Na plaży płonęły dwa ogniska, których ogromny blask nie tylko oświetlał widzów stłoczonych na zboczu wzgórza, ale także kładł się wyraźnymi refleksami aż po fale przy-boju. Między ogniskami jakiś muzyk ustawił swój instrument. Nab, jak go nazywał Arie Hort, zbudowany był z tykwy o kolosalnym obwodzie, dwukrotnie wyższej od samego muzyka. Początkowo Talicie wydawało się, że grał na nim tylko jeden człowiek, a pozostali dwaj siedzą na szczycie instrumentu jedynie po to, by utrzymać go w miejscu. Później, kiedy zaczęli uderzać w pudło piętami, zrozumiała, że byli to perkusiści.
Muzyk wydobył z naba pierwsze tony i rozpoczęło się święto. Przez jakiś czas słychać było wyłącznie rytmiczne bum… bum… bum… strun naba. Potem przyłączył się inny muzyk.
Grał na tym samym instrumencie.
Struny były rozpięte między kabłąkiem na szczycie a drewnianym kołnierzem w dolnej części naba. Nie był to pojedynczy instrument, lecz kilka instrumentów w jednym. Przyłączali się dalsi muzycy, z których każdy grał na oddzielnej grupie strun, aż w końcu Talitha doliczyła się ośmiu grających na nabie. Prawdopodobnie było ich więcej z tyłu instrumentu. Rytm stawał się coraz bardziej złożony.
Wówczas perkusiści zaczęli wybijać nowe figury rytmiczne energicznymi uderzeniami pięt. Wokół naba zbierała się orkiestra złożona z mniejszych bębnów i innych instrumentów strunowych. Następnie pojawili się barwnie ubrani tancerze. Młodzi mężczyźni otoczyli kołem jedno ognisko, a młode kobiety drugie.
Koła tańczących rozerwały się i utworzyły korowody, które przeplatały się ze sobą, podczas gdy obie grupy zamieniały się miejscami. Kręgi rozerwały się ponownie i korowody zaczęły krążyć wśród widzów. Kilka młodych kobiet, mijając Talithę, próbowało zachęcić ją do tańca.
— Nie umiem — przecząco pokręciła głową. Siedzący obok niej Hort podniósł się i ciągnąc ją za rękę próbował zmusić do wstania.
— Niech pani idzie — powiedział. — To obyczaj — tak zapraszają honorowych gości. Po prostu proszę robić to, co one.
Siedzący nieopodal Wembling uśmiechał się do niej zachęcająco. Otaczający ją tubylcy wyglądali na zachwyconych. Ruchy nie wyglądały na trudne, więc ustąpiła i pozwoliła dziewczętom, by poprowadziły ją ze sobą.
Przez pewien czas sądziła, że całkiem nieźle sobie radzi, chociaż taniec stawał się coraz bardziej skomplikowany. Dziewczęta otoczyły kołem ognisko, a potem utworzyły korowód i zaczęły przeplatać się ze sznurem młodych mężczyzn. Arie Hort uśmiechnął się do Talithy, kiedy się mijali — młodzi mężczyźni wciągnęli go do tańca.
Mężczyźni powrócili i otoczyli kołem dziewczęta. Wówczas Talitha znalazła się w parze z Hortem. Taniec nabierał szybkości, kroki stawały się coraz trudniejsze, ale jakoś sobie dawali radę, aż do zupełnego wyczerpania. Śmiejąc się i sapiąc, wrócili na swoje miejsca, słaniając się na nogach. Kiedy Talitha złapała oddech popatrzyła wokół siebie na oczarowany tłum tubylców. Trąciła łokciem Horta.
— Dlaczego Fornri i Dalia nie tańczą?
— Jak już pani mówiłem, Fornri jest przywódcą. Wydaje się, że ślubował celibat. On i Dalia kochają się, ale nie tańczą. Dalia nie jest zbytnio szczęśliwa z tego powodu, ale nie przyjmuje zaproszeń od innych.
— A cóż to mat- wspólnego z tańcem? — dopytywała
się Talitha.
— To taniec zaręczynowy. Popatrzyła nań zdumiona.
— Zaręczynowy? To znaczy… pan i ja…
— Tylko na Langri — odrzekł z największą obojętnością.
Ze złością wymierzyła mu siarczysty policzek i popędziła w ciemności nocy. Na szczycie wzgórza obejrzała się. Pulsujący rytm muzyki, połączenie barw i zawiłych ruchów — wszystko chwytało ją za serce i napawało radością.
Wówczas zobaczyła Arica Horta, jak szukał jej rozglądając się niespokojnie, i roześmiała się wesoło.
Leżąc na plaży z brodą opartą na dłoni i patrząc w zamyśleniu na morze, powzięła decyzję. W perspektywie miała tylko senne, letargiczne dni, których spokój nazbyt często przerywały długie monologi wuja i Arica Horta. Wuja pochłaniały nowe, wspaniałe projekty, jakie raz po raz wymyślał. Hort obsesyjnie zajmował się jedną banalną zagadką po drugiej.
Wuj był zdecydowany pomóc tubylcom, a oni najwyraźniej nie chcieli tej pomocy. Hort zamierzał przeprowadzić nad nimi badania, a oni nie chcieli być przedmiotem badań. Pragnęli jedynie, by pozostawiono ich w spokoju, co jej całkowicie odpowiadało.
Słyszała tubalny głos wuja i charakterystyczny, pożegnalny chórek jego miejscowej świty. Wstała zrezygnowana, podniosła płaszcz kąpielowy, na którym leżała, i z determinacją ruszyła w kierunku biura ambasady.
Kiedy otworzyła drzwi, wszyscy — wuj, Hirus Ayns i Arie Hort — odwrócili głowy w jej stronę. Mieli właśnie wznieść toast i w uniesionych dłoniach trzymali kieliszki.
Wuj przywitał ją uśmiechem.
— Akurat zdążyłaś, Tal. Napełnił jeszcze jeden kieliszek.
— Świętuj z nami. Fornri zgodził się na moją propozycję w sprawie rowów odwadniających. Rano zaczną je kopać.
Podał jej kieliszek, a ona cisnęła nim o ziemię w nagłym wybuchu złości.
— Wy głupcy! — krzyknęła.
Ayns i Hort stali jak skamieniali z podniesionymi kieliszkami. Wuj patrzył na nią osłupiały.
— Czy nie widzicie, że tubylcy śmieją się z was!? — wykrzyknęła. — Pracujecie od świtu do nocy, wprost padacie z nóg, żeby im pomóc, a oni, gdy w końcu raczą wyrazić zgodę na jakąś propozycję, oddają wszystko dzieciom do zabawy, jak te wasze nieocenione promy. Teraz pewnie chcecie, żebym pozowała wam do zdjęć w tych rowach odwadniających!
Podeszła do okna i wyglądając przez nie, stała odwrócona do nich plecami.
— Langri to piękny świat — odezwała się. — Śpiewy i tańce są czarujące, jedzenie wyśmienite i w ogóle jest to przyjemne miejsce na wczasy, a moje się właśnie skończyły. Odlatuję najbliższym kurierem.
— Możesz wyjechać, kiedy ci się tylko spodoba, Tal — powiedział cicho jej wuj.
Odwróciła się do nich. Hort starał się ukryć zakłopotanie. Nagle uświadomił sobie, że w dalszym ciągu trzyma w ręku kieliszek, więc go wychylił. Wembling i Ayns uczynili to samo.
Talitha spojrzała obok nich przez okno po przeciwnej stronie.
— Co się tam dzieje? — zapytała.
Na wysokości ambasady do brzegu dobiła łódź z tubylcami, którzy szli teraz w stronę ambasady, niosąc na kawałku tykwy coś, co przypominało zwinięte koce. Fornri prowadził, a obok noszy szła zapłakana Dalia.
Arie Hort wybiegł im na spotkanie, a za nim popędzili Wembling i Ayns. Po chwili wahania Talitha ruszyła ich śladem. Kiedy w końcu dobiegła do nich, tubylcy już się zatrzymali, a Hort stał pochylony nad noszami.
Odchylił koce i popatrzył na nieprzytomne dziecko.
Dabbi.
Miała zamknięte oczy. Jej mała, ściągnięta twarzyczka pałała, a oddech był płytki i szybki.
Hort odezwał się z niedowierzaniem w głosie, a z każdego jego słowa przebijała ogromna udręka:
— To chyba nie… śmiertelna gorączka?
— Skaleczyła się w stopę — Fornri odpowiedział ze smutkiem. — Na jakiejś ostrej skale, jak przypuszczamy. A teraz…
Głos mu się załamał. Hort odwrócił się i odszedł, ocierając dłonią oczy, a tubylcy ruszyli za nim. Skręcili na ścieżkę prowadzącą do kwatery Horta, który pobiegł przodem, otworzył drzwi i stojąc czekał na nich.
Kiedy Talitha weszła do pokoju jako ostatnia, Hort, który zdążył już rozłożyć łóżko, przekładał na nie chore dziecko. Tubylcy, poza Fornrim i Dalią, podnieśli nosze z tykwy i natychmiast wyszli. Hort ukląkł przy łóżku i delikatnie rozsunął koce, odkrywając nogę Dabbi.
Talitha aż jęknęła. Noga była okropnie spuchnięta — dwa do trzech razy grubsza niż normalnie.
Hort wyprostował się powoli.
— Mogę spróbować czegoś innego — rzekł — co może pozwoli nam nauczyć się czegoś, ale obawiam się, że ona umrze.
Dalia uklękła przy głowach łóżka i dalej bezgłośnie płakała. Fornri, w dalszym ciągu opanowany i uprzejmy pomimo widocznego smutku, powiedział grzecznie:
— Rozumiemy. Śmiertelna gorączka zawsze przynosi śmierć i jesteśmy wdzięczni za wasze wysiłki, by znaleźć lekarstwo. Proszę, zróbcie, co tylko się da.
Pochylił się nad łóżkiem, na chwilę przyłożył dłoń do czoła Dabbi, a potem odwrócił się i wyszedł z pokoju. Wówczas do patrzącego na chore dziecko Horta podszedł Wembling i zaczął z nim rozmawiać.
— Jak długo oni tu pozostaną? — spytał Wembling.
— Tylko do chwili, gdy dziecko umrze. Wembling z rezygnacją wzruszył ramionami.
— Cóż… niech tylko będą cicho. Wyszedł. Hort przysunął krzesło do łóżka i ponownie zaczął badać nogę Dabbi. Teraz cicho podeszła Talitha.
— Dlaczego tak długo z tym czekali? — spytała gniewnie.
Hort podniósł wzrok i popatrzył na nią pustym wzrokiem.
— To stało się prawdopodobnie niewiele ponad godzinę temu.
— A co to za choroba?
— Rodzaj zakażenia krwi. Nasze antybiotyki w ogóle na to nie działają. Próbowałem je mieszać i moja ostatnia kombinacja utrzymała ofiarę przy życiu przez osiem dni, jednak pacjent zmarł tak samo, jakbym zostawił go bez pomocy, ale za to znacznie dłużej cierpiał. Mogę teraz jedynie spróbować większej dawki tej samej mieszanki i zobaczyć, jak dziecko zareaguje.
Talitha uklękła przy łóżku i sama zbadała nogę, ale doszła tylko do wniosku, że infekcja była przerażająco złośliwa.
— Jak pan podaje te swoje antybiotyki? — spytała.
— Doustnie, jeśli pacjent jest przytomny. W przeciwnym razie przez absorpcję. Bałem się używać iniektora.
— Jeśli infekcja dochodzi do takich rozmiarów, jest zbyt późno na podawanie leku doustnie czy absorpcyjnie — powiedziała rzeczowo. — Niech mi pan pozwoli obejrzeć pański zestaw lekarski.
Hort wyciągnął zestaw na kółkach z szafki. Z ulgą stwierdziła, że był dobrej jakości, a jego zawartość odnowiono nie dalej niż rok temu. Szybko wsunęła go z powrotem na miejsce, założyła maskę chirurgiczną, na dłonie natrysnęła sobie rękawiczki i niezwłocznie rozpoczęła dokładne badanie pacjentki. Z dłoni pobrała osmotycznie próbkę krwi i kiedy aparatura zestawu dokonywała jej analizy, do klatki piersiowej Dabbi przyłożyła czujnik kardiografu, obserwując słabnącą pracę serca.
— Co pan podał temu ostatniemu pacjentowi, który przeżył osiem dni? — spytała.
— Kornox Cztery i Cybolithon.
— Dawka?
— Pół na pół normalnej. Pomyślałem sobie, że mieszanie lekarstw to i tak ryzykowny eksperyment, no i że dwie połowy dają jedną całość.
Podczas gdy kardiograf w dalszym ciągu wystukiwał przerażająco nieregularny obraz pracy serca Dabbi, przez ekran monitora przesuwały się wyniki badania krwi: LEUKOCYTY 18440 // ZYN 9+ // W3W 7,5 // BUN 38 // CPK 790 // BROS 1125 // GAMMA GT 2200 // XRX 8,4 // PYA O- // SGOT 57 // RRR 190 // SGPT 55 // EBD // BILIRUBINA 3,5 // MIC 99 // DQS…
Jak przez mgłę pamiętała normy analizy krwi, ale nawet bez czerwonych znaczków ostrzegawczych zorientowałaby się, że otrzymała naukowe potwierdzenie diagnozy Horta: to dziecko umierało. Wyłączyła kardiograf i przycisnęła guzik z napisem „Wykaz antybiotyków”. Z ekranu monitora odczytała dane Kornoxu Cztery i Cybolithonu, potem jeszcze raz i znów. Jej ruchy były pewne i szybkie, ale dotychczas wykonywała tylko wyćwiczone w szkole czynności.
Teraz zaś, mając przed sobą umierającego pacjenta, zmuszona była powziąć decyzję lekarską znajdującą się o całe lata świetlne poza jej kompetencjami, była więc przerażona.
Nie mogła pozwolić sobie na wahanie. Decyzja spóźniona, nawet prawidłowa, mogła mieć takie same skutki jak decyzja błędna.
— Jeśli nie będziemy działać szybko, nie przeżyje godziny — powiedziała cicho do Horta. — Czy istnieje możliwość skontaktowania się z jej rodzicami?
— Jej rodzice nie żyją — rzekł Hort. — Dalia jest jej siostrą. Może się pani z nią porozumieć.
Dalia w dalszym ciągu klęczała u wezgłowia. Talitha uklękła przy niej.
— Jeśli nic nie będziemy robić, ona szybko umrze. Jeśli damy jej zbyt dużo lekarstwa, może wyleczymy chorobę, ale lekarstwo zabije dziecko. Mogę tylko ryzykować i mieć nadzieję. Czy pani chce, żebym spróbowała?
Twarz Dalii była zalana łzami i wyrażała głębokie cierpienie, lecz ona sama nie wahała się.
— Tak. Proszę — powiedziała cicho.
Talitha wysunęła z zestawu iniektor i przyłożyła go do nogi Dabbi, naświetliła ją, ustawiła dozownik na 0,55 obu antybiotyków, zmieszała je, a potem szybkim ruchem przycisnęła przełącznik. Niezwłocznie zbadała nogę Dabbi, by się upewnić, czy iniekcja była prawidłowa, ale opuchnięte ciało było nienaruszone i nawet nie mogła znaleźć wypukłości, znajdującej się zazwyczaj tam, gdzie wstrzyknięto lek. Naświetliła nogę jeszcze raz i odsunęła zestaw na bok.
— Teraz pozostaje nam tylko opanować gorączkę i czekać — oznajmiła Talitha.
— Czy jest coś, co mogłabym zrobić? — spytała Dalia.
— Przygotuję roztwór schładzający. Będziemy musieli spryskiwać nim dziecko, żeby obniżyć temperaturę. Jak nie spadnie, to jeśli macie w waszej religii jakiś przychylnych wam bogów, może pani spróbować pomodlić się do nich. Ja właśnie tak zrobię.
Przygotowała roztwór i poleciła Dalii i Hortowi spryskiwać nim małą. Potem zdjęła rękawiczki, włożyła maskę z powrotem do sterylizatora i stanęła przy oknie. Sądziła, że jej nierozpoczęta kariera lekarska skończyła się już dawno temu, a tu nieoczekiwanie ma pierwszego i prawdopodobnie zarazem ostatniego pacjenta i musi szukać w pamięci świadomie zapomnianych terminów i danych, gorączkowo powtarzając sobie w myśli wszystko, co zrobiła, aby sprawdzić, czy przypadkiem nie popełniła jakiegoś fatalnego błędu i czy nie pominęła jakichś istotnych czynności.
Na zewnątrz budynku tubylcy, którzy przynieśli Dabbi, a wraz z nimi Fornri, siedzieli na ziemi kołem zamyśleni, jakby się modlili. Żadnemu z nich nie drgnął nawet jeden mięsień. Zapadł już zmierzch i wuj Talithy, przechodząc z biura do kantyny, musiał ich okrążyć. Nie zwrócił uwagi na tubylców, ich zaś uwaga koncentrowała się na nieskończoności.
Talitha wróciła do swej pacjentki, ujęła rękę Dabbi i obserwowała jej małą, pokrytą wypiekami twarzyczkę. Spryskiwacze syczały nieprzerwanie, ale gorączka nie spadała. Wydawało się, że dziecko oddycha z większym trudem niż przedtem. Bez wątpienia spóźnili się, a jednak…
Całym sercem pragnęła, żeby to dziecko żyło.
Dotarło do niej jak objawienie, że ta mała istotka nie była na pół ludzkim stworzeniem z najmniej cywilizowanego ze światów. Należała do jednego, wielkiego świata dzieci — nigdzie przecież żadne chore dziecko niczym szczególnym nie różniło się od innych chorych dzieci.
Patrząc na udręczoną twarz Dalii, Talitha zaczęła nagle zastanawiać się, czy nie istnieje również jeden wielki świat ludzi.
W pokoju robiło się coraz ciemniej, więc Hort wstał i włączył oświetlenie, nastawiając je na niewielką jasność. Kiedy nadeszła noc, Dalię w końcu zmorzył sen i legła na podłodze obok łóżka. Na koniec Hort poszedł w jej ślady. Kiedy ostatecznie udało się opanować gorączkę, Talitha wyłączyła spryskiwacze i lekko okryła Dabbi. W dalszym ciągu czuwała, opuszczając swą pacjentkę tylko po to, żeby przejść się po pokoju, by nie zasnąć. Za każdym razem, gdy wyglądała przez okno, widziała, że tubylcy siedzą bez ruchu kołem, ledwo dostrzegalni w bladym świetle sączącym się z pokoju chorej.
O świcie, zdrzemnąwszy się na krześle, obudziła się nagle i zatrwożona pochyliła nad Dabbi. Oczy dziewczynki były otwarte. Oszołomiona, rozglądała się po pokoju, próbując usiąść.
Z krzykiem obudziła się Dalia, a Hort skoczył na równe nogi. Równocześnie otworzyły się drzwi i do pokoju wpadł Fornri. Wszyscy w napięciu obserwowali Talithę, która badała małą.
Opuchlizna na nodze jakimś cudem zmniejszyła się i dziecko już nie gorączkowało. Hort wykrzyknął z niedowierzaniem:
— A więc — wyzdrowieje!
Talitha z niepokojem patrzyła na kardiograf. W końcu odsunęła zestaw lekarski na bok. Dabbi usiadła, uśmiechnęła się, a Dalia pochyliła się nad nią i przytuliła do siebie. Fornri patrzył na nie rozpromieniony.
— Akcja jej serca jest nierówna. — Talitha rzekła cicho do Horta. — Zanim podałam jej lekarstwo, powinnam była coś poczytać. Połączenia lekarstw mogą być strasznie niebezpieczne. Czy ma pan jakiś komputer lekarski?
— W biurze — powiedział Hort — ale jest mały i nie ma w nim danych o mieszaniu antybiotyków. Proszę mi wierzyć, sprawdziłem wszystkie dostępne mi informacje co do joty. Sądziłem, że mogę ryzykować, bo i tak pacjenci byli skazani na śmierć. A co jest z jej sercem?
— Nie wiem — rzekła Talitha.
Czuła się zmęczona, tak nieprawdopodobnie zmęczona. Walczyła o życie dziecka, a teraz nie wiedziała, co robić, z trudem powstrzymując łzy.
— Tak czy inaczej, wezmę ten komputer — powiedziała. — Nie, nie, pójdę sama. Jeśli nie rozruszani się trochę, padnę.
Zwróciła się do Dalii.
— Niech będzie okryta, żeby się nie przeziębiła, chociaż właściwie nie mam pojęcia, jak to wygląda w przypadku tutejszych wirusów.
— Nikt tego nie wie — mruknął Hort.
Tubylcy już nie siedzieli kołem. Podnieceni zaglądali przez okna. Powłócząc nogami, Talitha poszła do budynku biurowego, znalazła komputer i zaczęła zadawać mu pytania. W końcu opadła na krzesło i zamknęła oczy. Być może pytania były zbyt skomplikowane jak na program tego komputera lub też mieszanie antybiotyków było tak dużym błędem w sztuce lekarskiej, że programista nie uważał za stosowne wspominać o tym.
Ukryła twarz w dłoniach i załkała bez łez — płakała z wyczerpania i bezsilności. Potem z nagłą determinacją wstała lodowato spokojna i ruszyła z powrotem do pokoju chorej. Gdy była już prawie u drzwi, usłyszała przeraźliwy krzyk Dalii.
Dalia klęczała przy łóżku z twarzą ukrytą w kocach i łkała. Fornri stał z opuszczoną głową. Kiedy Talitha wchodziła, Hort odwrócił się do niej z wyrazem bezbrzeżnego smutku na twarzy.
Talitha podbiegła do łóżka i pochyliła się nad Dabbi. Potem wyprostowała się, kiwając głową.
— To serce — powiedziała gorzko — lekarstwo ją zabiło.