Część pierwsza: PLAN

ROZDZIAŁ 1

KRAINA RÓŻ

Nagi mężczyzna, który z twarzą ku ziemi leżał obok basenu, mógł być martwy.

Mógł być topielcem, wyłowionym z wody, schnącym na trawie i oczekującym przybycia policji albo najbliższych krewnych. Nawet stosik przedmiotów ułożonych na trawie tuż przy jego głowie mógł się składać z rzeczy osobistego użytku, które pozbierano uważnie i umieszczono na widocznym miejscu, aby nikt nie pomyślał sobie, że cokolwiek zostało skradzione przez ratowników.

Sądząc po tej połyskliwej kupce, mężczyzna ów był człowiekiem zamożnym – stosik zawierał typowe oznaki członkowskie klubu bogaczy: wykonany z meksykańskiej pięćdziesięciodolarówki spinacz do pieniędzy z pokaźnym plikiem banknotów, solidnie zużytą złotą zapalniczkę Dunhilla, owalną złotą papierośnicę o falistych krawędziach i dyskretnym turkusowym guziczku, zastępującym etykietę firmy Faberge, a wreszcie ten typ książki, jaki człowiek bogaty wyciąga z półki na ogrodową lekturę – The Linie Nuget, stara powieść P. G. Wodehouse'a. Był tam również masywny złoty zegarek na znoszonym brązowym pasku ze skóry krokodyla – Girard-Perregaux, model zaprojektowany specjalnie dla wielbicieli gadgetów; długa wskazówka sekundowa obiegała całą tarczę, pierwsze z dwóch widniejących w niej okienek informowało o dniu i miesiącu, drugie zaś – o fazie księżyca. Zegarek komunikował właśnie, że jest 14.30 dziesiątego czerwca, księżyc natomiast znajduje się w trzeciej kwadrze.

Błękitno-zielona ważka wyprysnęła spomiędzy krzewów różanych na skraju ogrodu i zawisła w powietrzu kilka cali nad krzyżem mężczyzny. Przywabiło ją złociste migotanie czerwcowego słońca w gęstwie jasnych włosów powyżej kości ogonowej. Od morza nadleciał powiew bryzy. Poletko łagodnie zafalowało. Ważka nerwowo strzeliła w bok i patrząc w dół zawisła nad lewym ramieniem leżącego. Młoda trawa koło otwartych ust mężczyzny drgnęła. Wielka kropla potu stoczyła się po boku mięsistego nosa i migocąc spadła na murawę. Tego starczyło. Ważka śmignęła w krzewy różane i skryła się za najeżonym odłamkami szkła murem ogrodu. Co z tego, że pożywienie mogło być dobre, skoro się ruszało?

Na ogród, w którym leżał mężczyzna, składał się mniej więcej akr starannie utrzymanego trawnika, otoczonego z trzech stron gęstwą krzewów różanych, skąd niosło się nieustanne bzyczenie pszczół. Spoza tej sennej mruczanki i z dołu urwiska rozwierającego się za ogrodem dobiegał łagodny poszum morza.

Z ogrodu nie było widoku na morze – nie było widoku na nic prócz nieba i chmur ponad dwumetrowym murem. W istocie jakikolwiek widok miało się tutaj tylko z dwóch sypialń na piętrze willi, zamykającej z czwartej strony tę niezwykle prywatną posesję. Z okien tych widać było na wprost bezmiar błękitnych wód, z boków zaś – okna willi stojących po sąsiedzku oraz wierzchołki drzew w ich ogrodach: wiecznozielonych dębów typu śródziemnomorskiego, pinii, kazuaryn i z rzadka palm.

Willa była nowoczesna – przysadziste wydłużone pudełko bez jakichkolwiek ozdób. Od strony ogrodu fasadę pomalowaną na różowo przecinały cztery okna w żelaznych framugach i w środku szklane drzwi otwierające się na niewielki kwadrat wyłożony bladozieloną glazurą. Płytki zlewały się z murawą. Przeciwległa ściana willi, wzniesionej kilka metrów od pylistej drogi, była niemal identyczna. Z tej jednak strony okien broniły kraty, a centralne drzwi wykonano z dębiny.

Na piętrze willi znajdowały się dwie sypialnie średniego rozmiaru, na parterze zaś – bawialnią i kuchnia, której część odgrodzono ścianą, aby wygospodarować toaletę. Łazienki nie było.

Senną, leniwą ciszę wczesnego popołudnia przerwał nagle hałas nadjeżdżającego drogą samochodu. Wóz zatrzymał się przed willą. Metalicznie trzasnęły zamykane drzwiczki i samochód odjechał.

Dwukrotnie zadźwięczał dzwonek u drzwi. Mężczyzna nad basenem nawet nie drgnął, lecz na dźwięk dzwonka i odgłos odjeżdżającego auta jego oczy otwarły się na moment bardzo szeroko. Rzec można, powieki uniosły się tak, jak uszy zaniepokojonego zwierzęcia. Mężczyzna natychmiast przypomniał sobie, gdzie się znajduje, jaki jest dzień i która godzina. Odgłosy zostały zidentyfikowane. Powieki, z ich frędzlą krótkich piaskowych rzęs, na powrót sennie opadły, kryjąc bardzo bladoniebieskie, zmętniałe, pozbawione wyrazu oczy. Małe okrutne wargi rozwarły się w szerokim ziewnięciu, za którego sprawą do ust napłynęła ślina. Mężczyzna wypluł ją na trawę i czekał.

Ubrana w białą bawełnianą bluzkę i kusą, nieefektowną, niebieską spódnicę młoda kobieta z niewielką siatką w dłoni wyszła z przeszklonych drzwi i przeciąwszy wyłożony glazurą placyk męskim krokiem skierowała się przez trawnik ku nagiemu mężczyźnie. Kilka metrów od niego upuściła na murawę swoją siatkę, usiadła i zdjęła tanie, zakurzone pantofle. Potem wstała, rozpięła bluzkę, zdjęła ją i złożywszy starannie ułożyła obok siatki.

Pod bluzką nie miała nic. Jej skórę pokrywała przyjemna opalenizna, kształtne piersi lśniły zdrowiem. Kiedy ugięła ramiona, aby rozpiąć z boków spódnicę, pod jej pachami ukazały się kępki włosów. Sprawiała wrażenie po zwierzęcemu krzepkiej młodej chłopki, które jeszcze się pogłębiło, gdy ściągnąwszy spódnicę ukazała mięsiste biodra w jasnoniebieskich trykotowych kąpielówkach i krótkie tęgie uda.

Dziewczyna skrzętnie ułożyła spódnicę obok bluzki, otwarła siatkę, wyjęła z niej starą butelkę po wodzie sodowej zawierającą jakiś gęsty bezbarwny płyn i podszedłszy do mężczyzny uklękła obok niego na trawie. Wylała nieco płynu – jasnej oliwki, zaprawionej, jak wszystko w tej części świata, różanym aromatem – między łopatki leżącego i rozruszawszy palce niczym pianistka jęła masować mięsień obojczykowo-mostkowy i czworoboczny u podstawy jego karku.

Miała ciężką robotę. Mężczyzna był niesamowicie silny i mięśnie, sterczące u podstawy karku, ledwie poddawały się kciukom dziewczyny, mimo że te miały za sobą ciężar opuszczonych ramion. Kiedy skończy z mężczyzną, będzie skąpana w pocie i tak skrajnie wyczerpana, że zdoła zaledwie runąć do basenu, a potem leżąc w cieniu oczekiwać przyjazdu samochodu. Lecz nie to się liczyło, kiedy jej palce obrabiały automatycznie plecy mężczyzny. Ważna była instynktowna zgroza, jaką budziło w niej najwspanialsze ciało, jakie widziała w życiu.

Tej zgrozy nie odzwierciedlała w najmniejszym stopniu płaska, beznamiętna twarz masażystki; lekko skośne czarne oczy pod zasłoną krótkich, czarnych, szorstkich włosów były puste jak plamy oleju, lecz w jej duszy skamlało i kurczyło się zwierzę, a puls, gdyby go dziewczynie przypadkiem zmierzono, okazałby się bardzo wysoki.

I znów, jak po wielekroć w przeciągu minionych dwóch lat, pomyślała ze zdumieniem, dlaczego brzydzi się tym doskonałym ciałem, i jeszcze raz spróbowała chaotycznie zanalizować swą odrazę. Może tym razem odrzuci uczucia, które – miała pewność winowajcy – są znacznie bardziej niegodne profesjonalistki, aniżeli pożądanie seksualne, jakie budzili w niej niektórzy z pacjentów.

Weźmy na początek drobiazgi: jego włosy. Spojrzała w dół na okrągłą, niedużą głowę sterczącą z żylastego karku. Była pokryta przylegającymi do czaszki rudozłotymi kędziorkami, które powinny budzić w niej miłe skojarzenie ze stylizowanymi czuprynami, jakie widywała na zdjęciach przedstawiających starożytne posągi. A jednak te kędziorki były jakoś zanadto sprasowane, zanadto zbite, zbyt ciasno przylegające do czaszki. Ich widok budził podobny dreszcz, jak myśl o przeciągnięciu paznokciami po wełnianym dywanie. No i te złociste pierścienie zarastały kark tak nisko – nieomal (pomyślała w kategoriach zawodowych) do piątego kręgu szyjnego. Tam urywały się gwałtownie prostą krechą krótkich sterczących włosków.

Dziewczyna przerwała, aby pozwolić odpocząć dłoniom, i kucnęła. Górna, piękna połowa jej ciała opływała już potem. Przetarła czoło grzbietem przedramienia i sięgnęła po butelkę z oliwą. Wylała mniej więcej stołową łyżkę płynu na miniaturowy włochaty wzgórek w dole pleców mężczyzny i rozruszawszy palce ponownie pochyliła się do przodu.

Ten embrion złocistego ogona, wyrosły ponad rozpadliną pośladków… u kochanka byłby czymś radosnym i podniecającym, lecz u tego mężczyzny miał w sobie coś bestialskiego. Nie, gadziego. Ale węże nie mają sierści. Cóż, nie jej wina, uważała, że gadziego. Przesunęła dłonie w dół na dwa wybrzuszenia mięśni pośladkowych. To chwila, gdy wielu z jej pacjentów, szczególnie tych młodszych, z drużyny piłkarskiej, zaczynało z nią żartować. Potem, jeśli nie była bardzo, bardzo ostrożna, następowały propozycje. Niekiedy potrafiła je uciszyć, wbijając gwałtownie palce w okolice nerwu kulszowego. Przy innych znowu okazjach, szczególnie gdy uważała mężczyznę za atrakcyjnego, dochodziło do rozchichotanej sprzeczki, króciutkich zapasów i szybkiego, rozkosznego poddania.

Z tym mężczyzną było inaczej, bez mała niesamowicie inaczej. Od pierwszego razu przypominał bryłę martwego mięsa. W ciągu dwóch lat nie odezwał się do niej ani słowem. Gdy uporała się już z tyłem i nadchodziła chwila, gdy powinien przewrócić się na wznak, jego oczy i ciało ani razu nie zdradziły najmniejszego zainteresowania jej osobą. Kiedy klepała go po ramieniu, po prostu przewracał się, gapił w niebo przez półprzymknięte powieki i od czasu do czasu ziewał przeciągle, co było w nim jedyną oznaką ludzkich zachowań.

Dziewczyna zmieniła pozycję i powoli wymasowała jego prawą nogę ku ścięgnu Achillesa. Gdy doń dotarła, ogarnęła spojrzeniem całe potężne ciało. Czy jej odraza była tylko fizyczna? Czy rzecz w czerwonawym zabarwieniu opalenizny na skórze z natury mlecz-nobiałej, tym kolorze pieczonego mięsa? A może chodzi o fakturę samej skóry, o te głębokie, rzadko rozrzucone pory na aksamitnej powierzchni! Lub gęstwę pomarańczowych piegów na ramionach? Albo seksualizm tego mężczyzny? Obojętność jego imponujących, butnie nabrzmiałych mięśni? Czy też miała charakter duchowy – czy to zwierzęcy instynkt mówił jej, że w tym wspaniałym ciele mieszka osobowość złowroga?

Masażystka podniosła się na nogi, a potem stojąc kręciła głową z boku na bok i gimnastykowała barki. Wyrzuciła ramiona w bok i w górę, gdzie pozostawiła je przez chwilę, umożliwiając odpłynięcie z nich krwi. Podeszła do swej siatki, wyjęła z niej mały ręczniczek, otarła pot z twarzy i ciała.

Gdy odwróciła się z powrotem do mężczyzny, ów przewrócił się już na wznak i podłożywszy rękę pod głowę gapił się tępo w niebo. Drugie ramię, odrzucone na trawę, już na nią czekało. Podszedłszy dziewczyna uklękła na trawie obok jego głowy. Wtarła nieco oliwki w swoje dłonie, ujęła bezwładną, półotwartą garść mężczyzny i zaczęła ugniatać krótkie grube palce.

Nerwowo zerknęła w bok na czerwonobrązową twarz pod koroną gęstych, złocistych kędziorów. Na pierwszy rzut oka nic jej nie brakowało – była przystojna tak, jak bywają przystojne twarze czeladników rzeźnickich: różowe policzki, zadarty nos, zaokrąglony podbródek. Lecz przy bliższym spojrzeniu dostrzegało się coś okrutnego w wąskich, trochę skrzywionych wargach, coś świńskiego w dużych dziurkach zadartego nosa, martwota zaś, przesłaniająca bardzo bladoniebieskie oczy, udzielała się całej twarzy, przywodząc na myśl topielców i kostnice. To tak – pomyślała – jak gdyby ktoś rzucił na twarz porcelanowej lalki przerażający makijaż.

Posuwając się w górę ramienia dotarła do olbrzymiego bicepsu. Gdzie ten człowiek zdobył takie mięśnie? Czy był bokserem? Jak wykorzystywał swoje fantastyczne ciało? Wedle pogłosek willa należała do milicji. Dwóch służących było zapewne kimś w rodzaju strażników, choć do ich obowiązków należało także gotowanie i sprzątanie. Regularnie co miesiąc mężczyzna wyjeżdżał na kilka dni i wówczas nie kazano jej przychodzić. Od czasu do czasu zaś miała nie pojawiać się przez tydzień, dwa tygodnie, miesiąc. Kiedyś, po jednej z takich nieobecności, szyja i górna część ciała mężczyzny przemieniły się w jedną masę sińców. Innym znów razem spod rogu chirurgicznego plastra przyklejonego na piersi powyżej serca wyzierał czerwony koniuszek na poły zasklepionej rany. Ani razu nie ośmieliła się wypytywać o swego podopiecznego w szpitalu bądź w mieście. Kiedy pierwszy raz wysłano ją do willi, jeden ze służących powiedział, że jeśli piśnie słowo o tym, co tu widziała, pójdzie do więzienia. W szpitalu zaś kierownik kadr, który nigdy dotąd nie dostrzegał jej istnienia, posłał po nią i powiedział dokładnie to samo. Pójdzie do więzienia. Mocne palce dziewczyny ugniatały nerwowo mięsień naramienny. Zawsze wiedziała, że to sprawa związana z Bezpieczeństwem Państwa. Może właśnie dlatego to wspaniałe ciało napełniało ją odrazą. Może chodziło po prostu o strach przed organizacją, która tym ciałem kierowała. Mocno zacisnęła oczy na myśl, kim ten mężczyzna może naprawdę być, co może kazać z nią zrobić. Z powrotem szybko je rozwarła. Żeby nie zauważył. Lecz jego oczy tępo patrzyły w niebo.

Teraz – sięgnęła po oliwkę – czas na twarz.

Kciuki dziewczyny ledwie zdążyły tknąć powiek jego zamkniętych oczu, kiedy w domu rozdzwonił się telefon. Dzwonek wdarł się niecierpliwie w ciszę ogrodu. W okamgnieniu mężczyzna poderwał się na kolano, jak sprinter czekający strzału startera. Nie ruszył jednak. Dzwonienie umilkło. Rozległ się szmer głosu. Dziewczyna nie słyszała, co mówi, lecz brzmiał pokornie, jakby kwitował instrukcje. Potem umilkł, w drzwiach ukazał się na moment jeden ze służących, wykonał gest przywołania i na powrót skrył się w domu. Gest jeszcze trwał, kiedy nagi mężczyzna zerwał się do biegu. Patrzyła, jak jego brązowe plecy nikną w otwartych przeszklonych drzwiach. Lepiej, żeby nie znalazł jej po swym powrocie w tym samym miejscu – bezczynnej, może podsłuchującej. Podniosła się i uczyniwszy dwa kroki skoczyła zgrabnie do basenu z jego cementowej krawędzi.

Jakkolwiek rzecz wyjaśniałaby odczucia dziewczyny wobec mężczyzny, którego ciało musiała masować, było lepiej dla jej spokoju ducha, że nie znała jego prawdziwej tożsamości.

Naprawdę nazywał się Donovan Grant lub Red Grant. Lecz od dziesięciu lat jego nazwisko brzmiało Krasno-Granitski, służbowy zaś pseudonim – „Granit".

Był głównym wykonawcą wyroków SMIERSZ-u, skrytobójczego aparatu MGB, w tej zaś chwili bezpośrednią linią MGB z Moskwy przekazywano mu instrukcje.

ROZDZIAŁ 2

RZEŹNIK

Grant delikatnie odłożył słuchawkę na widełki i siedząc wpatrywał się w telefon.

Stojący nad nim strażnik o kulistej głowie powiedział:

– Lepiej się zbierajcie.

– Macie jakiś pomysł o rodzaju misji? – Grant doskonale władał rosyjskim, lecz mówił z wyraźnym obcym akcentem. Mógł uchodzić za mieszkańca którejś z republik nadbałtyckich. Jego głos, wysoki i bezbarwny, brzmiał tak, jak gdyby Grant recytował jakiś nudny ustęp książki.

– Nie. Tylko że jesteście potrzebni w Moskwie. Samolot już leci. Będzie tu za jakąś godzinę. Pół godziny na tankowanie, potem trzy albo cztery godziny, to zależy od pogody, i jesteście w Charkowie. W Moskwie będziecie koło północy. Lepiej się pakujcie. Wezwę samochód.

Grant nerwowo podniósł się na nogi.

– Tak. Macie rację. Ale nie powiedzieli nawet, czy chodzi o akcję? Człowiek chciałby wiedzieć. Linia jest bezpieczna. Mogli coś napomknąć. Zwykle tak robią.

– Tym razem nie.

Grant powoli wyszedł z przeszklonych drzwi na trawnik. Jeśli nawet spostrzegł dziewczynę siedzącą na przeciwległym brzegu basenu, nie dał tego po sobie poznać. Pochyliwszy się podniósł książkę i złote zdobycze zawodowe, a potem wrócił do domu i wszedł po schodach do swej sypialni.

Na umeblowanie tego ponurego pokoju składało się tylko żelazne łóżko, z którego po jednej stronie wisiała aż do podłogi skotłowana pościel, wyplatane krzesło, nie malowana szafa i tandetna umywalka z cynową miednicą. Podłogę zaścielały porozrzucane magazyny angielskie i amerykańskie, przy ścianie pod oknem stały rzędem powieści sensacyjne w tanich, kieszonkowych, lub luksusowych wydaniach.

Grant pochylił się i wyciągnął spod łóżka poobijaną włoską walizkę, do której spakował nieco wyjętej z szafy taniej, lecz przyzwoitej, starannie wypranej odzieży. Potem pospiesznie umył się zimną wodą i mydłem o – jakżeby inaczej – różanym aromacie, a wreszcie wytarł się ściągniętym z łóżka prześcieradłem.

Z dworu doleciał warkot samochodu. Grant szybko ubrał się w rzeczy równie zgrzebne i pozbawione wyrazu jak te, które spakował do walizki, założył zegarek, wsunął do kieszeni pozostałe przedmioty osobiste, ujął walizkę i zbiegł po schodach.

Drzwi frontowe były otwarte. Ujrzał dwóch swych strażników gawędzących z kierowcą poobijanej limuzyny ZIS. „Cholerni głupcy" pomyślał. (Wciąż większość swych myśli formułował w angielskim). „Pewnie mu każą dopilnować, żebym przypadkiem nie zwiał w drodze na lotnisko. Pewnie nie potrafią sobie wyobrazić, że cudzoziemiec mógłby pragnąć mieszkać w ich zakazanym kraju." Zimne oczy jarzyły się gniewnie, kiedy postawiwszy walizkę na podłodze Grant myszkował wśród gęstwy okryć zwieszającej się z kołków na kuchennych drzwiach. Znalazł swój mundur – szarobury deszczowiec i czarną „leninówkę" funkcjonariuszy sowieckich – założył go, podniósł walizkę, wyszedł z domu i wsiadł do wozu obok ubranego po cywilnemu kierowcy, brutalnie przy tym potrącając barkiem jednego ze swych strażników.

Obaj mężczyźni cofnęli się bez słowa, patrząc nań twardymi oczyma. Kierowca zwolnił sprzęgło i auto, czekające z wrzuconym biegiem, jęło nabierać szybkości na pylistej drodze.

Willa stała na południowo-wchodnim wybrzeżu Krymu, mniej więcej w pół drogi pomiędzy Teodozją a Jałtą. Była jedną z wielu służbowych dacz, wzniesionych wzdłuż ulubionego przez dygnitarzy pasa górzystego wybrzeża stanowiącego część Riviery rosyjskiej. Red Grant wiedział, że jest niebywale uprzywilejowany mieszkając właśnie tu, nie zaś w jakiejś ponurej willi na peryferiach Moskwy. Kiedy samochód piął się pod górę, Grant pomyślał, iż z pewnością traktują go najlepiej, jak umieją, nawet jeśli ich troska ma dwa oblicza. Siedemdziesięciokilometrowa jazda na lotnisko w Symferopolu trwała godzinę. Na drodze nie było innych aut, przypadkowe zaś wozy z winnic na dźwięk klaksonu szybko zjeżdżały w rów. Jak w całej Rosji, samochód oznaczał tu dygnitarza, dygnitarz zaś mógł oznaczać tylko niebezpieczeństwo.

Wzdłuż całej trasy były róże, pola różane przeplatające się z winnicami, żywopłoty z krzewów różanych obok drogi, a przy dojeździe do lotniska olbrzymi kolisty kobierzec, gdzie przemieszane ze sobą czerwone i białe gatunki róż układały się w czerwoną gwiazdę na białym tle. Grantowi rzygać się chciało od tych róż i pragnął' być już w Moskwie, z dala od ich słodkiego zapachu.

Minęli wjazd do Portu Cywilnego i posuwając się przez jakieś półtora kilometra wzdłuż wysokiej ściany dotarli do wojskowego końca lotniska. Przy wysokiej drucianej bramie kierowca okazał przepustkę dwóm uzbrojonym w pistolety maszynowe wartownikom i wjechali na płytę. Stało tu kilka samolotów: wielkie wojskowe transportowce w barwach ochronnych, małe dwusilnikowe maszyny treningowe i dwa helikoptery marynarki wojennej. Kierowca zatrzymał wóz, aby zapytać mężczyznę w kombinezonie, gdzie szukać samolotu Granta. Natychmiast z wieży kontrolnej doniosło się metaliczne szczęknięcie i głośnik warknął:

– W lewo. W głębi na lewo. Numer V-BO.

Kierowca posłusznie ruszył po płycie lotniska, gdy stalowy głos warknął ponownie:

– Stać!

Kiedy szofer wdepnął pedał hamulca, w górze rozległ się ogłuszający wizg. Obaj mężczyźni przykurczyli się instynktownie, gdy od strony zachodzącego słońca nadleciała formacja czterech MIG-ów 17 i przemknęła nad ich głowami z opuszczonymi do lądowania krótkimi klapami hamulcowymi. Samoloty jeden po drugim siadły na olbrzymim pasie startowym, przy czym z kół przednich strzeliły obłoczki błękitnego dymu, a potem, z wyciem silników odrzutowych, potoczyły się ku odległej linii granicznej, zawróciły i podkołowały do wieży kontrolnej i hangarów.

– Ruszać!

Po przebyciu stu metrów dotarli do samolotu z literami rozpoznawczymi V-BO. Był to dwusilnikowy Iliuszyn 12. Wóz zatrzymał się przy aluminiowej drabince zwieszonej z drzwi kabiny. W luku ukazał się jeden z członków załogi. Zszedł po drabince, uważnie obejrzał przepustkę kierowcy i dokumenty Granta, po czym kierowcę oddalił gestem, Grantowi zaś polecił podążyć za sobą. Nie zaproponował pomocy w dźwiganiu bagażu, lecz Grant wniósł swoją walizkę po stopniach, jakby nie była cięższa od książki. Lotnik wciągnął drabinkę, zatrzasnął szeroki właz i pospieszył do kokpitu.

Do wyboru było dwadzieścia pustych siedzeń. Grant zajął najbliższe luku i zapiął pas bezpieczeństwa. Przez otwarte drzwi kokpitu doleciał krótki trzask rozmowy z wieżą kontrolną, oba silniki zawyły, zakaszlały i podjęły pracę, samolot zaś zawrócił szybko jak samochód, podkołował na początek pasa północno-południowego i bez żadnych dodatkowych czynności wstępnych nabrał pędu i wzniósł się w powietrze.

Grant rozpiął pas, zapalił papierosa Trojka ze złotym ustnikiem i rozparłszy się na siedzeniu oddał się miłym rozważaniom o swej dotychczasowej karierze i tym, co go czeka w najbliższej przyszłości.

Donovan Grant był owocem związku zawartego pewnej północy pomiędzy zawodowym ciężarowcem niemieckim a południowoirlandzką kelnerką. Związek ów trwał kwadrans, został zaś skonsumowany na wilgotnej trawie pod namiotem cyrkowym rozstawionym na peryferiach Belfastu. Gdy już było po wszystkim, ojciec wręczył matce pół korony, uszczęśliwiona natomiast matka powędrowała do domu, czyli łóżka w kuchni kafejki obok dworca kolejowego. Stwierdziwszy, że jest w ciąży, zamieszkała u swej ciotki w wiosce Aughmacloy, leżącej po obu stronach granicy i tam, w pół roku później, umarła na gorączkę poporodową wydawszy na świat dwunastofuntowego chłopczyka. Przed śmiercią poleciła, by syn nosił imię Donovan (ciężarowiec występował pod pseudonimem „Mocarny 0'Donovan") i jej rodowe nazwisko Grant.

Chłopiec, którym bez entuzjazmu zajmowała się ciotka, rósł zdrowo, był niezwykle silny i ogromnie milkliwy. Nie miał przyjaciół. Nie życzył sobie żadnych stosunków z innymi dziećmi, a jeśli czegoś od nich potrzebował, wymuszał to pięściami. W szkole miejscowej niezmiennie bano się go i nie lubiano, lecz Grant zdobył sobie reputację mocując się i boksując na jarmarkach, gdzie krwiożercza furia jego ataków w połączeniu z podstępnością pozwalała mu odnosić zwycięstwa nad chłopcami starszymi i silniejszymi.

To właśnie dzięki tym walkom wpadł w oko Sinn-Feinerom, którzy wykorzystywali Aughmacloy jako główny kanał przerzutowy dla swych ciemnych spraw na północy, a także przemytnikom, korzystającym z wioski w dokładnie tych samych celach. Po ukończeniu szkoły Grant stał się człowiekiem do brudnej roboty obu tych grup. Płacono mu dobrze, starając się zarazem jak najrzadziej miewać z nim do czynienia.

Właśnie w tym czasie, około pełni księżyca, jego ciało poczęło odczuwać osobliwe i gwałtowne przymusy. Kiedy, w październiku szesnastego roku swego życia, po raz pierwszy dostał „Czadu", jak nazywał rzecz na własny użytek wyszedł z domu i zadusił kota. Dzięki temu „poczuł się lepiej" na cały miesiąc. W listopadzie załatwił wielkiego owczarka, koło Bożego Narodzenia zaś, o północku, poderżnął gardło krowie w stajni sąsiada. Miał dość zdrowego rozsądku, by pojąć, że rychło te tajemnicze śmierci zaczną budzić w wiosce zdziwienie, kupił więc rower, na którym raz w miesiącu wyruszał nocą w teren. Często były to wyprawy bardzo dalekie, zatem po dwóch miesiącach, kiedy musiał zadowalać się gęśmi i kurczętami, zaryzykował i poderżnął gardło śpiącemu włóczędze.

Nocami ludzie wychodzili z domów tak rzadko, że niebawem zaczął wyruszać wcześniej: penetrując na swym rowerze znaczne połacie terenu docierał do odległych wiosek o zmierzchu, kiedy samotni rolnicy wracali z pól, dziewczyny zaś szły na schadzki.

Z dziewczętami, które niekiedy zabijał, nie „zabawiał się" w żaden inny sposób. Słyszał wprawdzie rozmowy na ten temat, ale były to sprawy zupełnie dlań niepojęte. To tylko cudowny akt zabijania sprawiał, że „czuł się lepiej". Nic innego.

Kiedy kończył siedemnasty rok życia cały region Fermanagh, Tyrone i Armagh roił się od upiornych pogłosek. Gdy w biały dzień zamordowano kobietę i uduszoną rzucono obojętnie w kopę siana, pogłoski przerodziły się w panikę. Po wioskach formowano ochotnicze grupki wigilantów, ściągały posiłki policyjne z psami, opowieści zaś o „Księżycowym Mordercy" przywabiały dziennikarzy. Kilkakroć jadącego na swym rowerze Granta zatrzymywano i przesłuchiwano, Grant jednak miał w Aughmacloy potężnych protektorów, a jego wywody o przejażdżkach treningowych związanych z uprawianiem boksu zawsze zyskiwały potwierdzenie, był bowiem w owym czasie dumą wioski i pretendentem do tytułu mistrza Irlandii w wadze półciężkiej.

I znów instynkt ocalił go w porę przed wpadką: Grant wyjechał z Aughmacloy do Belfastu, gdzie oddał się w ręce podupadłego organizatora walk bokserskich, który pragnął uczynić zeń zawodowca. W marnej sali treningowej panowała drakońska dyscyplina. Było to niemal więzienie i kiedy w żyłach Granta znów zakipiała krew, mógł co najwyżej zatłuc niemal na śmierć swoich sparing-partnerów. Gdy dwukrotnie trzeba go było odciągać siłą od przeciwnika w ringu, menedżer chciał Granta nawet wyrzucić, przed czym uratowało go tylko zdobycie tytułu mistrzowskiego.

Grant zdobył mistrzostwo w 1945 roku w dniu swych osiemnastych urodzin; zaraz potem powołano go do wojska, gdzie został kierowcą w Królewskim Korpusie Łączności. Okres szkolenia w Anglii otrzeźwił go nieco, a przynajmniej uczynił ostrożniejszym, kiedy dostawał „Czadu". Teraz, podczas pełni, szukał ucieczki w piciu. Brał butelkę whisky do lasów otaczających Aldershot, gdzie opróżniał ją do dna, śledząc beznamiętnie swe doznania aż do odzyskania pełnej świadomości. We wczesnych godzinach rannych wracał chwiejnie do koszar, tylko na poły usatysfakcjonowany, ale już nie groźny. Jeśli został przyłapany przez wartownika, dostawał najwyżej dzień koszarniaka, bo dowódca jednostki nie chciał mu psuć samopoczucia przed mistrzostwami armii.

Sekcję transportową Granta przerzucono jednak pospiesznie do Berlina w chwili „korytarzowych" nieporozumień z Rosjanami i Grant w mistrzostwach nie wziął udziału. W Berlinie zaintrygował go nieustanny swąd niebezpieczeństwa, uczynił jeszcze ostrożniejszym i bardziej szczwanym. Wciąż podczas pełni zapijał się w trupa, lecz przez resztę czasu obserwował i knuł. Podobało mu się to, co słyszał o Rosjanach – ich brutalności, wzgardzie dla ludzkiego życia, bezwzględności – i postanowił do nich uciec. Ale jak? I co im może zanieść w charakterze wiana? Na czym im zależy?

Do definitywnego wprowadzenia pomysłu w czyn skłoniły go ostatecznie mistrzostwa Brytyjskiej Armii Renu. Zbiegiem okoliczności odbywały się podczas pełni księżyca. Grant, reprezentujący Królewski Korpus Łączności, zarobił napomnienia za przytrzymywanie i ciosy poniżej pasa, a wreszcie został zdyskwalifikowany w trzeciej rundzie za konsekwentnie nieczystą walkę. Kiedy schodził z ringu, wygwizdał go cały stadion – najgłośniej zaś jego macierzysty pułk – nazajutrz natomiast, wezwany przez dowódcę, usłyszał, że przynosi hańbę Królewskiemu Korpusowi i najbliższym transportem będzie odesłany do domu. Koledzy-kierowcy zaczęli go bojkotować, a skoro nikt nie chciał z nim jeździć, przeniesiono tymczasem Granta do łącznikowej służby motocyklowej.

To przeniesienie odpowiadało mu jak żadne. Przyczaił się na kilka dni, a potem – pewnego wieczoru, gdy odebrał już pocztę z Dowództwa wywiadu wojskowego przy Reichskanzlerplatz – ruszył wprost ku Sektorowi Rosyjskiemu, poczekał z włączonym silnikiem, aż otworzy się brama, by przepuścić taksówkę, przemknął przez nią sześćdziesiątką, nim się zdążyła zamknąć, i wyhamował ostro przed betonowym bunkrem posterunku rosyjskiej straży granicznej.

Brutalnie wciągnięto go na wartownię. Siedzący za biurkiem oficer o drewnianej twarzy zapytał, czego sobie życzy.

– Sowieckiej Tajnej Służby – odparł Grant bezbarwnie. – Jej szefa.

Oficer obdarzył go zimnym spojrzeniem. Powiedział coś po rosyjsku. Żołnierze, którzy wprowadzili Ganta, zaczęli wyciągać go na zewnątrz. Grant otrząsnął się z nich bez trudu. Jeden z żołnierzy uniósł swoją pepeszę.

Grant oznajmił cierpliwie i wyraźnie:

– Mam mnóstwo tajnych dokumentów. Na dworze. W skórzanych torbach przy motocyklu. – Doznał olśnienia: – Władujecie się w poważne kłopoty, jeśli nie dotrą do waszej Tajnej Służby.

Oficer powiedział coś do żołnierzy, którzy odstąpili od Granta.

– Nie mamy żadnej Tajnej Służby – stwierdził oficer w sztywnej angielszczyźnie. – Proszę usiąść i wypełnić ten formularz.

Grant zasiadł przy biurku i wypełnił długi kwestionariusz przeznaczony dla wszystkich, którzy pragnęli odwiedzić strefę wschodnią: były tam pytania o nazwisko, adres, cel wizyty i tak dalej, i tak dalej. Tymczasem oficer odbył krótką i przyciszoną rozmowę telefoniczną.

Grant właśnie kończył, kiedy w pomieszczeniu zjawiło się dwóch następnych żołnierzy – podoficerów w brudnozielonych furażerkach i mundurach polowych z zielonymi dystynkcjami. Nawet nie zerknąwszy na formularz pogranicznik wręczył go jednemu z podoficerów, ci zaś wyprowadzili Granta na dwór, wsadzili go razem z motocyklem do tyłu zamkniętej półciężarówki i zaryglowali za nim drzwi. Po trwającej może kwadrans szybkiej jeździe samochód stanął; wyszedłszy zeń Grant stwierdził, że znajduje się na dziedzińcu od zaplecza wielkiego nowego gmachu. Wprowadzono go do budynku, wwieziono windą na górę i pozostawiono samotnie w celi bez okien. Cela nie zawierała nic, prócz żelaznej pryczy. Po godzinie, którą – jak uważał – poświęcono na wertowanie jego tajnych dokumentów, wprowadzono Granta do obszernego gabinetu, gdzie za biurkiem siedział oficer w mundurze przyozdobionym trzema rzędami medali i złotymi dystynkcjami pułkownika.

Na biurku nie było nic prócz wazy z różami.

Teraz, dziesięć lat później, spozierając na rozległe skupisko światełek, migocące trzy kilometry w dole, będące jak sądził, Charkowem, Grant uśmiechnął się niewesoło do swego odbicia w szybie.

Róże. Od tego momentu jego życie płynęło wyłącznie po różach. Róże, róże, róże,, cały czas.

ROZDZIAŁ 3

STUDIA PODYPLOMOWE

– Zatem chciałby pan pracować w Związku Sowieckim, mister Grant?

Było to pół godziny później i pułkownik MGB odczuwał już znudzenie rozmową. Uważał, iż wycisnął już z tego nader odpychającego brytyjskiego żołnierza wszystko, co mogłoby go zainteresować. Jeszcze tylko kilka uprzejmych zdań w podzięce za obfity łup tajemnic, jakiego dostarczyły pocztowe torby tego człowieka, i można go odesłać do cel, w których zaczeka na przewiezienie w zwykłym trybie do Workuty lub innego obozu pracy.

– Tak, chciałbym dla was pracować.

– A jakąż pracę mógłby pan wykonywać, mister Grant? Mamy mnóstwo niewykwalifikowanej siły roboczej. Nie potrzebujemy kierowców ciężarówek, kiedy zaś – tu pułkownik uśmiechnął się przelotnie – trzeba kogoś zboksować, mamy do wyboru wielu ludzi, którzy potrafią to robić. Wśród nich, nawiasem mówiąc, dwóch potencjalnych mistrzów olimpijskich.

– Jestem ekspertem w zabijaniu ludzi. Robię to doskonale. I uwielbiam.

Pułkownik dostrzegł czerwony ognik, który pod piaskowymi rzęsami zamigotał przez moment w bardzo bladobłękitnych oczach. Pomyślał, że ten człowiek mówi szczerze. Jest równie szalony jak odpychający. Popatrzył zimno na Granta, zastanawiając się, czy warto nań marnować w Workucie strawę. Może go lepiej zastrzelić. Albo przerzucić do Sektora Brytyjskiego i niech się o niego martwią rodacy.

– Pan mi nie wierzy – odparł Grant ze zniecierpliwieniem. To był niewłaściwy rozmówca, nie ten wydział. – Kto tu u was odwala mokrą robotę? – Był pewien, iż Rosjanie dysponują czymś w rodzaju brygady skrytobójców. Wszyscy tak mówili. – Niech mi pan pozwoli z nimi pogadać. Kogoś dla nich zabiję. Kogokolwiek wskażą. Zaraz.

Pułkownik popatrzył nań z niesmakiem. Może jednak powinien zameldować o sprawie.

– Proszę zaczekać – wstał i wyszedł z pokoju, pozostawiając otwarte drzwi, w których zaraz pojawił się wartownik i z dłonią na kolbie pistoletu jął obserwować Granta.

Pułkownik przeszedł do sąsiedniego pokoju. Był pusty. Na biurku stały trzy telefony. Podniósł słuchawkę aparatu, z którego bezpośrednią linią MGB mógł się połączyć z Moskwą. Gdy odezwał się telefonista wojskowy, powiedział „SMIERSZ", a kiedy uzyskał połączenie, poprosił o Kierownika Wydziału Operacyjnego.

Po dziesięciu minutach odłożył słuchawkę. Co za szczęście! Rozwiązanie proste i konstruktywne. Jakikolwiek obrót przybrałyby sprawy, przyniosą skutek pomyślny. Jeśli Anglikowi się powiedzie, będzie doskonale, jeśli nie – powstanie mnóstwo zamieszania w Sektorze Zachodnim, zamieszania kłopotliwego dla Brytyjczyków, bo Grant to ich człowiek, zamieszania kłopotliwego dla Niemców, bo próba napędzi strachu wielu ich szpiegom, a wreszcie zamieszania kłopotliwego dla Amerykanów, bo to oni w przeważnej mierze dostarczają funduszy komórce Baumgartena i uznają teraz, iż jej system bezpieczeństwa ma luki. Zadowolony z siebie pułkownik wrócił do gabinetu i usiadł naprzeciwko Granta.

– Czy mówi pan poważnie?

– Oczywiście że tak.

– Ma pan dobrą pamięć?

– Tak.

– W Sektorze Brytyjskim jest pewien Niemiec, dr Baumgarten. Mieszka w lokalu numer 5 przy Kurfurstendamm 22. Wie pan, gdzie to jest?

– Tak.

– Dziś wieczorem zostanie pan ze swoim motocyklem przerzucony do Sektora Brytyjskiego. Numery rejestracyjne zostaną zmienione. Pańscy rodacy będą pana szukać. Weźmie pan ze sobą kopertę dla dr Baumgartena. Kopertę z adnotacją, iż musi zostać dostarczona przez posłańca. W swoim mundurze i z podobną przesyłką nie będzie pan miał problemów. Oznajmi pan, że wiadomość jest tak poufna, iż musi się pan zobaczyć z Baumgartenem w cztery oczy. Potem go pan zabije. – Pułkownik uczynił pauzę. Podniósł brwi. – Tak?

– Tak – odparł Grant flegmatycznie. – Czy zlecicie mi więcej podobnej roboty, jeśli wywiążę się z tej?

– Możliwe – powiedział beznamiętnie pułkownik. – Ale najpierw musi pan zademonstrować, co potrafi. Po wykonaniu zadania i powrocie do Sektora Sowieckiego może pan pytać o pułkownika Borysa. – Wcisnął guzik dzwonka i pojawił się mężczyzna w cywilu. Pułkownik ukazał go gestem: – Ten człowiek pana nakarmi. Potem dostarczy kopertę i ostry nóż amerykańskiego wyrobu. To doskonała broń. Powodzenia.

Pułkownik wyjął z wazy różę i powąchał ją z wyraźną przyjemnością.

Grant podniósł się na nogi.

– Dziękuję, sir – powiedział gorąco.

Pułkownik nie odpowiedział i nie oderwał od róży spojrzenia. W ślad za mężczyzną w cywilu Grant wyszedł z gabinetu.

Samolot sunął z rykiem nad sercem Rosji. Zostawił za sobą gorejące daleko ku wschodowi piece hutnicze wokół miasta Sta-lino, a także – od zachodu – srebrzystą nić Dniepru, rozgałęziającą się koło Dniepropietrowska. Świetlista plama wokół Charkowa oznaczała granicę Ukrainy, pojawiło się i zniknęło mniejsze skupisko świateł – Kursk, miasto fosfatów. Grant wiedział, że rozpościerająca się teraz w dole gęsta, nieprzenikniona ciemność kryje wielki środkowy step, na którym szumią i dojrzewają w mroku miliardy ton rosyjskiego zboża. Nie będzie żadnych więcej oaz światła, dopóki – za godzinę, podczas której pokonają pięćset ostatnich kilometrów – nie dotrą do Moskwy.

Teraz Grant znał już Rosję bardzo dobrze. Ledwie po szybkim, kompetentnym i sensacyjnym zamordowaniu arcyważnego zachodnioniemieckiego szpiega Grant przemknął przez granicę i dotarł jakoś do „pułkownika Borysa", a przebrano go w ubiór cywilny, zakryto pilotką włosy, wsadzono do pustego samolotu MGB i przetransportowano wprost do Moskwy.

Wtedy zaczął się rok połowicznego uwięzienia, który Grant poświęcił na utrzymywanie się w formie i naukę rosyjskiego, podczas gdy w jego otoczeniu pojawiali się i znikali ludzie – funkcjonariusze śledczy, kapusie, lekarze. Tymczasem szpiedzy sowieccy w Anglii i Irlandii Północnej drobiazgowo badali jego przeszłość.

Pod koniec tego roku wystawiono Grantowi tak czyste świadectwo zdrowia politycznego, o jakim cudzoziemiec w Rosji może tylko marzyć. Informatorzy angielscy i amerykańscy donieśli, że nie jest w najmniejszym stopniu zainteresowany polityką czy też normami społecznymi jakiegokolwiek kraju świata, lekarze zaś i psychologowie wyrazili zgodną opinię, iż cierpi na zaawansowaną depresję maniakalną, której okresy krytyczne zbiegają się w czasie z pełniami księżyca. Dodawali również, że Grant jest osobowością narcystyczną i aseksualną o bardzo wysokiej odporności na ból. Pomijając te cechy szczególne, charakteryzowało go doskonałe zdrowie, a także, pomimo beznadziejnie niskiego poziomu wykształcenia, naturalny, iście lisi spryt. Zgadzano się, że Grant to wyjątkowo niebezpieczny członek społeczeństwa i jako taki winien zeń zostać wyeliminowany.

Gdy dossier Granta znalazło się przed obliczem szefa spraw personalnych MGB, ów gotów był zrazu napisać na marginesie „Zabić", lecz wówczas przyszło głębsze zastanowienie.

W Związku Sowieckim istnieje znaczne zapotrzebowanie na usługi katowskie nie dlatego, że przeciętny Rosjanin jest człowiekiem okrutnym – aczkolwiek nacja rosyjska wydała kilku największych okrutników świata – lecz dlatego, iż zadawanie śmierci stanowi instrument polityki. Ludzie sprzeciwiający się Państwu są przeciwnikami Państwa, a Państwo nie ma miejsca dla wrogów. Jest do zrobienia zbyt wiele, aby tracić na nich cenny czas, w związku z tym, jeśli sprawiają stałe kłopoty, po prostu się ich eliminuje. W kraju o populacji sięgającej dwustu milionów można spokojnie pozwolić sobie na wymordowanie wielu tysięcy rocznie. Jeśli – jak to się stało podczas dwóch największych czystek – w ciągu jednego roku musi zginąć milion, strata również nie jest wielka. Kwestią poważną jest natomiast niedobór katów. „Zycie" kata jest bowiem krótkie. W pewnym momencie kat zaczyna mieć dość swojej roboty. Jego dusza zaczyna od niej chorować. Po dziesięcio-, dwudziesto-, stukrotnym wysłuchaniu przedśmiertnego rzężenia istota ludzka, jakkolwiek zwyrodniała, zaraża się, może przez proces osmozy z samą śmiercią, wirusem śmierci, który wkrada się w jej ciało i pochłania je niczym rak. Owładają wówczas katem melancholia, alkohol i okropne poczucie znużenia, które zasnuwa mu oczy szkliwem, zwalnia ruchy i niweczy dokładność. Widząc te oznaki, pracodawca nie ma innego wyjścia, jak tylko stracić kata i poszukać jego następcy.

Kadrowiec MGB uświadamiał sobie ten problem i nie tracił z pola widzenia nie tylko potrzeby poszukiwań wyrafinowanych skrytobójców, lecz także zwykłych rzeźników. I oto miał człowieka, który wydawał się w obu formach zabijania ekspertem bez reszty oddanym swemu rzemiosłu i, jeśli wierzyć lekarzom, wprost dla niego stworzonym.

Kierownik Spraw Personalnych napisał zatem krótką, sarkastyczną uwagę na dokumentach Granta, opatrzył je nagłówkiem SMIERSZ Otdieł II i rzucił na tacę z korespondencją służbową.

Ciałem Donovana Granta zawładnął wydział II SMIERSZU, zajmujący się operacjami i egzekucjami, jego nazwisko zaś, zmienione na Granitski, wciągnął w swoje rejestry.

Dwa następne lata były dla Granta ciężkie. Musiał wrócić do szkoły i to takiej szkoły, że myślał z rozrzewnieniem o porzniętych scyzorykiem ławkach w zardzewiałym blaszanym baraku wypełnionym zapachem chłopców i sennym bzyczeniem much – jedynym obrazie szkoły, jaki znał. Tu, w położonej pod Leningradem Szkole Wywiadu dla Cudzoziemców, ciasno wbity w szeregi Niemców, Czechów, Polaków, Bałtów, Chińczyków i Murzynów, których twarze wyrażały powagę i zaangażowanie, ołówki zaś śmigały po kartkach zeszytów, borykał się z zagadnieniami będącymi dlań czystą chińszczyzną.

Były tu zajęcia z Podstaw Wiedzy Politycznej, w tym historia ruchów robotniczych, partii komunistycznej i przemysłowych potęg świata – były – upstrzone egzotycznymi nazwiskami, które ledwie potrafił wymówić – nauki Marksa, Lenina i Stalina. Były lekcje poświęcone „Przeciwnikowi klasowemu, z którym walczymy", i wykłady o komunizmie i faszyzmie; były tygodnie strawione na „Taktykę, agitację i propagandę" i kolejne tygodnie poświęcone problemom mniejszości narodowych, ludów kolonialnych, Murzynów i Żydów. Każdy miesiąc kończył się egzaminami, na których Grant wypisywał majaczenia analfabety, naszpikowane na poły zapomnianymi strzępami historii Anglii i poprzekręcanymi sloganami komunistów; nieuchronnie prowadziło to do rwania w kawałki jego wypocin, raz – wobec całej klasy.

Wytrwał jednak, a kiedy przyszedł czas Przedmiotów Praktycznych, dawał sobie radę znacznie lepiej. Szybko pojął podstawy Kodów i szyfrów, bo chciał je zrozumieć. Był dobry z łączności i natychmiast połapał się w labiryncie kontaktów, zagłuszeń, kurierów i skrzynek kontaktowych; z Zajęć polowych – gdzie każdy absolwent musiał zaplanować i przeprowadzić na przedmieściach Leningradu i jego okolicach symulowaną operację – dostał ocenę bardzo dobrą. Na koniec, kiedy przyszły sprawdziany z Czujności, Dyskrecji, Norm bezpieczeństwa, Przytomności umysłu, Odwagi i Opanowania, zostawił w pobitym polu całą szkołę.

Raport, który pod koniec roku wrócił do SMIERSZU, konkludował: „Wartość polityczna zero. Wartość operacyjna – najwyższa" – a właśnie takie wnioski pragnął usłyszeć Otdieł II.

Następny rok, jako jeden z trzech zagranicznych studentów pośród kilku setek Rosjan, spędził Grant w Szkole Terroru i Dywersji, w podmoskiewskiej Kuczinie. Tu, pod ogólnym nadzorem słynnego pułkownika Arkadego Fotojewa, zwanego ojcem współczesnego sowieckiego szpiegostwa, triumfalnie zaliczył kursy judo, boksu, gimnastyki, fotografii i radiołączności, i udoskonalił pod okiem pułkownika-lejtnanta Nikołaja Godłowskiego, mistrza Sowietów w strzelectwie, swój kunszt w posługiwaniu się bronią krótką.

Dwukrotnie w ciągu owego roku podczas pełni księżyca wóz z MGB zabierał go bez uprzedzenia i wiózł do jednego z moskiewskich więzień. Tam, zamaskowanemu czarnym kapturem, pozwalano mu wykonywać egzekucje przy użyciu rozmaitych narzędzi – sznura, toporu, karabinu maszynowego. Przed, w trakcie i po robiono mu EKG, mierzono ciśnienie krwi, a także poddawano różnym innym testom medycznym, o których celu i wynikach nigdy go jednak nie poinformowano.

Był to udany rok i Grant odnosił słuszne wrażenie, iż sprawia swym opiekunom satysfakcję.

W latach 1949 i 1950 pozwalano mu uczestniczyć w drobnych operacjach, przeprowadzanych w państwach satelickich przez Grupy Lotne lub Awanposty. Były to pobicia i proste zabójstwa podejrzanych o zdradę lub inne grzeszki rosyjskich szpiegów i pracowników wywiadu. Grant wywiązywał się z tych zadań kompetentnie, dokładnie i cicho, a choć obserwowano go nieustannie i uważnie, nie stwierdzono najmniejszych odstępstw od nakazanego mu trybu postępowania czy też słabości charakteru bądź błędów technicznych. Może sprawy potoczyłyby się inaczej, gdyby zlecono mu jednoosobową misję skrytobójczą podczas pełni, lecz jego zwierzchnicy, świadomi, że nie podlegałby w takim okresie ani ich, ani swojej kontroli, wybierali dla jego operacji terminy bezpieczne. Pełnia była stuprocentowa zarezerwowana dla jatek w więzieniach, które niekiedy urządzano mu w nagrodę za udane misje przeprowadzone z zimną krwią.

W latach 1951 i 1952 uznano użyteczność Granta pełniej i bardziej oficjalnie. W rezultacie doskonałej pracy, szczególnie we Wschodnim Sektorze Berlina, przyznano mu obywatelstwo sowiecie i podwyżkę pensji, która w 1953 sięgnęła godziwych pięciu tysięcy rubli. W 1953 otrzymał stopień majora z prawami do emerytury datowanymi wstecz do dnia jego pierwszego kontaktu z „pułkownikiem Borysem", a także służbową willę na Krymie. Przypisano mu dwóch ochroniarzy – którzy w części mieli go strzec, w części zaś pilnować, by nie „poszedł na lewiznę", jak w żargonie MGB zwie się zdradę – a raz w miesiącu dowożono do najbliższego więzienia i pozwalano wykonać tyle egzekucji, ilu było pod ręką odpowiednich na nie kandydatów.

Naturalnie, Grant nie miał przyjaciół. Wszyscy, którzy się z nim stykali, odczuwali wobec niego albo nienawiść, albo strach, albo zazdrość. Nie miał nawet tych zawodowych znajomości, jakie w dyskretnym i czujnym światku sowieckich funkcjonariuszy uchodzą za przyjaźń. Jeśli jednak dostrzegał nawet ten fakt, to się nim nie przejmował. Jedynymi osobami budzącymi w nim zainteresowanie były jego ofiary. Reszta życia toczyła się wyłącznie w jego duszy. A była to dusza bogato i niepokojąco zaludniona myślami.

Oprócz tego miał, oczywiście, SMIERSZ. Nikt w Związku Sowieckim, kto miał za sobą SMIERSZ, nie musiał się martwić o przyjaciół ani w ogóle o nic prócz tego, by czarne skrzydła organizacji nie przestały strzec jego głowy.

Grant wciąż oddawał się niejasnym rozważaniom o swej pozycji wobec pracodawców, gdy, pojmany naprowadzaniem radarowym z Lotniska Tuszyno, leżącego obok czerwonej poświaty Moskwy, samolot począł tracić wysokość.

Był na samym szczycie swojej góry, był głównym wykonawcą wyroków SMIERSZ-u, a zatem całego Związku Sowieckiego. Ku czemu jeszcze mógłby zmierzać? Dalszym awansom? Większej forsie? Kolejnym złotym pamiątkom? Ważniejszym ofiarom? Lepszej technice?

Na pozór nie bardzo było się już o co bić. Chyba że w jakimś innym kraju jest człowiek, o którym jeszcze nie słyszał, a którego będzie musiał wyeliminować, zanim przypadnie mu w udziale supremacja absolutna.

ROZDZIAŁ 4

MOGOŁOWIE ŚMIERCI

SMIERSZ jest oficjalną agendą skrytobójczą rządu sowieckiego. Działa tak w kraju, jak za granicą, zatrudniając – w roku 1955 – czterdzieści tysięcy mężczyzn i kobiet. SMIERSZ to skrót od słów Smiert' Szpionam, co oznacza Śmierć Szpiegom. Nazwy tej używają tylko pracownicy samej organizacji i funkcjonariusze sowieccy. Żadnemu obywatelowi przy zdrowych zmysłach nawet do głowy nie przyjdzie, by na głos wypowiedzieć te słowa.

Centralą SMIERSZ-u jest niezwykle duży i niezwykle szpetny współczesny gmach stojący z numerem trzynastym przy szerokiej i monotonnej ulicy Srietienka. Mijając dwóch wartowników z bronią półautomatyczną strzegących z obu stron szerokich schodów, które wiodą do wielkich, dwuskrzydłowych żelaznych drzwi, przechodnie opuszczają wzrok ku ziemi. Jeśli przypomną sobie na czas lub mogą zrobić rzecz w sposób naturalny, przechodzą przez ulicę i mijają budynek po drugiej stronie.

Kierowanie SMIERSZ-em odbywa się z drugiego piętra. Najważniejszym pomieszczeniem drugiego piętra jest ogromna, jasna sala o ścianach wymalowanych farbą koloru bladooliwkowozielonego, tak powszechnie spotykanego we wszystkich państwowych biurach świata. Po przeciwległej stronie dźwiękoszczelnych drzwi na dziedziniec od tyłu budynku wyzierają dwa okna. Podłogę wyściela od ściany do ściany wielobarwny kaukaski dywan najwyższego gatunku. W lewym rogu sali stoi ukosem masywne dębowe biurko, którego blat, pod grubą szklaną płytą, wyłożony jest czerwonym aksamitem.

Po lewej stronie biurka stoją dwa koszyki na korespondencję otrzymywaną i ekspediowaną, po prawej zaś – cztery telefony.

Tworząc z biurkiem kształt litery T, ukośnie przez pokój biegnie stół konferencyjny. Stoi przy nim osiem tapicerowanych czerwoną skórą krzeseł o prostych oparciach. Stół jest również wyłożony czerwonym suknem, brak jednak na nim szkła. Są natomiast popielniczki, szklanki i dwie ciężkie karafki z wodą.

Na ścianach wiszą cztery wielkie obrazy w złotych ramach. W 1955 były to: portret Stalina nad drzwiami, Lenina pomiędzy oknami, na dwóch zaś pozostałych ścianach, zawieszone dokładnie na przeciwko siebie, Bułganina i – tam, gdzie do trzynastego stycznia 1954 znajdował się konterfekt Berii – generała armii Iwana Aleksandrowicza Sierowa, przewodniczącego Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego.

W lewo od wejścia, pod portretem Bułganina, w efektownym kabinecie z polerowanego dębu stoi przy ścianie wielki telewizor. Mebel kryje również magnetofon, który można włączyć przyciskiem umieszczonym na biurku. Podłączony do magnetofonu mikrofon ciągnie się pod całym stołem konferencyjnym, przewody zaś biegną w nogach. Obok telewizora są niewielkie drzwi prowadzące do małej prywatnej ubikacji i łazienki, a także do niewielkiej sali projekcyjnej, gdzie wyświetla się tajne filmy.

Pod portretem generała Sierowa stoi biblioteczka, zawierająca na najwyższych półkach dzieła Marksa, Engelsa i Lenina, na niższych zaś, łatwiej dostępnych – książki we wszystkich językach na temat wywiadu i kontrwywiadu, metod pracy policji i kryminologii. Obok biblioteczki stoi pod ścianą długi wąski stół z tuzinem wielkich albumów oprawnych w skórę z wytłoczonymi na okładkach złotymi datami. Albumy te zawierają zdjęcia obywateli sowieckich i cudzoziemców zlikwidowanych przez SMIERSZ.

Mniej więcej wtedy, gdy samolot Granta podchodził do lądowania w Tuszynie – zatem około dwudziestej trzeciej trzydzieści – przy stole tym, wertując wolumin opatrzony datą 1954, stał krępy, sprawiający wrażenie twardego, mężczyzna około pięćdziesiątki.

Szef SMIERSZ-u generał-pułkownik Grubozabijszczykow, znany w gmachu jako „G", miał na sobie schludną płową bluzę mundurową ze' stójką i ciemnogranatowe bryczesy z dwoma wąskimi lampasami koloru czerwonego wzdłuż szwów. Spodnie wchodziły w czarne, wypucowane oficerki z miękkiej skóry. Na przodzie bluzy pyszniły się trzy rzędy baretek – dwa ordery Lenina, order Suworowa, order Aleksandra Newskiego, Order Czerwonego Sztandaru, dwa ordery Czerwonej Gwiazdy, medal za Dwadzieścia Lat Służby, medale za Obronę Moskwy i Zdobycie Berlina. Dopełniały całości różowo-szara wstążeczka Komandorii Orderu Imperium Brytyjskiego i bordowo-biała amerykańskiego Medalu za Męstwo. Ponad baretkami zwieszała się złota gwiazda Bohatera Związku Sowieckiego.

Twarz nad wysoką stójką bluzy mundurowej była wąska i ostra. Pod okrągłymi, brązowymi oczyma, które jak wypolerowany marmurowy relief sterczały poniżej gęstych, czarnych brwi, wisiały obwisłe worki. Biała, ciasno napięta skóra wygolonej czaszki lśniła w blasku centralnego kandelabru. Usta nad głęboko przeciętym podbródkiem były szerokie i posępne. Ta twarda, niewzruszona twarz znamionowała napawającą lękiem władczość.

Jeden z telefonów na biurku cicho zabrzęczał. Sprężystym, precyzyjnym krokiem mężczyzna podszedł do wysokiego krzesła przy biurku, usiadł i podniósł słuchawkę aparatu oznaczonego literami WCz. Litery te stanowią skrót słowa wysokoczastota czyli wysoka częstotliwość. Do centralki WCz podłączonych jest zaledwie około pięćdziesięciu najwyższych funkcjonariuszy państwa – wyłącznie ministrów lub szefów niektórych wydziałów. Obsługą umiejscowionej na Kremlu centrali zajmują się zawodowi oficerowie bezpieki, ale i oni nie mogą podsłuchać rozmów, których jednak każde słowo jest automatycznie nagrywane.

– Tak?

– Mówi Sierow. Jakie działania zostały podjęte od czasu porannej narady Prezydium?

– Mam tu za kilka minut spotkanie, towarzyszu generale – RUMID, GRU i oczywiście MGB. Potem, jeśli zostanie uzgodnione podjęcie akcji, będę rozmawiał z moimi szefami działów Operacji i Planowania. Na wypadek, gdyby została postanowiona likwidacja, przedsięwziąłem już kroki w celu ściągnięcia do Moskwy właściwego wykonawcy. Tym razem osobiście będę nadzorować przygotowania. Nie chcemy wszak następnej afery Chochłowa.

– Diabeł świadkiem, że nie chcemy. Zadzwońcie po pierwszej naradzie. Chcę jutro rano zameldować o niej Prezydium.

– Oczywiście, towarzyszu generale.

Generał G. odłożył słuchawkę i przycisnął skryty pod biurkiem przycisk dzwonka. Jednocześnie włączył magnetofon. Wszedł adiutant generała, kapitan MGB.

– Są już?

– Tak jest, towarzyszu generale.

– Wprowadźcie.

Po kilku minutach sześciu mężczyzn, w tym pięciu noszących mundury, wsunęło się rządkiem przez drzwi i prawie nie patrząc na człowieka za biurkiem zajęło miejsce przy stole konferencyjnym- Było to trzech wyższych oficerów, szefów wydziału, każdemu zaś towarzyszył adiutant. W Związku Sowieckim nikt nie idzie n a konferencję samotnie. Dla swej własnej obrony, a także dla ubezpieczenia swego wydziału, nieodmiennie zabiera ze sobą świadka. Dzieje się tak po to, by wydział dysponował niezależną wersją przebiegu konferencji, przede wszystkim zaś tego, co powiedziano w jego imieniu. Jest to ważne w wypadku ewentualnego śledztwa. Na konferencji nie sporządza się notatek, decyzje zaś są przekazywane wydziałom ustnie.

Po lewej stronie stołu zasiadał generał-lejtnant Sawin, szef GRU, wywiadu Sztabu Generalnego Armii, z pełnym pułkownikiem u boku. Na końcu stołu zajął miejsce generał-lejtnant Wozdwiżeński z RUMID, Departamentu Wywiadu Ministerstwa Spraw Zagranicznych, w towarzystwie cywila w średnim wieku. Siedzącemu tyłem do drzwi pułkownikowi bezpieki Nikitinowi, szefowi wywiadu MGB, sowieckiej tajnej służby, towarzyszył major.

– Dobry wieczór, towarzysze.

Trzej wyżsi oficerowie w odpowiedzi zaszemrali uprzejmie i powściągliwie. Każdy z nich wiedział – sądząc zarazem, iż jest jedynym, który wie – że każdy wydany w tym pokoju dźwięk jest nagrywany, każdy zatem, nie uprzedzając swego adiutanta, postanowił wypowiedzieć tylko minimum słów zgodnie z dyscypliną i potrzebami Państwa.

– Zapalmy – Generał G. wyjął pudełko papierosów „Moskwa-Wołga" i przypalił jednego z nich amerykańską zapalniczką. Trzask zapalniczek rozległ się wokół całego stołu. Generał G. spłaszczył niemal zupełnie długi kartonowy ustnik papierosa i ścisnął go zębami w prawym kącie ust. Rozciągnął wargi, obnażając zęby, i począł mówić krótkimi urywanymi zdaniami, które trochę sycząco wydobywały się spomiędzy szczęk i spod uniesionego w górę papierosa.

– Towarzysze, spotykamy się w myśl polecenia towarzysza generała Sierowa. Generał Sierow, w imieniu Prezydium, polecił mi zapoznać was z pewnymi zagadnieniami polityki państwowej. Mamy je rozważyć, zarekomendować zgodną z ową polityką linię działania i współpracować w jej realizacji. Decyzje musimy podjąć szybko. Lecz decyzja nasza będzie miała dla Państwa najwyższe znaczenie. Musi być zatem decyzją właściwą.

Generał G. uczynił pauzę, pozwalając, by do zebranych dotarło znaczenie jego słów. Jedną po drugiej, omiótł badawczym spojrzeniem twarze trzech siedzących przy stole wyższych oficerów. Ich oczy patrzyły nań beznamiętnie, lecz w duszach ci dostojnicy czuli głęboki niepokój. Mieli oto zajrzeć przez uchylone drzwiczki pieca. Mieli poznać tajemnicę państwową, a w konsekwencji tej wiedzy narazić się może w przyszłości na największe niebezpieczeństwo. Siedząc w tej cichej sali odczuwali, że pławią się w przerażającej poświacie, która emanuje z centrum wszelkiej potęgi w Związku Sowieckim – Najwyższego Prezydium.

Resztki popiołu spadły z papierosa generała G. na jego bluzę. Strząsnął je i wrzucił kartonowy ustnik do ustawionego obok biurka kosza na tajne śmieci. Zapalił następnego papierosa i trzymając go w zębach powiedział:

– Nasze zalecenia będą dotyczyć jawnego aktu terroryzmu, który w ciągu najbliższych trzech miesięcy winien zostać przeprowadzony na terytorium nieprzyjaciela.

Sześć par pozbawionych wyrazu oczu z wyczekiwaniem patrzyło na szefa SMIERSZ-u.

– Towarzysze – generał G. rozparł się w krześle i ciągnął tonem objaśnienia – polityka zagraniczna Związku Sowieckiego wkroczyła w nową fazę. Dawniej była to polityka „twarda" – polityka (pozwolił sobie na żart związany z nazwiskiem Stalina) stalowa. Ta polityka, jakkolwiek efektywna, budowała na Zachodzie – szczególnie w Ameryce – napięcia, które zaczęły być groźne. Amerykanie to ludzie nieobliczalni. Histeryczni. W meldunkach naszego wywiadu zaczęły pojawiać się sygnały, że spychamy Amerykę na grań zaskakującego ataku nuklearnego przeciwko ZSRR. Czytaliście te raporty i wiecie, że to, co mówię, jest prawdą. Nie życzymy sobie takiej wojny. Jeśli ma dojść do wojny, to my wybierzemy moment jej rozpoczęcia. Niektórym prominentnym Amerykanom, w szczególności kierowanej przez admirała Redforda grupie pentagońskiej, i snutym przez nich awanturniczym zamysłom, pośpieszyły w sukurs właśnie sukcesy naszej „twardej" polityki. Uznano zatem, że nadszedł czas, abyśmy zmienili środki, nie rezygnując z celów. Opracowano nową politykę – politykę „twardo-miękką". Początkiem tej polityki stała się Genewa. Tam zajęliśmy postawę „miękką". Chiny zagrażają Quemoy i Matsu – jesteśmy „twardzi". Otwieramy nasze granice dla wielu dziennikarzy, aktorów i artystów, choć wiemy, iż niejeden z nich jest szpiegiem. Nasi przywódcy śmieją się i żartują na przyjęciach w Moskwie. Wśród tych żarcików dokonujemy największej w dziejach próbnej eksplozji nuklearnej. Towarzysze Bułganin i Chruszczow, a także towarzysz generał Sierow (generał G. pamiętał, aby na użytek nasłuchującego magnetofonu wymienić wszystkie liczące się nazwiska) odwiedzają Indie i Wschód, gdzie oczerniają Anglików. Po powrocie toczą przyjazne rozmowy z ambasadorem brytyjskim na temat swej rychłej wizyty dobrej woli w Londynie. I tak to idzie – kij i marchewka, uśmiech i zmarszczenie brwi. A Zachód jest zagubiony. Napięcia ulegają rozluźnieniu, zanim zdążą spotężnieć. Reakcje naszych nieprzyjaciół są niezręczne, ich strategia – zachwiana. Tymczasem zwykli ludzie śmieją się z naszych dowcipów, oklaskują nasze drużyny piłkarskie i rozpływają się z rozkoszy, kiedy zwolnimy kilku jeńców wojennych, których nie chce nam się dłużej karmić.

Stół rozjaśnił się od uśmiechów zadowolenia i dumy. Cóż za błyskotliwa polityka! Jakichż durniów robimy z tych na Zachodzie!

– Jednocześnie – generał G. skwitował lekkim uśmieszkiem przyjemność, jaką sprawił słuchaczom – wszędzie na świecie wciąż posuwamy się cichaczem naprzód: rewolucja w Maroko, broń dla Egiptu, przyjaźń z Jugosławią, problemy na Cyprze, zamieszki w Turcji, strajki w Anglii, wielkie zdobycze polityczne we Francji – nie ma takiego frontu, gdzie nie notujemy cichych postępów.

Generał G. ujrzał, że oczy nad stołem rozjarzyły się chciwie. Słuchacze zmiękli. Czas na postawę twardą. Czas, by tę nową politykę odczuli na sobie. W wielkiej rozgrywce, prowadzonej także w ich interesie, służby wywiadowcze muszą przyjąć na siebie część brzemienia. Płynnym ruchem generał G. pochylił się w przód. Wsparł na biurku prawy łokieć i uniósł w górę kułak.

– Lecz, towarzysze – jego głos był łagodny – gdzie zanotowano słabości w realizacji polityki państwowej ZSRR? Kto był ciągle miękki, gdyśmy pragnęli okazywać twardość? Kto ponosił porażki, gdy udziałem wszystkich innych agend państwa były zwycięstwa? Kto, przez swe durne błędy, sprawiał, że całemu światu Związek Sowiecki jawił się jako państwo głupie i słabe? KTO?

Głos uniósł się niemal do wrzasku. Generał G. pomyślał, że oskarżenie, którego domagało się Prezydium, wygłasza dobrze. Jakże doskonale zabrzmi, kiedy Sierow będzie odtwarzał zapis! Posłał bladym, pełnym oczekiwania twarzom nad stołem konferencyjnym groźne spojrzenie, a potem walnął pięścią w blat biurka.

– Cały aparat wywiadowczy Związku Sowieckiego, towarzysze. – Jego głos przemienił się teraz we wściekły ryk. – Tymi próżniakami, sabotażystami i zdrajcami jesteśmy właśnie my! To my przynosimy zawód Związkowi Sowieckiemu w jego wielkiej i pełnej chwały walce! My! – Obszernym gestem ramienia ukazał całą salę. – My wszyscy! – Jego głos na powrót zabrzmiał normalnie i trzeźwo. – Towarzysze, spójrzmy w akta. Job'annamai' (pozwolił sobie na ludowe plugastwo), popatrzmy tylko w akta! Najpierw tracimy Guzenkę, całą organizację w Kanadzie i naukowca Fuchsa; potem zostaje wyczyszczona komórka amerykańska, potem tracimy ludzi pokroju Tokajewa, potem przychodzi skandaliczna sprawa Chochłowa, przynosząc naszemu krajowi nieobliczalne szkody, potem w Australii Pietrow z żoną… trudno o bardziej spieprzony interes! Wyliczenie nie ma końca – porażka za porażką, a czort świadkiem, że nie wymieniłem nawet połowy z nich.

Generał G. przerwał, a potem podjął najłagodniej, jak potrafił:

– Towarzysze, muszę wam oświadczyć, że jeżeli dzisiejszej nocy nie zalecimy akcji, która przyniesie wielki triumf wywiadu, jeżeli – jeśli akcja ta zostanie zaaprobowana – nasze działania, wynikłe z tego zalecenia, nie będą poprawne, nastąpią kłopoty.

Generał G. poszukiwał w myśli ostatniego zdania, które nie definiując groźby przekazałoby ją jednak z odpowiednią mocą, i zdanie takie znalazł.

– Spowodujemy – uczynił pauzę i z udawaną łagodnością popatrzył w dół stołu – niezadowolenie.

ROZDZIAŁ 5

KONSPIRATSIA

Muzycy zostali skarceni knutem. Generał G. dał im kilka minut na wylizanie ran i otrząśnięcie się z szoku po urzędowej chłoście, jaką im zaordynował.

Nikt nie wystąpił ze słowem obrony. Nikt się nie ujął za swoim wydziałem ani też nie wspomniał o niezliczonych sukcesach sowieckiego wywiadu, które można przeciwstawić tym kilku pomyłkom. I nikt nie zakwestionował prawa szefa SMIERSZ-u będącego przecież współwinnym, do wygłoszenia tego okropnego oskarżenia. Z Tronu spłynęło Słowo, a generała G. wybrano na jego Głosiciela. Taki wybór był wielkim dowodem uznania dla generała G., znakiem łaski, zwiastunem wyniesienia, każdy zatem z obecnych uważnie zakonotował fakt, że w hierarchii wywiadu generał G. ze SMIERSZ-em za sobą bliski jest szczytu.

Siedząc przy końcu stołu przedstawiciel Ministerstwa Spraw Zagranicznych, generał-lejtnant Wozdwiżeński z RUMID, patrzył na dym wijący się z czubka jego długiego papierosa „Kazbek i sięgał pamięcią do pewnej prywatnej rozmowy po śmierci Berii, kiedy Mołotow oświadczył mu, że generał G. zajdzie daleko. Wozdwiżeński pomyślał, że nie trzeba było wielkiej przenikliwości, aby wygłosić podobne proroctwo. Beria nieznosił G. i nieustannie utrudniał mu awans, spychając go z głównej drabiny władzy na stanowiska w podrzędnych departamentach ówczesnego Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego, które nadto, z chwilą śmierci Stalina, pozbawił rangi ministerialnej. Do 1952 roku G. pełnił obowiązki zastępcy jednego z kierowników tego ministerstwa. Gdy jego stanowisko zostało zlikwidowane, poświęcił całą swą energię intrygom na rzecz doprowadzenia do upadku Berii, działając w myśl tajnych rozkazów potężnego generała Sierowa, który dzięki swym dokonaniom, był niedosiężny nawet dla Berii.

Sierow, Bohater Związku Sowieckiego i weteran słynnych poprzedników MGB – Czeka, Ogpu, NKWD i MWD – był pod każdym względem człowiekiem większego kalibru aniżeli Beria. To on stał za masowymi egzekucjami lat trzydziestych, kiedy liczba ofiar sięgnęła miliona; to on był metteur en scenę przeważnej części wielkich moskiewskich procesów pokazowych; to on zorganizował w lutym 1944 krwawą łaźnię w Kaukazie Środkowym; on zainspirował masowe deportacje z krajów bałtyckich i to on wreszcie przyczynił się do porwania niemieckich fizyków jądrowych i innych naukowców, którym Rosja zawdzięcza swój olbrzymi skok technologiczny w okresie powojennym.

I Beria wraz z całym swym orszakiem powędrował na szafot, a generałowi G. dano w nagrodę SMIERSZ. Natomiast generał armii Iwan Sierow pospołu z Bułganinem i Chruszczowem władał teraz Rosją. Pewnego dnia może nawet stanąć na szczycie zupełnie sam. Lecz, pomyślał generał Wozdwiżeński, patrząc ponad stołem na lśniący jak bilardowa kula czerep, z generałem G. na wyciągnięcie ręki.

Czerep uniósł się i w oczy generała Wozdwiżeńskiego wbiło się twarde spojrzenie brązowych, wypukłych oczu. Generał Wozdwiżeński zdołał odpowiedzieć spojrzeniem spokojnym, a nawet nie pozbawionym uznania.

Ten coś kombinuje, pomyślał generał G. Rzućmy nań światło i przekonajmy się, jak zaśpiewa na taśmie.

– Towarzysze – w kącikach ust zalśniło złoto, gdy rozciągnął wargi w dobrotliwym uśmiechu – nie bądźmy tak strapieni. Nawet u stóp najwyższego drzewa wyczekuje topór. Nigdy wszak nie sądziliśmy, że sukcesy naszych wydziałów stawiają je poza wszelką krytyką. Dla żadnego z nas nie stanowi niespodzianki to, co przed chwilą, zgodnie z instrukcjami, przekazałem. Z pogodą ducha podejmijmy zatem wyzwanie i przejdźmy do rzeczy.

Te pojednawcze słowa nie wywołały w odpowiedzi uśmiechów. Generał G. wcale zresztą na nie nie liczył. Zapalił papierosa i kontynuował:

– Jak więc mówiłem, zadanie nasze polega na natychmiastowym zaleceniu aktu terrorystycznego w obszarze działań wywiadu, którego wykonanie przypadnie w udziale jednemu z wydziałów, a wydziałem tym będzie bez wątpienia mój własny.

Wokół stołu przebiegło bezgłośne westchnienie ulgi. Więc przynajmniej organizacją ponoszącą odpowiedzialność będzie SMIERSZ! To już było coś.

– Wszelako wybór celu nie jest kwestią łatwą i nasza zbiorowa odpowiedzialność za jego słuszność będzie poważna.

Miękko-twardo, twardo-miękko. Piłeczka została odbita do uczestników narady.

– To nie jest po prostu problem wysadzenia w powietrze gmachu czy zastrzelenia jakiegoś premiera. Nawet nie rozważa się myśli o równie prymitywnej aferze w burżuazyjnym stylu. Nasza operacja musi być delikatna, wyrafinowana i wymierzona wprost w serce wywiadowczego aparatu Zachodu. Musi mu przynieść poważne szkody – szkody ukryte, szkody, o których być może nie dowie się nigdy opinia publiczna, takie wszakże, o których będzie mówić się półgłosem w kręgach rządowych. Lecz winna zarazem sprowokować skandal publiczny o tak niszczącej sile, że świat obliże wargi i skrzywi je w grymasie na widok hańby i głupoty naszych wrogów. Naturalnie, sfery rządowe zorientują się, że to sowiecka konspir-atsia. I bardzo dobrze. Będzie to element polityki „twardej". Zrozumieją to również agenci i szpiedzy Zachodu; zrozumieją i zadrżą, zdumieni naszym sprytem. Zdrajcy i ewentualni renegaci zmienią zamiary. Na naszych własnych ludzi przedsięwzięcie będzie miało wpływ stymulujący. Ten pokaz siły i geniuszu zachęci ich do zwiększenia wysiłków. Ale, rzecz jasna, wyprzemy się wszelkiej wiedzy o sprawie, jakikolwiek będzie ona miała charakter; jest również pożądane, aby społeczność Związku Sowieckiego pozostawała w zupełnej ignorancji co do naszego w niej udziału.

Generał G. urwał i popatrzył nad stołem na przedstawiciela RUMID, który i tym razem wytrzymał jego spojrzenie, nie zmieniając wyrazu twarzy.

– Przejdźmy teraz do kwestii wyboru organizacji, w którą uderzymy, a w jej ramach – konkretnego już celu. Towarzyszu generał-lejtnancie Wozdwiżeński, obserwujecie działalność wywiadów zagranicznych z neutralnego punktu widzenia (był to przytyk pod adresem powszechnie znanych zawiści pomiędzy wywiadem wojskowym GRU a Tajną Służbą MGB), może byście zatem dokonali na nasz użytek analizy zagadnienia. W szczególności zależałoby nam na porównaniu ważności poszczególnych wywiadów Zachodu. Wybierzemy wówczas ten, który jest dla nas najniebezpieczniejszy i któremu najbardziej pragnęlibyśmy zaszkodzić.

Generał G. rozparł się w swym wysokim fotelu. Wsparł łokcie na poręczach, głowę natomiast – jak nauczyciel gotujący się do wysłuchania długiego wywodu ucznia – na splecionych palcach złożonych dłoni.

Generałowi Wozdwiżeńskiemu zadanie takie nie było straszne W wywiadzie, przeważnie nie placówkach zagranicznych, przepracował trzydzieści lat. Jako „portier" służył pod Litwinowem w londyńskiej ambasadzie Związku Sowieckiego. Z biura agencji TASS w Nowym Jorku na powrót przeniósł się do Londynu, tym razem do sowieckiego przedstawicielstwa handlowego Amtorg. Przez pięć lat, u boku znakomitej madame Kołłątaj, pełnił obowiązki attache wojskowego w Szwecji. Uczestniczył w szkoleniu doktora Sorge, sowieckiego arcyszpiega, zanim ów wyjechał do Tokio. Podczas wojny był jakiś czas rezydentem wywiadu w Szwajcarii – czy też Schmidtlandzie, jak zwie się ten kraj w żargonie szpiegowskim – i brał udział w rozbudowie odnoszącej sensacyjne sukcesy, lecz tragicznie zmarnowanej siatki „Lucy". Kilkakrotnie jeździł nawet do Niemiec jako łącznik z „Rotę Kapelle" i tylko cudem uniknął wpadki razem z nią. Po wojnie zaś, przeniesiony do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, maczał palce w aferze Burgessa i Macleana, a także innych niezliczonych spiskach, zmierzających do infiltracji MSZ-ów państw Zachodu. Był zawodowym szpiegiem do szpiku kości i jako taki posiadał doskonałe przygotowanie do oficjalnego wygłoszenia swych opinii na temat rywali, z którymi przez całe życie krzyżował oręż.

Adiutant u jego boku nie czuł się równie pewny. Był zdenerwowany faktem, że postawiono RUMID w takim położeniu i że ministerstwo nie miało szansy pełnego zapoznania się ze sprawą. Oczyścił zatem umysł i wyostrzył słuch, aby pochwycić każde słowo.

– W tej kwestii – zaczął powściągliwie generał Wozdwiżeńsra – nie należy mylić człowieka z organizacją, dla której pracuje. Każde państwo posiada dobrych szpiegów i nie zawsze bywa tak, że to mocarstwa dysponują najlepszymi bądź największą liczbą dobrych. Lecz Służby Tajne są kosztowne i małych państw nie stać na skoordynowany wysiłek przynoszący w efekcie wartościowe zdobycze wywiadowcze – nie mogą sobie pozwolić na wydziały fałszerstw, na sieć radiową, archiwa, a także aparat analityczny, który ocenia i porównuje doniesienia agentów. Są, pozostający na usługach Norwegii, Holandii, Belgii, a nawet Portugalii, pojedynczy agenci, którzy mogliby się dla nas stać wielce dokuczliwi gdyby te kraje znały prawdziwą wartość ich meldunków lub też potrafiły dobrze je wykorzystać. Tak się jednak nie dzieje. Miast przekazać tę informację państwom silniejszym, siedzą na niej w poczuciu swej ważności jak kwoka na jajkach. Nie musimy się zatem przejmować tymi pomniejszymi krajami uczynił pauzę – dopóki nie zaczniemy mówić o Szwecji. Szpiegowała nas od stuleci. O sprawach nadbałtyckich dysponowała zawsze informacją lepszą, aniżeli nawet Finlandia i Niemcy, Jest niebezpieczna. Pragnąłbym położyć jej działaniom kres.

Towarzyszu – przerwał mu generał G. – w Szwecji są bez przerwy jakieś skandale szpiegowskie. Jeden więcej nie zwróci uwagi świata. Kontynuujcie, proszę.

– Włochów możemy skreślić – podjął generał Wozdwiżeński, jakby nie zwrócił uwagi na wtręt. – Są sprytni i aktywni, ale w niczym nam nie przeszkadzają. Interesuje ich wyłącznie własne podwórko, basen Morza Śródziemnego. To samo można powiedzieć o Hiszpanii, z tym wszakże wyjątkiem, że jej kontrwywiad stanowi poważną zawadę dla poczynań partii. Ci faszyści pozbawili nas wielu dobrych ludzi. Zmontowanie wszakże operacji przeciwko Hiszpanom przyniosłoby nam prawdopodobnie dalsze straty. A efekty byłyby znikome. Hiszpania nie dojrzała jeszcze do rewolucji. We Francji przeniknęliśmy wprawdzie do większości agencji wywiadowczych, lecz Deuxieme Bureau jest nadal szczwane i niebezpieczne. Kieruje nim człowiek o nazwisku Mathis. Mianowany przez Mendes-France'a. Stanowi kuszący cel, a i przeprowadzenie operacji we Francji nie byłoby trudne.

– Francja sama da sobie radę – zauważył generał G.

– Anglia to zupełnie inna sprawa. Sądzę, że wszyscy czujemy respekt przed jej Intelligence Service. – Generał Wozdwiżeński powiódł spojrzeniem dookoła stołu. Wszyscy obecni, łącznie z generałem G., niechętnie przytaknęli. – Jej Służba Bezpieczeństwa jest znakomita. Sprzyja temu wyspiarskie położenie kraju oraz fakt, iż tak zwany MI 5 zatrudnia ludzi wykształconych i błyskotliwych. Wywiad prezentuje się jeszcze lepiej. Ma znaczne sukcesy. Podczas operacji pewnego typu przekonujemy się nieustannie, że nas wyprzedzili. Dobrzy są agenci. Płaci się im niewiele – równowartość tysiąca czy dwóch tysięcy rubli miesięcznie – lecz służą z poświęceniem. Poza tym agenci angielscy nie mają żadnych przywilejów – ulg podatkowych czy wydzielonych sklepów w rodzaju tych u nas, gdzie mogliby kupować tanie towary. Ich pozycja społeczna nie jest wysoka, a żony muszą podawać się za żony urzędników niskiego szczebla. Rzadko bywają odznaczani przed przejściem w stan spoczynku. A przecież ci mężczyźni i te kobiety z uporem wypełniają swe niebezpieczne powinności. Osobliwe. Może to tradycja ich prywatnych szkół i uniwersytetów. Umiłowanie przygody. Zdumiewa jednak, że nie będąc naturalnymi konspiratorami toczą tę rozgrywkę tak dobrze.

– Generał Wozdwiżeński uznał, że jego uwagi mogą zostać uznane za zbyt pochwalne, pospiesznie je tedy opatrzył zastrzeżeniem:

– Oczywiście, przeważna część ich siły ma swe źródło w legendzie – legendzie Scotland Yardu, Sherlocka Holmesa, Secret Service. Z pewnością nie musimy obawiać się niczego ze strony tych dżentelmenów. Lecz przeszkadza nam sama legenda i dlatego warto by ją było zniweczyć.

– Co z Amerykanami? – Generał G. pragnął pokrzyżować podjętą przez Wozdwiżeńskiego próbę stonowania jego chwalby wywiadu brytyjskiego. Pewnego dnia ten kawałek o szkołach prywatnych i uniwersytetach doskonale zabrzmi przed sądem. W dalszej kolejności – miał nadzieję generał G. – Wozdwiżeński powie, że Pentagon jest potężniejszy niż Kreml.

– Spośród wszystkich naszych wrogów Amerykanie dysponują najbardziej rozbudowanym i najbogatszym wywiadem. Technologicznie, w takich dziedzinach, jak radiołączność czy uzbrojenie, są najlepsi. Lecz nie rozumieją ducha naszej roboty. Potrafią wpaść w entuzjazm z powodu jakiegoś bałkańskiego szpiega, który twierdzi, że ma na Ukrainie tajną armię. Obsypują go pieniędzmi na zakup butów dla tego wojska, on zaś – rzecz jasna – jedzie natychmiast do Paryża i trwoni wszystko na kobiety. Amerykanie usiłują wszystko załatwić pieniędzmi. Dobrzy szpiedzy nie pracują tylko dla pieniędzy – dla pieniędzy pracują źli, a tych Amerykanie mają kilka dywizji.

– Mogą się jednak poszczycić sukcesami, towarzyszu – wtrącił jedwabiście generał G. – Może ich nie doceniacie.

Generał Wozdwiżeński wzruszył ramionami.

– Muszą mieć sukcesy, towarzyszu generale. – Trudno z miliona posianych ziaren nie doczekać się jednego kartofla. Osobiście nie sądzę, aby Amerykanie powinni skupiać na sobie uwagę tej konferencji.

Szef RUMID opadł na oparcie krzesła i dostojnie wydobył papierośnicę.

– Bardzo interesująco naświetliliście sprawę – powiedział zimno generał G. – Towarzyszu generale Sławin?

Generał Sławin z GRU nie miał zamiaru angażować się w imieniu Sztabu Generalnego Armii.

– Wysłuchałem z zaciekawieniem słów towarzysza generała Wozdwiżeńskiego. Nie mam nic do dodania.

Pułkownik Bezpieczeństwa Państwowego Nikitin z MGB uznał, że nie zaszkodzi ukazać GRU jako organizację zbyt głupią, aby w ogóle mogła mieć pomysły, a jednocześnie wystąpić ze skromną sugestią, która prawdopodobnie będzie korespondować z odczuciami zebranych – i którą zapewne ma na końcu języka generał G. Pułkownik wiedział również, iż – wziąwszy pod uwagę naturę propozycji przedstawionej przez Prezydium – uzyska w tej sprawie poparcie swej organizacji macierzystej.

– Rekomenduję wywiad angielski jako cel akcji terrorystycznej – oświadczył stanowczo. – Czort świadkiem, że mój wydział nie uznaje go za godnego siebie przeciwnika, lecz w swej miernej kompanii jest jednak najlepszy.

Generała G. poirytowała przebijająca z głosu pułkownika pewność, a także fakt, że został ubiegnięty, on bowiem także skłaniał się do zalecenia operacji przeciwko Brytyjczykom. Aby przypomnieć, kto przewodniczy naradzie, lekko postukał zapalniczką w blat biurka.

– Czy zatem jesteśmy zgodni, towarzysze? Akt terroryzmu przeciwko wywiadowi brytyjskiemu?

Zebrani odpowiedzieli ostrożnymi, niespiesznymi przytaknięciami.

– Ja też się zgadzam. Teraz cel w ramach tej organizacji. Przypominam sobie coś, co generał Wozdwiżeński mówił o legendzie będącej w znacznym stopniu źródłem rzekomej siły Secret Service. Jak się możemy przyczynić do unicestwienia legendy i w ten sposób uderzyć wprost w siłę napędową całej organizacji? Kto jest nosicielem tej legendy? Nie możemy jednym ciosem zniszczyć całego personelu. Czy legenda żyje w osobie szefa? Kto kieruje wywiadem brytyjskim?

Adiutant pułkownika Nikitina szepnął coś do ucha przełożonego. Pułkownik uznał, że jest to pytanie, na które potrafi, a może nawet powinien odpowiedzieć.

– Jest admirałem. Lepiej znanym pod inicjałem M. Dysponujemy notatką na jego temat, zawiera jednak niewiele. Pije z umiarem. Za stary na kobieciarza. Opinia publiczna nawet nie wie o jego istnieniu. Byłoby trudno sprowokować skandal wokół jego śmierci. No i samo przeprowadzenie zamachu nastręczyłoby znacznych trudności. Rzadko wyjeżdża za granicę. Jak tu mówić o subtelności,.gdybyśmy mieli go zastrzelić na ulicy Londynu?

– Jest wiele racji w tym, co mówicie, towarzyszu – rzekł generał G. – Niemniej musimy znaleźć cel, który będzie odpowiadał naszym potrzebom. Czyż nie mają nikogo, kto jest bohaterem organizacji? Kogoś uwielbianego, czyja niechlubna śmierć wywoła konsternację? Legendy wyrastają na bohaterskich czynach i bohaterskich ludziach. Czy nie mają takich ludzi?

Zapadła cisza, gdy wszyscy zgromadzeni wokół stołu zaczęli szukać w pamięci. Tyle tych nazwisk do spamiętania, tyle akt osobowych, tyle operacji toczących się codziennie jak świat długi. Kto tam jest w tym brytyjskim wywiadzie? Kim był ten człowiek, który…?

Pełną zakłopotania ciszę przerwał pułkownik Nikitin z MGB.

Powiedział z wahaniem:

– Jest taki człowiek o nazwisku Bond.

ROZDZIAŁ 6

WYROK ŚMIERCI

Jofanna mat'! - Było to ulubione przekleństwo w repertuarze generała G. Jego dłoń plasnęła o biurko. – No, myślę, towarzyszu, że jest taki człowiek o nazwisku Bond, jakeście to określili. – Jego głos zabrzmiał sarkastycznie. – James Bond (Wymówił to jak Szems). I nikomu, nawet mnie, nie przyszło do głowy nazwisko tego szpiega! Jesteśmy zaiste zapominalscy. Nic dziwnego, że aparat wywiadu znalazł się w ogniu krytyki.

Generał Wozdwiżeński odniósł wrażenie, iż powinien ująć się za sobą i swym wydziałem.

– Związek Sowiecki ma niezliczonych wrogów, towarzyszu generale – zaprotestował. – Kiedy potrzebuję ich nazwisk, pytam o nie Archiwum Centralne. Oczywiście, znam tego Bonda. W rozmaitych okresach sprawiał nam ogromne kłopoty. Lecz w tej chwili mam głowę pełną innych nazwisk – nazwisk ludzi, którzy sprawiają nam kłopoty teraz, w tym tygodniu. Interesuję się piłką nożną, ale nie pamiętam nazwiska każdego cudzoziemca, który władował dynamowcom bramkę.

– Żartujcie sobie na zdrowie, towarzyszu – powiedział generał G., aby zaakcentować tę niestosowną uwagę – ale ta sprawa jest poważna. Pierwszy poczuwam się do winy, że wypadło mi z pamięci nazwisko tego słynnego agenta. Towarzysz pułkownik Nikitin bez wątpienia mógłby więcej powiedzieć nam na ten temat, lecz przychodzi mi na myśl, iż Bond przynajmniej dwukrotnie pokrzyżował operacje SMIERSZ-u. To znaczy – dodał – zanim przejąłem wydział. Była więc ta afera we Francji, bodaj w Nicei. Człowiek o pseudonimie Le Chiffre. Doskonały przywódca partii francuskiej. Głupio wpadł w jakieś kłopoty pieniężne, ale byłby się z nich wykaraskał, gdyby nie wmieszał się Bond. Przypominam sobie, że wydział musiał podjąć natychmiastowe działanie i zlikwidować Francuza. Wykonawca wyroku winien był zająć się jednocześnie Anglikiem, lecz tego nie zrobił. Potem ten nasz Murzyn z Harlemu. Wspaniały człowiek – jeden z najlepszych zagranicznych agentów, jakichśmy zatrudniali, dysponujący nadto ogromną siatką. Była jakaś afera ze skarbem na Karaibach. Nie pamiętam szczegółów. Ten Anglik został wysłany przez Secret Service, rozwalił całą organizację i zabił naszego człowieka. Ogromny krok wstecz. I tym razem mój poprzednik powinien wystąpić z całą bezwzględnością przeciwko Bondowi.

Przerwał mu pułkownik Nikitin.

– Mieliśmy podobne doświadczenie w sprawie Niemca Draxa i rakiety. Przypomnijcie sobie tę kwestię, towarzyszu generale. Spisek najwyższej wagi. Sztab Generalny był weń głęboko zaangażowany. Rzecz dotycząca polityki państwowej, która mogła zaowocować rozwiązaniami ostatecznymi. I znów tym, który udaremnił operację, był Bond. Niemiec został zabity. Konsekwencje dla państwa były poważne. Nastąpił okres niemałego zakłopotania, z którego wybrnęliśmy z najwyższym trudem.

Generał Sławin z GRU poczuł, że musi coś powiedzieć. Rakieta była operacją Armii, a winę za jej fiasko zwalono na GRU. Nikitin doskonale o tym wiedział. Wygrzebując w takich okolicznościach stare historie MGB jak zwykle starało się przysporzyć GRU kłopotów.

– Prosiliśmy, aby to wasz wydział zajął się tym człowiekiem, towarzyszu pułkowniku – oświadczył lodowato. – Nie przypominam sobie, aby w wyniku tej prośby doszło do jakiejkolwiek akcji. Bo gdyby doszło, to nie musielibyśmy się dziś o niego martwić.

Skronie pułkownika Nikitina zapulsowały gniewem. Zapanował nad sobą.

– Z należnym szacunkiem, towarzyszu generale – powiedział donośnie i sarkastycznie – lecz żądanie GRU nie zostało potwierdzone przez władze wyższe. Dalsze zamieszanie w stosunkach z Anglią nie było pożądane. Być może ten szczegół uciekł wam z pamięci. A w ogóle, gdyby prośba taka dotarła do MGB, zlecono by jej realizację SMIERSZ-owi.

– Mój wydział nie otrzymał podobnego zlecenia – rzekł ostro generał G. – W przeciwnym bowiem razie egzekucja nastąpiłaby bezzwłocznie. Nie jest to wszakże moment na analizy historyczne. Afera z rakietą miała miejsce trzy lata temu. Może MGB mogłoby nam powiedzieć więcej o nowszej działalności tego człowieka.

Pułkownik Nikitin poszeptał gorączkowo ze swym asystentem, a później na powrót odwrócił się do stołu.

– Mamy bardzo niewiele dalszych informacji, towarzyszu generale – powiedział obronnym tonem. – Sądzimy, że był zamieszany w jakąś aferę z przemytem diamentów. Działo się to w ubiegłym roku. Pomiędzy Afryką a Ameryką. Ta sprawa nas nie dotyczyła. Nic więcej nie wiemy. Być może świeższe informacje są w aktach.

Generał G. skinął głową. Podniósł słuchawkę najbliższego telefonu. Był to tak zwany Komandant Tieliefon MGB. Wszystkie połączenia były bezpośrednie, co eliminowało konieczność korzystania z centralki. Wykręcił numer.

– Archiwum Centralne? Mówi generał Grubozabojszczykow.

Zapiska Bonda – szpiega angielskiego. Pilne. – Wysłuchał rytualnego „Natychmiast, towarzyszu generale" i odłożył słuchawkę. Władczo popatrzył nad stołem. – Towarzysze, z wielu punktów widzenia ten szpieg wydaje się celem odpowiednim. Sprawia wrażenie groźnego nieprzyjaciela naszego państwa. Jego likwidacja przyniesie korzyści wszystkim wydziałom aparatu służb wywiadowczych. Jak sądzicie? Zebrani mruknęli przytakująco.

– Również Secret Service odczuje jego utratę. Czy jednak jego śmierć uczyni coś więcej? Czy ich poważnie zrani? Czy przyczyni się do zniszczenia legendy, o którejśmy mówili? Czy ten człowiek jest bohaterem swej organizacji i swej ojczyzny?

Generał Wozdwiżeński uznał, że to on jest adresatem tych pytań.

– Anglicy – oświadczył – nie interesują się bohaterami, jeżeli ci nie są piłkarzami, graczami w krykieta bądź dżokejami. Jeśli ktoś zdobywa szczyty lub szybko biega, bywa bohaterem pewnych ludzi, nigdy natomiast mas. Dla tych bohaterem jest Królowa albo Churchill. Lecz bohaterowie wojen nie budzą w Anglii szczególnego zainteresowania. Bond nie jest znany opinii publicznej, lecz nawet gdyby rzecz przedstawiała się inaczej, i tak nie byłby bohaterem. W Anglii ani wojna jawna, ani tajna nie jest sprawą bohaterstwa. Anglicy nie lubią myśleć o wojnie, po jej zakończeniu zaś, zapominają imiona bohaterów wojennych najszybciej, jak mogą. Może w środowisku Secret Service ten człowiek jest bohaterem, a może nim nie jest. Zależy to od jego powierzchowności i cech osobowych. A o tych sprawach nie wiem nic. Może nawet być tłusty, niechlujny i antypatyczny. Bez względu na jego sukcesy, nikt nie zrobi bohatera z takiego człowieka.

– Schwytani przez nas angielscy szpiedzy – wtrącił Nikitin – wyrażają się o nim w superlatywach. Niewątpliwie jest w swej organizacji ogromnie podziwiany. Mówi się, że to samotny wilk, ale wilk przystojny.

Telefon wewnętrzny łagodnie zamruczał. Generał G. podniósł słuchawkę, chwilę słuchał, a potem powiedział:

– Przynieście.

Zapukano do drzwi i wszedł adiutant, niosąc opasły tom akt w teczce z kartonu. Przeciął salę, położył papiery przed generałem i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi.

Okładka akt była czarna i lśniąca. Od prawego górnego rogu do dolnego lewego przecinał ją ukośnie biały pas. Z lewej strony na górze widniały białe litery S. S., pod nimi zaś napis Sowierszenno Siekrietno - Ściśle Tajne. W środku wykaligrafowano starannie białą farbą „James Bond" a nieco niżej – Anglijskij Szpion.

Generał G. otworzył teczkę i wyjął dużą kopertę, której zawartość – fotografie – wysypał na szklaną powierzchnię biurka. Kolejno podnosił zdjęcia, oglądając je z uwagą – niekiedy przez wyjęte z szuflady szkło powiększające – a potem podawał nad biurkiem Nikitinowi. Ów po obejrzeniu fotografii przekazywał je dalej.

Pierwsza nosiła datę 1946. Ukazywała smagłego młodego człowieka siedzącego przy stoliku przed skąpaną w słońcu kafejką. Na stole stała wysoka szklanka i syfon wody sodowej. Prawe ramię mężczyzny spoczywało na blacie stolika, a z palców prawej dłoni zwieszającej się zeń nonszalancko sterczał papieros. Młody człowiek założył nogę na nogę w sposób właściwy tylko Anglikom – na lewym kolanie leżała objęta palcami lewej dłoni prawa kostka. Była to poza pełna beztroski. Mężczyzna nie wiedział, że jest fotografowany z odległości jakichś trzech metrów.

Następna była z 1950. Zamazana wprawdzie, ukazywała jednak twarz i ramiona tego samego mężczyzny. Było to zbliżenie: Bond patrzył na coś, co znajdowało się tuż powyżej obiektywu – prawdopodobnie twarz robiącego zdjęcie – czujnymi, przymrużonymi oczyma. Miniaturowy aparat w guziku, wysunął wniosek generał G.

Trzecią zrobiono w 1951 z lewej strony i z bliska. Przedstawiała tego samego mężczyznę, który w ciemnym garniturze i bez kapelusza kroczył szeroką, pustą ulicą. Mijał sklep o zaciągniętych żaluzjach i szyldzie z napisem „Charcuterie". Wyglądał tak, jakby się dokądś spieszył. Twarz o wyrazistym profilu patrzyła wprost przed siebie, ugięcie prawego łokcia sugerowało, że dłoń tkwi w kieszeni marynarki. Generał G. pomyślał, że zdjęcie zrobiono najprawdopodobniej z samochodu. Stanowczy wygląd tego mężczyzny – przyszło mu do głowy – i sprężyste pochylenie kroczącej sylwetki, sprawiały wrażenie groźne, jak gdyby Bond pragnął zdążyć na jakieś dramatyczne wydarzenia, rozgrywające się w dole ulicy.

Czwarta i ostatnia fotografia nosiła napis Paszp. 1953. W prawym dolnym jej rogu widniał fragment Pieczęci Królewskiej i ujęte w wycinek koła litery…REIGN OFFICE. Zdjęcie to, powiększone do rozmiaru portretowego, zostało zapewne wykonane na granicy lub w recepcji hotelu, kiedy Bond oddał swój paszport. Generał G. uważnie obejrzał pod lupą wszystkie szczegóły twarzy.

Była to twarz smagła, o wyrazistych rysach i dziesięciocentymetrowej bliźnie, wyzierającej białawą krechą z opalonej skóry prawego policzka. Oczy poniżej prostych i nader długich czarnych brwi były szeroko otwarte i spokojne. Na prawą brew opadał gęsty kosmyk czarnych, rozciętych przedziałkiem z lewej strony i niedbale zaczesanych włosów. Usta tuż poniżej dość długiego, prostego nosa, były szerokie, szlachetnie zarysowane, lecz okrutne. Prosta linia szczęki znamionowała stanowczość. Wizerunku dopełniał fragment ciemnego garnituru, białej koszuli i krawata z dzianiny.

Generał G. przytrzymał fotografię na wyciągnięcie ramienia. Stanowczość, autorytet, bezwzględność – te cechy dostrzegał na pierwszy rzut oka. Inne, głębiej ukryte, zupełnie go nie obchodziły. Podał zdjęcie dalej i przeniósł uwagę na akta, pospiesznie omiatając spojrzeniem każdą stronę, by zaraz gwałtownie ją przerzucić.

Gdy fotografie wróciły na biurko, przytrzymał palcem miejsce i na moment podniósł głowę.

– Wygląda na wrednego typa – powiedział posępnie. – Potwierdzają to akta. Przeczytam wam wyjątki. Potem musimy postanowić. Robi się późno.

Wrócił na pierwszą stronicę i jął staccato wyliczać fakty, które uznał za istotne.

– Imię: James. Wzrost: 183 centymetry, waga: 76 kilogramów, oczy: niebieskie; włosy: czarne; blizny na prawym policzku i lewym ramieniu; ślady operacji plastycznej na grzbiecie prawej dłoni (patrz Załącznik A); wszechstronnie wysportowany; strzelec wyborowy z broni krótkiej, bokser, miotacz nożem; nie stosuje charakteryzacji. Języki obce: francuski i niemiecki. Dużo pali (NB: specjalne papierosy z trzema złotymi opaskami); słabości: alkohol, ale nie do przesady, i kobiety. Nie sądzi się, aby przyjmował łapówki.

Generał G. przerzucił stronę i podjął:

Stale uzbrojony w pistolet automatyczny Beretta 25, noszony w kaburze pod lewym ramieniem. Magazynek mieści osiem pocisków. Stwierdzono również, iż posługuje się nożem przymocowanym do lewego przedramienia; używał butów podbitych stalą; zna podstawy judo. Ogólnie rzecz biorąc, walczy zacięcie i charakteryzuje się wysoką odpornością na ból (patrz Załącznik B). Generał G. przerzucił kilka następnych stron, czytając będące podstawą tych ustaleń fragmenty doniesień agentów. Dotarł wreszcie do ostatniej strony przed Załącznikami, podającej szczegóły spraw, podczas których doszło do konfrontacji z Bondem. Przebiegł tekst wzrokiem, zatrzymał się na jego ostatnim fragmencie i przeczytał:

– „Wnioski. Bond jest niebezpiecznym terrorystą i szpiegiem. Pracował dla wywiadu brytyjskiego od roku 1'938 i teraz (patrz akta Highsmitha z grudnia 1950) nosi w nim tajny numer 007. Podwójne zero oznacza agenta, który podczas służby czynnej zabijał i ma prawo zabijać. Sądzi się, że podobne uprawnienia ma tylko dwóch innych agentów brytyjskich.

Fakt, iż ten szpieg został w 1953 udekorowany Orderem św. Michała i św. Jerzego – wyróżnienie spotykające zwykle funkcjonariuszy Secret Service z chwilą przejścia w stan spoczynku – jest miarą jego wartości. W przypadku zetknięcia się z nim w terenie, meldować szczegółowo centrali (patrz Rozkazy Operacyjne SMIERSZ, GRU i MGB od 1951).

Generał G. zamknął akta i zdecydowanym gestem rąbnął dłonią w okładkę.

– A zatem, towarzysze? Jesteśmy zgodni?

– Tak – odrzekł pułkownik Nikitin donośnie.

– Tak – powiedział generał Sławin ze znudzeniem w głosie. Generał Wozdwiżeński spoglądał na swoje paznokcie. Miał już dość morderstw. Świetnie się bawił w Anglii.

– Tak – powiedział. – Chyba tak.

Dłoń generała G. powędrowała do telefonu wewnętrznego.

– Wyrok śmierci – powiedział gardłowo do swego adiutanta.

– Wypełnić na nazwisko „James Bond". – Przeliterował. – Charakterystyka: anglijskij szpion. Przestępstwo: wróg Państwa.

– Odłożył słuchawkę i rozparł się w fotelu. – A teraz pozostaje kwestia zaplanowania odpowiedniego spisku. I to takiego, który nie może zawieść! – Uśmiechnął się posępnie. – Nie do pomyślenia jest następna afera Chochłowa.

Otwarły się drzwi i wszedł adiutant z jasnożółtym arkuszem papieru. Położył go przed generałem G. i wyszedł. Generał G. przebiegł dokument wzrokiem i na górze wolnej przestrzeni na jego dole wpisał słowa: Zabić. Grubozabojszczykow. Przekazał arkusz człowiekowi z MGB; ów przeczytał, napisał: Zabić. Nikitin i podał wyrok szefowi GRU, który napisał: Zabić. Sławin. Jeden z wojskowych adiutantów przekazał dokument cywilowi siedzącemu obok przedstawiciela RUMID. Ten położył go przed generałem Wozdwiżeńskim i podał zwierzchnikowi pióro.

Generał Wozdwiżeński uważnie przestudiował tekst. Powoli podniósł wzrok na obserwującego go generała G. i nie patrząc w dół nagryzmolił: Zabić – w mniejszym czy większym stopniu poniżej wcześniejszych inskrypcji, dodając swój podpis. Wówczas cofnął ręce znad arkusza i podniósł się na nogi.

– Czy to już wszystko, towarzyszu generale? – zapytał, odsuwając krzesło.

Generał G. był zadowolony. W odniesieniu do tego człowieka instynkt go nie zawiódł. Trzeba będzie mieć go na oku i podzielić się podejrzeniami z generałem Sierowem.

– Jeszcze chwilka, towarzyszu generale – powiedział. – Muszę coś dodać do wyroku.

Wręczono mu dokument. Wyjął pióro, zamazał swój wcześniejszy wpis, a potem dokonał następnego. Jednocześnie powoli mówił, co pisze:

– Zabić w okolicznościach haniebnych. Grubozabojszczykow. Podniósł głowę i obdarzył zebranych życzliwym uśmiechem.

– Dziękuję, towarzysze. To wszystko. Powiadomię was o decyzji, jaką w związku z naszym zaleceniem podejmie Prezydium. Dobrej nocy.

Gdy uczestnicy narady gęsiego opuścili salę, generał G. powstał, przeciągnął się i donośnie ziewnął. Potem ponownie usiadł przy biurku, wyłączył magnetofon i wezwał dzwonkiem adiutanta.

Generał G. wręczył mu żółty arkusz.

– Natychmiast przekażcie to generałowi Sierowowi. Znajdźcie Kronsteena i przywieźcie go wozem. Nie obchodzi mnie, jeśli śpi. Oddział II będzie wiedzieć, gdzie go znaleźć. A za dziesięć minut ma u mnie być pułkownik Klebb.

– Tak jest, towarzyszu generale. – Adiutant wyszedł.

Generał G. podniósł słuchawkę aparatu WCz i poprosił generała Sierowa. Mówił cicho przez pięć minut, kończąc:

– Tymi, którym zamierzam zlecić zadanie, będą pułkownik Klebb i planista Kronsteen. Omówimy w ogólnych zarysach adekwatną operację, a jutro przedstawią mi szczegółowe propozycje. Czy akceptujecie, towarzyszu generale?

– Tak – brzmiała cicha odpowiedź generała Sierowa z Najwyższego Prezydium. – Zabijcie go. Niechaj to jednak zostanie przeprowadzone bez zarzutu. Prezydium zatwierdzi decyzję rano.

Sierow rozłączył się, ale zaraz zadzwonił telefon wewnętrzny. Generał G. powiedział „Tak" i odłożył słuchawkę.

Chwilę później adiutant otworzył wielkie drzwi i stanął w wejściu.

– Pułkownik Klebb – oznajmił.

Żabia sylwetka w oliwkowozielonym mundurze przyozdobionym pojedynczą wstęgą Orderu Lenina weszła do sali i szybkim, krótkim krokiem przybliżyła się do biurka.

Generał G. podniósł głowę i ukazał dłonią najbliższe krzesło przy stole konferencyjnym.

– Witajcie – powiedział.

Ucukrowany uśmiech wykrzywił obrzmiałą twarz.

– Dobry wieczór, towarzyszu generale.

Osoba kierująca Oddziałem II, departamentem SMIERSZ-u odpowiedzialnym za Operacje i Egzekucje, podciągnęła spódnicę i usiadła.

ROZDZIAŁ 7

LODOWY CZARODZIEJ

Dwie tarcze podwójnego zegara w kopulasto sklepionej, połyskliwej obudowie spozierały na szachownicę jak ślepia jakiegoś morskiego stworu, który wychylił się zza krawędzi stołu, by obserwować grę.

Dwie tarcze zegara pokazywały różne czasy. Tarcza Kronsteena za dwadzieścia pierwszą. Długie czerwone wahadło, odmierzające tykaniem sekundy, omiatało dolną część tarczy; zegar przeciwnika natomiast milczał, a jego wahadło wisiało nieruchomo. Lecz zegar Makarowa mówił, że jest za pięć pierwsza. Makarów zmarnował czas w środku partii i teraz zostało mu jeszcze tylko pięć minut. Był w fatalnym „niedoczasie" i jeśli – rzecz w zasadzie nie do pomyślenia – Kronsteen nie popełni jakiejś lunatycznej pomyłki, czekała go porażka.

Kronsteen siedział sztywno i nieruchomo, nieodgadniony jak antypatyczna papuga. Jego łokcie wspierały się na stole, a wielka głowa spoczywała na pięściach, które wbijając się w policzki nadawały wypukłym wargom wyraz wyższości i wzgardy. Spod szerokiego, nawisłego czoła czarne i lekko skośne oczy spoglądały ze śmiertelnym spokojem na zwycięską dlań szachownicę. Lecz pod maską w machinie jego umysłu kipiała krew, a gruba glisto-wata żyła na prawej skroni pulsowała w tempie przeszło dziewięćdziesięciu podrygów na minutę. W ciągu minionych dwóch godzin wypocił z siebie pół kilograma, a obawa przed fałszywym ruchem wciąż jedną ręką ściskała go za gardło. Ale dla Makarowa i widzów był nadal Lodowym Czarodziejem, którego grę porównywano do człowieka spożywającego rybę. Najpierw ściągał skórę, potem wyjmował ości, na koniec jadł. Kronsteen był mistrzem Moskwy przez dwa kolejne lata, a teraz, w wypadku zwycięstwa, zostanie pretendentem do tytułu mistrza kraju.

W oazie ciszy spowijającej otoczony linami stolik jedynym źródłem dźwięku były kroczące wskazówki czasomierza Kronsteena. Dwaj arbitrzy siedzieli bez ruchu na swych podwyższonych krzesłach. Wiedzieli, równie dobrze jak sam Makarów, że to mecz do jednej bramki. Do Gambitu Królewskiego w wariancie Merana Kronsteen wprowadził błyskotliwą modyfikację i choć Makarów dotrzymywał mu kroku do dwudziestego ósmego ruchu, przy tym właśnie posunięciu stracił wiele czasu. Może to wówczas popełnił błąd, a może dopiero przy ruchach trzydziestym pierwszym i trzydziestym trzecim. Kto wie? Tę partię będzie się omawiać jak Rosja długa i szeroka jeszcze przez kilka tygodni.

Z zatłoczonych amfiteatralnych ław publiczności dobiegło westchnienie. Kronsteen powoli odjął dłoń od policzka i wyciągnął ją nad szachownicą. Jego kciuk i wskaziciel otwarły się jak szczypce różowego kraba, a potem opadły. Dłoń trzymająca figurę przesunęła się w bok, w dół i wreszcie powoli wróciła do twarzy.

Nastąpiło poruszenie i poszeptywanie, gdy widzowie ujrzeli ruch powtórzony na wielkiej ściennej planszy jednym z trzech metrowych żetonów. R-Kt8. To już musi być koniec!

Kronsteen metodycznie wyciągnął ramię i przycisnął dźwignię w podstawie zegara. Jego czerwone wahadło zamarło. Czasomierz wskazywał za kwadrans pierwszą. W tej samej chwili wahadło Makarowa obudziło się do życia i rozpoczęło swój donośny, nieubłagany marsz.

Kronsteen opadł na oparcie krzesła. Położył płasko dłonie na blacie stołu i zimno popatrzył ponad nim na pochyloną, lśniącą twarz człowieka, którego kiszki – o czym wiedział, bo w swoim czasie i sam zaznał goryczy porażki – wiją się w udręce, jak węgorz przekłuty ościeniem. Makarów, Mistrz Gruzji. Ano cóż, jutro towarzysz Makarów może sobie wrócić do Gruzji i tam już pozostać. Żadnym cudem w tym roku nie przeprowadzi się wraz z rodziną do Moskwy.

Pod linami prześlizgnął się mężczyzna w cywilu, wyszeptał coś do ucha arbitra i wręczył mu białą kopertę. Ów pokręcił głową, ukazując zegar Makarowa, na którym do pierwszej brakowało tylko trzech minut. Cywil wypowiedział szeptem jedno krótkie zdanie, a arbiter posępnie pochylił głowę. Ujął ręczny dzwonek i potrząsnął nim.

– Jest pilna wiadomość osobista dla towarzysza Kronsteena – powiedział do mikrofonu. – Ogłasza się trzyminutową przerwę.

Przez halę przebiegł szmer. I chociaż Makarów dżentelmeńsko oderwał wzrok od planszy, kierując go ku niszom wysokiego, łukowego sklepienia, widzowie zdawali sobie sprawę, że konfiguracja na szachownicy doskonale wbiła mu się w pamięć. Przerwa oznaczała dlań po prostu trzy dodatkowe minuty.

Fakt ten zirytował również Kronsteena, lecz jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, kiedy arbiter powstał z krzesła, by wręczyć mu czystą nie zaadresowaną kopertę. Kronsteen rozerwał ją kciukiem i wyjął anonimowy arkusz papieru. Wystukany na maszynie tak znanej szachiście tekst brzmiał: JESTEŚCIE POTRZEBNI NATYCHMIAST. Nie było żadnego nagłówka ani podpisu.

Kronsteen złożył arkusz i skrzętnie włożył go do wewnętrznej kieszeni marynarki. Później zabiorą mu go i zniszczą. Popatrzył na twarz stojącego przy arbitrze cywila. Jego oczy spoglądały nań władczo i niecierpliwie. Do diabła z nimi, pomyślał Kronsteen. Nie zrezygnuje trzy minuty przed końcem. To niewiarygodne. To policzek dla sportu ludowego. Gdy jednak gestem dawał arbitrowi znak, że partia może zostać wznowiona, zadrżał w duszy i uniknął wzroku cywila, który sprężony i nieruchomy nadal stał w prostokącie lin.

Zadźwięczał dzwonek.

– Partia wznowiona.

Makarów powoli opuścił głowę. Wskazówka jego zegara minęła pierwszą, a on wciąż żył.

Kronsteen był roztrzęsiony. Uczynił rzecz, jak na pracownika SMIERSZ-u czy innej agencji państwowej, niesłychaną. Z pewnością zostanie o tym złożony meldunek. Poważna niesubordynacja. Zaniedbanie obowiązków. Jakie mogą być konsekwencje? W najlepszym razie werbalna chłosta od generała G. i czarna krecha w aktach. A w najgorszym? Kronsteen nie potrafił sobie wyobrazić. Wolał o tym nie myśleć. Cokolwiek nastąpi, słodycz zwycięstwa przemieniła się w jego ustach w gorycz.

Lecz tymczasem partia dobiegała końca. Mając na swym zegarze jeszcze tylko pięć sekund, Makarów podniósł umęczone oczy na wysokość wydętych ust przeciwnika i pochylił głowę w krótkim formalnym geście poddania. Na podwójny dźwięk dzwonka sędziego zatłoczona hala podniosła się na nogi w gromowym zgiełku aplauzu.

Kronsteen wstał, skłonił się przeciwnikowi, arbitrom, a wreszcie – nieco głębiej – widowni.

Potem, z cywilem tuż za sobą, prześlizgnął się pod linami i brutalnie rozpychając swych rozwrzeszczanych wielbicieli jął się przebijać ku głównemu wyjściu.

Przed halą, na środku szerokiej ulicy Puszkina, czekała z pracującym silnikiem zwykła – to jest anonimowa i czarna – limuzyna ZIS. Kronsteen usiadł z tyłu i zatrzasnął drzwi. Ledwie cywil wskoczył na stopień i wcisnął się na siedzenie obok kierowcy, ów wrzucił bieg i wóz ruszył ostro.

Kronsteen wiedział, że nie ma co strzępić języka w próbie usprawiedliwienia się przed funkcjonariuszem w cywilu. Byłoby to również sprzeczne z dyscypliną. Koniec końców był w SMIERSZ-u kierownikiem Działu Planowania w randze pułkownika. A jego umysł miał dla organizacji wartość diamentu.

Może zdoła się jakoś wytłumaczyć. Wyjrzał przez szybę na mokre już po przejeździe nocnych polewaczek ciemne ulice i skupił myśli na strategii obrony. Zaraz potem była już prosta ulica, na której końcu księżyc przemykał szybko między cebulastymi kopułami Kremla, i dotarli na miejsce.

Przekazując Kronsteena adiutantowi, tajniak wręczył mu również skrawek papieru. Oficer zerknął nań, a potem z lekkim uniesieniem brwi zimno popatrzył na Kronsteena. Ów odpowiedział spokojnym spojrzeniem, lecz się nie odezwał. Adiutant wzruszył ramionami, podniósł słuchawkę telefonu wewnętrznego i zaanonsował szachistę.

Gdy weszli do sali, Kronsteen usiadł, zaproszony gestem, i skinięciem głowy odpowiedział na powitalny uśmieszek obrzmiałych warg pułkownik Klebb, adiutant zbliżył się do generała G. i przekazał mu arkusik. Generał przeczytał go i posłał Kronsteenowi surowe spojrzenie. Patrzył tak, dopóki adiutant nie wyszedł z sali i nie zatrzasnął za sobą drzwi. Wówczas generał G. otworzył usta i ozwał się łagodnie:

– A zatem, towarzyszu?

Kronsteen był spokojny. Miał już wersję, która powinna poskutkować. Zaczął mówić cicho i z przekonaniem.

– Dla opinii publicznej, towarzyszu generale, jestem zawodowym szachistą. Dzisiejszej nocy trzeci raz pod rząd zostałem mistrzem Moskwy. Gdyby, na trzy minuty przed końcem partii, powiedziano mi, że ktoś morduje moją żonę przed wejściem do hali, nawet nie ruszyłbym w jej obronie palcem. Moja publiczność to wie. Jest oddana szachom równie mocno jak ja. Gdybym dzisiejszej nocy zrezygnował z gry i wyszedł natychmiast po otrzymaniu wiadomości, ludzie zrozumieliby, że czynię tak na rozkaz którejś z organizacji bezpieczeństwa. Rozpętałaby się burza plotek. Wszystkie moje przyszłe działania byłyby obserwowane w poszukiwaniu przesłanek. Zostałbym zdekonspirowany. To w interesie bezpieczeństwa państwowego czekałem trzy minuty, zanim wypełniłem rozkaz. A mimo to moje pospieszne wyjście stanie się tematem wielu komentarzy. Będę musiał oświadczyć, że jedno z mych dzieci jest ciężko chore. Aby wesprzeć tę wersję, położę je na tydzień do szpitala. Wyrażam najgłębszą skruchę z powodu zwłoki w wypełnieniu rozkazu. Lecz decyzja nie była łatwa.

Uczyniłem to, co uważałem za najsłuszniejsze z punktu widzenia interesów wydziału.

Generał G. popatrzył z namysłem w ciemne skośne oczy. Ten człowiek był winien, ale bronił się dobrze. Przeczytał notatkę raz jeszcze, jak gdyby ważąc przewinę, a potem wyjął zapalniczkę i spalił arkusik. Ostatni płonący skrawek upuścił na szklany blat biurka i zdmuchnął popiół na podłogę. Żadnym słowem nie zdradził swych myśli, lecz tym, co się dla Kronsteena liczyło, było spalenie dowodu winy. Teraz nic nie trafi do jego akt. Przepełniało go poczucie ulgi i wdzięczność. Poświęci postawionemu sobie zadaniu całą pomysłowość. Generał okazał akt wielkiej łaski. Kronsteen odpłaci mu brzęczącą monetą swego geniuszu.

– Przekażcie te zdjęcia, towarzyszko pułkownik – powiedział generał G, jak gdyby krótki sąd wojenny w ogóle nie miał miejsca. – Sprawa przedstawia się następująco…

Więc chodzi o następną śmierć, pomyślał Kronsteen, przyglądając się smagłej bezwzględnej twarzy, która patrzyła nań spokojnie z powiększonej paszportowej fotografii. Choć słuchał generała nieuważnie, przyswajał wszystkie zasadnicze fakty – angielski szpieg; pożądany wielki skandal; żadnego sowieckiego zaangażowania; wyszkolony zabójca; słabość do kobiet (czyli nie jest pedałem, pomyślał Kronsteen); alkohol (lecz ani słowa o narkotykach); nieprzekupny (kto wie? Każdy człowiek ma swoją cenę); koszta nie grają roli; wszystkie organizacje wywiadowcze dostarczą sprzętu i ludzi; sukces ma zostać osiągnięty w przeciągu trzech miesięcy; teraz przedstawić zarysy planu; szczegóły zostaną dopracowane później.

Generał G. skoncentrował swe przenikliwe spojrzenie na pułkowniku Klebb – Jakie są wasze pierwsze odczucia, towarzyszko pułkownik?

Prostokątne binokle zabłysły w świetle kandelabru, gdy kobieta wyprostowała swą sylwetkę, pochyloną dotychczas w pozie skupienia, i spojrzała ponad biurkiem na generała. Kiedy przystąpiła do wykładania swych poglądów, blade, wilgotne usta pod żółtym od nikotyny meszkiem zarostu rozwarły się i poczęły szybko kłapać w górę i w dół. Kronsteenowi, obserwującemu jej twarz zza stołu, to mechaniczne, wyprane z wszelkiego wyrazu otwieranie i zamykanie ust, przywiodło na myśl kanciasty ruch dolnej szczęki drewnianej kukiełki.

Głos był szorstki i beznamiętny:

– … przypomina w pewnych aspektach sprawę Stolzenberga. Jak zapewne przypominacie sobie, towarzyszu generale, chodziło tam również o jednoczesne zniszczenie człowieka i jego reputacji. Wówczas nie mieliśmy problemów. Szpieg ten był zboczeńcem. Jeśli sobie przypominacie…

Kronsteen przestał słuchać. Znał wszystkie te sprawy. Planował większość z nich i miał je uporządkowane w pamięci jak niezliczone gambity szachowe. Zamiast tego, głuchy na dźwięki, przyglądał się badawczo twarzy tej przerażającej kobiety i rozmyślał bez emocji, jak długo utrzyma się na stanowisku – i jak długo będzie z nią musiał pracować.

Przerażającej? Kronsteena nie interesowali ludzie – nawet własne dzieci. W jego słowniku nie miały też miejsca kategorie „dobra" i „zła". Wszyscy ludzie byli dlań pionkami na szachownicy. Interesowały go tylko ich reakcje na ruchy innych pionków. By przewidzieć owe reakcje, co stanowiło zasadniczy zrąb jego obowiązków, należało rozumieć cechy osobowe. Podstawowe instynkty były zawsze takie same: samozachowawczy, płciowy i stadny – w takim właśnie porządku. Temperamenty bywały sangwiniczne, flegmatyczne, choleryczne lub melancholijne. Temperament jednostki określa w znacznej mierze stosunek między siłą jej emocji a sentymentów. Charakter wynika w wielkim stopniu z wychowania, a także – cokolwiek innego twierdziłby Pawłów i behawioryści – z cech charakterologicznych rodziców. No i, rzecz jasna, życie i zachowanie ludzi warunkują po części ich fizyczne zalety i ułomności.

Z pomocą tych właśnie elementarnych klasyfikacji chłodny umysł Kronsteena analizował kobietę siedzącą po drugiej stronie stołu. Kronsteen dokonywał podobnego podsumowania już po raz może setny, ale teraz, wobec czekających ich tygodni wspólnej pracy, odświeżenie pamięci miało sens choćby po to, by nie przyniosło zaskoczenia nagłe wtargnięcie w ich partnerski układ pierwiastka ludzkiego.

Oczywiście, Rosę Klebb musiała charakteryzować silna wola przetrwania, w przeciwnym bowiem razie nie zostałaby jedną z najbardziej wpływowych kobiet w państwie, a z pewnością budzącą największy strach. Jej kariera, przypomniał sobie Kronsteen, zaczęła się w okresie hiszpańskiej wojny domowej. Jako podwójna agentka w POUM – to znaczy pracując tak dla OGPU w Moskwie, jak dla Wywiadu Komunistycznego w Hiszpanii – była prawą ręką, a także – jak utrzymywano – kimś w rodzaju konkubiny swego szefa, słynnego Andreasa Nin. Pracowała z nim w latach 1935 – 37. Potem, w myśl rozkazów Moskwy, Nin został zamordowany i to, wedle pogłosek, właśnie przez nią. Czy było to prawdą, czy nie, od tego momentu Rosa Klebb pięła się powoli, lecz konsekwentnie po drabinie władzy, przeżywając kryzysy, przeżywając wojny, przeżywając – ponieważ nie formowała aliansów i nie łączyła się z frakcjami – wszelkie czystki, by wreszcie w 1953, po śmierci Berii, uchwycić splamionymi krwią dłońmi szczebel tak nieodległy od szczytu, że pozwalający zająć w SMIERSZ-u stanowisko szefa Wydziału Operacyjnego.

Poważnym źródłem jej sukcesu, pomyślał Kronsteen, była szczególna natura drugiego pod względem ważności instynktu Rosy Klebb – instynktu płciowego. Albowiem Rosa Klebb należała do najrzadszego pod względem upodobań typu. Była biseksualna. Kronsteen miał co do tego pewność. Historie o mężczyznach i, tak, tak, o kobietach były zbyt dobrze udokumentowane, aby w nie powątpiewać. Może stosunek płciowy sprawiał jej satysfakcję fizyczną, lecz narzędzie nie miało znaczenia. Seks był dla Rosy Klebb wyłącznie zachcianką, a neutralność psychologiczna i fizjologiczna uwalniała ją od brzemienia bardzo wielu ludzkich emocji, sentymentów i pragnień. Neutralność seksualna jednostki to esencja oziębłości. Urodzić się z czymś takim to rzecz zaiste cudowna.

Martwy był w niej również instynkt stadny. Pragnienie władzy nakazywało Rosie Klebb być wilkiem, nie zaś owcą. Była solistką, ale nigdy nie była samotna, jako że nie potrzebowała wcale ciepła ludzkiego towarzystwa. Pod względem temperamentu należało ją, oczywiście, zaliczyć do natur flegmatycznych – nieporuszonych, odpornych na ból, ospałych. Właśnie lenistwo, pomyślał Kronsteen, stanowi jej chroniczną słabość. Rankiem trudno ją zapewne wyciągnąć z ciepłego, skotłowanego łóżka. Ma niechlujne, nawet plugawe, przyzwyczajenia osobiste. Wgląd w jej życie intymne, kiedy odpoczywa, wyłuskana z munduru, nie byłby doświadczeniem przyjemnym. Na tę myśl Kronsteen wykrzywił swe wydęte wargi i pospiesznie przeniósł uwagę z charakteru Rosy Klebb, niewątpliwie silnego i pełnego sprytu, na jej powierzchowność.

Posługując się datą hiszpańskiej wojny domowej jako punktem odniesienia, oceniał, że Rosa Klebb zbliża się do pięćdziesiątki. Niska – niespełna metr sześćdziesiąt wzrostu – i przysadzista, miała niezwykle silne jak na kobietę nabite ramiona, krótką szyję i obleczone teraz w szaropopielate pończochy pękate łydki kusych nóg. Czort wie, pomyślał Kronsteen, jakie są jej piersi, lecz spoczywająca na blacie stołu wypukłość munduru wyglądała jak nieforemny worek piasku. W ogóle sylwetka Rosy Klebb, z jej gruszkowatymi biodrami, mogła być porównana tylko do basetli.

„Trykociarki" Rewolucji Francuskiej musiały mieć twarze takie same jak ona, uznał Kronsteen, opadając na oparcie krzesła i z lekka przechylając głowę w bok. Rzednące pomarańczowe włosy, zebrane z tyłu w ciasny, szpetny kok; lśniące żółtobrązowe oczy, patrzące na generała G. tak chłodno przez kanciaste prostokąty szkieł; grubo upudrowana grań perforowanego wielkimi porami nosa; wilgotna pułapka ust, zamykająca się i otwierająca tak, jak gdyby uruchamiały ją przeciągnięte pod brodą druty. Te Francuzki, które dziergały i paplały, gdy ostrze gilotyny opadało ze świstem w dół, musiały mieć taką samą grubą i bladą gęsią skórę, zebraną pod oczyma, w kącikach ust i pod brodą w niewielkie fałdy, takie same wielkie chłopskie uszy, takie same wreszcie twarde pomarszczone i sękate jak maczugi łapska, u Rosjanki zaciśnięte teraz w pięści i leżące na czerwonym suknie stołu po obu stronach niekształtnego tłumoka jej biustu. I te ich twarze, podsumował Kronsteen, musiały stwarzać takie same wrażenie bezduszności, okrucieństwa i siły, jak oblicze tej – tak, musi sobie pozwolić na słowo nacechowane emocjonalnie – przerażającej kobiety ze SMIERSZ-u.

– Dziękuję wam, towarzyszko pułkownik. Wasza ocena sytuacji jest wielce wartościowa. A teraz, towarzyszu Kronsteen, czy macie coś do dodania? Tylko streszczajcie się, proszę. Jest druga w nocy i wszyscy mamy przed sobą ciężki dzień. – Oczy generała G., przekrwione ze zmęczenia i niewyspania, wpiły się nad biurkiem w bezdenne brązowe studnie pod wypukłym czołem. Tego człowieka nie trzeba było zachęcać do zwięzłości. Kronsteen nigdy nie mówił wiele, lecz każde jego słowo miało wartość całej, wygłaszanej przez któregokolwiek innego członka personelu, przemowy.

Kronsteen podjął już był decyzję, w przeciwnym bowiem razie nie pozwoliłby swoim myślom skupić się tak długo na tej kobiecie.

Powoli odchylił głowę i zagapił się w nicość sufitu. Jego głos brzmiał niezwykle łagodnie, a jednak miał w sobie siłę zmuszającą słuchaczy do najwyższej uwagi.

– Towarzyszu generale, to pewien Francuz, z pewnych punktów widzenia wasz poprzednik, nazwiskiem Fouche, uczynił spostrzeżenie, iż nie ma sensu zabijać człowieka, jeżeli nie niszczy się zarazem jego reputacji. Zabić tego Bonda będzie, rzecz jasna, łatwo. Uczyni to byle płatny bułgarski skrytobójca, jeśli tylko otrzyma właściwe instrukcje. Druga część operacji, unicestwienie osobowości tego człowieka, jest ważniejsza i trudniejsza. Na aktualnym etapie mam tylko jasność co do tego, iż akcja musi zostać przeprowadzona poza Anglią i to w kraju, na którego prasę i radio mamy znaczny wpływ. Jeśli spytacie, jak go tam ściągnąć, odpowiem, że jeżeli przynęta będzie dostatecznie atrakcyjna, a szansa jej pochwycenia otwarta tylko i wyłącznie dla tego człowieka, zostanie wezwany nawet z końca świata. Aby uniknąć pozorów pułapki, uważałbym za stosowne przydanie naszej przynęcie cech ekscentrycznych, niezwykłych. Anglicy szczycą się swym ekscentryzmem. Propozycję ekscentryczną traktują jako wyzwanie. Takie właśnie odczytanie ich psychiki każe mi w znacznym stopniu domniemywać, że do pochwycenia przynęty desygnują tego wartościowego agenta.

Kronsteen urwał. Pochylił głowę tak, że patrzył teraz gdzieś nad ramieniem' generała G. – Przystąpię do skonstruowania takiej pułapki – podjął beznamiętnie. – W chwili obecnej mogę tylko powiedzieć, że jeśli skutecznie przywabimy ofiarę, będzie nam, wedle znacznego prawdopodobieństwa, niezbędny zabójca o doskonałej znajomości angielskiego.

Oczy Kronsteena przeniosły się na wyściełające blat stołu czerwone sukno. Potem szachista dodał z naciskiem, jak gdyby rzecz dotyczyła sedna problemu:

– Będzie nam również potrzebna godna zaufania i niezwykle piękna dziewczyna.

ROZDZIAŁ 8

PIĘKNY WABIK

Siedząc w pogodny czerwcowy przed wieczór przy oknie swego jednopokojowego mieszkanka i spoglądając na pierwsze purpury zachodzącego słońca odbite w szybach po przeciwległej stronie ulicy, na odległą kopułę cerkwi płonącą jak pochodnia ponad zębatym horyzontem moskiewskich dachów, kapral bezpieki Tatiana Romanowa pomyślała, że jest szczęśliwsza niż kiedykolwiek dotąd.

Jej szczęście nie było romantycznej natury. Nie miało nic wspólnego z gwałtownym wybuchem romansu – owymi dniami i tygodniami, zanim na horyzoncie pojawią się pierwsze deszczowe chmurki. Było to ciche spokojne szczęście wynikłe z poczucia bezpieczeństwa i możliwości spoglądania w jutro bez niepokoju, szczęście powiększone jeszcze słowem pochwały, jaką dziś po południu usłyszała od profesora Denikinia, zapachem gotującej się na kuchence elektrycznej smakowitej kolacji, dobiegającymi z radia dźwiękami jej ulubionej muzyki – uwertury do Borysa Godunowa w wykonaniu orkiestry Filharmonii Moskiewskiej, a nade wszystko cudownością faktu, iż minęła już zima i krótka wiosna i że był czerwiec.

Pokój był maleńkim pudełeczkiem w wielkim nowoczesnym bloku przy ulicy Sadowoj-Czarnogriadskoj, gdzie skoszarowane są kobiety pracujące w rozmaitych wydziałach aparatu bezpieczeństwa państwowego. Zbudowany przez więźniów i ukończony w 1939 ten okazały ośmiopiętrowy budynek zawiera dwa tysiące mieszkań niektóre, jak kwatera Tatiany na trzecim piętrze, to ledwie kwadratowe celki z telefonem, zimną i ciepłą wodą, jednym źródłem światła i wspólnymi łazienkami oraz toaletami, inne zaś – na dwóch najwyższych piętrach – to dwu- i trzypokojowe apartamenty z własnymi wygodami. Te przeznaczone są dla kobiet wysokiej rangi. Wędrówka w górę budynku odbywa się równo ległe z awansami i kapral Romanowa będzie musiała przejść przez stopnie sierżanta, porucznika, kapitana, majora i lejtnanta-pułkownika, zanim dotrze do pułkownikowskiego raju na ósmym piętrze. Bóg jednak świadkiem, że była zupełnie zadowolona ze swego obecnego losu. Pensja w wysokości tysiąca dwustu rubli miesięcznie (trzydzieści procent więcej niż mogłaby zarobić w jakimkolwiek innym ministerstwie) i własny pokój; tania żywność i ubrania z „zamkniętych sklepów" na parterze gmachu; przynajmniej dwa w miesiącu bezpłatne ministerialne bilety na balet lub operę, a wreszcie dwa tygodnie pełnopłatnego urlopu w roku. Przede wszystkim zaś stała praca z dobrymi perspektywami w Moskwie, a nie w jednym z tych ponurych prowincjonalnych miast, gdzie całymi miesiącami nie działo się dosłownie nic i pojawienie się nowego filmu lub przyjazd wędrownego cyrku było jedyną alternatywą dla pójścia z kurami spać.

Oczywiście, za pracę w MGB płaciło się pewną cenę. Mundur odgradzał człowieka od świata, napawał ludzi strachem, co z natury nie odpowiada większości dziewcząt, skazywał na towarzystwo innych kobiet i mężczyzn z MGB; aby móc pozostać w ministerstwie jednego z takich mężczyzn należało, gdy przychodził po temu czas, poślubić. No i pracowało tu się wściekle – pięć i pół dniówki tygodniowo od ósmej do osiemnastej z jedną tylko, czterdziestominutową przerwą na obiad w kantynie. Lecz był to dobry pożywny obiad, dzięki czemu człowiek mógł się obyć lekką kolacją i odłożyć nieco pieniędzy na futro z soboli, które zastąpi pewnego dnia znoszone syberyjskie lisy.

Przypomniawszy sobie o posiłku kapral Romanowa wstała z krzesła przy oknie i poszła zajrzeć do garnka, w którym gotowała na kolację gęstą zupę z kilkoma kawałkami mięsa i posiekanymi grzybami. Dochodziła już i pachniała bardzo apetycznie. Dziewczyna wyłączyła kuchenkę, a potem, z nawyku wyniesionego z dzieciństwa, wymyła się i ogarnęła przed kolacją.

Wycierając dłonie, przyglądała się uważnie swemu odbiciu w zawieszonym nad' umywalką owalnym lustrze.

Jeden z jej pierwszych chłopaków powiedział, że wygląda jak młoda Greta Garbo. Cóż za bzdura! A jednak dziś wieczorem wygląda zupełnie dobrze. Gęste, jedwabiste ciemnobrązowe włosy, zaczesane w górę, nad wysokim czołem, spadały ciężką falą niemal do ramion i tam zakręcały się z lekka (Garbo miała kiedyś taką fryzurę i kapral Romanowa nie ukrywała przed sobą, że ją naśladuje); skóra, bardzo biała i miękka, lśniła na policzkach jak kość słoniowa; spod prostych naturalnych brwi patrzyły spokojnie szeroko rozstawione oczy w kolorze najgłębszego błękitu (przymknęła jedno, a potem drugie. Tak, rzęsy są rzeczywiście zupełnie długie!); nos był prosty i dość władczy…no i pozostawały usta. Co z tymi ustami? Czy nie są przypadkiem za szerokie? Kiedy się śmieje, muszą sprawiać wrażenie okropnie szerokich. Uśmiechnęła się do siebie w lustrze. Tak, są szerokie, ale w końcu Garbo też ma szerokie. Przynajmniej wargi są pełne i szlachetnie zarysowane. W kącikach ust drzemie jakiś cień uśmiechu. Nikt nie może powiedzieć, że to zimne usta. Teraz owal twarzy. Czy nie za długi? Czy podbródek nie jest szczyptę za ostry? Gwałtownie wykręciła głowę, by nań popatrzeć z profilu. Pociągnięta szarpnięciem ciężka kurtyna włosów poleciała do przodu i kapral Romanowa musiała odgarnąć kosmyk, który przesłonił prawe oko. Cóż, podbródek był lekko spiczasty, ale w żadnym razie ostry. Znów stanęła twarzą do lustra, wzięła szczotkę i zabrała się za swą długą, ciężką czuprynę. Greta Garbo! Była w porządku, bo w przeciwnym razie nie komplementowałoby ją tylu mężczyzn, nie wspominając już o dziewczętach, odnoszących się do niej w sprawach urody jak do wyroczni. Ale gwiazda filmowa… i to taka sławna!? Zrobiła do lustra minę i wzięła się za kolację.

W rzeczy samej kapral Romanowa była prawdziwą pięknością. Poza twarzą, szczególną uwagę zwracała gracja jej ruchów. Spędziła rok w leningradzkiej szkole baletowej i pożegnała się z karierą taneczną dopiero wówczas, gdy przekroczyła o parę centymetrów ustaloną na metr sześćdziesiąt górną granicę wzrostu. Ze szkoły wyniosła umiejętność ładnego trzymania się i chodzenia. No i tryskała zdrowiem dzięki zamiłowaniu do jazdy figurowej na lodzie, którą trenowała przez cały rok na lodowisku Dynama tak skutecznie, że miała zagwarantowane miejsce w pierwszej reprezentacji żeńskiej tego klubu. Jej ramiona i piersi były bez zarzutu, purysta natomiast wyraziłby dezaprobatę wobec pupy. Jej mięśnie tak stwardniały od ćwiczeń, że zatraciła nieco swą niewieścią obłość. Zaokrąglona z tyłu, była jednak twarda i płaska po bokach przez co sprawiała męskie wrażenie.

Kapral Romanowa podziwiano szeroko poza małym światkiem sekcji angielskiej Archiwum Centralnego MGB. Zgadzano się powszechnie, iż nieodległy jest moment, gdy wpadnie w oko jednemu z wyższych oficerów, który bezceremonialnie przeniesie do siebie Tatianę z jej skromnego stanowiska, aby zrobić z niej kochankę albo – jeżeli nie będzie innego wyjścia – żonę.

Dziewczyna nalała gęstej zupy do niedużego porcelanowego talerza, ozdobionego na krawędzi obrazkiem przedstawiającym wilki ścigające sanie, wkruszyła doń nieco razowca, usiadła na krześle koło okna i zaczęła powoli jeść ładną lśniącą łyżeczką, którą kilka tygodni temu po wesołym wieczorze w hotelu Moskwa wsunęła ukradkiem do torebki.

Kiedy skończyła, zmyła statki, wróciła na krzesło, zapaliła pierwszego papierosa w tym dniu (żadna szanująca się rosyjska dziewczyna nie pali w miejscach publicznych z wyjątkiem restauracji, palenie w pracy zaś oznacza natychmiastowe zwolnienie) i niecierpliwie słuchała jękliwego zgiełku, czynionego przez jakąś orkiestrę z Turkmenii. Ach, te okropne orientalne numery, które wsadzają zawsze do programu, żeby sprawić satysfakcję kułakom którejś z tych zakazanych barbarzyńskich republik! Czy nie mogliby puszczać czegoś kulturnowo? Czegoś z nowoczesnego jazzu albo klasyki? Ta kakofonia była obrzydliwa. Gorzej, staromodna.

Ochryple zadzwonił telefon. Wstała z krzesła, ściszyła radio i podniosła słuchawkę.

– Kapral Romanowa?

Był to głos jej drogiego profesora Denikina. Lecz w godzinach pozasłużbowych zawsze mówił do niej „Tatiana" albo nawet „Tania". Co to może znaczyć?

Była spięta i przepłoszona.

– Tak jest, towarzyszu profesorze.

Głos po drugiej stronie przewodu brzmiał obco i zimno.

– Za piętnaście minut, o dwudziestej trzydzieści, macie się stawić na rozmowę u pułkownik Klebb z Oddziału II. Zgłosicie się w jej mieszkaniu, pod numerem 1875 w waszym budynku. Jasne?

– Ale dlaczego, towarzyszu, dlaczego? Co się… Co się…? Nienaturalny, pełen napięcia głos jej umiłowanego profesora uciął w pół słowa:

– To wszystko, towarzyszko kapralu.

Dziewczyna odsunęła słuchawkę od twarzy. Patrzyła na nią przerażonym wzrokiem, jak gdyby z jej małych czarnych otworów mogła wycisnąć jeszcze jakieś słowa.

– Halo! Halo!

Patrzyła na nią tylko pusta tuba mikrofonu. Uświadomiła sobie, że ściska słuchawkę z taką siłą, iż boli ją dłoń i przedramię. Pochyliła się wolno i odłożyła słuchawkę na widełki.

Stała przez chwilę jak sparaliżowana, patrząc na aparat nie-widzącymi oczyma. Czy powinna do niego zadzwonić? Nie, to nie wchodzi w grę. Mówił w taki a nie inny sposób, bo doskonale wiedział – jak zresztą wiedziała także ona – iż każda rozmowa telefoniczna w bloku jest nagrywana lub podsłuchiwana. Oto dlaczego był tak oszczędny w słowach. Chodziło o sprawę wagi państwowej. Mając do przekazania wiadomość tego rodzaju, człowiek pozbywa się jej jak najszybciej i w tak niewielu słowach, w ilu potrafi ją przedstawić, a potem umywa ręce. Nie ma już w dłoniach okropnej karty. Przekazał damę pik komuś innemu. Ręce są na powrót czyste.

Dziewczyna wcisnęła w usta kostki dłoni i wpatrzona w telefon zaczęła je gryźć. Po co jest im potrzebna? Co takiego zrobiła? Rozpaczliwie sięgała pamięcią w przeszłość, przebiegając wspomnieniem dni, miesiące i lata. Czy popełniła w swej pracy jakiś okropny błąd, który odkryto dopiero teraz? Czy wygłosiła jakąś antypaństwową uwagę; jakiś dowcip, o którym doniesiono? To zawsze było możliwe. Ale jaką uwagę? Kiedy? Mówiąc coś naprawdę niepraworządnego poczułaby wówczas ukłucie winy. Miała czyste sumienie. Czy na pewno? Nagle sobie przypomniała. Ta skradziona łyżeczka! Czy o to chodzi? Przecież własność państwowa! Mogłaby ją teraz wyrzucić przez okno, daleko, w lewo lub w prawo. Ale nie, to niemożliwe. Zbyt drobna sprawa. Z rezygnacją wzruszyła ramionami i opuściła ramię. Wstała i mając w oczach łzy strachu i oszołomienia małego dziecka podeszła do szafy, żeby wyjąć swój najlepszy mundur. To nie może chodzić o nic w tym rodzaju. SMIERSZ nie posyła po człowieka w takich sprawach. To coś znacznie, znacznie gorszego.

Przymglonym wzrokiem spojrzała na swój tani zegarek. Jeszcze tylko siedem minut! Ogarnęła ją nowa fala paniki. Przetarła ręką oczy i chwyciła swój paradny mundur. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby się spóźniła! Zaczęła szarpać guziki białej bawełnianej bluzki.

Gdy ubierała się, myła twarz i czesała włosy, jej umysł próbował rozgryźć złowieszczą tajemnicę, jak dociekliwe dziecko wtykające kij w norę węża. Z którejkolwiek jednak strony dobierałaby się do nory, rozlegał się tylko gniewny syk.

Odkładając nawet na bok rodzaj jej przewiny, kontakt z którąkolwiek z macek SMIERSZ-u był czymś niewysłowionym. Unikano nawet wymieniania przerażającej nazwy tej organizacji. Było to słowo plugawe, słowo z grobu, szept śmierci samej, słowo, jakie nie padało nawet w przyjacielskich pogwarkach. A w całej tej okropnej organizacji jądrem zła był Oddział II, Departament Śmierci i Tortur.

No a kierowniczka tego wydziału, Rosa Klebb? Szeptano o tej kobiecie niewiarygodne historie, historie, które nawiedzały Tatianę w koszmarnych snach; w ciągu dnia zwykle o nich zapominała, ale teraz przeparadowały przed nią wszystkie.

Mówiono, że Rosa Klebb nie pozwala, by tortury odbywały się bez jej udziału. Miała w swym gabinecie zakrwawiony fartuch i niski stołeczek; ponoć kiedy widziano, jak spieszy korytarzami podziemi ubrana w ten fartuch i z tym stołeczkiem w dłoni, wieść roznosiła się bezzwłocznie i wszyscy, nawet pracownicy SMIERSZ-u przyciszali głos, pochylali się niżej nad papierami, a może nawet ściskali w kieszeniach kciuki, dopóki nie doniesiono, że wróciła do swego biura.

Albowiem – tak przynajmniej szeptano – zwykła przysuwać ten stołeczek jak najbliżej człowieka – mężczyzny lub kobiety – siedzącego ze zwieszoną głową przy stole śledczym, potem kucała nad nim i mówiła cicho: „Numer 1", „Numer 10" lub „Numer 25", a oprawcy, wiedząc, co ma na myśli, przystępowali do dzieła. Ona zaś obserwowała oczy w twarzy odległej od siebie o kilka centymetrów i wchłaniała jęki, jak zapach perfum. W zależności od wyrazu tych oczu zmieniała torturę, mówiąc: „Teraz numer 36" albo „Teraz sześćdziesiąt cztery", a oprawcy robili coś innego. Gdy z oczu poczynała już znikać odporność i odwaga, gdy pojawiała się w nich słabość i błaganie, gruchała pieściwie: „No już, no już, gołąbeczku. Mów do mnie, mój śliczny, a to się skończy. Boli. Ach, wiem, tak strasznie boli, moja dziecino. I człowiek tak ma już dość tego bólu. Tak chce, żeby się już skończył, tak pragnie móc się położyć w spokoju i już nigdy nie cierpieć. Jest tu przy tobie mamusia, która chce ci tylko ulżyć. Ma dla ciebie przytulne, miękkie łóżeczko, żebyś mógł spać i zapominać, zapominać, zapominać. Mów – szeptała czule. – Wystarczy, że przemówisz, a skończy się ból i przyjdzie spokój." Jeśli oczy wciąż były nieustępliwe, gruchanie zaczynało się na nowo: „Jakimż jesteś głuptasem, mój śliczny. Jakimż okropnym głuptasem. Ten ból to było jeszcze nic. Nic! Nie wierzysz, gołąbku? No to mamuśka musi spróbować ździebełko, ale tylko maciupkie ździebełko, numeru 87". Oprawcy zmieniali instrumenty i miejsce zabiegów, a ona, siedząc w kucki, patrzyła, jak z oczu ofiary wycieka życie i zbliża się moment, gdy będzie musiała krzyczeć do jej ucha, aby słowa mogły dotrzeć do otępiałego umysłu.

Nieczęsto jednak – mówiono – ofiara musiała wędrować długo po tej ordynowanej przez SMIERSZ drodze cierpień, prawie zaś nigdy do jej kresu i kiedy miękki głos obiecywał ukojenie, prawie zawsze odnosił zwycięstwo, bo jakimś cudem Rosa Klebb umiała odczytać z oczu, kiedy z człowieka dorosłego załamanie czyni dziecko wzywające płaczliwie matkę. Miała ten obraz matki pod ręką i zmiękczała ducha ofiary tam, gdzie brutalne słowa mężczyzny byłyby go zahartowały.

Potem, gdy kolejny podejrzany został złamany, Rosa Klebb wracała korytarzami ze swym stołeczkiem, zdejmowała w gabinecie przesiąkły świeżą krwią fartuch, siadała na powrót do pracy, a po całych podziemiach roznosiła się wieść, iż już po wszystkim i że można znowu zacząć funkcjonować normalnie.

Tatiana, sparaliżowana swoimi myślami, ponownie spojrzała na zegarek. Jeszcze cztery minuty. Przeciągnęła dłońmi po mundurze i po raz ostatni zerknęła w lustro na swą kredowobiałą twarz. Odwróciła się i pożegnała kochany, dobrze znany pokoik. Czy go jeszcze zobaczy?

Pospieszyła długim prostym korytarzem i wcisnęła guziczek windy.

Gdy winda nadjechała, Tatiana wyprostowała ramiona, uniosła brodę, i wkroczyła do kabiny jak na rusztowanie gilotyny.

– Ósme – powiedziała do windziarki. Stała zwrócona twarzą do drzwi. A przypomniawszy sobie słowa nie używane od dzieciństwa, powtarzała w duszy raz za razem: „Mój Boże… Mój Boże… Mój Boże".

ROZDZIAŁ 9

ZADANIE – MIŁOŚĆ

Już stojąc przed anonimowymi, wymalowanymi kremową farbą drzwiami Tatiana czuła zapach mieszkania. Ten zapach wypełnił ją bez reszty, kiedy usłyszawszy krótkie „Wejść" otwarła drzwi i stanęła wpatrzona w oczy kobiety, która siedziała przy okrągłym stole ustawionym na środku pokoju.

Był to zapach metra w upalny wieczór – tani aromat skrywający zwierzęcy odór. Ludzie w Rosji zlewają się perfumami bez względu na to, czy się uprzednio kąpali, czy nie, ale przeważnie w tym drugim wypadku, więc czyste zdrowe dziewczyny w rodzaju Tatiany, aby uniknąć smrodu panującego w metrze i tramwajach wolą z pracy do domu wracać piechotą, jeśli tylko nie leje lub nie leży zbyt głęboki śnieg.

Teraz Tatiana dławiła się w tym zapachu i ze wstrętem marszczyła nos.

Właśnie ten wstręt i pogarda dla osoby, która może żyć w takim smrodzie, pozwoliły jej spojrzeć w żółtawe oczy patrzące na nią spoza prostokątnych szkieł okularów. Nic w nich nie mogła wyczytać. Omiatały ją powoli od stóp do głów, jak zapamiętujący wszystko obiektyw kamery.

Pułkownik Klebb przemówiła:

– Jesteście efektowną dziewczyną, towarzyszko kapralu. Przejdźcie przez pokój i z powrotem.

Co znaczą te ucukrowane słowa? Usztywniona nowym strachem, strachem przed powszechnie znanymi osobistymi skłonnościami tej kobiety, Tatiana zrobiła, co jej kazano.

– Zdejmijcie kurtkę. Zawieście ją na krześle. Podnieście ręce nad głową. Wyżej. Teraz pochylcie się i dotknijcie stóp. Wyprostujcie się. Dobrze. Siadajcie. – Pułkownik Klebb przemawiała jak lekarz. Ukazała gestem krzesło naprzeciw siebie po drugiej stronie stołu. Jej nieruchome, świdrujące oczy skryły się pod powiekami, kiedy powędrowały ku leżącej na stole teczce akt.

To na pewno moja Zapiska, pomyślała Tatiana. Jakże interesująco mieć przed sobą to narzędzie, które stanowi o całym życiu człowieka. Jakie jest grube – niemal pięć centymetrów. Co może być na tych wszystkich stronach? Zafascynowana popatrzyła rozszerzonymi oczyma na otwartą tekę.

Pułkownik Klebb przerzuciła kilka ostatnich kartek i zamknęła okładkę. Była to pomarańczowa okładka z czarnym ukośnym paskiem. Cóż mogą oznaczać te kolory?

Pułkownik Klebb podniosła wzrok, a Tatiana zdołała jakimś cudem mężnie odpowiedzieć spojrzeniem.

– Towarzyszko kapralu Romanowa – był to głos władczy, głos zwierzchnika – mam o waszej pracy dobre meldunki. Doskonałe osiągnięcia tak w wypełnianiu obowiązków, jak w sporcie. Partia jest z was zadowolona.

Tatiana nie mogła uwierzyć własnym uszom. Zrobiło jej się słabo. Całą jej twarz zalał rumieniec, który zaraz ustąpił miejsca bladości. Chwyciła dłonią krawędź stołu i wyjąkała słabo: – J-j-jestem wdzięczna, t-t-towarzyszko pułkownik.

– Dzięki waszej doskonałej służbie zostaliście wybrani do zadania najwyższej wagi. To dla was wielki zaszczyt. Rozumiecie?

Cokolwiek się zdarzy, będzie lepsze niż to, co mogło się zdarzyć.

– Tak, w zupełności, towarzyszko pułkownik.

– Zadanie to wiąże się z niemałą odpowiedzialnością. Jak też wyższym stopniem. Gratuluję, towarzyszko kapralu, awansu z chwilą zakończenia misji na stopień kapitana Bezpieczeństwa Państwowego.

Była to rzecz niesłychana w wypadku dwudziestoczteroletniej dziewczyny! Tatiana przeczuwała niebezpieczeństwo. Zesztywniała jak zwierzę, które pod mięsem dostrzega stalową paść.

– Jestem głęboko zaszczycona, towarzyszko pułkownik – odparła, nie mogąc ukryć niepokoju w głosie.

Rosa Klebb mruknęła coś niezrozumiale. Doskonale zdawała sobie sprawę, co dziewczyna myślała po otrzymaniu wezwania. Efekty uprzejmego przyjęcia, raptownej ulgi związanej z dobrymi wieściami i budzących się na nowo obaw były widoczne jak na dłoni. Była to piękna, otwarta, niewinna dziewczyna. Dokładnie taka, jakiej wymagał spisek.

– Ładna ze mnie gospodyni. Ten awans należy uczcić kieliszkiem wina. Nie powinniście wszak sądzić, że my, wyżsi oficerowie, jesteśmy pozbawieni cech ludzkich. Napijemy się razem.

To będzie dobry pretekst, żeby otworzyć butelkę francuskiego szampana.

Rosa Klebb wstała i zbliżyła się do bufetu, na którym jej ordynans ustawił wszystko, co zamówiła.

– Póki będę mocować się z korkiem, spróbujcie jednej z tych czekoladek. Te korki od szampana to zawsze ciężka sprawa. Do takiej roboty nam, dziewczętom, naprawdę przydałby się mężczyzna.

Nie przerywała tej upiornej paplaniny kładąc przed Tatianą okazałą bombonierkę i wracając potem do bufetu.

– Są ze Szwajcarii. Najlepsze z najlepszych. Te okrągłe są nadziewane, a kwadratowe – twarde.

Tatiana wybąkała podziękowanie. Sięgnęła po nadziewaną. Będzie ją łatwiej przełknąć. Strach przed chwilą, w której ostatecznie zobaczy pułapkę i poczuje na szyi zatrzaskujące się zęby, zupełnie wysuszył jej usta. Te gierki muszą skrywać coś naprawdę okropnego. Kęs czekolady utkwił jej w ustach jak guma do żucia. Na szczęście wciśnięto jej w dłoń kieliszek szampana.

Unosząc radośnie swój, stała nad nią Rosa Klebb.

– Za wasze zdrowie, towarzyszko Tatiano. I najserdeczniejsze gratulacje!

Tatiana przymusiła się do nienaturalnego uśmiechu. Podniosła kieliszek i lekko skłoniła głowę.

– Za wasze zdrowie, towarzyszko pułkownik.

Opróżniła kieliszek jednym haustem, jak to jest w Rosji we zwyczaju, i odstawiła go na stół.

Rosa Klebb natychmiast ponownie napełniła naczynie, rozlewając przy tym nieco wina.

– A teraz za zdrowie waszego nowego wydziału, towarzyszko. – Podniosła kieliszek i ze stężałym cukierkowym uśmieszkiem obserwowała reakcję dziewczyny. – Za SMIERSZ!

Tatiana w otępieniu podniosła się na nogi. Ujęła pełny kielich.

– Za SMIERSZ. – To słowo ledwo przecisnęło się jej przez usta. Zakrztusiła się szampanem i musiała go wypić w dwóch łykach. Potem ciężko usiadła.

Rosa Klebb nie dała jej czasu na zastanowienie. Usiadła naprzeciwko, kładąc na stole obie dłonie.

– A teraz, towarzyszko, do sprawy. – Jej głos znowu brzmiał władczo. – Mamy przed sobą wiele roboty. – Pochyliła się nad stołem. – Czy pragnęliście kiedykolwiek mieszkać za granicą, towarzyszko? W jakimś obcym kraju?

Szampan zaczynał działać na Tatianę. Prawdopodobnie najgorsze dopiero ją czeka, ale lepiej, żeby. się stało jak najszybciej.

– Nie, towarzyszko. Jestem szczęśliwa w Moskwie.

– Nigdyście nie myśleli, jakie jest to życie na Zachodzie – te wszystkie piękne ciuchy, jazz, nowoczesność?

– Nie, towarzyszko. – Mówiła prawdę. Nigdy o tym nie myślała.

– A gdyby to Państwo nakazało wam przenieść się za Zachód?

– Wypełniłabym polecenie.

– Chętnie?

Tatiana wzruszyła ramionami z lekkimi oznakami zniecierpliwienia.

– Człowiek słucha rozkazów.

Rosa Klebb uczyniła pauzę. Kiedy zadała następne pytanie, w jej głosie brzmiały tony dziewczęce i porozumiewawcze.

– Czy jesteście dziewicą, towarzyszko? Och, mój Boże, pomyślała Tatiana.

– Nie, towarzyszko pułkownik. Wilgotne usta zalśniły w świetle.

– Ilu mężczyzn?

Tatiana zarumieniła się po czubki włosów. Dziewczyny rosyjskie są w sprawach seksu powściągliwe i pruderyjne. Klimat seksualny w Rosji jest średniowiktoriański. Pytania tej Klebb budziły opór tym większy, że zadawała je chłodnym inkwizytorskim tonem funkcjonariuszka państwowa, którą Tatiana spotkała po raz pierwszy w życiu. Zebrała się na odwagę i patrząc nieufnie w żółte oczy rozmówczyni spytała:

– Dlaczego poruszacie te wszystkie intymne sprawy, towarzyszko pułkownik?

Rosa Klebb wyprostowała się, a jej głos ciął jak kańczug:

– Zapominacie się, towarzyszko. Nie jesteście tu po to, by zadawać pytania. Zapominacie, z kim mówicie. Odpowiadajcie!

Tatiana skurczyła się.

– Trzech mężczyzn, towarzyszko pułkownik.

– Kiedy? Ile mieliście lat? – Twarde żółte oczy patrzyły nad stołem w spłoszone błękitne oczy dziewczyny, hipnotyzowały ją, rozkazywały.

Tatiana bliska była łez.

– W szkole. Miałam siedemnaście lat. Potem w Instytucie Języków Obcych. Dwadzieścia dwa. I jeszcze w ubiegłym roku. Miałam dwadzieścia trzy lata. To był przyjaciel, którego poznałam na lodowisku.

– Proszę o ich nazwiska, towarzyszko. – Rosa Klebb ujęła ołówek i przyciągnęła do siebie skoroszyt.

Tatiana zakryła dłońmi twarz i wybuchła płaczem.

– Nie – wykrzyknęła pomiędzy chlipnięciami. – Nie, cokolwiek ze mną zrobicie. Nie macie prawa.

– Przestańcie pleść bzdury. – Głos przemienił się w syk. – W ciągu pięciu minut mogłabym wyciągnąć z was te nazwiska i wszystko, co zechcę. Toczycie ze mną niebezpieczną grę, towarzyszko. Moja cierpliwość nie będzie trwała wiecznie. – Rosa Klebb urwała. Była zbyt brutalna. – Chwilowo damy pokój tej sprawie. Podacie mi nazwiska jutro. Tych mężczyzn nie spotka żadna krzywda. Zada się im jedno lub dwa pytania na wasz temat – pytania czysto techniczne, to wszystko. Teraz podnieście głowę i wytrzyjcie łzy. Czas już skończyć z tymi głupstwami.

Rosa Klebb powstała, obeszła stół i stanęła przy Tatianie, spoglądając na nią z góry. Jej głos stał się przylepny i jedwabisty.

– Już dobrze, już dobrze, moja droga. Musisz mi ufać. Twoje małe tajemnice są u mnie bezpieczne jak w banku. No, wypij jeszcze trochę szampana i zapomnij o tym drobnym zgrzycie. Musimy zostać przyjaciółkami. Czeka nas wspólna praca. Musisz, droga Taniu, nauczyć się traktować mnie jak matkę. Masz, wypij do dna.

Tatiana wyjęła chusteczkę zza paska spódnicy i przetarła oczy. Sięgnęła drżącą dłonią po kielich z winem i wypiła je z pochyloną głową.

– Do dna, do dna, moja droga.

Rosa Klebb stała nad dziewczyną niczym jakaś obrzydliwa kaczucha wykwakująca słowa otuchy.

Tatiana posłusznie opróżniła kielich. Czuła się wyprana z wszelkiej chęci oporu, znękana, skłonna uczynić wszystko, byle mieć już tę rozmowę za sobą, uciec gdzieś i zasnąć. Tak więc, pomyślała, wygląda to przy stole przesłuchań, takiego właśnie głosu używa pułkownik Klebb. Cóż, skutkował. Była teraz uległa. Będzie współpracować.

Rosa Klebb usiadła. Spoza swej macierzyńskiej maski z aprobatą obserwowała dziewczynę.

– A teraz, moja droga, jeszcze tylko jedno intymne pytanko. Jak to między dziewczynami. Czy lubisz się kochać? Czy ci to sprawia przyjemność? Dużą przyjemność?

Dłonie Tatiany znowu poderwały się do góry i zasłoniły twarz. Odpowiedziała zza nich stłumionym głosem:

– No, tak, towarzyszko pułkownik. Naturalnie, kiedy człowiek kocha… – Jej głos zamarł w pół zdania. Co jeszcze mogła powiedzieć? Jakiej odpowiedzi pragnęła ta kobieta?

– A załóżmy, moja droga, że nie jesteś zakochana. Czy wówczas też uprawianie miłości z mężczyzną dałoby ci przyjemność?

Tatiana niezdecydowanie pokręciła głową. Odjęła dłonie od twarzy i pochyliła głowę. Z obu jej stron włosy opadły na dół jak ciężkie zasłony. Próbowała myśleć, być pomocna, ale nie potrafiła wyobrazić sobie podobnej sytuacji. Mogła tylko przypuszczać…

– Przypuszczam, że to by zależało od mężczyzny, towarzyszko pułkownik.

– Oto rozsądna odpowiedź, moja droga. – Rosa Klebb wysunęła ze stołu szufladę, wyjęła zdjęcie i pchnęła je w stronę dziewczyny. – Co byś na przykład powiedziała o tym mężczyźnie?

Tatiana ostrożnie przyciągnęła do siebie zdjęcie, jakby to mogło w każdej chwili zająć się ogniem. Ostrożnie zerknęła na przystojną, bezwzględną twarz. Próbowała pomyśleć, wyobrazić sobie… – Nie potrafię powiedzieć, towarzyszko pułkownik. Może gdyby był czuły… – Z lękiem odepchnęła fotografię od siebie.

– Nie, nie, zatrzymaj ją, moja droga. Ustaw ją obok łóżka i myśl o tym mężczyźnie. Później, w swojej nowej pracy, dowiesz się o nim więcej. A teraz – żółte oczy zamigotały za prostokątnymi szkłami – czy chcesz się dowiedzieć, na czym będzie polegać to twoje nowe zadanie? Misja, do której wybrano cię spośród wszystkich rosyjskich dziewcząt?

– Tak, naprawdę, towarzyszko pułkownik – Tatiana popatrzyła ulegle na czujną twarz, która mierzyła w nią teraz jak pysk wystawiającego zwierzynę psa myśliwskiego.

Wilgotne, gumiaste wargi rozchyliły się powabnie.

– Wybrano was, towarzyszko kapralu, do misji łatwej i przyjemnej, prawdziwych – jak to mówią – miłosnych obowiązków. Rzecz w zakochaniu się. To wszystko. Nic więcej. Zakochaniu się w tym mężczyźnie.

– Ale kim jest? Nawet go nie znam.

Rosa Klebb oblizała wargi. No, da tej głupiej gąsce do myślenia.

– Jest angielskim szpiegiem.

Gospodi! - Tatiana zakryła dłonią wargi, tyleż ze zgrozy, co po to, by ust Bożym imieniem nie skalać.

Siedziała, wstrząśnięta do szpiku kości, patrząc na Rosę Klebb rozszerzonymi, lekko pijanymi oczyma.

– Tak – powiedziała Rosa Klebb, rada z efektu swoich słów. – Jest szpiegiem angielskim. Może najsłynniejszym ze wszystkich. I od tej chwili jesteś w nim zakochana. No i żadnych głupstw, towarzyszko. To istotna sprawa wagi państwowej, do której zostaliście wybrani jako narzędzie. Więc koniec z bzdurami, proszę. Teraz parę szczegółów praktycznych. – Rosa Klebb urwała, a potem rzuciła ostro: Zabierzcie dłoń z waszej durnej twarzy. Skończcie z tą miną wystraszonej krowy. Siądźcie prosto i uważajcie, bo porozmawiamy inaczej. Zrozumiano?

– Tak jest, towarzyszko pułkownik. – Tatiana szybko wyprostowała plecy i usiadła z dłońmi złożonymi na kolanach, jak gdyby wróciła nagle do Szkoły Funkcjonariuszy Bezpieczeństwa. Jej umysł tonął w chaosie, ale nie był to właściwy moment na problemy duchowe. Poczucie dyscypliny mówiło jej, że to operacja dla dobra Państwa. Pracowała teraz dla ojczyzny. Jakimś cudem to ją właśnie wybrano do udziału w ważnym spisku. Jako funkcjonariusz bezpieki musi wypełnić swe obowiązki i to wypełnić dobrze. Słuchała pilnie, z całą zawodową uwagą.

– W tej chwili – Rosa Klebb przybrała ton oficjalny – będę zwięzła. Później dowiecie się więcej. Przez kilka najbliższych tygodni zostaniecie poddani niesłychanie dokładnemu przeszkoleniu, aż będziecie dokładnie wiedzieć, jak się zachować w każdych okolicznościach. Poznacie pewne zachodnie obyczaje. Zostaniecie wyposażeni w piękne ubrania. Poinstruowani w sztuce uwodzenia. Potem wyśle się was za granicę, do jednego z państw europejskich. Tam poznacie tego mężczyznę. Uwiedziecie go. W tej kwestii nie będziecie mieć żadnych idiotycznych oporów. Wasze ciało od urodzenia należy do Państwa, przez Państwo bowiem zostało wykarmione. Teraz dlań musi pracować. Czy to jasne?

– Tak jest, towarzyszko pułkownik. – Logika wywodu była żelazna.

– W towarzystwie tego mężczyzny udacie się do Anglii. Tam, bez wątpienia, zostaniecie poddani przesłuchaniom, które jednak nie będą ciężkie. Anglicy nie stosują surowych metod. Udzielicie takich odpowiedzi, jakich można udzielić nie zagrażając sprawom państwowym. W szczególności zależy nam, byście udzielili pewnych odpowiedzi, które przygotujemy dla was zawczasu. Prawdopodobnie wyślą was do Kanady, tam bowiem Anglicy ekspediują zwykle więźniów politycznych określonej kategorii. Zostaniecie uwolnieni i sprowadzeni do Moskwy. – Rosa Klebb popatrzyła wnikliwie na dziewczynę. Zdawało się, że akceptuje to wszystko bez zastrzeżeń. – Jak więc widzicie, sprawa jest względnie prosta. Czy macie na tym etapie jakieś pytania?

– Co się stanie z tym mężczyzną, towarzyszko pułkownik?

– Rzecz dla nas zupełnie obojętna. Posłuży nam wyłącznie jako środek waszego przeniknięcia do Anglii. Celem misji jest podsunięcie Anglikom fałszywych informacji. Oczywiście, towarzyszko, będziemy wielce radzi z waszych osobistych wrażeń o życiu w Anglii. Meldunki dziewczyny tak inteligentnej i doskonale wyszkolonej jak wy będą miały dla państwa dużą wartość.

– Doprawdy, towarzyszko pułkownik!?

Tatiana poczuła się ważna. Nagle to wszystko zaczęło wyglądać podniecająco. Gdybyż tylko stanęła na wysokości zadania. Bo na pewno uczyni wszystko, co w jej mocy. Ale załóżmy, że nie potrafi sprawić, aby ten angielski szpieg się w niej zakochał. Spojrzała ponownie na fotografię. Lekko przechyliła głowę. To była interesująca twarz. Co to ta „sztuka uwodzenia", o której mówiła pułkownik Klebb? Na czym ma polegać? Może okaże się pomocna.

Rosa Klebb z satysfakcją podniosła się od stołu.

– Teraz możemy się odprężyć, moja droga. Na dzisiejszy wieczór robota skończona. Pójdę się ogarnąć, a potem sobie przyjacielsko pogwarzymy. Wracam za minutkę. Zjedz te czekoladki, bo się zmarnują. – Rosa Klebb uczyniła dłonią niewyraźny gest i z zaaferowaną miną zniknęła w sąsiednim pokoju.

Tatiana rozsiadła się wygodniej. O to więc chodziło w tej całej sprawie! Koniec końców, nic strasznego. Co za ulga! I jaki zaszczyt, że wybrano właśnie ją. Jakże była głupia z tym swoim strachem! Naturalnie, wielcy przywódcy Partii i Państwa nie dopuściliby, aby niewinnego obywatela, który pracował ze wszystkich sił i nie miał w swej zapisce żadnych minusów spotkała jakakolwiek krzywda. Nagle poczuła bezgraniczną wdzięczność wobec ucieleśniającego rodzicielską opiekuńczość Państwa, a także dumę, że ma oto wreszcie szansę spłacić cząstkę swojego długu. Nawet ta Klebb nie jest w sumie taka straszna.

Tatiana wciąż radośnie analizowała sytuację, gdy rozwarły się drzwi sypialni i stanęła w nich „ta Klebb".

– Co o tym sądzisz, moja droga? – Pułkownik Klebb rozchyliła baloniaste ramiona i zawirowała na palcach jak manekin. Potem zastygła z jedną ręką odrzuconą w bok, drugą zaś ugiętą i wpartą w talię.

Tatiana rozwarła usta ze zdziwienia, ale szybko je zamknęła, szukając w myśli jakichś słów. Pułkownik Klebb miała na sobie półprzezroczystą podomkę z pomarańczowego krepdeszynu, ozdobioną wokół nisko wyciętego kwadratowego dekoltu i przy mankietach obszernych rękawów marszczeniami z tego samego materiału. Spod szaty wyzierał biustonosz składający się z dwóch dużych fioletowych róż i takiegoż koloru staromodne satynowe reformy ze ściągaczami powyżej kolan. Jedno z tych kolan, porowate jak żółtawy kokos, wychylało się w klasycznej pozie modelki spomiędzy lekko odrzuconych poł szlafroka. Stopy tkwiły w atłasowych, różowych pantoflach ozdobionych pomponami ze strusich piór. Rosa Klebb zdjęła okulary i jej nagą twarz kryła teraz gruba warstwa pudru, różu i szminki.

Wyglądała jak najstarsza i najbrzydsza kurwa świata.

– Bardzo ładne – wyjąkała Tatiana.

– Prawda? – zaszczebiotała Rosa Klebb. Podeszła do nakrytego jaskrawym ludowym kilimem szerokiego tapczanu w kącie pokoju. O ścianę wspierały się nader szpetne poduchy w pastelowych barwach.

Z kwikiem zadowolenia Rosa Klebb rzuciła się na leże i przybrała karykaturę słynnej pozy madame Recamier. Wyciągnęła ramię i zapaliła osłoniętą różowym abażurem lampę, której trzon stanowiła wyrobiona w fałszywym szkle Lalique'a postać nagiej kobiety. Poklepała tapczan obok siebie.

– Zgaś górne światło, moja droga. Kontakt jest przy drzwiach. Potem chodź i siądź tu przy mnie. Musimy poznać się lepiej.

Tatiana podeszła do drzwi. Wyłączyła światło. Stanowczym gestem opuściła dłoń na klamkę. Nacisnęła ją, otwarła drzwi i bez wahania wyszła na korytarz. Nagle zawiodły ją nerwy. Zatrzasnęła drzwi i pognała korytarzem, przyciskając dłońmi uszy w obronie przed ścigającym ją wrzaskiem, który się jednak nie rozległ.

ROZDZIAŁ 10

LONT PŁONIE

Był ranek następnego dnia.

Pułkownik Klebb siedziała przy biurku w swym przestronnym gabinecie, który stanowił jej kwaterę główną i mieścił się w podziemiach SMIERSZ-u. Był to bardziej pokój operacyjny, aniżeli gabinet. Jedną ścianę wytapetowano w całości mapą półkuli zachodniej. Przeciwległą – półkuli wschodniej. Ustawiony za biurkiem, w zasięgu lewej ręki Rosy Klebb Telekrypton od czasu do czasu wyćwierkiwał depeszę en clair, powtarzając ją za innym urządzeniem zlokalizowanego tuż poniżej pnących się z dachu masztów radiowych Wydziału Szyfrów. Niekiedy tknięta jakąś myślą pułkownik Klebb odrywała wydłużającą się taśmę i czytała teksty depesz. Była to czysta formalność. Gdyby zdarzyło się coś naprawdę ważnego, zadzwoniłby jej telefon. Z tego pokoju sprawowano kontrolę nad wszystkimi agentami SMIERSZ-u w świecie, a była to kontrola czujna i żelazna.

Ciężka twarz Rosy Klebb była ponura i zmarnowana. Pod przekrwionymi oczyma wisiały większe niż zwykle worki ospowatej skóry.

Jeden z telefonów zamruczał cicho, pułkownik Klebb podniosła słuchawkę i powiedziała:

– Wprowadzić.

Zwróciła się do Kronsteena, który siedząc w fotelu ustawionym pod lewą ścianą, tam gdzie kończyła się Afryka, dłubał w zębach rozprostowanym spinaczem.

– Granitski.

Kronsteen powoli odwrócił głowę i popatrzył w stronę drzwi.

Otwarły się, wszedł Red Grant i cicho zamknął je za sobą. przybliżył się do biurka i stanął, patrząc służalczo i niemal łapczywie w oczy swego oficera Prowadzącego. Kronsteen pomyślał, że wygląda jak potężny mastiff czekający, aż go nakarmią.

Rosa Klebb omiotła go zimnym spojrzeniem.

– Czy jesteście sprawni i gotowi do działań?

– Tak jest, towarzyszko pułkownik.

– Trzeba się wam przyjrzeć. Rozbierzcie się.

Red Grant nie okazał zaskoczenia. Zdjął marynarkę, a rozejrzawszy się, gdzie mógłby ją zawieście, po prostu rzucił na podłogę. Potem, bez najmniejszego uczucia wstydu, zdjął resztę rzeczy i zrzucił kopnięciem buty. Potężne, porosłe złocistym włosem brązowoczerwone ciało rozjaśniło szary pokój. Grant stał rozluźniony, z rękoma zwieszonymi u boków i jednym ugiętym kolanem wysuniętym trochę w przód, jak gdyby pozował przed studentami akademii sztuk pięknych.

Rosa Klebb powstała i wyszła zza biurka. Poddała ciało Granta drobiazgowym oględzinom, jak kupiec na końskim targu szturchając je tu, macając ówdzie. Potem stanęła za plecami mężczyzny i powtórzyła inspekcję. Zanim na powrót znalazła się z Grantem twarzą w twarz, Kronsteen dostrzegł, że wyjęła coś z kieszeni i wsunęła na dłoń. Zalśnił metal.

Okrążywszy Granta stanęła tuż przy jego błyszczącym brzuchu. Trzymając prawą rękę za plecami, wpatrywała się w oczy mężczyzny.

Nagle, ze straszliwą szybkością i całą siłą ramienia włożoną w cios, władowała uzbrojoną ciężkim mosiężnym kastetem prawą pięść wprost w splot słoneczny Granta.

– Łup!

Grant wydał z siebie parsknięcie zaskoczenia i bólu. Jego kolana z lekka się ugięły, a potem wyprostowały. Na mgnienie oczy zwarły się w udręce, lecz po chwili znów były otwarte i odpowiadały dzikim przekrwionym spojrzeniem świdrującemu spojrzeniu skrytych za prostokątnymi szkłami żółtawych oczu. Poza gniewnym zaczerwienieniem skóry poniżej mostka cios, który normalnego człowieka byłby zwiniętego w kłębek rzucił na ziemię, nie wywarł na Grancie żadnego efektu.

Rosa Klebb uśmiechnęła się posępnie. Wsunęła kastet do kieszeni. Wróciła za biurko i usiadła. Potem z odcieniem dumy popatrzyła na Kronsteena.

– Przynajmniej jest w dobrej formie – powiedziała. Kronsteen coś odmruknął.

Nagi mężczyzna miał na twarzy nieśmiały uśmiech zadowolenia. Uniósł jedną rękę i zaczął masować brzuch.

Rosa Klebb rozsiadła się w fotelu i patrzyła nań z namysłem. Na koniec rzekła:

– Towarzyszu Granitski, jest dla was robota. Ważne zadanie. Ważniejsze niż wszystkie dotychczasowe. To zadanie, które przyniesie wam medal – oczy Granta rozjarzyły się – albowiem cel jest trudny i niebezpieczny. Będziecie działać za granicą i to samotnie. Czy to jasne?

– Tak jest, towarzyszko pułkownik. – Grant był podekscytowany. Oto wreszcie szansa na wielki krok w przód. Jaki będzie ten medal? Order Lenina? Słuchał z uwagą.

– Celem jest angielski szpieg. Mielibyście ochotę zabić angielskiego szpiega?

– Największą, towarzyszko pułkownik. – Entuzjazm Granta był szczery. Nie marzył o niczym więcej jak zabicie Anglika. Miał z tymi sukinsynami rachunki do wyrównania.

– Będziecie potrzebowali wielotygodniowego szkolenia i przygotowań. Podczas tej misji przyjdzie wam działać w charakterze szpiega angielskiego. Wasza powierzchowność i maniery są nieokrzesane. Musicie opanować przynajmniej parę sztuczek, jakimi – w głosie zabrzmiało szyderstwo – posługują się żentelmeni. Będziecie przekazani w ręce pewnego Anglika, jakiego tu mamy. To były żentelmen z londyńskiego Foreign Office. Ma sprawić, byście mogli uchodzić za kogoś w stylu angielskiego agenta. Anglicy zatrudniają najrozmaitszych ludzi. To nie powinno być trudne. Poza tym musicie się nauczyć masę innych rzeczy. Operacja zostanie przeprowadzona w sierpniu, ale rozpoczynacie szkolenie od zaraz. Roboty jest mnóstwo. Ubierzcie się i zameldujcie u dyżurnego. Zrozumiano?

– Tak jest, towarzyszko pułkownik. – Grant wiedział, że nie powinien zadawać żadnych pytań. Obojętny na spoczywający na sobie kobiecy wzrok włożył ubranie i zapinając marynarkę ruszył ku drzwiom. Tu odwrócił się.

– Dziękuję, towarzyszko pułkownik.

Rosa Klebb sporządzała notatkę z rozmowy. Nie odpowiedziała i nie podniosła wzroku. Grant zatem wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi.

Rosa Klebb rzuciła pióro i wyprostowała się.

– Teraz słucham, towarzyszu Kronsteen. Czy są do przedyskutowania jeszcze jakieś kwestie, zanim uruchomimy całą maszynerię? Winnam tu wspomnieć, że Prezydium zaaprobowało cel i ratyfikowało wyrok śmierci. Przekazałam generałowi Grubozabojszczykowowi ogólne zarysy waszego planu. Wyraża zgodę. Szczegóły wykonawcze pozostają całkowicie w moich rękach. Dokonano już wyboru grupy roboczej spośród personelu działów planowania i operacyjnego. Gotowa jest przystąpić do działania. Jakieś ostatnie uwagi, towarzyszu?

Kronsteen złożył przed sobą palce i siedział spoglądając w sufit. Nie zważał na protekcjonalny ton kobiety. Skronie pulsowały mu namysłem.

– Ten Granitski. Pewny? Czy możemy mu ufać, kiedy się znajdzie za granicą? Nie pójdzie na lewiznę?

– Sprawdzano go przez dziesięć lat. Miał wiele okazji, aby uciec. Obserwowano go pod kątem podobnych pokus. Nigdy nie wzbudził najmniejszego podejrzenia. Jest kimś w rodzaju narkomana. Już prędzej narkoman porzuciłby źródło kokainy niż on – Związek Sowiecki. To mój główny kat. Nie ma lepszego.

– A ta dziewczyna, Romanowa. Zadowalająca?

– Jest bardzo piękna – odpowiedziała niechętnie Rosa Klebb.

– Nada się do naszych celów. Nie będąc dziewicą, jest zarazem pełna pruderii i nierozbudzona seksualnie. Zostanie poddana szkoleniu. Doskonała znajomość angielskiego. Przedstawiłam jej wersję zadania i celów. Skłonna do współpracy. Na wypadek, gdyby okazała chwiejność, dysponuję adresami jej krewnych, w tym dzieci. Będę także mieć nazwiska jej byłych kochanków. Jeśli rzecz okaże się konieczna, wyjaśnimy jej, że do chwili zakończenia misji ludzie ci będą zakładnikami. To natura uczuciowa. Podobna wzmianka poskutkuje. Lecz nie przewiduję z jej strony żadnych kłopotów.

– Romanowa. To nazwisko jednego z bywszych. Wydaje się osobliwe, że używamy Romanowej do misji tak delikatnej.

– Jej dziadkowie byli wprawdzie odlegle spokrewnieni z rodziną carską, ale Tatiana nie bywa w kręgach bywszych. Tak czy siak, wszyscy nasi dziadowie to bywszy. Nic na to nie można poradzić.

– Nasi dziadowie nie nosili nazwiska Romanow – zauważył Kronsteen sucho. – Wszelako dopóki jesteście usatysfakcjonowani… – Zastanawiał się przez chwilę. – No a ten Bond. Czy ujawniliśmy już miejsce jego pobytu?

– Tak. Angielska siatka MGB melduje, że jest w Londynie. W ciągu dnia przebywa w centrali swej organizacji. Na noc wraca do domu, położonego w dzielnicy Londynu zwanej Chelsea.

– Znakomicie. Miejmy nadzieję, że to się nie zmieni w ciągu najbliższych kilku tygodni, co by oznaczało, że nie jest zaangażowany w żadną operację. Będzie mógł ruszyć za naszą przynętą, kiedy ją tylko zwietrzy. Tymczasem – ciemne, zadumane oczy Kronsteena wciąż badały pewien punkt sufitu – rozważałem przydatność naszych zagranicznych ośrodków. Na miejsce pierwszego kontaktu wybrałem Istambuł. Mamy tam dobry aparat, Secret Service natomiast dysponuje tylko niewielką komórką, kierowaną jednak – jeśli wierzyć meldunkom – przez doskonałego rezydenta. Zostanie zlikwidowany. Z punktu widzenia naszych potrzeb ośrodek ten, ze swymi krótkimi szlakami komunikacyjnymi do Bułgarii i Morza Czarnego, ma bardzo wygodne położenie. I jest relatywnie odległy od Londynu. Opracowuję szczegóły związane z punktem zabójstwa i metodami zwabienia tam Bonda, gdy ów nawiąże już kontakt z dziewczyną. Będzie to Francja lub jej pobliże.

Mamy wyborne układy z prasą francuską, która ten rodzaj afery – z jej sensacyjnymi uwikłaniami w szpiegostwo i seks – wyeksploatuje jak żadna inna. Nie zostało jeszcze postanowione, kiedy na scenę powinien wkroczyć Granitski. Są to jednak drobiazgi. Musimy teraz wybrać operatora i innych wykonawców misji, a następnie dostarczyć ich cichaczem do Istambułu. Nie może tam dojść do nagłego zjazdu naszych ludzi, tłoku, niezwykłej aktywności. Ostrzeżemy wszystkie nasze wydziały, że przed i w trakcie operacji łączność radiowa z Turcją nie może absolutnie przekroczyć zwykłego natężenia. Nie chcemy przecież, żeby nasłuch brytyjski coś zwęszył. Wydział Szyfrów zgadza się, że nie ma wynikłych z norm bezpieczeństwa zastrzeżeń, aby przekazać drugiej stronie futerał urządzenia „Spektor". Będzie to atrakcyjny kąsek. Sam zaś instrument pójdzie do Wydziału techniki Specjalnej, który poczyni niezbędne przygotowania.

Kronsteen przestał mówić. Jego spojrzenie powoli osunęło się z sufitu. Powstał z zadumą i popatrzył w czujne, skupione oczy kobiety.

– W tej chwili, towarzyszko, nie przychodzi mi do głowy nic więcej – powiedział. – Wyniknie wprawdzie jeszcze wiele kwestii szczegółowych, ale z tymi uporamy się na bieżąco. Sądzę jednak, że operacja może się bezpiecznie rozpocząć.

– Zgadzam się, towarzyszu. Sprawy mogą ruszyć z miejsca. Wydam niezbędne zalecenia. – Szorstki, władczy ton nie zmienił się na jotę. – Jestem wdzięczna za waszą współpracę.

Kronsteen przyjął podziękowanie do wiadomości dwucentymetrowym pochyleniem głowy. Potem odwrócił się i cicho wyszedł z pokoju.

W zapadłej nagle ciszy Telekrypton brzęknął ostrzegawczo i podjął swój mechaniczny świergot. Rosa Klebb poruszyła się w fotelu i sięgnęła ku jednemu z telefonów. Wykręciła numer.

– Pokój Operacyjny – rozległ się męski głos. Wędrujące po gabinecie wyblakłe oczy Rosy Klebb zapaliły się, gdy dotarły do różowej plamy na wielkiej ściennej mapie. Anglia. Wilgotne wargi rozchyliły się z lekka.

– Mówi pułkownik Klebb. Konspiratsia przeciwko szpiegowi angielskiemu nazwiskiem Bond. Ogłaszam rozpoczęcie działań.

Загрузка...