Część trzecia Stella Nova

74

Seattle
Czerwiec

Kaye uporządkowała swoje papiery na biurku Mitcha i wzięła maszynopis Biblioteki Królowej. Trzy tygodnie temu postanowiła napisać książkę o SHEVIE, o współczesnej biologii, o wszystkim, co jej zdaniem rasa ludzka powinna wiedzieć w nadchodzących latach. Tytuł nawiązywał do jej metafory dotyczącej genomu, wszystkich jego rojących się ruchomych elementów i szukających własnych korzyści graczy, częścią swych sił służących królowej genomu w egoistycznej nadziei, że zostaną włączeni do Biblioteki Królowej, czyli DNA; czasami zaś przyjmujących w pozostałej części inne oblicze, grających inną rolę, bardziej samolubną niż użyteczną, pasożytniczą bądź drapieżną, powodujących kłopoty, a nawet katastrofy… Metafora polityczna, która wydawała się jej wyjątkowo trafna.

W poprzednich dwóch tygodniach napisała na laptopie i wydrukowała na przenośnej drukarce ponad sto sześćdziesiąt stron, częściowo dla zebrania myśli przed konferencją.

I aby zabić czas. Czasami, gdy Mitch był nieobecny, godziny strasznie się wlokły.

Walnęła kartkami o drewniany blat, rada z mocnego huku, jaki wydały, a potem położyła je przed zdjęciem Christophera Dickena w srebrnej ramce, stojącym obok fotografii Sama i Abby. Ostatnie w jej pudełku z rzeczami osobistymi było błyszczące, czarnobiałe zdjęcie Saula, wykonane na Long Island przez zawodowego fotografa. Saul wyglądał na uzdolnionego, uśmiechniętego, pewnego siebie, mądrego. Odbitki wraz z prospektami EcoBacter ponad pięć lat temu rozsyłali do firm udzielających kredytów wysokiego ryzyka. Wieki temu.

Kaye bardzo mało czasu poświęcała powrotom do przeszłości czy gromadzeniu pamiątek. Teraz tego żałowała. Chciała, aby jej dziecko zyskało poczucie tego, co było kiedyś. Patrząc na siebie w lustrze, widziała się w pełni rozkwitu zdrowia i żywotności, z cerą piękną jak brzoskwinia. Ciąża bardzo jej służyła.

I jakby nie miała dość pisania, notowania, trzy dni temu zaczęła prowadzić pamiętnik, pierwszy w całym jej dotychczasowym życiu.


10 czerwca

Ostatni tydzień poświęciliśmy na przygotowania do konferencji i szukanie domu. Wysokość odsetek wystrzeliła w niebo, wynosi teraz dwadzieścia jeden procent, ale stać nas na coś większego od tego mieszkania, a Mitch nie jest wymagający. Ja tak. Mitch pisze wolniej ode mnie, o mumiach i jaskini, posyłając poszczególne kartki do Nowego Jorku Oliverowi Mertonowi, który je redaguje, niekiedy dość okrutnie. Mitch przyjmuje to spokojnie, stara się poprawiać tekst. Staliśmy się tacy literaccy, tacy skupieni na sobie, może trochę samolubni, odkąd nie mamy żadnych innych zajęć.

Mitch wyszedł dziś po popołudniu na rozmowę z nowym dyrektorem Hayera, mając nadzieję na odzyskanie stanowiska. (Nigdy nie oddala się od mieszkania bardziej niż o dwadzieścia minut drogi, kupiliśmy też przedwczoraj dodatkowy telefon komórkowy. Mówię mu, że doskonale sobie radzę, ale i tak się martwi).

Dostał od profesora Brocka list omawiający charakter obecnego sporu. Brock wziął udział w kilku talk show. Kilka gazet opisało całą historię, a artykuł Mertona w „NATURE” spotkał się z wielkim zainteresowaniem i mnóstwem krytyki.

Innsbruck nadal przechowuje wszystkie próbki tkanek i nie będzie niczego komentował ani udostępniał, ale Mitch namawia swych przyjaciół z Uniwersytetu Stanu Waszyngton, aby opublikowali wszystko, co wiedzą, i w ten sposób przełamali zmowę milczenia Innsbrucku. Merton uważa, że gradualiści trzymający łapę na mumiach mają najwyżej dwa, trzy miesiące, aby przygotować sprawozdania i je upublicznić, bo inaczej zostaną usunięci, zastąpieni.

Brock ma nadzieję doczekać bardziej obiektywnego zespołu i wyraźnie liczy, że stanie na jego czele. Mitch może się także w nim znaleźć, choć chyba jego oczekiwania nie są zbyt wielkie.

Merton i Daney nie zdołali przekonać nowojorskiego Urzędu Działań Doraźnych, aby zezwolił na urządzenie konferencji w Albany. Powiedział coś o roku 1845, gubernatorze Silasie Wrighcie i zamieszkach wywołanych czynszami; władze nie chcą ich powtórki podczas działania tego „eksperymentalnego” i „tymczasowego” prawa o stanie wyjątkowym.

Poprzez Marię Konig z Uniwersytetu Stanu Waszyngton zwróciliśmy się z podaniem do waszyngtońskiego Urzędu Działań Doraźnych i ten zezwolił na dwudniową konferencję w Kane Hall, z najwyżej stoma uczestnikami. Wszyscy mają być zatwierdzeni przez władze. Prawa obywatelskie nie zostały całkowicie zapomniane, choć mało do tego brakuje. Nikt nie chce tego nazywać stanem wojennym, sądy cywilne właściwie działają bez przeszkód, ale w każdym stanie nadzoruje je Urząd.

Niczego podobnego nie było od roku 1942, powiedział Mitch.

Czuję się niesamowicie: zdrowa, pełna życia, energii, nie wyglądam zbytnio na ciężarną. Hormony są takie same, skutki takie same.

Jutro idę na badania ultradźwiękowe i skaningowe w Marine Pacific; pomimo zagrożenia będziemy robili punkcję owodni i pobranie kosmków kosmówki, gdyż chcemy poznać charakter tkanek.

Następny krok nie będzie taki łatwy.

Pani Hamilton, teraz ja także jestem szczurem laboratoryjnym.

75

Budynek nr 10, National Institutes of Health, Bethesda
Lipiec

Napędzając wózek jedną ręką, Dicken jechał długim korytarzem na dziesiątym piętrze Magnuson Clinical Center. Skręcił z wielką, miał nadzieję, gracją — ciągle jedną ręką — i niewyraźnie zobaczył dwoje idących mu naprzeciw ludzi. Szary garnitur, długi, powolny krok i wzrost powiedziały mu, że jedną z tych osób jest Augustine. Nie ma pojęcia, kim może być druga.

Ze stłumionym jękiem opuścił prawą rękę i ruszył w stronę zauważonej pary. Gdy się zbliżył, zobaczył, że twarz Augustine'a goi się nieźle, chociaż na zawsze już zachowa trochę surowy wygląd. Miejsca niezakryte bandażami po nieustannych zabiegach chirurgii plastycznej, owijającymi poziomo twarz na wysokości nosa, oraz plastrami na obu policzkach i skroniach, ciągle szpeciły rany od odłamków. Augustine zachował dwoje oczu. Dicken stracił jedno, a drugie zamglił żar wybuchu.

— Nadal paskudnie wyglądasz, Mark — powiedział, hamując jedną ręką i lekko powłócząc nogą w kapciu.

— Nawzajem, Christopherze. Chcę ci przedstawić panią doktor Kelly Newcomb.

Ostrożnie uścisnęli sobie ręce. Dicken chwilę przyglądał się Newcomb, a potem powiedział:

— Jest pani nowym komiwojażerem Marka.

— Tak — potwierdziła Newcomb.

— Gratuluję otrzymanego stanowiska. — Te słowa Dicken wypowiedział do Augustine’a.

— Nie ma czego — odparł Augustine. — Zapowiada się koszmarnie.

— Zbierzesz wszystkie dzieci pod jeden parasol — stwierdził Dicken. — Co z Frankiem?

— W następnym tygodniu wyjdzie z Walter Reed.

Znowu milczenie. Dicken nie potrafił wymyślić, co ma powiedzieć. Newcomb niewygodnie wykręcała ręce, potem poprawiła okulary, popychała je wyżej na nosie. Dicken nie wytrzymał ciszy i gdy Augustine miał się już odezwać, wpadł mu w słowo:

— Zatrzymają mnie jeszcze kilka tygodni. Kolejna operacja ręki. Chciałbym na chwilę wyrwać się stąd, zobaczyć, co się dzieje na świecie.

— Chodźmy do twego pokoju i pogadajmy — zaproponował Augustine.

— Zapraszam — powiedział Dicken.

Już w pokoju Augustine poprosił Newcomb o zamknięcie drzwi.

— Chcę, aby Kelly kilka dni rozmawiała z tobą. Trzeba przyspieszyć. Przechodzimy w nową fazę. Prezydent umieścił nas w swoim nieograniczonym budżecie.

— Wspaniale — rzucił szybko Dicken. Przełknął ślinę i usiłował znaleźć nową, aby zwilżyć język. Lekarstwa uśmierzające ból i antybiotyki mieszały piekielnie w jego wewnętrznej chemii.

— Nie zamierzamy robić niczego radykalnego — ciągnął Augustine. — Wszyscy się zgadzają, że nasza sytuacja jest niewiarygodnie delikatna.

— Sytuacja przez duże S — powiedział Dicken.

— Teraz na pewno — stwierdził Augustine spokojnie. — Nie prosiłem się o to, Christopherze.

— Wiem — odparł Dicken.

— Aby jednak żadne dziecko SHEVY nie urodziło się żywe, musimy działać szybko. Mam raporty z siedmiu laboratoriów, które dowodzą, że SHEVA potrafi mobilizować w genomie dawne retrowirusy.

— Robi, co tylko zechce z HERV-ami i retrotranspozonami — powiedział Dicken. Próbował czytać teksty na specjalnym ekranie w pokoju. — Nie jestem pewny, czy to naprawdę wirusy. Mogą być…

— Obojętnie, jak je nazwiesz, mają niezbędne geny wirusowe — przerwał mu Augustine. — Nie stykaliśmy się z nimi od milionów lat, a więc zapewne będą patogeniczne. Martwią mnie teraz wszelkie ruchy, które mogą zachęcać kobiety do donoszenia tych dzieci. Nie ma kłopotów w Europie Wschodniej i Azji. Japonia już uruchomiła program prewencji. Tu jednak jesteśmy coraz bardziej przeklinani.

Było to mocne niedopowiedzenie.

— Nie przekraczaj znowu tej granicy, Marku — doradził Dicken.

Augustine nie był w nastroju do przyjmowania dobrych rad.

— Christopherze, możemy stracić więcej aniżeli tylko pokolenie dzieci. Kelly zgadza się ze mną.

— Brzmi to rozsądnie — potwierdziła Newcomb.

Dicken zakasłał, opanował skurcze, ale rumienił się ze zdenerwowania.

— Do czego zmierzamy… Do ośrodków internowania? Żłobków koncentracyjnych?

— Szacujemy, że do końca roku w Ameryce Północnej urodzi się najwyżej tysiąc lub dwa żywych dzieci SHEVY Być może żadne, zero, Christopherze. Prezydent podpisał już nadzwyczajny rozkaz oddający je pod naszą pieczę, jeśli któreś urodzi się żywe. Pracujemy teraz nad szczegółami. Bóg jeden wie, co zamierza zrobić Unia Europejska. Azja postępuje bardzo praktycznie. Aborcja i kwarantanna. Szkoda, że nie jesteśmy tacy odważni.

— Dla mnie, Marku, nie wygląda to na poważne zagrożenie zdrowotne — powiedział Dicken. Za gardło znowu złapał go skurcz. Zakasłał. Uszkodzonym wzrokiem nie był w stanie odczytać pod bandażami miny Augustine’a.

— Są przechowalnikami, Christopherze — odparł Augustine.

— Jeśli te dzieci pojawią się wśród ludzi, będą przekaźnikami. AIDS zaczęło się od paru osób.

— Przyznajemy, że to śmierdzi — powiedziała Newcomb, patrząc na Augustine’a. — Czuję to w kościach. Dokonaliśmy jednak analizy komputerowej niektórych z tych aktywowanych HERV-ów. Przy ekspresji czynnych genów env i pol możemy dostać coś znacznie gorszego od HIV. Komputery zapowiadają chorobę, jakiej jeszcze nie było w całych dziejach. Może wytępić rasę ludzką, doktorze Dicken. Możemy zostać zmieceni jak kurz.

Dicken dźwignął się z wózka i usiadł na skraju łóżka.

— Kto się z tym nie zgadza? — Zapytał.

— Doktor Mahy z CDC — odparł Augustine. — Bishop i Thorne. I oczywiście James Mondavi. Zgadzają się jednak ludzie z Princeton, a cieszą się zaufaniem prezydenta. Chcą pracować nad tym z nami.

— Co twierdzą oponenci? — Dicken zadał to pytanie Newcomb.

— Mahy uważa, że wszystkie uwolnione cząsteczki będą w pełni przystosowanymi retrowirusami, ale niechorobotwórczymi, i w najgorszym razie wywołają kilka przypadków rzadkich rodzajów raka — odparł Augustine. — Także Mondavi nie dopuszcza patogenezy.

— Ale to z innego powodu tu jesteśmy, Christopherze.

— Z jakiego?

— Potrzebujemy ciebie osobiście. Kaye Lang zaszła w ciążę. Znasz ojca. To SHEVA pierwszego stadium. Teraz w każdej chwili może poronić.

— Dicken się odwrócił.

— Sponsoruje konferencję w stanie Waszyngton. Próbowaliśmy skłonić Urząd Działań Doraźnych, aby zakazał jej organizacji…

— Konferencję naukową?

— Kolejne koszałki-opałki o ewolucji. I na pewno zachęta dla nowych matek. Byłaby to katastrofa propagandowa, wielki cios w morale. Nie kontrolujemy prasy, Christopherze. Jak sądzisz, czy będzie w tej sprawie ekstremistką?

— Nie — odparł Dicken. — Sądzę, że będzie bardzo rozsądna.

— To być może jeszcze gorzej — powiedział Augustine. — Ale jest coś, czego możemy użyć przeciwko niej, jeśli zacznie się powoływać na Naukę przez duże N. Reputacja Mitcha Rafelsona jest mocno zszargana.

— Jest przyzwoitym facetem — stwierdził Dicken.

— Jest kulą u nogi, Christopherze — poprawił go Augustine. — Na szczęście u jej nogi, a nie naszej.

76

Seattle
10 sierpnia

Kaye zabrała z sypialni do kuchni swój żółty notatnik. Mitch od dziewiątej rano był na Uniwersytecie Stanu Waszyngton. Gdy odwiedził Hayer Museum, od razu uzyskał odpowiedź odmowną; woleli unikać kontrowersji, nie zważając na popieranie go przez Brocka czy jakiegokolwiek innego naukowca. Sam Brock, jak wskazali rozsądnie, jest także kontrowersyjny, według anonimowych źródeł „pozwolono mu odejść”, a nawet „został wyrzucony” z badań nad neandertalczykami na Uniwersytecie w Innsbrucku.

Kaye nigdy nie lubiła świata akademickiego. Notebook i szklankę soku pomarańczowego postawiła na małej tacce przy podniszczonym krześle Mitcha, potem usiadła z cichym jękiem. Tego ranka nikt jej nie odwiedzał, nie miała pojęcia, co ma teraz poruszyć w książce, zaczęła więc pisać krótki ogólny esej, który mógł się jej przydać na konferencji za dwa tygodnie…

Jednakże i esej nagle utknął. Natchnienie nie miało po prostu szans wobec tych szczególnych, mieszanych uczuć płynących z jej brzucha.

To ma już prawie dziewięćdziesiąt dni. Poprzedniego wieczoru napisała w swoim dzienniku: „Jest już mniej więcej wielkości myszy”. I nic więcej.

Pilotem Mitcha włączyła stary telewizor. Gubernator Harris zwołał jeszcze jedną konferencję prasową. Występował codziennie, opowiadając o prawie stanu wyjątkowego, o tym, jak stan Waszyngton współpracuje z Waszyngtonem w Dystrykcie Kolumbia, jakim środkom jest przeciwny — był bardzo dobry w sprzeciwach, odwołując się do twardych indywidualistów mieszkających na wschód od Gór Kaskadowych — i bardzo starannie tłumacząc, że jego zdaniem współpraca jest korzystna i niezbędna. Raz jeszcze snuł ponurą litanię danych statystycznych.

— Na północnym zachodzie, od Oregonu do Idaho, organy porządku publicznego powiadomiły mnie o co najmniej trzydziestu przypadkach złożenia ludzi w ofierze. Jeśli dodamy do tego szacunkowe dwadzieścia dwa tysiące aktów przemocy wobec kobiet w całym kraju, wówczas okaże się, że prawo o stanie wyjątkowym wprowadzono dużo za późno. Jesteśmy społecznością, stanem, rejonem, narodem, który przez rozpacz przestał nad sobą panować i wpadł w panikę wywołaną niepojętym postępowaniem Boga.

Kaye łagodnie potarła brzuch. Zadanie Harrisa było niewykonalne. Dumni obywatele USA, pomyślała, przyjmują postawę bardzo chińską. Wobec tak wyraźnie wycofanej łaski Niebios ich poparcie dla jakichkolwiek władz zmniejszyło się drastycznie.

Dyskusja przy okrągłym stole z dwoma naukowcami i przedstawicielem władz stanowych rozpoczęła się tuż po konferencji gubernatora. Rozmowa zeszła na dzieci SHEVY, będące rzekomo nosicielami choroby; padały same bzdury i jakoś nie miała ochoty ani potrzeby ich słuchać. Wyłączyła telewizor.

Zadzwoniła komórka. Kaye złapała ją szybko.

— Halo?

— Och, najpiękniejsza… Jest tu Wendell Packer, Maria Konig, Oliver Merton i profesor Brock, wszyscy siedzimy w tym samym pokoju.

Twarz Kaye rozjaśniła się i rozpogodziła na dźwięk głosu Mitcha.

— Chcieliby się z tobą spotkać.

— Tylko pod warunkiem, że zapragną zostać akuszerami — powiedziała Kaye.

— Jezu, czujesz coś?

— Kwasotę w żołądku — odparła Kaye. — Jestem nieszczęśliwa i bez natchnienia. Ale nie, nie sądzę, aby nastąpiło to dzisiaj.

— No, jest coś, co powinno być dla ciebie natchnieniem — powiedział Mitch. — Zamierzają ogłosić swoją analizę próbek tkanek z Innsbrucku. I chcą wystąpić na konferencji. Packer i Konig mówią, że nas poprą.

Kaye zamknęła oczy, rozkoszując się chwilą.

— A ich wydziały?

— Nie pójdą na to. Polityka po prostu zbyt mocno naciska na dziekanów. Maria i Wendell zamierzają jednak pracować nad swymi kolegami. Mamy nadzieję na zjedzenie razem obiadu. Zechcesz się przyłączyć?

Żołądek Kaye przestał się przewracać. Pomyślała, że za godzinkę lub dwie może rzeczywiście być głodna. Od lat śledziła pracę Marii Konig, niezmiernie ją podziwiała. W tym męskim zespole być może największą jednak zaletą Konig była jej płeć.

— Gdzie idziecie?

— Pięć minut drogi od Marine Pacific Hospital — odparł Mitch.

— Nic więcej nie wiem.

— Możecie zamówić dla mnie talerz owsianki — powiedziała Kaye. — Czy mam przyjechać autobusem?

— Broń Boże. Będę za pięć minut. — Mitch cmoknął przez telefon i dodał: — Oliver Merton chciałby coś powiedzieć.

— Jeszcze się nie spotkaliśmy, nie podaliśmy sobie ręki — powiedział zadyszany Merton, jakby przed chwilą spierał się o coś głośno albo wbiegł po schodach. — Chryste, pani Lang, jestem zdenerwowany samą rozmową z panią.

— Nieźle mi pan przyłożył w Baltimore — przypomniała Kaye.

— Tak, ale wtedy to było co innego — odparł Merton bez żadnego śladu skruchy. — Nie potrafię wyrazić, jak bardzo podziwiam to, co planuje pani z Mitchem. Dostaję wypieków w oczekiwaniu na cuda.

— Po prostu postępujemy zgodnie z naturą — stwierdziła.

— Proszę odkreślić przeszłość grubą kreską — powiedział Merton. — Pani Lang, jestem przyjacielem.

— Jeszcze się o tym przekonamy — odparła.

Merton zachichotał i oddał komórkę Mitchowi.

— Maria Konig poleca dobrą restaurację wietnamską podającą zupę ph. Na nią miewała zachcianki, gdy była w ciąży. Co powiesz?

— Po owsiance — odparła Kaye. — Czy będzie tam Merton?

— Nie, jeśli sobie tego nie życzysz.

— Powiedz mu, że będę mordować go wzrokiem. Niech pocierpi.

— Powiem — obiecał Mitch. — Ale od ataków rozkwita.


— Już dziesięć lat analizuję tkanki pobierane ze zwłok — powiedziała Maria Konig. — Wendell wie, czym to pachnie.

— O tak, aż za dobrze — potwierdził Packer.

Konig, siedząca naprzeciw Kaye, była bardziej niż piękna — stanowiła idealny wzorzec tego, jak ona sama pragnęłaby wyglądać, gdy osiągnie pięćdziesiątkę. Wendell Packer był bardzo przystojny, szczupły i żylasty — zupełne przeciwieństwo Mitcha. Brock nosił szary płaszcz i czarną koszulkę; wytworny i spokojny, wyglądał na pogrążonego w bardzo głębokich rozmyślaniach.

— Codziennie poczta kurierska dostarcza przesyłkę, dwie lub trzy — ciągnęła Maria. — Otwiera się ją, a w środku są probówki lub buteleczki z Bośni, Timoru Wschodniego albo Konga, zawierające zasmucający skrawek skóry bądź kości tej czy innej ofiary, zazwyczaj niewinnej, oraz koperta z odbitkami dokumentów, dalsze probówki, w nich próbki krwi lub wymazy z wewnętrznej strony policzków, pochodzące od krewnych ofiar. Dzień w dzień, stale. Bez żadnych przerw. Jeśli te niemowlęta są następnym krokiem, jeśli będą lepsze od żyjących teraz na tej planecie, nie mogę się doczekać. Potrzebujemy zmian.

Maleńka kelnerka przyjmująca zamówienia przestała zapisywać je w bloczku.

— Identyfikuje pani martwe ludzie dla ONZ? — Zapytała Marię.

Konig spojrzała na nią z zaskoczeniem.

— Czasami.

Ja z Kampucza, Kambodża, przyjechałam tu piętnaście lat temu. Pracowała pani z Kampuczanami?

— To było przed moimi czasami, moja droga — odparła Maria.

— Ja ciągle bardzo zła — powiedziała kelnerka. — Matka, ojciec, bracia, wujek. Potem pozwolili mordercom iść bez kara. Bardzo paskudne mężczyźni i kobiety.

Przy stoliku zapadła cisza, gdy wielkie, czarne oczy kelnerki zabłysły od wspomnień. Brock pochylił się do przodu, złożył dłonie i dotknął nosa opuszką kciuka.

— Bardzo źle teraz, jeszcze. I tak chcę mieć dziecko — mówiła dalej kelnerka. Dotknęła brzucha i popatrzyła na Kaye.

— Pani?

— Tak — potwierdziła Kaye.

— Ja wierzę w przyszłość — powiedziała kelnerka. — Musi dać lepiej.

Dokończyła zbieranie zamówień i odeszła. Merton wziął pałeczki i kilka chwil bawił się nimi bezradnie.

— Muszę to sobie przypominać, gdy tylko będę przygnębiony.

— Niech pan to wykorzysta w swej książce — radził Brock.

— Piszę teraz jedną. — Merton uniósł brwi. — Nic w tym dziwnego. Dzieją się najważniejsze wydarzenia naukowe naszych czasów.

— Mam nadzieję, że powiedzie się panu lepiej niż mnie — powiedziała Kaye.

— Utknąłem, zupełnie się zakorkowałem — stwierdził Merton i poprawił okulary grubszym końcem pałeczki. — Ale to nie potrwa długo. Nigdy nie trwa.

Kelnerka przyniosła sajgonki, krewetki z pędami fasoli i przezroczyste naleśniki z liśćmi bazylii. Kaye przeszła zachcianka na mdłą i uspokajającą owsiankę. Czując się gotowa na większe wyzwania, złapała pałeczkami sajgonkę i umoczyła ją w małej ceramicznej czarce ze słodkim, brązowym sosem. Smak był nadzwyczajny — mogłaby minutami rozkoszować się każdym kęsem, pochłaniać każdy wyborny kawałeczek. Bazylia i mięta w środku sajgonki były niemal zbyt mocne, zaś krewetka miała bogaty, chrupiący i oceaniczny smak.

Wyostrzyły się wszystkie jej zmysły. W wielkiej, choć ciemnej i chłodnej sali, dostrzegała mnóstwo barw, mnóstwo szczegółów.

— Co do nich wsadzają? — Spytała, przeżuwając ostatni kawałek sajgonki.

— Są dobre — potwierdził Merton.

— Nie powinnam była tyle mówić — przeprosiła Maria, nadal czująca emocje wywołane krótką opowieścią kelnerki.

— Wszyscy wierzymy w przyszłość — stwierdził Mitch. — Nie znaleźlibyśmy się tutaj, gdybyśmy wciąż tkwili w swych wąskich koleinach.

— Musimy ustalić, co możemy powiedzieć, jakie są nasze ograniczenia — powiedział Wendell. — Tylko tyle mogę się wychylić, wyjść poza moją specjalność, i jedynie tyle jest w stanie tolerować wydział, choćbym się zastrzegał, że się wypowiadam wyłącznie we własnym imieniu.

— Odwagi, Wendellu — zachęcał Merton. — Zwarty front. Freddie?

Brock pociągnął łyk bladego piwa z mnóstwem piany. Miał minę zbitego psa.

— Nie potrafię uwierzyć, że jesteśmy tu wszyscy, że dotarliśmy tak daleko — powiedział. — Zmiany są tak bliskie, boję się bardzo. Czy wiecie, co się stanie, kiedy przedstawimy nasze odkrycia?

— Ukrzyżuje nas niemal każde czasopismo naukowe świata — odparł Packer ze śmiechem.

— Nie „Nature” — zaoponował Merton. — Przygotowałem ich trochę. Zadałem im dziennikarski i naukowy sztych. — Uśmiechał się szeroko.

— Nie, przestańcie, przyjaciele — poprosił Brock. — Zatrzymajmy się na chwilę i pomyślmy. Ledwo co zaczęło się nowe tysiąclecie, a już dowiadujemy się, jak zostaliśmy ludźmi. — Zdjął grube okulary i wytarł je serwetką. Oczy miał zamglone, patrzące bardzo daleko. — W Innsbrucku mamy nasze mumie, przyłapane w ostatnich stadiach zmiany, jaka zachodziła dziesiątki tysięcy lat. Twardość i dzielność kobiety musiały przekraczać wszelkie nasze wyobrażenie, ale wiemy bardzo mało. Pani doktor Lang, pani wiedza jest ogromna i jakoś posuwa się pani do przodu. Pani odwaga jest być może jeszcze bardziej godna podziwu. — Uniósł szklankę z piwem. — Płynący z głębi serca toast to najmniejsze, co mogę dla pani zrobić.

Wszyscy wznieśli szklanki. Kaye poczuła, jak jej żołądek znowu podskoczył, ale tym razem nie było to niemiłe.

— Za Kaye — powiedział Friedrich Brock. — Za następną Ewę.

77

Seattle
12 sierpnia

Kaye siedziała w starym buicku, chroniąc się przed deszczem. Mitch szedł wzdłuż rzędu samochodów na małym placu przy ulicy Roosevelta, szukając opisanego przez nią auta — małego, z końca lat dziewięćdziesiątych, japońskiego bądź volvo, niebieskiego albo zielonego — i patrzył na nią, widoczną znad opuszczonej dla nabrania powietrza szyby.

Ściągnął mokry filcowy stetson i uśmiechnął się.

— Co powiesz na to cacko? — Wskazał czarnego capricea.

— Nie — odparła Kaye z przekonaniem. Mitch uwielbiał wielkie, stare samochody amerykańskie. Czuł się wygodnie w ich wielkich wnętrzach, a bagażniki umożliwiały przewożenie narzędzi i odłamków skał. Najchętniej kupiłby półciężarówkę, dyskutowali o tym od kilku dni. Kaye nie była przeciwna napędowi na cztery koła, ale nie znaleźli niczego, na co jej zdaniem było ich stać.

Chciała zostawić w banku dużą rezerwę na czarną godzinę. Ustanowiła limit dwunastu tysięcy dolarów.

— Jestem utrzymankiem — powiedział, trzymając ponuro kapelusz i wskazując głową na capricea.

Kaye świadomie to zignorowała. Cały ranek była w złym humorze — przy śniadaniu dwa razy warknęła na Mitcha, który przyjął te reprymendy z wkurzającą pokorą. Potrzebowała prawdziwej kłótni, od której zawrzałaby w niej krew, zagotowałyby się myśli — która dałoby kopa jej ciału. Miała już dość trwającego od trzech dni i dręczącego jej wnętrzności odczucia. Miała powyżej uszu czekania, prób połapania się w tym, co nosi w sobie.

Nade wszystko zaś Kaye pragnęła skoczyć do oczu Mitcha za to, że pozwolił, aby zaszła w ciążę i zapoczątkowała ten okropny, wlokący się w nieskończoność proces.

Mitch ruszył wzdłuż drugiego szeregu, patrząc na nalepki. Po drewnianych stopniach z małej przyczepy mieszkalnej służącej za biuro zeszła kobieta z parasolką i zaczęła z nim rozmawiać.

Kaye patrzyła na nich podejrzliwie. Nienawidziła siebie, nienawidziła swych obłąkańczych i chaotycznych uczuć. W jej myślach nie było ani krzty sensu.

Mitch wskazał używanego lexusa.

— O wiele za drogi — mruknęła Kaye pod nosem, obgryzając skórkę przy paznokciu. Potem… — O cholera. — Pomyślała, że zsikała się w majtki. Strużka leciała ciągle, ale nie z pęcherza. Sięgnęła ręką między nogi.

— Mitch! — Ryknęła. Wrócił biegiem, otworzył drzwiczki od strony kierowcy, wskoczył do środka, uruchomił silnik, gdy pierwszy szturchaniec tępego bólu zgiął ją wpół. W skurczu niemal przytrzasnęła sobie dłoń. Jedną ręką odchylił ją do tyłu. — O Boże! — Krzyknęła.

— Jedziemy — powiedział. Ruszył ulicą Roosevelta, skręcił na zachód w 45, omijając samochody na estakadzie, i ostro zjechał na lewo na autostradę.

Ból stał się teraz mniejszy. Brzuch wydawał się wypełniać lodowatą wodą, a uda jej dygotały.

— Co czujesz? — Zapytał Mitch.

— Strach — odpowiedziała. — Takie to dziwne.

Mitch pędził osiemdziesiąt mil na godzinę.

Kaye czuła jakby lekki ruch kiszek. Takie to ostre, takie naturalne, niemożliwe do opisania. Próbowała zaciskać nogi. Nie była pewna, co czuje, co dokładnie się dzieje. Ból prawie minął.

Kiedy zajechali przed wejście dla nagłych wypadków szpitala Marine Pacific, była już całkowicie przekonana, że wszystko ma za sobą.


Maria Konig poleciła im doktor Felicity Galbreath, kiedy Kaye napotkała na opory kilku pediatrów, niechętnych prowadzeniu ciąży SHEVY. Jej ubezpieczenie zdrowotne tego nie obejmowało; SHEVA była uważana za chorobę, stan przedciążowy, na pewno nie za ciążę naturalną.

Doktor Galbreath pracowała w kilku szpitalach, ale zachowała swój gabinet w Marine Pacific, wielkim, brązowym gmachu w stylu art deco z epoki wielkiego kryzysu, górującym nad autostradą, jeziorem Union i sporą częścią zachodniego Seattle. Dwa dni w tygodniu wykładała także na Western Washington University i Kaye nie mogła się nadziwić, jak znajduje czas na prowadzenie drugiego życia.

Galbreath, wysoka i otyła, z okrągłymi ramionami, miłą, niezapadającą w pamięć twarzą i ciasnym hełmem krótkich, myszowatych włosów, weszła do wspólnej sali dwadzieścia minut po przyjęciu Kaye. Miejscowa pielęgniarka umyła Kaye, a dyżurny lekarz zbadał ją pobieżnie. Położna, której nigdy przedtem nie spotkała, także ją obejrzała, dowiedziawszy się o jej przypadku z krótkiego artykułu w „Seattle Weekly”.

Kaye usiadła w łóżku, bolały ją plecy, ale poza tym czuła się dobrze. Wypiła szklankę soku pomarańczowego.

— No, stało się — powiedziała Galbreath.

— Stało — powtórzyła Kaye tępo.

— Powiedzieli mi, że jesteś w dobrym stanie.

— Czuję się teraz lepiej.

Bardzo przepraszam, że nie zjawiłam się wcześniej. Byłam w uniwersyteckim ośrodku medycznym.

— To stało się chyba zanim jeszcze zostałam tu przyjęta — powiedziała Kaye.

— Jak się czujesz?

— Paskudnie. Fizycznie dobrze, ale paskudnie.

— Gdzie jest Mitch?

— Powiedziałam mu, aby przyniósł mi dziecko. Płód.

Galbreath spojrzała na nią z mieszaniną rozdrażnienia i podziwu.

— Czy wy, naukowcy, nie posuwacie się za daleko?

— Bzdura — odparła Kaye z zapałem.

— Możesz być w szoku emocjonalnym.

— Podwójna bzdura. Zabiorą je, nic mi nie mówiąc. Muszę je zobaczyć. Muszę się dowiedzieć, co się stało.

— To poronienie pierwszego stadium. Wiesz przecież, jak wygląda — powiedziała Galbreath łagodnie, badając puls Kaye i patrząc na monitor. Dla bezpieczeństwa założono jej kroplówkę.

— Mitch wrócił z małą metalową miską przykrytą tkaniną.

— Wysyłają to do… — Uniósł głowę, twarz miał bladą jak prześcieradło. — Nie wiem gdzie. Musiałem na nich nawrzeszczeć.

Galbreath patrzyła na nich oboje z wymuszonym opanowaniem.

— To tylko tkanka, Kaye. Szpital musi ją wysyłać do zatwierdzonego przez Zespół Specjalny ośrodka przeprowadzającego sekcje. Takie jest prawo.

— To moja córka! — Powiedziała Kaye; łzy spływały jej po policzkach. — Chcę ją zobaczyć, zanim zostanie zabrana. — Zaczęła łkać i nie mogła nad tym zapanować. Zajrzała pielęgniarka, zobaczyła, że jest tu Galbreath, stanęła w drzwiach z wyrazem bezradności i troski na twarzy.

Galbreath wzięła od Mitcha miskę, który chętnie się jej pozbył. Czekała, aż Kaye się uspokoi.

— Proszę — powiedziała Kaye. Galbreath łagodnie położyła miskę na jej kolanach.

Pielęgniarka odeszła, zamykając za sobą drzwi.

Mitch odwrócił się, gdy Kaye podniosła szmatkę.

Na podłożu z potłuczonego lodu, w małej plastikowej torebce z zaciskowym zamknięciem, nie większa niż mysz laboratoryjna, leżała córka pośrednia. Jej córka. Kaye karmiła, nosiła i chroniła to przez ponad dziewięćdziesiąt dni.

Przez chwilę czuła ogromny niepokój. Przesunęła palcem po torebce, po okrytym nią krótkim i wygiętym kręgosłupie za skrajem rozerwanej maleńkiej owodni. Musnęła stosunkowo dużą i niemal pozbawioną twarzy główkę, wyczuwając drobniutkie szparki oczu, pomarszczony, przypominający króliczy pyszczek, wszystko mocno zaciśnięte, guzki w miejscu rąk i nóg. Pod owodnią leżało maleńkie, purpurowe łożysko.

— Dziękuję ci — powiedziała Kaye płodowi.

Przykryła miskę. Galbreath spróbowała ją zabrać, lecz Kaye przytrzymała jej rękę.

— Zostawcie mnie z nią na kilka minut — poprosiła. — Chcę się upewnić, że nie jest samotna. Gdziekolwiek pójdzie.

*** Galbreath dołączyła do Mitcha w poczekalni. Siedział z głową ukrytą w dłoniach na jasnym fotelu z wybielonego dębu, stojącym pod obrazem w jesionowej ramie z pastelowym motywem morskim.

— Chyba powinien się pan czegoś napić — powiedziała.

— Czy Kaye nadal śpi? — Spytał Mitch. — Chcę być przy niej.

Galbreath kiwnęła głową.

— Może pan pójść do niej, kiedy tylko zechce. Zbadałam ją.

— Czy chce pan poznać szczegóły?

— Proszę. — Mitch przetarł twarz. — Nie wiedziałem, że się tak zachowam. Bardzo mi przykro.

— Niepotrzebnie. Jest odważną kobietą, która uważa, że wie, czego chce. Cóż, nadał jest w ciąży. Wtórny czop śluzowy wydaje się być na miejscu. Nie doszło do urazu, do krwawienia; odłączenie było jak w podręczniku, gdyby komukolwiek przyszło do głowy napisać jakiś o czymś takim. Szpital przeprowadził pośpieszną biopsję. To niewątpliwie odrzucenie SHEVY pierwszego stadium. Potwierdzono liczbę chromosomów.

— Pięćdziesiąt dwa? — Spytał.

Galbreath przytaknęła.

— Jak u wszystkich innych. Powinno być ich czterdzieści sześć. Wielkie nieprawidłowości chromosomalne.

— To odmienny rodzaj normalności — odparł.

Galbreath usiadła obok niego i założyła nogę na nogę.

— Miejmy nadzieję. W ciągu kilku miesięcy przeprowadzimy dalsze badania.

— Nie wiem, co kobiety czują po czymś takim — powiedział Mitch powoli, splatając i rozkładając dłonie. — Co mam jej powiedzieć?

— Proszę pozwolić jej się wyspać. Kiedy się obudzi, powie jej pan, że ją kocha, że jest dzielna i cudowna. Zapewne uzna to wszystko za zły sen.

Mitch patrzył na nią.

— Co jej powiem, jeśli następnej ciąży też nie donosi?

Galbreath przechyliła głowę na bok, przesunęła palcem po policzku.

— Nie wiem, panie Rafelson.


Mitch wypełnił dokumenty wypisania ze szpitala i przejrzał dołączony raport medyczny, podpisany przez Galbreath. Kaye złożyła koszulę nocną i schowała ją do małej nocnej szafki, a potem poszła sztywno do łazienki i zapakowała szczoteczkę do zębów.

— Wszystko mnie boli — powiedziała. Jej głos zabrzmiał głucho przez otwarte drzwi.

— Mogę pójść po wózek — zaproponował Mitch. Był już prawie na korytarzu, zanim Kaye opuściła łazienkę i położyła mu dłoń na ramieniu.

— Mogę chodzić. Tę część mam za sobą, czuję się teraz znacznie lepiej. Ale… Pięćdziesiąt dwa chromosomy, Mitch. Chciałabym wiedzieć, co to znaczy.

— Masz jeszcze czas — odparł Mitch spokojnie.

Kaye w pierwszym odruchu chciała spojrzeć nań surowo, ale jego mina powiedziała jej, że postąpiłaby niesprawiedliwie; że Mitch przejmuje się tak samo jak ona.

— Nie — sprzeciwiła się prosto i łagodnie.

Galbreath zapukała w ramę drzwi.

— Wejdź — zaprosiła ją Kaye. Zamknęła na zamek drzwiczki szafki nocnej. Lekarka weszła z młodym, skrępowanym mężczyzną w szarym garniturze.

— Kaye, to Ed Gianelli. Jest przedstawicielem Urzędu Działań Doraźnych w Marine Pacific.

— Pani Lang, panie Rafelson. Przepraszam, że przeszkadzam.

— Muszę otrzymać pewne dane osobowe i podpis, zgodnie z umową podporządkowującą stan Waszyngton prawu federalnemu o stanie wyjątkowym, przyjętą przez władze stanowe 22 lipca bieżącego roku i podpisaną przez gubernatora 26 lipca. Przykro mi, że musiałem się pojawić w tej bolesnej chwili…

— O co chodzi? — Spytał Mitch. — Co mamy zrobić?

— Wszystkie kobiety brzemienne płodem SHEVY drugiego stadium muszą się zarejestrować w stanowym Urzędzie Działań Doraźnych i wyrazić zgodę na objęcie ich odpowiednią opieką medyczną. Może pani umawiać się na wizyty u pani doktor Galbreath, jako uprawomocnionym lekarzem położnikiem, i u niej przeprowadzać standardowe badania.

— Nie zarejestrujemy się — powiedział Mitch. — Możesz już iść? — Spytał Kaye, obejmując ją ramieniem.

Gianelli zmienił swą postawę.

— Nie chcę wnikać w powody, panie Rafelson, ale rejestracja i wynikające z niej postępowanie są nakazane przez Wydział Zdrowia hrabstwa King, w zgodzie z prawem stanowym i federalnym.

— Nie uznaję tego prawa — stwierdził Mitch stanowczo.

— Karą jest grzywna w wysokości pięciuset dolarów za każdy tydzień odmowy — oznajmił Gianelli.

— Lepiej nie robić z tego wielkiego problemu — stwierdziła Galbreath. — To rodzaj dodatku do metryki urodzenia.

— Dziecko się jeszcze nie urodziło.

— Proszę więc uznać to za aneks do raportu medycznego dotyczącego poronienia. — Gianelli wzruszył ramionami.

— To nie było poronienie — odparła Kaye. — Wszystko dzieje się w sposób naturalny.

Gianelli wyciągnął ze złością ręce.

— Potrzebny mi jest jedynie pani obecny adres i formalna odmowa znalezienia się w odpowiednich rejestrach medycznych. Jeśli pani sobie życzy, doktor Galbreath i pani prawnik mogą sprawdzać wszystko, co robimy.

— O Boże — rzucił Mitch. Poprowadził Kaye obok Galbreath i Gianellego, po czym zatrzymał się, aby powiedzieć lekarce:

— Rozumie pani, co to znaczy, prawda? Ludzie będą unikać szpitali, swoich lekarzy.

— Mam mocno związane ręce — odparła. — Szpital walczył z tym jeszcze do wczoraj. Ciągle zamierzamy się odwołać do Wydziału Zdrowia. Obecnie jednak…

Mitch i Kaye wyszli. Galbreath stała na progu z plamami na twarzy.

Wzburzony Gianelli poszedł za nimi korytarzem.

— Muszę państwu przypomnieć — powiedział — że te grzywny narastają…

— Zostaw, Ed! — Zawołała Galbreath, waląc dłonią w ścianę.

— Zostaw i pozwól im iść, na miłość boską!

Gianelli stał na środku korytarza, kręcąc głową.

— Nienawidzę tej roboty!

— Ty jej nienawidzisz? — Wołała do niego Galbreath. — Zostaw, u diabła, w spokoju moich pacjentów!

78

Budynek nr 52, National Institutes of Health, Bethesda
Październik

— Twoja twarz wygląda naprawdę dobrze — powiedział Shawbeck. Do gabinetu Augustine'a wszedł o kulach. Asystent pomógł mu opuścić się na krzesło. Augustine skończył jedzenie kanapki z wołowiną z puszki. Otarł usta i nałożył wieczko pudełka z pianki, zamknął je na wcisk.

— W porządku — powiedział Shawbeck, gdy już usiadł. — Cotygodniowe spotkanie ocalałych po dwudziestym lipca, przewodniczy mu der Führer.

Augustine uniósł brwi.

— To wcale nie było śmieszne.

— Kiedy dołączy do nas Christopher? Powinniśmy przygotować butelkę brandy, a ostatni ocalały wzniesie toast za tych, którzy odeszli.

— Christopher czuje coraz większe zniechęcenie — odparł Augustine.

— A ty nie? — Spytał Shawbeck. — Kiedy spotkałeś się z prezydentem?

— Trzy dni temu.

— Rozmawialiście o tajnym budżecie?

— O rezerwach finansowych dla Urzędów Działań Doraźnych — poprawił go Augustine.

— Nawet słowem mi o nich nie wspomniał — powiedział Shawbeck.

— To teraz moja działka. Chcą powiesić mi na szyi starą deskę klozetową i zrobić ze mnie kozła ofiarnego.

— Bo zestawiłeś razem racjonalne powody. Tak więc… Owe nowe dzieci mają się nie tylko rodzić martwe, ale też, jeśli jakimś cudem urodzą się żywe, będziemy odbierać je rodzicom i umieszczać w specjalnie finansowanych szpitalach. Na tej drodze posunęliśmy się dość daleko.

— Opinia publiczna jest chyba po naszej stronie — stwierdził Augustine. — I opinia prezydenta, opisującego to jako ogromne zagrożenie zdrowia narodu.

— Za nic w świecie, Mark, nie chciałbym być na twoim miejscu. Zapowiada się samobójstwo polityczne. Prezydent musiał być w szoku, skoro to poparł.

— Mówiąc prawdę, Frank, to po tylu latach tkwienia w ciemnym kącie Białego Domu czuje się, jakby go ktoś na koń wsadził. Zamierza wyprowadzić nas ze starych kolein, naprawić dawne błędy i uczynić z nas męczenników.

— A ty zamierzasz jeszcze wbić ostrogi w bok jego konia?

Augustine odchylił głowę do tyłu. Przytaknął.

— Uwięzić chore niemowlęta?

— Znasz naukę.

Shawbeck uśmiechnął się pod wąsem.

— Znalazłeś pięciu wirusologów potwierdzających możliwość, że owe dzieci — i ich matki — będą stanowić lęgowisko pradawnych wirusów. Cóż, trzydziestu siedmiu innych stwierdziło oficjalnie, że to nieprawda.

— Nie tak wybitnych i o wiele mniej wpływowych.

— Thorne, Mahy, Mondavi i Bishop, Mark.

— Mam swoje wyczucie, Frank. Pamiętaj, że to także moja dziedzina.

Shawbeck przysunął bliżej krzesło.

— Kim teraz jesteśmy, drobnymi tyranami?

Twarz Augustine'a pobladła.

— Dzięki, Frank.

— Opinia publiczna zaczyna występować przeciwko matkom i nienarodzonym dzieciom. A jeśli niemowlęta będą słodziutkie? Ile czasu potrwa, Marku, zanim sytuacja się odwróci? Co wtedy zrobisz?

Augustine nie odpowiedział.

— Wiem, dlaczego prezydent nie chce się ze mną spotkać — ciągnął Shawbeck. — Mówisz mu, co chce usłyszeć. Boi się, a państwo wymyka mu się z rąk, wybiera więc jakieś rozwiązanie, a ty je popierasz. To nie nauka, ale polityka.

— Prezydent zgadza się ze mną.

— Obojętnie, jak to nazwiesz — dwudziesty lipca, podpalenie Reichstagu — to bombardowanie nie daje ci carte blanche — powiedział Shawbeck.

— Chcemy przeżyć — odparł Augustine. — To nie ja rozdałem te karty.

— Nie. Ale na pewno nie pozwalasz, aby były rozdawane uczciwie.

Augustine patrzył prosto przed siebie.

— Nazywają to „grzechem pierworodnym”, wiedziałeś o tym?

— Nie słyszałem — odparł Augustine.

— Włącz Christian Broadcasting Network. W całej Ameryce wprowadzają rozłam wśród wyborców. Pat Robertson powiedział swoim widzom, że te potwory są zesłanym przez Boga ostatecznym sprawdzianem przed nastaniem nowego Królestwa Niebieskiego. Mówi, że nasze DNA próbuje się wyzbyć wszystkich nagromadzonych przez ludzi grzechów, aby… Jak to brzmi, Ted?

— Oczyścić nasze zapisy w księdze, zanim Bóg wezwie ludzi na Sąd Ostateczny — podpowiedział asystent.

— No właśnie.

— Jeszcze nie kontrolujemy eteru, Frank — oznajmił Augustine. — Nie mogę być odpowiedzialny…

— Pól tuzina innych ewangelistów telewizyjnych uważa te nienarodzone dzieci za diabelski pomiot — ciągnął Shawbeck, podgrzewając atmosferę. — Urodzą się z piętnem szatana, jednookie i z zajęczą wargą. Niektórzy twierdzą nawet, że będą miały kopyta.

Augustine ze smutkiem kręcił głową.

— To teraz twoje grupy wsparcia — powiedział Shawbeck i machnął ręką na asystenta, aby podszedł. Z trudem wstał, wsunął kule pod pachy. — Jutro rano złożę rezygnację. Z Zespołu Specjalnego i z NIH. Jestem wypalony. Nie zniosę więcej ignorancji — ani mojej, ani wszystkich innych. Uznałem, że powinieneś pierwszy się o tym dowiedzieć. Może zdołasz skonsolidować całą władzę.

Gdy Shawbeck wyszedł, Augustine stanął za biurkiem, ciężko oddychając. Knykcie miał zbielałe, dłonie drżące. Powoli zapanował nad emocjami, zmusił się do głębszego i równiejszego oddychania.

— Teraz możemy jedynie czekać na bieg wypadków — powiedział do pustego pokoju.

79

Seattle
Grudzień

Wynieśli na śnieg ostatnie kartony ze starego mieszkania Mitcha. Kaye nalegała na dźwiganie kilku mniejszych, ale Mitch i Wendell uporali się ze wszystkimi ciężkimi rzeczami wczesnym rankiem, pakując je na wielką wynajętą ciężarówkę firmy U-Haul, pomalowaną na pomarańczowo i biało.

Kaye wdrapała się do ciężarówki i usiadła obok Mitcha. Prowadził Wendell.

— Żegnajcie, kawalerskie czasy — powiedziała Kaye.

Mitch się uśmiechnął.

— Niedaleko domu jest szkółka leśna — powiedział Wendell.

— Po drodze możemy kupić choinkę. Powinno być niezmiernie przytulnie.


Swój nowy dom zobaczyli wśród niskich krzewów i drzew w pobliżu Ebey Slough i miasteczka Snobomish. Był w stylu wiejskim, pomalowany na zielono i biało, z jednym oknem szczytowym na fasadzie i wielkim, zabudowanym gankiem. Miał dwie sypialnie, stał na końcu długiej wiejskiej drogi okolonej sosnami. Wynajęli dom od rodziców Wendella, którzy posiadali go od trzydziestu czterech lat.

Zmianę adresu zachowali w tajemnicy.

Gdy mężczyźni rozładowywali ciężarówkę, Kaye zrobiła kanapki i do świeżo wyszorowanej lodówki włożyła sześciopak piwa i kilka butelek napojów owocowych. W pustym i czystym saloniku, stojąc w skarpetkach na dębowej podłodze, czuła się bezpieczna.

Wendell wniósł do saloniku lampę i postawił ją na stole kuchennym. Kaye podała mu piwo. Chętnie pociągnął długi łyk, wyraźnie poruszając grdyką.

— Powiedzieli ci? — Spytał.

— Kto? Co mieli powiedzieć?

— Moi starzy. Urodziłem się tutaj. To był ich pierwszy dom.

— Zatoczył ręką krąg po saloniku. — Chodziłem z mikroskopem do ogrodu.

— Cudownie — powiedziała Kaye.

— To tu zostałem naukowcem — ciągnął Wendell. — Święte miejsce. Niech będzie błogosławieństwem dla was obojga!

Mitch wtaszczył krzesło i stojak na gazety. Wybrał piwo Full Sail i wzniósł nim toast, stukając szklanką o sok Snapple pity przez Kaye.

— Za zostanie tu kretami — powiedział. — Za zejście do podziemia.

Maria Konig i pół tuzina innych przyjaciół przyjechali cztery godziny później i pomogli ustawić meble. Prawie skończyli, kiedy do drzwi zapukała Eileen Ripper. Niosła wypchaną płócienną torbę. Mitch przedstawił ją, a potem zobaczył dwóch innych przybyszy stojących na ganku.

— Przywiozłam przyjaciół — powiedziała Eileen. — Pomyślałam, że uczcimy też nasze wieści.

Sue Champion i wysoki, starszy mężczyzna o długich, czarnych włosach i bardzo dobrze umięśnionym brzuchu wystąpili naprzód, bardziej niż trochę niepewnie. Oczy dryblasa zabłysły bielą jak u wilka.

Eileen uścisnęła ręce Marii i Wendella.

— Mitch, spotkałeś już Sue. To jej mąż, Jack. A to do kuchenki opalanej drewnem — powiedziała do Kaye, stawiając torbę obok kominka. — Ścinki klonu i wiśni. Cudownie pachną. Jaki piękny dom!

Sue kiwnęła głową Mitchowi i uśmiechnęła się do Kaye.

— Nigdy się nie spotkałyśmy — powiedziała. Kaye jak ryba otwierała i zamykała usta; brakowało jej słów. Wreszcie obie zaśmiały się nerwowo.

Na kolację przywieziono pieczoną szynkę i pstrąga tęczowego. Jack i Mitch krążyli jak nieufni chłopcy, mierząc się wzrokiem. Sue wydawała się tym nie przejmować, ale Mitch nie wiedział, co mówić. Trochę wstawiony, przeprosił, że nie ma żadnych świec, i uznał, że taka okazja wymaga lamp biwakowych.

Wendell wyłączył całe światło. Salonik stał się namiotem, lampy rzucały długie cienie, jedli w oświetlonym środku wśród stojących kartonów. Sue i Jack naradzali się chwilę w kącie.

Sue powiedziała, że lubi was oboje — oznajmił Jack, gdy wrócili. — Ja jednak jestem podejrzliwy i widzę, że jesteście zwariowani.

— Nie zaprzeczę — odparł Mitch, wznosząc piwo.

— Sue powiedziała, co robiłeś nad Columbią.

— To dawne czasy — stwierdził Mitch.

— Bądź grzeczny — ostrzegła męża Sue.

— Chcę tylko wiedzieć, dlaczego to zrobiłeś — powiedział Jack. Mógł być jednym z naszych przodków.

— Chciałem się dowiedzieć, czy istotnie nim był — odparł Mitch.

— I był?

— Chyba tak.

Jack zmrużył oczy w jasnym świetle syczących lamp.

— A ci, których znalazłeś w jaskini w górach? Czy byli przodkami nas wszystkich?

W pewnym sensie.

Jack kręcił powątpiewająco głową.

— Sue powiedziała mi, że przodków można zwracać ich ludom, kiedy poznajemy ich prawdziwe imiona. Duchy mogą być niebezpieczne. Nie jestem pewny, że to sposób na uczynienie ich szczęśliwymi.

— Sue i ja doszłyśmy do innej ugody — powiedziała Eileen.

— Kiedyś zawrzemy ją tak, jak wymaga prawo. Będę specjalnym konsultantem plemion. Kiedy ktoś odnajdzie stare kości, zostanę wezwana, aby się im przyjrzeć. Dokonamy szybkich pomiarów i weźmiemy małą próbkę, a potem oddamy kości plemionom. Jack i jego przyjaciele będą mogli odprawić Obrzęd Mądrości, jak go nazywają.

— Ich imiona kryją się w kościach — stwierdził Jack. — Powiemy im, że nazwiemy od nich nasze dzieci.

— Wspaniale — odparł Mitch. — Jestem rad. Osłupiały, ale rad.

— Wszyscy uważają Indian za nieuków — powiedział Jack. — Po prostu troszczymy się o inne rzeczy.

Mitch przechylił się nad lampą i podał rękę Jackowi. Ten patrzył w sufit, słychać było, jak pracują jego zęby.

— To zbyt nowe — stwierdził. Ujął jednak wyciągniętą dłoń Mitcha i potrząsnął nią tak mocno, że niemal zwalił lampę obozową. Kaye miała przez chwilę wrażenie, że zaraz zaczną siłować się na rękę.

— Coś ci jednak powiem — rzekł Jack, kiedy puścili swe dłonie. — Powinieneś uważać, Mitchu Rafelsonie.

— Na dobre zerwałem z pracą przy kościach — odparł Mitch.

— Mitchowi śnią się ludzie, których znalazł — wtrąciła Eileen.

— Naprawdę? — Na Jacku wywarło to wrażenie. — Czy przemawiają do ciebie?

— Staję się nimi — odparł Mitch.

— Och — rzucił Jack.

Kaye była zafascynowana nimi wszystkimi, ale najbardziej Sue. Mimo twardych, przypominających męskie rysów Indianki uważała, że nigdy nie spotkała większej piękności. Zachowanie Eileen wobec Mitcha było tak swobodne i pełne wyczucia, że Kaye zaczęła się zastanawiać, czy kiedyś nie byli kochankami.

— Wszyscy się boją — oznajmiła Sue. — Mamy w Kumash wiele ciąż SHEVY. To jeden z powodów, dla których pracujemy z Eileen. Rada uznała, że przodkowie są w stanie powiedzieć nam, jak przetrwać te czasy. Nosisz dziecko Mitcha? — Spytała.

— Tak — potwierdziła Kaye.

— Czy mały pomocnik przyszedł i odszedł?

Kaye przytaknęła.

— Tak jak u mnie — powiedziała Sue. — Pogrzebaliśmy ją ze specjalnym imieniem oraz naszą wdzięcznością i miłością.

— Nazywała się Maleńka Prędka — dodał Jack cicho.

— Moje gratulacje — powiedział równie cicho Mitch.

— Tak, słusznie — ucieszył się Jack. — Bez rozpaczy. Wykonała swe zadanie.

— Rząd nie może przyjść i rościć sobie prawa do ziemi rady — stwierdziła Sue. — Nie pozwolimy mu. Jeśli zacznie mocniej straszyć, będziesz mogła zostać u nas. Już przedtem nad nim zwyciężaliśmy.

— To takie wspaniałe — promieniała Eileen.

Jack oglądał się jednak przez ramię w mroczne cienie. Zwęził oczy w szparki, ciężko przełykał ślinę, na jego twarzy pogłębiały się zmarszczki.

— Jakże ciężko się dowiedzieć, co czynić albo w co wierzyć — powiedział. — Wolałbym, aby duchy przemawiały bardziej wyraźnie.

— Czy wspomożesz nas swoją wiedzą, Kaye? — Spytała Sue.

— Spróbuję — odparła Kaye.

— Potem, z wahaniem, Sue powiedziała do Mitcha:

— Też mam sny. Śnią mi się nowe dzieci.

— Opowiedz nam o swoich snach — poprosiła Kaye.

— Może są osobiste — przestrzegł ją Mitch.

Sue położyła rękę na ramieniu Mitcha.

— Cieszę się, że rozumiesz. Są osobiste, a niekiedy także przerażające.

Wendell zszedł po drabinie ze strychu, niosąc tekturowe pudełko.

— Moi staruszkowie mówili, że nadal tu są, i rzeczywiście były. Ozdoby — Boże, co za wspomnienia! Kto chce ustawić i ubrać choinkę?

80

Budynek nr 52, National Institutes of Health, Bethesda
Styczeń

— To twoje spotkania na najbliższe dwa dni. — Florence Leighton podała Augustine’owi małą kartkę papieru, którą mógł trzymać w kieszonce koszuli i w każdej chwili sprawdzać grafik, jeśli tylko zechce. Lista się wydłużyła; tego popołudnia miał rozmowę z gubernatorem Nebraski i jeśli czas pozwoli, miał przyjąć grupę komentatorów ekonomicznych.

A tęsknił za kolacją o siódmej z piękną kobietą, która ma w nosie jego wybitną pozycję w mediach i renomę niezmordowanego pracoholika. Mark Augustine zgarbił ramiona i przesunął palcem po kartce, zanim ją złożył, co było jego znakiem dla pani Leighton, że grafik został ostatecznie zatwierdzony.

— I jeszcze coś dziwnego — dodała Leighton. — Nie był umówiony, ale mówi, że pan na pewno zechce się z nim spotkać. — Położyła na biurko wizytówkę i popatrzyła spode łba. — Ciota.

Augustine spojrzał na nazwisko i poczuł budzącą się ciekawość.

— Znasz go? — Zapytała Leighton.

— To reporter — odparł Augustine. — Dziennikarz naukowy wściubiający nos w wiele najgorętszych prac badawczych.

— Jest z przodu czy z tyłu?

Augustine się uśmiechnął.

— No dobrze. Niech wyłoży karty. Powiedz mu, że ma pięć minut.

— Przynieść mu kawę?

— Będzie wolał herbatę.

Augustine uporządkował biurko i schował do szuflady dwie książki. Nie chciał nikomu pokazywać, co właśnie czyta. Jedna to gruba monografia, Elementy mobilne jako źródła nowości w genomie traw. Druga to powieść Robina Cooka, która się właśnie ukazała, o wybuchu groźnej i niewytłumaczalnej choroby wywołanej nowym rodzajem organizmu, być może przybyłym z kosmosu. Augustine lubił książki o takiej tematyce, chociaż stronił od nich w ostatnim roku. Czytanie takiej teraz było oznaką, że znowu nabiera pewności siebie.

Wstał z uśmiechem, gdy wszedł Oliver Merton.

— Cieszę się, że widzę pana znowu, panie Merton.

— Panie doktorze, dziękuję za przyjęcie mnie — odparł Merton.

— Nieźle mnie przetrząsnęli. Zabrali mi nawet laptop.

Augustine zrobił przepraszającą minę.

— Mamy bardzo mało czasu. Ma pan na pewno coś interesującego do powiedzenia.

— Racja. — Merton zerknął, gdy pani Leighton weszła z tacą i dwiema filiżankami.

— Herbaty, panie Merton? — Spytała.

Merton uśmiechnął się skromnie.

— Raczej kawy. Ostatnie tygodnie spędziłem w Seattle i odwykłem od herbaty.

Pani Leighton pokazała Augustine’owi język i wróciła po kawę.

— Jest harda — zauważył Merton.

— Przepracowaliśmy razem dość ciężkie czasy — powiedział Augustine. — I całkiem mroczne.

— Oczywiście — przyznał Merton. — Najpierw gratulacje z okazji uzyskania odroczenia konferencji o SHEVIE na Uniwersytecie Stanu Waszyngton.

Augustine popatrzył ze zdziwieniem.

— Zapowiedzi wycofania grantów z NIH, jeśli konferencja się odbędzie, tylko tyle zdołałem wydobyć z kilku źródeł na uniwersytecie.

— To dla mnie nowość — stwierdził Augustine.

— W takim razie urządzimy ją w małym motelu poza kampusem uniwersyteckim. A jedzenie może dostarczy sławna francuska restauracja ze sprzyjającym nam szefem kuchni. To może osłodzi nam nieco naszą gorycz. A jeżeli okażemy się skończonymi i niezależnymi draniami, to będziemy się cieszyć sami.

— Nie brzmi pan obiektywnie, ale życzę wam szczęścia — powiedział Augustine.

Mina Mertona stała się teraz wyzywająca.

— Akurat dziś rano usłyszałem od Friedricha Brocka, że na Uniwersytecie w Innsbrucku nastąpiło całkowite przemeblowanie sztabu kierującego badaniami mumii neandertalczyków. Wewnętrzna inspekcja naukowa stwierdziła, że ignorowano kluczowe fakty i dochodziło do poważnych błędów naukowych. Herr Professor Brock został wezwany do Innsbrucku. Jest teraz w drodze.

— Nie mam pojęcia, dlaczego miałoby to mnie interesować — powiedział Augustine. — Zostało nam około dwóch minut.

Pani Leighton wróciła z filiżanką kawy. Merton wypił spory łyk.

— Dziękuję pani. Zamierzają uznać trzy mumie za rodzinę, spokrewnioną genetycznie. A to oznacza, że uzyskali pierwszy mocny dowód na specjację u ludzi. W tych okazach znaleziono SHEVĘ.

— Bardzo dobrze — odparł Augustine.

Merton złożył razem dłonie. Florence przyglądała mu się z odrobiną ciekawości.

— Dotarliśmy na samą krawędź długiego i stromego stoku wiodącego do prawdy, panie doktorze — powiedział Merton. — Byłem ciekaw, jak pan przyjmie te wiadomości.

Augustine wciągnął powietrze nosem.

— Cokolwiek nastąpiło dziesiątki tysięcy lat temu, nie wpływa na nasz osąd wydarzeń zachodzących teraz. Ani jeden płód Heroda nie został donoszony. Nie dalej jak wczoraj naukowcy pracujący w National Institute of Allergy and Infectious Diseases powiadomili nas, że owe płody drugiego stadium są nie tylko ronione w zastraszającym odsetku w pierwszym trymestrze ciąży, ale okazują się dodatkowo wyjątkowo podatne na dosłownie wszystkie wirusy opryszczki, łącznie z Epsteina-Barr. Na mononukleozę. Dziewięćdziesiąt pięć procent ludzi na Ziemi ma Epsteina-Barr, panie Merton.

— Nic nie zdoła pana przekonać, doktorze? — Spytał Merton.

— W moim jedynym dobrym uchu ciągle szumi od bomby, która zabiła naszego prezydenta. Zataczam się po każdym ciosie. Wstrząsnąć mną mogą tylko fakty, bieżące, istotne fakty. — Augustine obszedł biurko i usiadł na jego narożniku. — Życzę wszystkiego najlepszego ludziom z Innsbrucku, cokolwiek badają. Biologia kryje dość tajemnic, aby wystarczyło nam ich do końca świata. Kiedy znowu znajdzie się pan w Waszyngtonie, panie Merton, proszę wpaść. Florence na pewno zapamięta — żadnej herbaty, tylko kawa.


Z kołyszącą się na kolanach tacą Dicken jechał wózkiem przez bufet w Budynku im. Natchera; dostrzegł Mertona i dotoczył się do końca stołu. Jedną ręką postawił tacę.

— Dobrze ci się jechało pociągiem? — Spytał.

— Pysznie — odparł Merton. — Myślę, że powinieneś wiedzieć, iż Kaye Lang ma twoje zdjęcie na tapecie komputera.

— Co za dziwaczny przekaz, Oliverze — powiedział Dicken.

— Czemu, u licha, miałoby to mnie obchodzić?

— Gdyż uważam, że jest dla ciebie kimś więcej niż tylko koleżanką naukowcem — odparł Merton. — Po zamachu bombowym wysyłała ci listy. Nigdy nie odpowiedziałeś.

— Jeśli zamierzasz być złośliwy, zjem gdzieś indziej. — Dicken na nowo zabrał tacę.

Merton podniósł ręce.

— Proszę o wybaczenie. Odezwały się moje ciągotki do ciętych odpowiedzi i zdradzania tajemnic.

Dicken położył tacę i ustawił wózek.

— Pół dnia spędzam na oczekiwaniu na leczenie, zamartwianiu się, że nigdy nie wrócę do pełni władzy nad nogami i ręką… Próbuję odzyskiwać wiarę we własne ciało. Przez drugą połowę jestem na rehabilitacji, pchając, aż zaboli. Nie mam czasu na rojenia o straconych możliwościach. A ty?

— Dziewczyna w Leeds rzuciła mnie w zeszłym tygodniu. Nie bywam wcale w domu. Ponadto okazało się, że mam pozytywny wynik. Przestraszyłem ją.

— Przykro mi — powiedział Dicken.

— Właśnie byłem w wewnętrznym sanktuarium Augustine’a. Wygląda na mocno zadufanego.

— Wspierają go sondaże. Kryzys publicznej służby zdrowia wpływa mocno na politykę międzynarodową. Fanatycy popychają nas ku zaostrzaniu przepisów. Panuje prawo wojenne, choć nazywa się inaczej, a Kryzysowy Zespół Specjalny wydaje dekrety medyczne — co oznacza, że rządzi niemal wszystkim. Teraz, po ustąpieniu Shawbecka, Augustine jest w kraju numerem dwa.

— Przerażające — powiedział Merton.

— Powiedz mi o czymś nowym, co takie nie jest — poprosił Dicken.

Merton ustąpił.

— Jestem przekonany, że to Augustine pociągał za sznurki przy odwołaniu naszej północno-zachodniej konferencji o SHEVIE.

— Jest wcielonym biurokratą, co oznacza, że swej pozycji będzie bronił wszelkimi dostępnymi mu środkami.

— A co z prawdą? — Spytał Merton marszcząc brwi. — Nie przywykłem po prostu do widoku rządu sterującego dyskusją naukową.

— Przeważnie nie jesteś taki naiwny, Oliverze. Brytyjski czynił tak przez lata.

— Tak, tak. Miałem dość do czynienia z ministrami, aby wiedzieć, co to musztrowanie. Ale jakie jest twoje stanowisko? Pomagałeś Kaye w zawiązywaniu koalicji — czemu Augustine po prostu ciebie nie wylał i nie ciągnął dalej po swojemu?

— Gdyż widziałem światło — odparł przygnębiony Dicken. — A raczej ciemność. Martwe noworodki. Straciłem nadzieję. Jeszcze wcześniej Augustine całkiem zgrabnie związał mnie z sobą — zapewniałem mu rzekomą równowagę poglądów, dopuszczał mnie do narad politycznych. Nigdy jednak nie spuszczał mnie ze smyczy i nie zdejmował mi kagańca, abym mógł wszystko wyszczekać. Teraz… Nie mogę podróżować, nie mogę prowadzić koniecznych badań. Jestem nieprzydatny.

— Ubezwłasnowolniony? — Odważył się powiedzieć Merton.

— Wykastrowany — poprawił go Dicken.

— Czy przynajmniej nie szepniesz mu do ucha: „To nauka, o potężny Cezarze, możesz się mylić”?

Dicken pokręcił głową.

— Liczba chromosomów jest mocno przygnębiająca. Pięćdziesiąt dwa, w przeciwieństwie do czterdziestu sześciu. Trisomia, tetrasomia… Ostatecznie może się okazać, że mają coś w rodzaju zespołu Downa lub gorsze jeszcze licho. Jeśli nie dopadnie ich Epstein-Barr.

Merton najlepsze zachował na koniec. Powiedział Dickenowi o zmianach w Innsbrucku. Dicken słuchał uważnie, mrużąc ślepe oko, potem zdrowym popatrzył na ścianę z oknami i jasny blask wiosny za nimi.

Pamiętał rozmowę z Kaye, zanim jeszcze spotkała Rafelsona.

— A więc Rafelson jedzie do Austrii? — Dicken rozgrzebywał widelcem parującą na talerzu solę i dziki ryż.

— Jeśli go zaproszą. Może nadal być dla nich zbyt kontrowersyjny.

— Będę czekał na sprawozdanie — powiedział Dicken. — Ale bez wstrzymywania oddechu.

— Uważasz, że Kaye wykonuje karkołomny skok — domyślił się Merton.

— Nie wiem, po co wziąłem to jedzenie. — Dicken odłożył widelec. — Nie jestem głodny.

81

Seattle
Luty

— Dziecko chyba ma się doskonale — powiedziała doktor Galbreath. — Rozwój w drugim trymestrze następuje jak należy. Przeprowadziliśmy analizy i wyszło wszystko, czego należało się spodziewać po płodzie SHEVY drugiego stadium.

Stwierdzenia te wydały się Kaye zbyt chłodne.

— Chłopczyk czy dziewczynka? — Zapytała.

— Pięćdziesiąt dwa XX — odparła Galbreath. Otworzyła tekturową teczkę i podała Kaye kopie wyników badań próbki. — Chromosomalnie nienormalna kobieta.

Kaye patrzyła na kartkę, serce się jej tłukło. Nic nie mówiła Mitchowi, ale miała nadzieję na dziewczynkę, co przynajmniej zmniejszyłoby dystans, liczbę różnic, już samo to by ją zadowoliło.

— Czy chodzi o duplikację, czy o nowe chromosomy? — Spytała.

— Gdybyśmy byli w stanie to rozstrzygnąć, zdobylibyśmy sławę — odparła Galbreath. Potem dodała łagodniej: — Nie wiemy. Pobieżny ogląd powiedział nam, że mogą nie być duplikatami.

— Nie ma dodatkowego chromosomu 21? — Zapytała spokojnie Kaye, patrząc na kartkę z rzędami liczb i krótkimi objaśnieniami.

— Nie sądzę, aby płód miał zespół Downa. Wiesz jednak, jak teraz na to patrzę.

— Ze względu na dodatkowe chromosomy?

Galbreath przytaknęła.

— Nie mamy jak się dowiedzieć, ile chromosomów mieli neandertalczycy — stwierdziła Kaye.

— Jeśli byli jak my, to czterdzieści sześć.

— Ale nie byli. To nadal tajemnica. — Słowa Kaye brzmiały niepewnie nawet w jej własnych uszach. Wstała, trzymając rękę na brzuchu. — Na ile się orientujesz, jest zdrowa.

Galbreath przytaknęła.

— Ale co ja naprawdę wiem? Prawie nic. U ciebie testy na opryszczkę pospolitą typu pierwszego dały wynik pozytywny, ale negatywny na mononukleozę — to znaczy na obecność wirusa Epsteina-Barr. Nie miałaś nigdy ospy wietrznej. Na miłość boską, Kaye, trzymaj się z dała od wszystkich z ospą wietrzną.

— Będę uważała — obiecała Kaye.

— Nie wiem, co jeszcze mogę ci powiedzieć.

— Życz mi szczęścia.

— Życzę ci wszelkiego szczęścia na Ziemi i w niebiosach. Choć nie czuję się przez to lepiej jako lekarka.

— To przecież nasza decyzja, Felicity.

— Oczywiście. — Galbreath przerzucała papiery, aż doszła do końca teczki. — Gdyby to była moja decyzja, nigdy byś nie zobaczyła tego, co chcę ci pokazać. Przegraliśmy odwołanie. Musimy rejestrować wszystkie nasze pacjentki z SHEVĄ. Jeśli się nie zgodzisz, będziemy musieli dokonać rejestracji za ciebie.

— No to dokonaj — rzuciła Kaye obojętnie. Bawiła się fałdą luźnych spodni.

— Wiem, że się przeprowadziłaś — powiedziała Galbreath.

— Jeśli dokonam rejestracji nieprawidłowo, Marine Pacific wpadnie w kłopoty, mogą mnie wezwać przed komisję kontrolną i odebrać uprawnienia. — Patrzyła na Kaye ze smutkiem, ale stanowczo. Jest mi potrzebny twój nowy adres.

Kaye wpatrywała się chwilę w formularz, potem pokręciła głową.

— Błagam cię, Kaye. Chcę aż do końca pozostać twoją lekarką.

— Do końca?

— Do porodu.

Kaye ponownie pokręciła głową; wzrok miała uparty i dziki, jak u osaczonego królika.

Galbreath nie odrywała oczu od skraju stołu do badań. Zalśniły w nich łzy.

— Nie mam wyboru. Nikt z nas nie ma najmniejszego wyboru.

— Nie chcę, aby ktoś przybył zabrać moje dziecko — powiedziała Kaye ze ściśniętym gardłem i chłodnymi dłońmi.

— Jeśli nie będziesz współpracować, nie będę mogła pozostać twoją lekarką — wyjaśniła Galbreath. Odwróciła się gwałtownie i wyszła z pokoju. Po kilku minutach zajrzała do niego pielęgniarka, zobaczyła Kaye stojącą w oszołomieniu i zapytała, czy nie potrzebuje pomocy.

— Nie mam lekarza — odparła Kaye.

Pielęgniarka odsunęła się, gdy wróciła Galbreath.

— Proszę, podaj mi swój nowy adres. Wiem, że Marine Pacific opiera się wszystkim próbom miejscowego Zespołu Specjalnego zmierzającym do kontaktowania się z jego pacjentkami. W twojej kartotece umieszczę dodatkowe zastrzeżenia. Jesteśmy po twojej stronie, Kaye, wierz mi.

Kaye rozpaczliwie pragnęła porozmawiać z Mitchem, ale był na terenie uniwersytetu, próbując ostatecznie załatwić zakwaterowanie dla uczestników konferencji. Nie chciała mu w tym przeszkadzać.

Galbreath podała jej pióro. Kaye powoli wypełniła formularz, po czym Galbreath go zabrała.

— I tak w jakiś sposób by się tego dowiedzieli — powiedziała niechętnie.

Kaye wyniosła ze szpitala wyniki badań i skierowała się do brązowej toyoty camry, którą kupili przed dwoma miesiącami.

Dziesięć minut siedziała otępiała w samochodzie, ściskając kierownicę palcami, z których odpłynęła krew, a potem przekręciła kluczyk w stacyjce.

Opuszczała szybę, aby wpuścić powietrze, kiedy usłyszała wołającą ją Galbreath. Przemknęło jej przez myśl, aby po prostu wyjechać z parkingu i zniknąć, ale zaciągnęła hamulec ręczny i odwróciła głowę w lewo. Galbreath biegła parkingiem. Położyła rękę na drzwiczkach i spojrzała na Kaye.

— Podałaś fałszywy adres? — Spytała zadyszana, z czerwoną twarzą.

Kaye po prostu patrzyła przed siebie.

Galbreath zamknęła oczy, łapiąc oddech.

— Nie ma niczego złego w twoim dziecku — powiedziała. — Niczego takiego nie dostrzegam. Niczego nie rozumiem. Dlaczego nie odrzucasz jej jako obcej tkanki — jest zupełnie inna niż ty! Równie dobrze mogłabyś nosić gorylicę. Mimo to tolerujesz ją, karmisz. Jak wszystkie matki. Dlaczego Zespół Specjalny nie bada właśnie tego?

— To zagadka — przyznała Kaye.

— Proszę, wybacz mi, Kaye.

— Przebaczam — powiedziała Kaye bez większego przekonania.

— Nie, naprawdę. Nie dbam, czy zabiorą mi uprawnienia — mogą się w tym wszystkim mylić! Chcę być twoją lekarką.

Kaye skryła twarz w dłoniach, wyczerpana napięciem. Czuła się, jakby miała w szyi stalowe sprężyny. Podniosła głowę i położyła dłoń na ręce Galbreath.

— Jeśli to możliwe, bardzo bym chciała — powiedziała.

— Gdziekolwiek pojedziesz, cokolwiek zrobisz, obiecaj mi, że wezwiesz mnie do porodu — poprosiła Galbreath. — Chcę dowiedzieć się wszystkiego, co tylko możliwe, o ciążach SHEVY, aby być przygotowana, i chcę odebrać twoją córeczkę. Kaye zaparkowała na ulicy przed starym, klockowatym hotelem University Plaza, naprzeciw Uniwersytetu Stanu Waszyngton. Męża odnalazła na parterze, czekającego na umowę przygotowywaną przez dyrektora hotelu, który wycofał się do swego kantorka.

Opowiedziała mu, co zaszło w Marine Pacific. Mitch walnął wściekle pięścią w drzwi sali konferencyjnej.

— Nie mogę nigdzie zostawiać cię samej — nawet na minutkę!

— Wiesz, że to niewykonalne — odparła Kaye. Położyła mu dłoń na ramieniu. — Sądzę, że sprawiłam się całkiem nieźle.

— Nie mogę uwierzyć, że Galbreath zrobiłaby to tobie.

— Wiem, że nie zrobiłaby.

Mitch chodził w kółko, kopał w metalowe składane krzesło, bezradnie wymachiwał rękoma.

— Chce nam pomóc — powiedziała Kaye.

— Jak możemy jej teraz ufać?

— Nie wolno wpadać w paranoję.

Mitch zatrzymał się gwałtownie.

— Wielki, stary pociąg stacza się torami. Ma nas w świetle swych reflektorów. Wiem to, Kaye. Chodzi nie tylko o rząd. Podejrzana jest każda ciężarna kobieta na całej Ziemi. Augustine — ten skończony gnojek — dba, abyście wszystkie stały się pariasami! Powinienem go zabić!

Kaye chwyciła go za ręce i delikatnie przyciągnęła, a potem objęła. Był dostatecznie zły, aby spróbować się wyswobodzić i dalej chodzić po pomieszczeniu. Przytrzymała go mocniej.

— Proszę cię, Mitch, już wystarczy.

— A teraz jesteś tutaj, bezbronna wobec każdego, kto może wejść! — Jego ramiona drżały.

— Odmawiam trzymania mnie pod szklanym kloszem — powiedziała Kaye stanowczo.

Poddał się i opuścił ręce.

— Co możemy zrobić? Kiedy przyślą policyjne suki ze zbirami, aby nas zgarnąć?

— Nie wiem — odparła Kaye. — Trzeba czemuś ufać. Wierzę w ten kraj, Mitch. Ludzie tego nie zniosą.

Mitch usiadł na składanym krześle w końcu przejścia. Pomieszczenie było jasno oświetlone, z pięćdziesięcioma krzesłami ustawionymi w pięć rzędów, pokrytym płótnem stołem i kącikiem kawowym z tyłu.

— Wendell i Maria mówią, że naciski są wprost niewiarygodne. Składają protesty, ale nikt z wydziału na nic nie pozwala. Fundusze są obcinane, pokoje przyznawane innym, laboratoria nękane przez inspektorów. Tracę całą wiarę, Kaye. Widziałem to, spotkało mnie, gdy…

— Wiem.

— A teraz Departament Stanu nie pozwala Brockowi na przyjazd z Innsbrucku.

— Kiedy o tym usłyszałeś?

Merton dziś po południu zadzwonił z Bethesdy. Augustine usilnie próbuje zapobiec konferencji. Zostaniemy tylko ty i ja… A ty musisz się ukrywać!

Kaye usiadła przy nim. Nie dotarło do niej ani jedno słowo od dawnych kolegów ze Wschodniego Wybrzeża. Nic od Judith. Przekornie chciałaby porozmawiać z Marge Cross. Pragnęła uzyskać wszelkie wsparcie, jakie zostało jej na świecie.

Okropnie tęskniła za matką i ojcem.

Pochyliła się i położyła głowę na ramieniu Mitcha. Delikatnie pogładził jej włosy swymi wielkimi dłońmi.

Nie poruszyli choćby słowem tematu głównych wieści porannych. Ważne wydarzenia tak szybko następowały po sobie.

— Wiem coś, czego ty nie wiesz — powiedziała Kaye.

— Co takiego?

— Będziemy mieli córkę.

Mitch na chwilę przestał oddychać i ściągnął twarz.

— Wielki Boże.

— Musiało być jedno albo drugie — powiedziała Kaye, rozbawiona jego reakcją.

— Jest jak chciałaś.

— Czy tak powiedziałam?

— W Wigilię. Powiedziałaś, że chciałabyś kupować jej lalki.

— Wolałbyś inaczej?

— Jasne, że nie. Po prostu każdy nasz następny krok jest dla mnie małym szokiem, nic więcej.

— Doktor Galbreath mówi, że jest zdrowa. Nie ma w niej nic nieprawidłowego. Ma dodatkowe chromosomy… Ale to już wiedzieliśmy.

Mitch położył rękę na jej brzuchu.

— Wyczuwam jej ruchy. — Klęknął na podłodze przed Kaye, aby przyłożyć ucho. — Będzie taka piękna!

Dyrektor hotelu wszedł do sali konferencyjnej z plikiem papierów i popatrzył na nich ze zdziwieniem. Po pięćdziesiątce, z głową pokrytą kędzierzawymi, brązowymi włosami i pulchną, niewyróżniającą się niczym twarzą, mógłby być typowym, niezbyt lubianym wujkiem. Mitch wstał i otrzepał spodnie.

— Moja żona — wytłumaczył się zażenowany.

— Oczywiście — powiedział dyrektor. Zwęził bladoniebieskie oczy i odciągnął Mitcha na bok. — Jest w ciąży, prawda? Nie powiedział mi pan o tym. Nie wspomniał zupełnie w tym… — Przerzucał papiery, patrząc na Mitcha oskarżycielskim wzrokiem. — Ani słowem. Musimy być teraz ogromnie ostrożni, jeśli chodzi o zgromadzenia publiczne i wystawianie się na pokaz.


Mitch opierał się o buicka, trąc dłonią podbródek. Jego palce powodowały cichy zgrzyt, choć rano się ogolił. Cofnął rękę. Kaye stanęła przed nim.

— Odwiozę cię do domu — powiedział.

— A co z buickiem?

Pokręcił głową.

— Zabiorę go później. Wendell mnie podwiezie.

— Gdzie teraz pójdziemy? — Zapytała Kaye. — Możemy spróbować w innym hotelu. Albo wynająć pensjonat.

Mitch skrzywił się zdegustowany.

— Dupek szukał tylko wymówki. Poznał twoje nazwisko. Zadzwonił do kogoś. Sprawdził, jak dobry mały nazista. — Strzelił ręką w górę. — Chwała wolnej Ameryce!

— Gdyby Brock mógł teraz przyjechać…

— Urządzimy konferencję przez Internet — zapowiedział Mitch. — Coś wymyślimy. Ale to o ciebie się teraz martwię. Na coś się zanosi.

— Na co?

— Nie czujesz? — Potarł czoło. — Wyraz oczu tego dyrektora, tego tchórzliwego drania. Wyglądał na przerażonego barana. Za grosz nie zna się na biologii. Całe życie wykonywał tylko maleńkie, bezpieczne kroki i nie podważał systemu. Niemal wszyscy są tacy jak on. Pozwalają się popychać i biegną w kierunku, w którym ich popędzono.

— Jesteś taki cyniczny — stwierdziła Kaye.

— To rzeczywistość polityczna. Dotąd byłem tak strasznie głupi. Pozwalałem ci jeździć samej. Mogłaś być narażona, wystawiona…

— Nie chcę być trzymana w izolacji, Mitch.

Skrzywił się.

Kaye położyła rękę na jego ramieniu.

— Przepraszam. Wiesz, o co mi chodzi.

— Wszystko pasuje, Kaye. Widziałaś to w Gruzji. Ja zobaczyłem w Alpach. Stajemy się obcymi. Ludzie nas nienawidzą.

— Nienawidzą mnie — powiedziała Kaye; jej twarz pobladła.

— Bo jestem w ciąży.

— Mnie też nienawidzą.

— Ale nie żądają, abyś się zarejestrował, jak Żydzi w Niemczech.

— Jeszcze nie — odparł Mitch. — Chodźmy. — Otoczył ją ramieniem i poprowadził do toyoty. Kaye trudno było nadążać za jego długimi krokami. — Myślę, że mamy dzień lub dwa, może trzy. Potem… Ktoś coś zrobi. Jesteś drzazgą za ich paznokciem. Podwójną drzazgą.

— Dlaczego podwójną?

— Znani ci ludzie mają władzę — wyjaśnił Mitch. — Wiedzą, kim jesteś, że znasz prawdę.

Kaye wsiadła od strony pasażera i opuściła szybę. Wewnątrz samochodu było ciepło. Mitch zamknął za nią drzwiczki.

— Czyżby? — Rzuciła.

— Masz całkowitą rację. Sue złożyła ci propozycję. Rozważ ją.

— Powiem Wendellowi, dokąd pojedziemy. Nikomu innemu.

— Lubię ten dom — powiedziała Kaye.

— Znajdziemy inny — odparł Mitch.

82

Budynek nr 52, National Institutes of Health, Bethesda

Mark Augustine niemal butnie rozkoszował się swym triumfem. Rozłożył zdjęcia przed Dickenem i włożył do odtwarzacza taśmę wideo. Dicken wziął pierwszą fotografię, przysunął do oka, zmrużył je. Zwykłe kolorowe zdjęcie medyczne, dziwnie pomarańczowe i oliwkowe ciało i jaskraworóżowe okaleczenia, nieostre rysy twarzy. Mężczyzna, może czterdziestoletni, żywy, ale daleko mu było do dobrego samopoczucia. Dicken sięgnął po następną fotografię, zbliżenie prawej ręki tego mężczyzny, pokrytej różowymi plamami, wzdłuż niej leżała plastikowa linijka, wskazująca rozmiary. Największa plama miała średnicę siedmiu centymetrów, a w środku paskudną ranę, pokrytą grubo żółtym płynem. Dicken doliczył się siedmiu plam jedynie na prawej ręce.

— Pokazałem je dziś rano kierownictwu — powiedział Augustine, biorąc pilota i uruchamiając taśmę. Dicken przeszedł do kilku następnych zdjęć. Ciało mężczyzny pokrywały jeszcze większe różowe okaleczenia, niektóre tworzyły ogromne pęcherze, dumne, pewne siebie i na pewno niezmiernie bolesne. — Próbki są teraz analizowane, ale zespół terenowy zrobił szybkie badanie serologiczne na SHEVĘ, jedynie dla potwierdzenia. Żona tego mężczyzny jest w drugim trymestrze ciąży SHEVY drugiego stadium i nadal wykazuje SHEVĘ typu 3-s. Mężczyzna jest teraz wolny od SHEVY, możemy więc wykluczyć, że to ona wywołała okaleczenia, czego i tak nie należało się spodziewać.

— Skąd oni są? — Zapytał Dicken.

— Z San Diego w Kalifornii. Para nielegalnych imigrantów. Ludzie z naszego Korpusu Pełnomocnego przeprowadzili dochodzenie i przysłali ten materiał. Ma jakieś trzy dni. Miejscowa prasa jest na razie trzymana z dala.

Uśmiech Augustine’a napływał i odpływał niby maleńkie błyskawice. Mark włączył ekran na przedzie biurka, przewijając szybko sceny ze szpitala, oddziału, widok tymczasowej izolatki — plastikowych zasłon pokrywających ściany i drzwi, oddzielnego obiegu powietrza. Uniósł palec z pilota i wrócił do trybu odtwarzania.

Doktor Ed Sanger, członek Korpusu Pełnomocnego Zespołu Specjalnego w szpitalu Mercy, po pięćdziesiątce, o prostych, płowych włosach, przedstawił się i nieśmiało opowiadał o diagnozie. Dicken słuchał z narastającym lękiem. Jakże się myliłem. Augustine ma rację. Wszystkie jego domysły się ziściły.

Augustine zatrzymał taśmę.

To wirus mający pojedynczą nić RNA, wielki i prymitywny, zapewne liczący około 160000 nukleotydów. Niczego takiego jeszcze nie widzieliśmy. Pracujemy nad dopasowaniem jego genomu do wybranych rejonów kodujących znane nam HERV-y. Jest niewiarygodnie szybki, niedostosowany i śmiercionośny.

— Facet wydaje się być w złym stanie — powiedział Dicken.

— Zmarł w nocy. — Augustine wyłączył taśmę. — Kobieta chyba nie wykazuje objawów, ale w ciąży miała zwykłe kłopoty. — Założył ramiona i przysiadł na skraju biurka. — Przekaz poziomy nieznanego retrowirusa, niemal na pewno wzbudzonego i wyposażonego przez SHEVĘ. Kobieta zaraziła mężczyznę. To właśnie to, Christopherze. Właśnie to, czego potrzebujemy. Czy jesteś gotów pomóc nam w upublicznieniu tego?

— Jakim upublicznieniu?

— Wprowadzimy kwarantannę, internowanie, albo jedno i drugie kobiet w ciąży drugiego stadium. Musimy mieć poważne podstawy dla tego rodzaju pogwałcenia praw obywatelskich. Prezydent jest gotów z tym wystąpić, ale jego zespół mówi, że potrzebujemy znanych osobistości, aby przekonać ludzi.

— Nie jestem osobistością. Weźcie Billa Cosby'ego.

— Cosby wymigał się od tego. Ale ty… Jesteś praktycznie książkowym przykładem dzielnego pracownika służby zdrowia, wylizującego się z ran odniesionych z rąk fanatyków pragnących nas powstrzymać. — Uśmiech Augustine'a znowu zabłysnął.

Dicken spuścił wzrok na kolana.

— Jesteś tego pewien?

— Tak pewien, jak to tylko możliwe, gdy ma się za sobą naukę. Może to zająć trzy, cztery miesiące. Zważywszy na konsekwencje, nie możemy sobie pozwolić na zwlekanie.

Dicken spojrzał na Augustine'a, potem przeniósł wzrok na strzępy chmur i drzew widoczne na tle nieba w oknie gabinetu. Augustine powiesił w nim mały kwadratowy witraż, stylizowaną lilię w czerwieni i zieleni.

— Wszystkie matki będą musiały mieć wywieszki na swoich domach — powiedział Dicken. — Może K albo S. Każda ciężarna będzie musiała dowieść, że nie nosi dziecka SHEVY. Może to kosztować miliardy dolarów.

— Nikt się nie przejmuje pieniędzmi — odparł Augustine.

— Stoimy w obliczu największego zagrożenia zdrowotnego w całych dziejach ludzkości. To biologiczny odpowiednik puszki Pandory, Christopherze. Grozi nam każda choroba retrowirusowa, którą pokonaliśmy, ale całkowicie jej nie wytępiliśmy. Setki, może tysiące chorób, przeciw którym nie mamy obecnie obrony. Nie ma mowy, żeby na tę jedną zabrakło nam funduszy.

— Kłopot tylko w tym, że nie wierzę — powiedział cicho Dicken.

Augustine spojrzał nań, przy jego ustach pojawiły się głębokie zmarszczki, brwi ściągnęły się ku sobie.

— Całe dorosłe życie polowałem na wirusy — mówił dalej Dicken. — Widziałem, do czego są zdolne. Znam się na retrowirusach, na HERV-ach. Znam się na SHEVIE. HERV-y przypuszczalnie dlatego nie zostały nigdy usunięte z naszego genomu, że zapewniały ochronę przed innymi, nowszymi retrowirusami. Tworzą naszą biblioteczkę środków obrony. I… Nasz genom używa ich do wprowadzania nowości.

— Tego nie wiemy — stwierdził Augustine. Jego głos chrypiał z napięcia.

— Chciałbym zaczekać na naukę, zanim weźmiemy pod straż wszystkie matki w Ameryce — powiedział Dicken.

Twarz Augustine’a pociemniała z oburzenia, potem gniewu, uwydatniając pasma blizn od odłamków.

— Niebezpieczeństwo jest zbyt wielkie — odpowiedział. — Myślałem, że chętnie przyjmiesz szansę powrotu na scenę.

— Nie — odparł Dicken. — Nie mogę.

— Nadal roisz o nowych gatunkach? — Spytał Augustine zgryźliwie.

— Poszedłem znacznie dalej — odpowiedział Dicken. Zaskoczył go zgrzyt zmęczenia we własnym głosie. Brzmiał jak staruszek.

Augustine obszedł biurko i otworzył górną szufladę. Wyjął z niej kopertę. Wszystko w jego postawie, lekka, świadoma godność w chodzie, narzucona twardość rysów, budziło u Dickena swoisty lęk. Takiego Marka Augustine’a jeszcze nie widział: człowieka gotowego z litości dobić rannego.

— Przyszło, gdy byłeś w szpitalu. Trafiło do twojej skrzynki na pocztę. Było zaadresowane do ciebie na adres urzędowy, pozwoliłem więc sobie na otwarcie przesyłki.

Wręczył Dickenowi cienki plik kartek.

— To z Gruzji. Leonid Sugaszwili miał, zdaje się, przysłać ci zdjęcia okazów tak zwanego przez niego Homo superior?

— Jeszcze go nie sprawdziłem — powiedział Dicken — dlatego nic ci nie wspomniałem.

— Mądrze. Aresztowano go w Tbilisi za oszustwa. Za naciąganie rodzin osób zaginionych podczas niepokojów społecznych. Pogrążonym w żałobie krewnym obiecywał, że pokaże im miejsce pochówku drogich zmarłych. Wygląda na to, że chciał oszukać i CDC.

— To mnie nie zaskakuje, Marku, i nie zmieniam zdania. Jestem po prostu wypalony. Dość kłopotów mam z leczeniem swego ciała. Nie jestem właściwym człowiekiem do tego zadania.

— W porządku — powiedział Augustine. — Udzielę ci długoterminowego urlopu zdrowotnego. Potrzebujemy twego gabinetu w CDC Ściągamy w przyszłym tygodniu sześćdziesięciu wyszkolonych epidemiologów, aby zaczęli drugą fazę. Wobec braków lokalowych zapewne na początek umieścimy trzech z nich w twoim gabinecie.

Patrzyli na siebie w milczeniu.

— Dziękuję, że zatrzymywałeś mnie tak długo — powiedział Dicken bez śladu ironii.

— Nie ma sprawy — odparł równie obojętnie Augustine.

83

Hrabstwo Snohomish

Mitch postawił ostatnie pudła obok drzwi frontowych. Wendell Packer przyjechał rano furgonetką. Obejrzał dom i wykrzywił usta w niezadowoleniu. Spędzili w nim tylko dwa miesiące. Jedno Boże Narodzenie.

Kaye przyniosła z sypialni telefon z dyndającym przewodem.

— Wyłączony — powiedziała. — Nie zwlekają, kiedy rozbierasz dom. Jak długo w nim przebywaliśmy?

Mitch usiadł w zniszczonym fotelu, który miał jeszcze od czasów studenckich.

— Poradzimy sobie — stwierdził. Czuł się jakoś dziwnie; miał wrażenie, że jego dłonie stały się większe. — Boże, jakże jestem zmęczony.

Kaye przysiadła na poręczy fotela i zaczęła masować mu ramiona. Pochylił głowę w jej rękach, nieogolonym podbródkiem potarł o brzoskwiniowy sweterek.

— Do licha — powiedziała Kaye. — Zapomniałam naładować baterie w komórce. — Pocałowała go w czubek głowy i wróciła do sypialni. Mitch zauważył, że idzie dość prosto, choć jest już w siódmym miesiącu. Brzuch miała wydatny, ale niezbyt wielki. Żałował, że mało zna się na ciążach. Ta była jego pierwszym doświadczeniem…

— Padły obie baterie! — Zawołała Kaye z sypialni. — Ładowanie zajmie z godzinkę.

Mitch patrzył na różne rzeczy w pokoju, mrugając oczyma. Potem wyciągnął ręce. Wyglądały na spuchnięte, przypominały przedramiona marynarza Popeye z kreskówki. Czuł także, że urosły mu nogi, choć nie patrzył na nie. To niezwykle drażniące. Miał ochotę pójść spać, ale była dopiero czwarta po południu. Dopiero co zjedli na obiad zupę z puszki. Na dworze nadal było jasno.

Miał nadzieję na kochanie się z Kaye po raz ostatni w tym domu. Ta właśnie wróciła i przyniosła stołek pod nogi.

— Usiądź tutaj — powiedział Mitch, podnosząc się z fotela.

— Będzie ci wygodniej.

— Wszystko w porządku. Chcę siedzieć wyprostowana.

Mitch przerwał w połowie wstawanie, zakręciło mu się w głowie.

— Coś się stało?

Ujrzał pierwszy klin światła. Zamknął oczy i opadł na fotel.

— Nadciąga — powiedział.

— Co?

Wskazał na skronie i rzucił cicho:

— Bach! — Miewał już poczucie zniekształcenia ciała przed atakami migreny i podczas nich, kiedy był chłopcem. Pamiętał, że tego nie znosił, a teraz niemal wychodził z siebie ze złości i poczucia beznadziei.

— Mam w torebce trochę Naproze — powiedziała Kaye. Mitch słyszał, jak chodzi po pokoju. Przy zamkniętych oczach widział widmowe błyskawice, a nogi wydawały mu się wielkie jak u słonia. Ból był jak salwa strzałów armatnich rozbrzmiewająca w szerokiej dolinie.

Kaye wcisnęła mu w dłoń dwie tabletki i pełną wody szklaneczkę. Połknął tabletki, popił je wodą, nie do końca przekonany, że mu pomogą. Może gdyby otrzymał jakieś przyzwoite ostrzeżenie, wziąłby je zawczasu.

— Idź do łóżka — powiedziała Kaye.

— Co? — Spytał.

— Łóżko.

— Chcę pójść.

— Słusznie. Spać.

Była to jedyna droga ucieczki, na jaką mógł liczyć. Chociaż będzie miał koszmarne i nieprzyjemne sny. Je także pamiętał: sny o miażdżeniu przez spadające góry.

Położył się w chłodzie pustego łóżka, na prześcieradle pozostawionym po ich ostatniej nocy, pod kołdrą. Nasunął ją na głowę, zostawiając małą szparkę, przez którą mógł oddychać.

Ledwo usłyszał Kaye mówiącą, że go kocha.


Kaye odsunęła kołdrę. Czoło Mitcha było lepkie od potu, zimne jak lód. Martwiła się, czuła się winna, że nie może dzielić jego cierpień; potem mimowolnie pomyślała, że Mitch nie będzie dzielił jej cierpień przy rodzeniu ich dziecka.

Usiadła przy nim na łóżku. Jego oddech był krótki i urywany. Zamyślona, poczuła brzuch wypinający sweterek, podniosła go, potarła skórę, tak napiętą, że niemal lśniła. Dziecko uspokoiło się na kilka godzin po licznych kopnięciach tego popołudnia.

Nigdy dotąd Kaye nie czuła ciosów bombardujących nerki od środka; nie podobało się jej to doświadczenie. Podobnie jak chodzenie co godzina do łazienki czy utrzymująca się długo zgaga. W nocy, leżąc w łóżku, wyczuwała nawet rytmiczne ruchy swych jelit.

Wszystko to czyniło ją bardzo czujną, a zarazem wyjątkowo żywą i świadomą.

Odbiegła jednak od myślenia o Mitchu, o jego boleści. Położyła się obok niego i nagle przekręciła, ściągając kołdrę.

— Mitch?

Nie odpowiadał. Chwilę leżała na plecach, ale było jej niewygodnie, przewróciła się więc na bok, plecami do Mitcha, i powoli przytulała się doń, łagodnie, czerpiąc ciepło. Nie poruszył się ani nie zaprotestował. Patrzyła na pogrążoną w półmroku pustą ścianę. Pomyślała, że mogłaby wstać i spróbować kilka minut popracować nad książką, ale laptop i notatniki nie zostały jeszcze rozpakowane. Chęć jej przeszła.

Niepokoiła ją cisza domu. Nasłuchiwała jakiegokolwiek dźwięku, ale słyszała jedynie ich własne oddechy. Na dworze było zupełnie bezwietrznie. Nie słyszała nawet ruchu na Autostradzie 2, oddalonej o niecałą milę. Nie śpiewał żaden ptak. Nie skrzypiała żadna osiadająca belka czy podłoga.

Po półgodzinie upewniła się, że Mitch śpi, usiadła, przesunęła się na skraj łóżka, wstała i poszła do kuchni nastawić wodę na herbatę. Popatrzyła na końcówkę zmierzchu za oknem kuchennym.

Woda w czajniku zaczęła powoli wrzeć i gwizdać. Kaye zalała nią torebkę rumianku w jednym z dwóch kubków pozostawionych na wykładanym białymi płytkami stole. Czekając, aż herbata naciągnie, muskała palcem gładkie kafelki, zastanawiając się, jaki będzie jej następny dom. Prawdopodobnie słychać zeń będzie dźwięki dobiegające od należącego do Pięciu Plemion wielkiego kasyna „Dziki Orzeł”. Sue rano zajmowała się jeszcze przygotowaniami, obiecała jedynie, że w końcu znajdzie dom i to ładny. „Może najpierw będzie nim przyczepa kempingowa” — dodała przez telefon.

Kaye poczuła przypływ bezradnej złości. Wolałaby zostać tutaj. Czuła się tu u siebie. „To takie dziwne” — powiedziała do okna.

Jakby w odpowiedzi, dziecko kopnęło jeden raz.

Wzięła kubek i wyrzuciła do zlewu torebkę z herbatą. Pijąc pierwszy łyk, usłyszała szum pracy silników i chrzęst opon na żwirowym podjeździe.

Przeszła do pokoju i stanęła, wpatrując się w światła reflektorów przed domem. Nikogo nie oczekiwali; Wendell był w Seattle, ciężarówka z wypożyczalni miała być wolna dopiero jutro rano, Merton pojechał do Beresford w stanie Nowy Jork; słyszała, że Sue i Jack przebywają we wschodniej części stanu Waszyngton.

Przyszło jej na myśl, by obudzić Mitcha, ale nie wiedziała, czy w jego stanie będzie to łatwe. Może to Maria albo ktoś inny.

Nie podeszła jednak do drzwi. Światło w pokoju było zgaszone, na ganku także, paliło się jedynie w kuchni. Blask reflektorów samochodowych wpadał przez okno na południową ścianę.

Nie zaciągnęła zasłon, nie mieli w pobliżu sąsiadów, nikt do nich nie mógł zaglądać.

Ostre pukanie w drzwi wejściowe. Kaye spojrzała na zegarek, wcisnęła guziczek włączający niebiesko-zielone oświetlenie tarczy. Siódma.

Pukanie zabrzmiało znowu, potem odezwał się nieznajomy głos.

— Kaye Lang? Mitchell Rafelson? Urząd szeryfa hrabstwa, wydział sądowy.

Kaye zaparło dech w piersiach. O co może chodzić? Na pewno nie o nią! Podeszła do drzwi wejściowych i odsunęła jedyną zasuwkę, otwierając drzwi. Na ganku stali czterej ludzie, dwaj w mundurach, dwaj po cywilnemu, w luźnych spodniach i jasnych kurtkach. Światło latarki padło na jej twarz, gdy włączała lampę na ganku. Zmrużyła oczy.

— Kaye Lang to ja.

Jeden z cywilów, wysoki, krępy mężczyzna z krótko przystrzyżonymi brązowymi włosami i długą, owalną twarzą, postąpił krok naprzód.

Panno Lang, musimy…

— Pani Lang — poprawiła go Kaye.

— No dobrze. Nazywam się Wallace Jurgenson. To doktor Kevin Clark z Wydziału Zdrowia hrabstwa Snohomish. Jestem przedstawicielem Korpusu Pełnomocnego publicznej służby zdrowia w Kryzysowym Zespole Specjalnym w stanie Waszyngton. Pani Lang, mamy rozkaz federalnego Kryzysowego Zespołu Specjalnego, potwierdzony przez urząd Zespołu Specjalnego w Olimpii, stan Waszyngton. Kontaktujemy się z kobietami o których wiemy, że mogą zakażać, będąc w ciąży z…

— Co za bzdura — powiedziała Kaye.

Jurgenson urwał, lekko zadyszany, i dokończył:

— Z płodem SHEVY drugiego stadium. Czy wie pani, co to znaczy?

— Tak — odparła Kaye — ale jest zupełnie inaczej.

— Jestem tutaj, aby poinformować panią, że zdaniem federalnego Kryzysowego Zespołu Specjalnego oraz Centers for Disease Control and Prevention…

— Pracowałam dla nich — wtrąciła Kaye.

— Wiem o tym — powiedział Jurgenson. Clark uśmiechał się i kiwał głową, jakby cieszył się ze spotkania z nią. Funkcjonariusze stali poza gankiem z założonymi rękoma. — Panno Lang, stwierdzono, że może pani stanowić zagrożenie dla zdrowia publicznego. Tak jak inne kobiety na tym terenie, zostanie pani poinformowana o konieczności dokonania wyboru.

— Wybieram pozostanie tutaj — odparła Kaye drżącym głosem. Przesuwała wzrokiem po twarzach. Przyzwoicie wyglądający mężczyźni, gładko ogoleni, poważni, zdenerwowani prawie tak samo jak ona, niezadowoleni, że są tutaj.

— Mamy rozkaz zabrać panią wraz z mężem do Lynnwood, do schroniska oddziału kryzysowego miejscowego hrabstwa, gdzie zostanie pani internowana i otoczona opieką medyczną do czasu ustalenia, czy nadal stanowi pani zagrożenie dla zdrowia publicznego…

— Nie — rzuciła Kaye, czując, jak dostaje wypieków na twarzy. — To całkowicie wykluczone. Mój mąż jest chory. Nie może jechać.

Jurgenson przybrał zaciętą minę. Gotów był wykonać zadanie, które mu się nie podobało. Zerknął na Clarka. Funkcjonariusze podeszli, jeden prawie się potknął o kamień. Jurgenson przełknął ślinę Doktor Clark może zbadać pani męża, zanim panią zabierzemy — powiedział. Para wydychana przez niego była widoczna w wieczornym powietrzu.

— Ma ostry ból głowy — wyjaśniła Kaye. — Migrenę. Niekiedy mu się to zdarza. — Na żwirowym podjeździe czekał radiowóz szeryfa i mała karetka. Za samochodami otaczający dom nieprzystrzyżony trawnik ciągnął się do ogrodzenia. W chłodnym wieczornym powietrzu czuć było zapach wilgotnej zieleni i gleby.

— Nie mamy wyboru, panno Lang.

Niewiele mogła tu poradzić. Jeśli będzie stawiać opór, po prostu wrócą z liczniejszą ekipą.

— Pojadę. Mojego męża nie należy ruszać.

— Oboje możecie być nosicielami, proszę pani. Musimy zabrać i jego.

— Mogę zbadać pani męża i zobaczyć, czy jego stan wymaga opieki lekarskiej — powiedział Clark.

Kaye była zła na napływające łzy. Zdenerwowanie, bezradność, samotność. Widziała, jak Clark i Jurgenson patrzą za nią, usłyszała jakiś ruch, okręciła się, jakby wpadła w pułapkę.

To Mitch. Szedł wyraźnie urywanymi ruchami, miał przymknięte oczy, wyciągnięte ręce, niby potwór Frankensteina.

— Kaye, co jest? — Spytał stłumionym głosem. Samo mówienie sprawiało, że krzywił się z bólu.

Clark i Jurgenson cofnęli się, a najbliższy funkcjonariusz rozpiął kaburę. Kaye odwróciła się i spojrzała na nich.

— To migrena! Ma migrenę!

— Kim oni są? — Zapytał Mitch. O mało się nie przewrócił.

Kaye podeszła do niego i objęła go, pomagając stać.

— Słabo widzę — szepnął Mitch.

Clark i Jurgenson naradzali się szeptem.

— Proszę zabrać go z ganku, panno Lang — powiedział Jurgenson napiętym głosem. Kaye zobaczyła pistolet w ręku funkcjonariusza.

— Co to znaczy?

— Są z Zespołu Specjalnego — odparła Kaye. — Chcą, abyśmy pojechali z nimi.

— Czemu?

— Coś mówią o zakażaniu.

— Nie. — Mitch z trudem łapał oddech.

— Tak właśnie im powiedziałam. Cóż, Mitch, nic nie możemy poradzić.

— Nie! — Zawołał Mitch, machając jedną ręką. — Wróćcie, gdy będę mógł was widzieć, gdy będę mógł rozmawiać! Zostawcie moją żonę w spokoju, na miłość boską!

— Niech pani zejdzie z ganku — powiedział funkcjonariusz.

Kaye wiedziała, że sytuacja staje się niebezpieczna. Mitch nie był w stanie myśleć rozsądnie. Nie wiadomo, co może zrobić, aby ją chronić. Mężczyźni przed domem byli przestraszeni. Czasy były paskudne, zdarzały się paskudne rzeczy i nikt nie zostałby ukarany; mogli go zastrzelić i spalić dom do zgliszczy, jakby chcieli zniszczyć ognisko zarazy.

— Żona jest w ciąży — powiedział Mitch. — Proszę zostawić ją w spokoju. — Próbował wrócić do domu. Kaye stanęła przy nim, zaprowadziła do drzwi.

Funkcjonariusz celował z pistoletu w ganek, ale teraz trzymał go oburącz, w wyprostowanych rękach. Jurgenson kazał mu opuścić broń. Pokręcił głową.

— Nie chcę, aby zrobili coś głupiego — powiedział cichym głosem.

— Wychodzimy — oznajmiła Kaye. — Nie zachowujcie się jak idioci. Nie jesteśmy chorzy i nie zakażamy.

— Jurgenson powiedział im, aby wyszli drzwiami i zeszli po schodkach ganku.

— Mamy karetkę. Zabierzemy państwa razem do miejsca, gdzie zaopiekują się pani mężem.

Kaye pomogła Mitchowi na stopniach ganku. Mocno się pocił, jego dłonie były wilgotne i zimne.

— Niezbyt dobrze widzę — szepnął do ucha Kaye. — Mów mi, co robią.

— Chcą nas zabrać. — Stali teraz na podwórku. Jurgenson dał znak Clarkowi, który otworzył drzwiczki karetki. Kaye zobaczyła, że za jej kierownicą siedzi młoda kobieta, wpatrująca się uważnie przez zamknięte okienko. — Nie rób żadnych głupstw — nakazała Mitchowi. — Idź powoli. Czy pigułki pomogły?

Pokręcił głową.

— Jest źle. Tak mi głupio… Zostawiłem cię samą. Bezbronną. — Słowa były zduszone, a oczy prawie zamknięte. Nie mógł znieść blasku reflektorów. Funkcjonariusze włączyli latarki i wycelowali nimi w Kaye i Mitcha. Ten zakrył oczy jedną ręką i próbował się odwrócić.

— Nie ruszać się! — Rozkazał funkcjonariusz z pistoletem.

— Trzymać ręce na widoku!

Kaye usłyszała dalsze samochody. Drugi funkcjonariusz się odwrócił.

— Ktoś nadjeżdża — powiedział. — Półciężarówki. Dużo ich.

Naliczyła cztery pary świateł poruszających się drogą wiodącą do domu. Trzy półciężarówki i samochód osobowy wtoczyły się na podwórko, rozpryskując żwir; zapiszczały hamulce. Przyjechali nimi smagli mężczyźni — z czarnymi włosami, w kraciastych koszulach, skórzanych kurtkach, wiatrówkach, mężczyźni z kucykami. Potem dostrzegła Jacka, męża Sue.

Jack otworzył drzwiczki od strony kierowcy i wysiadł z samochodu, marszcząc brwi. Wyciągnął rękę i mężczyźni pozostali na pakach półciężarówek.

— Dobry wieczór — powiedział. Przestał się krzywić, jego twarz stała się nagle obojętna. — Cześć, Kaye, Mitch. Wasze telefony nie działają.

Funkcjonariusze patrzyli na Jurgensona i Clarka, nie wiedząc, co robić. Pistolety były zwrócone w żwir podjazdu. Wendell Packer i Maria Konig wysiedli z samochodu i podeszli do Mitcha i Kaye.

— Wszystko w porządku — powiedział Packer do czterech mężczyzn, ustawionych teraz w obronny kwadrat. Podniósł ręce, pokazując, że są puste. — Przywieźliśmy przyjaciół, aby pomogli w przeprowadzce. Dobrze?

— Mitch ma migrenę! — Zawołała Kaye. Mitch próbował odtrącić jej ręce, stać samodzielnie, ale nogi zbytnio mu dygotały.

— Biedne dziecko — powiedziała Maria, omijając półkolem funkcjonariuszy. — Wszystko w porządku! — Zawołała do nich.

— Jesteśmy z Uniwersytetu Stanu Waszyngton.

— A my z Pięciu Plemion — dodał Jack. — To nasi przyjaciele. Pomagamy im w przeprowadzce. — Ludzie na furgonetkach pokazywali ręce, ale uśmiechali się jak wilki, jak wojownicy.

Clark poklepał Jurgensona po ramieniu.

— Nie róbmy afery na pierwsze strony gazet — powiedział. Jurgenson przyznał mu rację kiwnięciem głowy. Clark poszedł do karetki, a Jurgenson dołączył do funkcjonariuszy w caprice. Bez dalszych rozkazów oba samochody cofnęły się, skręciły i kiwając się, odjechały w mrok długim żwirowym podjazdem.

Jack podszedł z dłońmi w kieszeniach dżinsów i wielkim, zaraźliwym uśmiechem.

— To ci zabawa — stwierdził.

Wendell i Kaye pomogli Mitchowi usiąść na ziemi.

— Poradzę sobie — powiedział, trzymając głowę w rękach. — Nie mogłem nic zrobić. Jezu, nic nie mogłem zrobić.

— Już wszystko dobrze — odparła Maria.

Kaye klęczała przy Mitchu. Przycisnęła policzek do jego czoła.

— Zabierzemy cię do środka. — Wspólnie z Marią pomogły mu wstać i prawie wniosły go do domu.

— Dowiedzieliśmy się od Olivera w Nowym Jorku — wyjaśnił Wendell. — Christopher Dicken zadzwonił do niego i powiedział, że nadciąga coś paskudnego. Mówił, że nie odpowiadasz na jego telefony.

— Było to późnym popołudniem — dodała Maria.

— Maria zadzwoniła do Sue — ciągnął Wendell. — Sue do Jacka.

— Jack był w Seattle. Nikt nie mógł się z tobą połączyć.

— Byłem na spotkaniu w kasynie Lummi — wyjaśnił Jack. Pomachał mężczyznom w półciężarówkach. — Rozmawialiśmy o nowych grach i maszynach. Chętnie zaofiarowali, że tu przyjadą. Dobrze zrobili, jak sądzę. Powinniśmy zaraz pojechać do Kumash.

— Jestem gotów — powiedział Mitch. Wszedł po schodkach o własnych siłach, odwrócił się i wyciągnął ręce, patrząc na nich. — Mogę to zrobić. Poczuję się lepiej.

— Nie mogą cię tam tknąć — stwierdził Jack. Patrzył na podjazd błyszczącymi oczyma. — Zamierzają pozbawić Indian wszystkiego. Przeklęte dranie.

84

Hrabstwo Kumash, wschodnia część stanu Waszyngton
Maj

Mitch stał na wierzchołku niskiego kredowego pagórka, u podnóża którego zbudowano Kasyno i Ośrodek Wypoczynkowy „Dziki Orzeł”. Odchylił kapelusz do tyłu i mrużył oczy w jaskrawym słońcu. O dziewiątej rano powietrze było nieruchome i już ciepłe. W normalnych czasach kasyno, jarmarczna buda w kolorach czerwieni, złota i bieli, widoczna na tle wyblakłych odcieni barwy ziemi południowo-wschodniej części stanu Waszyngton, zatrudniało czterysta osób, w tym trzysta z Pięciu Plemion.

Za brak współpracy z Markiem Augustine’em rezerwat objęto kwarantanną. Trzy samochody patrolowe urzędu szeryfa hrabstwa Kumash parkowały na drodze dojazdowej z autostrady. Stanowiły wsparcie dla szeryfów federalnych, będących siłą zbrojną doradcy do spraw zagrożenia zdrowotnego z ramienia Kryzysowego Zespołu Specjalnego, który zajmował się całym rezerwatem Pięciu Plemion.

Od przeszło trzech tygodni w kasynie nie było wcale ruchu. Parking stał niemal pusty, wygaszono światła na tablicach.

Mitch pogrzebał butem w mocno ubitym pyle. Zostawił niewielką, wyposażoną w klimatyzację przyczepę kempingową i wspiął się na wzgórze, aby pobyć samemu i trochę pomyśleć, dlatego na widok Jacka wspinającego się powoli tą samą ścieżką poczuł lekką niechęć. Nie ruszył się jednak z miejsca.

Ani Mitch, ani Jack nie wiedzieli, czy jest im przeznaczone polubić się nawzajem. Przy każdym ich spotkaniu Jack zadawał różne pytania, jakby rzucał wyzwanie, a Mitch udzielał różnych odpowiedzi, które nigdy do końca nie zadowalały Indianina.

Mitch ukucnął i wziął okrągły kamień pokryty zaschłym błotem. Jack pokonał ostatnie kilka jardów i wszedł na wierzchołek wzgórza.

— Cześć — powiedział.

Mitch kiwnął głową.

— Widzę, że też to masz. — Jack podrapał się palcem w policzek. Skóra na jego twarzy wyglądała jak maska Lone Rangera czy Zorro, odchodząca na krawędziach, lecz grubiejąca wokół oczu. Obaj zdawali się patrzeć przez grubą warstwę gliny. — Nie zejdzie bez okaleczenia skóry.

— Nie należy jej odrywać — powiedział Mitch.

— Kiedy zaczęła ci się robić?

— Trzy noce temu.

Jack przykucnął obok Mitcha.

— Czasami się wściekam. Myślę, że Sue mogłaby lepiej to zaplanować.

Mitch się uśmiechnął.

— Co, zajście w ciążę?

— No — potwierdził Jack. — Kasyno jest puste. Tracimy pieniądze. Pozwoliłem odejść wielu naszym ludziom, a inni z zewnątrz nie mogą przyjeżdżać tu do pracy. Nie najlepiej jest też ze mną.

— Znowu dotknął maski, potem spojrzał na swój palec. — Jeden z naszych młodych ojców próbował zetrzeć ją piaskiem. Jest teraz w lecznicy. Powiedziałem mu, że głupio zrobił.

— Nic teraz nie jest łatwe — powiedział Mitch.

— Mógłbyś czasami przychodzić na zebrania rady nadzorczej.

— Jestem wdzięczny, Jack, że mogę tu być. Nie chcę drażnić ludzi.

— Sue uważa, że może nie będą źli, jeśli się z tobą spotkają.

— Całkiem miły z ciebie facet.

— Tak właśnie powiedziała przeszło rok temu.

— Mówi, że skoro ja się nie gniewam, to i inni nie będą. Może to i racja. Choć jest tu stara kobieta z plemienia Cayuse, Becky. Wygnali ją z Colville i przyjechała do nas. Jest miłą babcią, ale uważa, że jej obowiązkiem jest sprzeciwiać się wszystkiemu, za czym będą plemiona. Mogłaby, no wiesz, gapić się na ciebie, trochę cię szturchać. — Jack zrobił zrzędliwą minę i dźgnął powietrze sztywno wyprostowanym palcem.

Rzadko bywał tak gadatliwy, a nigdy nie mówił o sprawach poruszanych na radzie.

Mitch roześmiał się.

— Według ciebie zanosi się na kłopoty?

Jack wzruszył ramionami.

— Chcemy wkrótce zwołać zebranie ojców. Tylko ojców. Nie takie jak te kursy szkoły rodzenia wraz z kobietami. Są krępujące dla mężczyzn. Przyjdziesz wieczorem?

Mitch kiwnął głową.

— Pierwszy raz mam tę skórę. Będzie ciężko. Niektórzy nowi ojcowie oglądają telewizję i pytają, kiedy będą mogli wrócić do pracy, a potem obwiniają kobiety.

Mitch wiedział, że oprócz niego i Kaye w rezerwacie są jeszcze trzy inne pary spodziewające się dzieci SHEVY. Spośród trzech tysięcy siedemdziesięciu dwóch mieszkających w rezerwacie osób należących do Pięciu Plemion narodziło się sześcioro takich dzieci. Wszystkie przyszły na świat martwe.

Kaye współpracowała z pediatrią lecznicy, młodym białym lekarzem nazwiskiem Chambers. Pomagała prowadzić szkołę rodzenia. Mężczyźni byli trochę oporni i mogło im być znacznie trudniej zaakceptować zastaną sytuację.

— Sue ma wyznaczony termin mniej więcej jednocześnie z Kaye — powiedział Jack. Ułożył nogi w pozycji lotosu i usiadł prosto na ziemi, na co Mitchowi trudno się było zdobyć. — Próbowałem zrozumieć coś o genach, DNA, czym jest wirus. To nie mój język.

— Może być trudny — przyznał Mitch. Nie wiedział, czy powinien wyciągnąć rękę i położyć ją na ramieniu Jacka. Tak mało się znał na dzisiejszych ludziach, których przodków badał. — Możemy jako pierwsi mieć zdrowe dzieci. Być pierwszymi, którzy zobaczą, jak wyglądają.

— Pewnie tak. Byłoby to wielce… — Jack urwał i zacisnął usta, jakby się namyślał. — Chciałem powiedzieć zaszczytne. Ale to zaszczyty nie dla nas.

— Może i nie — przyznał Mitch.

— Dla mnie wszystko żyje wiecznie. Cała Ziemia roi się od żywych istot, jedne są odziane w ciało, drugie nie. Jesteśmy tutaj dla wielu, którzy byli wcześniej. Nie tracimy związku z ciałem, gdy je zrzucamy. Rozkładamy się po śmierci, ale chcemy powracać do naszych kości, rozglądać się wokół. Patrzeć, co robią młodzi.

Mitch wyczuł, że zaczyna się na nowo stara dyskusja.

— Nie patrzysz w ten sam sposób — zauważył Jack.

— Nie jestem pewny, jak teraz patrzę — odpowiedział Mitch.

— Poczucie rozrywania naszych ciał przez naturę jest orzeźwiające. Kobiety czują to bardziej bezpośrednio, ale po raz pierwszy doświadczą tego mężczyźni.

— Owo DNA musi być duchem w nas, słowami przekazywanymi przez naszych przodków, słowami Stwórcy. Tak to widzę.

— Równie dobry opis jak każdy inny — uznał Mitch. — Nie wiem tylko, kim może być ten Stwórca, ani nawet czy w ogóle istnieje.

Jack westchnął.

— Badasz martwe rzeczy.

Mitch zarumienił się lekko, jak zawsze, gdy rozmawiał z Jackiem na te tematy.

— Próbuję zrozumieć, czym były, kiedy jeszcze żyły.

— Duchy mogą ci powiedzieć — rzekł Jack.

— Czy mówiły tobie?

— Czasami — odparł Jack. — Raz czy dwa.

— Co ci powiedziały?

— Że czegoś chcą. Nie są szczęśliwe. Pewien starzec, już nie żyje, słyszał ducha człowieka z Pasco, kiedy wykopałeś go na brzegu rzeki. Starzec mówił, że duch był bardzo nieszczęśliwy. — Jack wziął kamyk i rzucił nim w dół pagórka. — Potem powiedział, że nie mówił jak nasze duchy. Może był inny. Starzec zdradził to tylko mnie, nikomu innemu. Sądził, że ten duch mógł nie być z naszego plemienia.

— Ojej — rzucił Mitch.

Jack potarł nos i skubnął brew.

— Bez przerwy swędzi mnie skóra. A ciebie?

— Czasami. — Za każdym razem, gdy rozmawiał z Jackiem o kościach, miał poczucie, że stąpa wzdłuż krawędzi przepaści.

— Może to poczucie winy. — Nikt nie jest wyjątkowy. Wszyscy jesteśmy ludźmi. Młodzi uczą się od starych, martwych bądź żywych.

— Szanuję ciebie, Jacku, i to co mówisz, ale możemy nigdy nie dojść do porozumienia.

— Sue każe mi rozważać wiele rzeczy — powiedział Jack ze śladem pokory i popatrzył na Mitcha głęboko osadzonymi czarnymi oczami. — Jej zdaniem powinienem z tobą rozmawiać, bo słuchasz, a potem mówisz, co myślisz, i to jest uczciwe. Inni ojcowie trochę tego teraz potrzebują.

— Porozmawiam z nimi, jeśli ma to pomóc. Wiele ci zawdzięczamy, Jack.

— Nie, niczego nie zawdzięczacie. Pewnie i tak wpadlibyśmy w tarapaty. Jeśli nie w te nowe, to z powodu automatów hazardowych. Chcielibyśmy obrzucić włóczniami biuro do spraw Indian i cały rząd.

— Kosztuje was to mnóstwo pieniędzy — powiedział Mitch.

— Wciskamy się chyłkiem w rynek nowych automatów do gier na karty kredytowe — wyjaśnił Jack. — Nasi chłopcy jeżdżą z nimi na pakach półciężarówek za wzgórza, gdzie nie widzą tego tropiciele. Może uda się z nich korzystać przez sześć miesięcy, albo i dłużej, zanim zostaną skonfiskowane przez państwo.

— To automaty wrzutowe?

Jack pokręcił głową.

— Naszym zdaniem nie. Zarobimy trochę pieniędzy, zanim zostaną zabrane.

— Zemsta na białym człowieku?

— Obdzieramy ich ze skóry — powiedział Jack z całą powagą.

— Uwielbiają to.

— Jeśli dzieci będą zdrowe, może zniosą kwarantannę. Za kilka miesięcy będziecie mogli znowu otworzyć kasyno.

— Na nic nie liczę. Ponadto nie chcę wychodzić na scenę i grać szefa, dopóki tak wyglądam. — Jack położył rękę na ramieniu Mitcha. — Przyjdź pogadać — poprosił, wstając. — Mężczyźni chcą posłuchać.

— Postaram się.

— Powiem im, aby wybaczyli ci tamtą sprawę. Duch i tak nie był z żadnego z naszych plemion. — Jack zaczął schodzić w dół wzgórza.

85

Hrabstwo Kumash, wschodnia część stanu Waszyngton

Mitch pracował przy starym niebieskim buicku, stojącym na wyschłej trawie podwórka przed przyczepą kempingową, kiedy na południu zbierały się przedwieczorne chmury burzowe.

W powietrzu można było wyczuć napięcie i podniecenie. Kaye ledwo siedziała. Odepchnęła się od biurka przy oknie i przerwała udawaną pracę nad książką. Przeważnie przyglądała się, jak Mitch grzebie w przewodach elektrycznych.

Położyła ręce na biodrach, aby się wyprostować. Dzień nie był zbyt gorący i woleli zostać w przyczepie zamiast pojechać do klimatyzowanego domu kultury. Kaye lubiła patrzeć, jak Mitch gra w koszykówkę; czasami chodziła popływać w małym basenie. Nie żyło jej się źle, ale miała poczucie winy.

Wieści ze świata zewnętrznego rzadko bywały dobre. W rezerwacie przebywali już trzy tygodnie i Kaye obawiała się, że w każdej chwili mogą przyjechać szeryfowie federalni, aby zgarnąć matki SHEVY. Zrobili tak w Montgomery w stanie Alabama, wdzierając się do prywatnej kliniki położniczej i o mało nie wywołując rozruchów.

— Rozzuchwalają się — powiedział Mitch, gdy oglądali w telewizji wiadomości. Prezydent później przeprosił i zapewnił naród, że prawa obywatelskie będą przestrzegane, na ile to tylko możliwe, zważywszy na zagrożenie dotyczące wszystkich. Dwa dni później klinikę w Montgomery zamknięto wskutek żądań pikietujących ją obywateli, a matki i ojców zmuszono do przeniesienia się gdzieś indziej. Nowi rodzice wyglądali dziwnie w swych maskach; sądząc po tym, co wraz z Mitchem słyszała w wiadomościach, w bardzo wielu miejscach byli źle widziani.

Nigdy nie byli lubiani w Gruzji.

Kaye nie dowiedziała się niczego nowego o kolejnych zakażeniach retrowirusowych matek SHEVY. Milczały także jej kontakty. Sprawa była śliska, to na pewno; nikt nie wyrażał chętnie swego zdania.

Udawała więc, że pracuje nad książką, codziennie tworząc jeden dobry akapit, najwyżej dwa, pisała czasami na laptopie, czasami ręcznie w notatniku. Mitch czytał, co powstało, i nanosił uwagi na marginesie, ale wyglądał na zaprzątniętego czymś innym, jakby oszołomionego perspektywą zostania ojcem… Wiedziała jednak, że nie tym się trapi.

Nie chodzi o to, że zostanie ojcem. Co innego go martwi. Ja. Moje samopoczucie.

Nie wiedziała, jak uspokoić myśli. Czuła się dobrze, a nawet wspaniale, pomimo niewygód swego stanu. Patrzyła na siebie w pokrytym plamami lustrze w łazience i czuła, że jej twarz wypełnia się całkiem nieźle; nie zmizerniała, jak się kiedyś obawiała, ale wyglądała zdrowo. Miała ładną skórę — pomijając oczywiście maskę.

Z każdym dniem maska ciemniała i nabierała grubości. Stanowiła dziwaczny czepek, będący oznaką tego rodzaju rodzicielstwa.

Kaye ćwiczyła na cienkim dywaniku w małym pokoju. W końcu stało się zbyt parno, aby robić cokolwiek. Mitch wszedł napić się wody i zobaczył ją na podłodze. Podniosła na niego wzrok.

— Zagramy w karty w świetlicy? — Zapytał.

— Chcę być sama — zadeklamowała, naśladując Garbo. — To znaczy sama z tobą.

— Jak plecy?

— Masaż wieczorem, kiedy się ochłodzi — zamówiła Kaye.

— Czyż tu nie jest spokojnie? — Zapytał Mitch, stając w drzwiach i machając dla ochłody swą koszulką.

— Zastanawiałam się nad imionami.

— O? — Mitch wyglądał na zaskoczonego.

— Co?

— Rozbawiłaś mnie trochę. Chcę ją zobaczyć, zanim wybierzemy imię.

— Czemu? — Kaye była trochę urażona. — Mówisz do niej, śpiewasz jej co wieczór. Mówisz nawet, że czujesz jej zapach w moim oddechu.

— No — potwierdził Mitch, ale twarz miał nadal napiętą. — Chcę tylko zobaczyć, jak będzie wyglądała.

Kaye nagle udała, że załapała.

— Nie chodzi mi o termin naukowy. Mówię o naszej nazwie, o imieniu naszej córki.

Mitch patrzył na nią z rozpaczą.

— Nie proś mnie o wyjaśnienia. — Wyglądał na zamyślonego.

— Termin naukowy ustaliłem wczoraj z Brockiem przez telefon. Choć uważa, że to przedwczesne, gdyż żadne…

Mitch zorientował się, zakasłał, zamknął siatkowe drzwi i poszedł do kuchni.

Kaye poczuła, jak ściska się jej serce.

Mitch wrócił z kilkoma kostkami lodu w mokrym ręczniku, ukląkł przy niej i otarł pot na czole. Kaye nie patrzyła mu w oczy.

— Głupi — szepnął.

— Oboje jesteśmy dorośli — powiedziała Kaye na głos. — Chcę nadać jej imię. Chcę robić na drutach buciki, kupować śpioszki, zabawki do zawieszania w łóżeczku, i zachowywać się, jakbyśmy byli zwykłymi rodzicami, a zwłaszcza przestać myśleć o wszystkich tych bredniach.

— Wiem — odparł Mitch, wyglądający wielce żałośnie, niemal załamany.

Kaye podniosła się na kolana i lekko położyła dłonie na jego ramionach. Przesuwała nimi w przód i w tył, jakby ścierała kurz.

— Posłuchaj mnie. Czuję się dobrze. Ona czuje się dobrze. Jeśli mi nie wierzysz…

— Wierzę ci — zapewnił Mitch.

Kaye oparła się o niego czołem.

— Już dobrze, Kemosabe — powiedziała. Indianie w westernach tak nazywali wiernego przyjaciela.

Mitch dotknął ciemnej, twardej skóry jej policzka.

— Wyglądasz bardzo tajemniczo. Jak bandyta.

— Może potrzebujemy nowej nazwy naukowej i dla nas samych.

— Czy nie czujesz tego w środku… Gdzieś głęboko, pod skórą?

— Czuję coś w kościach — odpowiedział. — A moje gardło… Język jest jakby inny. Po co dostałem tę maskę, jak i wszyscy inni?

— Masz wirusa. Czemu nie miałby zmieniać i ciebie? A jeśli chodzi o maskę… Może jesteśmy przygotowywani do rozpoznania przez nią. Jesteśmy zwierzętami społecznymi. Tatusiowie dla niemowląt są równie ważni co mamusie.

— Będziemy wyglądać jak ona?

— Może troszeczkę. — Kaye wróciła do krzesła przy biurku i usiadła. — Jaką nazwę naukową zaproponował Brock?

— Nie przewiduje radykalnej zmiany — odparł Mitch. — Najwyżej podgatunek, może jedynie odrębną odmianę. Stąd… Homo sapiens novus.

Kaye cicho powtórzyła tę nazwę i lekko się uśmiechnęła.

— Brzmi jak warsztat naprawiający przednie szyby samochodów.

— Łacina jest dobra — powiedział Mitch.

— Muszę się jeszcze zastanowić.


— Lecznicę opłacają dochodami z kasyna — powiedziała Kaye, składając ręczniki. Mitch przed zachodem słońca ze służącej za pralnię szopy przyniósł do przyczepy kempingowej dwa koszyki prania. Siedział na średniej wielkości łóżku w maleńkiej sypialni, gdyż nie było miejsca, w którym mógłby stać. Jego wielkie stopy ledwo się mieściły między ścianą a ramą łóżka.

Kaye wzięła cztery pary majtek i dwa nowe staniki do karmienia, złożyła je i odłożyła na bok, aby potem schować do małej walizeczki. Trzymała ją w gotowości od tygodnia i uznała, że nadeszła pora, aby ją zapełnić.

— Masz kosmetyczkę? Nie mogę znaleźć mojej.

Mitch przeszedł na czworakach na koniec łóżka, aby pogrzebać w walizce. Wrócił ze starą, znoszoną torebką z brązowej skóry, zapinaną na zamek.

— Saszetka na przyrządy do golenia załogi bombowca sił lotniczych? — Zapytała Kaye, podnosząc torebkę za rączki.

— Autentyczność zagwarantowana — odparł Mitch. Przyglądał się jej bacznie niby sokół, przez co czuła się jednocześnie uspokojona i odrobinę wyszydzona. Dalej składała pranie.

— Doktor Chambers mówi, że wszystkie przyszłe matki wyglądają zdrowo. Odebrał poród od trzech innych. Stwierdził, że miesiące przedtem działo się z nimi coś złego. Marine Pacific przysłał mu w zeszłym tygodniu moje dane. Wypełnia niektóre formularze Zespołu Specjalnego, ale nie wszystkie. Zadaje mnóstwo pytań.

Skończyła z praniem i usiadła na skraju łóżka.

— Gdy tak się rzuca, mam wrażenie, że właśnie zaczyna się poród.

Mitch pochylił się nad nią i położył rękę na jej wydatnym brzuchu. Oczy miał błyszczące i wielkie.

— Dzisiaj naprawdę się kręci.

— Jest szczęśliwa — powiedziała Kaye. — Wie, że tu jesteś. Zaśpiewaj jej.

Mitch spojrzał na nią, po czym zaczął nucić swoją wersję abecadła: „Ach, bach, ci, duch, ech, fuch, gach, hech, ich, juch, kuch, la much nuch, och puch…”.

Kaye się śmiała.

— To bardzo poważna piosenka — powiedział Mitch.

— Uwielbia ją.

— Ojciec mi ją śpiewał. Alfabet fonetyczny. Przygotuj ją na język angielski. Wiedz, że zacząłem czytać, mając cztery lata.

— Kopie w takt — powiedziała wniebowzięta Kaye.

— Wcale nie.

— Przysięgam, czuję to!

Właściwie polubiła małą przyczepę kempingową z jej podniszczonymi pomieszczeniami ze sklejki w kolorze jasnego dębu i starymi meblami. Grafiki matki zawiesiła w saloniku. Mieli dość jedzenia, a w nocy było wystarczająco ciepło, za gorąco w dzień, dlatego Kaye chodziła ćwiczyć z Sue do budynku zarządu, a Mitch spacerował po wzgórzach z komórką w kieszeni, niekiedy z Jackiem, albo w poczekalni lecznicy rozmawiał z innymi przyszłymi ojcami.

Mężczyźni lubili przebywać tam razem, a kobiety były z tego zadowolone. Kaye tęskniła za Mitchem, kiedy go nie miała obok, ale było wiele spraw do przemyślenia i przygotowania. Wieczorami był zawsze przy niej i nigdy nie czuła się bardziej szczęśliwa.

Wiedziała, że dziecko jest zdrowe. Wyczuwała to. Gdy Mitch skończył piosenkę, dotknęła maski wokół jego oczu. Nie wzdrygnął się, kiedy to zrobiła, choć czynił tak w pierwszym tygodniu. Ich maski stały się teraz dużo grubsze i łuszczyły się na krawędziach.

— Wiesz, czego chcę — powiedziała Kaye.

— Czego?

— Chciałabym wcisnąć się w jakąś ciemną norę, kiedy przyjdzie czas.

— Jak kotka?

— Właśnie.

— Mogę to sobie wyobrazić — powiedział Mitch życzliwie. — Żadnej nowoczesnej medycyny, brudna podłoga, dzicz i prostota.

— Skórzany knebel w ustach — dodała Kaye. — Tak właśnie rodziła matka Sue. Zanim mieli tę lecznicę.

— Mnie odebrał ojciec — powiedział Mitch. — Nasza półciężarówka wpadła do rowu. Mama wdrapała się na pakę. Nigdy nie pozwalała mu o tym zapomnieć.

— Słowem mi o tym nie wspomniała! — Zaśmiała się Kaye.

— Nazywa to „ciężkim porodem”.

— Niezbyt daleko odeszliśmy od starych czasów. — Kaye dotknęła brzucha. — Chyba uznała twoją piosenkę za kołysankę i śpi.


Następnego ranka, kiedy Kaye się obudziła, poczuła nabrzmiały język. Wypchnęła się z łóżka, budząc Mitcha, i poszła do kuchni napić się pozbawionej smaku wody ze zbiornika. Ledwo mogła mówić.

— Miczcz! — Zawołała.

— Czo? — Spytał.

— Czhy czosz żłapaliszmy?

— Czo?

— Usiadła przy nim i pokazała język.

— Jeszt ochropny.

— Mój tesz — powiedział Mitch.

— Jach nasze czwarze.


Tylko jeden z czterech ojców mógł tego popołudnia mówić w poczekalni lecznicy. Jack stał przy przenośnej tablicy. Odhaczył dni dla wszystkich ich żon, potem usiadł i próbował rozmawiać z innymi, ale zebranie szybko się zakończyło. Kierownik lecznicy — oprócz pediatry pracowali w niej czterej inni lekarze — zbadał ich wszystkich, ale nie potrafił postawić diagnozy. Nie wykrył żadnej infekcji.

Inne przyszłe matki też to miały.

Kaye i Sue zrobiły razem zakupy w sklepie Little Silver Market przy drodze prowadzącej do kawiarni Biscuit House. Inni klienci patrzyli na nie, ale nic nie mówili. Było mnóstwo zrzędzenia wśród pracowników kasyna, ale jedynie stara Becky z plemienia Cayuse otwarcie wyraziła swe zdanie na zebraniu rady powierniczej.

Kaye i Sue zgodziły się, że to Sue urodzi pierwsza.

— Ne mogę sze doczekacz — powiedziała Sue. — Jack tesz.

86

Hrabstwo Kumash, wschodnia cześć stanu Waszyngton

Mitch był tam znowu. Na początku widział niewyraźnie, potem w całej okrutnej okazałości. Wszystkie jego wspomnienia o byciu Mitchem zostały starannie odłożone na bok, zupełnie jak w snach. Ostatnią rzeczą, jaką uczynił jako Mitch, było poczucie twarzy, ściągnięcie grubej maski, maski skrywającej nową i obrzmiałą skórę.

Potem znowu był na lodzie i skale. Jego kobieta wrzeszczała i płakała, niemal zwijała się z bólu. Oddalił się biegiem, potem zawrócił i pomógł jej wstać, cały czas lamentując, piekło go gardło, ręce i nogi miał posiniaczone od bicia, szydzono z niego tam na jeziorze, w wiosce, i nienawidził ich, wyśmiewających się i wygwizdujących, gdy machali kijami i tak brzydko mówili.

Młody łowca, który pchnął kijem w brzuch jego kobietę, już nie żyje. Powalił go na ziemię, gdzie wił się i jęczał, potem stanął mu na karku, ale za późno, polała się krew, a jego kobieta została ranna. Szamani wrócili do tłumu i próbowali wypychać innych gardłowymi słowami, wzburzonymi, ciemnymi i śpiewnymi, nieprzypominającymi zupełnie płynnych jak woda ptasich treli, które potrafił teraz z siebie wydawać.

Zabrał swą kobietę do chaty i próbował pocieszać, ale zbyt mocno ją bolało.

Padał śnieg. Słyszał wrzaski, żałobne krzyki, i wiedział, że nadszedł czas. Rodzina zmarłego łowcy ruszy na nich. Będzie musiała poprosić o pozwolenie starego Bykoczłeka. Stary Bykoczłek nigdy nie lubił zamaskowanych rodziców ani ich płaskolicych dzieci.

To koniec, zrzędził często stary Bykoczłek, płaskolicy przejmowali całą zwierzynę, co roku wypierając lud coraz dalej w góry, a teraz zdradzały ich własne kobiety, często rodząc płaskolice dzieci.

Wyniósł swą kobietę z chaty i przeszedł mostem z bali na brzeg, nasłuchując wezwań do zemsty. Goniącymi dowodził Bykoczłek. Zaczął się pościg.

Wykorzystywał kiedyś tę jaskinię do przechowywania jedzenia. Trudno było o zwierzynę, a grota była chłodna, dlatego składał do niej dla swej kobiety królika i świstaka, żołędzie, dzikie trawy i myszy, gdy sam wyruszał na łowy. Inaczej mogłaby nie dostać dość do jedzenia z zapasów wioski. Inne kobiety z głodnymi dziećmi nie chciały się nią opiekować, kiedy urósł jej brzuch.

Nocami przynosił skrycie z jaskini do wioski drobną zwierzynę i karmił swą kobietę. Kochał ją tak mocno, że miał wielką ochotę wyć albo rzucać się na ziemię i jęczeć, nie mógł uwierzyć, że jest ciężko ranna, pomimo krwi, którą nasiąkły jej futra.

Znowu niósł swą kobietę, a ona patrzyła na niego, błagając wysokim, śpiewnym głosem, jak rzeka, która opływa skały, a nie rozbija się o nie; on też miał nowy głos. Oboje brzmieli teraz jak dzieci, a nie jak dorośli.

Ukrył się kiedyś blisko obozu łowieckiego płaskolicych i patrzył, jak śpiewają i tańczą wieczorem wokół wielkiego ogniska.

Ich głosy były wysokie i płynne, dziecięce. Może z żoną staną się płaskolicymi, pójdą zamieszkać z nimi, gdy urodzi się dziecko.

Niósł ją w miękkim, pylistym śniegu na nogach sztywnych jak kłody. Jakiś czas była cicho, spała. Gdy się obudziła, zawołała i próbowała skulić się w jego ramionach. W półmroku, gdy złocista poświata zalewała leżące wysoko pokryte śniegiem skały, spojrzał na nią i zobaczył, że starannie wygolone miejsca na skroniach i policzkach, których nie zakrywa maska, a także całe jej owłosienie wyglądają matowo i szaro, martwo. Pachniała jak zwierzę bliskie śmierci.

W górę skalnych tarasów śliskich od świeżego śniegu. Wzdłuż ośnieżonej grani, a potem w dół, ześlizgując się, potykając, zawsze z kobietą w ramionach. Na dole znowu wstał, obrócił się, aby się rozejrzeć po płaskich ścianach gór, nagle zaczął się zastanawiać, dlaczego wydają się takie znajome, jak coś, co ćwiczył po wielekroć z nauczycielami łowów w porze polowań na koziorożce.

Były to dobre czasy. Myślał o nich, niosąc kobietę na ostatnim odcinku.

Od dzieciństwa używał do polowań na króliki atlatlu, małego miotacza włóczni, ale nigdy nie pozwalano mu chodzić z dużym atlatlem na łosie i żubry, dopóki do wioski nie przybyli wędrowni nauczyciele łowów. Było to w roku, gdy bolały go jaja i we śnie tryskał nasieniem.

Potem wyruszył z ojcem, który jest teraz z ludem snów, i spotkali nauczycieli łowów. Byli to samotni, brzydcy mężczyźni, zaniedbani, pokryci bliznami, z kołtunami we włosach. Nie mieli wioski, nie mieli zasad regulujących wygląd, ale chodzili z miejsca na miejsce i organizowali ludzi, kiedy koziorożce, jelenie, łosie czy żubry gotowe były podzielić się swymi ciałami. Niektórzy mieli im za złe, że pewnego roku poszli do wiosek płaskolicych i uczyli ich, jak polować. Rzeczywiście, niektórzy nauczyciele łowów mogli być płaskolicymi, którzy skrywali swe rysy pod zmierzwionymi brodami i włosami. Któż ośmieliłby się sprawdzić? Nikt, nawet Bykoczłek. Gdy przychodzili, wszyscy byli dobrze najedzeni, a kobiety oskrobywały skóry, śmiały się, jadły podrażniające zioła i cały dzień piły wodę, a potem wszystkie sikały do skórzanych kubłów, w których moczyły przeżute skóry. Polowanie na grubą zwierzynę bez obecności nauczycieli łowów było zakazane.

Dotarł do wylotu jaskini. Jego kobieta pojękiwała cicho, rytmicznie, gdy ją wniósł, złożył i wepchnął do środka. Obejrzał się za siebie. Śnieg pokrywał pozostawione przez nich kropelki krwi.

Wiedział, że koniec z nimi. Przykucnął, ledwo wciskając szerokie ramiona, i owinął ją łagodnie skórą, której używał do przykrywania mięsa, gdy zamarzało w jaskini. Wciągnął ją, a potem wepchnął w głąb groty i wyszedł poszukać mchu i patyków pod nawisem, gdzie mogły być suche. Miał nadzieję, że nie umrze, zanim on wróci.

O Boże, daj mi się obudzić. Nie chcę na to patrzeć.

Znalazł dość patyków, aby wystarczyło na małe ognisko, i zaniósł je do jaskini, gdzie ułożył stosik i zaczął wiercić kijkiem, upewniwszy się najpierw, że kobieta tego nie widzi. Niecenie ognia było męskim zajęciem. Nadal spała. Potem zbyt osłabł, aby dalej wiercić kijkiem, a ciągle nie ukazywał się dym, wyjął więc krzemień i odłupał jego część. Długo, dopóki jego palce nie zdrętwiały i nie pokryły się skaleczeniami, uderzał o siebie kawałkami krzemienia nad mchem, w mchu, aż nagle Ptak Słońca otworzył oko i rozpostarł maleńkie, pomarańczowe skrzydełka. Dorzucił patyków.

Jego kobieta znowu jęknęła. Przekręciła się na plecy i swym wodnistym, skrzekliwym głosem kazała mu odejść. To zajęcie kobiece. Nie posłuchał, na co czasami pozwalała, i pomógł jej urodzić dziecko.

Było to dla niej bardzo bolesne i głośno krzyczała. Zastanawiał się, ile życia mogło w niej jeszcze zostać, skoro straciła tyle krwi, ale dziecko wyszło szybko.

Nie. Proszę, daj mi się obudzić.

Wziął dziecko i pokazał je kobiecie, ale jej oczy były płaskie, a włosy sztywne i suche. Dziecko nie ruszało się i nie płakało, chociaż długo je masował.

Odłożył dziecko i walnął pięścią w skalną ścianę. Wrzeszczał ochryple i skulił się obok swej kobiety, która była teraz cicho, starał się ją ogrzewać, gdy dym wypełniał górę jaskini; żar zaczął szarzeć, a Ptak Słońca zwinął skrzydełka i zasnął.

Dziecko byłoby jego córką, najwspanialszym podarunkiem od Matki Snów. Nie wyglądało na mocno odmienne od innych dzieci w wiosce, choć miało mały nosek i wystającą bródkę. Pewnie wyrosłoby na płaskolicego. Próbował wpychać uschłą trawę w dziurę na potylicy główki dziecka. Pomyślał, że kij mógł w tym miejscu przebić dziewczynkę. Zdjął skórę ze swej szyi, najcieńszą i najbardziej miękką, owinął w nią dziecko i wepchnął je w najdalszy kąt jaskini.

Przypomniał sobie jęki niemego mężczyzny, gdy stanął na jego karku, ale niewiele to pomogło.

Wszystko przepadło. Jaskinie były właściwymi miejscami na pochówki od Czasów Snu, nim jeszcze przenieśli się do drewnianych wiosek i zaczęli żyć jak płaskolicy, choć wszyscy mówili, że to Lud wynalazł drewniane wioski. To stary sposób umierania i chowania zmarłych w głębi jaskiń, było więc dobrze. Ludzie snów znajdą dziecko i zabiorą je do siebie, do domu, w którym zamieszka tylko chwilowo, i może znowu szybko narodzi się ponownie.

Jego kobieta stawała się zimna jak skała. Ułożył jej ręce i nogi, wygładził zmierzwione futra i skóry, odsunął luźną maskę trzymającą się nadal jej brwi, zajrzał w puste i ślepe oczy. Nie miał sił na opłakiwanie.

Po chwili poczuł się dość ciepło, aby nie potrzebować skór.

Ściągnął je więc. Może jej też było ciepło. Zdjął skóry ze swej kobiety, aby leżała niemal naga, łatwiejsza do rozpoznania przez ludzi snów.

Miał nadzieję, że ludzie snów z jej rodziny porozumieją się z ludźmi snów z jego własnej. Chciał być z nią także w miejscu snów. Może on i jego kobieta odnajdą tam dziecko. Wierzył, że ludzie snów są w stanie robić wiele dobrych rzeczy.

Może to, może tamto, może tyle innych rzeczy, lepszych rzeczy. Zrobiło mu się cieplej.

Przez krótką chwilę nikogo nie nienawidził. Wpatrywał się w mrok skrywający twarz jego kobiety i szeptał krzemienne słowa, słowa przeciwko ciemności, jakby mógł wykrzesać następnego Ptaka Słońca. Jak to dobrze, że nie musiał się ruszać. Było ciepło.

Potem do jaskini wkroczył jego ojciec i zawołał go prawdziwym imieniem.


Mitch stał w bokserkach przed przyczepą i wpatrywał się w księżyc i gwiazdy nad Kumash. Cicho wydmuchał nos. Wczesny ranek był chłodny i spokojny. Pot na jego twarzy i ciele powoli wysychał, wywołując dygotanie. Dostał gęsiej skórki. W krzakach, rosnących obok przyczepy, szeleściły przepiórki.

Kaye ze skrzypieniem i piskiem otworzyła siatkowe drzwi i wyszła w koszuli nocnej, aby stanąć obok niego.

— Zmarzniesz — powiedział i otoczył ją ramieniem. Obrzmienie języka zeszło w ostatnich dniach. Na jego lewej krawędzi pojawił się dziwaczny grzebień, ale mówiło się teraz łatwiej.

— Spociłeś się mocno w łóżku — stwierdziła. Była taka okrągła, tak odmienna od drobnej, szczupłej Kaye, której obraz przechowywał ciągle w głowie. Jej ciepło i zapach wypełniały powietrze jak opary znad gęstej zupy. — Śniłeś? — Spytała.

— Koszmary — odpowiedział. — To był chyba ostatni sen.

— Wszystkie są takie same?

— Każdy jest inny.

— Jack zechce poznać nawet najgorsze szczegóły.

— A ty nie?

— Cii, cii — odparła Kaye. — Jest niespokojna, Mitchu. Mów do niej.

87

Hrabstwo Kumash, wschodnia część stanu Waszyngton
18 maja

Skurcze następowały u Kaye regularnie. Mitch zadzwonił, aby się upewnić, że lecznica jest przygotowana, a doktor Chambers, pediatra, przyjedzie ze swego ceglanego domu w północnej części rezerwatu. Gdy Kaye chowała do torby ostatnie przyrządy toaletowe i układała nowe ciuchy, twierdząc, że chętnie je założy po wszystkim, Mitch zadzwonił jeszcze do doktor Galbreath, ale odezwała się automatyczna sekretarka.

— Musi być w drodze — powiedział Mitch, odkładając komórkę.

Jeśli funkcjonariusze nie przepuszczą Galbreath przez posterunek kontrolny przy zjeździe z głównej szosy — rzeczywistość tej groźby wywoływała wściekłość Mitcha — Jack miał wysłać dwóch ludzi, którzy będą czekać na nią pięć mil dalej na południe i przeszmuglują ją łożyskiem wyschłego potoku, biegnącym między niskimi wzgórzami.

Mitch wyciągnął pudełko i wyjął z niego mały cyfrowy aparat fotograficzny, którym kiedyś dokumentował przebieg wykopalisk.

Sprawdził, czy bateria jest naładowana.

Kaye stała w pokoju, podtrzymując brzuch i oddychając urywanie. Uśmiechnęła się, gdy do niej dołączył.

— Strasznie się boję — powiedziała.

— Dlaczego?

— Boże, pytasz dlaczego?

— Wszystko będzie dobrze — odparł Mitch, ale był blady jak płótno.

— To dlatego masz lodowate ręce — powiedziała Kaye. — Jest za wcześnie. Może to fałszywy alarm. — Potem śmiesznie chrząknęła i sięgnęła między nogi. — Chyba właśnie odeszły wody. Pójdę po ręczniki.

— Do diabła z cholernymi ręcznikami! — Krzyknął Mitch.

Pomógł jej dojść do toyoty. Kaye przypięła się pasami. Wszystko inaczej niż we śnie, pomyślał Mitch. Słowa te stały się dlań rodzajem modlitwy, powtarzał je ciągle.

— Żadnych wieści o Augustinie — powiedziała Kaye, gdy Mitch skręcił na drogę z płyt i rozpoczął dwumilową jazdę do lecznicy.

— A czemu miałyby być?

— Może spróbuje nas powstrzymać.

Mitch dziwnie na nią popatrzył.

— To równie zwariowane jak moje sny.

— Jest jak zły duch, Mitch. Boję się go.

— Też go nie lubię, ale nie jest potworem.

— Uważa nas za chorych — powiedziała Kaye. Po policzkach spływały jej łzy. Mitch się skrzywił.

— Znowu? — Zapytał.

Kiwnęła głową.

— W porządku. Co dwadzieścia minut. — Ujrzeli półciężarówkę Jacka wyjeżdżającą z East Ridge Road i zatrzymali się, aby porozmawiać przez otwarte okna. Sue była z Jackiem. Pojechali za nimi.

— Chciałam, aby Sue pomagała ci w przekazywaniu mi instrukcji — powiedziała Kaye. — Chciałam, aby była z nami. Jeśli ze mną pójdzie dobrze, będzie jej dużo łatwiej.

— Dla mnie jest dobrze — odparł Mitch. — Nie jestem specjalistą.

Kaye uśmiechnęła się i znowu skrzywiła.


Pokój numer jeden w Lecznicy Kumash przekształcono szybko w salę porodową. Umieszczono w niej łóżko szpitalne na kółkach i jasną, okrągłą lampę chirurgiczną na wysokim stalowym statywie.

Mary Hand, pulchna pielęgniarka w średnim wieku z wystającymi kośćmi policzkowymi, ustawiła tacę z przyrządami medycznymi i pomogła Kaye przebrać się w fartuch szpitalny. Anestezjolog, doktor Pound, młody, mizernie wyglądający mężczyzna o gęstych, czarnych włosach i płaskim nosie, przyszedł pół godziny po przygotowaniu sali i naradzał się z Chambersem, podczas gdy Mitch w zlewie kruszył lód w plastikowej torebce, a potem umieścił jego kawałki w miseczce.

— To już? — Spytała Kaye Chambersa, gdy ją zbadał.

— Jeszcze trochę — odpowiedział. — Rozwarcie ma cztery centymetry.

Sue wciągnęła się na krzesło. Przy jej wzroście ciąża była dużo mniej widoczna. Jack zawołał ją przez drzwi. Odwróciła się. Podał jej małą torbę, wbił ręce w kieszenie, kiwnął Mitchowi i wycofał się. Postawiła torbę na stoliku obok łóżka.

— Wstydzi się wchodzić tutaj — powiedziała do Kaye. — Uważa, że to sprawa kobiet.

Kaye uniosła głowę, aby zerknąć na torbę. Była ze skóry, związana rzemykami z paciorkami.

— Co masz w torbie?

— Rozmaite rzeczy. Niektóre ładnie pachną. Inne nie.

— Jack jest znachorem?

— Boże, nie — odparła Sue. — Myślisz, że wyszłabym za znachora? Zna jednak paru dobrych.

— Mitch i ja chcemy, aby poród był naturalny — powiedziała Kaye doktorowi Poundowi, gdy ten wtoczył stół na kółkach ze swymi naczyniami, rurkami i strzykawkami.

— Oczywiście — odrzekł anestezjolog z uśmiechem. — Jestem tu na wszelki wypadek.

Chambers powiadomił Kaye i Mitcha, że kobieta mieszkająca pięć mil dalej ma rodzić. Nie będzie to dziecko SHEVY.

— Upiera się przy porodzie w domu. Mają gorącą wodę i wszystko. Wieczorem być może będę musiał tam pojechać. Powiedziała pani, że ma tu przybyć doktor Galbreath.

— Powinna być w drodze — potwierdził Mitch.

— Miejmy nadzieję, że zdąży. Dziecko jest ułożone główką w dół.

— Za kilka minut podłączymy urządzenie śledzące zdrowie płodu. Pani Lang, mamy wszystkie udogodnienia dużego szpitala.

Chambers wziął Mitcha na bok. Popatrzył na jego twarz, przyglądając się zarysowi maski skórnej.

— Urocza, prawda? — Zapytał Mitch nerwowo.

— Odebrałem czworo dzieci drugiego stadium SHEVY — odparł Chambers. — Na pewno zna pan zagrożenie, ale muszę wspomnieć o niektórych możliwych komplikacjach, abyśmy wszyscy byli na nie przygotowani.

Mitch przytakiwał, przytrzymując dygoczące ręce.

— Żadne nie urodziło się żywe. Dwoje wyglądało doskonale, bez żadnych widocznych zniekształceń, jedynie… Nie żyło. — Chambers patrzył na Mitcha z pewnym wyrzutem. — Nie lubię takich przypadków.

Mitch się zarumienił.

— Z nami jest inaczej.

— Ponadto matki mogą cierpieć na skutek szoku, jeśli podczas porodu dojdzie do komplikacji. Ma to coś wspólnego z sygnałami hormonalnymi wysyłanymi przez zaniepokojony płód SHEVY. Nikt nie wie dlaczego, ale tkanki dzieci są bardzo odmienne. Niektóre kobiety źle na nie reagują. Jeśli tak się stanie, przeprowadzę cesarskie cięcie i jak najszybciej wydobędę noworodka. — Położył dłoń na ramieniu Mitcha. Pisnął pager. — Tak na wszelki wypadek poświęcę dodatkową uwagę wydzielanym płynom i tkankom. Wszyscy będą w maskach nieprzepuszczających wirusów, nawet pan. Jesteśmy tu na nieodkrytym jeszcze lądzie, panie Rafelson. Proszę wybaczyć.

Sue karmiła Kaye lodem. Rozmawiały, stykając się głowami.

Wydawały się sobie zwierzać, Mitch wycofał się więc, a ponadto chciał zapanować nad trudnymi emocjami.

Wyszedł na korytarz. Jack siedział tam na krześle obok starego stolika do gry w karty, patrząc na stosik numerów „National Geographic”. W światłach fluorescencyjnych wszystko wydawało się niebieskie i chłodne.

— Wyglądasz na rozgniewanego — stwierdził Jack.

— Prawie już wypełnili świadectwo zgonu — odparł Mitch drżącym głosem.

— No. Sue i ja uznaliśmy, że może urodzimy w domu. Bez lekarzy.

— Według niego to niebezpieczne.

— Może i tak, ale już tak zrobiliśmy — powiedział Jack.

— Kiedy? — Spytał Mitch.

— Twoje sny — odparł Jack. — Mumie. Przed tysiącami lat.

Mitch usiadł na innym krześle i położył głowę na stoliku.

— Źle się wtedy skończyło.

— Opowiedz — poprosił Jack.

Mitch powiedział mu o ostatnim śnie. Jack słuchał uważnie.

— Był niedobry — stwierdził. — Nie opowiadaj go Sue.

— Powiedz coś pocieszającego — poprosił Mitch cierpko.

— Próbowałem mieć sny, które pomogłyby mi uzmysłowić sobie, co robić — odrzekł Jack. — Śniłem tylko o wielkich szpitalach i wielkich doktorach pokazujących Sue palcem. Świat białego człowieka staje na drodze. Nic więc mi nie pomogło. — Jack drapał się po brwiach. — Nikt nie jest dość stary, aby wiedzieć, co robić. Mój lud od zawsze żyje na tej ziemi. Dziadek oznajmił mi jednak, że duchy nie mają nic do powiedzenia. Niczego nie pamiętają.

Mitch położył rękę na czasopismach. Jedno ześlizgnęło się i z plaśnięciem spadło na podłogę.

— To nie ma sensu, Jack.

*** Kaye położyła się na plecach i patrzyła, jak Chambers podłącza urządzenie śledzące stan płodu. Ciągły odgłos pracy i pulsowanie taśmy maszyny przy łóżku dawały jej uspokojenie, kolejne poziomy otuchy.

Mitch wrócił z lodem na patyku i rozpakował go dla niej.

Oddała pusty kubek i z wdzięcznością przyjęła malinową, zimną słodycz.

— Żadnych wieści od Galbreath — oznajmił Mitch.

— Poradzimy sobie — odparła Kaye. — Pięć centymetrów i trzyma. Całe to zamieszanie dla zaledwie jednej matki.

— Ale jakiej matki. — Mitch zaczął masować jej ręce, usuwając z nich napięcie, a potem przeszedł do ramion.

— Matko wszystkich matek — szepnęła Kaye, gdy nadszedł następny skurcz. Przetrwała go, trzymając goły patyk po lodach. — Jeszcze jeden — poprosiła z trudem.


Poznała już każdy cal sufitu. Ostrożnie wstała z łóżka i obeszła pokój, trzymając się metalowego stojaka podtrzymującego sprzęt monitorujący. Spod jej koszuli biegły przewody. Czuła, że ma sztywne włosy, tłustą skórę, piekące oczy. Mitch podniósł wzrok znad czytanego numeru „National Geographic”, kiedy ledwo wtoczyła się do poczekalni. Otarła twarz i stanęła przy drzwiach.

— Czuję się dobrze — oznajmiła.

— Jeśli ci nie pomogę, chyba zwariuję — powiedział Mitch.

— Tego nie chcę — odparła Kaye. Usiadła na skraju łóżka i kilka razy głęboko odetchnęła. Chambers powiedział im, że wróci za godzinę. Mary Hand weszła w maseczce, wyglądając jak supernowoczesny żołnierz przygotowany na atak gazowy, i kazała Kaye się położyć. Położna ją zbadała. Uśmiechnęła się błogo i Kaye pomyślała „Dobra, jestem gotowa”, ale ta pokręciła głową. — Ciągle pięć centymetrów. Wszystko w porządku. Pani pierwsze dziecko. — Jej głos był stłumiony przez maseczkę.

Kaye znowu gapiła się w sufit i przetrzymywała skurcz. Mitch zachęcał ją do szybkich oddechów, aż przeszła fala. Plecy bolały ją strasznie. Przez pełną goryczy chwilę na koniec skurczu czuła się zapędzona w pułapkę i zła; zastanawiała się, jak będzie, jeśli wszystko pójdzie źle, jeśli umrze, jeśli dziecko urodzi się żywe, ale zostanie bez matki, jeśli Augustine ma rację i zarówno ona, jak i dziecko będą źródłami straszliwej choroby. Czemu nie ma potwierdzenia? Czemu nauka nie opowiada się po jednej bądź drugiej stronie? Uspokoiła siebie powolnym oddychaniem i usiłowała odpoczywać.

Kiedy znowu otworzyła oczy, Mitch drzemał na krześle stojącym przy łóżku. Zegar powiedział jej, że jest północ. Wiecznie pozostanę w tym pokoju.

Musiała znowu iść do łazienki.

— Mitch! — Zawołała. Nie zdołała go obudzić. Rozejrzała się za Mary Hand albo Sue, ale nie było ich w pokoju. Urządzenie monitorujące piszczało i przewijało taśmę. — Mitch!

Wzdrygnął się, wstał i zaspany pomógł jej przejść do łazienki.

Chciała opróżnić kiszki przed pojechaniem do lecznicy, ale ciało nie chciało współpracować i była tym zmartwiona. Czuła mieszaninę złości i zdumienia swoim obecnym stanem. Ciało przejmowało władzę, ale nie miała pewności, że wie, co ma robić. Jestem moim ciałem. Umysł to złudzenie. Organizm jest zdezorientowany.


Mitch chodził po pokoju, popijając nędzną kawę z bufetu lecznicy. Chłodne niebieskie światła fluorescencyjne wryły się w jego pamięć. Miał wrażenie, że nigdy nie widział jasnego słońca. Okropnie swędziały go brwi. Pójść do jaskini. Zapaść w sen zimowy, aby urodziła, gdy będziemy spali. Tak robią niedźwiedzie. Ewoluują, kiedy śpią. Lepszy sposób.

Sue przyszła zastąpić go przy Kaye, żeby mógł odpocząć. Wyszedł na zewnątrz i stanął pod czystym, rozgwieżdżonym niebem.

Nawet tutaj, gdzie mieszkało tak niewielu ludzi, oślepiały go światła uliczne, odcinając od bezmiaru wszechświata.

Boże, dotarłem tak daleko, ale nic się nie zmieniło. Mam żonę, zostanę ojcem, a nadal jestem bezrobotny, żyję na…

Przerwał ten tok myśli, pomachał rękoma, otrząsnął się ze spowodowanego kawą wzburzenia nerwów. Jego myśli biegły w najróżniejszych kierunkach, od pierwszego w życiu uprawiania seksu — martwił się, czy dziewczyna nie zajdzie w ciążę — poprzez rozmowy z dyrektorem Hayer Museum, zanim został wylany, do Jacka, usiłującego patrzeć na wszystko z indiańskiego punktu widzenia.

Mitch nigdy nie miał innego niż naukowy. Przez całe życie starał się być obiektywny, stawiać siebie poza nawiasem równania, widzieć wyraźnie, co odsłaniają jego wykopaliska. Skrawki swego życia wymieniał na przypuszczalnie niedokładne wejrzenia w życie martwych ludzi. Jack wierzył w krąg życia, z którego tak naprawdę nikt nie zostanie całkowicie wykluczony. Mitch nie był w stanie w to uwierzyć. Wolałby jednak, aby to Jack miał rację.

Powietrze ładnie pachniało. Chciałby przyprowadzić tu Kaye, aby mogła poczuć świeżość, ale potem przejechała półciężarówka, ciągnąc za sobą smród spalin i spalonego oleju.


Kaye podsypiała między skurczami, ale tylko po kilka minut. O drugiej w nocy rozwarcie nadal miało pięć centymetrów. Chambers przyszedł przed krótką drzemką, zbadał ją, obejrzał taśmę urządzenia monitorującego, uśmiechnął się uspokajająco. — Może wkrótce podamy trochę pitocyny. Przyśpiesza poród. Nazywamy ją bardahlem dla dzieci — powiedział. Kaye nie wiedziała jednak, czym jest bardahl, i nie zrozumiała porównania.

Mary Hand wzięła jej rękę, przemyła ją alkoholem, znalazła żyłę i wbiła igłę, umocowała ją taśmą, przytwierdziła plastikową rurkę, na kolejnym stojaku zawiesiła butelkę z solą fizjologiczną. Małe fiolki z lekarstwami ustawiła na niebieskim arkuszu jednorazowego papieru wyściełającego stojącą obok łóżka stalową tackę.

Kaye normalnie nie znosiła zastrzyków i ukłuć igłą, ale ta obawa była niczym w porównaniu z pozostałymi. Mitch jakby się oddalał, chociaż stał tuż obok, masując jej kark, przynosząc ciągle lód. Spojrzała nań i zobaczyła nie męża, nie kochanka, ale po prostu mężczyznę, kolejną postać pojawiającą się na krócej lub dłużej w jej zgniecionym, skurczonym i bezkresnym życiu. Skrzywiła się, patrząc na jego plecy, gdy rozmawiał z pielęgniarką. Usiłowała się skupić i odnaleźć elementy uczuciowe, niezbędne, aby umieścić go w tej układance, ale gdzieś odpłynęła. Wyzwoliła się od wszelkich uczuć i obowiązków społecznych.

Kolejny skurcz.

— O kurde! — Zawołała.

Mary Hand zbadała ją i wstała z zatroskaną miną.

— Czy doktor Chambers powiedział, kiedy chce podać pitocynę?

Kaye pokręciła głową, niezdolna do odpowiedzi. Mary Hand wyszła poszukać Chambersa. Mitch został przy łóżku. Przyszła Sue i usiadła na krześle. Kaye zamknęła oczy i stwierdziła, że wszechświat w tym osobistym mroku jest taki mały, iż omal nie spanikowała. Chciała mieć to już za sobą. Bóle menstruacyjne nie miały nigdy mocy tych skurczów. W połowie kolejnego odniosła wrażenie, że złamie sobie plecy.

Wiedziała, że ciało jest wszystkim, a duch niczym.


— Każdy rodzi się w ten sposób — powiedziała Sue Mitchowi. — Dobrze, że tu jesteś. Jack obiecał, że będzie przy mnie przy porodzie, ale to niezgodne z tradycją.

— Kobiece zajęcie — odparł Mitch. Fascynowała go maska Sue. Kobieta stała wyprostowana. Wysoka, z wydatnym brzuchem, ale zachowująca równowagę, wyglądała na kwintesencję silnej kobiecości. Pewna siebie, spokojna, filozoficzna.

Kaye jęknęła. Mitch pochylił się i pogładził ją po policzku. Leżała na boku, próbując znaleźć choć trochę wygodną pozycję.

— Boże, dajcie mi coś — powiedziała z nikłym uśmiechem.

— Co za poczucie humoru — stwierdził Mitch.

— Naprawdę chcę. Nie, nie chcę. Nie wiem, czego chcę. Gdzie Felicity?

— Jack będzie za kilka minut. Wysłał parę półciężarówek, ale nie ma od nich wieści.

— Potrzebuję Felicity. Nie wiem, co zamierza Chambers. Dajcie mi coś, aby się zaczęło.

Mitch czuł się żałośnie, bezradnie. Byli w rękach medycyny zachodniej — obecnej w Konfederacji Pięciu Plemion. Nie miał za grosz zaufania do Chambersa.

— Och, cholera, KURDE! — Ryknęła Kaye i przekręciła się na plecy. Twarz miała tak wykrzywioną, że Mitch nie mógł jej poznać.


Siódma rano. Kaye zmrużonymi oczyma patrzyła na zegar na ścianie. Przeszło dwanaście godzin. Nie pamiętała, kiedy przyjechali. Czy było wtedy popołudnie? Tak. Przeszło dwanaście godzin. Ciągle nic. Matka powiedziała jej, kiedy była jeszcze małą dziewczynką, że rodziła ją ponad trzydzieści godzin. Dla ciebie, Matko. Boże, chciałabym mieć cię tutaj.

Sue nie było w pokoju. Był Mitch, masujący jej jedno, potem drugie ramię. Czuła dalekie przywiązanie do Mitcha, ale wątpiła poważnie, aby kiedykolwiek jeszcze poszła z nim do łóżka. Skąd w ogóle takie myśli. Kaye czuła się olbrzymim balonem, który zaraz pęknie. Musiała siusiu i zamiar przeszedł w czyn, czym się w ogóle nie przejęła. Przyszła Mary Hand, wymieniła przesiąkniętą papierową podpaskę.

Wszedł doktor Chambers i polecił Mary zacząć podawanie pitocyny. Ta umieściła fiolkę we właściwym zbiorniku i sprawdziła automat podający odpowiednie dawki. Kaye ogromnie się tym zainteresowała. Bardahl dla dzieci. Niewyraźnie pamiętała listę peptydów i glikoprotein, które Judith wykryła w wielkim zespole białkowym. Złe wieści dla kobiet. Możliwe.

Możliwe.


Wszechświat składał się wyłącznie z bólu. Kaye tkwiła na jego szczycie niby maleńka, odurzona muszka na ogromnej piłce. Niewyraźnie słyszała krzątającego się przy niej anestezjologa. Słyszała Mitcha rozmawiającego z lekarzem. Mary Hand była w pokoju.

Chambers powiedział coś zupełnie bez znaczenia, coś o przechowywaniu krwi pępowinowej albo dla potrzeb przyszłych transfuzji, jeśli niemowlę będzie ich wymagać, albo dla potrzeb nauki: krwi z pępowiny, bogatej w komórki macierzyste.

— Zrób to — powiedziała Kaye.

— Co? — Rzucił Mitch. Chambers zapytał ją, czy chce znieczulenia zewnątrzoponowego.

— Boże, tak — odparła Kaye, bez najmniejszego poczucia winy, że już teraz nie wytrzymuje.

Przewrócili ją na bok.

— Proszę się nie ruszać — powiedział anestezjolog, jakże on się nazywał. Nie mogła sobie przypomnieć. Pojawiała się przed nią twarz Sue.

— Jack mówi, że ją sprowadzają.

— Kogo? — Zapytała Kaye.

— Doktor Galbreath.

— Dobrze. — Kaye pomyślała, że Galbreath się nią zajmie.

— Nie chcieli jej przepuścić przez posterunki kontrolne.

— Dranie — powiedział Mitch.

— Dranie — powtórzyła Kaye.

Poczuła ukłucie w plecy. Kolejny skurcz. Zaczęła drżeć. Anestezjolog zaklął i przeprosił.

— Pudło. Nie wolno się pani ruszać. — Bolały ją plecy. Nic w tym nowego. Mitch położył jej na czoło zimną szmatkę. Nowoczesna medycyna. Miała dość nowoczesnej medycyny.

— O rany.

Gdzieś poza sferą świadomości słyszała głosy, jakby śpiewy odległych aniołów.

— Felicity jest tutaj — powiedział Mitch, a jego twarz, pochyloną tuż nad nią, rozjaśniła ulga. Doktorzy Galbreath i Chambers wiedli jakiś spór, do którego wtrącał się też anestezjolog.

— Bez znieczulenia zewnątrzoponowego — powiedziała Galbreath. — Zabierzcie jej pitocynę, już. Jak długo ją podajecie? Ile?

Kiedy Chambers patrzył na ekran i odczytywał liczby, Mary Hand robiła coś z rurkami. Urządzenie świszczało. Kaye spojrzała na zegar. Siódma trzydzieści. Co to znaczy? Czas. A tak.

— Uczyni to własnymi siłami — oznajmiła Galbreath. Chambers odpowiadał jej z irytacją; ostre, choć spokojne słowa padały spoza jego okropnej maseczki, ale Kaye ich nie słuchała.

Odebrali jej lekarstwa.

Felicity pochyliła się nad Kaye i weszła w zasięg wzroku. Nie nosiła maseczki. Włączono wielkie lampy chirurgiczne, a ona ewidentnie nie nosiła maseczki, niech będzie błogosławiona.

— Dziękuję ci — powiedziała Kaye.

— Może zaraz przestaniesz mi dziękować, kochana — odparła Felicity. — Jeśli chcesz tego dziecka, nie możesz brać już żadnych lekarstw. Żadnej pitocyny, żadnych środków przeciwbólowych. Cieszę się, że zdążyłam. Zabijają je, Kaye. Rozumiesz?

Kaye się skrzywiła.

— Jedna cholerna zniewaga po drugiej, co, kochana? Te nowe dzieci są takie delikatne.

Chambers skarżył się, że się tak wtrąca, ale Kaye usłyszała głosy sprzeciwu Jacka i Mitcha — cichnące, najwyraźniej wyprowadzili go z pokoju. Mary Hand czekała na polecenia Galbreath.

— CDC czasami się przydaje, kochana — powiedziała Felicity. — Przysyłają mi specjalne biuletyny opisujące żywe narodziny. Bez lekarstw, a zwłaszcza bez znieczulenia. Wykluczona jest nawet aspiryna. Te dzieci jej nie przetrzymują. — Krzątała się przez chwilę między nogami Kaye. — Nacięcie krocza — powiedziała do Mary. — Nie takie małe. Trzymaj się, moja droga. Zaboli, jakbyś znowu traciła dziewictwo. Mitch, wiesz, co to znaczy.

Parcie do dziesięciu. Wydech. Odpuszczanie, wdech, parcie do dziesięciu. Ciało Kaye było jak te konie, które wiedzą, dokąd iść, ale lubią być lekko prowadzone. Mitch masował mocno, stojąc przy niej. Ściskała jego dłoń, potem rękę, aż się skrzywił. Odpuściła, parcie do dziesięciu. Wydech.

— W porządku. Widać główkę. Oto ona. Boże, tyle to trwało, droga była taka długa i dziwaczna, co? Mary, jest pępowina. Mamy kłopot. Trochę ciemna. Jeszcze trochę, Kaye. Zrób to, kochana. Zrób teraz.

Zrobiła i coś wyzwoliła, potężne pchnięcie, pestka dyni między zaciśniętymi palcami, wybuch bólu, ulga, znowu ból, cierpienie. Drżały jej nogi. Miała zakwasy w łydkach, ale ledwo je zauważała. Poczuła nagły napływ szczęścia, upragnioną pustkę, potem pchnięcie jakby nożem w kość ogonową.

— Jest tutaj, Kaye. Żyje.

Kaye usłyszała ciche łkanie, odgłos ssania, coś przypominającego melodyjne gwizdanie.

Felicity podniosła dziecko, różowe i zakrwawione, pępowina dyndała między nogami Kaye, która spojrzała na córkę i przez chwilę nie czuła nic, a potem coś wielkiego i pierzastego, olbrzymiego, musnęło jej duszę.

Mary Hand położyła niemowlę na niebieskim kocyku przykrywającym brzuch matki i wycierała je szybkimi ruchami.


Mitch patrzył na krew, na noworodka.

Wrócił Chambers, nadal nosił maseczkę, ale Mitch nie zwracał na niego uwagi. Skupiał się wyłącznie na Kaye i dziecku, tak maleńkim, przebierającym nóżkami i rączkami. Po policzkach Mitcha spływały łzy wyczerpania i ulgi. Gardło miał tak zaciśnięte i pełne, że aż go bolało. Waliło mu serce. Objął Kaye i ta ze zdumiewającą siłą odpowiedziała tym samym.

— Nie wkraplaj jej niczego do oczu — pouczyła Mary Felicity.

— To zupełnie nowa sytuacja.

Mary kiwała z zapałem osłoniętą maseczką głową.

— Łożysko — powiedziała Felicity. Mary podstawiła stalową miseczkę.

Kaye nigdy nie miała pewności, czy będzie dobrą matką. Teraz zupełnie się tym nie martwiła. Patrząc, jak kładą noworodka na wadze, pomyślała: „Nie przypatrzyłam się dobrze jej twarzy. Cała jest pomarszczona”.

Trzymająca piekący tampon przesycony alkoholem i wielką chirurgiczną igłę do szycia Felicity pochyliła się między nogami Kaye, której bardzo się to nie podobało, ale jedynie zamknęła oczy.

Mary Hand dokonała różnych drobnych badań, zakończyła mycie noworodka, zaś Chambers pobrał krew pępowinową. Felicity pokazała Mitchowi, gdzie ma przeciąć pępowinę, a potem przyniosła dziecko do Kaye. Mary pomogła jej podciągnąć koszulę powyżej nabrzmiałych piersi i uniosła niemowlę.

— Czy mogę karmić piersią? — Zapytała Kaye; jej głos był właściwie jedynie ochrypłym szeptem.

— Gdybyś nie mogła, wielki eksperyment zakończyłby się klapą — odparła Felicity z uśmiechem. — No spróbuj, kochaniutka.

— Masz coś, czego ona potrzebuje.

Pokazała Kaye, jak pogładzić policzek dziecka. Maleńka różowa buzia otworzyła się i przypięła do wielkiego, brązowego sutka. Mitch rozdziawił usta. Kaye chciało się śmiać na widok jego miny, ale skupiła się znowu na twarzyczce, nie mogła się doczekać ujrzenia córeczki. Sue stanęła obok, obdarzając matkę i dziecko cichymi, kojącymi dźwiękami.


Mitch patrzył na dziewczynkę ssącą pierś Kaye. Czuł niezmiernie błogi spokój. Już po wszystkim; to dopiero początek. W każdym razie to naprawdę coś, na czym mógł się teraz skupiać, miał punkt odniesienia.

Twarzyczka dziecka była czerwona i pomarszczona, za to włosy gęste, delikatne i jedwabiste, brązowe z rudawym odcieniem. Oczka miało zamknięte, powieki zaciśnięte w trosce i skupieniu.

— Dziewięć funtów — oznajmiła Mary. — Osiem punktów w skali Apgar. Dobra, mocna Apgar. — Zdjęła maseczkę.

— O Boże, jest tutaj — powiedziała Sue i przytknęła dłoń do ust, jakby nagle to sobie uświadomiła. Mitch obdarzył ją głupawym uśmiechem, po czym usiadł przy Kaye i dziecku i położył podbródek na ramieniu żony, trzymając twarz zaledwie kilka cali od swej córeczki.

Felicity skończyła mycie. Chambers polecił Mary umieścić wszystkie tkaniny i sprzęty jednorazowe w specjalnej szczelnej torbie, aby je spalić. Pielęgniarka uczyniła to posłusznie.

— Jest cudowna — powiedział Mitch.

Dziewczynka próbowała odwrócić główkę na dźwięk jego głosu, otworzyła oczka, starała się go zobaczyć.

— Twój tatuś — przedstawiła go Kaye. Gęsta, żółta siara spływa z jej sutka. Dziewczynka opuściła główkę i przyssała się znowu po lekkim pchnięciu palcem matki. — Uniosła głowę — powiedziała Kaye ze zdumieniem.

— Jest piękna — stwierdziła Sue. — Gratulacje.

Felicity chwilę rozmawiała z Sue, zaś Kaye, Mitch i niemowlę wypełniali plamę słonecznego blasku rzucaną przez lampę chirurgiczną.

— Jest tu — powiedziała Kaye.

— Jest tu — potwierdził Mitch.

— Zrobiliśmy to.

— Ty na pewno — odparł Mitch.

— Ich córeczka znowu uniosła główkę i otworzyła oczy, tym razem szeroko.

— Proszę spojrzeć — powiedział Chambers. Felicity pochyliła się, niemal zderzając się głową z Sue.

Mitch zafascynowany przyjął spojrzenie swej córeczki. Miała jasnobrązowe źrenice nakrapiane złotem. Pochylił się.

— Jestem tutaj — powiedział do dziecka.

Kaye ponownie pokazała dziecku sutek, ale niemowlę nie chciało ssać; kiwało główką ze zdumiewającą silą.

— Hej, Mitch — powiedziała jego córeczka. Miała głosik jak miauczenie kotka; wydała ledwo słyszalne, ale bardzo wyraźne piśniecie.

Włosy stanęły mu dęba na karku. Felicity Galbreath otworzyła usta i cofnęła się, jakby użądlona.

Mitch odepchnął się od brzegu łóżka i wstał. Cały drżał. Niemowlę leżące na piersiach Kaye było przez chwilę ponad jego siły; było czymś nie tyle nieoczekiwanym, co niewłaściwym. Pragnął uciec. Mimo to nie potrafił oderwać oczu od dziewczynki. Oblewał się potem. Maleńka twarzyczka wykrzywiła się jakby w wysiłku. Niemowlę usiłowało znowu coś powiedzieć, wydymało i wykręcało w bok maleńką, różową buzię. Żółta bańka mleka pojawiła się w kąciku ust. Drobniutkie, płowe jak sierść lwa piegi wykwitły na policzkach i brwiach.

Dziewczynka przekręciła główkę i spojrzała na twarz Kaye.

Zmarszczka namysłu pojawiła się między oczkami.

Mitch Rafelson wyciągnął wielką, kościstą dłoń i pokryte odciskami palce, aby dotknąć córeczki. Pochylił się, ucałował Kaye, potem niemowlę; z wielką ostrożnością pogładził jego skroń. Naciskiem kciuka znowu nakierował różowe usteczka na bogaty w pokarm sutek. Dziecko westchnęło — cichutki, świszczący dźwięk — i zwinęło się, przywierając do piersi matki i ssąc chciwie. Rączki zagięły doskonałe, złotobrązowe paluszki.

*** Mitch zadzwonił do Sama i Abby w Oregonie i przekazał im dobre wiadomości. Ledwo był w stanie skupić się na ich słowach; drżącym głosie ojca, przenikliwym pisku radości i ulgi matki. Rozmawiali chwilę, a potem oznajmił im, że ledwo stoi na nogach.

— Potrzebujemy snu — powiedział.

Kaye i dziecko już prawie spali. Chambers powiedział mu, że zostaną tutaj jeszcze dwa dni. Mitch poprosił o przyniesienie do pokoju leżanki, ale Felicity i Sue przetłumaczyły mu, że wszystko będzie dobrze.

— Jedź do domu i odpocznij — powiedziała Sue. — Nic jej nie będzie.

Mitch niepewnie przestępował z nogi na nogę.

— Czy zadzwonią, jeśli coś się stanie?

— Zadzwonimy — obiecała Mary Hand, przechodząca obok z torbą z rzeczami.

— Poproszę dwóch przyjaciół, aby cały dzień stali przed lecznicą — dodał Jack.

— Potrzebuję miejsca na nocleg — powiedziała Felicity. — Chcę obejrzeć matkę i córkę jutro.

— Zostań w naszym domu — zaprosił ją Jack.

Na chwiejnych nogach Mitch wyszedł z nimi z lecznicy i wsiadł do toyoty.

W przyczepie kempingowej przespał popołudnie i wieczór. Obudził się o zmierzchu. Ukląkł na łóżku, wyglądając przez szerokie okno na zarośla, piaski i odległe wzgórza.

Potem wziął prysznic, ogolił się, ubrał. Poszukał zapomnianych rzeczy, które mogłyby się przydać Kaye i niemowlęciu.

Spojrzał na siebie w lustrze w łazience.

Płakał.

Poszedł samotnie do lecznicy w ślicznym zachodzie słońca.

Powietrze było czyste, przejrzyste, pełne woni szałwi, trawy, kurzu i wody z płytkiego strumyka. Minął dom, przy którym czterej mężczyźni wyjmowali silnik ze starego forda, pomagając sobie dębowym drągiem i podnośnikiem łańcuchowym. Kiwnęli mu głowami i szybko odwrócili wzrok. Wiedzieli, kim jest; wiedzieli, co się stało. Nie podobał się im ani on, ani wydarzenie. Przyspieszył kroku. Swędziły go brwi, a teraz i policzki. Maska była bardzo luźna. Wkrótce odpadnie. Czuł język dotykający policzków od środka. Był jakiś inny. Cała głowa była jakaś inna.

Nade wszystko pragnął ujrzeć znowu Kaye i dziecko, dziewczynkę, córeczkę, aby się upewnić, że wszystko to stało się naprawdę.

88

Arlington, stan Wirginia

Wesele zajmowało znaczną część półakrowego podwórka z tyłu. Dzień był ciepły i mglisty, przejaśnienia z blaskiem słońca przeplatały się z zachmurzeniami. Mark Augustine czterdzieści minut stał obok panny młodej, uśmiechając się, ściskając ręce, uprzejmie obejmując składających życzenia, stojących w długiej kolejce gości. Senatorzy i kongresmani podchodzili bez kolejki i uprzejmie rozmawiali. Mężczyźni i kobiety w jednakowej, czarno-białej liberii roznosili tace z szampanem i kanapkami po przystrzyżonych jak na polu golfowym trawnikach. Augustine patrzył na swą oblubienicę z przylepionym uśmiechem; wiedział, co czuje w środku — miłość, ulgę i spełnienie, wszystko lekko wychłodzone. Twarz, jaką ukazywał gościom i nielicznym reporterom, którzy wygrali szczęśliwe losy w loterii urządzonej dla dziennikarzy, była spokojna, serdecznie kochająca, pełna oddania.

Coś zajmowało mu myśli przez cały dzień, zawsze, nawet podczas uroczystości ślubnej. Sknocił proste słowa przysięgi małżeńskiej, wywołując lekki śmiech w przednich rzędach kaplicy.

Dzieci rodziły się żywe. W objętych kwarantanną szpitalach, w wyznaczonych klinikach Zespołu Specjalnego, a nawet w domach prywatnych przychodziły na świat nowe dzieci.

Przelotnie przyszła mu do głowy możliwość, że się mylił; lekko go niepokoiła, dopóki nie usłyszał, że urodziło się żywe dziecko Kaye Lang, odebrane przez lekarza pracującego według wskazówek postępowania w wyjątkowych przypadkach, wydanych przez Centers for Disease Control, ten sam zespół badań epidemiologicznych, który ustanowiono na jego polecenie. Specjalne procedury, specjalne środki ostrożności; noworodki były odmienne.

Jak dotąd w klinikach samotne matki lub rodzice, których nie wyśledził Zespół Specjalny, zostawili dwadzieścioro czworo niemowląt SHEVY.

Anonimowe, żywe podrzutki, teraz pod jego opieką.

Kolejka składających życzenia dobiegła końca. Z bolącymi stopami w ciasnych lakierkach uścisnął pannę młodą, szepnął jej coś do ucha, a potem skinął na Florence Leighton, aby dołączyła do niego w głównym budynku.

— Co przysłały nam Allergy and Infectious Diseases? — Zapytał. Pani Leighton otworzyła aktówkę, którą nosiła cały dzień, i wręczyła mu świeży faks.

— Czekałam na okazję — powiedziała. — Wcześniej zadzwonił prezydent, złożył najlepsze życzenia, zaprasza cię wieczorem do Białego Domu, najszybciej, jak tylko zdołasz.

Augustine przeczytał faks.

— Kaye Lang urodziła — powiadomił ją z podniesionymi brwiami.

— Tak słyszałam — odparła pani Leighton. Jej mina była profesjonalna, wyczekująca; niczego nie zdradzała.

— Powinniśmy wysłać jej gratulacje — powiedział Augustine.

Dopilnuję tego.

Augustine pokręcił głową.

— Nie, nie musisz. Nadal mamy obowiązki do spełnienia.

— Tak jest, dyrektorze.

— Powiedz prezydentowi, że będę o ósmej.

— Co z Alyson? — Spytała pani Leighton.

— Czyż nie wyszła za mnie? — Odparł Augustine. — Wiedziała, w co się pakuje.

89

Hrabstwo Kumash, wschodnia część stanu Waszyngton

Mitch trzymał Kaye pod rękę, gdy ta chodziła od ściany do ściany pokoju.

— Jak zamierzasz na nią wołać? — Zapytała Felicity. Siedziała na jedynym krześle z błękitnego winylu, kołysząc łagodnie w ramionach śpiące dziecko.

Kaye spojrzała wyczekująco na Mitcha. Wybór imienia dziecka czynił ją bezbronną i onieśmieloną, jakby to prawo nie było przynależne nawet matkom.

— Wykonałaś większość roboty — powiedział Mitch z uśmiechem. — Masz pierwszeństwo.

— Musimy być zgodni — zauważyła Kaye.

— Spróbuj.

— Jest nowym rodzajem gwiazdy — powiedziała Kaye. Nogi miała nadal jak z waty. Brzuch wydawał się jej oklapły i rozciągnięty, ból między nogami sprawiał czasami, że czuła się nie najlepiej, ale szybko dochodziła do siebie. Usiadła na skraju łóżka.

— Babcia miała na imię Stella. Oznacza to gwiazdę. Pomyślałam, że nazwiemy ją Stella Nova.

Mitch wziął niemowlę od Felicity.

— Stella Nova — powtórzył.

— Brzmi śmiało — powiedziała Felicity. — Podoba mi się.

— To jej imię — oświadczył Mitch, podnosząc dziecko do twarzy. Powąchał czubek główki, wilgotne, mocne ciepło włosów. Pachniało matką i czymś jeszcze. Wyczuwał kaskady uczuć padające wewnątrz niby staczające się głazy, tworzące mocną podwalinę.

— Przyciąga twą uwagę nawet, gdy śpi — zauważyła Kaye. Na wpół świadomie sięgnęła do swej twarzy i zdjęła dyndający kawałek maski, odsłaniając świeżą skórę, różową i miękką, z jaśniejącymi plamkami melanoforów.

Felicity podeszła i pochyliła się, aby dokładniej obejrzeć Kaye.

— Nie wierzę, że to widzę — powiedziała. — Powinnam się czuć zaszczycona.

Stella otworzyła oczka i zadrżała, jakby przestraszona. Zwróciła na ojca długie i zdumione spojrzenie, po czym zaczęła płakać.

Jej płacz był głośny i niepokojący. Mitch szybko przekazał Stellę Kaye, która odchyliła szlafrok. Niemowlę przyssało się i przestało płakać. Kaye znowu napawała się cudem spływającego z niej mleka, zmysłowym urokiem dziecka przy piersi. Oczy niemowlęcia przyglądały się matce, a potem Stella odwróciła główkę, ciągnąc za sobą sutek, i rozejrzała się po pokoju, patrząc na Felicity i Mitcha. Na widok płowych, nakrapianych złotem oczek Mitch rozpływał się w środku.

— Jakże rozwinięta — stwierdziła Felicity. — Oczaruje każdego.

— A czego się spodziewałaś? — Spytała Kaye cicho. Jej głos lekko świergotał. Trochę wstrząśnięty Mitch rozpoznał u matki niektóre z dźwięków wydawanych przez córkę.

Stella Nova cichutko szczebiotała przy ssaniu jak śliczny ptaszek. Śpiewała przy karmieniu, okazując swe zadowolenie, radość.

Język Mitcha wysunął się z ust w wyrazie niegasnącej sympatii.

— Jak to robi? — Zapytał.

— Nie wiem — odparła Kaye. I było jasne, że w tej chwili zupełnie się tym nie przejmowała.


— Pod pewnymi względami jest jak niemowlę sześciomiesięczne powiedziała Felicity Mitchowi, kiedy przenosił torby z toyoty do przyczepy mieszkalnej. Wydaje się zdolna do skupiania wzroku, rozpoznawania twarzy… Głosów… — Mruczała do siebie, jakby pomijając jedyną rzecz, która naprawdę odróżniała Stellę od innych noworodków.

— Więcej się nie odezwała — stwierdził Mitch.

Felicity przytrzymała dla niego drzwi z siatki.

— Może się przesłyszeliśmy — powiedziała.

Kaye położyła śpiące dziecko w łóżeczku stojącym w narożniku salonu. Przykryła Stellę lekkim kocykiem i wyprostowała się z cichym jękiem.

— Słyszeliśmy dobrze — zapewniła. Podeszła do Mitcha i oderwała z jego twarzy skrawek maski.

— Au — stwierdził. — Jeszcze za wcześnie.

— Słuchaj — powiedziała Kaye, nagle stając się znowu naukowcem. — Mamy melanofory. Ona ma melanofory. Większość nowych rodziców, jeśli nie wszyscy, je dostaje. A nasze języki… Łączą się z czymś nowym w naszych głowach. — Klepnęła się po skroni. — Zostaliśmy wyposażeni, aby jej dorównywać, czy prawie dorównywać.

Felicity wydawała się oszołomiona tym rzeczowym tonem nowej matki. Przyglądała się Kaye Lang, która z uśmiechem odwzajemniała to spojrzenie.

— Nie spędziłam ciąży jak krowa — powiedziała Kaye. — Sądząc po tych nowych narzędziach, nasza córeczka będzie pewnie bardzo trudnym dzieckiem.

— Jak to? — Zapytała Felicity.

— Pod pewnymi względami zostawi nas daleko w tyle.

— Może pod wszystkimi — zauważył Mitch.

— Chyba nie do końca — powiedziała Felicity. — Przynajmniej na razie jeszcze nie biega. Barwa skóry — melanofory, jak je nazywasz — może być… — Machnęła ręką, niezdolna dokończyć swą myśl.

— To nie tylko barwa — stwierdził Mitch. — Wyczuwam je.

— Ja też — potwierdziła Kaye. — Zmieniają się. Przypomina mi się ta biedna dziewczyna. — Spojrzała na Mitcha. Ten kiwnął głową, a potem opowiedział Felicity o spotkaniu z nastolatkami w Wirginii Zachodniej.

— Gdybym była w Zespole Specjalnym, zakładałabym poradnie psychiatryczne dla rodziców, którym urodziły się nowe dzieci — powiedziała Kaye. — Mogą się pojawiać nowe rodzaje rozpaczy.

— Wszyscy wystrojeni, a nie ma z kim pogadać — rzucił Mitch.

Felicity zaczerpnęła głęboki oddech i przyłożyła dłonie do czoła.

— Jestem pediatrą od dwudziestu dwóch lat — powiedziała.

— Teraz mam wrażenie, że powinnam zrezygnować i zaszyć się gdzieś głęboko w lesie.

— Daj biedaczce szklankę wody — poleciła Kaye. — A może wolisz wino? Mam ochotę na lampkę wina, Mitch. Nie piłam od ponad roku. — Zwróciła się do Felicity. — Czy biuletyn zakazuje alkoholu?

— Ani słowem. Poproszę wino i dla mnie — odparła Felicity.

Kaye w kuchence zbliżyła twarz do Mitcha. Patrzyła nań z napięciem; jej wzrok na chwilę stracił ostrość. Policzki pulsowały bladą żółcią i złotem.

— Jezu — powiedział Mitch.

— Zdejmij tę maskę — nakazała Kaye — i będziemy naprawdę gotowi coś sobie nawzajem pokazać.

90

Hrabstwo Kumash, wschodnia część stanu Waszyngton
Czerwiec

— Nazwijmy to przyjęciem Nowego Wspaniałego Gatunku — powiedział Wendell Packer, gdy wszedł przez drzwi z siatki i wręczył Kaye bukiet róż. Za nim pojawił się Oliver Merton z pudełkiem czekoladek Godiva i szerokim uśmiechem. Rozejrzał się z ciekawością po wnętrzu przyczepy mieszkalnej.

— Gdzie maleńkie cudo?

— Śpi — powiedziała Kaye, odwzajemniając jego uścisk. — Kto tam jeszcze jest? — Zawołała zachwycona.

— Przeszmuglowaliśmy Wendella, Olivera i Marię — odparła Eileen Ripper. — A oto mamy…

Wyciągnęła ręce w stronę zakurzonej starej furgonetki, stojącej na żwirowym podjeździe pod samotnym dębem. Christopher Dicken z pewnym trudem gramolił się z miejsca pasażera na pierwszej kanapie. Miał sztywne nogi. Wziął od Marii Konig parę kul i obrócił się w stronę przyczepy. Zdrowym okiem spojrzał na Kaye, która przez chwilę pomyślała, że zaraz się rozpłacze. Gdy jednak uniósł kulę i pomachał jej, uśmiechnęła się.

— Trochę mnie wytrzęsło! — Zawołał Dicken.

Kaye pobiegła, mijając Mitcha, i mocno uścisnęła Christophera. Eileen i Mitch stali obok siebie.

— Starzy przyjaciele? — Spytała Eileen.

— Przypuszczalnie bratnie dusze — odparł Mitch. Jego też cieszył widok Christophera, ale nie mógł się powstrzymać przed lekkim ukłuciem męskiej zazdrości.


Salonik był za mały, aby pomieścić ich wszystkich, więc Wendell opierał rękę na szafce w korytarzu i patrzył stamtąd na pozostałych. Maria i Oliver siedzieli razem na kanapie pod szerokim oknem. Christopher zajął błękitne winylowe krzesło, a Eileen przycupnęła na jego poręczy. Mitch wszedł z kuchni, trzymając w każdej ręce pęk kieliszków na wino, a pod obiema pachami po butelce szampana. Oliver pomógł ustawić naczynia na okrągłym stole przed kanapą i ostrożnie odkorkował butelki.

— Z lotniska? — Zapytał Mitch.

— W Portland. Mają dość marny wybór — odparł Oliver.

Kaye przyniosła Stellę Novą w różowym nosidełku i położyła ją na małym, porysowanym stoliku do kawy. Niemowlę się obudziło. Wodziło ospale oczkami po pokoju; puściło banieczkę śliny. Lekko kiwało główką. Kaye nachyliła się, aby poprawić śpioszki.

Christopher patrzył na nią jak na ducha.

— Kaye… — Zaczął; głos mu się łamał.

— Nie trzeba — powiedziała Kaye, po czym dotknęła jego pokrytej czerwonymi szramami ręki.

— Trzeba. Czuję, że nie zasługuję na bycie tutaj z tobą i Mitchem, z nią.

— Ciii — uciszyła go Kaye. — Byłeś z nami od początku.

Christopher się uśmiechnął.

— Dziękuję ci.

— Ile ma? — Szepnęła Eileen.

— Trzy tygodnie — odparła Kaye.

Maria odważyła się pierwsza i pogładziła rączkę Stelli palcem. Paluszki dziecka zacisnęły się na nim i lekko pociągnęły. Stella się uśmiechała.

— Zachowała ten odruch — powiedział Oliver.

— Och, zamknij się — nakazała Eileen. — To jeszcze niemowlę, Oliverze.

— Zgoda, ale wygląda tak…

— Pięknie! — Zakończyła Eileen z naciskiem.

— Odmiennie — upierał się Oliver.

— Prawie już tego nie zauważam — powiedziała Kaye, wiedząc, co miał na myśli, ale pragnąc się trochę bronić.

— My też wyglądamy odmiennie — zauważył Mitch.

— Oboje wyglądacie ładnie, a nawet stylowo — stwierdziła Maria. — Niedługo będą się o was zabijać żurnale. Maleńka, piękna Kaye…

— Szorstki, przystojny Mitch — dopowiedziała Eileen.

— Z policzkami jak u kałamarnicy — zakończyła za nich Kaye.

Śmieli się, a Stella wierciła się w nosidełku. Potem zaszczebiotała i w pokoju znowu zaległa cisza. Stella zaszczyciła każdego z gości po kolei drugim, dłuższym spojrzeniem, kiwając główką, gdy wyszukiwała ich w całym pokoju, zataczając pełen krąg do Kaye, a potem znowu się wiercąc na widok Mitcha. Uśmiechnęła się do niego. Mitch czuł, że płoną mu policzki, jakby pod jego skórą przepływała ciepła woda. Resztki masek opadły osiem dni wcześniej i patrzenie na córeczkę było dlań trochę nowym przeżyciem.

— O Boże — rzucił Oliver.

Maria patrzyła na nich troje z opadłą szczęką.

Po policzkach Stelli Novej przepływały fale bladej żółci i złota; lekko rozszerzyła źrenice, mięśnie wokół oczek i powiek ściągały skórę w delikatne i skomplikowane wzory.

— Nauczy nas mówić — stwierdziła Kaye z dumą.

— Jest niesamowicie oszałamiająca — powiedziała Eileen. — Nigdy nie widziałam piękniejszego niemowlęcia.

Oliver poprosił o pozwolenie na podejście bliżej i pochylił się, aby obejrzeć Stellę.

— Jej oczka naprawdę nie są takie wielkie, jedynie tak wyglądają — powiedział.

— Oliver uważa, że następni ludzie powinni przypominać ufoludki — stwierdziła Eileen.

— Kosmitów? — Rzucił Oliver z pogardą. — Zaprzeczam tym słowom, Eileen.

— Jest w pełni ludzka, w pełni nowa — powiedziała Kaye. — Nie oddzielna, nie odległa, nie różna. To nasze dziecko.

— Oczywiście — zarumieniła się Eileen.

— Przepraszam — powiedziała Kaye. — Za długo już tu jesteśmy, mamy za dużo czasu na myślenie.

— Wiem coś o tym — stwierdził Christopher.

— Ma naprawdę zdumiewający nosek — zauważył Oliver. — Taki delikatny, a jednak szeroki u podstawy. I kształt… Sądzę, że wyrośnie na wyjątkową piękność.

Stella spojrzała na niego uważnie, z bezbarwnymi policzkami, potem znudzona odwróciła wzrok. Próbowała znaleźć Kaye. Ta przysunęła się w pole widzenia dziecka.

— Mama — zaświergotała Stella.

— O mój Boże — powtarzał Oliver.


Wendell i Oliver pojechali do sklepu Little Silver i kupili kanapki. Jedli wszyscy przy stoliku piknikowym ustawionym za przyczepą; było chłodniejsze popołudnie. Christopher mówił bardzo niewiele, uśmiechając się sztywno, gdy słuchał innych. Zjadał swoją kanapkę na paśmie wyschłej na siano trawy, siedząc na rozklekotanym krześle biwakowym.

Mitch podszedł i usiadł przy nim na trawie.

— Stella śpi — powiedział. — Kaye jest z nią.

Christopher uśmiechnął się i pociągnął łyk z puszki 7UP.

— Chciałbyś wiedzieć, co sprowadziło mnie tak daleko — odrzekł.

— No dobrze. To na początek.

— Jestem zdziwiony, że Kaye tak łatwo wybaczyła.

— Przeszliśmy przez wiele zmian — odparł Mitch. — Muszę przyznać, że mieliśmy wrażenie, iż o nas zapomniałeś.

— Ja też przeszedłem mnóstwo zmian — powiedział Christopher. — Usiłuję ustawić wszystko na nowo. Pojutrze jadę do Meksyku. Ensenada, na południe od San Diego. Samodzielnie.

— To nie wakacje?

— Zamierzam przyjrzeć się przekazowi poziomemu starych retrowirusów.

— Bzdura — rzucił Mitch. — Wymyślili to, aby mieć powód do utrzymywania Zespołu Specjalnego.

— Nie, naprawdę coś w tym jest. Jak dotąd pięćdziesiąt przypadków. Mark nie jest potworem.

— Nie jestem pewny. — Mitch wpatrywał się ponuro w pustynię i przyczepę mieszkalną.

— Uważam jednak, że przyczyną może nie być wirus znaleziony przez nich. Przejrzałem stare pliki o Meksyku. Natrafiłem na podobne przypadki sprzed trzydziestu lat.

— Mam nadzieję, że ustalisz to szybko. Było tu miło, ale moglibyśmy dokonać znacznie więcej… W innych okolicznościach.

Kaye wyszła z przyczepy, trzymając przenośny czujnik pilnujący zdalnie dziecka. Maria podała jej kanapkę na papierowej tacce. Kaye dołączyła do Mitcha i Christophera.

— Co sądzisz o moim trawniku? — Zapytała.

— Jedzie szukać choroby meksykańskiej — powiedział Mitch.

— Myślałam, że odszedłeś z Zespołu Specjalnego.

— Odszedłem. Przypadki są prawdziwe, Kaye, ale nie sądzę, aby były bezpośrednio powiązane z SHEVĄ. W tej sprawie było już tyle zwrotów — opryszczka, choroba Epsteina-Barr. Domyślam się, że dostałaś biuletyn CDC o znieczuleniu.

— Nasza lekarka dostała — wyjaśnił Mitch.

— Inaczej mogliśmy stracić Stellę — dodała Kaye.

— Teraz rodzi się coraz więcej niemowląt SHEVY. Augustine musi się z tym zmierzyć. Chcę tylko trochę oczyścić przedpole przez sprawdzenie, co się dzieje w Meksyku. Wszystkie przypadki miały miejsce właśnie tam.

— Sądzisz, że może istnieć inne źródło? — Zapytała Kaye.

— Chcę to zbadać. Mogę już trochę chodzić. Wynająłem asystenta.

— Jak? Nie jesteś bogaty.

— Otrzymałem dotację od bogatego ekscentryka z Nowego Jorku.

Oczy Mitcha się rozszerzyły.

— Chyba nie od Williama Daneya!

— We własnej osobie. Oliver i Brock mają zamiar zadać cios dziennikarski. Uważają, że mogę zdobyć dowody. To wyzwanie, i do diabła, wierzę w nie. Zobaczenie Stelli… Stelli Novej… Naprawdę dało mi kopa. Po prostu brakowało mi wiary.

Od strony dębu nadeszli Wendell i Maria. Packer z papierowej torebki wyciągnął numer czasopisma.

— Sądzimy, że chętnie rzucisz na to okiem — powiedziała Maria, wręczając je Kaye.

Kaye spojrzała na egzemplarz i wybuchnęła głośnym śmiechem. Na jaskrawopomarańczowej okładce „WIRED” wydrukowano czarną sylwetkę skulonego płodu z zielonym znakiem zapytania w środku. Wielki napis głosił: „Człowiek 3. 0: Nie wirus, ale wersja poprawiona?”

Dołączył do nich Oliver.

— Widziałem to — powiedział. — „WIRED” nie ma obecnie większych wpływów w Waszyngtonie. Wiadomości są niemal bez wyjątku przygnębiające, Kaye.

— Wiemy — przyznała Kaye, poprawiając kosmyk włosów porwany przez wietrzyk.

— Ale są i dobre. Brock mówi, że „National Geographic” i „Nature” zakończyły recenzowanie jego artykułu o neandertalczykach z Innsbrucku. Ma zostać wydrukowany w obu razem za sześć miesięcy. Brock zamierza ogłosić, że to potwierdzony przykład działania ewolucji, wspomni też o SHEVIE, choć tego nie podkreśli.

— Czy Christopher powiedział ci o Daneyu?

— Kaye przytaknęła.

— Zamierzamy zacząć ostatnie okrążenie — powiedział Oliver; jego oczy błyszczały. — Christopher musi jedynie wyśledzić wirusa w Meksyku i przechytrzyć siedem laboratoriów narodowych.

— Jesteś w stanie — zapewnił Mitch Christophera. — Byłeś pierwszy, nawet przed Kaye.


Goście zbierali się przed długą drogą przez północne pustkowia i poza rezerwat. Mitch pomógł Christopherowi usiąść na miejscu pasażerskim. Podali sobie ręce. Gdy Kaye, trzymając śpiącą Stellę, ściskała się z pozostałymi, Mitch zobaczył półciężarówkę Jacka jadącą zakurzoną drogą.

Sue nie było z nim. Hamulce zazgrzytały, gdy Jack zatrzymał się na podjeździe, tuż obok furgonetki. Mitch podszedł, aby porozmawiać, gdy Jack otworzył drzwiczki. Nie wysiadł.

— Co z Sue?

— Jeszcze się trzyma — odparł Jack. — Chambers nie może użyć żadnych lekarstw, aby pomóc jej urodzić. Doktor Galbreath wszystkiego pilnuje. Możemy tylko czekać.

— Chcielibyśmy się z nią zobaczyć — powiedział Mitch.

— Nie jest w dobrym humorze. Warczy na mnie. Może jutro. Teraz muszę przeszmuglować twoich przyjaciół starą drogą płukaczy złota.

— Jesteśmy ci wdzięczni, Jack — powiedział Mitch.

Jack zamrugał i opuścił usta. Odpowiadało to u niego wzruszeniu ramionami.

— Dziś po południu odbędziemy specjalne zebranie — oznajmił.

— Kobieta z Cayuse znowu na nas naskoczyła. Część pracowników kasyna utworzyła grupkę. Są wściekli. Mówią, że kwarantanna nas zrujnuje. Nie zechcą mnie słuchać. Mówią, że jestem stronniczy.

— Co możemy zrobić?

— Sue nazywa ich zapaleńcami, ale zapalają się nie bez przyczyny. Chciałem was tylko powiadomić. Wszyscy musimy być przygotowani.

Mitch i Kaye pomachali i patrzyli, jak ich przyjaciele odjeżdżają drogą. Nad okolicą zapadał wieczór. Kaye skorzystała z resztek ciepła, siadając pod dębem na składanym krześle i tuląc Stellę, aż nadeszła pora zmiany pieluszki.

Przewijanie nieodmiennie sprowadzało Mitcha na ziemię. Po dokładnym wytarciu przez niego córeczka śpiewała słodko niczym ziarnojad wśród kołysanych wiatrem gałęzi. Jej policzki i brwi rumieniły się niemal na czerwono, gdy znowu poczuła się dobrze, i mocno chwytała palec ojca.

Kołysząc się lekko na biodrach, szedł ze Stellą w ramionach za Kaye, która pakowała brudne pieluszki w plastikową torebkę, aby zabrać je do prania. Kaye obejrzała się przez ramię, gdy znaleźli się przed szopą z pralką i innymi maszynami.

— Co mówił Jack? — Spytała.

Mitch jej opowiedział.

— Będziemy żyć na walizkach — stwierdziła rzeczowo. Spodziewała się gorszych wiadomości. — Jutro znowu je zapakujemy.

91

Hrabstwo Kumash, wschodnia część stanu Waszyngton

Mitch przebudził się z głębokiego snu, w którym nic mu się nie śniło, i usiadł w łóżku, nasłuchując.

— Co to? — Szepnął.

Kaye leżała obok, nieruchomo, lekko pochrapując. Spojrzał przez łóżko na półeczkę Stelli zawieszoną na ścianie, na stojący na niej zegar na baterie ze wskazówkami lśniącymi w mroku na zielono. Było piętnaście po drugiej w nocy.

Bez namysłu przesunął się na koniec łóżka i wstał, ubrany tylko w bokserki, przecierając oczy. Skląłby każdego, który by się odezwał, ale w domu panowała cisza. Potem serce zaczęło mu bić szybko i poczuł niepokój przepływający przez jego nogi i ręce. Obejrzał się przez ramię na Kaye, pomyślał o obudzeniu jej, ale się na to nie zdecydował.

Wiedział, że powinien sprawdzić dom, upewnić się, że nikt nie chodzi na dworze, przygotować jakąś zasadzkę. Wiedział, zbytnio o tym nie myśląc, i zaczął od złapania stalowego pręta, który leżał pod łóżkiem na taką właśnie okoliczność. Nigdy nie miał broni palnej, nie znał się na niej, i wchodząc do saloniku zastanawiał się, czy nie było to nierozsądne.

Zadygotał na chłodzie. Pogoda się zepsuła; w oknie nad kanapą nie widział żadnych gwiazd; wszystko przesłoniły chmury. Potknął się o kubeł na pieluszki stojący w łazience. Potem poczuł nagle, że jest wzywany z wnętrza domu.

Wrócił do sypialni. Tkwiące do połowy w cieniu rzucanym przez szafkę przy łóżku nosidełko dziecka ukazywało jakoś w ciemności swe zarysy.

Jego oczy bardziej przywykły do mroku, ale to nie oczyma dostrzegał nosidełko. Pociągnął nosem; ciekło mu z niego. Pociągnął znowu i pochylił się nad nosidełkiem; potem się wyprostował i głośno kichnął.

— Co jest? — Kaye usiadła w łóżku. — Mitch?

— Nie wiem — odpowiedział.

— Wołałeś mnie?

— Nie.

— A Stella?

— Jest cicho. Chyba śpi.

— Zapal światło.

Uznał to za rozsądne. Zapalił lampę na suficie. Stella spojrzała na niego z nosidełka. Płowe oczy miała szeroko otwarte, rączki zaciśnięte w piąstki. Buzia była rozchylona, nadając dziecku wygląd niemowlęcej, nadąsanej Marilyn Monroe, ale dziewczynka leżała cicho.

Kaye poszła na czworakach na koniec łóżka i spojrzała na córeczkę.

Stella cicho zakwiliła. Oczkami śledziła ich uważnie, skupiając wzrok i zaraz tracąc ostrość widzenia, niekiedy robiąc jak zwykle zeza. Mimo to było jasne, że ich widzi i że nie jest zadowolona.

— Jest samotna — powiedziała Kaye. — Nakarmiłam ją godzinę temu.

— Jak to, ma zdolności paranormalne? — Zapytał Mitch, prostując się. — Przywołała nas myślami? — Znowu pociągnął nosem, i jeszcze raz. Okno sypialni było zamknięte. — O co tu chodzi?

Kaye przykucnęła przed nosidełkiem i wyjęła Stellę. Musnęła ją nosem, a potem popatrzyła na Mitcha z ustami wykrzywionymi w niemal dzikim warknięciu. Ona też pociągnęła nosem.

Stella znowu zagruchała.

— Chyba ma kolkę — powiedziała Kaye. — Powąchaj ją.

Mitch wziął Stellę od Kaye. Niemowlę wykręciło się i spojrzało na niego, marszcząc brwi. Mógłby przysiąc, że jego córka stała się bystrzejsza i że ktoś woła jego imię, w tym pokoju lub na dworze. Teraz był naprawdę wystraszony.

— Może naprawdę przybyła ze Star Treku — uznał. Powąchał ją ponownie i wykrzywił usta.

— Właśnie — rzuciła sceptycznie Kaye. — Nie ma zdolności parapsychologicznych. — Wzięła dziecko machające piąstkami, bardzo rade z zamieszania, i zaniosła je do kuchni. — Ludzie podobno tego nie mają, ale kilka lat temu naukowcy stwierdzili, że jest inaczej.

— Czego nie mają? — Zapytał Mitch.

— Działających narządów przylemieszowych. U podstawy jamy nosowej. Przetwarzają pewne molekuły… Womeroferyny. Coś w rodzaju feromonów. Moim zdaniem nasze stały się znacznie lepsze.

— Posadziła niemowlę na biodrze. — Unosisz górną wargę…

— Ty też — bronił się Mitch.

— To reakcja narządu przylemieszowego. Nasz kot czynił tak, gdy wyczuwał naprawdę ciekawy zapach: zdechłej myszy albo pachy mojej matki. — Kaye podniosła dziecko, które cicho zakwiliło, i powąchała jego główkę, szyję, brzuszek. Zbliżyła ponownie nos do uszu córeczki. — Powąchaj tutaj — powiedziała.

Mitch powąchał, cofnął się, zdusił kichnięcie. Ostrożnie pomacał Stellę za uszami. Ta zesztywniała i stała się niezadowolona, robiąc minkę, jakby za chwilę miała się rozpłakać.

— Nie — powiedziała całkiem wyraźnie. — Nie.

Kaye rozpięła stanik i dała Stelli ssać, zanim ta naprawdę się zaniepokoiła.

Mitch cofnął palec. Jego czubek był lekko tłusty, jakby dotknął miejsca za uchem nastolatki, a nie niemowlęcia. Substancja nie pochodziła jednak od przetłuszczającej się skóry. Przypominała wosk, przy dotykaniu była trochę grudkowata i pachniała jak piżmo.

— Feromony — powtórzył. — Tak chyba powiedziałaś?

— Womeroferyny. Niemowlęcy odpowiednik zalotnego spojrzenia. Musimy się wiele nauczyć — odparła Kaye sennie, niosąc Stellę do sypialni i kładąc się z nią. — Pierwszy się obudziłeś — mruknęła. — Zawsze miałeś dobrego nosa. Dobranoc.

Mitch dotknął się za uszami i powąchał palec. Nagle kichnął ponownie i stanął w nogach łóżka, całkowicie przebudzony, czując mrowienie nosa i podniebienia.


Minęła najwyżej godzina, nim obudził się ponownie i wyskoczył z łóżka, aby natychmiast wciągnąć spodnie. Było jeszcze ciemno.

Ręką poklepał nogę Kaye.

— Ciężarówki — powiedział. Ledwo zdążył zapiąć koszulę, gdy ktoś zabębnił w drzwi wejściowe. Kaye przesunęła Stellę na środek łóżka i szybko naciągnęła luźne spodnie i sweter.

Mitch otworzył drzwi, nie zapiąwszy guzików u mankietów koszuli. Na ganku stał Jack; usta miał wygięte w wielką podkowę, kapelusz mocno naciągnięty na oczy, tak że niemal je skrywał.

— Sue zaczęła rodzić — powiedział. — Muszę wracać do lecznicy.

— Zaraz tam będziemy — odparł Mitch. — Czy jest tam Galbreath?

— Nie przyjedzie. Powinniście się stąd wynieść. Rada powiernicza głosowała wczoraj wieczorem, gdy byłem z Sue.

— Jak… — Zaczął Mitch, a potem na żwirze i pyle podwórka zobaczył trzy półciężarówki i siedmiu ludzi.

— Uznali, że niemowlęta są chore — powiedział Jack ponuro.

— Chcą, aby zajął się nimi rząd.

— Chcą odzyskać swoją cholerną pracę — stwierdził Mitch.

— Nie będą ze mną gadać. — Silnym, grubym palcem Jack dotknął swojej maski. — Przekonałem członków rady, aby pozwolili wam odjechać. Nie mogę pojechać z wami, ale ci ludzie zawiozą was polną drogą do szosy. — Jack bezradnie rozłożył ręce. — Sue chciała, aby Kaye była przy niej. Wołałbym, abyście zostali. Muszę iść.

— Dzięki — rzucił Mitch.

Kaye stanęła za nim, trzymając dziecko w foteliku samochodowym.

— Jestem gotowa — powiedziała. — Chcę zobaczyć się z Sue.

— Nie — odparł Jack. — To ta stara Cayuse. Powinniśmy byli odesłać ją na wybrzeże.

— Gdyby to było takie proste — powiedział Mitch.

— Sue mnie potrzebuje! — Zawołała Kaye.

— Nie wpuszczą was do tej części miasteczka — stwierdził z rozpaczą Jack. — Za dużo tam ludzi. Usłyszeli w wiadomościach o zmarłych Meksykanach niedaleko San Diego. Najmniejszych szans. Ich myśli są teraz twarde jak kamienie. Przypuszczalnie będziemy następni w kolejce.

Kaye przecierała oczy w gniewie i zdenerwowaniu.

— Powiedz jej, że ją kochamy. Dziękujemy za wszystko, Jack.

Powiedz jej.

— Powiem. Muszę iść.

Siedmiu ludzi cofnęło się, gdy Jack szedł do swojej półciężarówki. Wsiadł do niej, uruchomił silnik i ruszył gwałtownie, wyrzucając snopy kurzu i żwiru.

— Toyota jest w lepszym stanie — powiedział Mitch. Pod czujnym wzrokiem siedmiu ludzi załadował do bagażnika ich dwie walizki. Szeptali między sobą i odsunęli się wyraźnie, kiedy Kaye wyniosła na rękach Stellę i przypięła jej fotelik do tylnego siedzenia samochodu. Niektórzy unikali jej wzroku i robili nieznaczne znaki rękoma. Usiadła obok dziecka.

Dwie półciężarówki miały uchwyty na broń, pistolety i strzelby myśliwskie. Kaye czuła ucisk w gardle, siedząc w toyocie przy Stelli. Zamknęła okno, zapięła pasy i czekała w gęstym, kwaśnym odorze własnego strachu.

Mitch wyniósł jej laptop i karton z papierami, wepchnął je w głąb bagażnika i zatrzasnął jego pokrywę. Kaye naciskała guziki swego telefonu komórkowego.

— Nie rób tego — przestrzegł Mitch ostro, gdy usiadł za kierownicą. — Nie wiedzą, gdzie jesteśmy. Zadzwonimy gdzieś z automatu telefonicznego, kiedy będziemy na szosie.

Cętki Kaye na chwilę błysnęły czerwienią.

Mitch patrzył na nią ze zbolałą, zaskoczoną twarzą.

— Jesteśmy kosmitami — szepnęła. Uruchomił silnik. Siedmioro ludzi wsiadło do swoich półciężarówek i ruszyło przed nimi drogą.

— Czy masz gotówkę na benzynę? — Zapytał Mitch.

— W torebce — odparła Kaye. — Nie chcesz płacić kartą kredytową?

Mitch unikał odpowiedzi.

— Mamy prawie pełen zbiornik.

Stella trochę płakała, potem uspokajała się, w miarę jak nad niskimi wzgórzami i za rzadko rosnącymi dębami jaśniał różowy świt. Nad horyzontem zalegało ogromne, zasnute niebo, przed sobą widzieli zasłonę deszczu. Światło brzasku było jasne i nierzeczywiste wobec niskich, czarnych chmur.

Wiodąca na północ polna droga była ciężka, ale możliwa do pokonania. Półciężarówki towarzyszyły im do samego końca, do znaku wskazującego granicę rezerwatu, a jednocześnie zachęcającego do odwiedzin kasyna Dziki Orzeł. Smętne i połamane krzaki oraz niesione wiatrem rośliny leżały nabite na wygięty i poskręcany drut kolczasty ogrodzenia.

Wydęte podbrzusza chmur kapały lekkim deszczem na szyby. Wycieraczki zmieniały kurz w błoto, gdy zjechali z polnej drogi i po pokonaniu wału znaleźli się na wiodącej na wschód autostradzie stanowej. Oślepiający snop porannego słońca, ostatni, jaki zobaczyli tego dnia, złapał ich jak światło latarki, gdy Mitch przyspieszył toyotę na asfalcie dwupasmówki.

— Lubiłam to miejsce — powiedziała Kaye łamiącym się głosem. — Byłam szczęśliwsza w tamtej przyczepie niż kiedykolwiek w życiu, gdziekolwiek bym była.

— Rozkwitasz w nieszczęściach — stwierdził Mitch i sięgnął przez oparcie, aby wziąć ją za rękę.

— Rozkwitam z tobą — odparła Kaye. — Ze Stellą.

92

Północno-wschodnia część stanu Oregon

Kaye wyszła z budki telefonicznej. Zatrzymali się na parkingu przed centrum handlowym w Bend, aby zaopatrzyć się tam w żywność. Kaye zrobiła zakupy, a potem zadzwoniła do Marii Konig. Mitch został ze Stellą w samochodzie.

— Arizona nadal nie ustanowiła Urzędu Działań Doraźnych — powiedziała Kaye.

— Co z Idaho?

— Ma go już od dwóch dni. Kanada też.

Stella świergotała w swoim foteliku. Mitch przewinął ją kilka minut wcześniej, a zwykle wtedy popisywała się chwilę. Niemal przywykł do jej melodyjnych odgłosów. Potrafiła już wydawać dwa różne tony jednocześnie, rozszczepiać jeden z nich, podwyższać i obniżać; brzmiała wtedy zadziwiająco podobnie do dwóch grających thereminów. Kaye zajrzała przez okno. Dziecko wydawało się tkwić w innym świecie, pochłonięte odkrywaniem, jakie dźwięki potrafi wydawać.

— Gapili się na mnie w sklepie — powiedziała Kaye. — Czułam się jak trędowata. Gorzej, jak czarnuch. — Wypluła to słowo przez zaciśnięte zęby. Położyła torbę na siedzeniu pasażera i pogrzebała w niej sztywną ręką. — Wyjęłam trochę pieniędzy w bankomacie, kupiłam jedzenie, a potem to. — Wyciągnęła buteleczki kosmetyków do charakteryzacji, pudełka podkładu i pudru. — Na nasze cętki. Nie wiem, co zrobimy z jej śpiewem.

Mitch usiadł za kierownicą.

— Jedźmy — powiedziała Kaye — zanim ktoś wezwie policję.

— Nie jest aż tak źle — odparł Mitch, uruchamiając silnik.

— Nie jest? — Zawołała Kaye. — Jesteśmy napiętnowani! Jeśli nas znajdą, to na litość boską, zabiorą Stellę do obozu! Bóg jeden wie, co Augustine szykuje dla nas, dla wszystkich rodziców. Oprzytomnij, Mitch!

Mitch w milczeniu wyjechał z parkingu.

— Przepraszam — powiedziała Kaye łamiącym się głosem. — Przepraszam, Mitch, ale tak bardzo się boję. Musimy się zastanowić, musimy coś zaplanować.

Chmury ciągnęły za nimi pod szarym niebem i w nieustannym kapuśniaczku. Granicę Kalifornii minęli nocą, zjechali na pustą drogę polną i spali w samochodzie przy dźwiękach bijących w dach kropli deszczu.

Rankiem Kaye zrobiła makijaż Mitchowi, który niezgrabnie nałożył na jej twarz podkład. Poprawiła charakteryzację, przeglądając się w lusterku wstecznym.

— Dzisiaj wynajmiemy pokój w motelu — powiedział Mitch.

— Po co ryzykować?

— Wyglądamy, zdaje się, całkiem nieźle. — Uśmiechnął się uspokajająco. — Stella potrzebuje kąpieli, my też. Nie jesteśmy zwierzętami i nie chcę postępować jak one.

Kaye zastanawiała się, kołysząc Stellę.

— No dobrze — zgodziła się w końcu.

— Pojedziemy do Arizony, a stamtąd, jeśli będzie trzeba, do Meksyku i jeszcze dalej na południe. Znajdziemy gdzieś miejsce, w którym będziemy mogli zamieszkać, dopóki sprawa nie przycichnie.

— Kiedy to będzie? — Spytała Kaye cicho.

Mitch nie wiedział, dlatego nic nie mówił. Pojechał pustą drogą polną, wracając na autostradę. Chmury już się przerzedzały, a jaskrawe poranne światło padało na lasy i pastwiska po obu stronach szosy.

— Słońce! — Powiedziała Stella i tęsknie pomachała rączkami.

Загрузка...