz.

— Co to jest? — spytał Brutha.

— To machina do walki — wyjaśnił Symonia. — Żółw Się Rusza, co?

— Do walki z Efebianami? Urn odwrócił się niespokojnie.

— Co?

— Zbudowałeś to… tę rzecz… żeby walczyć z Efebianami?

— Ale… No nie, nie… — Urn wyraźnie się zaniepokoił. — Walczymy z Efebianami?

— Ze wszystkimi — oznajmił Symonia.

— Aleja nigdy… Przecież jestem… Nigdy… Brutha przyjrzał się ostrzom na kołach i zębatym płytom pancerza.

— To maszyna, która sama się porusza — powiedział Urn. — Chcieliśmy jej użyć do… To znaczy… Słuchajcie, przecież ja nie chciałem…

— Jest nam potrzebna — stwierdził Symonia.

— Jakim nam?

— Co wylatuje przez ten długi dziób z przodu? — zainteresował się Brutha.

— Para — wyjaśnił smętnie Urn. — Jest połączony z zaworem bezpieczeństwa.

— Aha.

— Wylatuje bardzo gorąca — dodał Urn i przygarbił się.

— Tak?

— Właściwie to parzy.

Spojrzenie Bruthy przesunęło się z wylotu pary na wirujące ostrza.

— Bardzo filozoficzne — stwierdził.

— Zamierzaliśmy użyć jej przeciwko Vorbisowi — zapewnił Urn.

— A teraz nie użyjecie. Zostanie wykorzystana przeciwko Efebianom. Wiesz, kiedyś myślałem, że to ja jestem głupi. A potem spotkałem filozofów.

Symonia przerwał milczenie. Poklepał Bruthę po ramieniu.

— Wszystko się ułoży — obiecał. — Nie przegramy. W końcu… — uśmiechnął się zachęcająco — …Bóg jest po naszej stronie.

Brutha odwrócił się. Nie był to techniczny cios, ale był dostatecznie silny, żeby Symonia okręcił się dookoła i złapał za podbródek.

— Za co to było? Przecież tego chciałeś!

— Mamy takich bogów, na jakich zasługujemy — oznajmił Brutha. — A moim zdaniem nie zasługujemy na żadnych. Głupcy. Głupcy! Najrozsądniejszy człowiek, jakiego w tym roku spotkałem, żyje na słupie na pustyni. Głupcy. Myślę, że powinienem wejść na słup jak on.

I. Dlaczego?

Bogowie i ludzie, ludzie i bogowie… Wszystko dzieje się dlatego, że działo się tak wcześniej. To głupie.

II. Ale ty jesteś Wybrańcem.

To wybierz kogoś innego.

Brutha odszedł między szeregami naprędce zebranej armii. Nikt nie próbował go zatrzymywać. Dotarł do ścieżki prowadzącej na klify i nawet się nie obejrzał, by spojrzeć na szyki wojsk.

— Nie będziesz oglądał bitwy? Potrzebny mi ktoś, kto będzie patrzył na bitwę.

Didactylos siedział na kamieniu z dłońmi złożonymi na lasce.

— O… To pan — rzucił gorzko Brutha. — Witamy w Omni.

— Pomaga, jeśli podchodzisz do tego filozoficznie — pocieszył go Didactylos.

— Ale przecież nie ma żadnego powodu, by walczyć!

— Owszem, jest. Honor, zemsta, obowiązek i takie rzeczy.

— Naprawdę pan tak uważa? Myślałem, że filozofowie powinni być logiczni.

Didactylos wzruszył ramionami.

— No cóż, według mnie logika to jedyny sposób, by być ignorantem według reguł.

— Miałem nadzieję, że skoro Vorbis nie żyje, wszystko się skończy. Didactylos spoglądał w swój wewnętrzny świat.

— Wiele czasu trzeba, żeby umarł ktoś taki jak Vorbis. Tacy ludzie pozostawiają echa w historii.

— Rozumiem, o co panu chodzi.

— Jak tam machina parowa Urna? — spytał filozof.

— Wydaje mi się, że trochę się martwi z jej powodu — odparł chłopiec.

Didactylos zachichotał i stuknąt laską o ziemię.

— Ha! Uczy się! Każda rzecz działa w obie strony.

— Powinna — przyznał Brutha.


* * *

Coś podobnego do złocistej komety przemknęło po niebie nad Dyskiem. Om szybował niby orzeł, unoszony świeżością i mocą wiary. Przynajmniej jak długo potrwa. Wiara tak gorąca, tak rozpaczliwa, nigdy nie płonie zbyt długo. Ludzkie umysły nie są w stanie jej podtrzymywać. Ale póki trwała, był silny.

Centralna iglica Cori Celesti wznosi się z gór wokół Osi — dziesięć pionowych mil zielonego lodu i śniegu, a na ich szczycie wieże i kopuły Dunmanifestin.

Tam właśnie żyją bogowie świata Dysku.

A w każdym razie wszyscy ci, którzy coś znaczą. Co dziwne, chociaż dostanie się tam zajmuje zwykle bogu całe lata trudów, wysiłków i intryg, to kiedy tam trafi, wydaje się, że właściwie nic już nie robi. Pije tylko za dużo i dla rozrywki uprawia odrobinę lekkiego zepsucia. Wiele systemów rządów realizuje podobny schemat.

Bogowie zajmują się grami. Zwykle są to proste gry, gdyż bogowie łatwo się nudzą zajęciami zbyt skomplikowanymi. To niezwykłe, że gdy pomniejsze bóstwa mają tylko jeden cel, wręcz są jednym celem, często przez miliony lat, wielcy bogowie miewają okres skupienia uwagi nie dłuższy niż zwykły komar.

A styl? Gdyby bogowie Dysku byli ludźmi, uważaliby trzy gipsowe kaczuszki za sztukę nazbyt awangardową.

Do głównego holu prowadziły dwuskrzydłowe wrota. Teraz zatrzęsły się od potężnego stukania.

Bogowie obojętnie podnieśli głowy znad tego, czym się akurat zajmowali, i zaraz stracili zainteresowanie.

Wrota runęły do wnętrza.

Om przekroczył nad ich szczątkami i rozejrzał się z miną kogoś, kto musi coś znaleźć i nie ma na to wiele czasu.

— Dobra — powiedział.

Io, bóg gromu, spojrzał z wysokości swego tronu i groźnie potrząsnął młotem.

— Kim jesteś?

Om podszedł, chwycił go za togę i błyskawicznie walnął czołem w nos.

Kto tak naprawdę wierzy jeszcze w boga gromu?

— AJ!

— Słuchaj no, przyjacielu, nie mam czasu na rozmowy z jakimś mięczakiem w prześcieradle. Gdzie są bogowie Efebu i Tsortu?

Io, trzymając się za nos, machnął drugą ręką w stronę środka holu.

— Ale nie musiałeś tego robić! — powiedział z wyrzutem.

Om ruszył przez salę.

W samym środku stało coś, co na pierwszy rzut oka przypominało okrągły stół. Trochę bliżej stawało się podobne do modelu świata Dysku, kompletnego, razem ze słoniami i wszystkim. A z całkiem bliska w jakiś nieokreślony sposób zaczynało wyglądać jak prawdziwy Dysk, widziany z daleka, ale przysunięty. Coś się na nim nie zgadzało z odległościami, budził wrażenie zwiniętych ciasno wielkich przestrzeni. Prawdziwego Dysku nie pokrywała jednak siatka lśniących linii zawieszonych tuż nad powierzchnią — a może całe mile nad powierzchnią?

Om nie widział tego jeszcze, ale wiedział, co ma przed sobą. Cząstka i fala, jednocześnie mapa i miejsce na mapie odwzorowane. Gdyby skupił wzrok na kopule na szczycie maleńkiej Cori Celesti, z pewnością zobaczyłby siebie stojącego nad jeszcze mniejszym modelem… i tak dalej, coraz głębiej, aż do punktu, w którym wszechświat zwija się niczym ogon amonitu, stworzenia żyjącego miliony lat temu, które nigdy nie wierzyło w żadnych bogów…

Bogowie stali dookoła i przypatrywali się uważnie.

Om odsunął na bok drobną boginię dostatku.

Kostki frunęły tuż nad światem; stało tam również mnóstwo glinianych figurek i leżały sztony. Żadna omnipotencja nie była potrzebna, żeby wiedzieć, co się tu dzieje.

— Uderzył bie w doz! Om obejrzał się.

— Nigdy nie zapominam twarzy, przyjacielu. Dlatego lepiej zabierz stąd swoją, dobrze? Póki jeszcze coś z niej zostało. Wrócił do gry.

— Przeprasza — odezwał się głos przy jego pasie. Stała tam bardzo duża traszka.

— Tak?

— Ty nie powinna tak robić tutaj. Nie Porażać. Nie tutaj. Taka zasady. Ty chce walka, ty każe twoja ludzie walczyć z jego ludzie.

— Kim jesteś?

— P’tang-P’tang, ja.

— Jesteś bogiem?

— Absolutna.

— Tak? A ilu masz wyznawców?

— Pięćdziesiąt jeden.

Traszka spojrzała na Oma pytająco i dodała:

— Czy to mnóstwo? Nie umieć liczyć.

Wskazała dość prymitywnie ulepioną figurkę na brzegu w Omni.

— Ale mam stawka — oświadczyła. Om przyjrzał się małej postaci rybaka.

— Jeśli on zginie, będziesz mieć pięćdziesięciu wyznawców — zauważył.

— To więcej czy mniej niż pięćdziesiąt jeden?

— Dużo mniej.

— Absolutna?

— Tak.

— Nikt nie powiedziała.

Kilkadziesiąt bóstw obserwowało wydarzenia na plaży. Om niejasno przypominał sobie efebiańskie posągi. Była tam bogini ze źle wyrzeźbioną sową… Tak.

Potarł czoło. Nie było to boskie myślenie. Kiedy się jest tu, na górze, wszystko wydaje się prostsze. To tylko gra. Zapomina się, że na dole to wcale nie zabawa. Giną ludzie. Kończyny bywają obrąbywane. Jesteśmy tutaj niczym orły, pomyślał. Czasami pokazujemy żółwiowi, jak się lata.

A potem go wypuszczamy.

— Tam, na dole, ludzie będą umierać — oświadczył boskiemu światu jako całości.

Tsortiański bóg słońca nawet się nie obejrzał.

— Po to przecież są — stwierdził. W ręku trzymał kubek z kośćmi, wyglądający całkiem jak ludzka czaszka z rubinami w oczodołach.

— A tak — mruknął Om. — Na chwilę o tym zapomniałem. — Spojrzał na czaszkę, po czym zwrócił się do drobnej bogini dostatku. — Co to takiego, skarbie? Róg obfitości? Mogę obejrzeć? Dzięki.

Wyrzucił z rogu trochę owoców. Potem szturchnął boga traszkę.

— Na twoim miejscu, przyjacielu, poszukałbym czegoś długiego i ciężkiego.

— Czy jeden to mniej niż pięćdziesiąt jeden?

— Tyle samo — odparł stanowczo Om. Zmierzył wzrokiem głowę tsortiańskiego boga.

— Ale ty ma tysiące — zauważył bóg traszka. — Ty walczy o tysiące. Om podrapał się w głowę. Za dużo czasu tam spędziłem, uznał. Nie mogę przestać myśleć na poziomie gruntu.

— Uważam — rzekł — że jeśli chcesz mieć tysiące, musisz walczyć o jednego.

Stuknął w ramię boga słońca.

— Hej, słoneczko!

A kiedy bóg się odwrócił, Om rozbił mu na głowie róg obfitości.


* * *

Nie był to zwykły grom. Jąkał się niczym zawstydzone supernowe. Potężne, rwące strugi dźwięku szarpały niebiosa. Piach strzelał fontannami w górę i wirował nad ciałami żołnierzy leżącymi twarzami w dół na plaży. Błyskawica ukłuła ziemię, iskry przeskakiwały między ostrzami włóczni a klingami mieczy.

Symonia wytrzeszczył oczy w huczącej ciemności.

— Co to jest, do wszystkich piekieł? — zapytał leżącego obok człowieka.

Był to Argavisti. Spojrzeli na siebie nawzajem.

Znowu grom zagrzechotał na niebie. Bałwany wspinały się jeden na drugi i uderzały w okręty. Kadłub z przerażającą gracją zbliżał się do kadłuba, dodając do basowej melodii gromu kontrapunkty pękającego drewna.

Złamany maszt runął na piasek obok głowy Symonii.

— Zginiemy, jeśli zostaniemy tutaj — stwierdził sierżant. — Chodźmy.

Zataczali się wśród kłębów wodnego pyłu i piasku, między grupkami skulonych, modlących się żołnierzy. Wreszcie trafili na coś twardego, na wpół przysypanego.

Wczołgali się do oazy spokoju pod Żółwiem.

Inni już wcześniej wpadli na ten pomysł. Mroczne postacie siedziały albo leżały w ciemności. Przygnębiony Urn usiadł na swojej skrzynce z narzędziami. Pachniało wypatroszoną rybą.

— Bogowie się gniewają — stwierdził Borvorius.

— Są wściekli — dodał Argavisti.

— Ja też nie jestem w najlepszym nastroju — oświadczył Symonia. — Bogowie? Ha!

— Nie jest to najlepsza pora na bezbożność — zauważył Rhamap.

— Efan.

Na zewnątrz zaczął padać deszcz winogron.

— Nie wyobrażam sobie lepszej — odparł Symonia. Odłamek rogu obfitości odbił się od pancerza Żółwia, który zakołysał się na kolczastych kołach.

— Ale dlaczego się na nas rozgniewali? — nie rozumiał Argavisti.

— Robimy przecież to, czego chcą.

Borvorius spróbował się uśmiechnąć.

— Jak to bogowie — mruknął. — Z nimi źle, bez nich jeszcze gorzej.

Ktoś — tsortiański żołnierz — szturchnął Symonię i podał mu wilgotnego papierosa. Wbrew sobie, sierżant zaciągnął się mocno.

— Niezły tytoń — pochwalił. — To, co rośnie u nas, przypomina raczej wielbłądzi nawóz.

Przekazał papierosa przygarbionemu sąsiadowi z drugiej strony.

DZIĘKUJĘ.

Borvorius wydobył skądś manierkę.

— Pójdziesz do piekła, jeśli dodasz sobie ducha? — zapytał.

— Na to wygląda — odparł z roztargnieniem Symonia. — Tylko Om może… — Zobaczył manierkę. — Aha, chodzi o alkohol? Prawdopodobnie tak. Ale kto by się przejmował? Przez tłum kapłanów i tak nie przedostanę się do ogni. Dzięki.

— Podaj dalej.

DZIĘKUJĘ.

Żółw zakołysał się od uderzenia pioruna.

G’ny’himbe bo?

Wszyscy spojrzeli na kawałki surowej ryby i zachęcający uśmiech Fasty Benja.

— Mogę wygarnąć trochę węgli z paleniska — oświadczył po chwili Urn.

Ktoś klepnął Symonię po ramieniu, wywołując dziwne uczucie mrowienia.

BARDZO DZIĘKUJĘ. MUSZĘ JUŻ IŚĆ.

Sierżant zdał sobie sprawę z nagłego podmuchu powietrza, gwałtownego oddechu wszechświata. Obejrzał się i zdążył jeszcze zobaczyć, jak fala unosi okręt i ciska nim o wydmy.

Daleki krzyk zabarwił wycie wichury.

Żołnierze patrzyli nieruchomo.

— Tam byli ludzie — szepnął Argavisti. Symonia rzucił manierkę.

— Idziemy — rzekł.

I kiedy wśród huraganu odciągali połamane deski, gdy Urn stosował wszystko, co wiedział o dźwigniach, kiedy używali hełmów jak łopat, by podkopać się pod wrak, nikt nie pytał, kogo naprawdę ratują ani jaki nosi mundur.

Mgła kłębiła się na wietrze, gorąca i strzelająca iskrami, a morze wciąż atakowało.

Symonia podniósł fragment masztu i nagle poczuł, że ciężar się zmniejsza — ktoś chwycił za drugi koniec. Podniósł głowę i spojrzał w oczy Bruthy.

— Nic nie mów — powiedział Brutha.

— Bogowie nam to robią?

— Nic nie mów!

— Muszę wiedzieć!

— To chyba lepiej, niż gdybyśmy sami to sobie robili, prawda?

— Tam są ludzie, którzy nie zdążyli zejść ze statków!

— Nikt nigdy nie twierdził, że to będzie przyjemne. Symonia odciągnął jakieś deski. Pod nimi leżał człowiek. Zbroję i mundur miał tak zabrudzone, że aż nierozpoznawalne, ale żył.

— Posłuchaj — rzekł Symonia. Wiatr szarpał jego płaszczem. — Nie poddam się! Nie wygrałeś! Nie robię tego dla żadnych bogów, nieważne, czy istnieją, czy nie! Robię to dla ludzi. I przestań się tak uśmiechać!

Dwie kostki upadły na piasek. Jarzyły się przez chwilę i strzelały iskrami, a potem wyparowały.

Morze się uspokoiło. Poszarpane kłęby mgły rozwiały się w nicość. Powietrze wciąż było przymglone, ale przynajmniej znów widzieli słońce, choć tylko jako jaśniejszy obszar na kopule nieba.

Raz jeszcze pojawiło się wrażenie, że wszechświat nabiera tchu.

Nagle zjawili się bogowie, przejrzyści, migoczący, trochę rozmyci. Słońce pobłyskiwało na sugestii złocistych loków, lir i skrzydeł.

Kiedy przemówili, mówili chórem; niektóre glosy wyprzedzały inne albo się spóźniały, jak zwykle gdy spora grupa próbuje wiernie powtórzyć to, co kazano im powiedzieć.

Om stal wśród nich, zaraz za tsortiańskim bogiem gromu, z wyrazem zamyślenia na twarzy. Dało się zauważyć — a może tylko Brutha to dostrzegł — że prawa ręka boga gromu znika za plecami w taki sposób, jak gdyby ktoś — gdyby można sobie wyobrazić coś takiego — wykręcał mu ją do granicy bólu.

To, co mówili bogowie, każdy z walczących słyszał w swoim ojczystym języku i zgodnie z własnym rozumieniem. W sumie jednak wszystko sprowadzało się do:

I. To nie jest Gra.

II. Tutaj i Teraz — Żyjecie.


* * *

A potem było już po wszystkim.


* * *

— Będzie z pana doskonały biskup — zapewnił Brutha.

— Ja? — zdziwił się Didactylos. — Przecież jestem filozofem!

— To dobrze. Najwyższy czas, żeby i u nas jakiś się pojawił.

— I Efebianinem!

— To dobrze. Wymyśli pan lepsze sposoby rządzenia krajem. Kapłani nie powinni się tym zajmować. Ani żołnierze.

— Dziękuję — mruknął Symonia.

Siedzieli w ogrodzie cenobiarchy. Wysoko nad ich głowami krążył orzeł wypatrujący czegokolwiek, co nie jest żółwiem.

— Podoba mi się idea demokracji — stwierdził Brutha. — Trzeba mieć kogoś, komu nikt nie ufa. Dzięki temu wszyscy są zadowoleni. Proszę o tym pomyśleć. Symonia…

— Tak?

— Mianuję cię przywódcą Kwizycji.

— Co?!

— Chcę, żebyś z nią skończył. I chcę, żebyś to zrobił w sposób dla nich możliwie ciężki.

— Mam zabić wszystkich inkwizytorów? Zgoda!

— Nie. To by był łatwy sposób. Chcę jak najmniej śmierci. Ci, którzy to lubili, może. Ale tylko ci. Zaraz… gdzie jest Urn?

Загрузка...