III

Całe popołudnie spędziłem w księgarni. Nie było w niej książek. Nie drukowano ich już od pół wieku bez mała. A tak się na nie cieszyłem, po mikrofilmach, z których składała się biblioteka „Prometeusza”. Nic z tego. Nie można już było szperać po półkach, ważyć w ręce tomów, czuć ich ciężaru, zapowiadającego rozmiar lektury. Księgarnia przypominała raczej elektronowe laboratorium. Książki to były kryształki z utrwaloną treścią. Czytać można je było przy pomocy optonu. Był nawet podobny do książki, ale o jednej, jedynej stronicy między okładkami. Za dotknięciem pojawiały się na niej kolejne karty tekstu. Ale optonów mało używano, jak mi powiedział robot — sprzedawca. Publiczność wolała lektany — czytały głośno, można je było nastawiać na dowolny rodzaj głosu, tempo i modulację. Tylko naukowe publikacje o bardzo małym zasięgu drukowano jeszcze na plastyku imitującym papier. Tak że wszystkie moje zakupy mieściły się w jednej kieszeni, choć było tego prawie trzysta tytułów. Garść krystalicznego zboża — tak wyglądały książki. Wybrałem sporo dzieł historycznych, socjologicznych, trochę statystyki, demografii i to, co dziewczyna z Adaptu poleciła mi z psychologii. Parę większych podręczników matematycznych, większych oczywiście w sensie zawartej treści, a nie rozmiarów. Robot, który mnie obsługiwał, sam był encyklopedią, dzięki temu, że — jak mi powiedział — jest bezpośrednio podłączony poprzez elektronowe katalogi z wzornikami wszelkich możliwych dzieł na całej Ziemi. W księgarni znajdowały się zasadniczo tylko pojedyncze „egzemplarze” książek, a kiedy ktoś ich potrzebował, utrwalało się treść pożądanego dzieła w kryształku.

Oryginały — krystomatryce — były niewidzialne, mieściły się za emaliowanymi bladym błękitem stalowymi płytami. Tak więc książkę niejako drukowało się za każdym razem, kiedy ktoś jej potrzebował. Sprawa nakładów, ich wysokości, wyczerpywania przestała istnieć.

Było to naprawdę wielkie osiągnięcie, a jednak żal mi było książek. Dowiedziawszy się, że istnieją antykwariaty z papierowymi książkami, odszukałem jeden. Rozczarowałem się; pozycji naukowych prawie nie było. Literatura rozrywkowa; trochę dziecięcej, nieco roczników starych pism.

Kupiłem (tylko za stare książki trzeba było płacić) trochę bajek sprzed czterdziestu lat, żeby się zorientować, co uważają teraz za bajki — i udałem się do składnicy sportowej. Tu już moje rozczarowanie nie miało granic. Lekka atletyka istniała w jakiejś skarlałej formie.

Biegi, rzuty, skoki, pływanie, ale prawie żadnych walk. Nie istniał już boks, a to, co nazywano zapasami, było wprost śmieszne, jakieś przepychanie się zamiast uczciwej walki.

Obejrzałem sobie jedno spotkanie z mistrzostw świata w projekcyjnej sali składnicy i myślałem, że mnie diabli ze złości wezmą. Chwilami zaczynałem się śmiać jak wariat.

Pytałem o wolną amerykankę, o dżudo, o dżiu — dżitsu, ale nikt nie wiedział nawet, co to jest.

Zrozumiałe, skoro piłka nożna zmarła bezpotomnie jako dyscyplina, w której dochodzi do ostrych starć i obrażeń. Hokej był, ale jaki! Grali w tak nadymanych kombinezonach, że wyglądali jak olbrzymie piłki. Pociesznie wyglądały dwie drużyny, zderzające się ze sobą elastycznie, ale też była to farsa, nie mecz. Skoki do wody, tak, ale tylko z czterech metrów wysokości. Pomyślałem od razu o moim (moim!) basenie i nabyłem składaną trampolinę, żeby nadbudować tą, która będzie w Klavestrze. Cala ta degrengolada była skutkiem betryzacji. Tego, że znikły walki byków, kogutów i inne krwawe widowiska, nie żałowałem, nie byłem też nigdy entuzjastą zawodowego boksu. Ale ta ciepła kaszka, która została, nie pociągała mnie w najmniejszej mierze. Wniknięcie techniki do sportu tolerowałem tylko w turystyce. Rozwinęła się zwłaszcza podwodna.

Obejrzałem sobie rozmaite rodzaje aparatów do nurkowania, małe torpedy elektryczne, którymi można było podróżować ponad dnem jezior, ślizgowce, hydroty, poruszające się na poduszce zgęszczonego powietrza, wodne mikroglidery, wszystko to zaopatrzone w specjalne urządzenia zabezpieczające przed wypadkiem.

Wyścigów, cieszących się dużą nawet popularnością, nie mogłem uznać za sportowe; oczywiście, żadnych koni, żadnych aut — ścigały się sterowane automatycznie maszyny i można było na nie stawiać. Tradycyjny sport wyczynowy bardzo stracił na znaczeniu.

Wyjaśniono mi, że granice fizycznych możliwości człowieka zostały osiągnięte i poprawiać rekordy mógłby tylko człowiek anormalny, jakiś potwór siły czy szybkości. Rozumowo musiałem się z tym zgodzić, zresztą to, że pozostałe po hekatombie szczątki atletycznych dyscyplin bardzo się rozpowszechniły, należało pochwalić — a jednak wyszedłem z tych trzygodzinnych oględzin przybity na duchu.

Wybrane przyrządy gimnastyczne poleciłem przesłać do Klavestry, Ze ślizgacza zrezygnowałem po namyśle; chciałem kupić sobie jacht, ale żaglowych właściwie nie było, to znaczy uczciwych, z mieczami, tylko jakieś łajby nieszczęsne, gwarantujące stateczność do tego stopnia, że nie pojmowałem, jak żeglowanie na nich może sprawić jakąś satysfakcję.

Kiedy wracałem do hotelu, był wieczór. Od zachodu nadciągały puszyste, zaczerwienione obłoki, słońce schowało się już, wzeszedł księżyc w pierwszej kwadrze, a u zenitu jaśniał drugi — jakiś wielki sztuczny satelita. Wysoko nad domami roiło się od latających maszyn.

Liczba przechodniów zmalała, narastał za to ruch głiderów i pojawiły się, smużąc jezdnie, owe szczelinowe światła, których znaczenia wciąż jeszcze nie znałem. Wracałem inną drogą i napotkałem wielki ogród. Zrazu wydało mi się, że to park Terminal, ale tamten, ze szklaną górą dworca, majaczył daleko, w. północnej, wyższej części miasta.

Widok był zresztą niezwykły, bo kiedy całą okolicę okrył już. posiekany światłami ulicznymi mrok, górne kondygnacje Terminalu jarzyły się jeszcze niczym ośnieżone alpejskie szczyty.

W parku było tłoczno. Dużo nowych odmian drzew, zwłaszcza palm, kwitnące, bezkolczaste kaktusy, w odległym od głównych alei zakątku udało mi się znaleźć kasztan liczący chyba dwieście lat. Trzech ludzi jak ja nie objęłoby jego pnia. Usiadłem na małej ławce i jakiś czas patrzałem w niebo. Jak nieszkodliwie, jak poczciwie wyglądały gwiazdy, pomrugując, drżąc w niewidocznych prądach atmosfery, która chroniła przed nimi Ziemię.

Pomyślałem o nich „gwiazdki”, po raz pierwszy od tylu lat. Tam nikt nie odważyłby się tak powiedzieć, wzięlibyśmy go za wariata. Gwiazdki, rzeczywiście, żarłoczne gwiazdki. Nad całkiem już ciemne drzewa wzbił się w dali fajerwerek i od razu zobaczyłem, ze zdumiewającą realnością, Arktura, góry ognia, nad którym leciałem szczękając zębami z zimna, a szron aparatury chłodzącej, topniejąc, ściekał mi, czerwony od rdzy, po kombinezonie. Pobierałem próbki koronossawą, wsłuchany w gwizd sprężarek, czy nie tracą obrotów, bo jednosekundowa awaria, ich zachłyśnięcie, obróciłaby pancerze, aparaty i mnie w niedostrzegalny obłoczek pary. Kropla padająca na rozżarzoną płytę nie znika tak szybko, jak ulatnia się wtedy człowiek.

Kasztan już prawie przekwitł. Nie lubiłem woni jego kwiatów, ale teraz przypominała mi to, co było tak dawno. Ponad żywopłotami falował wciąż blask sztucznych ogni, wybuchała wrzawa, słychać było mieszające się z sobą orkiestry i co kilkadziesiąt sekund powracał, niesiony wiatrem, chóralny krzyk uczestników jakiegoś widowiska, może pasażerów kolejki górskiej. Mój zakątek pozostawał jednak prawie pusty.

W pewnej chwili z bocznej alejki wyłoniła się czarna, wysoka postać. Zieleń była już całkiem szara i twarz tego człowieka zauważyłem dopiero, kiedy idąc nadzwyczaj powoli, małymi krokami, zaledwie odrywając stopy od ziemi, zatrzymał się kilka kroków dalej. Jego ręce tkwiły w lejowatych zgrubieniach, od których szły dwa cienkie pręty, zakończone czarnymi gruszeczkami. Opierał się na nich nie jak paralityk, ale jak ktoś nad wyraz osłabiony. Nie patrzył na mnie, na nic — śmiechy, chóralne krzyki, muzyka, wybuchy rac zdawały się dlań w ogóle nie istnieć. Stał może minutę, oddychając z wysiłkiem, a jego twarz ukazywała mi się raz po razie w powracających rozbłyskach fajerwerku, tak stara, że lata zmyły z niej wszelki wyraz i była tylko skórą na kości. Gdy miał ruszyć, wysuwając do przodu te dziwne kule czy protezy, jedna pośliznęła mu się, skoczyłem z ławki, aby go podtrzymać, ale już odzyskał równowagę. Był o głowę niższy ode mnie, ale i tak wysoki, jak na współczesnego człowieka; spojrzał na mnie świecącymi oczami.

— Przepraszam — mruknąłem. Chciałem odejść, ale zostałem: w jego oczach było coś nakazującego.

— Ja pana już gdzieś widziałem. Ale gdzie? — powiedział niespodziewanie silnym głosem.

— Wątpię — odparłem, potrząsając głową. — Wróciłem dopiero wczoraj… z bardzo długiej podróży.

— Skąd?

— Z Fomalhaut. Jego oczy rozbłysły.

— Arder! Tom Arder!!

— Nie — powiedziałem. — Ale byłem z nim.

— A on?

— Zginął.

Dyszał.

— Niech mi pan… pomoże… usiąść.

Ująłem go za ramiona. Pod czarnym, śliskim materiałem były same kości. Opuściłem go powoli na ławkę. Stałem nad nim.

— Niech pan… siada.

Usiadłem. Dyszał wciąż, z przymkniętymi oczami.

— To nic… wzruszenie — szepnął. Po chwili uniósł powieki. — Jestem Roemer — powiedział po prostu.

Zaparło mi dech.

— Jak to… pan… pan?… Ile…

— Sto trzydzieści cztery — powiedział sucho. — Wtedy miałem… siedem…

Pamiętałem go. Przyjechał do nas z ojcem, fenomenalnym matematykiem, który był asystentem Geonidesa — twórcy teorii naszego lotu. Arder pokazał wtedy chłopcu wielką halę testową, centryfugi — taki został mi w pamięci: żywy jak iskra siedmiolatek, z czarnymi oczami ojca; Arder podniósł go w powietrze, żeby malec mógł zobaczyć z bliska wnętrze grawikamery, w której siedziałem.

Milczeliśmy obaj. W tym spotkaniu było coś niesamowitego. Wpatrywałem się, poprzez ciemność, z jakąś zachłanną, bolesną chciwością w jego tak strasznie starą twarz, i gardło mi się ściskało. Chciałem wyjąć z kieszeni papierosa, nie mogłem trafić do niej, tak latały mi palce.

— Co się stało z Arderem? — spytał.

Powiedziałem mu.

— Nie odnaleźliście — nic?

— Nie. Tam się nie odnajduje… wie pan.

— Wziąłem pana za niego…

— Rozumiem. Wzrost, i tak dalej — powiedziałem.

— Tak. Ile ma pan teraz lat? Biologicznych…

— Czterdzieści.

— Mogłem… — szepnął.

Zrozumiałem go.

— Niech pan nie żałuje — powiedziałem twardo. — Niech pan tego nie żałuje. Niech pan niczego nie żałuje, rozumie pan?

Pierwszy raz przeniósł spojrzenie na moją twarz. — Dlaczego?

— Bo nie mam tu co robić — powiedziałem. — Nikt mnie nie potrzebuje. Ani ja… nikogo.

Jakby nie usłyszał mnie.

— Jak się pan nazywa?

— Bregg. Hal Bregg.

— Bregg — powtórzył. — Bregg… nie. Nie pamiętam. Był pan tam?

— Tak. W Apprenous, kiedy pana ojciec przywiózł poprawki, wykryte przez Geonidesa w ostatnim miesiącu przed startem… okazało się, że współczynniki refrakcji w ciemnych pyłach były zbyt niskie… nie wiem, czy panu to cos mówi? — zatrzymałem się niepewnie.

— Mówi. A jakże — odpowiedział ze szczególną intonacją. — Mój ojciec. A jakże. W Apprenous? Ale co pan tam robił? Gdzie pan był?

— W komorze grawitacyjnej, u Janssena. Pan był tam wtedy, Arder pana przyprowadził, stał pan na górze, na mostku, i patrzał pan, jak mi dają czterdzieści g. Kiedy wylazłem, krwawiłem z nosa… pan mi dał swoją chusteczkę…

— A! To był pan?

— Tak:

— Zdawało mi się, że ten człowiek, w komorze… miał ciemne włosy.

— Tak. Nie mam jasnych. Są siwe. Tylko teraz nie widać dobrze.

Nastało milczenie, dłuższe niż przedtem.

— Pan jest oczywiście profesorem? — powiedziałem, tylko aby je przerwać.

— Byłem. Teraz już… nic. Od dwudziestu trzech lat. Nic. — I jeszcze raz, bardzo cicho, powtórzył: — Nic.

— Kupowałem dziś książki… i była między nimi topologia Roemera. Czy to pan, czy pana ojciec?

— Ja. Pan jest matematykiem?

Popatrzył na mnie jakby z nowym zainteresowaniem.

— Nie — powiedziałem. — Ale… miałem sporo czasu… tam. Każdy robił, co chciał.

Mnie… pomogła matematyka.

— Jak pan to rozumie?

— Mieliśmy moc mikrofilmów: beletrystykę, powieści, co pan tylko chce. Wie pan, żeśmy zabrali trzysta tysięcy tytułów? Ojciec pana pomagał Arderowi kompletować część matematyczną…

— Wiem o tym.

— Początkowo traktowaliśmy to jako… rozrywkę. Zabijanie czasu. Ale już po paru miesiącach, kiedy kompletnie urwała się łączność z Ziemią i wisieliśmy tak — pozornie nieruchomi względem gwiazd — to, wie pan, czytać, że jakiś Piotr palił nerwowo papierosa i nękało go, czy Łucja przyjdzie, i że weszła i mięła rękawiczki, to człowiek najpierw zaczynał się z tego śmiać jak ostatni idiota, a potem diabli wprost brali. Jednym słowem, nikt tego potem nawet nie tykał.

— I matematyka?

— Nie. Nie od razu. Najpierw wziąłem się do języków, wie pan, i nie rzuciłem tego do końca, chociaż wiedziałem, że to prawie nieużyteczne, bo kiedy wrócę, będą archaicznymi dialektami. Ale Gimma — i Thurber zwłaszcza — zachęcali mnie do fizyki. że to się może przydać. Zabrałem się do niej, z Arderem i Olafem Staave, tylko my trzej nie byliśmy naukowcami…

— Przecież pan miał stopień.

— Tak, magisterium z teorii informacji, kosmodromię i dyplom inżyniera jądrowca, ale to wszystko było profesjonalne, nie teoretyczne. Pan przecież wie, jak inżynier zna się na matematyce. Tak, więc fizyka. Ale chciałem mieć jeszcze coś — własnego. I dopiero czysta matematyka. Nie miałem nigdy matematycznych zdolności. śadnych. Nic, prócz uporu.

— Tak — powiedział cicho. — Trzeba go było mieć, żeby… polecieć.

— Raczej, żeby się dostać do ekspedycji — poprawiłem go. — I wie pan, dlaczego tak było, z matematyką? Tam to dopiero zrozumiałem. Bo ona jest ponad wszystkim. Rzeczy Abla i Kroneckera są takie dobre dziś, jak przed czterystu laty, i zawsze tak będzie. Powstają nowe drogi, ale stare dalej prowadzą. Nie zarastają. Tam… tam jest wieczność. Tylko matematyka nie obawia się jej. Tam zrozumiałem, jaka jest ostateczna. I mocna. Nie było nic takiego. I to. że tak ciężko mi szło, też było dobre. Mordowałem się z tym i kiedy nie mogłem spać, powtarzałem sobie materiał przerobiony za dnia…

— Ciekawe — powiedział. Ale w jego głosie nie było zaciekawienia. Nie wiedziałem nawet, czy mnie słucha. W głębi parku przelatywały słupy ogniste, czerwone i zielone pożary, towarzyszyły im chóralne okrzyki radości. Tu, gdzie siedzieliśmy, pod drzewami, było ciemno. Zamilkłem. Ale ta cisza była nie do zniesienia.

— To miało dla mnie wartość samozachowawczą — powiedziałem. — Teoria mnogości… to, co Mirea i Awerin zrobili z dziedzictwem Cantora, wie pan. To operowanie wielkościami nadskończonymi, pozaskończonymi, te kontinua dokładnie rozszczepialne, mocne… to było wspaniałe. Czas, w którym siedziałem nad tym, pamiętam, jakby to było wczoraj.

— To nie jest takie nieużyteczne, jak pan myśli — mruknął. Jednak słuchał. — Nie słyszał pan pewno o pracach Igalli?

— Nie, co to jest?

— Teoria nieciągłego antypola.

— Nie wiem nic o antypolu. Co to jest?

— Retronihilacja. Z tego wyszła parastatyka.

— Nawet nie słyszałem tych terminów.

— No tak, bo to powstało przed sześćdziesięciu laty. To był zresztą dopiero wstęp do grawitologii.

— Widzę, że będę musiał przysiąść fałdów — powiedziałem. — Grawitologia to chyba teoria grawitacji, co?

— Więcej. Tego się nie da powiedzieć inaczej aniżeli matematyką. Przeszedł pan Appiano i Frooma?

— Tak.

— No, to nie powinien pan mieć żadnych trudności. To są rozwinięcia metagenów w n— wymiarowym konfiguracyjnym zbiorze wyrodniejącym.

— Co pan mówi? Przecież Skriabin udowodnił, że nie ma innych metagenów poza wariacyjnymi?

— Tak. Bardzo ładny dowód. Ale to jest pozaciągłe, wie pan.

— Nie może być! Przecież to… ależ to musiało otworzyć cały świat!

— Tak — powiedział sucho.

— Pamiętam jedną pracę Mianikowskiego… — zacząłem.

— Oh, to bardzo odległe. Najwyżej… podobny kierunek.

— Ile może mi zająć przejście wszystkiego, co zostało zrobione przez cały ten czas? — spytałem.

Milczał chwilę.

— Po co to panu?

Nie wiedziałem, co powiedzieć.

— Nie będzie pan już latał?

— Nie — powiedziałem. — Jestem za stary. Nie wytrzymałbym takich przyspieszeń, jakie… a zresztą… nie poleciałbym już. Po tych słowach zamilkliśmy na dobre. To niespodziewane uniesienie, z jakim mówiłem o matematyce, ulotniło się nagle i siedziałem obok niego, czując ciężar własnego ciała, jego niepotrzebną wielkość. Poza matematyką nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia i obaj wiedzieliśmy o tym. Naraz wydało mi się, że wzruszenie, z jakim opowiadałem o błogosławionej roli matematyki w podróży, było oszustwem. Oszukiwałem sam siebie skromnością, pilnym heroizmem pilota zajmującego się, w rozziewach mgławic, teoretycznymi studiami nieskończoności. Załgałem się. Bo cóż to było w końcu? Czy rozbitek, który tułał się miesiącami po morzu i aby nie zwariować, tysiąc razy obliczał ilość drzewnych włókienek, z których składa się jego tratwa, miałby się czym chełpić wszedłszy na ląd? Tym, że był dostatecznie wytrwały, aby się uratować? Więc co z tego? Co to kogokolwiek obchodziło? Co mogło obchodzić kogoś, jakimi rzeczami zapełniałem mój nieszczęsny mózg przez tych dziesięć lat i dlaczego miało to być ważniejsze od tego, co zapełniało moje kiszki? Trzeba zaprzestać tej zabawy w powściągliwego bohatera — pomyślałem. — Będę sobie mógł na to pozwolić, kiedy będę wyglądał tak. jak on. Muszę myśleć o przyszłości.

— Niech mi pan pomoże wstać — powiedział szeptem.

Odprowadziłem go do glidera, który stał na ulicy. Szliśmy nadzwyczaj powoli. Tam gdzie wśród żywopłotów jasno było od świateł, ludzie przeprowadzali nas wzrokiem. Nim wsiadł do glidera, odwrócił się, żeby się że mną pożegnać. Ani on, ani ja nie znaleźliśmy wtedy żadnego słowa. Zrobił niezrozumiały ruch ręką, z której jak szpada wysuwała się jedna z jego lasek, poruszył głową, wsiadł i ciemny pojazd ruszył bezszelestnie. Odpłynął, a ja stałem z opuszczonymi rękami, aż czarny glider znikł w potoku innych. Wsadziłem ręce do kieszeni i ruszyłem przed siebie, nie umiejąc odpowiedzieć na pytanie, który z nas lepiej wybrał.

To, że z miasta, które pozostawiłem, nie ocalał nawet kamień na kamieniu, było dobre. Jak gdybym żył wtedy na jakiejś innej Ziemi, wśród innych ludzi; tamto zaczęło się i skończyło raz na zawsze, a to było nowe. śadnych szczątków, żadnych ruin, które podawałyby w wątpliwość mój biologiczny wiek, mogłem zapomnieć o jego ziemskim przeliczeniu, tak przeciwnym naturze — aż ten niewiarygodny traf zetknął mnie z kimś, kogo pozostawiłem jako małe dziecko; przez cały czas, siedząc przy nim, patrząc na jego zeschłe jak u mumii ręce, na jego twarz, czułem się winny i wiedziałem, że on o tym wie. Co za nieprawdopodobny przypadek — powtórzyłem na poły bezmyślnie, kilka razy, aż uświadomiłem sobie, że mogło go w to miejsce sprowadzić to samo, co mnie: rósł tam przecież ów kasztan, drzewo, które było starsze od nas obu. Nie orientowałem się jeszcze, jak daleko udało im się przesunąć granice życia, ale widziałem, że wiek Roemera był chyba czymś wyjątkowym: musiał być ostatnim lub jednym z ostatnich ludzi swego pokolenia.

Gdybym nie poleciał, nie żyłbym już — pomyślałem i po raz pierwszy wyprawa ukazała mi swoją drugą, niespodziewaną stronę: wybiegu, okrutnego oszustwa, którego dopuściłem się na innych. Szedłem tak, nie widząc prawie dokąd, wokół mnie huczno było od tłumów, strumień idących niósł mnie i popychał — naraz przystanąłem, jak gdybym się obudził.

Panował nieopisany hałas; wśród zmieszanych okrzyków, dźwięków.muzyki, salwami biły w niebo sztuczne ognie, zawisając wysoko barwnymi bukietami; ich płonące kule sypały się w korony okolicznych drzew; wszystko to przeszywał, w regularnych odstępach czasu, wielogłosy, przeraźliwy krzyk, pomieszany ze śmiechem, zupełnie jakby gdzieś w pobliżu znajdowała się kolejka górska, ale daremnie szukałem oczami jej rusztowania. W głębi parku wznosił się wielki budynek z wieżyczkami i murami obronnymi, jakby przeniesiony ze średniowiecza warowny zamek; zimne płomienie neonów, liżące jego dachy, układały się co chwila w słowa PAŁAC MERLINA. Tłum, który mnie tu doprowadził, zmierzał w bok, ku szkarłatnej ścianie pawilonu, niezwykłej przez to, że przypominała ludzką twarz; jej okna były płonącymi oczami, a pełna zębów, olbrzymia, wykrzywiona gęba otwierała się, aby połknąć następną porcję tłoczących się, przy akompaniamencie powszechnej wesołości; za każdym razem pochłaniała taką samą ilość.— sześć osób. W pierwszej chwili zamierzałem wydostać się z tłoku i odejść, nie byłoby to jednak łatwe, poza tym nie miałem dokąd iść i przyszła refleksja, że ze wszystkich możliwych sposobów spędzenia reszty wieczoru ten, nieznany, nie musi być najgorszy. Samotnych, jak ja, wśród otaczających mnie nie było — przeważały pary, chłopcy i dziewczęta, kobiety i mężczyźni, ustawiano się dwójkami i kiedy przyszła już moja kolej, co zwiastował biały błysk olbrzymich zębów i rozwarta, szkarłatna ciemność tajemniczej gardzieli, znalazłem się w kłopocie, bo nie wiedziałem, czy mogę przyłączyć się do już uformowanej szóstki. W ostatniej chwili wybawiła mnie z niego kobieta stojąca z młodym, czarnowłosym człowiekiem, odzianym bardziej bodaj ekstrawagancko od wszystkich innych: chwyciła mnie za rękę i bez ceremonii pociągnęła za sobą.

Zrobiło się prawie całkiem ciemno; czułem ciepłą, mocną rękę nieznanej kobiety, podłoga sunęła, pojaśniało i znaleźliśmy się w przestronnej grocie. Kilkanaście ostatnich kroków trzeba było przejść nieco pod górę, po osypisku głazów, między filarami potrzaskanego kamienia. Nieznajoma puściła moją rękę — i po kolei schyliliśmy się w wąskim wylocie jaskini.

Chociaż przygotowany na zaskoczenie, zdumiałem się nie na żarty. Staliśmy na rozległym, piaszczystym wybrzeżu olbrzymiej rzeki, pod palącymi promieniami zwrotnikowego słońca.

Przeciwległy, daleki brzeg zarastała dżungla, W łachach nieruchomej wody spoczywały łodzie, czy raczej pirogi, wydrążone w drzewnych pniach; na tle burozielonkawego nurtu, który toczył się za nimi leniwie, stali zastygli w hieratycznych pozach Murzyni ogromnego wzrostu, nadzy, błyszczący oliwą, pokryci wapiennobiałym tatuażem, każdy opierał się łopatkowatym wiosłem o burtę łodzi.

Jedna odpływała właśnie, pełna; jej czarna załoga ciosami wioseł i przeraźliwymi wrzaskami rozpędzała leżące w mule, do pół grzbietu zanurzone, podobne do kłód, sękate krokodyle, które odwracały się i kłapiąc bezsilnie zębatymi szczękami zsuwały się na głębszą wodę. Było nas siedmioro schodzących po stromym brzegu; pierwsza czwórka zajęła miejsca w następnej łodzi, Murzyni z widocznym wysiłkiem wparli wiosła w obryw i odepchnęli chwiejny statek, aż go obróciło; zostałem nieco z tyłu, przede mną była już tylko owa para, której zawdzięczałem decyzję i nastąpić mającą podróż, bo właśnie ukazała się kolejna łódź, długa chyba na dziesięć metrów, czarni wioślarze okrzyknęli nas i walcząc z prądem przybili zręcznie. Skoczyliśmy do próchniejącego wnętrza, aż wzbił się kurz o zapachu niedowęglonego drewna. Młodzieniec w fantazyjnym stroju — wyobrażającym tygrysią skórę, więcej nawet, bo wierzchnia połówka czaszki drapieżnika, zwisająca na plecy, mogła mu służyć bodaj za nakrycie głowy — pomógł usiąść swojej towarzyszce. Zająłem miejsce naprzeciw nich, a już płynęliśmy od dobrej chwili i choć przed kilkoma minutami znajdowałem się jeszcze w parku, w głębi nocy, teraz nie byłem już tego taki pewien. Stojący na ostrym dziobie łodzi ogromny. Murzyn wydawał co kilkanaście sekund dziki okrzyk, dwa szeregi grzbietów pochylały się, lśniąc, pagaje krótko i gwałtownie wchodziły w wodę, łódź szorowała po piasku, wlokła się, aż weszła nagle w główny nurt rzeki.

Czułem ciężką, nagrzaną woń wody, szlamu, gnijących zielsk, które przepływały koło nas za burtami, ledwo o dłoń wznoszącymi się nad poziom wody. Brzegi oddalały się, mijaliśmy charakterystycznie szarozielonkawy, jakby spopielony busz, z ziejących żarem nasłonecznienia, piaszczystych ławic zsuwały się czasem z pluskiem podobne do ożywających pni krokodyle, jeden trzymał się dość długo za naszą rufą, najpierw z podługowatą głową na powierzchni, powoli woda zaczęła mu zalewać wyłupiaste oczy i tylko jego nos, ciemny jak rzeczny kamień, sunął prując pośpiesznie burą wodę. Między kołyszącymi się miarowo grzbietami czarnych wioślarzy widać było jej spiętrzone garby, tam gdzie rzeka opływała zatopione przeszkody — Murzyn z dziobu wydawał wówczas inny, chrapliwy krzyk, wiosła jednej strony zaczynały uderzać gwałtowniej i łódź skręcała, trudno mi powiedzieć, kiedy głuche, piersiowe stęknięcia, jakie wydawali Murzyni napierając na wiosła, poczęły się zlewać w niewymownie ponurą, powtarzającą się w kółko pieśń, rodzaj gniewnego okrzyku przeradzającego się w skargę, której zamknięciem był wielokrotny chlupot rozciętej pagajami wody. Tak płynęliśmy, jakby przeniesieni naprawdę w serce Afryki, olbrzymią rzeką pośród szarozielonkawych stepów. Ściana dżungli oddaliła się na dobre i znikła w rozedrganych masach upalnego powietrza, czarny sternik nadawał tempo, w oddali na stepie pasły się antylopy, raz przeszło tam, w obłokach kurzu, zwolnionym, ciężkim kłusem ciągnące stado żyraf; w pewnej chwili poczułem na sobie wzrok siedzącej naprzeciw kobiety i popatrzyłem na nią.

Zaskoczyła mnie jej uroda. Zauważyłem już przedtem, że jest ładna, ale było to spostrzeżenie przelotne i nie zaprzątające uwagi. Teraz miałem ją zbyt blisko, abym mógł powtórzyć ów pierwszy sąd; nie była ładna, była piękna. Miała ciemne włosy z miedzianym połyskiem, białą, niewypowiedzianie spokojną twarz i nieruchome, ciemne usta. Urzekła mnie. Nie jak kobieta — już raczej jak ten oniemiały w słońcu, niezmierzony obszar. Piękno jej miało tę doskonałość, której zawsze się trochę bałem. Być może wynikało to stąd, że zbyt mało przeżyłem na Ziemi, a zbyt wiele o tym rozmyślałem, w każdym razie miałem właśnie przed sobą jedną z owych kobiet, które wydają się jak gdyby ulepione z innej gliny niż zwykły śmiertelnik, chociaż to wspaniałe kłamstwo płynie tylko z określonej konfiguracji rysów i całe jest w powierzchni, ale któż myśli o tym, patrząc? Uśmiechnęła się, samymi oczami, podczas kiedy jej wargi zachowały wyraz wzgardliwej obojętności. Nie do mnie; raczej do swoich myśli. Jej towarzysz siedział na wklinowanej w wydrążenie pnia ławeczce, lewą dłoń opuścił bezwładnie przez burtę, tak że końce palców zanurzały się w wodzie, ale nie patrzył ani tam, ani na przesuwającą się wokół panoramę dzikiej Afryki; po prostu siedział, jak w poczekalni dentysty, raz na zawsze znudzony i zobojętniały.

Przed nami pojawiły się, rozsypane po całej rzece, szarawe kamienie. Sternik zaczął krzyczeć, jakby zaklinając, dziwnie przenikliwym, potężnym głosem, Murzyni uderzali zaciekle wiosłami i podczas kiedy owe kamienie okazały się nurkującymi hipopotamami, łódź nabrała pędu; stado gruboskórców zostało w tyle i słychać było poprzez rytmiczny plusk wioseł, przez chrypliwą, ciężką pieśń wioślarzy, nie wiadomo skąd płynący, głuchy szum.

Daleko, tam gdzie rzeka znikała wśród coraz stromiej wznoszących się brzegów, ukazały się dwie nachylone ku sobie, olbrzymie, drgające tęcze.

— Age! Annai! Annai! Agee!! — ryczał sternik jak oszalały. Murzyni zdwoili uderzenia, łódź leciała, jakby dostała skrzydeł, kobieta wyciągnęła rękę i zaczęła, nie patrząc, szukać nią ręki swego towarzysza.

Sternik wrzeszczał. Piroga szła z zadziwiającą szybkością. Dziób wzniósł się, zeszliśmy z grzbietu ogromnej, pozornie nieruchomej fali i między rzędami pracujących w szalonym tempie czarnych grzbietów zobaczyłem ogromne zakole rzeki: ściemniałe nagłe wody waliły w skalne wrota. Nurt rozdwajał się, myśmy parli w prawo, gdzie woda wstawała coraz bielszymi od piany garbami, podczas gdy lewe ramię wodne znikało jak ucięte i tylko potworny grzmot wraz ze słupami wodnej kurzawy świadczył, że skały kryją tam wodospad.

Ominęliśmy go i dostali się w drugie ramię rzeki, lecz i tu nie panował spokój. Piroga skakała teraz jak koń między czarnymi głazami, z których każdy utrzymywał nad sobą wzniesioną ścianę ryczącej wody, brzegi zbliżały się, Murzyni z prawej burty przestali wiosłować, przystawili do piersi tępe rękojeści pagajów i ze wstrząsem, którego siłę można było odgadnąć z odzewu, którym zadudniły ich piersi, piroga, odbita od skały, dostała się w wewnętrzny pas nurtu. Dziób poleciał w górę, stojący na nim sternik cudem utrzymał równowagę, przejęło mnie zimno od walących spoza kamiennych krawędzi rozbryzgów, piroga, drgając jak sprężyna, poleciała w dół. Niesamowity był ten spływ, po obu stronach śmigały czarne skały z odwianymi grzywami wody, raz i jeszcze raz piroga, z głuchym wstrząsem odparta murzyńskimi pagajami od głazów, odbiła się od nich i weszła, jak wypuszczona po białych pianach strzała, w gardło największego pędu. Podniosłem oczy i zobaczyłem wysoko rozcapierzone korony sykomoro w; wśród gałęzi uwijały się małe małpki. Musiałem chwycić się burty, tak potężny był wstrząs, podrzut i w grzmocie mas wodnych, zaczerpując obiema burtami, że w jednej chwili przemokliśmy do nitki, poszliśmy jeszcze stromiej — to był już upadek, głazy brzegu odlatywały jak posągi poczwarnych ptaków z kipielą u ostrych skrzydeł, grzmot, grzmot. Na tle nieba wyprostowane sylwety wioślarzy, jak gdyby strażników kataklizmu — gnaliśmy prosto na skalny filar, dzielący cieśninę na dwoje, przed nim wirował czarny kołowrót wody, lecieliśmy na przeszkodę, usłyszałem kobiecy krzyk.

Murzyni walczyli z zaciekłością rozpaczy, sternik podniósł ramiona, widziałem jego rozwarte w krzyku usta, ale nie słyszałem głosu, tańczył na dziobie, piroga szła skosem, odbita fala zatrzymała nas, przez sekundę trwaliśmy w miejscu, potem, jakby nie istniała zacięta praca pagajów, łódź odwróciła się i poszła tyłem, coraz szybciej.

W jednym mgnieniu dwa szeregi Murzynów, cisnąwszy wiosła, znikły: skoczyli bez namysłu do wody, po obu stronach pirogi. Ostatni dał śmiertelnego susa sternik.

Kobieta krzyknęła drugi raz; jej towarzysz zaparł się nogami o przeciwległą burtę, przypadła do niego, patrzałem, prawdziwie zachwycony, na to widowisko walących mas wodnych, grzmiących tęcz, łódź palnęła o coś, krzyk, przeraźliwy krzyk…

W poprzek tego w dół pędzącego taranu wody, który nas niósł, leżało nad samą powierzchnią drzewo, leśny olbrzym, który zwalił się z, wysoka i utworzył rodzaj mostu.

Tamci dwoje padli na dno. Przez ułamek sekundy, który mi pozostał, wahałem się, czy zrobić to samo. Wiedziałem, że wszystko — Murzyni, ten spływ, afrykański wodospad — to tylko zadziwiające złudzenie, ale siedzieć nieruchomo, gdy dziób łodzi wśliznął się już popod zlany wodą smolisty pień olbrzymiego drzewa, było ponad moje siły. Błyskawicznie przypadłem, ale jednocześnie uniosłem rękę i przeszła przez pień nie dotknąwszy go, nie poczułem nic, jak tego oczekiwałem, a mimo to złudzenie, że cudem uniknęliśmy katastrofy, pozostało nienaruszone.

Ale to nie był koniec; na następnej fali piroga stanęła dęba, olbrzymi bałwan zalał nas, obrócił, przez kilkanaście uderzeń serca łódź szła piekielnym kręgiem, mierząc w centrum wiru. Jeśli kobieta krzyczała, nie słyszałem tego, nie usłyszałbym niczego; trzask, łomot pękających burt poczułem całym ciałem, słuch był jak zaczopowany rykiem wodospadu; piroga, wyrzucona z nadludzką siłą w górę, zaklinowała się między głazami. Tamci dwoje wyskoczyli na zalewaną pianami skałę, wczołgali się w górę, ja za nimi.

Znajdowaliśmy się na skalnym ułomku między dwoma ramionami dygocącej bieli. Prawy brzeg był dość daleko; ku lewemu wiodła zakotwiczona w szparach skały kładka, rodzaj napowietrznego przejścia tuż nad falami, które waliły w głąb piekielnego kotła. Powietrze było lodowate od mgły, wodnych bryzgów, ów cienki pomost wisiał pozbawiony poręczy, śliski od wilgoci, nad ścianą twardego ryku, trzeba było, stawiając nogi na zbutwiałych deskach, luźno wetkniętych w splecione sznury, przejść kilka kroków do brzegu. Tamci klęczeli przede mną i jak gdyby spierali się, kto pójdzie pierwszy. Nie słyszałem naturalnie nic. Powietrze było jak stwardniałe od nieustającego grzmotu. Nareszcie młodzieniec wstał i powiedział coś do mnie, wskazując w dół. Zobaczyłem pirogę; jej oderwana rufa zatańczyła właśnie na fali i znikła, kręcąc się coraz szybciej, wciągnięta wirem. Młody człowiek w tygrysce był mniej obojętny czy śpiący niż na początku podróży, za to zły, jakby znalazł się tu wbrew własnej woli. Ujął kobietę za ramiona i pomyślałem, że zwariował, bo najwyraźniej spychał ją prosto w ryczącą gardziel. Kobieta powiedziała coś do niego, widziałem oburzenie błyszczące w jej oczach. Położyłem im na ramionach ręce, dając znak, żeby mnie przepuścili, i wszedłem na kładkę. Huśtała się i tańczyła; szedłem niezbyt szybko, chwytając równowagę barkami, raz i drugi pośrodku zakołysałem się, nagle zadygotała, tak że omal nie spadłem. To kobieta, nie czekając, aż przejdę, weszła na nią — w obawie, że spadnę, skoczyłem silnie do przodu; wylądowałem na samym skraju skały i natychmiast odwróciłem się. Kobieta nie przeszła: cofnęła się. Młody człowiek wszedł jako pierwszy, trzymał ją za rękę, niesamowite kształty, jakie rodził wodospad, białymi i czarnymi fantomami tworzyły tło ich chwiejnego przejścia. Był tuż; podałem mu rękę, równocześnie kobieta potknęła się, kładka zachybotała, pociągnąłem go tak, że raczej wyrwałbym mu rękę, aniżeli dał mu spaść; od impetu przeleciał dwa metry i wylądował za mną, na kolanach — ale puścił ją.

Była jeszcze w powietrzu, kiedy skoczyłem, nogami naprzód, celując tak, aby wejść w fale skosem, między brzegiem i ścianą najbliższego głazu. Zastanawiałem się nad tym wszystkim później, kiedy miałem czas. W gruncie rzeczy wiedziałem, że wodospad i napowietrzna przeprawa są złudzeniem, poza wszystkimi innymi dowodem był ów pień, przez który na wylot przeszła moja ręka. Mimo to skoczyłem, jakby naprawdę mogła zginąć, a nawet, pamiętam, że zupełnie odruchowo przygotowałem się na lodowate uderzenie wody, której bryzgi leciały wciąż na nasze twarze i ubrania.

Nie poczułem jednak nic oprócz silnego podmuchu powietrza i wylądowałem w przestronnej sali, na ugiętych lekko nogach, jakbym skoczył z wysokości metra najwyżej.

Usłyszałem chóralny śmiech.

Stałem na miękkim jak z plastyku podłożu, wokół było pełno ludzi, niektórzy mieli jeszcze przemoczone ubrania; z głowami zwróconymi w górę pokładali się ze śmiechu.

Poszedłem za ich wzrokiem — było to niesamowite.

Ani śladu wodospadów, skał, afrykańskiego nieba — widziałem błyszczący strop, a pod nim — nadpływającą właśnie pirogę; właściwie rodzaj dekoracji, gdyż łódź przypominała tylko z góry i z boków; w dnie znajdowała się jakaś metalowa konstrukcja. Leżało w niej na płask czworo ludzi, wokół nich nie było nic — ani murzyńskich wioślarzy, ani skał, ani rzeki, tylko kiedy niekiedy śmigały, wystrzeliwane z ukrytych dysz, cienkie strugi wody. Nieco dalej wznosił się, jak balon na uwięzi, bo niczym nie podparty, ów skalny obelisk, na którym zakończyła się nasza podróż. Prowadziła od niego kładka do kamiennego występu, który wystawał z metalowej ściany. Nieco wyżej widniały schodki z poręczą i drzwi. To było wszystko. Piroga z ludźmi miotała się, unosiła, opadała gwałtownie, bez najlżejszego szmeru, słyszałem, tylko wybuchy wesołości, towarzyszące kolejnym etapom spływu wodospadu, którego nie było. Po chwili piroga uderzyła o skałę, ludzie wyskoczyli z niej, musieli przejść po kładce…

Od mego skoku upłynęło może dwadzieścia sekund. Poszukałem oczami kobiety.

Popatrzyła na mnie. Zrobiło mi się trochę głupio. Nie wiedziałem, czy mam do niej podejść.

Ale zgromadzeni zaczęli właśnie wychodzić i w następnej chwili znaleźliśmy się tuż obok siebie.

— Zawsze to samo — powiedziała wtedy — zawsze spadam!

Noc w parku, ognie sztuczne i dźwięki muzyki były jakby nie całkiem rzeczywiste.

Wychodziliśmy w tłumie zemocjonowanym po przeżytych strachach; zobaczyłem towarzysza kobiety, przepychał się ku niej. Był znowu senny, jak przedtem. Zdawało się, że w ogóle mnie nie dostrzega.

— Chodźmy do Merlina — powiedziała kobieta tak głośno, że to usłyszałem. Nie miałem zamiaru podsłuchiwać. Ale nowa fala wychodzących stłoczyła nas jeszcze bardziej. Dlatego stałem wciąż przy nich.

— To wygląda na ucieczkę… — powiedziała, uśmiechając się — nie boisz się chyba czarów?…

Mówiła do niego, ale patrzała na mnie. Oczywiście mogłem utorować sobie drogę, ale jak zawsze w podobnych sytuacjach, najbardziej obawiałem się śmieszności. Ruszyli, powstało wolne miejsce, także inni obok mnie zdecydowali się nagle na zwiedzenie pałacu Merlina i gdy skierowałem się w jego stronę, a kilka osób rozdzieliło nas, opadły mnie wątpliwości, czy nie uległem przed chwilą złudzeniu. Posuwaliśmy się krok za krokiem. Na trawnikach stały, łopocące płomieniami, smolne kufy; blask ich ukazywał strome, ceglane bastiony. Przeszliśmy po moście nad fosą, pod wyszczerzonymi zębami kraty, ogarnął nas półmrok i chłód kamiennej sieni, w górę wiodły z niej kręte schody — pełne dudniącego odgłosu stąpań. Ale ostrołukowy korytarz piętra był już mniej ludny. Prowadził na krużganek, z którego widać było podwórze, wrzeszczała tam i uganiała się za jakąś czarną maszkarą hałastra na okrytych czaprakami koniach; szedłem, niezdecydowany, nie wiedząc dokąd, wśród kilkunastu osób, które zaczynałem już rozróżniać, kobieta i jej towarzysz mignęli mi pośród kolumn, we wnękach ścian stały puste zbroje. W głębi otwarły się okute miedzianą blachą drzwi, jakby dla olbrzymów, weszliśmy do wybitej czerwonym adamaszkiem komnaty, oświetlonej pochodniami, których żywiczny dym drażnił nozdrza. Przy stołach ucztowała krzykliwa gromada ni to piratów, ni to rycerzy błędnych, na rożnach, lizane płomieniami, obracały się ogromne połcie, czerwonawy blask skakał po lśniących od potu twarzach, kości chrupały w żuchwach pancernych biesiadników, chwilami, wstając od stołów, przechodzili między nami. W następnej sali kilkunastu wielkoludów grało w kręgle, używając jako kuł czaszek; wszystko razem wydało mi się podszyte naiwnością, tandetne, zatrzymałem się obok grających, równych mi wzrostem, kiedy ktoś wpadł na mnie z tyłu i mimo woli krzyknął, zaskoczony. Odwróciłem się i zajrzałem w oczy jakiemuś młodzikowi. Wybełkotał przeproszenie i odszedł szybko z głupawym wyrazem twarzy; ale dopiero spojrzenie ciemnowłosej kobiety, która sprawiła, że znalazłem się w pałacu tych tanich dziwów, wyjaśniło mi, co się stało: ten facet chciał przejść przeze mnie, bo wziął mnie za jednego z nierzeczywistych biesiadników Merlina. Sam Merlin przyjął nas w odległym skrzydle pałacu, otoczony świtą zamaskowanych, która asystowała bez ruchu jego czarom. Ale miałem już tego trochę dość i obojętnie przyjmowałem objawienia czarnoksięskiego kunsztu. Widowisko skończyło się szybko; obecni zaczęli wychodzić, kiedy Merlin, siwy, wspaniały, zastąpił nam drogę i wskazał, milcząc, przeciwległe, kirem obite drzwi.

Tylko nas troje zaprosił do środka. Sam nie wszedł. Znaleźliśmy się w pokoju niezbyt wielkim, bardzo wysokim, o jednej ścianie lustrzanej od stropu po kamienną podłogę z czarnych i białych tafli. Wrażenie było takie, jakby pokój, dwa razy większy niż w rzeczywistości, zawierał w sobie sześcioro ludzi stojących na kamiennej szachownicy.

Sprzętów me było w nim żadnych — nic oprócz wysokiej, alabastrowej urny z bukietem kwiatów podobnych do orchidei, ale o niezwykle wielkich kielichach. Każdy z nich był innej barwy. Staliśmy naprzeciw lustra.

Naraz moje odbicie spojrzało na mnie. Ten ruch nie był odzwierciedleniem mojego.

Zastygłem, a tamten, wielki, barczysty, powoli popatrzał najpierw na ciemnowłosą kobietę, potem na jej towarzysza — żadne z nas nie poruszało się i tylko odbicia, usamodzielnione w jakiś niepojęty sposób, ożyły i rozegrały między sobą milczącą scenę.

Młodzieniec w lustrze podszedł do kobiety, spojrzał jej w oczy, zaprzeczyła głową. Z białego wazonu wyjęła kwiaty i przebierając je w palcach, wybrała trzy — biały, żółty i czarny. Biały podała jemu. a z tamtymi dwoma podeszła do mnie. Do mnie — w lustrze.

Wyciągnęła oba kwiaty. Ująłem czarny. Wtedy wróciła na swoje poprzednie miejsce i wszyscy troje — tam, w zwierciadlanym pokoju — przybraliśmy dokładnie takie same pozycje, jakieśmy zajmowali naprawdę. Kiedy się to stało, kwiaty znikły z rąk naszych sobowtórów i były to już zwykłe, wiernie powtarzające każdy ruch odbicia.

Drzwi w przeciwległej ścianie otwarły się; zeszliśmy krętymi schodami na dół. Kolumny, wykusze, sklepienia przeszły niepostrzeżenie w srebro i biel plastykowych korytarzy. Szliśmy dalej, wciąż milcząc — ni to osobno, ni to razem; ta sytuacja dawała mi się coraz bardziej we znaki, cóż jednak miałem począć? Przystąpić do sakramentalnej, zgodnej z przeszłowiecznym savoir — vivre’em prezentacji? Dźwięki stłumionej orkiestry. Byliśmy jakby w kulisach, za niewidzialną sceną, w głębi stało kilka pustych stolików z odsuniętymi krzesłami, kobieta przystanęła i spytała swego towarzysza:

— Nie pójdziesz potańczyć?

— Nie mam ochoty — powiedział. Pierwszy raz usłyszałem jego głos.

Był przystojny, ale przepojony bezwładem, niepojętą biernością, jakby nie zależało mu na niczym na świecie. Miał śliczne, dziewczęce prawie usta. Popatrzył na mnie. Potem na nią.

Stał i milczał.

— No to idź, jak chcesz… — powiedziała. Rozchylił kotarę, tworzącą jedną ze ścian, i wyszedł. Ruszyłem za nim.

— Proszę pana? — usłyszałem za sobą. Zatrzymałem się. Za kotarą rozległy się oklaski.

— Usiądzie pan?

Nic nie mówiąc usiadłem. Miała wspaniały profil. Konchy uszu zakrywały perłowe tarczki.

— Jestem Aen Aenis.

— Hal Bregg.

Zdawała się zdziwiona. Nie moim nazwiskiem. Nic jej nie mówiło. Raczej tym, że przyjąłem jej imię tak obojętnie. Mogłem się jej teraz przyjrzeć z bliska. Jej uroda była doskonała i bezlitosna. Spokojna, opanowana niedbałość jej poruszeń też. Miała na sobie różowoszarą, bardziej szarą niż różową suknię, która stanowiła jak gdyby tło uwydatniając biel twarzy i rąk.

— Nie lubi mnie pan? — zapytała spokojnie. Teraz ja z kolei się zdziwiłem.

— Nie znam pani.

— Jestem Ammai — z Prawdziwych.

— Co to są Prawdziwi?

Jej oczy spoczęły na mnie z zainteresowaniem.

— Pan nie widział Prawdziwych?

— Nie wiem nawet, co to jest.

— Skąd się pan tu wziął?

— Przyszedłem z hotelu.

— Ach tak? Z hotelu… — w jej głosie była jawna kpina. — A można wiedzieć, gdzie pan był przedtem, zanim udał się pan do hotelu?

— Można. W Fomalhaut.

— Co to jest?

— Konstelacja.

— Jak to?

— Układ gwiazdowy, dwadzieścia trzy lata świetlne stąd.

Jej powieki drgnęły. Usta rozchyliły się. Była bardzo piękna.

— Astronauta?

— Tak.

— Rozumiem. Jestem realistką — dosyć znaną. Nic nie powiedziałem. Milczeliśmy.

Muzyka grała.

— Tańczy pan?

Omal się nie roześmiałem.

— Tego, co tańczą teraz — nie.

— Szkoda. Ale to jest do odrobienia. Dlaczego pan to zrobił?

— Co?

— Tam — na kładce.

Nie odpowiedziałem od razu.

— To był… odruch. — Pan to znał?

— Tę sztuczną podróż? Nie.

— Nie?

— Nie.

Chwila milczenia. Jej oczy, przez chwilę zielone, stały się teraz prawie czarne.

— Tylko na bardzo starych kopiach można zobaczyć coś takiego… — powiedziała jakby od niechcenia. — Tego nikt nie zagra. Nie da się. Kiedy zobaczyłam to, pomyślałam… że pan…

Czekałem.

— Mógłby. Bo pan wziął to serio. Prawda?

— Nie wiem. Może.

— To nic. Ja wiem. Chciałby pan? Jestem dobrze z Frenetem. Pan może nie wie, kto to jest? Muszę mu powiedzieć… Główny producent realu. Gdyby pan chciał… Wybuchnąłem śmiechem. Drgnęła.

— Przepraszam. Ale — wielkie nieba, czarne i niebieskie! Pani pomyślała o… zaangażowaniu mnie do…

— Tak.

Nie wyglądała na urażoną. Raczej przeciwnie.

— Dziękuję, nie. Raczej nie, wie pani.

— Ale może mi pan powiedzieć, jak pan to zrobił? Czy to sekret?

— Jak to, jak? Pani widziała przecież…

Urwałem.

— Chodzi pani o to, jak mogłem?

— Pan jest bardzo domyślny.

Umiała się uśmiechać czarnymi oczami, jak chyba żadna. Czekaj, zaraz przejdzie ci ochota kuszenia mnie… — pomyślałem.

— To proste. I żaden sekret. Nie jestem betryzowany.

— Och…

Przez chwilę myślałem, że wstanie, ale opanowała się. Jej oczy wróciły, wielkie, zachłanne. Patrzała jak na bestię, która leży o krok, jakby odnajdywała przewrotną rozkosz w grozie, którą w niej budziłem. Wydało mi się to obelgą, gorszą, niż gdyby się tylko przelękła.

— Pan może?

— Zabić? — odparłem, uśmiechając się uprzejmie. — Tak. Mogę.

Milczeliśmy. Muzyka grała. Kilka razy podnosiła na mnie oczy. Nie odzywała się. Ja też.

Oklaski. Muzyka. Oklaski. Siedzieliśmy tak chyba kwadrans. Nagłe wstała.

— Pójdzie pan ze mną?

— Dokąd?

— Do mnie.

— Na bryt?

— Nie.

Odwróciła się i odeszła. Siedziałem bez ruchu. Nienawidziłem jej. Nie oglądając się szła, inaczej niż wszystkie kobiety, jakie widziałem. Nie szła: płynęła. Jak królowa.

Dogoniłem ją wśród żywopłotów, gdzie było prawie ciemno. Resztki światła dochodzącego z pawilonów mieszały się z błękitnawą łuną miasta. Musiała usłyszeć moje kroki, ale szła dalej, jakby była sama, nawet kiedy wziąłem ją pod rękę. Szła dalej; to było jak policzek. Chwyciłem ją za ramiona, odwróciłem do siebie, jej twarz, biała w ciemności, uniosła się; patrzała mi w oczy. Nie próbowała się wyrwać. Nie mogłaby zresztą. Całowałem ją gwałtownie, pełen nienawiści, czułem, jak drży.

— Ty… — powiedziała niskim głosem, kiedyśmy się rozdzielili.

— Milcz. Usiłowała się wyswobodzić.

— Jeszcze nie — powiedziałem i zacząłem ją znowu całować. Nagle ta wściekłość obróciła się w obrzydzenie do samego siebie, puściłem ją. Myślałem, że ucieknie. Została.

Próbowała zajrzeć mi w twarz. Odwróciłem głowę.

— Co ci jest? — powiedziała cicho.

— Nic.

Ujęła mnie za ramię.

— Chodźmy.

Jakaś para minęła nas i znikła w mroku. Poszedłem za nią. Tam, w ciemności, wszystko było jak gdyby możliwe, ale kiedy stało się jaśniej, mój wybuch sprzed chwili — który miał być odpłatą za obelgę — stał się tylko śmieszny. Czułem, że wchodzę w coś fałszywego, jak fałszywe było tamto niebezpieczeństwo i czary, wszystko — i szedłem dalej. Ani gniewu, ani nienawiści, nić — było mi wszystko jedno. Znalazłem się wśród zawieszonych wysoko świateł i czułem tę swoją wielką, ciężką obecność, która każdy mój krok obok niej czyniła groteską. Ale ona jakby o tym nie wiedziała. Szła wzdłuż obwałowania, za którym rzędami stały glidery. Chciałem zostać, ale opuściła rękę wzdłuż mego przedramienia i chwyciła mnie za dłoń. Musiałbym ją wyszarpnąć i stałbym się jeszcze śmieszniejszy — posąg astronautycznych cnót, kuszony przez Putyfarę. Wsiadłem za nią, maszyna drgnęła i poleciała. Pierwszy raz jechałem gliderem i zrozumiałem, dlaczego nie miały okien. Z wewnątrz całe były przezroczyste, jakby ze szkła.

Jechaliśmy długo, w milczeniu. Zabudowa centrum ustąpiła dziwacznym formom podmiejskiej architektury — pod małymi, sztucznymi słońcami spoczywały zanurzone w zieleń budynki o płynnych liniach, powydymane w przedziwne poduszki, rozskrzydlone, że zatracała się granica między wnętrzem domów a ich otoczeniem, płody fantasmagorii, nieustających usiłowań stworzenia czegoś, co nie byłoby powtórzeniem starych form. Glider opuścił szeroką bieżnię, przeszył ciemny park i zatrzymał się u schodów, pofałdowanych jak szklana kaskada; wchodząc po nich widziałem rozpościerającą się pod stopami oranżerię.

Ciężka brama otwarła się bezgłośnie. Olbrzymi hali, obwiedziony wysoko galerią, bladoróżowe tarcze lamp bez podpory czy zawieszenia; w pochylonych ścianach, jak wybite w inną przestrzeń, okna, wnęki, a w nich nie fotografie, nie lalki, ale sama Aen, ogromna, na wprost — w objęciu czarniawego mężczyzny, który ją całował, ponad spływem schodów —

Aen w białym, nieustającym migotaniu sukni, obok — schylona nad kwiatami, liliowymi, wielkimi jak jej twarz. Idąc za nią zobaczyłem ją jeszcze raz w innym oknie, dziewczęco uśmiechniętą, samotną, światło drżało w jej miedzianych włosach.

Schody zielone. Biała amfilada. Schody srebrne. Korytarze na przestrzał, a w nich — bezustanny, powolny ruch, jakby ta przestrzeń oddychała, ściany przesuwały się bezgłośnie, stwarzając przejścia tam, gdzie idąca przede mną kierowała właśnie kroki; można było sądzić, że niewyczuwalny wiatr zaokrągla zbiegi galerii, rzeźbi je, a wszystko, co widziałem dotychczas, było tylko przedprożem, wstępem, sienią. Przez pokój tak biały, zewsząd prześwietlony najcieńszym żyłkowaniem zastygłego lodu, że nawet cienie zdawały się w nim mleczne, weszliśmy do mniejsze go — po niepokalanej jasności tamtego jego brąz był jak okrzyk. Nie.było tu nic prócz nie wiadomo skąd płynącego światła o źródle jak gdyby odwróconym, że oświetlało nas i nasze twarze od dołu; poruszyła ręką, ściemniało; podeszła do ściany i kilkoma gestami wyczarowała z niej wypukłość, która natychmiast zaczęła się rozwijać i utworzyła rodzaj podwójnego, szerokiego leża — znałem się na topologii dostatecznie, aby przeczuć, rezultatem jakich dociekań musiała być sama tylko linia oparcia.

— Mamy. gościa — powiedziała, przystając. Z otwartej boazerii wychynął niski, zastawiony stolik i przybiegł do niej jak pies. Duże światła zgasły, kiedy nad niszą z fotelami

— jakież to były fotele, nie mam na to słów! — nakazała gestem, by pojawiła się mała lampa, i ściana dała jej posłuch. Miała widać dość tych pączkujących, na oczach rozkwitających sprzętów, pochyliła się nad stolikiem i spytała, nie patrząc w moją stronę.

— Blar?

— Może być — powiedziałem. Nie pytałem o nic; nie mogłem nie być dzikusem, ale mogłem przynajmniej być dzikusem milczącym.

Podała mi wysoki stożek z rurką, mienił się jak rubin, ale był miękki, jakbym dotykał mszystej skórki owocu. Sama wzięła drugi. Usiedliśmy. Nieznośnie miękko, jakby siedziało się na chmurze. Płyn miał smak nieznanych, świeżych owoców, z malutkimi grudkami, które niespodzianie i zabawnie rozpryskiwały się na języku.

— Dobry? — spytała.

— Tak.

Może to był jakiś rytualny napitek. Na przykład dla wybrańców, albo na odwrót, dla poskromienia szczególnie niebezpiecznych. Ale powiedziałem już sobie, że o nic nie będę pytał.

— Lepiej, jak siedzisz.

— Dlaczego?

— Jesteś okropnie wielki.

— Wiem o tym.

— Umyślnie starasz się być niegrzeczny?

— Nie. To mi przychodzi bez trudu. Zaczęła się cicho śmiać.

— Dowcipny jestem też — powiedziałem. — Kupa zalet, co?

— Jesteś inny — powiedziała. — Nikt tak nie mówi. Powiedz mi, jak to jest? Co ty czujesz?

— Nie rozumiem.

— Udajesz chyba. A może skłamałeś — nie. To niemożliwe. Nie potrafiłbyś tak…

— Skoczyć?

— Nie myślałam o tym.

— A o czym?

Jej oczy zwęziły się.

— Nie wiesz?

— No wiesz! — powiedziałem — to już się tego nie robi?

— Robi się, ale nie tak.

— Proszę. Tak dobrze to umiem?

— Nie. Na pewno nie… tylko tak, jakbyś chciał… — Nie dokończyła.

— Co?

— Sam wiesz. Czułam to.

— Byłem zły… — przyznałem.

— Zły! — powiedziała wzgardliwie. — Myślałam, że… sama nie wiem, co myślałam.

Nikt by się na to nie odważył, wiesz?

Zacząłem się nieznacznie uśmiechać.

— I to ci się tak spodobało?

— Jak ty nic nie rozumiesz. Świat jest bez strachu, a ciebie można się bać.

— Chcesz jeszcze? — spytałem. Wargi jej rozchyliły się, znowu patrzyła na mnie jak na wyobrażoną bestię.

— Chcę.

Przysunęła się do mnie. Wziąłem jej rękę, położyłem na swojej, płasko — palcami ledwo sięgała poza dłoń.

— Dlaczego masz taką twardą rękę? — spytała.

— To od gwiazd. Są kanciaste. A teraz zapytaj: dlaczego masz takie straszne zęby?

Uśmiechnęła się. — Zęby masz całkiem zwyczajne.

Mówiąc to podniosła moją dłoń, a była przy tym tak uważna, że przypomniałem sobie spotkanie z lwem i zamiast poczuć się dotknięty, uśmiechnąłem się, bo to było w końcu okropnie głupie.

Uniosła się, nad moim ramieniem nalała sobie z małej, ciemnej buteleczki i wypiła.

— Wiesz, co to jest? — spytała, przymykając oczy z takim wyrazem, jakby ten płyn palił.

Miała ogromne rzęsy, pewno fałszywe. Aktorki zawsze mają fałszywe rzęsy.

— Nie.

— Nie powiesz nikomu?

— Nie.

— Perto…

— No, no — powiedziałem na wszelki wypadek. Otworzyła oczy.

— Widziałam cię jeszcze przedtem. Szedłeś z takim okropnym starcem, a potem wracałeś sam.

— To syn mego młodszego kolegi — odparłem. Najdziwniejsze, że to niemal prawda — przemknęło mi.

— Zwracasz uwagę — wiesz?

— Co robić.

— Nie tylko przez to, że jesteś taki wielki. Chodzisz inaczej — i patrzysz, jakbyś…

— Co?

— Jakbyś się miał na baczności.

— Przed czym?

Nie odpowiedziała. Zmieniła się na twarzy. Oddychając głośniej spojrzała na własną rękę.,

Końce palców drżały.

— Już… — powiedziała cicho i uśmiechnęła się, nie do mnie. Jej uśmiech stał się natchniony, źrenice rozszerzyły się, pochłaniając tęczówki, odchylała się wolno, aż spoczęła na szarym wezgłowiu, miedziane włosy rozluźniły się, patrzała na mnie w jakimś triumfującym osłupieniu.

— Pocałuj mnie.

Objąłem ją, i to było okropne, bo chciałem i nie chciałem — wydawało mi się, że przestaje być sobą — jakby się w każdej chwili mogła zmienić w coś innego. Wpiła palce w moje włosy, jej oddech, kiedy odrywała się ode mnie, był jak jęk. Jedno z nas jest nieprawdziwe, podłe — myślałem — ale kto, ona czy ja? Całowałem ją, jej twarz była boleśnie piękna, straszliwie obca, potem była już tylko rozkosz, nie do zniesienia, ale nawet wtedy pozostał we mnie zimny, milczący obserwator; nie zatraciłem się. Oparcie, posłuszne, jakby domyślne, stało się posłaniem dla naszych głów, było to jak obecność kogoś trzeciego, poniżająco czujna, a my, jakby wiedząc o tym, przez cały. czas nie wymieniliśmy ani jednego słowa.

Zasypiałem już, obejmując jej szyję, a jeszcze mi się zdawało, że ktoś stoi i patrzy, patrzy…

Kiedy się zbudziłem, spała. To by_ł inny pokój. Nie, ten sam. Ale zmienił się jakoś — część ściany odsunęła się, ukazując świt. Nad nami, jakby przez zapomnienie, płonęła wąska lampka. Na wprost, ponad szczytami drzew, jeszcze prawie czarnych, dniało. Ostrożnie przesunąłem się na brzeg posiania; wymruczała coś, jakby „Alan”, i spała dalej.

Poszedłem przez puste, wielkie sale. Były \v nich okna zwrócone na wschód. Wchodził przez nie czerwony blask i napełniał przezroczyste sprzęty, drżąc płomieniem czerwonego wina. Przez amfiladę pokoi zobaczyłem sylwetkę przechodzącego — to był robot, perłowoszary, pozbawiony twarzy, jego tors promieniował słabo, żarzył się w nim rubinowy płomyk, jak lampka przed obrazem.

— Chcę wyjść — powiedziałem.

— Tak, proszę pana. Srebrne, zielone, błękitne schody. Pożegnałem wszystkie naraz twarze Aen w wysokim jak kościół hallu. Był już pełny dzień. Robot otworzył przede mną bramę. Kazałem mu wezwać glider.

— Tak, proszę pana. Nie życzy pan sobie domowego?

— Może być domowy. Chcę jechać do hotelu „Alcaron”.

— Tak jest. Do usług.

Ktoś się już tak do mnie odezwał. Kto? Nie mogłem sobie przypomnieć.

Po stromych schodach — aby do końca pamiętało się, że to jest pałac, nie dom — zeszliśmy obaj; w blasku wschodzącego słońca wsiadłem do maszyny. Kiedy ruszyła, obejrzałem się. Stał jeszcze w kornej pozie, podobny trochę do modliszki ze swymi złożonymi, cienkimi ramionami.

Ulice były prawie puste. W ogrodach, jak porzucone, dziwne statki, spoczywały wille, tak właśnie, spoczywały, jakby na chwilę tylko przysiadły wśród żywopłotów i drzew złożywszy swe ostrokątne, kolorowe skrzydła. W centrum było ludniej. Igłowce o rozpalonych słońcem szczytach, domy — palmiarnie, domy — olbrzymy na rozstawionych szeroko stopach przęseł — ulica rozcinała je, wylatywała na ubłękitnioną przestrzeń; na nic już nie patrzyłem. W hotelu wziąłem kąpiel i zatelefonowałem do biura podróży. Zamówiłem ulder na dwunastą. Bawiło mnie trochę, że tak swobodnie operuję tymi nazwami, nie mając nawet pojęcia, co to jest ulder.

Miałem jeszcze cztery godziny czasu. Połączyłem się z hotelowym inforem i spytałem o.

Breggów. Nie miałem rodzeństwa, ale brat ojca pozostawił dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę. Jeśli nawet nie żyli, to ich dzieci…

Infor wymienił mi jedenastu Breggów. Spytałem z kolei o genealogię. Okazało się, że jeden tylko z nich, Atal Bregg, pochodzi z mojej rodziny. Był wnukiem mego stryja, niemłodym zresztą, miał już prawie sześćdziesiąt lat. Wiedziałem zatem, co chciałem.

Podniosłem nawet słuchawkę, żeby do niego zatelefonować, ale odłożyłem ją. Co, w końcu, miałem mu do powiedzenia? Albo on — mnie? Jak umarł mój ojciec? Moja matka? Ja odumarłem ich wcześniej i nie miałem, pogrobowiec, prawa pytać. Byłoby to — tak czułem w tej chwili — jakąś przewrotnością, jak gdybym oszukał ich, uchodząc w tchórzliwej ucieczce losowi, ukrywając się w czasie, który był dla mnie mniej śmiertelny aniżeli dla nich.

To oni mnie pochowali, w gwiazdach, nie ja ich, na Ziemi.

Podniosłem jednak słuchawkę. Sygnał był długi. Nareszcie zgłosił się domowy robot i powiedział mi, że Atal Bregg jest poza Ziemią.

— Gdzie? — spytałem szybko.

— Na Lunie. Wyjechał na cztery dni. Co mam mu powiedzieć?

— Co on robi? Jaki jest jego zawód? — spytałem — bo… nie wiem, czy to ten, którego szukam, może zachodzi omyłka…

Robota jakoś łatwiej przychodziło okłamać.

— Jest psychopedą.

— Dziękuję. Zadzwonię sam za kilka dni.

Odłożyłem słuchawkę. W każdym razie nie był astronautą; dobre i to.

Połączyłem się znowu z hotelowym inforem i spytałem, co może mi zalecić, jako rozrywkę, na dwie do trzech godzin.

— Zapraszamy do naszego realonu — powiedział.

— Co tam jest?

— Oblubienica. To najnowszy real Aen Aenis. Zjechałem na dół; to było w podziemiach.

Spektakl już się zaczai, ale robot u wejścia powiedział mi, że nic prawie nie straciłem — zaledwie kilka minut. Zaprowadził mnie w ciemność, wydobył z niej w jakiś dziwny sposób jajowaty fotel i posadziwszy mnie na nim, znikł. Pierwsze wrażenie było, jakbym siedział u sceny teatralnej, albo nie — na samej scenie, tak blisko byli aktorzy. Jakby ich można było dotknąć, wyciągając rękę. Nie mogłem trafić lepiej, bo to była historia z moich czasów, a zatem dramat historyczny; lata akcji nie były dokładnie określone, ale działo się to, sądząc według pewnych szczegółów, w jakieś kilkanaście lat po moim odlocie.

Zrazu rozkoszowałem się kostiumami; scenografia była naturalistyczna, ale właśnie dlatego bawiłem się, bo wychwytywałem mnóstwo pomyłek i anachronizmów. Bohater, bardzo przystojny, smagły brunet, wyszedł z domu we fraku (był wczesny ranek) i pojechał autem na spotkanie z ukochaną; miał nawet cylinder, ale szary, jakby był Anglikiem i jechał na derby. Potem ukazała się romantyczna gospoda, z oberżystą, jakiego w życiu nie widziałem — wyglądał jak pirat; bohater przysiadł poły fraka i pił przez słomkę piwo; i tak wciąż.

Nagle przestałem się uśmiechać; weszła Aen. Była ubrana bez sensu, ale raptem stało się to nieważne. Widz wiedział, że kochała innego, a tego młodzieńca oszukiwała; typowa, melodramatyczna rola przewrotnej kobiety, ckliwość, sztampa i banał. Aen jednak nie poszła na to. Była dziewczyną pozbawioną refleksji, czułą, niepamiętliwą i przez bezgraniczną naiwność swego okrucieństwa — bezwinną istotą, która unieszczęśliwiała wszystkich, bo nie chciała unieszczęśliwić nikogo. Wchodząc w ramiona jednego, zapominała o drugim i robiła to tak, że wierzyło się w jej — momentalną — szczerość.

Zresztą ta bzdura rozsypywała się wprost i pozostawała tylko Aen, wielka aktorka.

Real był czymś więcej niż zdalnym teatrem, bo kiedy wpatrywałem się w jakiś fragment sceny, powiększał się i rozrastał, tak zatem widz sam, własnym wyborem decydował o tym, czy chce widzieć zbliżenie, czy też całość obrazu. Przy tym proporcje tego, co pozostawało na obwodzie pola widzenia, nie ulegały zniekształceniu. Była to jakaś diabelnie dowcipna kombinacja optyczna — dająca złudzenie nadnaturalnie wyrazistej, jak gdyby spotęgowanej jawy.

Pojechałem potem do siebie, na górę, pakować rzeczy, bo za kilkanaście minut miałem wyruszyć. Okazało się, że mam tych rzeczy więcej, aniżeli sobie wyobrażałem. Nie ze wszystkim byłem jeszcze gotów, kiedy zaśpiewał telefon: podstawiono mój ulder.

— Zaraz zejdę — powiedziałem. Bagażowy robot zabrał walizki i właśnie wychodziłem z pokoju, kiedy telefon znów się odezwał. Zawahałem się. Lekki sygnał powtarzał się niestrudzenie. śeby nie wyglądało, że uciekam — pomyślałem i podniosłem słuchawkę, nie całkiem jednak pewny, dlaczego naprawdę to robię.

— To ty?

— Tak. Zbudziłaś się?

— Już dawno. Co robisz?

— Widziałem cię. W realu.

— Tak? — powiedziała tylko, ale wyczułem w jej głosie satysfakcję. Znaczyło to: jest mój.

— Nie — powiedziałem.

— Co, nie?

— Dziewczyno, jesteś wielką aktorką. Ale ja jestem kimś całkiem innym, aniżeli ci się zdaje.

— Czy tej nocy też mi się zdawało? — przerwała. W jej głosie drgało rozbawienie — i nagle powróciła śmieszność. Nie mogłem się z niej wydobyć: kwakier z gwiazd, który już raz upadł, surowy, zrozpaczony i skromny.

— Nie — powiedziałem hamując się — nie zdawało ci się. Ale ja wyjeżdżam.

— Na wieki? Bawiła się tą rozmową.

— Dziewczyno — zacząłem i nie wiedziałem, co powiedzieć. Przez chwilę słyszałem tylko jej oddech. — I co dalej? — spytała.

— Nie wiem. — Poprawiłem się szybko: — Nic. Wyjeżdżam. To nie ma sensu.

— Na pewno nie ma — zgodziła się — i dlatego może być świetne. Co widziałeś?

Prawdziwych?

— Nie, Oblubienicę. Słuchaj…

— To kompletne pudło. Nie mogę na to patrzeć, Moja najgorsza rzecz. Zobacz Prawdziwych albo nie, przyjdź wieczorem. Pokażę ci. Nie, nie, dzisiaj nie mogę. Jutro.

— Aen, nie przyjdę. Naprawdę wyjeżdżam za chwilę…

— Nie mów mi Aen, mów „dziewczyno”… — poprosiła.

— Dziewczyno, niech cię diabli wezmą!! — powiedziałem, położyłem słuchawkę, zawstydziłem się okropnie, podniosłem ją, jeszcze raz położyłem i wypadłem z pokoju, jakby mnie ktoś gonił. Zjechałem na dół, gdzie się okazało, że ulder jest na dachu. A wiec na górę.

Na dachu była ogrodowa restauracja i lotnisko. Właściwie restauracja — lotnisko, przemieszanie poziomów, latające perony, niewidzialne szyby — nie odnalazłbym swego uldera i za rok. Ale zaprowadzono mnie do niego prawie za rękę. Był mniejszy, raź myślałem.

Spytałem, jak długo będzie trwał lot, bo chciałem poczytać.

— Około dwunastu minut.

Wobec tego nie warto było brać się do lektury. Wnętrze uldera przypominało trochę eksperymentalną rakietę Termo — Fax, którą kiedyś prowadziłem, było tylko bardziej komfortowe, ale kiedy zamknęły się drzwi za robotem, który życzył mi uprzejmie szczęśliwej drogi, ściany stały się od jednego zamachu przezroczyste, a ponieważ siedziałem na pierwszym z czterech foteli (inne były nie zajęte) — wrażenie było takie, jakbym leciał na krześle ustawionym wewnątrz dużej szklanki.

Bardzo zabawne, ale to nie. miało nic wspólnego z rakietą czy samolotem; prędzej z latającym dywanem. Osobliwy wehikuł wzbił się najpierw pionowo bez najmniejszej wibracji, wydając przeciągły gwizd, i pomknął jak wystrzelony poziomo. Znów stało się to samo, co już kiedyś zauważyłem: przyspieszeniu ruchu nie towarzyszył wzrost bezwładności.

Wtedy, na dworcu, mogłem sądzić, że jestem ofiarą złudzenia, teraz jednak byłem pewny swego. Trudno wyrazić, jakie ogarnęło mnie uczucie — bo jeśli rzeczywiście potrafili uniezależnić akcelerację od bezwładności, to wszystkie hibernacje, próby, selekcje, męki i utrapienia naszej podróży okazywały się najzupełniej zbędne; tak jak ja w owej chwili mógłby się czuć chyba zdobywca himalajskiego szczytu, który po nieopisanym trudzie wspinaczki przekonuje — się, że na górze stoi pełen wycieczkowiczów hotel, bo podczas jego samotnych mozołów wybudowano z przeciwnej strony kolejkę i wesołomiasteczkowe atrakcje. To, że pozostając na Ziemi najprawdopodobniej w ogóle nie dożyłbym tajemniczego odkrycia, bynajmniej mnie nie pocieszało — już raczej myśl, że być może ten sposób nie nadaje się do zastosowania w kosmicznej nawigacji. Był to oczywiście przejaw czystego egoizmu i zdawałem sobie z tego sprawę, ale szok był zbyt wielki, żebym umiał zdobyć się na właściwy entuzjazm.

Tymczasem ulder leciał, już bez szmeru; spojrzałem w dół. Mijaliśmy właśnie Terminal — przesuwał się wolno w tył, jak forteca z lodu, na niewidzialnych z miasta wierzchnich piętrach czerniały wielkie leje rakietowych wlotów. Potem przelecieliśmy względnie blisko igłowca, tego w czarne i srebrne pasy; górował.nad ulderem. Z Ziemi nie doceniało się jego wysokości. Był jak rurowy most łączący miasto z niebem, a te „etażerki”, które z niego wystawały, roiły się od ulderów i innych większych maszyn. Ludzie wyglądali na tych lądowiskach, jakby ktoś nasypał na srebrny talerz maku. Lecieliśmy nad białymi i błękitnymi koloniami domów, nad ogrodami, ulice stawały się coraz szersze, nawierzchnie też były kolorowe — dominowały blady róż i ochra. Morze budynków rozciągało się po horyzont, z rzadka porozdzielane pasmami zieleni, i przeląkłem się, że tak będzie aż do samej Klavestry.

Ale maszyna zwiększyła szybkość, domy rozsypały się, rozbiegły po ogrodach, pojawiły się za to ogromne zwitki i proste dróg; ciągnęły wieloma kondygnacjami, schodziły się, krzyżowały, zapadały pod ziemię, zbiegały gwiaździście i wystrzelały pasmami w płaską, szarozielonkawą pod wysokim słońcem przestrzeń, mrowiącą się od gliderów. Potem, wśród czworokątów drzew, wyłoniły się ogromne budowle z dachami na kształt wklęsłych luster; w ich centrach tlało coś czerwonawo. Jeszcze dalej drogi rozeszły się i zapanowała zieleń, od czasu do czasu przerywana kwadratem odmiennej roślinności — czerwonej, błękitnej — to nie mogły być kwiaty — barwy były na to zbyt intensywne.

Doktor Juffon byłby ze mnie rad — pomyślałem. — Trzeci dzień, i już. A jaki początek.

Nie byle kto. Znakomita aktorka, sława. Mało co się bała, a jeżeli, to ten strach też sprawił jej przyjemność. Tylko tak dalej. Ale po co mówił o bliskości? Czy tak wygląda ich bliskość?

Jak bohatersko skoczyłem do tego wodospadu. Szlachetny goryl. A potem piękność, przed którą padają tłumy, sowicie go wynagrodziła; jakie to było z jej strony wzniosłe!

Cała twarz mnie paliła. Ty kretynie — powtarzałem sobie łagodnie — czego właściwie chcesz? Kobiety?.Miałeś kobietę. Miałeś już wszystko, co można tu mieć, wraz z propozycją występów w realu. Będziesz miał teraz dom, będziesz chodził po ogródku, czytał książki, patrzał w gwiazdy i mówił sobie, cicho, w swej skromności: byłem tam. Byłem i wróciłem. I nawet prawa fizyki pracowały dla ciebie, ty szczęśliwcze, masz przed sobą pół życia, a pamiętasz, jak wygląda Roemer, o sto lat starszy od ciebie?

Ulder zaczął schodzić w dół, zbudził się gwizd, okolica, pełna białych i błękitnych dróg, których nawierzchnia lśniła jak polana emalią, rosła w oczach. Wielkie stawy i małe, kwadratowe baseny posyłały w górę słoneczne łyśnięcia. Coraz większe i prawdziwsze były domki, rozsypane’ na garbach łagodnych wzgórz. Na horyzoncie, siny od powietrza, stał łańcuch gór o pobielonych szczytach. Zobaczyłem jeszcze żwirowane ścieżki, gazony, klomby kwiatów, zimną zieleń wody w betonowym obrzeżu, dróżki, krzewy, biały dach, wszystko to odwróciło się wolno, otoczyło mnie i znieruchomiało, jakby brało w posiadanie.

Загрузка...