Całkiem nagle do Obriena dotarło, że umiera.
Leżał w kołyszącym się lekko hamaku z łyka drzewa tykwowego, niemalże w zasięgu pyłu wodnego, wzbijanego przez fale załamujące się na cyplu. Pieszczotliwe ciepło słońca docierało doń poprzez strzępiaste, purpurowe liście drzew sao. Kapryśne podmuchy wonnego wiatru niosły z cypla pokrzykiwania dzieci łowiących harpunami marnie. Pod ręką wisiała tykwa z napojem. Słodkie, dźwięczne tony dziewczęcego głosu wznosiły się melodią bardzo, bardzo starej pieśni, a drżący, brzękliwy akompaniament nabuli przydawał zadumie Obriena słodko-gorzkiej nostalgii. Pieśń tę śpiewała niegdyś jego pierwsza żona, ale było to tak dawno, że teraz czas ten zdawał się być poza zasięgiem pamięci.
Świadomość bliskiej śmierci zimnym prądem przemknęła mu przez myśl i obudziła z półdrzemki, przemieniając senne zadowolenie w lodowato trzeźwe czuwanie.
Umierał.
Śladem nagłej fali paniki przyszedł ból, w czasie którego leżał spokojnie z zamkniętymi oczami i rękami zaciśniętymi na brzuchu. Na czoło wystąpił mu pot i spływał, wsiąkając w jaskrawą tkaninę hamaka. Ból minął. Obrien poderwał się i pogroził pięścią drwiącej pustce zielonkawo-błękitnego nieba.
— Na co czekacie, do cholery!? Na co czekacie!?
Pieśń urwała się nagle. Nabul głucho uderzył o ziemie, a jego struny brzęknęły dysonansem, gdy Dalia, która tę pieśń śpiewała, podniosła się i pośpieszyła do Obriena. Ten zaś siedział na brzegu hamaka i rozglądał się dokoła. Wielobarwne rośliny otaczały go kurtyną rozpasanej urody, a ich połyskliwe, zwisające kwiaty sennie zapraszały do wypoczynku i rozmyślań.
Obrien opadł na hamak i wówczas poczuł pierwsze, przeszywające ukłucie powracającego bólu. Z determinacją ześlizgnął się z hamaka na równe nogi i odsunął na bok kwiaty. Dalia niespokojnie dreptała wokół niego; na jej twarzy malowały się nie wypowiedziane pytania. Pośpiesznie zbliżył się praprawnuk Obriena, Fornri. Obrien popatrzył na nich życzliwie i nagle zrozumiał, dlaczego Dalia śpiewała tę starą pieśń miłosną. Za rok, dwa złączą się w tańcu zaręczynowym. Zastanawiał się, czy wystarczy mu życia, by mógł im dać swe błogosławieństwo.
Reszta młodzieży podniosła się z ziemi i przyglądała wszystkiemu z wyraźną troską. Młodzi ludzie często go odwiedzali, muzyką rozpraszając nudę, która ciążyła starcowi. Nie zrozumieją, jeśli im powie, że już więcej nie potrzebuje rozrywki, bo umiera. Atak bólu nie mijał, ale Obrien opanował gwałtowną chęć chwycenia się za brzuch, co i tak by nie pomogło.
— Do Starszego — powiedział krótko.
Na ich twarzach odmalowała się konsternacja.
— To długa i męcząca podróż — Fornri grał na zwłokę. — Może rano…
— Do Starszego — powtórzył Obrien i odwrócił się do nich tyłem.
Dolatywały go ich słowa. Nie przypuszczali, że starzec może słyszeć tak dobrze jak oni.
— Jeśli pójdziecie tylko kawałek — Dalia mówiła drżącym głosem — a potem zawrócicie, może zaśnie i zapomni.
Nastąpiła cisza, po której Fornri przemówił z głębokim niepokojem w głosie.
— Nie. On jest Langri. Jeśli pragnie odwiedzić Starszego, musimy go zawieźć.
Obrien zostawił ich z tym dylematem i niepewnym krokiem ruszył w dół skarpy ku plaży. Ledwie tam się pojawił, nadbiegły dzieci rozbryzgując wodę.
— Langri! Langri! — wołały.
W podnieceniu tłoczyły się wokół niego, pokazywały złowione marnie w oczekiwaniu pochwały, wywijały harpunami, śmiały się i pokrzykiwały. Marni był płaskim, szerokim, przypominającym gada stworzeniem, z mnóstwem odnóży i małą główką na śmiesznie długiej szyi. Miał nieprzyjemny wygląd i nie nadawał się do jedzenia, ale był bezcenny jako przynęta. Na tej planecie dzieci wcześniej uczyły się pływać niż chodzić, gdyż w morzu nie było niczego, co mogło im wyrządzić krzywdę, a kiedy umiały już trzymać harpun, zaczynały łowić marnie — ich zabawa była nieodłącznym elementem tamtejszej gospodarki.
Obrien zatrzymał się, by podziwiać co większe okazy, a w końcu gestem wskazał leżącą na plaży myśliwską dłubankę.
— Do Starszego — powiedział.
— Hej! Do Starszego! Hej! Do Starszego!
Dzieci popędziły do łodzi, ściągnęły ją na wodę i zaczęły zawzięcie walczyć o miejsce. Wówczas nadszedł Fornri, energicznie opanował bijatykę, przywrócił spokój i wyznaczył siedmiu chłopców do wiosłowania. Łódź wciągnięto z powrotem na plażę, aby ułatwić wejście Obrienowi. Ból zelżał, więc Obrien nie przyjął pomocy, z którą zaofiarował się Fornri; z wysiłkiem podszedł do łodzi z drugiej strony i wskoczył do niej jak tubylec. Kiedy łódź ruszyła, otaczające ją dzieci zaczęły pryskać na nią wodą, pływając dookoła i nurkując pod jej dnem, póki wioślarze nie nabrali szybkości. Zostawili za sobą Dalię, która stała na wzgórku z ręką uniesioną w pożegnaniu.
Zanurzając wiosła, chłopcy śpiewali głośno — była to pieśń poważna, bo i też ich zadanie było poważne. Langri pragnął widzieć się ze Starszym, więc ich świętym obowiązkiem było się śpieszyć.
A Obrien oparł się plecami o burtę i znużonym wzrokiem obserwował pianę tańczącą pod bocznym pływakiem łodzi; umierał bowiem.
Martwiła go nie zbliżająca się śmierć, lecz świadomość, że powinien wcześniej zdać sobie z tego sprawę. Śmierć była nieuchronna od chwili narodzin, a Cerne Obrien miał za sobą szmat życia. Chwilami zastanawiał się, ile właściwie ma lat, gdyż w tym sennym świecie, gdzie noce były wilgotne, a dni ciepłe i słoneczne, gdzie nie było pór, roku, a miarą wieku człowieka była mądrość, niełatwo dało się wyczuć pulsowanie czasu.
Ale Obrien nie potrzebował kalendarza, by wiedzieć, że jest stary. Samotna chata, którą zbudował na uroczym wzniesieniu nad cyplem, stała się ośrodkiem gminy w miarę jak jego synowie, wnuki i prawnuki sprowadzali tam swe żony. Wieś ta nazywała się Langru, a jej płomiennowłosych mieszkańców sławiono już w legendach i pieśniach. I choć tylko niewielu jego potomków odziedziczyło po nim rude włosy, wszystkich uważano za ludzi ognia. Dziewczęta chętnie wybierały wśród nich mężów, a najdzielniejsi młodzieńcy starali się o względy cór ognia. Wielu spośród nich osiedlało się, wbrew tradycji, w rodzinnej wsi żony.
Dla człowieka, który doczekał się pięciopokoleniowej rodziny, musiał nadejść czas rozliczania się z życiem. Każdego ranka Obrien budził się ze sztywnymi członkami, opuchniętymi od nocnej wilgoci. Poruszał się powoli i łatwo męczył, a jego niegdyś ognistorude włosy stały się rdzawosiwe. Od kilku lat chorował — początkowo okresowe gniecenie w żołądku przerodziło się w stałe, dokuczliwe podrażnienie, następnie w długotrwałe ataki ostrego bólu, ostatnio zaś w prawdziwe męczarnie. Było to już unicestwiające dotknięcie śmierci, która zbliżała się tak wolno, że nie zauważył jej nadejścia.
Życie dało mu więcej szczęścia niż oczekiwał, znacznie więcej niż sobie zasłużył; powinien móc zatem patrzeć w oczy śmierci bez strachu czy żalu. Jednak jego marzenie, które zrodziło się, zanim ostatecznie ułożył sobie życie wśród tych ludzi, nic spełniło się jeszcze i wiedział z absolutną, przerażającą pewnością, że gdyby teraz umarł, ten cudowny świat byłby skazany na całkowitą ruinę, a piękny, szlachetny, pełen miłości lud uległby zagładzie. Po prostu wiedział.
Był świadom tego prawie od chwili, gdy rozbił się przy lądowaniu. Przeświadczenie to sprawiało, że gdy był jeszcze młody, bez mała odchodził od zmysłów. Dyskutował sam ze sobą, roztrząsając tę sprawę podczas długich, nocnych spacerów po plaży. Godzinami krążył po swej chacie w mglistej ciemności, obmyślając całą strategię, aż w końcu, dzięki natchnieniu, szczęściu i wytrwałości, znalazł rozwiązanie, które musiał mieć. W bezkresnym kosmosie był jedynym człowiekiem, który mógł ocalić ten ukochany przezeń świat wraz z zamieszkującymi go ludźmi, tak bliskimi jego sercu. I dokona tego. Uporczywie powtarzał sobie w pamięci wszystkie nieodzowne kroki i wszystkie kontrposunięcia na każdy możliwy ruch przeciwnika, aż gotów był do działania z chwilą, gdy świat ten zostanie oficjalnie odkryty.
Odkrycie ciągle jednak nie następowało i wyglądało na to, że on, Cerne Obrien, postąpił jak głupiec. Cieszył się, że musi jeszcze na nie czekać. Przyjemnie było tak wylegiwać się w hamaku z tykwą sfermentowanego soku pod ręką i odgrywać rolę prawdziwej wyroczni, darzonej szacunkiem, a nawet czczonej, Za młodu przemierzył jedyny kontynent na tej planecie wzdłuż i wszerz, odbywał dalekie podróże morzem. Palił się do przygód, uwielbiał ryzyko, za mc miał wszelkie niebezpieczeństwa tego świata, głęboko szanując jego piękno, którym sycił się przy każdej okazji. Z wiekiem jednak zamiłowanie do ryzyka osłabło, a krajobraz, który mógł podziwiać, nie opuszczając własnej wsi, miał w sobie tyle zapierającej dech urody, że niejednemu wystarczyłaby na całe życie.
Był człowiekiem prostym, bez wykształcenia. Nabożna cześć, z jaką tubylcy traktowali jego domniemaną mądrość, budziła w nim popłoch i zakłopotanie. Zwracali się doń ze wszystkimi skomplikowanymi sprawami społecznymi i gospodarczymi, a że zetknął się przedtem z wieloma różnymi cywilizacjami i sporo zapamiętał z tego, co zobaczył, efektownymi rozwiązaniami z łatwością zdobył sobie ogromne powodzenie, które go wcale nie cieszyło.
A teraz te wszystkie długie, wspaniałe, niezliczone i cudowne lata znalazły tak gorzki koniec: był w kosmosie jedynym człowiekiem, który wiedział, jak ocalić ten świat i jego mieszkańców, a nie mógł tego uczynić, bo umierał.
Kilometr za kilometrem płynęli wzdłuż wybrzeża usianego dziesiątkami wsi, których mieszkańcy, poznawszy Langriego, tłumnie gromadzili się na brzegu, by go pozdrowić. Nadchodził wieczór. Na twarzach chłopców widać już było zmęczenie. Posapując śpiewali z wysiłkiem, ale niezmordowanie wiosłowali w równym tempie.
Już zmierzch pokrywał morze wokół nich mgiełką i barwił purpurą ląd, kiedy wpłynęli do płytkiej zatoki i niesieni przybojem dobili do szerokiej, spadzistej plaży, usianej licznymi łodziami. Chłopcy wyskoczyli na brzeg, wyciągnęli łódź daleko na piasek i wyczerpani zwalili się na plażę, by po chwili poderwać się na równe nogi, promieniejąc dumą. Wieczorem będzie uczta, a oni wezmą w niej udział jako honorowi goście. Czyż nie przywieźli Langriego?
Wszystkie wsie leżały na stokach wzgórz od strony morza. Domy w nich otaczały koliście centralny plac w kształcie owalu, skąd o zmierzchu, z płonących ognisk, na których przygotowywano posiłki, unosiły się w niebo pióropusze wonnego dymu. Przejście Obriena główną drogą wsi było wręcz triumfalnym pochodem. Z należytym szacunkiem podążali za nim uroczyście dorośli i pełne nabożnej czci dzieci. Obrien minął stojącą na środku placu ogromną tykwę, która służyła do sygnalizacji, a następnie ruszył zboczem pod górę, w kierunku szczytu wzgórza, gdzie znajdowała się chata Starszego. Ten oczekiwał Obriena z uśmiechem na pomarszczonej twarzy. Miejscowym zwyczajem jedną rękę uniósł w powitalnym geście, drugą zaś przyłożył do piersi, opierając dłoń na ramieniu. Obrien przystanął na dziesięć kroków przed nim i odpowiedział na powitanie w ten sam sposób. Reszta przyglądała się temu w milczeniu.
— Pozdrawiam cię — rzekł Obrien.
— Twoje pozdrowienia są nam tak miłe, jak ty sam — odparł Starszy.
Obrien postąpił naprzód i zetknęli się dłońmi, co nie leżało w miejscowym zwyczaju, ale witał się w ten sposób z kilkoma starcami, których znał prawie całe życie.
— Kazałem przygotować ucztę w nadziei, że przybędziesz — powiedział Starszy.
— Przybyłem w nadziei, że będzie uczta — odparł Obrien.
W ten sposób formalnościom stało się zadość i wieśniacy rozeszli się, półgłosem wyrażając aprobatę. Starszy ujął Obriena za ramię i poprowadził do zagajnika na szczycie wzgórza, gdzie wisiały hamaki. Stanęli naprzeciw siebie.
— Minęło wiele dni — stwierdził Starszy.
— Zbyt wiele — zgodził się Obrien.
Starszy był wysoki, szczupły i silny jak dawniej, ale włosy jego były już srebrzystobiałe. Przeżyte lata wyżłobiły bruzdy na jego twarzy, pogłębiając je z czasem i przyćmiewając blask oczu. On też był stary i również jak Obrien spodziewał się śmierci.
— To długa droga — rzekł Starszy — a na jej końcu miękki hamak, pełna tykwa i cała wieś przyjaciół. Spocznij sobie!
Usadowili się w hamakach głowami do siebie, a jakaś dziewczyna przyniosła im tykwy z napojem. W milczeniu pili niespiesznie małymi łykami w z wolna zapadających nad wsią ciemnościach.
— Langri już nie jest podróżnikiem — zauważył w końcu Starszy.
— Langri podróżuje, gdy trzeba.
— Pomówmy więc o tym.
— Później. Jak zjemy. Albo jutro. Jutro byłoby lepiej.
— A więc jutro — zgodził się Starszy i podsunął tykwę Obrienowi.
W dole wieś przygotowywała się do uczty. Rozpalono nowe ogniska, które rozświetlały plac, a najlepsi we wsi kucharze znosili mięso kolufa, uprzednio długo suszone, wędzone, solone i marynowane specjalnie na taką okazję jak wizyta Langriego. Koluf był prawdziwym morskim potworem — jeden z ledwością mieścił się w myśliwskiej łodzi. Obrien często zastanawiał się, ilu też przodków obecnych mieszkańców planety postradało życie, zanim znaleziono sposób łowienia tego zwierzęcia o śmiertelnie trującym mięsie i nim udało się je tak preparować, by było jadalne. Kiedy już to osiągnięto, mięso kolufa okazało się wyśmienite wprost nie do opisania. Obrien próbował tysięcy potraw z kolufa — każdy kucharz miał swój własny sposób przygotowywania i przyrządzania mięsa — a jedna była smakowitsza od drugiej.
Również na odległej plaży ogniska strzeliły wysokim płomieniem i wkrótce Obrien usłyszał dudnienie nabów. Były to instrumenty strunowe podobne do nabuli i jak one zbudowane z tykwy, ale o wiele większe, sterczały wysoko ponad głowami grających na nich muzyków.
Dudnienie nabów nie słabło. Po chwili dołączył swe donośne dźwięki raln — rodzaj bębna z tykwy — a potem dało się słyszeć pobrzękiwanie nabuli. Rozpoczęły się już tańce, gdyż w czasie takich uroczystości młodych tubylców nigdy nie trzeba było do tego namawiać. Z pochodniami w rękach otoczyli kręgiem muzyków, by zaraz potem wić się korowodem przez wieś, spraszając honorowych gości. Powiewy nocnej bryzy mieszały apetyczne zapachy zbliżającej się uczty z ostrą, cierpką wonią morza, falującego niezmordowanie tuż za wejściem do zatoki. Kiedy korowód tańczących nabrał rozpędu i ruszył po wsi, do uszu Starszego i Obriena doleciały mieszające się ze sobą słowa hymnu pochwalnego i jakiejś pieśni.
Obrien czuł się wyczerpany i gdyby mu czas pozwolił, najchętniej by się przespał, lecz kiedy Starszy dotknął jego ramienia, posłusznie wstał. W otoczeniu radośnie śpiewających tancerzy obaj zeszli na plażę i zajęli honorowe miejsca.
Poza kucharzami i tancerzami, zebrała się już tam cała wieś. Wokół ognisk stały ogromne platformy ułożone z podłużnych tykw, służące tancerzom za estrady. Na honorowym miejscu, pośród tańczących wieśniaków, znajdował się potrójny tron. Jego środkowe siedzenie było wyższe.
Obrien i Starszy zajęli niższe siedzenia tronu, a korowód tancerzy ruszył na powrót do wsi, by sprowadzić kucharzy. Zbliżali się w kilkuosobowych grupkach, a każdy z nich niósł swoje kulinarne arcydzieło na tacy z tykwy, wyłożonej kolorowymi liśćmi i ozdobionej kwiatami. Byt mieszkańców planety całkowicie zależał od kaprysów kolufa: jeśli dał się złowić — jedli do syta, jeśli nie — chodzili głodni. Zawsze jednak, bez względu na ilość mięsa, które mieli do dyspozycji, w przyrządzaniu go przechodzili samych siebie.
Kucharze ustawili się szeregiem na skraju plaży. Tancerze zaczęli odbierać od nich tace i kolejno, z wielką ceremonią częstowali Obriena. Brzękliwe dudnienie muzyki nie ustawało, a tancerze elastycznymi ruchami wyginali swe ciała w jej rytm, to sunąc spokojnie, to znów żywo przeskakując z jednej platformy na drugą.
Obrien oglądał po kolei każdą potrawę, odrywał kawałek mięsa, z namaszczeniem smakował, zastanawiał się przez chwilę i kręcił głową. Potrawę przekazywano następnie oczekującym wieśniakom, a jej zawiedziony autor znikał. Jego miejsce na początku szeregu zajmował inny kucharz i tancerze przynosili następne danie do oceny. Obrien próbował, dyskwalifikował, a potem z uwagą przyglądał się tańcom, dopóki nie pojawiła się następna potrawa.
Wieśniacy łakomym wzrokiem obserwowali Obriena próbującego potrawy za potrawą. Langri nie był nowicjuszem i wiedzieli, że jeśli któraś z nich zyska sobie jego uznanie, będzie to naprawdę wielki zaszczyt dla kucharza.
Nagle, spróbowawszy odrobiny kolufa, Obrien przechylił z zastanowieniem głowę i oderwał większą porcję. Ponownie spróbował, uśmiechnął się, z uznaniem pokiwał głową i podsunął kawałek Starszemu, który wziął go do ust, posmakował i sam uśmiechem wyraził aprobatę. Obrien wziął tacę z mięsem od tancerzy, którzy powrócili do szeregu oczekujących werdyktu kucharzy, by ogłosić zwycięzcę. Okazała się nim pulchna kobieta w średnim wieku. Nie posiadającą się ze szczęścia tancerze podprowadzili do tronu. Obrien i Starszy podnieśli się i pomogli jej zająć najwyższe miejsce, zaś wieśniacy wokół nich entuzjastycznie wyrażali swe uznanie głośnym tupaniem bosych nóg. U tubylców bowiem, jak u wszystkich szanujących dobre jedzenie ludów, najważniejsze miejsce na każdej uczcie przysługiwało kucharzowi.
Następnego dnia rano, Obrien i Starszy szli wybrzeżem, aż dotarli do niewielkiego pagórka nad samym brzegiem. Usiedli na nim pośród mnóstwa słodko pachnących, kołyszących się na wietrze kwiatów. Światło poranka połyskiwało na pomarszczonej wodzie. Kolorowe żagle flotylli myśliwskiej wyglądały jak kwiat przypięty do horyzontu. Z sennej wsi wiła się ku niebu pojedyncza strużka dymu. Dzieci płci obojga dokazywały na falach przyboju lub nieśmiało podchodził)' brzegiem morza, by pogapić się na rozmawiających starców.
— Stary jestem — westchnął Obrien.
— Jesteś najstarszym starcem — skwapliwie zgodził się Starszy.
Obrien uśmiechnął się blado. Dla tubylca „stary” znaczyło „mądry”. Starszy powiedział mu więc największy komplement, a on odczuwał tylko zawód i rozgoryczenie.
— Jestem stary — rzekł — i umieram. Starszy raptownie obrócił się ku niemu i popatrzył nań z niepokojem.
— Nikt nie żyje wiecznie, mój przyjacielu — powiedział Obrien — a my obaj już od dawna oszukujemy śmierć, unikając jej palącego ognia.
— Ogień śmierci miał zawsze dostatek opału. Niech więc ją oszukują ci, co mogą. Ale ty wspominałeś o jakiejś potrzebie…
— O waszej potrzebie. Potrzebie całego twojego ludu, który jest również mój.
Starszy pokiwał głową w zadumie.
— Jak zawsze, zamieniamy się w słuch, gdy mówi Langri.
Obrien wstał, zrobił kilka kroków i zatrzymał się patrząc na morze.
— Pamiętasz, że przybyłem z daleka i zostałem z wami, bo statek, który mnie tutaj przywiózł z nieba, nie mógł już latać. Znalazłem się tu przez przypadek, ponieważ zabłądziłem, a mój statek był bardzo chory.
— Pamiętam.
— Inni też tu dotrą — powiedział Obrien — a potem będzie ich więcej. Ludzi dobrych i złych, ale wszyscy będą mieli dziwną broń.
— Pamiętam. Byłem przy tym, jak zabiłeś mafa.
— Dziwną broń… — powtórzył Obrien. — Nasz lud będzie bezradny. Ludzie z nieba zabiorą tę ziemię — co tylko będą chcieli. Wzgórza i lasy, i plaże, a nawet morze — matkę życia. Łodzie będą pływać na wodzie i pod wodą, zatruwając ją, a koluf — podstawa życia — ucieknie na głębokie wody, gdzie nie dosięgną go rybacy. Nasz lud będzie zmuszony wycofać się w góry, gdzie brak pożywienia. Obcy przyniosą ze sobą dziwne choroby i całe wsie zapłoną ogniem śmierci. Spustoszą brzegi mórz, będą pływać w wodzie i polować, ich domy będą wyższe od najwyższych drzew w lesie, a na plażach znajdzie się więcej przybyszów niż marnli podczas wylęgu. Nie będzie już naszego ludu.
— Jesteś pewien, że to prawda? — powiedział Starszy po chwili milczenia.
— Nie dziś i nie jutro, ale na pewno tak się stanie.
— Jesteśmy naprawdę w wielkiej potrzebie… — powiedział cicho Starszy.
Obrien popatrzył na oszałamiająco piękny, łukowato wygięty brzeg morza i pomyślał: „Taka cudowna, dziewicza ziemia. Taki piękny, szlachetny, cudowny lud”. Człowiek czuje się potwornie bezradny, gdy umiera.
Starszy podniósł się i przez chwilę stali obok siebie w milczeniu: dwaj starcy w blasku słońca, oczekujący wiecznej ciemności.
Starszy delikatnie położył dłoń na ramieniu Obriena.
— Czy Langri nie może temu zapobiec?
Obrien zrobił kilka kroków w dół stoku i uklęknął w bujnej zieleni. Zaczął wyrywać kwiaty, jeden za drugim, a kiedy błyszczący, wielobarwny kielich ciemniał w jego dłoni, gniótł go i odrzucał, wyrywając następny.
Starszy podszedł do niego i klęknął obok.
— Czy Langri nie może…
— Myślę, że Langri mógłby temu zapobiec, gdyby ludzie z nieba przybyli dziś lub jutro. Jeśli przybędą później, Langri nie zapobiegnie, bo Langri umiera.
— Teraz rozumiem. Langri musi nam wskazać drogę.
— Droga jest dziwna i trudna.
— Zrobimy, co trzeba. Będzie nam przyświecać mądrość Langriego.
— Dziwna i trudna — powtórzył Obrien — nasz lud może sobie nie poradzić, albo też droga, którą Langri wybierze, nie będzie dobra.
— Czego sobie życzy Langri? Obrien wstał z klęczek.
— Przysyłaj do mnie młodych ludzi, po dziesięć osób. Sam będę wybierał. Muszę mieć dla nich wioskę na osobności. Muszą jeść, chociaż nie będą ani polować, ani zbierać, a obowiązek przygotowywania i dostarczania im jedzenia musi być uczciwie rozłożony na wszystkie wsie.
— Pierwsi przyjdą do ciebie dziś jeszcze; twoje życzenia będą moimi.
Zetknęli się dłońmi. Obrien odwrócił się i szybko oddalił. Na plaży czekał na niego Fornri z młodymi wioślarzami. Natychmiast odbili i postawili żagiel, gdyż wiatr sprzyjał powrotnej podróży. Rychło wypłynęli z zatoki. Obrien obejrzał się i zobaczył, że Starszy stoi jeszcze nieruchomo na tym samym pogórku z uniesionym ramieniem.