– A więc jednak jedziesz do klubu?
Głos Terry’ego był nabrzmiały złością i Maura ze zdenerwowania przymknęła oczy. Nienawidziła, kiedy się kłócili, a było jasne, że ich kłótnia sięgnie za chwilę olimpijskich wyżyn. Zanosiło się na nią od kilku dni. Westchnęła i policzyła w duchu do dziesięciu, zanim mu odpowiedziała.
– Muszę, Terry. Roy sam sobie z tym nie poradzi.
Gdy Terry wychodził z pokoju, wzrok Maury podążył w ślad za nim, ale w jej głowie kłębiły się myśli związane z klubem w Soho, na Dean Street. Zbyt bolało myślenie o Terrym, choć był dla niej wszystkim. Zarejestrowała wyraz jego twarzy, gdy wychodził. Zmierzył ją zimnym wzrokiem, jakby nic nie znaczyła dla niego, była nikim. Miał na twarzy wypisane oburzenie i rozczarowanie, widziała to.
Była tym załamana, przerażona, ale zarazem wściekła. Przecież wiedział, wiedział od zawsze, że jak przyjdzie co do czego i pojawią się kłopoty, będzie musiała zająć się klubami i innymi interesami rodziny. I właśnie dokładnie tak było teraz: mieli poważne kłopoty.
Jej brat Roy robił, co mógł, ale potrzebował przenikliwości Maury, potrzebował jej wsparcia. Jak zresztą wszyscy mężczyźni w rodzinie. Radził sobie z codziennymi problemami, ale nigdy nic potrafił sprostać zagrożeniom. Pozostawiony sam sobie albo szarżował, albo się załamywał.
Przycisnęła rękę do ust na myśl o tym, co ma jeszcze do zrobienia tego dnia. Wydawało się, że dni porachunków to przeszłość, że już wszystko zostało ustalone i wyjaśnione, granice wpływów wytyczone. Jak bardzo się myliła! Teraz na domiar złego miała jeszcze na głowie konflikt z Terrym, który wkurzał ją postawą starej zrzędy.
Wyjrzała przez okno tarasowe i przyglądała się przez chwilę, jak z posesji ewakuują się robotnicy, którzy musieli dostać się do studzienek kanalizacyjnych na jej podjeździe. Skończyli już i zauważyła, że posprzątali po sobie. Automatycznie rzuciła jeszcze okiem, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Było.
Jeden z mężczyzn spojrzał na nią zza okna i uśmiechnął się. Maura go zignorowała. Wstała i wyszła z pokoju, przez szeroki hol wejściowy dotarła do kuchni. Terry stał przy podwójnych drzwiach wychodzących na ogród, który był dla nich dwojga miejscem szczególnym, gdzie razem pracowali, pielęgnując rośliny, i gdzie spędzali wspólnie spokojne chwile. To był ogród wymarzony dla dzieci, dla rodziny, czego Maura nigdy nie doświadczyła, chyba że jako przybrana matka, bo taką była dla Carli, córki Roya, i dla jej syna Joeya. Była dla nich wszystkim, tak jak i oni dla niej.
Nawet jej bracia, ci, którzy przeżyli – a zostało trzech z ośmiu – oczekiwali jej przewodnictwa i pomocy. Zwłaszcza Roy potrzebował jej bardziej niż pozostali. Do niego należało teraz zarządzanie całością interesów rodziny Ryanów, interesów legalnych, jak handel nieruchomościami, firmy developerskie i pożyczkowe czy nocne kluby, oraz mniej oficjalnych. Ryanowie pożyczali pieniądze graczom pod zastaw hipoteki, i dobrze, ale finansowali również przestępców za udziały w ich procederze oraz oferowali dobra i usługi, których z reguły nie świadczą renomowane banki: pojazdy z silnikami o wysokiej mocy do ucieczek, broń rozmaitego rodzaju, bezpieczne domy, nowe tożsamości. Choć Terry uważał, że Maura wyłączyła się z gry, w rzeczywistości jej zaangażowanie w sprawy było chyba większe niż w złotych latach osiemdziesiątych, kiedy jej najstarszy brat był królem, a ona królową londyńskiego świata przestępczego.
Maura Ryan nadał wzbudzała strach nawet w najodważniejszych facetach, w najbezwzględniejszych gangsterach. Zwłaszcza odkąd wymigała się od kary za największą w historii kradzież złota w sztabach, a to dzięki sprytnemu wykorzystaniu do szantażu starannie przygotowanego przez Ryanów dossier z informacjami na temat skorumpowanych policjantów najwyższej rangi, przekupnych polityków, a nawet skandali w rodzinie królewskiej. To zapewniło trwałe bezpieczeństwo jej samej, Terry’emu i całej rodzinie. Jednak teraz Ryanowie mieli poważne kłopoty, które nawet ją przerażały. Miała złe przeczucia. To nie była jedna z kolejnych prób przejęcia interesu przez kilku łachmytów szukających swojej szansy, to było realne zagrożenie i najmniej w tym wszystkim był jej potrzebny Terry na karku. Bo choć bardzo go kochała, a Bóg jeden wie, że bardziej niż cokolwiek i kogokolwiek na świecie, nie mogła pozostawić spraw ich własnemu biegowi. Nie mogła ich złożyć w nieudolne ręce Roya, ponieważ oznaczałoby to koniec ich wszystkich.
Spróbowała z Terrym innej taktyki.
Zachodząc z tyłu, oplotła go ramionami wokół pasa i przytuliła się.
– Nie kłóćmy się, co? Wiesz, że nie mogę wypuścić spraw z rąk.
Nie dał się przejednać, był zły. Kiedy się złościł, sprawiał wrażenie małego chłopca, rozpuszczonego malca, jakim w pewnym sensie był. Jako policjant miał władzę i wpływy, a to zmienia człowieka. Powrót do cywila był dla niego bardzo bolesny i nigdy nie pozwolił jej o tym zapomnieć. Teraz nawet jego głos brzmiał, jakby należał do rozkapryszonego dziecka.
– Spodziewałem się, że to powiesz, Maura. Zawsze tak było, może nie? Wspaniała Maura Ryan, skumplowana z bandziorami. Niech tylko coś pójdzie nie tak i już lecisz do swojego prawdziwego domu, do Soho. Do tych wszystkich podrzutków, dziwek, hazardzistów, całego tego gnoju, który nazywasz przyjaciółmi i rodziną.
Maura, wpatrzona w tył jego głowy, nie widziała twarzy. Gdyby wylał na nią kubeł lodowatej wody, nie byłaby bardziej wstrząśnięta, niż słysząc te słowa. Były niesprawiedliwe, obrzydliwe, małostkowe. Rodzina była dla niej ważna i Terry zawsze o tym wiedział.
– Jak śmiesz! – syknęła. – Za kogo ty się do cholery uważasz?
Kiedy się odwrócił, aż się wzdrygnęła, tak wielka pogarda malowała się na jego przystojnej twarzy. Z kciukiem wymierzonym we własną pierś, oświadczył głośno:
– Powiem ci, kim jestem. Jestem byłym detektywem, inspektorem Terrym Petherickiem. I facetem, który rzucił dla ciebie wszystko.
Maura odsunęła się od niego, zaśmiała się i potrząsnęła głową.
– Chyba ci rozum odjęło, jeśli strzelasz we mnie takimi bzdurnymi argumentami. – Po jego oczach widziała, że go zraniła, ale zaśmiała się ponownie, tym razem głośniej. – Bo mówmy konkretnie, co ty właściwie dla mnie rzuciłeś? Przekonałeś się przecież, że prawdziwi przestępcy i szumowiny tego świata lęgną się w twojej profesji… a mimo to łatwo pogodziłeś się z tym, że mnie zamknęli na dłużej, pamiętasz? Dopiero kiedy się zorientowałeś, że ciebie też chcą załatwić, przeszedłeś na drugą stronę i związałeś się ze mną…
Terry spojrzał jej w oczy, zobaczył w nich odbicie swojego bólu i westchnął.
– Nic nie rzuciłeś, kochanie – kontynuowała. – Byłeś na dobrej drodze, żeby wylecieć z policji, kiedy poszedłeś do swoich szefów z kwitami, które przechowywał mój brat Geoff. Nie chcieli takich jak ty w swoim klubie. Byłeś dla nich za uczciwy, mój drogi. Oni wolą mieć do czynienia z ludźmi mojego pokroju. Przynajmniej wiedzą, na czym stoją.
Terry musiał przyznać, że to prawda, w głębi duszy zawsze był tego świadom.
– Całe to pieprzenie na temat twojej kariery, rzucania wszystkiego… no nie, przypominam sobie przecież czas, kiedy twoja wspaniała kariera była na pierwszym miejscu. Wolałeś swoją pracę ode mnie, tylko że ja byłam wtedy w ciąży i w rezultacie to właśnie ja wszystko straciłam, pamiętasz?
Znowu się od niej odwrócił, nie mogąc patrzeć jej w oczy. Zaśmiała się sarkastycznie.
– Mój brat siedzi tak głęboko w gównie, że nie chciałbyś nawet o tym słyszeć, kochanie. Nie byłbyś w stanie zrozumieć, z czym musi się uporać. Nie wiem, jak to jest z tobą i ludźmi takimi jak ty, ale ja będę teraz przy moim bracie, tak jak zawsze byłam, i jak on zawsze był przy mnie. Jeśli nie możesz tego pojąć, to tylko marnowaliśmy czas przez ostatnie lata.
Zaczął dzwonić telefon, ostry i uporczywy dźwięk rozładował niebezpieczne napięcie między nimi.
– Czemu nie odbierasz? Duży Brat cię potrzebuje – zakpił Terry.
Wiedziała, że to Roy, panikujący Roy, pewnie nie pojmuje, dlaczego jeszcze do niego nie dotarła. Wytrzymała jednak spojrzenie Terry’ego, dopóki dzwonienie nie ustało.
Patrząc na zegarek, powiedziała wreszcie cicho:
– Lepiej się już ruszę.
Ale nie chciała go tak zostawiać.
– A więc jednak jedziesz?
– Nie mam wyboru, Terry, nie rozumiesz?
– Każdy ma jakiś wybór, Maura, cokolwiek o tym myślisz. Popatrzyła na jego przystojną twarz. Nadal była w nim zniewalająca siła, która sprawiała, że ciągle go pragnęła.
– A więc dokonałam wyboru, tak?
Odchodząc, rzuciła jeszcze przez ramię:
– Bo ty wiesz wszystko o dokonywaniu wyborów, to chciałbyś mi powiedzieć? Fakt, przez te lata kilku dokonałeś.
– Nie dokonałem ani jednego wyboru, którego bym żałował.
Popatrzyła na niego z rozbawieniem.
– To dlatego, że nie możesz zajść w ciążę, Terry. Biologia chroni mężczyzn przed prawdziwymi wyborami, prawdziwymi decyzjami. Każda decyzja, jaką podjąłeś, dotyczyła tylko ciebie i nikogo więcej.
Wyszła do holu i usłyszała za sobą jego kroki.
– A co z Joeyem? – zapytał.
Myślała intensywnie przez kilka sekund, zanim przypomniała sobie, że dzisiaj miała odebrać ze szkoły syna Carli. Terry uśmiechnął się z satysfakcją.
– Zapomniałaś o nim, może nie? Jak widzę, znowu odnalazłaś się w roli dyszącej żądzą zemsty matki chrzestnej gangu.
Zanim mu odpowiedziała, oblizała usta.
– Jesteś zazdrosny, Terry? Umierasz ze strachu, że mogę znaleźć sobie coś, co zainteresuje mnie bardziej niż ty. Obserwowałam cię przez kilka ostatnich lat, jak unikałeś moich braci i udawałeś, że nie istnieją. Przełknęłam to. Prawie to rozumiałam. Ale nigdy nie udawałam, że jestem kimś innym, niż faktycznie jestem. I to jestem z wyboru. Wiesz, co Roy kiedyś powiedział? Że jestem bardziej mężczyzną niż wszyscy faceci, których spotkał w życiu. Myślę, że miał rację. Teraz akurat uważasz, że mam za dużo z mężczyzny. A czy dotąd nie miałam za dużo z kobiety? Nie byłam zbyt uległa?
Weszła na górę po schodach, zostawiając go bez szansy na odpowiedź.
Dziesięć minut później była już przebrana z dżinsów i bluzy w piękny zamszowy kostium i wyglądała jak ktoś zupełnie inny. Terry poczuł jej magnetyzm, gdy weszła do salonu i uśmiechnęła się do niego.
– Przykro mi, Maura, że tak wyszło.
Wzruszyła ramionami.
– Musiało do tego dojść wcześniej czy później, Terry. W głębi duszy nosiliśmy to oboje. Kocham cię całym sercem, ale mam inne zobowiązania. W odróżnieniu od ciebie nie mogę ich rzucić dla kaprysu.
– Powiedz raczej, że nie chcesz…
– Uważam, że nie mogę. Nigdy nie słuchasz tego, co się do ciebie mówi. Muszę uporządkować sprawy. Jeśli tego nie zrobię, będą zagrożeni ludzie. Śmiertelnie zagrożeni.
– To chyba nic niezwykłego w waszym zawodzie?
Telefon znowu zaczął dzwonić.
– Lepiej odbierz – mruknął. – Chyba oboje wiemy kto to.
Kiwnęła głową i odebrała telefon.
– Dobrze, Roy. Zaraz wyjeżdżam. OK?
Odłożyła słuchawkę i spojrzała na mężczyznę, którego kochała przez połowę życia.
– A więc co? Bajbajlandia?
Nie odpowiedział jej. Wpatrywali się w siebie dłuższą chwilę. Żadna kobieta nigdy nie działała na niego jak Maura Ryan i żadna nie będzie, wiedział to. Zawsze to wiedział.
– Odbiorę Joeya – zaofiarował się.
Kiwnęła głową.
– Będę ci za to wdzięczna.
Uśmiechnął się.
– Wezmę twojego merca. Joey woli kabriolet. Uwielbia jazdę z opuszczonym dachem.
Zaśmiała się.
– Jest Ryanem – odparła. – Uznaje tylko to, co najlepsze.
Te słowa zirytowały Terry’ego, ale nie zawracał sobie głowy ripostą. Gdyby tylko Maura potrafiła spojrzeć na pewne rzeczy z jego punktu widzenia. Dostrzec, co robi sobie i swojej rodzinie, utrzymując te podejrzane kluby, a w nich dziwki. Wybór tego rodzaju życia rodził niebezpieczeństwo i przemoc. Uznawali jedynie prawo ulicy. I choć wiedział, że ostatnich kłopotów nie mogła ot tak zostawić, fakt, że nadal była w to wszystko zaangażowana wbrew jego radom, napełniał go goryczą. A także fakt, że wciągało ją to niemal bez reszty. To rozwścieczało go najbardziej. Rzucało się w oczy, że znowu była w swoim żywiole, po raz pierwszy od wielu lat. On tak naprawdę nigdy jej nie wystarczał, co było jasne dla obojga.
Po kilku sekundach powiedział:
– Weź moje bmw. Niech Roy nie czeka w nieskończoność.
Mówił jej tym samym, że nie odchodzi od niej. Jeszcze ze sobą nie zerwali. Kiedy to sobie uświadomiła, poczuła, że zadrżało jej serce. Gdyby tylko zechciał zrozumieć, że ona musi angażować się w rodzinne interesy. Jedynie to naprawdę potrafiła robić i była to druga wielka miłość jej życia. Dzięki temu opływali we wszystko, mogli spełniać wszystkie swoje zachcianki, przy czym on ciągnął z tego nie mniejsze korzyści niż ona. Czasami przypominał jej matkę. Obydwoje lubili dostatnie życie, lecz żywili nienawiść i pogardę do sposobu, w jaki zdobywało się na nie pieniądze. Hipokryci, jedno i drugie.
Ale uśmiechnęła się do niego, bo gdy byli sami i dotykali się, wszystko inne szło w zapomnienie. Będzie dobrze. Przez to też uda im się przejść. Przynajmniej taką miała nadzieję.
Pozostały jednak wątpliwości, czy ta kłótnia nie będzie ostatnią kroplą przepełniającą czarę. Ale skoro on ma wrócić do domu, będzie mogła spróbować jeszcze raz z nim porozmawiać. Dokładnie wyjaśnić, co się dzieje. Na pewno wtedy zrozumie.
– Tak bardzo cię kocham, Terry.
Nie odpowiedział. Wziął jej kluczyki i wyszedł z domu. Stała przy oknie i parzyła, jak idzie do samochodu. Robotnicy już poszli i była z tego zadowolona. Tkwili tam przez większą część ranka i popołudnia.
Terry otworzył drzwi samochodu – nigdy nie były zamknięte na klucz – widziała, jak pochyla się, wsiadając do środka. Kiedy umieścił kluczyki w stacyjce, uśmiechnął się do niej i to ją ucieszyło. Nabrała wiary, że wyjdą zwycięsko z tej ostatniej sprzeczki.
Eksplozja rzuciła ją przez piękny pokój, który tak pieczołowicie urządzała. Lądując ciężko na kanapie, z okropnym bólem w plecach, słyszała dzwoniący bez końca telefon.
A potem przyszła błoga nieświadomość.
Roy Ryan był przerażony. Dopadł telefonu przy pierwszym dzwonku. Słysząc głos żony, Janine, z trzaskiem odłożył słuchawkę.
Tylko tego mu teraz brakowało, jej roztrajkotanej gęby, która nie zamknęłaby się przez następne trzy godziny. Gdyby narzekanie było sportem olimpijskim, jego stara zdobyłaby złoto. Telefon zadzwonił jeszcze raz. Nie podniósł słuchawki, wiedząc, że to znowu będzie Janine ze swoim skamlaniem. Była okropnie upierdliwa, w tym momencie nienawidził jej bardziej niż kiedykolwiek.
Ukrył twarz w dłoniach i stłumił wzbierający szloch. Pocił się ze strachu. Czuł zapach własnego potu i wilgoć zbierającą się pod pachami. Gdzie jest Maura, do jasnej cholery? Już dawno powinna tutaj być.
Pewnie jest jeszcze w łóżku z tym kutasem Petherickiem.
Przez moment odczuwał wstyd, że tak pomyślał. Maura miała prawo do Terry’ego, ciężko walczyła, żeby go zdobyć. Nie wolno o tym zapominać. Petherick jednak przede wszystkim pozostawał gliną, nie tylko w ocenie Roya, ale także wszystkich innych, którzy się liczyli. Roy był przekonany, że właśnie to tkwiło u podłoża ich ostatnich kłopotów. Ktoś kapował jak diabli, dając psom cynk o planowanych akcjach, i podejrzewano, że winowajcami są Ryanowie. Były glina w rodzinie nie pasował do ich roboty – chyba że ów glina byłby skaptowany. A Petherick nigdy nie dał się przekupić.
Tak naprawdę ten nadęty alfons niemal ich nie zauważał, patrzył na nich z góry, nawet na ich matkę, a Maura uważała, że wszystko ma się kręcić wokół jego zafajdanej policyjnej dupy.
Znowu westchnął. Oczy piekły go od braku snu i miał na twarzy jednodniowy zarost. Powinien się trochę przespać, ale teraz nie było na to czasu.
Blisko dziesięć lat spokoju w mieście i nagle rozpętuje się piekło. Dlaczego? Kto kryje się za tymi wszystkimi aresztowaniami, za tym fermentem? Ktoś mąci na potęgę i Ryanowie muszą odkryć kto, zanim stracą zaufanie klienteli: gangsterów pierwszej ligi z Londynu i południowego wschodu. Dzisiaj mieli zacząć naloty na niepokornych dawnych wspólników. Ale gdzie u diabła jest jego siostra? Nie mogli ruszyć bez Maury.
Janine zabolało grubiaństwo męża. Zaciskała zęby ze złości, co sprawiło, że jej twarz wyglądała jeszcze gorzej niż zwykle. Nalała sobie dużą porcję ginu i przełknęła go gładko, czując, jak palący płyn dociera do jej obwisłego brzucha. Zamknęła oczy, by delektować się tym doznaniem, a gdy otworzyła powieki, uchwyciła swoje odbicie w lustrze naprzeciwko.
Poczuła łzy napływające do oczu. Wyglądała na starszą, niż była, znacznie starszą. Bliżej siedemdziesiątki niż sześćdziesiątki, nie miała się co oszukiwać.
Na szafce stała jej fotografia z dnia ślubu i Janine przez dłuższą chwilę wpatrywała się w nią, przypominając sobie, jak się wtedy czuła ze świeżo upieczonym mężem przy boku i dzieckiem rosnącym w brzuchu. Miała wtedy długie rude włosy, które przyciągały uwagę i w końcu przyciągnęły też Roya.
Gdyby posłuchała matki i ojca! Oni przejrzeli go od pierwszego wejrzenia, jego i jego rodzinę. Ale podobnie jak wiele narzeczonych przed nią, była przekonana, że potrafi zapanować nad swoim mężczyzną. Jak się okazało, nikt nad nim nie panował, nawet policja londyńska, a Bóg jeden wie, ile razy próbowali. Ale ona go chciała, pragnęła tak bardzo jak żadnego innego mężczyzny ani przedtem, ani potem. Problem leżał w tym, że chciała go nadal, zawsze tak było i zawsze będzie, mimo że nią gardził.
Nalała sobie jeszcze jedną porcję ginu i połknęła dwie tabletki valium. Pomoc do dziecka w pigułce dla znerwicowanych mamusiek. Uśmiechnęła się do siebie, co robiła bardzo rzadko, nieświadoma, że z uśmiechem wygląda znacznie młodziej.
Gdyby człowiek zawczasu wiedział, jak będzie wyglądało jego życie…
Leżała na kanapie i myślała o swojej córce Carli, dziecku, które rodziła z wielką nadzieją, a którego potem, od najwcześniejszych dni, tak bardzo nie lubiła. Bo okazała się jej rywalką, która całkowicie zawładnęła zauroczonym nią Royem – jej, Janine, nigdy się to nie udało. Teraz Carla była bardziej córką Maury niż jej i Janine to odpowiadało. Ciotka i kukułcze jajo chwaliły sobie ten układ. Ale syn Janine, Benny Anthony, noszący imiona po swoim nieżyjącym wujku, to zupełnie inna para kaloszy. On był jej. Cokolwiek myślał Roy, Benny był tylko jej. Pomimo że ojciec uformował go na swoje podobieństwo, był królem jej serca. Syn był dla niej wszystkim i Janine wierzyła, że któregoś dnia przejrzy Roya i wróci do niej. W końcu Maura i Roy pokażą, jacy są naprawdę, a wtedy ona, Janine, przyjmie swojego chłopca z otwartymi ramionami.
Była to jej ukochana wizja. Nieustannie do niej wracała, choć w głębi duszy wiedziała, że to się raczej nie zdarzy. Benny to cały Ryan, od stopy rozmiaru czterdzieści siedem po ciemne, gęste włosy na głowie. Był niczym wskrzeszony Michael Ryan, wyglądał jak sobowtór swojego nieżyjącego wuja. Ale nie było to tylko fizyczne podobieństwo. Benny miał również sposób myślenia Michaela. I właśnie to ją najbardziej przerażało w chwilach, gdy myślała trzeźwo. Jednak podczas gdy Michael uwielbiał swoją matką, Bennie nienawidził Janine i bez skrupułów jej to okazywał.
Potrząsnęła głową, by odsunąć te okropne myśli na temat jedynaka. Chłopak jeszcze wiele się nauczy, przejdzie twardą szkołę. Taką samą jak jego matka. Był wystarczająco bystry, żeby w końcu zobaczyć, jacy są wszyscy Ryanowie – że to dranie.
Na tę myśl znowu się uśmiechnęła. Nalała sobie kolejną porcję ginu i gładko go przełknęła. Nie minęła godzina, jak zasnęła.
Belmarsh. Więzienie o zaostrzonym rygorze.
Vic Joliff rechotał – duży łysy zbir z bezwzględnymi małymi czarnymi oczkami, teraz zmrużonymi z radości.
– Jesteś pewien? To na pewno była Maura Ryan, całkiem sztywna?
Petey Marsh kiwnął głową.
– Z tego co wiem, ktokolwiek był w tym samochodzie, nie miał prawa przeżyć.
Vic zatarł ręce.
– Postaw dobrego drinka klawiszowi, który przekazał tę wiadomość. Jeszcze z niego skorzystamy. A więc Maura Ryan została zdjęta ze sceny… Spadaj, muszę pomyśleć.
Petey migiem opuścił celę. Tak naprawdę wcale nie lubił Joliffa, jego nikt nie lubił, ale u takich jak on można było czasem zarobić, gdy się było w potrzebie. I lepiej u niego niż u Irlandczyków, tych pieprzonych Paddies, którzy robili wokół siebie szum, bo byli „polityczni”. Vic Joliff był przynajmniej gangsterem w starym stylu, z takimi pieniędzmi, reputacją i szaleństwem w sobie, że narzucał posłuch. Ale przecież to, że Petey dla niego pracował, wcale nie musiało znaczyć, że go lubił, jasne?
Zastanawiał się przez chwilę, czym Maura Ryan mogła narazić się Vicowi i czy to był z jego strony akt zemsty. Vic potrafi celnie strzelać z więziennej celi, a krążyły plotki, jakoby Ryanowie nie byli już tą rodziną co za czasów Michaela, choć samą Maurę uznawano za siłę, z którą należało się liczyć. Jednak jeśli została z niej miazga, i do tego, jak niosła wieść, rozbryzgana po całym Essex, w takim razie ster przejmował jej brat Roy, który nie był największym bystrzakiem w stajni Ryanów. Pozycja Stephena Hawkinga jako najtęższego angielskiego mózgu nie była zagrożona.
Petey zrobił sobie skręta i próbował się zrelaksować na łóżku. Dni były tutaj długie, za długie. Jeżeli Joliff wchodzi w wojnę gangów, to będzie z tego przynajmniej jeden pożytek. Pomoże złagodzić tę cholerną nudę.
Uśmiechnął się do siebie. W tym skrzydle nie było takiej atrakcji, odkąd ktoś gwizdnął magnetowid. Jeszcze po trzecim przeszukiwaniu cel próbowali im wmawiać, że to jakiś więzień go zwędził. Ale od początku było dla wszystkich oczywiste, że w najostrzejszym więzieniu w Europie, z tak doskonałymi zabezpieczeniami, żaden sprzęt nie mógłby wyparować i maczał w tym palce jakiś funkcjonariusz. Cóż, takie jest życie.
Westchnął i położył się z powrotem, nadal próbując się zrelaksować, co nie było łatwe przy ciągłym hałasie i bezlitosnej nudzie. Życie w więzieniu może być jak powolne umieranie, choć szybki koniec można sobie zorganizować nawet tutaj – z własnej ręki lub z czyjąś pomocą.
Usłyszał zgrzytliwy śmiech Joliffa i zatkał uszy dłońmi, mając nadzieję, że Ryanowie wcześniej czy później wyciągną stąd tego dupka, by dokonać na nim zemsty.
Szybko dopalił skręta i odpuścił sobie odpoczynek na rzecz dobrego treningu na siłowni.
Benjamin Anthony Ryan był potężnym facetem. Olbrzymem. Trenował z ciężarkami i w efekcie miał ciało jak mistrz olimpijski. Był dumny ze swojego wyglądu, pracował nad nim nieustannie. Dziś był w siłowni Pata we wschodnim Londynie i pocił się ostro, jego twarz o grubych rysach była czerwona od wysiłku.
Zobaczył, że idzie do niego jego goryl, Abul Haseem, z telefonem przyklejonym do ucha, a jego urodziwa twarz ma posępny wyraz zamiast zwykłego uśmiechu. Domyślił się, że coś się stało.
– Co się dzieje? – zapytał przyciszonym głosem.
To, co miał usłyszeć, nie było przeznaczone dla postronnych uszu.
Abul pokręcił głową, zanim odpowiedział:
– Ktoś podłożył bombę u twojej ciotki, Ben, tylko tyle wiem.
Patrzył, jak zmienia się wyraz twarzy Bena, przechodząc w ułamku sekundy od niedowierzania do kipiącej złości.
– Co ty pieprzysz?
Ludzie zaczęli się na nich gapić, zaintrygowani furią w jego głosie.
Abul wyłączył telefon i szepnął:
– Nie tutaj, Benny. Samochód jest na zewnątrz, ojciec czeka na ciebie w szpitalu.
Benny ruszył za nim bez słowa, wdzięczny losowi, że ma przy sobie kumpla, który potrafi zachować taki spokój w chwili kryzysu.
A był to kryzys na olimpijską miarę.
Poczuł napływające do oczu łzy i nie był pewien, czy to z powodu ciotki, czy ze złości. Tak czy inaczej chętnie rozpłakałby się jak dziecko.
Abul, przyjaciel od czasów szkolnych, obecnie bardziej brat niż kumpel, ścisnął go za ramię.
– Najpierw musimy się wywiedzieć, co zaszło, nie sądzisz, stary?
Benny kiwnął głową
– Osobiście zabiję sukinsynów. Co myśleli, że im ujdzie taki numer? Jeśli coś jej się stało, to przysięgam, że ich rozerwę gołymi rękami. I dowiedzą się, do czego służy zestaw modelarski Airfix.
Abul natychmiast zamknął oczy. Benny miał manię sklejania ludziom powiek; mówił, że panicznie się tego boją i tu Abul w pełni się z nim zgadzał. Na samą myśl o czymś takim robiło mu się niedobrze.
W poczekalni szpitalnej Oldchurch Hospital zirytowana Sarah Ryan odtrąciła ramię najstarszego syna i krzyknęła:
– Na Boga, Roy, jeszcze nie zdziecinniałam!
Mimo że przekroczyła już osiemdziesiątkę, nadal była czerstwa i zdrowa. Drobniejsza niż kiedyś, zdawała się kurczyć z dnia na dzień, ale umysł miała sprawny jak zawsze, wystarczyło jej posłuchać.
– Mamo, pozwól, żeby któryś z chłopców odwiózł cię do domu. To będzie długa noc…
Przerwała mu ruchem dłoni.
– Przy was też zdarzyło mi się trochę takich nocy przez te wszystkie lata. Zwłaszcza z Michaelem i waszym szmatławym ojcem. A teraz powiedz mi, co się, u diabła, dzieje.
Roy patrzył na stojącą przed nim maleńką kobietę. Skąd u niej taka siła woli?
– A w ogóle gdzie jest Terry? Powinien tu być. Roy zwilżył językiem wargi, zanim odpowiedział.
– W samochodzie była bomba, mamo. Przeznaczona dla Maury. Gdy Terry uruchomił silnik…
Sarah zamknęła oczy, jakby tego było już dla niej za dużo.
– Co? To znaczy, że Terry nie żyje?
Roy przytaknął.
– Święta Mario, Matko Chrystusa! Co ona tym razem rozpętała?
Winą natychmiast obarczyła córkę. Roy miał ochotę uderzyć matkę za tak niesprawiedliwą reakcję.
– Gdziekolwiek się pojawi, tam jest śmierć. Śmierć i zniszczenie. Moi biedni chłopcy…
Urwała, bo Roy zakręcił się na pięcie i odwrócił od niej. Świadomość tego, co się zacznie dziać, przyprawiała ją o mdłości. To mogło oznaczać tylko jedno: zanosiło się na więcej mokrej roboty, a stała za tym jak zwykle Maura.
Skąd się u niej wzięła taka córka? Martwiła się o Maurę, odkąd dziewczyna na tyle dorosła, by dołączyć do nikczemnego fachu braci. Ich bezeceństwa mogła przełknąć, jednak nie była w stanie zaakceptować tego, że córka jest taka sama. To było nie do przyjęcia, nie do przyjęcia u kobiety. Ale najgorsze były tego następstwa. Kolejna bezsensowna śmierć.
Terry Petherick był przyzwoitym człowiekiem, kochał tę blond dziwkę, którą wydała na świat. Był kiedyś uczciwym i dobrym policjantem, więc Sarah nie mogła zrozumieć, co takiego zobaczył w jej córce.
Podeszła do syna i szarpnęła go, żeby stanął z nią twarzą w twarz.
– Nie odwracaj się ode mnie, chłopcze, kiedy do ciebie mówię.
Uwolnił się od niej niezbyt uprzejmie i powiedział ściszonym głosem:
– Nie zapytasz o swoją córkę? Swoją jedyną córkę? Nie chcesz się dowiedzieć, co z nią? Żyje, umarła, została kaleką?
Potrząsnęła głową.
– Nie obchodzi mnie to…
Roy podniósł dłoń na znak, by ucichła.
– Więc zjeżdżaj do domu, mamo. Na pewno dowiesz się później wszystkiego od Janine.
Sarah patrzyła za nim, gdy odchodził, i przez chwilę było jej smutno. Potem wróciła złość. Maura była powodem wszystkich kłopotów w rodzinie. Potrafiła każdego przekabacić. Zmuszała ich do dokonania wyborów. Sarah usadowiła się na porysowanym plastikowym krześle, ułożywszy na kolanach dużą skórzaną torebkę.
Mogła poczekać, żeby się dowiedzieć, co jest grane. Była dobra w czekaniu, Bóg świadkiem, przez lata nabrała praktyki.
Pięć minut później jej wnuk Benny przeszedł obok niej – jakby nie istniała. Otworzyła torebkę, wyjęła różaniec z oliwkowego drewna i zaczęła się modlić.
– Cholerna stara czarownica! Ją i moją matkę powinno się raz na zawsze uciszyć.
W Royu odezwał się synowski instynkt.
– Nie mów tak o mojej matce. Ani o swojej.
Benny wzruszył ramionami, narastała w nim złość.
– Słuchaj, tato, to para starych mściwych wiedźm, dobrze o tym wiesz, tak samo jak ja. Cały ten „szacunek dla rodziców bez względu na wszystko” przeżył się już za czasów pieprzonej arki Noego! Nie mogę znieść żadnej z nich i jestem pewny, że ciocia Maura nie chce ich tutaj. Więc skończmy pierdolić i przejdźmy do rzeczy. Kto to zrobił i jak się odpłacimy?
Roy miał wrażenie, że to rozwścieczony Michael stoi przed nim jak żywy i patrzy na niego oczami Bena. Przejął go dreszcz, podobieństwo było ogromne – miał jednak nadzieję, że jego chłopak był heteroseksualny. Ale nawet timbre głosu miał identyczny jak Michael i tym przyciągał ludzi. Był arogancki jak Michael i tak samo mściwy. Maura uwielbiała go, a on ją, ku rozgoryczeniu Janine.
Pojawił się lekarz.
– Co z nią, doktorze?
– Jest przytomna. Dostała w głowę, ale to nic poważnego. Kilka rozcięć i siniaków. Nie widzę żadnych cięższych urazów. W każdym razie fizycznych.
Roy odprężył się.
– Dzięki. Możemy ją zobaczyć?
– Ale tylko pięć minut, nie dłużej.
Benny uścisnął ojca i Roy uświadomił sobie jego siłę i młodość. I to, że ma temperament Michaela – nie mija kilka sekund, a z wściekłego brytana zmienia się w radosnego szczeniaka lub na odwrót.
– Ale fart, tato. Ale cholerny fart.
Roy zdał sobie sprawę, że już niedługo straci kontrolę nad tym chłopcem, a o tym, co się wtedy może zdarzyć, wolał nie myśleć.
Maura wyglądała okropnie i Roy się domyślił, że już wie o śmierci Terry’ego.
– Wszystko w porządku, Maws?
Zamknęła oczy i kiwnęła głową.
Benny przysunął sobie krzesło. Biorąc jej dłoń w swoją, lekko ją ścisnął.
– Czuwamy tu. Jesteś bezpieczna.
Maura uśmiechnęła się słabo.
– Dzięki, Benny. Domyślacie się, kto to zrobił?
– Pewnie jakiś alfons z Shoreditch.
Benny mówił dość głośno i Maura się skrzywiła. Ściszył głos:
– Bo chyba nikt inny, jak myślisz?
Przeniósł wzrok z Maury na ojca, który potrząsnął głową.
– To nie Jimmy Milano, on jest czysty jak łza. Maura dała mu nauczkę jakiś czas temu.
Benny sprawiał wrażenie zdruzgotanego.
– Dzięki, że mi powiedzieliście.
Gorycz w jego głosie nie uszła ich uwagi. Benny został wyznaczony do ściągania haraczu z Milano, gdy ten po raz pierwszy pojawił się we wschodnim Londynie. Ale jak się okazało, gość miał dobrego protektora, jednego z najlepszych oficerów policji w służbie Ryanów. Milano nie stanowił zagrożenia. W odróżnieniu od starej gwardii był pośledniego formatu; ani tęga głowa, ani twardziel.
– Miałem ci powiedzieć, Benny, ale wszystko się…
Roy nie dokończył, bo Benny mu przerwał.
– Czy jest jeszcze coś, o czym nie wiem?
Jak zwykle, poczuł się zaatakowany. Milano to była jego największa wpadka i wszyscy o tym wiedzieli.
– Zewsząd dochodzą smrodliwe sygnały, Benny. Teraz przede wszystkim musimy wyeliminować podejrzanych.
– Słusznie, kurwa! Eliminować! Właśnie to zamierzam zrobić z tymi skurwysynami.
Maura znużona zamknęła oczy.
– Przestaniesz wreszcie używać tego słowa? Irytuje mnie.
– W porządku, Maura. Nie musisz zaraz wyskakiwać ze skóry.
Był ciężko urażony i ciotka, nagle pełna współczucia dla niego, zapytała łagodnie:
– A co mówią gliny?
– Jeszcze niewiele wiem. Nasi z policji zadzwonią do nas po południu z informacjami. – Mówiąc to, Roy popatrzył na syna. – Ty z nimi pogadasz. Zobaczysz, co mogą…
Benny znowu mu przerwał:
– To już zrobione. Abul się tym zajął po drodze.
Roy kiwnął głową.
– Chcesz, żeby jeszcze coś zrobić, Maws?
Potrząsnęła ostrożnie głową i opadła z powrotem na poduszki.
– Jak najszybciej zabierzcie mnie stąd do prywatnej kliniki. Zanim spadną nam na głowę media i wezmą nas pod obstrzał.
– Załatwione, Maws. Przyjdziemy później, dobra?
Gdy wychodzili z pokoju, zawołała:
– I trzymajcie z dala matkę! Nie ścierpię jej teraz.
Gdy zamknęli drzwi, wyciągnęła się na łóżku i zaczęła wspominać wydarzenia dnia. Kłótnia. Terry wychodzący bez pojednania. Ostatnie spojrzenie na niego. Uśmiechnął się zza przedniej szyby jej samochodu, zanim przekręcił kluczyk w stacyjce i został rozerwany przez bombę przeznaczoną dla niej.
Teraz, kiedy odszedł, kiedy odszedł naprawdę, ból i poczucie winy zostaną z nią do końca życia. Nie ma jednak czasu na żale. Została wypowiedziana otwarta wojna i będzie musiała przegryźć się przez to gówno, spróbować znaleźć w tym jakiś sens.
Połknęła łzy. Czas się pozbierać i kontynuować, co zaczęła. Odłożyć uczucia na później.
Tak właśnie Maura Ryan postępowała przez całe życie.
Garry Ryan był wściekły. Jego dziewczyna, Anita, bardzo ponętna mimo nadwagi i tiku nerwowego, przyglądała się bacznie, jak przerzuca swój notatnik z telefonami. Zapisując nazwiska, mruczał coś pod nosem. Śmiertelnie się go bała, gdy był taki.
Spojrzał na nią ciemnoniebieskimi oczami.
– Zrób mi filiżankę herbaty, Nita, i zarezerwuj lot do Londynu. Ale już.
Kiwnęła głową.
– Też lecę, Gal?
Była zdenerwowana, jak zawsze, gdy miała do niego sprawę. Westchnął.
– A chcesz polecieć?
Było to pytanie zadane uprzejmym tonem, co zdarzyło mu się chyba po raz pierwszy. Nie chciała opuszczać Marbelli. Kochała to miejsce, zwłaszcza bez niego. Ale odpowiedziała mu bez wahania:
– Oczywiście, kochanie.
Garry zaśmiał się, co przeraziło ją jeszcze bardziej.
– Nie, nie lecisz. Nawet mnie nie lubisz. Ty lubisz prestiż. Kiedy mnie nie będzie, sprawdź w słowniku, co to znaczy.
Kiwnęła głową, czując ulgę, że nie musi z nim jechać.
– A więc pakuj się i spieprzaj.
Zamrugała kilka razy i żałośnie zapytała:
– Ale gdzie pójdę?
Garry miał już dość tej rozmowy i odparł lekceważąco:
– A skąd mam, kurwa, wiedzieć? Znajdziesz coś. Takie jak ty zawsze znajdują.
Zalała się łzami.
– Ty cholerny draniu. Dlaczego mnie tak traktujesz?
Wstał. Stojąc przed nią, delikatnie ujął jej podbródek, lekko podciągnął do góry i łagodnie pocałował ją w usta.
– Bo taki już jestem, głupia. A teraz zrób mi herbatę i zamów lot, bądź dobrą dziewczynką.
Zobaczył w jej oczach bezradność i przez chwilę zrobiło mu się jej żal. Tylko przez chwilę, bo w gruncie rzeczy nią gardził, gdyż cokolwiek robił czy mówił, trwała przy nim.
– Coś ci powiem. Jeżeli będziesz naprawdę grzeczna, pozwolę ci tu zostać jeszcze przez tydzień, dopóki nie znajdziesz sobie czegoś innego. To chyba bardzo w porządku, nie?
Odsunęła się od niego, milcząco demonstrując przygnębienie. Godzinę później był już w drodze na lotnisko, nie zaprzątając sobie głowy Anitą, z którą był związany od dwóch lat. Taki był Garry Ryan.
W samolocie układał plan zemsty na tym, kto stał za próbą zamordowania jego siostry Maury. Wiedział, że na Maurze by się nie skończyło, zagrożona była reszta rodziny. Winnym przydadzą się długie nogi, bo kiedy wróci do kochanej Brytanii i zorientuje się w sytuacji, poleje się krew, to pewne.
Już się na to szykował.
Sandra Joliff była wysoka, miała silikonowe piersi, opaleniznę z solarium i śnieżnobiałe zęby. Blond włosy, zrobione w pasemka, były ostrzyżone tak, że tworzyły seksowną gęstwę wokół jej twarzy.
Czuła się okropnie. Przez całą noc była na nogach i bolały ją nerki od nadmiaru kokainy i wódki. Jej twarz poszarzała pod opalenizną i Sandra marzyła, by jak najszybciej wziąć prysznic i napić się herbaty.
Następnego dnia zamierzała odwiedzić męża i musiała na tę okazję dobrze wyglądać. Wiedziała, że jest z niej dumny i nie chciała sprawić mu zawodu. Stary Vic był w porządku. Wiedział, jaka jest, i wspólne życie zbudowali wokół swoich słabości.
Gdy skręcała na podjazd domu w Emerson Park, zatrąbił na nią z tyłu jakiś samochód, a ciemnowłosy mężczyzna pokazał jej palec w obraźliwym geście. W odpowiedzi zrobiła to samo.
– Palant!
Wiedziała, że zajechała mu drogę, ale była zbyt zmęczona, by się tym przejmować. Wychodząc z samochodu, spojrzała na podjazd. Front posesji wyglądał nieskazitelnie. Nigdy nie mogła się dość nadziwić, jak jej się teraz powodziło dzięki Vicowi. Wychowała się w komunalnym mieszkaniu, a teraz żyła niczym królowa. Jej dwie córeczki chodziły do prywatnej szkoły, a ona miała bmw 330 i pieniędzy jak lodu. To był dla niej szczęśliwy dzień, kiedy się spodobała Vicowi, chwała mu! Wyjął ją ze starego życia i przeniósł do nowego bez chwili wahania.
Otworzyła drzwi do wielkiego domu z pięcioma sypialniami i wyłączyła alarm. Wchodząc do kuchni, zobaczyła, że na środku podłogi leży ich doberman Kelly. Z nosa i pyska ciekła mu krew, a całym ciałem wstrząsały drgawki. Klęknęła obok psa i pogłaskała go po głowie.
– Już dobrze, Kelly. Co ci się stało, kochanie?
Przemawiała do niego ściszonym, pocieszającym głosem. Pies wcisnął nos w jej dłoń i cicho zaskowyczał. Obok leżał kawałek krwistego mięsa. Podejrzewała, że doberman został otruty.
Wstając, wyczuła czyjąś obecność, a kiedy się odwróciła, ujrzała stojącego za nią mężczyznę. Był wysoki i mocno zbudowany, elegancko ubrany, w rzeczy z dobrego domu mody. Mimowolnie otaksowała go wzrokiem. W skali od jednego do dziesięciu dałaby mu cztery punkty, ale obcięła jeden za maskę narciarską, którą miał na twarzy. Uśmiechnął się szeroko, przez otwór w masce ukazując idealnie białe zęby.
– Coś ty za jeden i co do jasnej cholery robisz w mojej kuchni?
Jej brawura mu się spodobała. Patrzył na Sandrę z uznaniem, a ona poczuła obrzydzenie na myśl, że mógłby mieć ochotę ją zgwałcić. No, niechby tylko spróbował.
Wyprężyła się, choć nie czuła się zbyt pewnie na wysokich szpilkach.
– Sandra?
Miał głos niski i przyjemny, mówił z lekkim akcentem. Zesztywniała.
– A kto, kurwa, chce to wiedzieć?
Cały czas zachowywała się z godnością, zdecydowana nie okazywać strachu, który ją obezwładniał.
– Wiesz, kim jestem? Kim jest mój mąż? Jak się o tym dowie, krew się poleje, człowieku.
Uśmiechnął się.
– O to właśnie chodzi, Sandra. Właśnie dlatego tu jestem.
Popatrzyła na niego z osłupieniem.
– Że co? O co ci chodzi, pieprzony świrze?
Pies znowu zaskowyczał, więc odruchowo spojrzała w dół.
– Dobrze, Kelly. Za chwilę wezwę weterynarza, piesku, jak tylko ten popapraniec sobie stąd pójdzie.
Znowu spojrzała na mężczyznę.
– Nie wiesz, człowieku, w co się pakujesz. Ostrzegam cię, mój mąż to ciężki kaliber, a twoje najście wkurzy go do nieprzytomności.
Mężczyzna rozpiął płaszcz i zobaczyła obrzynek. Otworzyła szeroko niebieskie oczy, gdy zrozumiała, co intruz zamierza zrobić. Rzuciła się do tylnych drzwi; szkło z nich rozprysnęło się wokół, pierwszy strzał trafił ją w łydki. Kiedy upadła, mężczyzna stanął nad nią i zaczął się śmiać.
Skręcała się na podłodze, w nogach czuła palący ból.
– Co robisz? Zabierz, co chcesz, człowieku, zegarek, wszystko, ale błagam, mam dwie małe córeczki.
Łkała w szoku i bólu.
– Przykro mi, kochanie, to nic osobistego.
A potem wypalił jej w twarz. Gdy to robił, nadal się śmiał.
Dzieci Sandry musiała odebrać ze szkoły jej matka, przypuszczała więc, że córka znowu pozwoliła sobie na pijacki maraton. Zabrała dziewczynki na noc do siebie, ale postanowiła pomówić ostro z Sandrą o zaniedbywaniu dzieci. Odkąd Vic siedział, zupełnie jej odbiło, ciągle była poza domem, cały czas nafaszerowana koką, i wreszcie matka zaczynała mieć tego dość. W tej sytuacji ciało Sandry znalezione zostało dopiero po dwudziestu czterech godzinach.
Vica Joliffa trzeba było potraktować środkami uspokajającymi, gdy dotarła do niego ta wiadomość, tak samo matkę Sandry, gdy następnego dnia odkryła okaleczone ciało córki, a obok zwłoki psa. Chantel i Rochelle musiały teraz zamieszkać z babcią, która paliła jak smok i żyła grą w bingo.
Policja nie wiedziała, co myśleć o tym zabójstwie. Tak jak wszyscy inni.
Sandra była tylko żoną, cywilem, nie angażowała się w interesy Vica, choć jak mawiali niektórzy, wciągała przez nos większość zysków. Ale to był problem jej męża, niczyj inny.
To z pewnością nie była jego robota. Uwielbiał ją, mimo że nie omijała żadnej okazji do zdrady. Przełykał to, bo wiedział, że jest młoda, pełna życia i temperamentu. Ulegała prawom natury. Nie wyszła za niego z miłości.
Gdy potem powiązano to morderstwo z bombą w samochodzie Maury Ryan, pewien recydywista stwierdził: „Nic dobrego z tego nie wyniknie. Nie minie tydzień, jak chodnikami, popłynie krew”.
W rzeczywistości jego przepowiednia spełniła się w ciągu dwóch dni.
Sheila Ryan uśmiechnęła się, gdy mąż przesunął rękę po jej brzuchu.
– Nigdy się nie poddajesz, co?
Lee, najmłodszy z żyjących braci Ryan, zaśmiał się.
– Nigdy.
Znowu miała nudności, suche, męczące torsje, a on cierpliwie masował jej plecy.
– Ta dzidzia daje mi się we znaki.
– To chłopiec, Sheila. Ma to po rodzinie swojego ojca.
Zaśmiała się, bo chociaż tym razem bardzo źle to znosiła, była szczęśliwa, że znowu jest w ciąży. Uwielbiała być w ciąży i czuć, jak w jej brzuchu rośnie dziecko. Jego ruchy i świadomość, że za jej sprawą powstaje z niczego nowy człowieczek, za każdym razem wprawiały ją w zachwyt.
Z braku snu miała pobladłą twarz, a szaroniebieskie oczy były otoczone czarnymi obwódkami. Lee kochał ją szaleńczo i nie było ważne, jak wyglądała. Kiedy była brzemienna, z nieproporcjonalnym, sterczącym brzuchem, czuł się najszczęśliwszym z ludzi. Bracia naśmiewali się z niego, ale wiedział, że go kochają. Odkąd miał Sheilę, nigdy nie spojrzał dłużej na żadną kobietę, zdarzyć mu się mogła tylko jakaś nocna przygoda od czasu do czasu. Nie chciał ryzykować utraty tego, co posiadał.
Westchnęła ciężko.
– Fatalnie się czuję. Nie było tak przy żadnym z poprzednich dzieci.
– Jak mały się urodzi, zobaczysz, że było warto.
– To może być ona, pamiętaj. Tym bardziej że ta ciąża jest zupełnie inna od tamtych.
Ścisnął ją za ramię.
– Możesz sobie pomarzyć. Ja mam tylko męskie plemniki.
Znowu się roześmiali. Lee popatrzył czule na żonę i jak zawsze przeszył go dreszcz radości, że należy właśnie do niego. Miał nadzieję, że urodzi dziewczynkę. W głębi duszy pragnął córki, po czterech chłopakach byłaby to miła odmiana. Wiedział, że Sheila chciałaby dziewczynkę. Podobnie jak jego matka, która zachowywała się tak, jakby winiła go za to, że mają czterech chłopców. A czy on mógł wybierać?
– Kocham cię, Sheila.
Popatrzyła mu w oczy.
– Wiem.
Otworzyły się drzwi sypialni i do środka wpadli chłopcy, ich czterej synowie. Kiedy Sheila próbowała zwymiotować w przyległej łazience, najmłodszy, Jason, zapytał poważnie:
– Czy dziecko mamusi już wychodzi?
Wszyscy się roześmiali.
Lee uniósł w górę trzylatka i zapytał głośno:
– Kto ma ochotę na śniadanko? Jajka, bekon i grzanki z patelni dla moich chłopców, co wy na to?
– Lee, przestań, i tak mi jest niedobrze.
Gdy usłyszał, że żona znowu wymiotuje, zawołał do niej:
– Przepraszam, Sheila. Dla ciebie tylko suchy chleb, tak?
Chłopcy znowu się zaśmiali i Lee radośnie zgarnął ich na dół. Bez względu na to, jakie kłopoty miał w pracy, nigdy niej przynosił ich do domu. Ta zasada bardzo dobrze służyła mu w życiu, a jego życiem była teraz Sheila. Ona i dzieci. Choć źle się działo w tych dniach w rodzinie Ryanów, jego własna mała rodzina nie miała najmniejszego pojęcia, że coś jest nie tak był zdecydowany trzymać ich od tego z dala. Sheila wiedziała, jaka jest sytuacja, i była tego samego zdania. Poza domem był inny świat i oboje, na ile mogli, chronili przed nim dzieci.
Telefon zadzwonił, gdy Lee akurat podawał jajka, więc odebrał jego najstarszy synek, Gabriel. Dość duży jak na swoje osiem lat, miniaturowy Ryan, jak i pozostali chłopcy.
– Tak, dobrze, wujku Roy. Powiem mu, właśnie robi śniadanie.
Lee usłyszał, jak Gabriel śmieje się z czegoś, co powiedział wujek, i poczuł się dumny z całej swojej rodziny. Byli ze sobą zżyci i kochali się. Nic nie mogło stanąć między nimi.
– Wujek Roy powiedział, że spotka się z tobą w biurze.
– Dobrze. Dziękuję, Gabrielu.
Do kuchni weszła Sheila. Długie blond włosy miała starannie wyszczotkowane, a wielki brzuch skryty pod atlasowym szlafrokiem. Uśmiechnęła się żałośnie do męża, stawiając przed sobą filiżankę herbaty i talerzyk z dwoma tostami.
– Znowu będziesz dziś późno?
Lee skinął głową.
– A więc do nieprędkiego zobaczenia.
Pocałował ją czule, a czwórka chłopców pozwoliła sobie na znaczące uśmieszki.
Garry i Roy jedli śniadanie w domu matki. Tu Garry zatrzymywał się najchętniej, kiedy zjeżdżał do Londynu.
– Joliff dostał wiadomość, że to my z zemsty zabiliśmy jego dziewczynę, chociaż tego nie zrobiliśmy. Tak czy owak myślę, że to on załatwił Terry’ego. Coś poważnego wisi w powietrzu.
– Wszystko jest z pewnością ukartowane, ale poczekajmy na informacje od innych chłopców.
Sarah słuchała ich jednym uchem. Gdy postawiła przed nimi Przysmak Bena, uśmiechnęli się z uznaniem.
– Nie ma to jak trochę tłuszczu, mamo. Zatyka stare tętnice.
– Zamknij się i jedz, głupku.
Wyszła z kuchni do salonu. Niewiele zmienił się przez lata, nadal był zagracony figurami świętych i wyściełanymi meblami. Pod fotografiami pięciu nieżyjących synów paliły się świece, a przez ramy przewieszone były różańce. Czterech z nich zamordowano – winiła za to córkę. Według Sarah nawet wypadek, jaki miał Leslie, należało przypisać Maurze, a nie nadmiarowi wchłoniętego przez niego alkoholu i narkotyków. Bo czy nie pracował tej nocy w jej klubie? Wszyscy od dawna wiedzieli, że ma problem z alkoholem, a ona mimo to nadal kazała mu pracować w klubie, gdzie miał nieograniczony dostęp do whisky, myślała Sarah ponuro.
W rzeczywistości Leslie bez opamiętania faszerował się koką i aż się prosił o wypadek. Kiedy do tego doszło, zabił nie tylko siebie, ale również dziewiętnastoletnią hostessę, która jechała w jego samochodzie, oraz starsze małżeństwo w ciemnoniebieskiej ładzie.
Ale Sarah wiedziała swoje – pięciu jej wspaniałych synów nie żyło, a ta dziwka dalej chodziła po świecie, jakby cały do niej należał.
Uklękła i przeżegnała się.
Modląc się, powędrowała wzrokiem za okno, na rozpościerający się za nim widok całego Notting Hill, którego każda piędź warta była obecnie fortunę, co ją zdumiewało. Dwa domy dalej, na Lancaster Road mieszkała nawet gwiazda rocka. Zadziwiające, myślała Sarah, że znajdują się ludzie, którzy chcą wydawać tyle pieniędzy na jakiekolwiek miejsce tutaj. Pamiętała dni, kiedy roiło się tu od karaluchów, a miejscowi ciężko tyrali, żeby nakarmić hordy swoich dzieci. Kiedyś szukali tu schronienia najbiedniejsi, teraz ludzie zabijali się, żeby tu mieszkać. Winiła za to tego idiotę Tony’ego Blaira. Bezklasowe społeczeństwo? Kto by chciał słuchać takich bzdur!
Jej wnuk Benny wetknął głowę przez drzwi.
– Cześć, babciu? Czy tata już przyszedł?
Jego głos był chłodny, jakby była nieznajomą, którą się pyta o drogę.
– Jest w kuchni. Zrobić ci coś do jedzenia?
– Nie, mama Abula nas nakarmiła.
Delikatnie zamknął drzwi, a Sarah uśmiechnęła się do siebie. Grzecznieje ten Benny. Ale tak jak jej Michael, który był szurnięty, co powtarzała codziennie, i on potrafił być niezłym łobuzem.
Nie przyznałaby nawet sama przed sobą, że Benny jej nie lubi, ale wyczuwała to i wiedziała także, że nie tylko do niej odnosi się z pogardą. Swoją własną matkę traktował tak samo. Mimo wszystko każdy grzeczniejszy gest ze strony wnuka wprawiał Sarah w dobry nastrój na cały dzień.
Garry był z nią na porannej mszy, co poprawiło jej humor, ale śmierć Terry’ego pogrążyła w mroku całą rodzinę. Sarah zastanawiała się, czy Maura znów pojawi się na ulicach. A dokładniej, w co jeszcze wpakuje ich wszystkich. Tego właśnie chciałaby się od kogoś dowiedzieć.
Znała Maurę i przypuszczała, że ulicami znowu popłynie krew. Jej córka była twarda i niebezpieczna. Ten śliczny jasnowłosy aniołek, którego wydała na świat z taką radością wiele lat temu, był dla niej zmorą. Maura wyrosła na taką potęgę, że musieli się z nią liczyć wszyscy, i policjanci, i przestępcy.
Gdyby to ona leżała martwa, a nie ten dobry człowiek, byłoby to dla Sarah łatwiejsze do zniesienia. Niestety, teraz Maura rozpęta piekło, będzie więcej trupów. Tak właśnie mściła się jej córka, gdy ktoś jej pokrzyżował szyki lub ją rozwścieczył.
Pocałowała Chrystusa na krzyżyku zwisającym z różańca i zaczęła się modlić jeszcze żarliwiej, z oczami wzniesionymi w górę, jakby widziała tam Jezusa.
Carla odgarnęła do tyłu gęste brązoworude włosy. Ten ruch upodobnił ją do matki, Janine, ale na tym podobieństwo się kończyło.
Była kobietą o słodkiej twarzy, kochała swojego syna Joeya i ciotkę Maurę, która przez całe życie była jej przybraną matką, choć różnica wieku między nimi wynosiła zaledwie pięć lat.
Maura była dla niej matką, siostrą i bratnią duszą w jednej osobie. Carla wiedziała, że zastępowała ciotce dziecko, którego tamta nigdy nie miała. Bardzo ceniła sobie to, że mimo upływu lat ciągle się kochały i miały bliski kontakt, jak w dzieciństwie.
Wchodząc do szpitala, zrobiła w myśli przegląd potrzebnych Maurze rzeczy, które dla niej ze sobą wzięła.
W jednoosobowej, opłacanej przez Ryanów sali w szpitalu Nuffield w Brentwood Maura oglądała właśnie Sky News i była rozwścieczona, bo prezenter wiadomości mówił o niej jako o „Maurze Ryan, bizneswoman z East Endu”. Pochodziła z Notting Hill, a teraz mieszkała w Essex. Mogli przynajmniej tego nie poprzekręcać. Wstała i wyłączyła telewizję, gdy bratanica weszła do pokoju.
– Bzdury! To wszystko bzdury! Nie znają mnie… nic o mnie nie wiedzą!
Carla przewróciła oczami i stwierdziła żartobliwie:
– Dzięki Bogu.
Rozśmieszyła Maurę.
– Szczerze mówiąc, nie wiedziałam, że jeszcze potrafię się śmiać.
Carla objęła ciotkę i mocno uścisnęła.
– Tak mi przykro, Maws, tak bardzo, bardzo przykro. Terry był dobrym facetem.
Po raz pierwszy wspomniała o tym, co się stało. Maura przytrzymała Carlę w uścisku, jakby bała się ją puścić.
– Jesteś pewna, że chcesz pojechać ze mną do domu?
Maura przełknęła napływające do oczu łzy.
– Najzupełniej. Czuję się już dobrze i będę do skutku ścigać te mendy winne śmierci Terry’ego. A kiedy ich dorwę…
– Pamiętaj, że jestem przy tobie.
Maura odpowiedziała wątłym uśmiechem.
– Doceniam to, Carla. To bardzo dużo dla mnie znaczy. Ale ty masz skupić się na Joeyu, zgoda?
Nagle drzwi otworzyły się z hukiem i do pokoju wkroczyła Marge Dawson.
– Jasny gwint! Ten czarnuch przy drzwiach nie chciał mnie wpuścić.
Najstarszy syn Tony’ego Dooleya, Tony Junior, stał za Marge, a na jego przystojnym obliczu malowało się zaskoczenie. Dooleyowie byli znaną rodziną ochroniarzy. Tony Senior przez wiele lat pilnował Maury, zanim oddał tę posadę jednemu ze swoich chłopców.
– Przepraszam, Maura, strasznie się napierała.
– Pewnie że tak, ty bezczelny gówniarzu.
Marge była wściekła i nie zamierzała tego ukrywać.
– Znałam ją, zanim ty się urodziłeś, taki owaki, więc powiedz swojemu ojcu, żeby nie żałował kija na wyuczenie cię dobrych manier, smarkaczu.
Tony Dooley z niedowierzaniem pokręcił głową i wychodząc, delikatnie zamknął drzwi. Miał prawie dwa metry wzrostu, był rosły jak dąb. Widok jej malutkiej przyjaciółki sztorcującej Tony’ego wywołał u Maury wybuch szczerego śmiechu. I tego właśnie było jej trzeba. Wszystkie trzy zaczęły pokładać się ze śmiechu. Głośny rechot Marge udzielał się Maurze. Z oczu ciekły jej łzy i kapało z nosa. Jednak gdy wzięła chusteczkę, poczuła nagle, że znowu przygniata ją potworny ciężar straty. Spontaniczny wybuch śmiechu wyzwolił tłumione emocje i rozszlochała się na dobre. Łkała rozdzierająco, wtulona w fotel przy oknie, a Carla i Marge głaskały ją po plecach, mrucząc słowa pocieszenia.
Płacz jej dobrze zrobi, porozumiały się wzrokiem.
– Wypłacz się, dziewczyno. Wyrzuć to z siebie.
Maura szlochała, mając przed oczami obraz ostatniego uśmiechu, jakim obdarzył ją Terry. Tak się nie powinno było stać, to niesprawiedliwe. To ona powinna zginąć, nie miałaby przed sobą perspektywy życia bez niego.
Wydawało się, że będzie spazmować w nieskończoność. Kiedy przycichła, Marge zamówiła duży czajnik mocnej herbaty.
– Wlej to w gardło, dziewczyno, a potem zaczniemy cię pakować i do domu, dobrze?
Maura skinęła głową.
– Dzięki. Nie wiem, co bym bez was zrobiła.
Marge nie starzała się dobrze. Wyglądała na więcej niż swoje czterdzieści cztery lata. Od zawsze miała nadwagę, źle zrobioną trwałą i niefachowo, w domu nakładaną farbę. Jej makijaż niezmiennie szokował, a nieustanne skargi na stopy były irytujące dla otoczenia. Ale Maura darzyła ją głębokim uczuciem, skrywanym pod bezceremonialnością, z jaką zwracały się do siebie. Były przyjaciółkami od dzieciństwa i przez te wszystkie lata dzieliły się swoimi smutkami i radościami.
Mając przy sobie i Carlę, i Marge, Maura mogła na kilka minut zapomnieć o niebezpieczeństwie i uporządkować myśli.
Terry zginął przez nią i ta świadomość była trudna do zniesienia. Również pamięć o ich kłótniach. A ostatnia gorzka wymiana zdań była najcięższym wspomnieniem. Kochał ją, wiedziała to, i ona również go kochała. Było tak od zawsze i byłoby nadal…
Stanął między nimi jej sposób na życie. W najskrytszych zakamarkach jej duszy tkwiła przez te wszystkie lata spędzone z Terrym świadomość, że żyje tylko połowicznie, i do tego najtrudniej było jej się przed samą sobą przyznać. Tylko wtedy, gdy przywdziewała szaty Maury Ryan, kobiety niebezpiecznej, była w swoim żywiole, czuła ten podniecający dreszczyk oczekiwania na to, co przyniesie nowy dzień. Zdawała sobie sprawę, że nie nadaje się na żonę, a jej jedyna szansa na macierzyństwo i została zaprzepaszczona przez aborcję dokonaną w jakimś obskurnym pomieszczeniu. To było dziecko jej i Terry’ego.
W głębi duszy nigdy mu nie wybaczyła, że ją wtedy zostawił, przedkładając nad nią swoją pracę. Wspaniałą karierę policjanta. Ale nie przestała go z tego powodu kochać, pomimo żywionej urazy. Teraz miała go pochować. A właściwie to, co z niego zostało.
Marge i Carla pakowały jej rzeczy i porozumiewały się wzrokiem. Kiedy Maura poszła do łazienki umyć twarz, Marge szepnęła do Carli:
– Jedna z nas musi z nią być przez cały czas.
Carla kiwnęła głową.
– Nigdy nie widziałam jej w takim stanie.
Marge wzruszyła ramionami.
– A ja tak. Kiedy zginął Michael. W jej życiu było za dużo śmierci.
Carla nic na to nie odpowiedziała. Nie wiedziała, co powiedzieć.
Maura wyszła z łazienki w pełnym makijażu i z uśmiechem przyklejonym do twarzy.
– No to chodźmy, dziewczyny, jedźmy do domu, OK?
Carla obserwowała ciotkę, która zachowywała się teraz, jakby nic się nie zdarzyło. Wyrzuciła to wszystko z głowy, jak zwykle – nie pozwoliłaby sobie na przeżywanie żałoby.
Ale kłopoty wisiały w powietrzu, tego Carla była pewna.
Wiele na to wskazywało.
Benny, Garry i Roy spotkali się z Lee w garażu w Camden. Gdy zamykali za sobą drzwi, Benny rzucił jeszcze okiem na drogę, żeby sprawdzić, czy aby ktoś ich nie obserwuje.
– Kto wyprowadzał samochód na zewnątrz? – zapytał Garry.
– Abul. Miał ochotę na przejażdżkę – odpowiedział Benny.
Garry uśmiechnął się do niego. Kochał bratanka, mieli podobny temperament.
– Dobrze, chłopcze. Mamy tu pod nogami trochę ciekawych rzeczy. Kilka sztuk z arsenału firmy Armalite. Mała wyrzutnia rakiet. Szpadle są w kącie. Lepiej zacznijcie kopać.
Lee zaśmiał się.
– A co ty masz zamiar robić, Gal?
Garry wzruszył ramionami
– Zajmę się herbatką dla was, to jasne. Naturalnie pozwolę wam się dobrze przedtem napocić.
– Naturalnie!
Benny, zawsze chętny do fizycznej pracy, z zapałem zaczął kopać. Pozostali dwaj obserwowali go przez chwilę, podziwiając jego siłę.
– Jak Maura? – Garry ściszył głos.
Roy westchnął.
– Niezbyt dobrze. Podobnie z nią było, gdy odszedł Michael. Jak zwykle dusi wszystko w sobie.
– Szczęśliwie pozbyła się tego pieprzonego śmiecia, gdybyś chciał wiedzieć, co myślę. Ten Patherick to był alfons. Dziewczyna jak brzytwa, a tu była ślepa.
– Chyba wszyscy jesteśmy, gdy w grę wchodzi miłość?
Garry roześmiał się.
– Ja nie. Nigdy nie spotkałem nikogo, na kim by mi zależało. Co innego popieprzyć, wypuścić się gdzieś razem od czasu do czasu, ale jak pozwolisz komuś zbliżyć się do siebie, weźmie cię na własność. Omota cię, będziesz robił głupoty.
Lee wiedział, że Garry ma na myśli jego i Sheilę. Rozzłościł się.
– Nie wszystkim chodzi tylko o to, co mogą dostać, Gal. Nie wszystkie kobiety są dziwkami.
Garry drwiąco uniósł brwi.
– Wszystkie. Pokaż im kilka funciaków, dużego fiuta, ładne auto i są twoje. Weź tylko kobietę Joliffa, to dziwka pierwszej wody.
– Była, wujku Gal.
– Daruj sobie tego „wujka”, jeśli łaska, Benny. Garry w zupełności wystarczy.
– Nam to przypisują, a wiesz, co to znaczy, prawda? – I Roy nie ukrywał zaniepokojenia.
Garry przytaknął, ale był zirytowany defensywnością brata.
– To znaczy, że musimy uderzyć pierwsi, ot, co to znaczy. Więc pospieszcie się i kopcie, chłopcy. Niech bitwa się rozpocznie.
– Maura chce, żebyśmy przyszli w porze lunchu do jej mieszkania nad klubem.
W głosie Roya nadal była niepewność i Benny odniósł się do tego faktu.
– Wątpisz, czy Maura będzie za tym? Wskazał szpadlem na dziurę.
Garry zaśmiał się, a Lee dołączył.
– Maura zastrzeliłaby ciebie, gdybyś jej zalazł za skórę, chłopcze, zapamiętaj to. Pozbiera się. To jedyna znana mi kobieta, która myśli jak facet. I potrafi zapanować nad uczuciami. Będzie w porządku, gwarantuję.
Benny skinął głową, usatysfakcjonowany odpowiedzią Gala. Ale Roy nie zdradzał swojego zdania. Poczeka i zobaczy. Chociaż oni wszyscy byli zadowoleni, że Terry zniknął z horyzontu, to Maura na pewno nie. Dla niej świat kręcił się wokół Pethericka i żaden z nich nie mógł wybić jej tego z głowy. A aktualna afera zaczęła się prawie od niczego, Maura miała mu tylko pomóc doglądnąć wyjaśnienia i załatwieniu kilku spraw. Teraz była otwarta wojna. Oglądanie Bena zachowującego się jak statysta w „Ojcu chrzestnym” byłoby zabawne, gdyby to wszystko nie było tak śmiertelnie serio.
Lana Smith była niska i puszysta, miała piersi w kształcie melonów, nie tylko zaprzeczające prawu grawitacji, ale sprawiające, że wyglądała jeszcze grubiej – o ile to możliwe. Od urodzenia dziecka – kilka miesięcy temu – nadal przybierała na wadze.
Gdy wysiadła z samochodu, żeby wejść do miejscowego solarium, ujrzała przed sobą mężczyznę drobnej budowy, z kręconymi włosami. Uśmiechał się do niej. Nigdy nie dawała się zbić z tropu, w ułamku sekundy zmierzyła się z jego brązowymi oczami i zarozumiałym uśmiechem. Nóż zauważyła chwilkę później.
Wbił jej się w brzuch i ciął w górę aż do mostka, zostawiając rozwartą dziurę. Gdy potknęła się o krawężnik, poczuła, jak zalewa ją krew tryskająca z ciała. Mężczyzna już odjeżdżał, błotnikiem samochodu uderzył ją jeszcze w ramię, tak że z głuchym łoskotem upadła plecami na chodnik.
Jej malutka córeczka Alicia, spała smacznie w foteliku samochodowym, dopóki nie obudziło jej wycie karetek i samochodów policyjnych, a wtedy otworzyła buzię do niekończącego się krzyku, aż poczerwieniała ze złości i wysiłku.
Maura słuchała w osłupieniu relacji o śmierci dwóch kobiet żon osławionych gangsterów z południowego wschodu. Z nie dowierzaniem przymykała oczy i kręciła głową.
– Dlaczego ktoś miałby pomyśleć, że to my zabiliśmy? To przecież żony, dziewczyny, cywile. Niby co mielibyśmy przez to osiągnąć? Obie miały dzieci, do jasnej cholery.
– Komuś zależy na tym, żeby nas w to wrobić.
Uwaga Bena rozdrażniła Maurę, wzniosła oczy ku niebu.
– Do diabła, Ben, nie przyszło mi to do głowy. Gdzieś ty był, jak rozdawali rozumy?
Benny jak zwykle poczuł się dotknięty.
– Nie musisz być złośliwa, Maura.
Przerwała mu.
– Zamknij się, do cholery, Ben. Nie czas ani miejsce na głupie, szczeniackie rezonerstwo, jasne? To głębokie bagno tylko dla dorosłych. Kenny, mąż Lany, to ostry facet i nie żartuje. Gdyby wziął cię za kołnierz i udusił gołymi rękami na środku rynku w Romford, nikt by się nie przyznał, że cokolwiek widział. Musimy to wszystko szybko wyjaśnić, inaczej cały arsenał firmy Armalite nie zatrzyma Smitha przed naszym progiem.
Słowa Maury otrzeźwiły wszystkich. Nawet Garry zgodził się, że mają problem.
– To groźny zawodnik. Będzie szalał, mając teraz na głowie dziecko bez matki. Lepiej jak najszybciej zorganizujmy spotkanie.
Benny był nadal sceptyczny. Prychnął z dezaprobatą.
– Pieprzyć go, przecież nic nie zrobiliśmy.
Garry odwrócił się do bratanka i wycedził:
– Kenny Smith jest jednym z niewielu ludzi, z którymi się liczę. To ci powinno wystarczyć, traktuj go z respektem. Całkiem porządny gość, dopóki się nie wkurzy – wtedy wpada w szał. Tego faceta cenią jako mediatora, gdy pojawiają się kłopoty. Tym się zajmuje. Jest szanowany i lubiany. To jego zamierzaliśmy prosić, żeby był łącznikiem między nami i Joliffem. Tylko że teraz jesteśmy na liście dziesięciu jego największych wrogów, z numerem pierwszym, i będziemy musieli poszukać kogoś innego do tej roboty.
Maura przetarła oczy wewnętrzną stroną dłoni, widoczny znak, że jest zdenerwowana.
– Musimy się dowiedzieć, kto nas wrabia. Nie wykluczam, że Kenny nam pomoże, jeśli spróbuję delikatnej perswazji. Garry, Roy i Lee… chcę was zabrać jako asekurację, ale ja sama będę z nim gadać.
Garry skinął głową. Benny nie został wzięty w rachubę, ale otwarcie nie zaprotestował.
– A co ja mam robić, gdy wy będziecie się wałęsać po nocy? – zapytał tylko.
Maura spojrzała na niego surowo.
– Będziesz miał się czym zająć, Ben. Objedziesz nasz personel, tych wszystkich z drugiego szeregu, i napędzisz im porządnego stracha. Sprawdź, czy zdołasz się czego dowiedzieć. Ale, proszę, nie sklejaj nikomu powiek. To źle wpływa na interesy.
Benny był najwyraźniej podekscytowany perspektywą dobrej zabawy, ale Maura popatrzyła na niego z niesmakiem.
Choć przypominał jej brata Michaela wyglądem i temperamentem, w przeciwieństwie do najstarszego Ryana, który miał wyjątkową głowę do interesów, Benny był przydatny jedynie jako brutalny żołnierz. Siał postrach, gdy wpadał w szał – jak Michael – i właśnie jego złą sławę chciała wykorzystać do swoich celów. Jeśli ktokolwiek coś wiedział, najprędzej wyzna to Benowi Ryanowi. Kochała go, ale z trudem znosiła jego dzikość, zwłaszcza teraz, kiedy mieli tyle innych zmartwień.
Wiedziała, że go obraziła, lecz się tym nie przejęła. Nie miała zamiaru przykładać plastrów na jego zranioną dumę. Niech się nauczy radzić sobie w życiu, jak każdy z nich. Wiedziała, że ojciec Bena podziela jej punkt widzenia, i tylko to się dla niej liczyło.
– Maura, kontaktowałem się już z kilkoma osobami w mieście, żeby sprawdzić, czy dostanę jakiś cynk na temat tych morderstw – powiedział Lee. – Dam ci znać, jak tylko się czegoś dowiem.
Tu wtrącił się Garry, obcesowo pytając Maurę:
– A co z glinami? Co mówili o Terrym?
Maura spodziewała się tego pytania i spodziewała się, że to właśnie Garry je zada. Nikt inny nie miałby odwagi zapytać ją o to wprost. Napięcie w pokoju było prawie nie do zniesienia, gdy mu odpowiadała.
– Na razie ich spławiłam. Spotkam się oczywiście z naszym kumplem Caldwellem, zanim zacznę się zastanawiać, czy pogadać jeszcze z kimś innym.
Garry kiwnął głową usatysfakcjonowany.
– Był jednym z nich, więc będą zainteresowani nie mniej niż my, mam rację?
Głos Bena zabrzmiał prowokacyjnie i Maura miała ochotę schwytać bratanka za gardło i udusić. Zamiast tego powiedziała chłodno:
– Wiesz co, Ben? Pewnego dnia przez swoją jadaczkę ściągniesz na siebie nie lada kłopoty, a pierwszych doczekasz się z mojej strony. Cokolwiek myślisz o Terrym Pethericku, a szczerze mówiąc, gówno mnie to obchodzi, należał poprzez mnie do tej rodziny. Ostrzegam cię, Benny… – powoli rozejrzała się po pokoju -…ostrzegam was wszystkich, jakiekolwiek żywicie urazy do Terry’ego, zostawcie je za progiem. Musimy teraz pracować razem i nie mam zamiaru tłumaczyć się nikomu ani wam, ani glinom. Zrozumieliście, co powiedziałam?
Jej niebieskie oczy były zimne jak lód, a twarz z perfekcyjnym makijażem kamienna. Po raz pierwszy Benny widział ciotkę w takim wydaniu, skądinąd znanym jej braciom, i dało mu to do myślenia. Zdał sobie sprawę, że w takim nastroju bez mrugnięcia okiem kazałaby skrócić go o głowę, gdyby to miało ułatwić jej polowanie na wroga. Nie, nie przeraziła go tym razem, lecz wzbudziła podziw. Strach był kluczem w ich biznesie, a ona należała do nielicznych kobiet, które potrafiły się nim posługiwać. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że Maura działa pod silną presją. Ani też, że dba o to, by trzymali się razem i tworzyli wspólny front w przestępczym podziemiu.
Maura zdawała sobie sprawę, że był za młody i zbyt niedoświadczony, by rozumieć, co się dzieje. Fatalnie skończy, jeśli nie będzie ostrożny. Nigdy jeszcze nie był w centrum wojny gangów, a wiedziała, że nim minie tydzień, Benny przejdzie chrzest ogniowy. Będzie miała na niego oko, pomoże mu, jeśli zajdzie potrzeba, ale dzisiaj nie miała zamiaru go niańczyć. Niech pozna swoje miejsce w szeregu, im szybciej, tym lepiej dla niego. Przyjdzie dzień, kiedy przez niewyparzoną gębę i butę jej bratanek wpadnie w poważne tarapaty i należało mu to uświadomić.
Obecni w pokoju mężczyźni mierzyli go wzrokiem i Benny poczuł się nieswojo. Dotarło wreszcie do niego, że musi mieć się na baczności. Nawet ojciec nie zamierzał bronić go przed Wspaniałą Maura.
Nigdy przedtem jej tak ostrej nie widział. Przekonał się nareszcie, że wszystko, co o niej słyszał, było prawdą. Rozpierała go duma, że jest częścią tej rodziny. Cieszyło go poczucie przynależności. Zyskiwał we własnych oczach, bo czuł się im równy.
Uśmiechnął się jednym z tych swoich szerokich, rozbrajających uśmiechów, które przyciągały do niego zarówno mężczyzn, jak i kobiety. Maura, patrząc na bratanka, miała wrażenie, że widzi śmiejącego się do niej zmarłego Michaela, pierwszego mężczyznę, którego podziwiała i kochała.
Szczerząc zęby, Benny rozejrzał się po pokoju i rzekł z szelmowską miną:
– Teraz wiem, gdzie jest moje pieprzone miejsce, co?
Maura nie mogła mu się oprzeć. Uścisnęła go mocno.
– Jesteś zarozumiałym skurczybykiem, Ben – rzekła.
Garry ziewnął głośno i rzucił w przestrzeń:
– Co prawda, to prawda, Maws. No, ale już najwyższy czas ruszać w drogę. Musimy przemówić Smithy’emu do rozumu, zanim zrobi się ciemno.
Nie uszło uwadze Roya, że syn omamił Maurę. W głębi duszy stale się nim martwił. Benny był w gorącej wodzie kąpany i ojciec wiedział, że musi go pilnować, bo gotów nieźle namącić przez swój temperament i szczeniacką arogancję.
Nie chciał się przyznać sam przed sobą, że syn go przerażał, ale tak było. Napawał go śmiertelną trwogą. Jak niegdyś jego wuj Benny był popieprzonym oszołomem. Tylko patrzeć, jak wyrwie się spod kontroli.
Kenny Smith patrzył na swoją maleńką córeczkę śpiącą w łóżeczku i połykał łzy. Jego naznaczoną blizną twarz wykrzywiał grymas bólu, czyniąc ją jeszcze brzydszą. Matka Kena, Eileen, megiera z East Endu, z trwałą na włosach i nieodłącznym papierosem zwisającym z ust, głaskała go po ramieniu.
– Nie do wiary, Ken. Do diabła, to nie do wiary.
Mocno ścisnął jej dłoń.
– Pieprzeni Ryanowie! Wtrącają się we wszystko i teraz nie ma mojej małej Lany.
– Nie takiej małej, synu. Była wielka jak chałupa, odkąd urodziła dziecko.
Kenny przewrócił oczami.
– Nie zaczynaj, mamo. Cokolwiek o niej myślisz, była moją kobietą i matką maleńkiej Alicii.
– Była niedzisiejsza, i tyle. Ale nieważne. Ja zajmę się dzieckiem, a ty, synu, zrób z tym wszystkim porządek.
– O to się nie martw. Rozpętam, kurwa, trzecią wojnę światową!
Eileen nie była zaskoczona zawziętością syna.
– Posłuchaj, wezmę dziecko do siebie, dobrze? Ty będziesz działał stąd. Ale załatw sprawy szybko, bo mam stracha. Skoro biorą się za dziewczyny, to każdy może się bać o swoje życie, dobrze mówię?
Kenny kiwnął głową.
– Spotykam się ostatnio z tym i owym z naszych. Niezadługo Ryanowie mogą się znaleźć w kupie gówna większej niż wysypisko w Basildon. Żona Vica i reszta… to się ludziom nie podoba.
Eileen zapaliła papierosa Benson amp; Hedges wyciągniętego z obfitych zapasów trzymanych w kieszeni fartucha.
– Nie przy dziecku, mamo – powiedział z wyrzutem.
Prychnęła.
– Tobie to chyba nie zaszkodziło, co?
Westchnął i wyszedł z pokoju. Musi to wszystko jak najszybciej pozałatwiać. Po pierwsze, Ryanowie, po drugie, niania do dziecka. Przez chwilę zastanawiał się, czy Ryanowie nie przypisali mu wysadzenia w powietrze tego gliniarza, faceta Maury, i czy nie rewanżowali się za to. Byłoby to jednym wielkim qui pro quo. Odrzucił to przypuszczenie. Ten, kto zabił jego Lanę, zrobił to z czystej niegodziwości i zapłaci za to z nawiązką.
Nalał sobie dużą brandy i wypił ją jednym haustem, bo potrzebował alkoholu. Zbierało mu się na płacz, ale zdusił go w sobie. Nie dzisiaj. Będzie jeszcze mnóstwo czasu na żałobę. I nie on jeden będzie wtedy pogrążony w żalu.
Radon Chatmore był rastafarianinem z długimi dredami i akcentem wychowanka dobrej szkoły. Został ochrzczony w Kościele katolickim, a na drogę rastafarianizmu wszedł, gdy skończył siedemnaście lat, podążając raczej za modą niż z powodu przekonań religijnych. Jak jego ojciec miał głowę do interesów, choć sam wolał mówić o wrodzonym sprycie. Pseudonim „Coco” zawdzięczał temu, że był królem kokainowym w klubach wschodniego Londynu. Został zwerbowany przez Bena Ryana rok wcześniej, dzielili się zyskami w stosunku sześćdziesiąt do czterdziestu i pili razem regularnie. Toteż kiedy Abul zaprosił go na spotkanie z Bennym, uznał, że jak zwykle chodzi o przyjacielską pogaduchę przy piwie. Gdy zabrano go do opuszczonej stodoły w Ramsden Bellhouse, zaniepokoił się. Wyciągany przez Bena z samochodu, nie miał już wątpliwości, że siedzi w gównie po uszy, a że był dokładnie naćpany, przerażało go to jeszcze bardziej, niż gdyby był całkiem przytomny.
– Benny, co cię, kurwa, ugryzło?
Jego afektowany głos z nienagannym akcentem, jak u spikera BBC, wkurzył Bena. Zaczął kopać i okładać Coco pięściami jeszcze na zewnątrz stodoły. Abul siłą odciągnął go od niego.
– Poczekaj, aż weźmiemy go do środka, tu ktoś może nas zobaczyć z drogi.
Ciężko dysząc, Benny patrzył, jak Abul podnosi protestującego Coco i ciągnie go do stodoły.
Wewnątrz były dwa stoły. Na jednym stał kosz delikatesowy. Na drugim były narzędzia Bena, a wśród nich osławiony klej i elektryczny paralizator dla bydła. Jedno spojrzenie wystarczyło, żeby Coco wiedział, co się święci. Halogenowe reflektory oświetlały to miejsce jak na planie filmowym.
– O co chodzi, Ben? Co tu jest, do cholery, grane?
Coco trząsł się ze strachu.
Abul widział bezradność w jego oczach, ale nie mógł mu pomóc. Gdy Coco popatrzył na niego z męczeńskim wyrazem twarzy, bezradnie rozłożył ręce. Dał mu do zrozumienia, że jest zdany tylko na siebie. Choć dotąd byli kumplami, Abul trzymał teraz sztamę z Bennym i tak musiało być. Coco zrozumiał to pomimo ogarniającej go paniki.
Benny stał przed nim z nieprzejednaną twarzą i zimnym wzrokiem. Jego błękitne oczy, których Coco zawsze mu zazdrościł, rozbłyskiwały złością.
– Co wiesz o Vicu Joliffie?
Coco przełknął ślinę, w gardle zupełnie mu zaschło.
– Nic o nim nie wiem, Ben. Tylko tyle, że jest ostry.
Benny przemierzył stodołę wte i wewte, kręcąc głową, jakby nie dowierzał temu, co usłyszał. Jakby wiedział, że jest okłamywany, i uważał to za szokujące, a jednocześnie dziwnie zabawne. Zaśmiał się lekko, zanim zaczął mówić.
– Co słyszę? Uważasz mnie za pieprzonego frajera? – Popatrzył na Abula z miną skrzywdzonego niewiniątka. – Mam wypisane na czole „cipa” czy jak? – Teatralnym gestem wskazał własne czoło. Abul z trudem powstrzymywał się od śmiechu. W takim nastroju Benny był lepszy niż niejeden aktor komediowy.
Coco dla odmiany miał ochotę się rozpłakać. Słyszał o temperamencie Bena, bo kto nie słyszał. Ale po raz pierwszy napady szału, z jakich ten facet słynął, miały być skierowane przeciwko niemu.
Abul nie odzywał się, wiedział, że nikt tego od niego nie oczekuje. Znał ulubioną taktykę Bena, stosowaną podczas przesłuchań.
– Odpowiesz mi czy nie?
Coco już prawie płakał. Bał się zesrać ze strachu, gdy klękał przed swoim oprawcą.
– Benny, błagam cię. Przysięgam, że…
Karny kopniak w twarz był jak wybawienie – pozbawił go przytomności. Abul zbadał mu puls.
– Mamy go na chwilę z głowy. Zrobić herbaty?
Benny kiwnął głową.
– Umieram z głodu. Wyjmij kanapki i całą resztę, zrobimy sobie piknik jak się patrzy.
Abul wziął się do rozpakowywania koszyka. Dopilnował, żeby zawartość odpowiadała gustom Bena. Gorąca słodka herbata w termosie oraz mnóstwo konkretnego żarcia i świeżych owoców. Kiedy układał jedzenie na talerzach, Benny usypał im po dużej kresce kokainy. Abulowi zamarło serce. Gdy to zadziała, Benny będzie przeginał na całego.
– On chyba nic nie wie, jak myślisz, Ben?
Benny wzruszył potężnymi ramionami i pociągnął haust herbaty z kubka. Zanim odpowiedział, odgryzł duży kęs kanapki od Marksa and Spencera, więc miał pełne usta i jego głos by stłumiony.
– Ta jest pyszna. Co jest w środku?
– Kurczak po indyjsku i sałatka. Zapychające, ale smaczne.
Na podłodze Coco zajęczał z bólu. Benny przyłożył mu solidnego kopa.
– Zamknij się, alfonsie jeden, nie widzisz, że mamy przerwę na herbatę? – Zaśmiał się z własnego dowcipu. – Nie ma lepszych przekąsek niż te od Marksa and Spencera.
Abul przytaknął skinieniem głowy.
– Warto zapłacić trochę więcej, no nie? Co masz zamiar z nim zrobić? – Wskazał głową na Coco.
Benny przeżuł ostatni kęs kanapki, zanim odpowiedział.
– Zabiję go, jak mi się zdaje.
– Chyba żartujesz!
Benny potrząsnął głową.
– W życiu nie byłem poważniejszy, bracie. Ludzie widzieli, jak zabierałeś go ze sobą. To najlepszy znany mi sposób przekazania sygnału, że jestem na wojennej ścieżce. Mam rację czy nie?
Abul westchnął.
– To nie jest wróg. Ma porządny dom, porządną mamę i tatę, i porządną dziewczynę. Zarabia dla ciebie szmal. Daj mu do cholery spokój, człowieku.
Benny z udawanym przerażeniem przyłożył mu rękę do serca.
– Chyba źle z tobą, Abul. Chcesz mu włazić w dupę czy jak?
– Jesteś walniętym świrem, tyle ci powiem, Benny.
– Ubijmy interes, OK?
Abul kiwnął głową.
– Zostawię go przy życiu, ale pod jednym warunkiem, dobra?
Abul znowu przytaknął.
– Ostatnia kanapka dla mnie.
Benny mówił to zupełnie serio, Abul znał go na tyle. Udał więc, że się zastanawia, zanim odpowiedział. Lepiej niż ktokolwiek inny wiedział, jak postępować z Bennym.
– Niech będzie. Umowa stoi.
Benny wylał resztkę gorącej herbaty na twarz nieprzytomnego Coco, żeby go ocucić.
– Zbudź się, kretynie, wstawaj i skończmy z tym. Mam dziś gorącą randkę z piersiastą dziewczyną.
Kiedy Coco wreszcie oprzytomniał, zobaczył nad sobą Benny’ego Ryana z pałką elektryczną w ręku i szerokim uśmiechem na twarzy.
Kenny Smith pocałował córeczkę na pożegnanie i zatrzasnął drzwi swojego okazałego domu w Laindon. Wsiadł do nowego mercedesa. Gdy wkładał kluczyk do stacyjki, poczuł na szyi lufę rewolweru.
Garry Ryan odezwał się cicho, ale groźnie:
– Jedź, Smithy, i nie rób zbędnych ruchów. Kenny, zdenerwowany, przymknął oczy.
– Ryan, ty gnoju. Co chcesz zrobić? Sierotę z mojego dziecka?
Garry zaśmiał się.
– Chyba że sam będziesz się o to prosił. Bo pomyśl chwilkę. Gdybym chciał cię zabić, już byś nie żył. W jednej sekundzie, bez jednego słowa. A teraz jedź.
– Dokąd?
– Po prostu jedź. Za chwilę spotkamy się z przyjaciółmi. Cieszysz się, prawda? Pogadamy o dawnych czasach.
Kenny ruszył, choć serce podjechało mu do gardła, a ręce świerzbiły, żeby sięgnąć do schowka, gdzie na wszelki wypadek miał schowaną broń.
Danzig, oficer straży więziennej, cicho przechodził przez blok. Był wczesny wieczór i szczególnie niebezpieczni więźniowie siedzieli akurat przed telewizorem. W odróżnieniu od włamywaczy i złodziei samochodów w zakładach otwartych podopieczni Maksa mogli oglądać telewizję tylko przez jedną godzinę, i to zaledwie dwa razy w tygodniu. Wynikały z tego same kłopoty, bo wściekali się, gubiąc się w akcji telenowel, a teraz, kiedy zniknął magnetowid, nie można było nawet nic nagrać. Danzig westchnął. Władze czasami zapominały, że był to zakład dla gangsterskiej śmietanki. Nuda i wrodzona inteligencja tych facetów stanowiły niebezpieczną mieszankę.
Gość z perspektywą osiemnastoletniej odsiadki nie radzi sobie z nerwami. Potrzebuje więcej zajęć niż młodzik posadzony na dwa lub trzy lata. I nie chodzi o to, żeby takim facetom umilać życie, lecz by ułatwić służbę klawiszom. Bo niby jak ma pilnować kupy mężczyzn ktoś, kto się ich przez cały czas śmiertelnie boi?
Przed wejściem do świetlicy Danzig głośno wytarł nos, aby uprzedzić więźniów, że nadchodzi. Dzięki temu przerywali jakąś zakazaną rozrywkę – do czasu, aż znowu wychodził. Ku swojemu zdziwieniu wewnątrz zastał tylko dwóch, w ciszy oglądających program Na pomoc zwierzętom.
Skierował kroki do swojego pokoiku służbowego, po drodze machając ręką na innego funkcjonariusza. Otworzył drzwi z klucza i zobaczył w swoim biurze Vica Joliffa. Wisiał na belce sufitowej, usta miał wypchane papierami z biurka Danziga. Był tam między innymi los na loterię, co go maksymalnie wkurzyło, ponieważ teraz stał się dowodem.
Los był oczywiście cały zalany krwią, bo ten, co powiesił sukinsyna, podciął mu też gardło. Ciężko wzdychając, Danzig włączył alarm.
Zapowiadała się długa noc, a on umówił się z najstarszą córką na oględziny mieszkania. Miał przygotowaną zaliczkę i czekał na córkę, bo chciał jeszcze przekazać więźniom otrzymane od niej wiadomości z zewnątrz. Teraz, wraz z Joliffem, ten dodatkowy dochód rozpływał się w sinej mgle.
Marge z podziwem słuchała, jak Maura rzeczowo rozmawia przez telefon z domu Carli. Jak zwykle przyjaciółka imponowała jej umiejętnością samokontroli i koncentrowania się na tym, co było w danej chwili najważniejsze: na rodzinie i interesach. Ona sama, matka dwóch dorosłych córek i syna, zbyt często dawała się ponosić emocjom i uważała to za swą największą słabość. I choć jej mąż uwielbiał swoją małą żywiołową Marge, ona zdawała sobie sprawę, że rządzi nim i domem dzięki łzom, złości i krzykom. Zadręczała wszystkich wokół siebie, próbując układać im życie. Z radością uporządkowałaby też życie przyjaciółce, gdyby miało to jej pomóc i gdyby Maura pozwoliła.
Było to jednak mało prawdopodobne.
Do pokoju wszedł Joey. Miał trzynaście lat i był ładnym chłopcem, bardziej podobnym do matki niż do ojca – i za ten drobny akt łaski każdy z rodziny codziennie dziękował Bogu. Malcolm Spencer był typem nadętego cherlaka i we własnym mniemaniu świetnym architektem. Bóg raczy wiedzieć, co Carla w nim zobaczyła, ale zasłona szybko spadła jej z oczu gdy zorientowała się, jaki z niego oszust.
Joey miał ciemnokasztanowe włosy i przenikliwe spojrzenie niebieskich oczu, po Ryanach odziedziczył kształt nosa i kwadratową szczękę. Gorąco podziwiał ciotkę Maurę.
– Mama kazała zapytać, czy czegoś nie potrzebujesz.
Maura uśmiechnęła się do niego.
– Nie, dziękuję, za minutkę kończę.
– W porządku.
Gdy wyszedł z pokoju, Marge rzuciła zalotnie:
– Gdybym była dwadzieścia lat młodsza!
Maura zaśmiała się.
– Chciałaś chyba powiedzieć: trzydzieści.
Marge odpowiedziała uśmiechem.
– Prawda. Czemu ten pieprzony czas tak pędzi, Maws?
Maura wzruszyła ramionami.
– Kto to wie, Marge. No, ale na mnie już pora.
– A dokąd to się wybierasz?
Maura wyczuła lęk w jej głosie, lecz odparowała ostro:
– A cóż to, Marge, jesteś z policji?
Jednak Marge nie spuszczała z niej wzroku, oczekując odpowiedzi na swoje pytanie. Ale jej nie usłyszała. Zamiast tego Maura stwierdziła:
– Wszystkim zainteresowanym wyjdzie na dobre, jeśli nie będziesz o niczym wiedziała, Marge. Czego nie wiesz, nie wygadasz.
Przyjaciółka poczuła się urażona i nastroszyła się jak kura.
– Powinnaś już wiedzieć, że nigdy niczego bym nie wygadała.
– Mogłoby ci się to zdarzyć, gdyby ktoś przystawił ci pistolet do twarzy albo nóż do gardła któregoś z twoich dzieci.
Marge zbladła.
– Mówisz poważnie?
– Ktokolwiek to robi, zabija cywilów. Nikt nie jest bezpieczny, kochanie, zwłaszcza osoby mi bliskie. Rozumiesz, w czym rzecz?
Marge wpatrywała się w nią bez słowa.
– To miejsce jest bezpieczne jak Fort Knox – dodała Maura. – Ale mimo to wyprawię stąd Joeya i Carlę. Nic jeszcze o tym nie wiedzą, więc buzia na kłódkę.
– Nawet ciebie strach oblatuje, co? – rzekła Marge z niedowierzaniem.
Maura kiwnęła głową. Sięgnąwszy po torebkę, pocałowała przyjaciółkę w policzek.
– Zabieraj się do domu, staruszko. Zadzwonię do ciebie jutro, OK?
Marge usłyszała jeszcze, jak Maura ze śmiechem rozmawia ze swoim ochroniarzem, Tonym Dooleyem Juniorem, a potem uświadomiła sobie w pełni grozę tego, co się wokół działo. Musiała usiąść na kanapie, żeby pozbierać myśli.
Przez te wszystkie lata, kiedy się przyjaźniły, przymykała oczy na niejasne interesy Maury. Wierzyła też, że niebezpieczne czasy już minęły. Teraz jednak miała okazję zrewidować osąd o swojej najlepszej przyjaciółce, wejrzeć w jej mroczny świat.
Zadrżała.
Było to jak spojrzenie w gorejącą otchłań piekła.
Kenny Smith siedział w salonie dobrze strzeżonego domu Ryanów w Orsett, w Essex. Nie był tym zachwycony, czego nie ukrywał. Garry nalał mu dużą brandy z kryształowej karafki.
– Ładnie tu, prawda?
Głos Garry’ego był neutralny. Kenny nie pofatygował się, by odpowiedzieć, ale oburzenie na jego twarzy mówiło więcej niż słowa. W tym miejscu było więcej ochroniarzy niż w nocnym klubie w Southend i Kenny wiedział, że nie ma najmniejszych szans na ucieczkę. Pozostawało siedzieć i czekać na rozwój wypadków, co było trudne dla kogoś, kto przyzwyczaił się, że zwykle gra pierwsze skrzypce i cieszy się szacunkiem z racji swego wysoko cenionego zajęcia.
Patrzył na tego świra, bo tak zawsze myślał o Garrym Ryanie, i głowił się nad jakimś planem wyjścia z opresji. Wiedział, że dom jest duży, z rozległym terenem, z okna widział szosę i wydedukował, że to Al3. Było do niej około ćwierć mili przez otwarte pola. Nie sposób się kryć, ale gdyby szybko biegł, w ciemności miałby szanse. Mocno ścisnął szklankę zastanawiając się, co zyska, jeśli rzuci nią Garry’emu Ryanowi w twarz. Uśmiechnął się na tę myśl, a Garry – który go obserwował – zachichotał.
– Ostatnia rzecz, o jakiej marzę, to mieć twarz ociekającą brandy, i szczerze ci to odradzam, Kenny. Nie zagrażam ci tutaj ani ja, ani nikt inny, masz moje słowo. Ale jeśli zaczniesz się wygłupiać, bez najmniejszych skrupułów uciszę cię raz na zawsze, jasne?
Kenny kiwnął głową. Nie miał wpływu na sytuację, w jakiej się znalazł, i było to dla niego bardzo bolesne. Był przyzwyczajony do tego, że to on rozdaje karty. Ileż to razy obserwował takiego jak ten frajera, który przeginał, gdy przyszło mu pilnować jeńca. To było kilka bardzo pouczających godzin.
Kiedy do pokoju weszła Maura Ryan, poczuł taką ulgę, że niemal się do niej uśmiechnął. Ale Maura wyglądała nieprzystępnie, i znowu zaczął wątpić, czy zobaczy jeszcze swoją małą córeczkę oraz czy będzie na pogrzebie swojej żony.
Sarah Ryan, uśmiechając się serdecznie, otworzyła drzwi wejściowe młodemu księdzu.
– Dzień dobry, ojcze.
Była wniebowzięta. Kapłan u jej drzwi wejściowych, co mogli widzieć wszyscy sąsiedzi, to jakby spełnienie jej wyobrażenia o raju na ziemi. Wiadome było wszystkim wokół, kim są jej dzieci i nieraz zdumiewało ją, że tak wiele osób jest pod wrażeniem ich gangsterskiej sławy. Dla niej samej była ona wyłącznie powodem do wstydu i zgorszenia.
– Jestem ksiądz Peter, nowy proboszcz parafii świętego Bartolomeusza. Przyszedłem z wizytą duszpasterską.
Jego irlandzki akcent był dla uszu Sarah jak muzyka. A jakim wspaniałym, przystojnym był mężczyzną z tymi kręconymi, porządnie zaczesanymi włosami i czarnymi wesołymi oczami, poprowadziła go do salonu ze skwapliwością, na jaką tylko pozwalał jej podeszły wiek. Zaróżowiła się z radości. Ten młody człowiek tak miło się do niej uśmiechał. Gdy usadowił się na kanapie, zauważyła, że przypatruje się figurkom świętych, i powiedziała z dumą:
– Zawsze byłam dobrą katoliczką, szczerze wierzącą. Czy mogę ojcu przynieść herbatę i kawałek ciasta?
– Tak, poproszę, to brzmi kusząco.
Gdy wychodziła z pokoju, była w siódmym niebie. Właśnie tego potrzebowała dla poprawienia nastroju, ponieważ znajdowała się w dołku psychicznym. Była bardzo przygnębiona z powodu Terry’ego, więc pojawienie się młodego księdza akurat teraz potraktowała jak dar od losu. Robiąc herbatę, przesiewała w myślach historie, którymi mogłaby uraczyć księdza, żeby jej rodzina wydała mu się mniej bandycka. Niewiele takich mogła przywołać na pamięć, zresztą zła sława jej dzieci i tak była zbyt głośna.
Weszła z powrotem do pokoju, aby zapytać gościa, czy życzy sobie cukier, i jej oczom ukazał się widok, jakiego nigdy w życiu by się nie spodziewała. Młody ksiądz myszkował po kredensie, otwierając szuflady i grzebiąc w jej listach oraz innych osobistych rzeczach. Trzymał w ręku starą fotografię Sarah z jej dziewięciorgiem dzieci i gdy przyglądała się temu oszołomiona, przedarł zdjęcie na dwie części.
– Co ksiądz, na Boga, robi?
W donośnym głosie Sarah brzmiała stanowczość. Używała takiego tonu wiele lat temu, gdy dziewiątka jej dzieci buszowała po domu, a ona musiała znaleźć posłuch w tym rozgardiaszu.
Młody mężczyzna popatrzył na nią przeciągle i nagle jego ciemne oczy przestały wyglądać przyjaźnie.
Doktor Jamie Snell z niedowierzaniem pokręcił głową.
– Nie mam pojęcia, jak on mógł to przeżyć. Na szyi musieliśmy mu założyć czterdzieści szwów, a zanim go pocięli, dostał przecież niezłe lanie. Wygląda na to, że wieszając go, zatrzymali tym samym upływ krwi. Miał szczęście.
Strażnik wzruszył ramionami.
– Vic to twardy gość.
– Niebezpieczeństwo jeszcze nie minęło. Nadal jest nieprzytomny i dopiero jeśli przetrwa noc…
Doktor Snell pozostawił zdanie niedokończone. Strażnik Boston uśmiechnął się zadowolony.
– W każdym razie dla mnie to będzie spokojna noc. Gwarantowane, że drań się nie obudzi i nie będzie mi grał na nerwach. – Usiadł wygodnie przy łóżku na oddziale intensywnej terapii i otworzył „The Sun”. Rozłożył gazetę na krzyżówce, i z powagą poślinił ołówek.
Doktor Snell szybko wypisał orzeczenie i po rozmowie z dyżurną pielęgniarką opuścił oddział.
Vic Joliff słuchał tego wszystkiego poprzez mgłę bólu; był facetem twardszym, niż ktokolwiek z nich przypuszczał.
I wiedział, jak to wszystko rozegrać.
Benny i Abul podrzucili Coco do miejscowego szpitala o 8:45. Benny zachował milczenie, gdy Abul zapewniał ich ofiarę, że to nie było nic osobistego. Tego wymagały interesy. Coco był załamany tym, co spotkało go z rąk kumpli, a przy tym jak najpilniej potrzebował pomocy lekarskiej.
Zanim wysiadł z samochodu, wymamrotał żałośnie:
– Nigdy bym cię nie zdradził, Benny, powinieneś mi wierzyć.
Benny skinął łaskawie głową jak znudzony papież.
– Odpieprz się wreszcie, Coco. Mówiłeś to już z pięćdziesiąt razy.
Kiedy odjeżdżali, Abul spojrzał na Bena i obaj wybuchnęli śmiechem.
– Słyszałeś, jak kwiczał, gdy przyłożyłem mu do żeber paralizator?
– Lekarze domyślą się, co się stało, ale Coco nie piśnie ani słowa.
Abul mówił to z pełnym przekonaniem. Benny wzruszył ramionami.
– A kogo obchodzi, co on powie. To zwykły kutas. Czterdzieści minut później samochód zatrzymał się przed blokiem mieszkalnym w Southend. Benny wysiadł z auta i udał się do apartamentu na samym szczycie. Drzwi otworzyła drobna, ciemnowłosa, siedemnastoletnia dziewczyna.
– Cześć, Ben.
W jej głosie była radość, że go widzi. Obdarował ją jednym z tych swoich zniewalających uśmiechów, które jednały mu sympatię i życzliwość.
– Ściągaj z siebie wszystko, Carol. Za godzinę mam spotkanie.
Dziewczyna cmoknęła z niezadowoleniem i oparła ręce na biodrach. Jej przekorne spojrzenie rozśmieszyło Bena.
– Ty pieprzony romantyku – warknęła.
Zarechotał jeszcze głośniej.
– Słuchaj, Carol, jeśli masz zapotrzebowanie na romantyka, to oddaj klucze i wybierz się na poszukiwania.
Wziął ją tam, gdzie stała, opartą o ścianę. Posuwał ją brutalnie, aż krzyczała z bólu. Uderzył ją mocno w twarz, więc wstrzymała oddech, bojąc się ruszyć czy pisnąć, dopóki Benny nie skończy. Przez cały czas bluzgał jej w ucho sprośnościami, których starała się nie brać do siebie. Przyjdzie do niej jutro albo jeszcze dziś w nocy z przeprosinami – z pieniędzmi i słodkimi słówkami. Właśnie takiego Bena kochała, a nie tego maniaka, który pojawiał się po to tylko, by ją szybko przelecieć
Piętnaście minut później był z powrotem w samochodzie i jechał z Abulem do Camden. Carol siedziała na podłodze w holu, obolała i zraniona, i łkała. Na ścianie za sobą spostrzegła plamy rozmazanej krwi i rozszlochała się jeszcze głośniej.
Pod nosem powtarzała w kółko jak mantrę jedno słowo:
– Drań, drań, drań.
– Cześć, Kenny.
Maura przywitała go wiele znaczącym półuśmiechem i to wystarczyło, by Kenny przypomniał sobie jej magnetyzm i silną indywidualność. Lubił Maurę od zawsze; była jedną z nielicznych kobiet, które naprawdę szanował. Ale nie była jak inne kobiety. Miała w sobie taki sam chłód jak jej brat Michael. I była nieprzewidywalna jak wszyscy ludzie sukcesu w ich branży. A do tego świetnie się prezentowała, choć już dawno skończyła czterdziestkę.
– Maura.
Był bardzo spięty. Nie chciał okazywać strachu, jaki nachodził go falami, ale przemknęło mu przez głowę, że Maura Ryan i tak go wywącha. Taką zdolność mają ponoć suki, a ona mogłaby przemienić się w sukę, gdyby ją naszła taka fantazja. We wściekłą sukę.
– Masz ochotę coś zjeść, Ken? Albo się napić?
Potrząsnął głową.
– Jeśli czegoś chcę, Maura, to wyjaśnienia. Nic mniej, nic więcej.
Nalała sobie drinka, usiadła naprzeciw niego, spojrzała mu prosto w oczy, po czym powiedziała niewinnie:
– Dokładnie tego samego oczekiwałabym od ciebie.
Kenny’ego zatkało, a wyraz osłupienia na jego twarzy rozbawił Garry’ego.
– Zamordowałaś moją żonę!
Teraz z kolei Maura potrząsnęła głową.
– To nieprawda, Kenny. Od dobrych paru lat nie wychylamy się i siedzimy cicho na dupie. Nic nam nie wiadomo, żebyśmy mieli z kimś na pieńku. Ale wygląda na to, że ktoś próbuje wpakować nas w niewyobrażalną kabałę, stwarzając pozory, że to my mordujemy cywilów.
– Do cholery, straciłem żonę, matkę mojego dziecka.
Maura przez chwilę milczała, jakby chciała przetrawić tę informację. W końcu powiedziała:
– Bardzo ci współczuję z powodu twojej straty, Kenny, ale zapominasz, że mnie też ktoś próbował załatwić. Zamiast tego zabili mojego partnera.
– Był gliną i w dodatku nieprzyjaźnie nastawionym. Przykro mi, Maura, ale ludzie nie ufali ci już, odkąd się z nim związałaś. Chyba musiałaś to zauważyć, kochanie? Taka mądra babka jak ty…
Garry wstał. Patrząc z góry na siedzącego na krześle Kenny’ego, ryknął:
– Za kogo ty się, kurwa, uważasz, i czy wiesz, do kogo mówisz, co? Pieprzyć cię, moja rodzina dawała ci przez lata nieźle zarobić i nigdy nie przyłożyliśmy ręki do zapudłowania choćby jednej osoby. Jedzą nam z ręki sędziowie i gliniarze, a w swoim czasie wyciągnęliśmy z mamra niejednego recydywistę. Swoje opinie zachowaj dla siebie i trzymaj się tego, co jest na rzeczy.
Maura musiała odciągnąć od niego brata siłą i Kenny zdał sobie sprawę, że ociera się o śmierć.
– Pozwól mnie i Benowi zająć się nim, Maws. Daj nam tego czereśniaka – nalegał Garry.
Na myśl o Bennym Ryanie, Królu Airfixa, jak go nazywano, Kenny poczuł się jeszcze gorzej. Jeśli to w ogóle możliwe. Ale nie spuścił z tonu.
– Nie waż mi się grozić, Garry Ryanie. Uczestniczyłem w tej grze, gdy ty jeszcze czyściłeś swojemu bratu buty. Nie boję się ciebie. Miałem do czynienia z różnymi, od starych mistrzów po młodych gnojków, nie zapominaj o tym!
Wstał, pieniąc się ze złości. Niemal czuł jej smak w ustach.
– Pieprzony Super Glue i cholerne groźby! Czy myślicie, że jesteście pierwszymi twardzielami, jacy chodzą po tych zasranych ulicach? Powiedzieć ci coś, czego nauczyłem się dawno temu, Garry? Zawsze znajdzie się ktoś twardszy od ciebie, kto sięgnie po to, co masz, i zrobi wszystko, żeby ci to zabrać. Fortuna kołem się toczy. Ale nikt nigdy dotąd nie tykał żon ani rodziny. To zawsze było święte…
– I tak jest dotąd. – Głos Maury nadal był spokojny. – Siadajcie obydwaj, bo zabiorę wam piłkę i nie będziecie mieli o co się bić. Zachowujecie się jak dwa dzieciaki.
Obaj mężczyźni usiedli zawstydzeni, a ona kontynuowała tym samym spokojnym tonem:
– Kenny, przysięgam na grób Michaela, że ani ja nie miałam nic wspólnego ze śmiercią Lany, ani nikt z naszych, OK? A teraz chciałabym się dowiedzieć, dlaczego ludzie myślą, że to robota Ryanów. U kogo zasięgałeś języka i kto cię poinformował, że to my za tym stoimy. Chcę to wiedzieć natychmiast, tej nocy, żebyśmy mogli pojechać do nich i uciąć sobie z nimi przyjacielską pogawędkę. Złapać byka za rogi.
Kenny nic jej na to nie odpowiedział.
Ruchem głowy nakazała bratu, żeby ich zostawił, więc wyszedł z ociąganiem. Potem nalała jeszcze dwie brandy i jedną wręczyła Kenny’emu. Gdy sączyli drinki, odniosła wrażenie, że napięcie powoli opada.
– Naprawdę bardzo mi przykro, Kenny – powiedziała.
Teraz, kiedy zostali sami, jej głos był cieplejszy.
Zwiesił dużą ogoloną głowę na piersi, tak że nie widziała jego twarzy, tylko czoło z sinobiałą blizną, która równiutko dzieliła na pół jedną z jego brwi.
– Ona była w porządku, moja Lana, cokolwiek ludzie gadali. Dobra z niej była dziewczyna.
W jego głosie był przejmujący żal.
– A teraz, kurwa, moje biedne dziecko…
Nie mógł skończyć zdania.
Maura chwyciła jego dłoń i ścisnęła ją.
– Wiem, że przechodzisz piekło, Kenny, ale musisz uwierzyć, że nie mieliśmy z tym nic wspólnego. Ani ze śmiercią żony Joliffa. Kryje się za tym jakaś brudna intryga, a ja i moi ludzie znaleźliśmy się pod obstrzałem. Muszę to rozwikłać, i to szybko. Chyba mnie rozumiesz, prawda? I potrzebuję twojej pomocy, Kenny. Bardziej niż kiedykolwiek.
Kiwnął głową
– Wierzę ci. Zawsze byłaś wobec mnie w porządku.
I naprawdę jej wierzył. Nos mu podpowiadał, żeby jej zaufać, a on zawsze polegał na swojej intuicji. Dlatego nadal był wśród żywych, mimo tylu lat na pierwszej linii frontu.
Maura dolała mu brandy.
– A więc, Ken, skąd miałeś te informacje?
– Od Rebekki Kowolski. Znasz ją pod panieńskim nazwiskiem. Goldbaum.
Na dźwięk tego nazwiska Maura poczuła zawrót głowy, zemdliło ją. Przywodziło na pamięć koszmarny epizod z jej życia, o którym chciałaby zapomnieć, choć nieraz powracał w złych snach.
– A skąd ona to wiedziała?
– Od swojego starego, oczywiście. To drobny trybik w dużej machinie. Pracuje dla Joego Żyda, w firmie, która wywodzi się z Silvertown.
– Znam Joego bardzo dobrze. Dlaczego miałby wplątywać się w coś takiego? To dla niego za poważna sprawa. Ze mną by nie zaczynał.
Kenny znowu wzruszył ramionami.
– Co mogę ci powiedzieć, jestem wyrocznią delficką czy jak? Joe jest teraz na fali. Prowadzi interesy z większością tutejszych grup. Może załatwić dowolną licencję, od pubów po mecze bokserskie. Dobrze się ustawił.
– A jaką rolę gra w tym Rebekka?
Skończył drinka i wystawił szklankę po więcej brandy, zanim odpowiedział.
– Z tego co wiem, ona jest tam mózgiem. Kocha narkotyki a w każdym razie je sprzedaje. Jest przebiegła i ma głowę do interesów, za to jej mąż to pieprzona marionetka. A ona ma do ciebie urazę, prawda? O ile dobrze pamiętam, załatwiliście z Michaelem jej staruszka?
Maura ponownie napełniła szklanki. W głowie miała zamęt, ścigała ją przeszłość, ale nie ta, do której by chciała wracać.
Drzwi gwałtownie się otworzyły i do pokoju wparował Garry z twarzą czerwoną ze złości.
– Ktoś pobił mamę!
Popatrzyli na niego zszokowani.
– Co?
Maura nie wierzyła własnym uszom.
– Jest w szpitalu, jakiś gliniarz właśnie zadzwonił na moją komórkę. Dała mu mój numer, wyobrażasz sobie?
– Pieprzyć twoją komórkę, Gal. Co z mamą?
– Nic strasznego, ale jest w szoku. Złapię Roya i powiem mu, żeby do niej pojechał. Do Lee odezwał się jakiś weteran i Lee uznał, że to gra warta świeczki, więc pojechał na spotkanie. A my co, wychodzimy gdzieś dzisiaj czy nie?
Maura kiwnęła głową.
– Poczekaj, aż się dowiesz dokąd, Gal. Obudzimy upiory przeszłości.
Kenny obserwował ich z rezerwą. Ktokolwiek porwał się na nich, musi być szaleńcem, pomyślał. I jeśli nie Ryanowie, to kto był winny śmierci jego żony? Tylko to chciał wiedzieć. Kiedy się dowie kto, Ryanowie nie będą mu potrzebni.
– Jadę z wami – zaofiarował się.
Maura spojrzała na niego chłodno.
– I tak miałeś jechać, ale dziękuję, że sam to zaproponowałeś. Dopóki nie będziemy pewni, że powiedziałeś nam wszystko, co wiesz, będziemy cię trzymać jak psa na smyczy.
Niczego innego się nie spodziewał.
Roy patrzył, jak matce zakładają opatrunki. Miała podbite oko i zwichnięty nadgarstek. Gdy widział ją w takim stanie na szpitalnym łóżku, wściekłość wręcz go rozsadzała. Zawsze na widok jej bezradności przypominały mu się różne rzeczy z dzieciństwa. Jak dbała o to, by zawsze byli nakarmieni i porządnie ubrani, nie mając prawie żadnej pomocy ze strony ojca – faceta, dla którego picie i hazard były o wiele ważniejsze niż rodzina. Kiedy pięć lat temu Benjamin Ryan Senior rozstał się wreszcie z życiem na podłodze kantoru jakiegoś bukmachera w Kilburn, Roy i jego bracia nie ukrywali ulgi. Chyba tylko Maura żałowała starego sukinsyna – no i mama oczywiście. Miał ochotę objąć ją teraz i pocieszyć, tak jak ona go pocieszała, kiedy był dzieckiem.
Wydawała mu się taka krucha – dopóki nie poczęstowała go jedną ze swoich tyrad. Przymknął oczy z nieukrywaną irytacją.
– Nie patrz tak na mnie! To was obarczam za to winą. Ją, waszą siostrę, tę dziwkę o kamiennym sercu. Założę się, że to ona za tym stoi.
Pielęgniarka z trudem powstrzymywała się od śmiechu i Roy nagle zdał sobie sprawę, że jego despotyczna matka odbierana jest przez ludzi jako postać komediowa. Chciałby odbierać ją tak samo.
Młoda policjantka ze zdziwieniem uniosła brwi i zaciągnęła zasłonę oddzielającą część sali przeznaczoną dla ofiar wypadków. Widać było, że jest zaskoczona sceną rozgrywającą się na jej oczach. Ryanowie słynęli z bezwzględności, a oto jeden z nich potulnie znosił wrzaski i obelgi z ust matki. Na komisariacie mówiło się, że szef jest opłacany przez tę rodzinę. Że robi to, co mu każą, włącznie z blokowaniem normalnych awansów i nadawaniem wyższych stopni tylko tym, którzy są powolni Ryanom. Był pośmiewiskiem całego komisariatu. Kiedy wyjechał na urlop, ktoś puścił w obieg dowcip, że wylądował w szpitalu gdzie odcinają mu stołek od dupy. Był patentowanym leniem! A to, że wspomniany trzytygodniowy urlop spędził w pięciogwiazdkowym hotelu na Florydzie, też wywołało komentarze.
– Panie Ryan, mój przełożony czeka na zewnątrz. Chciałby zamienić z panem kilka słów.
Roy wstał i warknął:
– Najwyższy czas, do cholery.
Kiedy wyszedł z pomieszczenia, policjantka uśmiechnęła się do Sarah.
– Czy mogłaby pani opisać napastnika?
Pomarszczona twarz Sarah przybrała wyraz skupienia zawodniczki w teleturnieju, gdzie gra idzie o wysoką stawkę.
– Był dobrze zbudowany, przystojny i ubrany jak ksiądz.
Policjantka zareagowała półuśmieszkiem.
– Ksiądz? A to coś nowego.
– Będzie trupem, kiedy go dorwę.
Słysząc głos Benny’ego, dziewczyna aż podskoczyła, a on uśmiechnął się do niej chłodno. Była młoda i ładna, ale nie zwrócił na to uwagi. Rzucił mu się w oczy jedynie mundur. Od razu pojęła, że działa na niego jak płachta na byka. Po raz pierwszy w życiu poczuła się poważnie zagrożona, chociaż ten młody przystojny mężczyzna nic złego jej jeszcze nie zrobił. Jednak gdy patrzył na poturbowaną babkę, widziała zawziętość na jego twarzy. Była wdzięczna losowi, że nie na niej będzie wyładowywał swoją agresję.
Sarah próbowała ratować sytuację.
– Och, Benny, czy mógłbyś mnie zabrać do domu?
To była prośba bardzo starej, kruchej kobiety, więc policjantka była zaskoczona jego bezceremonialną odpowiedzią.
– Przeżyjesz, babciu. Nie jojcz. Tata cię zabierze.
Wyszedł, a na twarz Sarah powrócił typowy dla niej mars i głos nabrał ostrych tonów.
– Mały skurczybyk.
Policjantka szybko spisała niezbędne zeznanie i z ulgą opuściła szpital, mając dość ich wszystkich.
Dopiero po powrocie na komisariat w pełni zdała sobie sprawę, z kim miała do czynienia. Nie znała osobiście najważniejszych Ryanów i była pod wrażeniem. Mogła teraz brylować w kantynie, co jej niezwykle pochlebiało. Cieszyło ją jednak, że nie zetknie się już nigdy więcej z tymi gangsterami.
Dom Rebekki Kowolski w Totteridge zaszokował Maurę. Był ogromny, miał elektronicznie sterowane bramy i odpowiednią liczbę groźnych dobermanów na terenie.
– Widać tu parę milionów, co? – rzucił z przekąsem Garry.
– Bóg z nimi – odparła Maura. – Nic mi do tego, jeśli powiedzą nam to, co chcę wiedzieć.
Rozmyślnie zlekceważyła uwagę brata, co musiało go rozdrażnić. Ale mogła myśleć jedynie o twarzy Sammy’ego Goldbauma, kiedy ona i Michael pojawili się wtedy u niego. Jedyne morderstwo, w którym brała udział osobiście, i to wspomnienie nadal nie dawało jej spokoju. Było to tak dawno temu, a mimo to wydawało się równie realne jak wtedy. Poczuła, że zawartość żołądka podchodzi jej do gardła, i przełknęła ślinę.
Zatrzymali się pod samą posesją i Kenny kilkakrotnie wciskał guzik domofonu, ale nikt nie odpowiadał. Odwrócił się w stronę samochodu.
– Nikogo nie ma w domu.
– Sprawdzimy – powiedział Garry.
Otworzył puszkę domofonu i coś przy niej majstrował. Po minucie elektryczna brama rozsunęła się. Kiedy jechali w stronę domu, z rozbawieniem patrzyli, jak dobermany pospiesznie zmykają przez otwartą bramę.
Z bliska dom wydawał się jeszcze większy. Z krętego podjazdu widzieli kryty basen i saunę w przeszklonej przybudówce. To była naprawdę imponująca posiadłość. I oświetlona jak elektrownia Battersea, choć wyglądało na to, że nikogo tam nie ma.
Garry westchnął.
– Chyba nie bawi się z nami w chowanego? Powinien trzymać fason, no nie?
Kenny wzruszył ramionami.
– Tak samo jak ty, Garry.
Zapadło milczenie. Gdy podjechali do drzwi wejściowych wszyscy wysiedli z samochodu. Było jakoś niesamowicie. Rezydencja sprawiała wrażenie zasiedlonej przez głuche echo jak to bywa z opuszczonymi przez ludzi wielkimi domami.
– Włam się, Gal – rozkazała Maura.
Natychmiast się do tego zabrał. Zauważyła, że Kenny jest zdenerwowany, i uśmiechnęła się złośliwie.
– Nic się nie martw, Ken, on jest ekspertem. Żadne gliny nie przyjadą. Garry mógłby się dostać nawet do Bank of England.
– Jak go znam, jest tam częstym gościem.
Nawet Maura roześmiała się z tego żartu i atmosfera trochę się rozluźniła.
– Tylko tego nam teraz trzeba: dać się zamknąć za gówniane włamanie. Już nigdy nie moglibyśmy chodzić z podniesionym głowami – rzucił Kenny.
Maura i Garry zrywali boki ze śmiechu. Dwie minuty później drzwi wejściowe były otwarte i znaleźli się w przestronnym holu.
– Ja pierniczę, widać tu niezły szmal. Muszą spać na forsie.
Podziw w głosie Kena nie uszedł uwagi Maury.
– Mówią, że najlepszy szmal robią kapusie – mruknęła.
Nic na to nie odpowiedział. Przeszli przez hol do imponujących podwójnych drzwi, które otworzyła sama Maura. Za chwilę miała tego żałować – ich oczom ukazała się bowiem scena rzezi, szokująca i obrzydliwa. Przywołała wspomnienia, które Maura od dawna starała się wymazać z pamięci. Domyślała się, że bezgłowe ciała na podłodze salonu to Rebekka i jej mąż, ale nawet nie próbowali tego potwierdzić, wszyscy troje natychmiast się wycofali.
Maura miała przed oczami Sammy’ego, ojca Rebekki. Też był bez głowy w momencie, gdy jej brat Michael dokonał aktu zemsty. Ten obraz tak bardzo przypominał dzisiejszą scenę mordu, że Maura poczuła na szyi lodowate języki strachu.
Ktokolwiek był sprawcą tej rzezi, wiedział o nich wszystkich zdecydowanie za dużo i to przerażało ją najbardziej.
To był ktoś, kogo oni wszyscy znali. To musiał być ktoś bardzo bliski.
Pozostawało pytanie – kto?
Lee spotkał się z jednym z informatorów Ryanów, starym wygą Dennym Thomasem. Denny żył w swoim czasie z wlamów, a teraz wycofał się z fachu i zarabiał na kielicha, nadstawiając ucha. Każdy go znał i lubił, więc zawsze był dość dobrze poinformowany. Okazjonalnie, tak jak teraz, bywał wykorzystywany jako zwiastun złych wieści.
– No co tam, Denny?
Lee rozglądał się po małym komunalnym mieszkaniu i bezskutecznie próbował znaleźć czysty sprzęt, na którym mógłby usiąść. Wreszcie zdecydował się na poręcz sfatygowanej skórzanej kanapy.
– Dalej, wyrzuć to z siebie, nie mam całej nocy.
Denny sprawiał wrażenie zdenerwowanego i Lee wywnioskował, że nie usłyszy niczego przyjemnego.
– Ktoś próbował załatwić Vica Joliffa w Belmarsh.
Lee, osłupiały, zamknął oczy.
– Kto, Denny? Kto próbował go załatwić?
Denny wzruszył ramionami
– Nie wiem.
Lee starał się zapanować nad wzburzeniem. Tylko tego było im teraz trzeba. Widząc, że Denny aż się trzęsie ze zdenerwowania, poczuł przez chwilę litość dla tego ludzkiego wraka.
Denny podszedł do staroświeckiego barku, który nosił jeszcze ślady dawnej świetności, i nalał im obu po dużej szkockiej. Całe to jego lokum sprawiało wrażenie nieużywanego rumowiska gratów, a sam Denny wyglądał, jakby żył na ulicy. Lee nie mógł wyjść ze zdziwienia, bo pamiętał jeszcze Denny’ego w eleganckich garniturach i zawsze z dziewczyną u boku. Żył wtedy na pełnych obrotach. Teraz wyglądał jak zwykły pijaczyna, co to wyczekuje pod urzędem na odbiór zasiłku dla bezrobotnych.
Gospodarz trzęsącą się ręką podał gościowi drinka.
– Jakiś młody facet czekał na mnie pod pubem. Siedział w nowiutkim saabie i miał ze sobą kolorowego typa… chyba Pakistańca. Kazali powiedzieć wam, że stary Vic omal nie przejechał się na tamten świat.
Lee wzniósł oczy do sufitu.
– Jaja sobie robisz?
Denny zakrztusił się swoim drinkiem, ale na jego twarzy pojawił się wyraz dawnej twardości, gdy odwarknął:
– Myślisz, Lee, że chciałbym się w to wplątywać? Naprawdę tak myślisz? W dawnych latach pracowałem z twoim bratem Michaelem. Byłem częścią tej firmy, gdy ty jeszcze koszulę w zębach nosiłeś. Zostałem wciągnięty w to gówno przez obcych i tylko przekazuję wiadomość. To wszystko.
Bał się, to było po nim widać. Lee jeszcze raz poczuł litość. Denny nie mógł brać w tym udziału, był facetem bez ikry. To dlatego w swoim czasie nie wyrósł nigdy ponad pospolitego włamywacza.
Lee musiał teraz przekazać tę wiadomość dalej. Ważne było, co na to powie Maura. Tymczasem próbował jeszcze wydobyć z Denny’ego rysopisy facetów, ale jego wzrok nie był już ten co niegdyś, jak zresztą i sam Denny.
Vic Joliff budził postrach, czuli przed nim respekt nawet Ryanowie. Lee miał nadzieję, że jest już nieszkodliwy, bo martwy. To by im bardzo ułatwiło życie.
Janine obserwowała męża przy goleniu. To dziwne, ale lubiła na niego patrzeć, mimo że go nienawidziła. Roy nadal ją pociągał fizycznie, co było niemal niewiarygodne, zważywszy na ich wzajemną zażartą nienawiść. Fakt, że wciąż budził w niej pożądanie, samą ją zdumiewał.
– Gdzie wychodzisz?
Jej głos był ostry jak zawsze, gdy mówiła do męża. Roy westchnął ciężko.
– Wychodzę, i tyle.
– Wrócisz do domu?
Zaśmiał się cicho.
– A czy słońce wstanie? Trawa będzie rosła? Wrócę, no chyba że Tony Blair zostanie wreszcie katolikiem… A zresztą gówno cię to obchodzi.
Janine odwróciła się, przeszła przez sypialnię i ogarnąwszy po drodze jednym rzutem oka przygotowane przez męża ubranie, poczuła satysfakcję, że ten nie wybiera się nigdzie z żadną panną. A panny Roya to były niezłe dziewczynki. Młodziutkie, z jędrnymi piersiami i móżdżkami komara. Właśnie takie lubił.
To w dalszym ciągu bolało, nawet po tylu latach. Gdy schodziła na dół, przemknął obok jej syn, nie zaszczyciwszy jej żadnym słowem ani spojrzeniem.
– Co u Sarah? – zapytała.
Nienawidziła samej siebie za ten jęczący głos. Zrobiłaby wszystko, żeby syn odnosił się do niej w cywilizowany sposób. Benny nawet nie raczył jej odpowiedzieć, poszedł na górę, jakby ona w ogóle się nie odezwała. Janine poczuła, jak ją ściska w gardle, ale bez łez przełknęła zniewagę. Jej komedianctwo, jak to określał, wprawiało go w tym większą irytację.
Własny syn bezwstydnie ją ignorował, ale wierzyła, że doczeka dnia, kiedy wróci do niej na kolanach i będzie błagał, żeby z powrotem przyjęła go pod swoje skrzydła. Ta myśl trzymała ją przy życiu, dodawała sił. Ceniła sobie też standard życia, jaki zapewniał jej mąż, choć – podobnie jak Sarah Ryan – nigdy by się do tego głośno nie przyznała.
Pięć minut później obaj mężczyźni wyszli i została znowu sama w pustym i nieprzytulnym domu. Gdy nalała sobie dużą wódkę, rozległ się dzwonek. Cmokając z dezaprobatą, otworzyła drzwi. Była pewna, że to albo mąż, albo syn czegoś zapomniał. Tymczasem zobaczyła przed sobą potężnego mężczyznę w narciarskiej masce, który przyłożył jej broń do twarzy i popchnął w głąb mieszkania.
Nie ochłonąwszy jeszcze z szoku po wizycie w posiadłości Kowolskich, Maura zwolniła Kenny’ego do domu, zastrzegając, że skontaktuje się z nim, gdyby coś jeszcze się wydarzyło. Na własne oczy widział, jak bardzo byli zaskoczeni i wstrząśnięci, więc zaczął nabierać przekonania, że faktycznie ktoś ich wrabia.
Po mocnym drinku w klubie Maura i Garry spotkali się z Royem i Bennym w ich hurtowni w Canning Town. W małym kantorze było ciepło i nie rozmawiali, póki nie wypili kawy.
– Dlaczego mama? – zapytała w końcu cicho Maura.
Garry wzruszył ramionami.
– A czemu nie? Przecież ktokolwiek to robi, chce nas wkurzyć.
– Wygląda na to, że gdziekolwiek się ruszymy, oni są tam przed nami. Trzeba przyznać, że są dobrze zorientowani.
– Mogą nas śledzić. Mogli śledzić nas od dawna.
W głosie Benny’ego słychać było wściekłość, która nim miotała.
Maura kiwnęła głową.
– To prawda. Myślę, że Ben trafił w sedno.
Garry miał wątpliwości.
– Ktoś z naszych by to zauważył. Przecież nie jesteśmy, kurwa, amatorami. – Uśmiechnął się od ucha do ucha. – Oczywiście z wyjątkiem małego Benny’ego.
– Och, pieprz się.
Garry roześmiał się głośno, ale Maura była zirytowana, Roy również.
– Kiedy ty wreszcie dorośniesz, Garry? To poważna sprawa.
– Wiem, że poważna, ale musimy nabrać dystansu. Śmianie się z przeciwności losu jest w najlepszym brytyjskim stylu, dobrze mówię? Zastanów się nad tym.
Maura potrząsnęła głową.
– Nie będę się śmiać. Matka, choćby była wrzodem na dupie, a jest, nie zasługuje na taki policzek, zwłaszcza nie od jakiejś małej firmy z marzeniami o potędze. Bo o niczym innym nie może tu być mowy. Po prostu musimy dobrze się rozejrzeć i znaleźć sprawców. Tak jak mówiłam, zaczniemy od nalotów na dawnych członków organizacji. Ktokolwiek to jest, zdecydowanie za dużo wie o naszej przeszłości. I rozpuszcza plotki.
Było to logiczne, trafiło im do przekonania.
– A co mówią gliny?
Roy wzruszył ramionami.
– To co zawsze. Będą mieli oczy i uszy otwarte. Samo życie, nie? Płacimy słoną pensję temu Billingsowi, ciulowi jednemu, a on teraz robi w portki, bo chcemy czegoś w zamian. W każdym razie dałem mu taki popęd, że do końca życia popamięta. Czy wiecie, co miał czelność powiedzieć mi prosto w oczy? „Nie będziesz mi groził, Ryan”. Serio, tak mi odpalił prosto w twarz.
Oczy Garry’ego zrobiły się wąskie jak szpareczki.
– Kiedy Billings siedział jeszcze w wydziale narkotykowym, był alfonsem jak się patrzy. Zabierał pieniądze pracującym dziewczynom, a to jest podłe.
– I właśnie wtedy go dorwaliśmy, Garry, pamiętasz?
– I wiem też, że miał kutasa obciąganego więcej razy na Hugh Grant. Jedna z dziewczyn mówiła mi, co on naprawdę lubi, skurwiel jeden… nieletnie, niedorosłe siksy. Facet ma trzy córki i ciekaw jestem, jak by się czuła jego stara, gdyby to wyszło na jaw.
Maura nie znosiła takiego gadania, ale pohamowała irytację
– Zbierzcie coś na niego, Gal. Chcę zdjęcia, dużo zdjęć. Może nawet wideo. Macie złapać tego skunksa za pysk i nie popuścić, bo będziemy go potrzebować. Pieniądze wpakowane w niego są na straty. Powinniśmy szantażować go od samego początku. Zaoszczędzilibyśmy fortunę.
– Kto jak kto, ale my wiemy, jacy są gliniarze, no nie siostrzyczko?
Garry z premedytacją pozwolił sobie na tę złośliwość pod jej adresem. Maura miała ochotę dać mu w twarz, ale się powstrzymała. Zamiast tego ryknęła:
– Zatrzymaj dla siebie swoje durne uwagi, Gal! Staram się zapanować nad sytuacją, ale ostrzegam, jeszcze jedna tak odzywka i wam nie daruję. A że ludzie uważają was za świrów, nikt za wami nie stanie, gdy się do was dobiorę.
Zabrała swoją torebkę, ale zanim wyszła z pokoju, twardo popatrzyła każdemu z mężczyzn w oczy, kipiąc ze złości.
– To nie było w porządku, Gal – mruknął Roy.
Garry uśmiechnął się od ucha do ucha.
– Wcale nie. To ją nakręca. Trzeba ją wkurwić od czasu do czasu, żeby nie opłakiwała tego alfonsa Pethericka.
– To jakaś spaczona logika, wujku Garry, jeśli wolno.
Przez chwilę byli cicho, a potem Garry zapytał z całą powagą.
– Czy ludzie naprawdę myślą, że jestem świrem?
Nawet Roy się roześmiał.
Dziesięć minut później, kiedy przejechał Lee i powiedział im o Vicu Joliffie, żaden z nich już się nie śmiał.
Maura dojechała do domu Carli i skręciła na podjazd. Jeszcze nie ochłonęła ze złości. Wyłączyła silnik i światła, siedziała w samochodzie i łkała. Opłakiwała Terry’ego i ich stracone dziecko, płakała nad sobą.
Szloch wstrząsał jej ciałem. Cofnęła się myślami w przeszłość, do chwili gdy po raz pierwszy ujrzała człowieka, który później na tyle sposobów zrujnował jej życie. Matka miała od początku rację, ich przeznaczeniem było zniszczyć się nawzajem. On zniszczył ją, odchodząc, gdy była w ciąży. Kiedy wyrwano z jej ciała płód, całe życie Maury się zmieniło. Młoda, beztroska dziewczyna przeistoczyła się w zgorzkniałą, twardą kobietę. Z kolei ona zrujnowała mu karierę, a potem los uczynił ją ostatecznie narzędziem jego unicestwienia.
Za kilka dni ceremonia pogrzebowa. Zgodnie z życzeniem Terry’ego jego doczesne szczątki zostaną skremowane. Przerażało ją to. Jakby karty jej życia też się zamknęły. Coraz trudniej było jej wstawać co rano. Zmuszała się jednak do tego, choć sama sobie nie potrafiłaby odpowiedzieć po co i dlaczego.
Nawet ostatnie wydarzenia nie uwolniły jej od natrętnych myśli o Terrym Pethericku. Ale wiedziała, że jak wiele innych wspomnień i te także zagrzebie głęboko w sobie i stłumi. Do czasu, aż jakieś przypadkowe słowo czy zdjęcie znowu je przywoła. A wtedy, tak jak i teraz, będzie musiała znowu zmierzyć się z konsekwencjami własnego postępowania.
Niewiele brakowało jej do pięćdziesiątki, choć lustro sugerowało co innego. Wiedziała, że nadal wygląda atrakcyjnie, ale nie poprawiało jej to samopoczucia. Kwestia wyglądu nie miała dla niej znaczenia. Od lat się tym nie przejmowała. Po prostu dbanie o siebie weszło jej w nawyk. Była to maska dla świata. Terry wielbił jej urodę, a w każdym razie tak mówił, ale nie ze względu na niego kupowała drogie ubrania i buty. Kupowała je, bo w jej świecie to, co nosisz, mówi innym, kim jesteś. Powiedzenie „nie szata zdobi człowieka” było, jej zdaniem, gówno warte. Zdobi, to oczywiste, w przeciwnym razie renomowane firmy projektanckie dawno już wypadłyby z interesu.
Znowu oparła głowę na kierownicy, płacząc gorzko. Rzeczy Terry’ego nadal są w zniszczonym przez bombę domu i trzeba będzie kiedyś tam wrócić. Bała się tego. Kiedy zobaczy jego zdjęcie albo poczuje zapach jego wody po goleniu, załamie się pęknie jej serce. Musi usunąć Terry’ego ze swoich myśli i życia skoro chce przetrwać, a musi, bo rodzina potrzebuje jej teraz bardziej niż kiedykolwiek. Wytarła oczy i zapaliła papierosa. Powoli się uspokajała. Przywołała na pamięć uśmiechniętą twarz swojego brata Michaela i odpowiedziała mu łagodnym uśmiechem. Tak bardzo odczuwała jego brak.
Zawsze się do niego odwoływała, gdy potrzebowała rad. Wyobrażała sobie w takich chwilach, co by jej doradził, a potem starała się postępować tak, jak by tego oczekiwał.
Siedziała cicho, snując plany, i nagłe stukanie w okno samochodu trochę ją przestraszyło. To była Carla. Maura z uśmiechem zsunęła szybę. Słowa siostrzenicy tak nią wstrząsnęły, że zapomniała o własnych troskach.
– Mama jest w bardzo ciężkim stanie. Postrzelono ją dzisiaj wieczorem.
Z oczu Carli popłynęły łzy i Maura wyskoczyła z samochodu, żeby ją pocieszyć. Pomimo niewielkiej różnicy wieku zawsze była dla Carli podporą, matkowała jej bardziej niż Janine. Kiedy ruszała z bratanicą do szpitala, zadzwonił Garry z wieściami o Vicu Joliffie.
Roy, odrętwiały, patrzył na pozbawione czucia ciało żony. Dostała dwa strzały, w klatkę piersiową i w nogi. Podobnie jak Sandra Joliff. Nie mieściło mu się w głowie, że ktoś ośmieli się zrobić najście na jego dom z użyciem broni.
Zszokowana twarz Benny’ego mówiła mu, że syn myśli o tym samym. Kto mógł za tym stać? Kto o zdrowych zmysłach ośmielił się nastawać na Ryanów i dlaczego właśnie na nich? Janine była jego żoną, wprawdzie ostatnio tylko oficjalnie, ale fakt pozostawał faktem.
Gdy się w nią wpatrywał, nagle poczuł nabrzmiewające w piersi wzruszenie. Przypomniał sobie pełną życia rudowłosą dziewczynę, która zdobyła jego serce wiele lat temu, i coś ścisnęło go za gardło. Nie powinien się z nią żenić, nie powinien wyrywać jej z domu rodziców, z ich sklepu mięsnego i „pozycji społecznej”, bo dawały jej poczucie bezpieczeństwa. Rzuciła to wszystko dla niego, a on nawet nie próbował uświadomić sobie kiedykolwiek, jakie to musiało być dla niej trudne. Z czasem zaczęła trzymać sztamę z matką, obnosząc się ze swoją przyzwoitością. Zawarły świętoszkowate przymierze, co go dręczyło i drażniło przez niemal całe ich małżeńskie pożycie.
Nienawiść Janine do Maury była kolejną kością niezgody, tak jak nieustanna troska o Benny’ego i niepokój, co z niego wyrośnie. Gdy Roy teraz na nią patrzył, zrozumiał, że przynajmniej w kwestii syna miała rację. Benny był zimnym draniem. Nie członkiem gangu, twardzielem, jak lubił o sobie myśleć, lecz pospolitym bandziorem. Nie lepszym niż najgorsi kibole czy inne szmaty. Całe życie podporządkował prawu pięści. Nie dawkował go w racjonalny sposób, ale stosował na co dzień. Zwykła wymiana zdań na parkingu mogła sprowokować go do ataku.
Roy zamknął oczy i ujął dłoń żony. Była chłodna. Dawno zapomniał, jak delikatne są jej ręce. Patrzył na pierścionek zaręczynowy, który jej kupił, na obrączkę ślubną, którą przez tyle lat nosiła, i poczuł, że łzy cisną mu się do oczu. Wszystko jej wynagrodzi, przyrzekł sobie w duchu. Będzie udawał, jeśli trzeba, ale znowu uczyni ją szczęśliwą, choć była to ostatnia rzecz, o jaką dbał dotąd. Dopiero teraz pojął, że miała rację, martwiąc się od lat, że ich syn wyrasta na drugiego Michaela, choć niestety nie ma jego życiowego sprytu. Benny jest po prostu brutalny, podczas gdy Michael używał siły jako środka do celu. Sam Roy też się do tego przyczynił, że Janine popadła w depresję i rozpiła się. Czy kiedykolwiek zdoła jej zadośćuczynić?
Jeśli ona umrze, ktoś drogo zapłaci za dzisiejszą akcję. Zapłaci tak czy owak, nawet jeśli Janine przeżyje.
Znowu poczuł adrenalinę rozchodzącą się po całym ciele. Teraz to była sprawa osobista. Ktoś robił sobie z nich jaja i Roy nie zamierzał tego odpuścić. Ktoś będzie musiał zapłacić za tą zniewagę, drogo zapłacić. Pałał żądzą zemsty.
Ręka Janine drgnęła w jego dłoni. Był to tylko odruch, ale Roy odebrał to jako znak od niej: masz rozpętać piekło i znaleźć sprawców.
Uśmiechnął się do niej łagodnie.
Oczywiście spełni jej życzenie.
Benny obserwował matkę i ojca z mieszanymi uczuciami. Zafascynowała go twarz ojca, na której malowały się zmienne emocje. Sam miał cichą nadzieję, że matka umrze. Zawsze działała mu na nerwy, potrafiła tylko narzekać, a do tego była w zmowie z jeszcze jedną zmorą jego życia – babką.
Siedział bez słowa i życzył jej śmierci, choć ojciec chciał, aby przeżyła. Przeciwstawne emocje spotkały się przy szpitalnym łóżku Janine.
Była trzecia po południu, gdy na sygnał domofonu Billy Mills otwierał drzwi wejściowe z grymasem niezadowolenia na twarzy. Kiedy jednak zobaczył Maurę Ryan i jej ochroniarza Tony’ego Dooleya, rozpromienił się. Zawsze lubił Maurę, zawsze.
– Witaj, Maws, wszystko gra?
To było pozdrowienie i pytanie. Wiedział, że miała kłopoty, ale nie chciał nic mówić na ten temat, dopóki ona sama nie zacznie – takie były reguły. Maura uśmiechnęła się i weszła do mieszkania.
Billy mieszkał w luksusowym apartamencie na najwyższym piętrze w Barrier Point we wschodnim Londynie. Był pośrednikiem, i to wysoko cenionym. Wszyscy go lubili. Podobnie jak Kenny Smith współpracował z różnymi firmami i nie wiązał się z żadną, zachowując niezależność. Była to niebezpieczna, lecz lukratywna działalność.
Nalewając Maurze drinka, przyglądał jej się z rezerwą. Wiedział, co się przytrafiło Vicowi Joliffowi i rodzinie Ryanów, bo z racji swego zajęcia musiał być dobrze poinformowany. Przyszło mu do głowy, że Maura niekoniecznie przybyła tu po radę, być może oskarży go o jakieś konszachty poza jej plecami. Była to przerażająca perspektywa.
Maura przejrzała jego myśli i przez kilka chwil sączyła drinka w milczeniu, zanim wreszcie zapytała:
– Co wiesz, Billy?
Była wystarczająco sprytna, żeby mu o niczym nie mówić. Najpierw chciała go wysłuchać.
Lubił ją, od zawsze. Miał nadzieję, że nie straci jej sympatii, gdy przekaże, co wiedział.
Lee przesunął się na kanapie i przytulił do Sheili, błagając raz jeszcze:
– Proszę cię, weź dzieci i jedź do naszego domu w Hiszpanii.
Potrząsnęła głową.
– Nie bądź głupi, Lee. Mają szkołę…
Przerwał jej:
– Ja nie proszę. Ja ci każę… Nie żartuję. Wyślę tam kogoś z tobą, ale musisz pojechać. Pogładził jej wystający brzuch. – Zrób to, proszę. Zrób to dla mnie.
– Nie.
Z trudem podciągnęła się do pozycji siedzącej.
– Lee, o co tutaj do licha chodzi? Mam jechać do Hiszpanii z dziećmi? Jakbyśmy mogli w jednej chwili zebrać się i jechać dla twego kaprysu. Mam tu mnóstwo do zrobienia w związku z tym maleństwem. – Pogłaskała się po brzuchu. – Do tego dzieci są w szkole, nie mają teraz wakacji. Nie będę zmieniała im otoczenia. Zapomnij o tym, Lee.
– Ktoś zastrzelił dzisiaj Janine.
Niechętnie to mówił, nie chciał, żeby za dużo wiedziała o rodzinnych interesach. Wszyscy na jego prośbę trzymali ją w niewiedzy. Patrząc na jej ściągniętą smutkiem twarz, nim wspomniał o ataku na swoją matkę, to byłoby za wiele.
– Co takiego? Zastrzelił, z broni?
Nie mogła uwierzyć, mimo to zesztywniała ze strachu.
– Dlaczego ktoś miałby zastrzelić Janine?
Zaczynała wpadać w histerię. Próbował ją uspokoić, obejmując swoim niedźwiedzim uściskiem.
– Kto będzie następny? Dzieci? Czy dlatego chcesz mnie stąd wywieźć, że mogę być następna na liście? – Pobladła z przerażenia. – Och, Boże, Boże! Ktoś chce zastrzelić mnie i moje dziecko, tak?
Już nie mówiła normalnie, tylko krzyczała. Lee był przerażony.
– Oczywiście że nie, skarbie, to tylko tak na wszelki wypadek. Nikt nie dotknie ani ciebie, ani dzieci, obiecuję. Chcę cię stąd wywieźć, żebym sam był spokojniejszy. Będę teraz w domu gościem i nie dam rady należycie się tobą zajmować.
Była to czcza paplanina i dobrze o tym wiedział. Sheila odtrąciła go. Był zaskoczony jej siłą.
– Ty draniu! Mamy żyć w strachu przez ciebie?
– Przesadzasz…
Oczy rozszerzyły jej się z oburzenia i wrzasnęła:
– Przesadzam? Janine została zastrzelona, każesz mi uciekać z dziećmi do Hiszpanii i mówisz, że przesadzam. Wróć na ziemię, do cholery!
Widział, że jest przerażona, a gdy jej ręce powędrowały do brzucha i skuliła się z bólu i strachu, żałował, że dał się wciągnąć braciom do rodzinnego biznesu. Ale za późno było na takie myśli, bo już w nim tkwił. Po uszy.
– Odchodzę, Lee. Jadę do mamy, natychmiast. Nie zostanę tutaj, żeby zamordowano mnie we własnym domu.
Próbował jeszcze raz wziąć ją w ramiona, ale znowu go odepchnęła.
– Nie dotykaj mnie. Kiedy trzymałeś nas z dala od waszych spraw, mogłam jakoś z tym żyć. Ale teraz niebezpieczeństwo czai się u progu naszego domu…
Przypomniał sobie, jak jego własna matka wiele lat temu mówiła to samo do jego brata Michaela. Zrobiło mu się smutno. Wiedział, że ta noc zaciąży na ich małżeństwie, będzie nie do odrobienia. Już dostrzegał odrazę w oczach Sheili. Wiedział, że darzy dzieci miłością nieporównywalnie gorętszą od uczucia, jakie żywiła dla niego. Gdyby miała wybierać między nim a dziećmi, bez wahania wybrałaby dzieci. Właśnie za to ją tak kochał. To przede wszystkim decydowało o jego przywiązaniu do żony: była domatorką, troszczyła się o rodzinę. Teraz te same wartości stały się powodem rozdźwięku między nimi, tak wielkiego, że być może nie da się tego naprawić.
Był zrozpaczony tym, co się dzieje. Sheila była dla niego wszystkim, tak samo chłopcy. Nigdy nie dochodziło między nimi do nieporozumień, nigdy się o nic nie pokłócili. Sprawami rodzinnej firmy zajmował się poza domem i Sheili o niczym nie opowiadał. Dzięki temu mogli być razem; fakt, że żona o niczym nie wie, uważał za gwarancję jej bezpieczeństwa. Wszyscy wiedzieli, że Sheila jest cywilem, prawdziwym cywilem. Nigdy nie zabierał jej do restauracji, w których bywali Ryanowie i inne rodziny z przestępczego podziemia. Chodził z Sheilą i dziećmi do Harvesters, do diabła. Był pantoflarzem i tak go przezywano w ich światku. Pytano go zawsze o dzieci, bo wiadomo było, że obok interesów tylko to się w jego życiu liczy. Trzymał się z dala od lokali z tańcami erotycznymi i ze striptizem. Wszyscy wiedzieli, że takie gówno w ogóle go nie pociąga. Myślał, że w ten sposób zapewni dzieciom i Sheili bezpieczeństwo. Ale teraz ktoś naruszył reguły gry, a w konsekwencji w niebezpieczeństwie znaleźli się ci, których kochał. Kto słyszał, żeby rodzina stawała się celem? To był jakiś cholerny koszmar.
Teraz miał problem ze śmiertelnie przerażoną Sheilą, która będzie mu to miała za złe do końca życia. Znał ją dobrze i wiedział, że mu tego nie zapomni, zwłaszcza teraz, gdy te małe nóżki wierzgają w jej brzuchu. Będzie się bała o mające się urodzić dziecko i o chłopców. Bardziej niż o siebie.
Płacz Sheili ściągnął do pokoju cztery pary czujnych oczu. Strach na twarzach synków uświadomił mu, co musiała przeżywać przez te wszystkie lata jego własna matka, jak cierpiała chowając martwych synów. Po raz pierwszy ją zrozumiał.
Zrozumiał, dlaczego nienawidziła życia, jakie wiedli – i nadal wiodą.
Śmierć każdego z braci była straszna, ale gdyby stracił któreś z dzieci, nigdy by się już nie pozbierał. Skulił się pod ich przenikliwym spojrzeniem, bo wiedział, że słyszeli niemal każde słowo, jakie padło między nim i ich matką.
Sheila podbiegła do nich i krzyknęła:
– Pakujcie się! Zabieramy rzeczy i jedziemy do mojej mamy.
Gdy patrzył, jak zagarnia dzieci na górę, poczuł się bardzo samotny, jak nigdy w życiu.
Billy i Maura patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę, zanim odpowiedział na jej pytanie.
– Nie będzie ci się to podobało, Maura, ostrzegam cię. Muszę cię też prosić o przyrzeczenie, że nie zdradzisz, kto ci to powiedział, bo powtarzam tylko plotkę. Traktuję to jak przyjacielską przysługę, nic więcej.
– Mów.
– Słyszałaś o Vicu, jak rozumiem?
Czuła jego narastający lęk. Przytaknęła.
– Szukaj odpowiedzi na swoje pytania w Liverpoolu. Vic działa tam od dłuższego czasu i chce wyrwać wam, co tam macie.
Zobaczył, że Maura zbladła.
– Żartujesz, Billy?
Uśmiechnął się lekko.
– Nigdy w życiu nie byłem bardziej serio. Ale pamiętaj, to nie wyszło ode mnie.
Maura była wstrząśnięta. Nalał jej jeszcze jednego drinka. Gdy go podawał, poprosiła cicho:
– Powiedz mi wszystko, co wiesz, od samego początku.
– Sheila, proszę, wracaj.
Lee słyszał desperację we własnym głosie, gdy błagał żonę, by go nie opuszczała. Dzwoniła jego komórka, powinien ją odebrać, inaczej Maura i chłopcy pomyślą, że coś mu się stało.
Sheila zatrzymała się po drodze do swojego terenowego mitsubishi tylko po to, żeby powiedzieć sarkastycznie:
– Odbierz telefon, Lee. Nie będziesz tak przeżywał naszego odejścia, bo jak widać jesteś potrzebny ukochanym braciom Jak cię znam, zrobisz wszystko, co ci każą.
Po raz pierwszy mówiła do niego w taki sposób, co go zabolało.
– Moja praca to moja sprawa, dobrze o tym wiesz. Nigdy na ten temat nie rozmawialiśmy, zwłaszcza przy dzieciach.
Ta reprymenda tak ją rozzłościła, że dodała:
– Twoja praca nigdy przedtem nie burzyła spokoju w tym domu, prawda? A teraz co? Pakuję ubrania do samochodu i rozglądam się, czy ktoś nie strzeli do nas z ukrycia.
– Nie bądź głupią kurwą…
Oboje znieruchomieli pod wrażeniem słowa, jakie padło z jego ust. Nawet chłopcy byli zszokowani.
– Przepraszam, Sheila. Proszę, nie zostawiaj mnie tak.
Z trudem wdrapała się do swojej terenówki i bez słowa odjechała.
Jego telefon znowu zadzwonił, ale Lee rzucił go na ziemię i deptał po nim, zgniatał go pod nogami, aż została z niego tylko kupka plastiku i mikrochipów.
– Pieprzyć to, pieprzyć, pieprzyć, pieprzyć…
Nadal powtarzał w kółko to jedno słowo, gdy pół godziny później pod jego dom podjechał Garry.
Tommy Rifkind mieszkał w dużym domu w Chester, przy tej samej przecznicy co trzech piłkarzy Liverpoolu i dwóch dobrze znanych baronów narkotykowych. Kochał to miejsce. Gina, jego żona od trzydziestu lat, sprowadziła dekoratora wnętrz i teraz dom wyglądał jak z magazynu Space Ace. Nie był w jego guście, ale wiedział, że robi odpowiednie wrażenie na gościach.
Miał też dziewczynę o imieniu Simone, półkrwi Angielkę, z burzą włosów i sarnimi oczami, gotową wyjść za niego, byleby tylko o to poprosił. Nie wiedziała, że to się nigdy nie zdarzy. Gina była jego najlepszą przyjaciółką i sprawdzoną partnerką życiową, chorowała na raka piersi, o czym nikomu nie mówili. Uwielbiał ją, a ona jego. Simone była tylko przelotnym flirtem, a Gina, mądra kobieta, zdawała sobie sprawę, że facet typu Toma potrzebuje od czasu do czasu młodszej partnerki, więc przymykała na to oko. Przekonana, że mąż nigdy jej nie opuści, czuła się bezpieczna.
Ich jedyne dziecko, Tommy Junior, nie kontaktował się z ojcem od ponad dziesięciu lat, kiedy to Tommy Senior stanął przed sądem za napad z bronią w ręku i przynależność do gangu. Junior, który studiował wtedy na uniwersytecie, był przekonany, że ojciec jest biznesmenem. Pracował teraz jako chemik, ożenił się z miłą dziewczyną i miał dwóch małych chłopców. Senior widywał ich tylko dzięki wstawiennictwu Giny i kochał ją za to jeszcze bardziej. Czuł żal do Juniora, że odpłaca mu się czarną niewdzięcznością, choć zapewnił mu lepszy start w życiu niż miał sam.
Nieślubny syn Tommy’ego Seniora ze związku z niejaką Lizzie z Toxteh wrodził się za to w ojca, tyle że nie miał jego sprytu. Był zwykłym oprychem, co Tommy’ego bardzo martwiło. Też miał na imię Tommy, ale mówiono o nim Tommy bo nosił panieńskie nazwisko matki – Bradshaw. Był przez Ginę mile widziany w ich domu i również za to Tommy Senior ją kochał.
Z uśmiechem na twarzy obserwował dwóch wnuków chlapiących się w krytym domowym basenie. Krzyknął do swojego adiutanta Jossa Championa:
– Spróbuj wydzwonić tego bękarta jeszcze raz, słyszysz?
Joss, potężny mężczyzna, który z uwagi na swój wygląd mógłby grać w filmach studia Hammer Horror, wzruszył masywnymi ramionami.
– Właśnie próbowałem, nadal nikt nie odpowiada.
Tommy wyglądał na zaniepokojonego.
Przeszli do jednego z przestronnych salonów i gdy Tommy nalewał sobie drinka, usłyszał, że otwierają się drzwi wejściowe.
Uśmiechnął się do Jossa.
– Pojawił się nareszcie, najwyższy czas, do licha.
Odwrócił się w stronę drzwi i zdębiał, gdy zamiast syna ujrzał Maurę Ryan, która wyglądała w obramowaniu framugi jak na portrecie. Przez sekundę nie mógł jej rozpoznać.
– Co do…
– Witaj, Tommy, dawno się nie widzieliśmy.
Na dźwięk jej głosu stracił rezon. Tak było zawsze. Od lat mu się podobała, choć czuł się w jej obecności stremowany. Miała w sobie to coś. I pociągał go jej chłód. Wiedział, że pod wieloma względami jest do niej podobny.
Joss, zawsze onieśmielony przy kobietach, zrobił się czerwony jak burak. Maura spojrzała na niego, uśmiechnęła się lekko i rzekła:
– Nie rozbieraj mnie oczami, Joss, bo się przeziębię.
Tommy roześmiał się, a Maura mu zawtórowała.
– Co cię sprowadza?
– Może byś najpierw zaproponował mi drinka?
– Oczywiście.
Maura przyglądała mu się. Nawet po pięćdziesiątce Tommy był nadal przystojnym facetem, brunetem z jasną cerą i tylko oczy zdradzały jego pochodzenie. Jego dziadek był dokerem z zachodnich Indii. Tommy miał elegancką sylwetkę i lubił nosić szyte na miarę garnitury. Maura z przykrością pomyślała o tym, co musi mu za chwilę powiedzieć. Zawsze lubiła Toma. Ale gra szła o rodzinę i Tommy będzie musiał zrozumieć, że to nie żarty.
Gdy podawał jej szkocką, zapytał:
– Twoja wizyta oznacza kłopoty, tak?
Wzięła podany jej trunek i kiwnęła głową.
– Obawiam się, że tak, Tom. Duże kłopoty.
Janine nadal walczyła o życie, a Roy siedział przy jej łóżku i delikatnie trzymał ją za rękę. Posiniaczona Sarah stała obok, przesuwając paciorki różańca. Ten szmer był jedynym słyszalnym dźwiękiem w pokoju, nie licząc cichego szumu monitorów.
O dziwo, jej obecność dodała Royowi otuchy. Przypomniało mu się dzieciństwo i czas burzy. Matka zasłaniała wtedy lustra, zaciągała zasłony, a wszystkie dzieci siedziały w ciemności odmawiając różaniec. Michaela i Garry’ego doprowadzało to do szału, ale on to lubił. Czuł się wtedy bezpieczny.
Twarz Janine była blada i cierpiąca, a on zdawał sobie sprawę, że był powodem każdej wyrytej na niej zmarszczki. Ogarnęło go wielkie poczucie winy, chętnie zająłby jej miejsce na szpitalnym łóżku, żeby nie musiała znosić bólu. Po raz Pierwszy od lat poczuł wobec niej opiekuńcze uczucia.
Do pokoju weszła pielęgniarka, wytrącając go z tego nastroju. Puścił dłoń żony i rozparł się na krześle.
– Idź napić się kawy. Podoglądam jej za ciebie, synu. Potrzebujesz chwili wytchnienia – powiedziała Sarah.
Wstał z wdzięcznością.
– Dzięki, mamo. Doceniam to.
Sarah wzruszyła ramionami.
– Zawsze byłam w pogotowiu, żeby nad wami czuwać, tylko czy wy to zauważaliście?
– Przynieść ci filiżankę herbaty, mamo?
Skinęła głową.
– Robię się na to wszystko za stara. Już niedługo pociągnę i szczerze mówiąc, nie mogę się doczekać końca. Twój biedny ojciec, Panie świeć nad jego duszą, ma przynajmniej tę pociechę, że jego synowie spoczywają przy nim w pokoju wiecznym.
Łzy napłynęły jej do oczu i głos uwiązł w gardle. Roy objął ją. Znowu uświadomił sobie, że jest bardzo stara i bardzo krucha.
– Synu, czy choć przez chwilę możesz sobie wyobrazić, co ja czułam przez te wszystkie lata? Chowałam do ziemi dziecko za dzieckiem, i to nie z powodu choroby, nie. Moi synowie byli mordowani, zarzynani jak zwierzęta, a ja musiałam żyć z tą świadomością dzień po dniu. A teraz patrz na Janine, patrz na matkę swojego syna, wplątaną w to wszystko tylko dlatego, że nie potraficie być normalnymi ludźmi, choć lat wam przybyło. Nie umiecie żyć jak przyzwoici mężczyźni i przyzwoite kobiety. Benny idzie tą samą drogą i codziennie modlę się do Boga, żebyś nigdy nie musiał identyfikować w kostnicy ciała z twojej krwi i kości.
Odwróciwszy się od niego, przyoblekła twarz w spokój. Roy wyszedł z sali. Ale jej słowa, tak jak przewidywała, towarzyszyły mu, gdy szedł po herbatę. Po wyjściu syna znów zaczęła się modlić:
– Święta Mario, Matko Boża, spraw, by mój syn przejrzał i zrozumiał, że błądzi. Spraw, by choć jedno moje dziecko stanęło przed Chrystusem w pokorze i z miłością Boga w sercu.
Benny i Abul zostali zatrzymani na Al3, gdy dojeżdżali do wiaduktu w Canning Town. Zatrzymali ich dwaj młodzi policjanci we fiacie panda. Funkcjonariusze byli na luzie i najwyraźniej chcieli się trochę rozerwać. Mieli się wkrótce przekonać, co oznacza konfrontacja z dwoma podobnie usposobionymi facetami, którzy na dodatek nie mają elementarnego poszanowania dla władzy.
Benny zatrzymał się, a Abul pstryknął peta przez okno.
– Czym możemy służyć, panowie policjanci? – zapytał Benny.
Prowokował ich szyderczym tonem i bezczelną miną. Obydwaj policjanci nie mieli co do tego wątpliwości.
– Wysiadać z samochodu.
Benny i Abul spojrzeli na siebie z niedowierzaniem.
– Słucham? A na mocy jakiego prawa tego żądacie? Jechaliśmy z przepisową prędkością, ostrożnie, mamy zapięte pasy. Jako obywatel demokratycznego kraju mam prawo wiedzieć, dlaczego zostałem zatrzymany.
Abul już rechotał. Zawsze pękał ze śmiechu, gdy Benny udawał dżentelmena.
– Co was tak do cholery śmieszy?
Abul natychmiast przestał się śmiać, co policjanci zaliczyli jako ważny punkt dla siebie w tej rozgrywce. Zaraz potem jednak, gdy Benny i Abul odpięli pasy, zorientowali się, że sytuacja staje się groźna. Po wyjściu z samochodu obaj mężczyźni podeszli prosto do bagażnika i za parę sekund pojawili się ponownie z kijami baseballowymi owiniętymi taśmą izolacyjną.
– Ty pierwszy – powiedział Benny, machając ręką.
Abul znowu parsknął śmiechem.
– Nie, ty pierwszy.
Ruszyli z kijami baseballowymi na policjantów i okładali ich, zagrzewani głośnymi wiwatami niektórych przejeżdżających kierowców.
Gdy Benny i Abul robili swoje, kłaniając się mijającym ich samochodom, z piskiem opon zatrzymał się przy nich komisarz Featherstone, nakazując im ostro, żeby przestali się popisywać i spieprzali. Jako jeden z „zaprzyjaźnionych” gliniarzy miał teraz za zadanie wystąpić w roli ich ambasadora i przekonać poszkodowanych, żeby nie składali raportu.
– Lepiej usiądź, stary.
Joss, który wyczuł drżenie w głosie Maury, przyniósł im butelkę whisky i postawił ją na stoliku obok. Wiedział, że będzie im potrzebna. Fakt, że Maura Ryan osobiście przybyła tu, do Liverpoolu, mówił sam za siebie. Wiedział też dobrze, po co tu przyjechała, ale nie zamierzał się z tym wychylać.
Tommy sprawiał wrażenie zdziwionego, kiedy Maura ujęła i uścisnęła jego rękę.
– Dokładnie wiem, jak się poczujesz za kilka minut, uwierz mi. Ale pamiętaj, to nic osobistego, tylko interesy. Nie chciałam tego, lecz sprawa wymknęła mi się z rąk. Twój chłopak, Tommy. B, zrobił najście z bronią na moją rodzinę. Wdarł się do naszych domów, Bóg mi świadkiem, do domów! W dodatku bez powodu, Tommy. Bez żadnego powodu. Jest winien śmierci członków naszej rodziny i nie mówię tu o partnerach w interesach, tylko o matkach, żonach…
Tommy potrząsał głową.
– Nie, nie, na pewno się mylisz, Maura. Ten gnojek jest rozrabiaką, zgadzam się, ale wie, że jest za durny, żeby was brać na cel…
– Głowy nie miał do takiej roboty, lecz serce tak. Przyznasz, że miał. Wiem, jak się czujesz, Tommy, ale musieliśmy zrobić, co trzeba. Nawet ty musisz to zrozumieć.
Obserwowała malujące się na twarzy Toma emocje i sercem była z nim.
– Nie wolno mi było tego odpuścić. Próbował stworzyć pozory, że to my rozpętaliśmy wojnę. Nie mogliśmy zrozumieć, o co chodzi. Objechaliśmy wszystkich, starając się dowiedzieć co się do cholery dzieje. I czy wiesz, że jeszcze potem do żony Roya oddano dwa strzały na progu jej własnego domu?
Ciemne oczy Toma rozszerzyły się.
– O kurwa, chyba żartujesz!
– Chciałabym, żeby tak było. Ale to jest jak koszmarny sen na jawie. Opowiem ci wszystkie szczegóły, kiedy już będziesz w stanie ich wysłuchać. Nalej sobie jeszcze jednego drinka.
– Czy on już nie żyje?
Głos Toma Rifkinda był głuchy, bezbarwny.
Maura kiwnęła głową.
– Na pewno. Garry i Lee porwali go z mieszkania. Musieli to zrobić, zrozum, dla przykładu, żeby postraszyć innych.
Tommy Rifkind ukrył twarz w dłoniach i zapłakał jak dziecko.
– Tylko nie Garry…
Mimo odruchu współczucia dla człowieka opłakującego stratę syna Maura powiedziała twardo:
– Garry się zawziął. Musieliśmy przekazać innym wyraźne ostrzeżenie, to chyba jasne? Wspólnicy Tommy’ego B muszą wiedzieć, z kim zadarli i w co się wpakowali. Za nich też się weźmiemy w odpowiednim czasie.
Joss nalał im i sobie kolejnego drinka i Maura z przyjemnością poczuła w gardle palące ciepło alkoholu.
– Więc nic nie mógł wynegocjować?
Maura popatrzyła na niego.
– Nie bądź głupi. Ty byś negocjował, gdybyś był na naszym miejscu?
– To zabije jego matkę.
Wzruszyła ramionami.
– Życie bywa kurewskie. Co, Joss?
Pokiwał głową bez słowa. Na szczęście znany był z małomówności. Gdyby musiał teraz otworzyć usta, rozkleiłby się jak Tommy.
Do pokoju weszła Gina i widząc rozpacz męża, podeszła do niego. Podniosła go z krzesła i wyprowadziła z pokoju, przyjaźnie skinąwszy głową w stronę Maury.
Maura zwróciła się do Jossa.
– Powiedziałam jej przez telefon, o co chodzi. Zawsze byłam w dobrych relacjach z Giną. Wiedziałam, że Tommy będzie potrzebował jej wsparcia, gdy usłyszy taką wiadomość.
– Czy jego chłopak kombinował z Vikiem Joliffem?
Joss mówił niskim, chrapliwym głosem, jakby mu zardzewiał od rzadkiego używania.
Maura przytaknęła.
– Ambitny mały skurwiel – mruknął Joss. – Ma to w genach, jak sądzę.
– Kto miesza, Joss? Vic Jolitt?
Kiwnął głową.
– Ale słowo przestrogi, panno Ryan. Zanim pani wykończy Joliffa, niech się pani dowie, kto jeszcze z nim był. Takiej wielkiej afery sam by nie pociągnął. Joliff to ostry kaliber, ale nie mózgowiec.
– Dzięki, sama już do tego doszłam. A na razie Vic Joliff jest unieszkodliwiony, leży z poderżniętym gardłem w więziennym szpitalu. Dostaniemy go, zanim zdoła się ruszyć.
Tommy B rozpaczliwie szlochał, spazmy wstrząsały całym jego ciałem.
– Mam cię, kurwa, w kółko pytać o to samo? Kto jeszcze w tym siedzi? Wiesz bardzo dużo o interesach mojej rodziny… skąd? Dać ci coś na odświeżenie pamięci?
Głos Garry’ego odbijał się echem od ścian baraku stojącego na złomowisku należącym do Toma Rifkinda. Od niechcenia przejechał elektryczną piłą nad związanymi nogami chłopaka.
Tommy B był w szoku, miał zmętniałe oczy. Gdy Garry go kopnął, wykrzywił usta w niemym krzyku.
– Po… powiedziałem wam wszystko, co wiem – zajęczał po chwili. – Robiłem, co mi kazał Joliff. On wszystkim rządzi. Miejcie litość, niech to się skończy!
Nabiegłe krwią oczy spojrzały błagalnie na drugiego z Ryanów. Stojący za plecami brata Lee wyminął Garry’ego, trzymając w ręku ciężką latarkę. Zamachnął się nią, z całej siły uderzając Tommy’ego B w skroń. Torturowany mężczyzna był zapewne wdzięczny niebiosom, zapadając w niebyt.
Garry się wkurzył.
– Czekaj, Lee. Co się tak gorączkujesz? Po kiego wyrwałeś się z tą latarką?
Lee naskoczył na brata.
– Śmiechu warte. Mityguje mnie największy narwaniec po tej stronie Atlantyku. Wyrwałem się? Chciałeś, żeby był przytomny, kiedy będziesz mu odcinał ręce i nogi? Powiedział nam wszystko, co wie. Powiedział, że to on załatwił Sandrę Joliff, choć diabli wiedzą, dlaczego to zrobił. Kto by znosił taki okrutny wpierdol, gdyby miał się czym wykupić?
Garry poczuł się obrażony.
– Uczysz mnie mojej roboty, co? Chcesz zarobić w pysk czy jak? Masz muchy w nosie, odkąd wyjechaliśmy z Londynu. Przez całą drogę wydawało mi się, że obok siedzi wyrośnięty dzieciak. – Zaczął mówić dziecinnym głosem: – „Jak daleko jeszcze?”. Omal nie zacząłem śpiewać pieprzone „koci, koci łapci”, żebyś się nie nudził.
Lee mimo woli zaczął się śmiać.
– Odpierdol się ode mnie.
– Dobra, co jest grane?
– Sheila mnie rzuciła.
Garry wzruszył ramionami.
– Trudno jej się dziwić. To wszystko musiało ją ruszyć. Mnie ruszyło. Wyobraź sobie, jak ona się czuła, zwłaszcza z tym wielkim brzuchem. Jasne, że się przejęła. Ale wróci przed końcem tygodnia.
Zobaczył, że na twarzy brata pojawia się wyraz nadziei, i uścisnął go.
– Odpręż się, Lee, wszystko będzie dobrze. Ty i ona jesteście jak ta pieprzona rodzinka Bradych. Teraz pomóż mi wciągnąć go na stół. Zróbmy, co mamy zrobić, i zbierajmy się do domu.
– Musimy odcinać mu ręce i nogi?
Garry spojrzał na Lee jak na wariata.
– Jasne, że nie, ale jak to zrobimy, ludzie będą mieli o czym gadać. Spójrz na to w ten sposób. Wszyscy będą wiedzieli, że to nasza sprawka, poprawimy nasze wariackie notowania i powstrzymamy zasrańców, którzy chcą nam wejść w paradę. Stara dobra zasada.
Lee wyszczerzył zęby, zadowolony, że Garry uspokoił go co do Sheili.
– Masz rację, to się trzyma kupy.
– Sam widzisz, braciszku, że to ma sens. Dawaj tu piłę elektryczną.
Maura i Joss musieli czekać pół godziny, zanim Tommy Rifkind pojawił się znowu w salonie. Nadal był w szoku, ale panował nad sobą. Maura zaczęła mu wyjaśniać, co się stało.
Najpierw opowiedziała o śmierci Lany Smith i Sandry Joliff i obserwowała zmieniający się wyraz jego twarzy, gdy stopniowo uświadamiał sobie, w co się wpakował jego syn.
– Joliffa zaatakowano w Belmarsh, co było nie lada wyczynem, a my nadal nie wiemy, kto za tym stał, ale przypuszczamy, że Joliff przez swoje knowania wszedł temu i owemu w paradę. Prawdopodobnie jeszcze żyje. Niezadługo złożymy mu wizytę.
– A więc mój chłopiec został wykorzystany przez Joliffa, tak?
Maura wzruszyła ramionami.
– Może to Joliff był przez kogoś wykorzystywany i wciągnął do tej sprawy Tommy’ego B. Jeszcze nie wiem. Powoli składamy wszystko w całość. Bomba podłożona w moim samochodzie wkurzyła moich braci, nie mówiąc o mnie. Nie dam się nikomu zastraszyć i niech sobie inni myślą o Terrym co chcą, dla mnie był partnerem nie tylko w łóżku.
Skończyła drinka, Joss nalał jej kolejnego. Dała im czas na przetrawienie jej słów. Wreszcie się odezwała:
– Bardzo mi przykro, Tom, naprawdę. Ale chyba rozumiesz, że nie mieliśmy wyboru. Zwłaszcza że pobito też moją matkę. Nikt by czegoś takiego nie przełknął.
Tommy potrząsnął głową i westchnął.
– Był zasranym draniem, nie przeczę. Wydawało mu się, że połknął wszystkie rozumy. Teraz jest inny świat, Maura. Młodzi ustanawiają własne prawa. Chciał złapać za ogon zbyt wiele srok… kluby z tańcem erotycznym, prostytutki, sama wiesz.
– A narkotyki? W to najchętniej bawi się Joliff.
Tommy wzruszył ramionami.
– Szczerze mówiąc, Maura, wszyscy w tym siedzimy. To prawdziwa kopalnia złota.
– Ale z tego co wiem, twój chłopak wszedł w crack. Nie akceptuję tego biznesu.
Joss był zaskoczony jej hipokryzją.
– Przecież to też kokaina, tylko inaczej spreparowana.
– Ja zostawiam te sprawy młodszym członkom rodziny. Mnie to brzydzi. Nigdy nie zajmowałam się skagiem czy crackiem.
– A co z tym nowym drągiem? Tym crankiem czy jak go tam zwą?
Joss wydawał się mocno zainteresowany jej odpowiedzią.
Maura uśmiechnęła się.
– W tych dniach podciąga się różne rzeczy pod mój znak firmowy. Zdaję się budzić ostatnio coraz większy respekt.
Zadzwonił jej telefon, przyłożyła go do ucha. Popatrzyła na Tommy’ego Rifkinda.
– Przykro mi, Tommy. Już po wszystkim.
Kiwnął głową. Maura była zaskoczona spokojem, z jakim przyjął wiadomość o śmierci dziecka. Ale jeśli alternatywą miały być celebrowane zabiegi Garry’ego z użyciem piły, chyba każdy rodzic odetchnąłby z ulgą.
Sarah i Roy czuwali razem przy łóżku Janine.
Drugiego dnia skrzep znalazł drogę do serca i śmierć była kwestią sekund. O 3:28 rano Janine wydała ostatnie tchnienie.
Roy siedział potem jeszcze wiele godzin, trzymając ją za rękę. Dopiero kiedy przyszła Carla z Joeyem, cofnął dłoń. Przytulił córkę i trzymał ją w uścisku, jakby nigdy nie zamierzał jej puścić, a całym jego ciałem wstrząsa szloch.
– Kochanie, ona odeszła i nikogo poza mną przy niej nie było. Żadnego z jej dzieci.
Carla nic nie rzekła, tylko obejmowała ojca. Patrząc na ciało matki, odczuwała wstyd, że nie ma w niej żalu. Janine przez całe życie traktowała ją jak powietrze. Wyglądało na to, że tylko Roy przeżywa stratę. Postarzał się w ciągu tych godzin, a lunatyczny wyraz jego oczu budził w Carli lęk.
Odmawiała z nim modlitwę, kiedy do sali wkroczył wystrojony Benny.
– Odeszła, Ben, twoja matka odeszła – w głosie Roya słychać było ból i gniew.
– Popatrz na swoją matkę, chłopcze, i obyś do końca życia nie zapomniał, że przyczyniłeś się do jej śmierci – dodała lodowatym głosem Sarah.
– Wiesz, babciu, co mówią? Jaka mać, taka nać. Pamiętaj o tym następnym razem, kiedy poczujesz potrzebę prawienia mi kazań – dociął jej Ben.
Rzucił na matkę krótkie spojrzenie i wyszedł. Carla i Joey poszli w jego ślady.
Sarah popatrzyła smutno na Roya.
– Maura ci go odebrała, tak jak odebrała mi was wszystkich wiele lat temu. Pochowasz Bena, Roy, wspomnisz moje słowa, pochowasz go i biorę Boga na świadka, że im wcześniej, tym lepiej. Jest niebezpieczny, to kopia mojego Michaela. Ale Michael miał serce, a w tym chłopcu nie ma nic poza nienawiścią.
Roy nic nie odrzekł, wiedział, że to prawda.
W tym samym czasie matka Tommy’ego B patrzyła na głowę swojego syna w kostnicy szpitala publicznego w Liverpoolu.
Gdy złorzeczyła na los i pomstowała na tych, którzy zrobili to jej dziecku, nie była świadoma, że dwaj sprawcy byli już z powrotem w Londynie, gdzie czekały na nich jeszcze inne obowiązki.
Jeśli o nich chodzi, to zarówno Garry, jak i Lee zapomnieli już o Tommym B. Ale jego ojciec nie zapomniał. Ani Vic Joliff.
Więzienni medycy zbyt szybko postawili krzyżyk na Joliffie. Był silniejszy i sprytniejszy, niż ktokolwiek przypuszczał. Mimo że stracił ponad dwa litry krwi i na szyi miał świeże szwy, zdołał złapać za gardło ospałego strażnika stojącego na warcie przy jego łóżku i zmusił go do zdjęcia mu kajdanków. Ułożył nieprzytomnego glinę w pościeli, a sam schował się w koszu na brudną bieliznę i czekał na wczesnoporanną wywózkę. Potem obezwładnił kierowcę, a porzucony van został znaleziony na wybrzeżu Kentu.
Sam Joliff jakby się rozpłynął. Ślad po nim zaginął, ciała nie odnaleziono.
Ryanowie wychodzili z siebie. W tej sprawie było za dużo niejasnych wątków. Najbardziej wkurzająca była plotka, jakoby Joliff skumał się z jedną z ich policyjnych wtyczek. Wyglądało na to, że starszy inspektor Billings był na tyle głupi, że brał pieniądze również od rywala Ryanów. Maura nie mogła pozostawić tego bez wyjaśnienia – i bez kary. Dała Benny’emu carte blanche w tej sprawie. Miał się dowiedzieć, ile zdoła.
Starszy inspektor Roland Billings jadł kolację z żoną i córkami, kiedy głośno zapukano do drzwi. Kochał swój dom duży, wolno stojący, w najlepszej części Brentwood. Pomyślał że to pewnie ktoś do niego, zwykle tak bywało o tej późnej porze dnia. Nie spodziewał się jednak Bena Ryana i jego hinduskiego ochroniarza. Usłyszał głos Benny’ego, zanim go zobaczył.
– Czy zastałem drogiego Rolanda, kochanie?
Przesadnie uprzejme słowa wypowiedziane zostały tonem groźby, co nie uszło uwadze ani Rolanda Billingsa, ani jego żony Dolores. Gdy inspektor wstawał z krzesła, serce podchodziło mu już do gardła.
Benny wszedł do jadalni, jakby był u siebie. Widząc trzy dziewczynki z rozdziawionymi buziami, powiedział rubasznie:
– Nie miałbyś ochoty na trochę zabawy z tą trójką, Abul? No, może nie z tymi aparatami na zębach. Niech poczekają jeszcze kilka lat, co, panie Billings? Wtedy będą jak trzeba. Takie jak sam lubisz, młodziutkie i naiwniutkie. Takie właśnie lubisz, prawda?
Dolores już wyprowadzała dziewczynki z pokoju, a rozochocony Abul udawał, że jej pomaga.
– Przetrzymaj je na górze i sama też tam zostań, skarbie. Nie dzwoń nigdzie, dopóki nie wyjdziemy, bo ściągniesz na rodzinę duże kłopoty. Musimy chwilkę porozmawiać z Rolandem.
Dolores jak na czterdzieści sześć lat była dobrze zakonserwowana. Wiedziała, że mąż trzyma w domu sporo gotówki i należała do kobiet, które beztrosko wydają pieniądze bez zastanawiania się, skąd pochodzą. Po raz pierwszy nabrała podejrzeń co do ich źródła i ogarnął ją lęk.
Abul powiedział cicho:
– To nie żarty, kochanie. Twój mąż siedzi po uszy w gównie, a jeśli jego szefowie dostaną cynk o naszej wizycie, ugrzęźnie jeszcze głębiej. Weź dziewczynki i siedźcie cicho, choćby nie wiem co, OK?
Kiwnęła głową i pospiesznie umknęła z dziećmi sprzed oczu przerażających intruzów.
Roland Billings usiadł z powrotem przy stole, czując, że mu się ze strachu przewracają wnętrzności.
– Co wy do diabła robicie w moim domu? – Nadał głosowi stanowcze brzmienie, choć czuł się bezsilny.
Benny zaśmiał się.
– Myślałem, że jesteśmy kumplami, Roland. Ja, ty i moja ciotka Maura. Pamiętasz Maurę, która daje ci forsę regularnie jak w zegarku?
Rozejrzał się wokoło, cmokając z podziwu. W samej jadalni były dwa stojące zegary, poza tym w holu duży zegar firmy London Lock, a na stolikach i kominku całe mnóstwo starych zegarów podróżnych. Billings był niewątpliwie poważnym kolekcjonerem.
– Byłaby zadowolona, widząc, na co wydajesz ten szmal i w ogóle. Ona też lubi stare zegary, tak jak ty.
– Wynoś się w cholerę z mojego domu i zabierz tę małpę ze sobą!
Nawet Benny’ego zaskoczyła nienawiść bijąca z jego głosu.
– Czyżby był pan rasistą, panie Billings?
Jawnie sobie szydził. Popatrzył na Abula i obaj zarechotali.
– Hej, Ben, czy to aby na pewno glina? – zapytał zjadliwie Abul.
Billings był zdziwiony, że jego rasizm budzi u takiego kryminalisty jak Benny Ryan większą odrazę niż jego policyjny mundur.
– Chcę, żebyście obaj się stąd wynieśli – powiedział ostrym tonem, ale nie zdołał ukryć zaniepokojenia.
– Przecież jesteśmy kumplami, Roland. Ja i poczciwy Abul. Płacimy ci pensję, synu, żeby twoje córki mogły chodzić do dobrych szkół i żeby twojego kutasa obciągały małe dziewczynki z okolic Cross.
– Nie jesteście moimi kumplami.
– Och, słyszałeś, Abul? Wiesz, Roland, moja stareńka babcia ma takie jedno powiedzonko: „Pokaż mi, z kim przestajesz, a powiem ci, kim jesteś”. I co ty na to?
Billings wstał.
– Wynoś się z mojego domu, Ryan.
Głos Bena był niebezpiecznie cichy, gdy powiedział:
– Nie graj pieprzonego twardziela, panie Billings, bo i tak zrobią ci kuku. Widzisz, my wiemy. Wiemy wszystko dzięki jednej wizycie, którą złożyliśmy w Liverpoolu. Vic Joliff wykorzystywał tamtejszych gnojków, żeby narobić wokół nas smrodu. Teraz prysnął, a my uważamy, że miał oficjalną pomoc, jeśli kapujesz, o czym mówię.
Inspektor z powrotem usiadł. Opuszczała go wola stawiania oporu.
– To smutne, panie Billings, kiedy ludzie giną we własnych łóżkach od ran postrzałowych i różnego rodzaju samookaleczeń, prawda?
Siedzący przed nimi mężczyzna zrozumiał groźbę.
– Właziłeś w dupę Joliffowi, bracie. Brałeś jego pieniądze i nasze. Jesteś zafajdanym dwulicowym kutasem. Moja matka została postrzelona na progu własnego domu, wiedziałeś o tym? A najgorsze jest to, że nie miała nic wspólnego z rodzinnymi interesami. Tak się składa, że nawet jej nie lubiłem, ale to nie ma, kurwa, żadnego znaczenia. Jak by ci się podobało, gdybym zastrzelił twoją żonę i córki? Wpieniłbyś się, no nie?
Billings gapił się na niego szeroko otwartymi oczami. Groźby eskalowały z każdym zdaniem i jego przerażenie rosło.
– Wyobraź sobie, że ktoś wpadł na pomysł, żeby przechytrzyć Ryanów. Ty pewnie byś o czymś takim nawet nie pomyślał. Jesteś na to za rozsądny, co?
Inspektor potrząsał głową tak energicznie, że aż miał świeczki w oczach.
– Dobry z ciebie gość. Ale chyba rozumiesz, że ktoś musi dostać po łapach, więc postanowiliśmy właśnie ciebie umieścić na początku listy zasrańców, bo kolegowałeś się z Vikiem chętnie i od dawna.
Benny rozłożył ręce w geście: „nic nie mogę na to poradzić”, na co Abul znowu zaczął się pokładać ze śmiechu i to przeraziło Billingsa bardziej niż wszystko dotąd. Wiedział, że cokolwiek zamierzają z nim zrobić, będzie to dla nich dobra zabawa.
– Posłuchajcie – wyjąkał – nie tutaj… nie w moim domu… Twarz Bena wykrzywił grymas wściekłości.
– Aha, więc wszystko jest w pieprzonym porządku, kiedy ktoś wnosi broń i nieszczęście do domów mojej rodziny, ale nie do twojego, tak?
Kiedy to wykrzyczał, zwalił zastawę stołową na podłogę. Echo roztrzaskujących się talerzy niosło się po całym domu i do uszu Bena dotarł dochodzący z góry płacz kobiety i dzieci.
Wziął ocalały na stole widelec i z rozmachem wbił go w dłoń Billingsa, unieruchamiając go na chwilę przy stole. Potem, szarpiąc mężczyznę za przód koszuli, zaciągnął go do kuchni. Na elektrycznej kuchence w dużym garnku gotowało się spaghetti.
Benny zanurzył w garnku dłoń Billingsa i z uciechą słuchał, jak jego ofiara wrzeszczy z bólu.
– Założę się, że cholernie boli, co? Musisz opowiedzieć o tym Vicowi następnym razem, jak będziecie gawędzić.
Wyciągnął z garnka pokrywającą się pęcherzami dłoń policjanta.
– Gdzie on jest, Billings? Pomogłeś mu, tak?
– P-po drugiej stronie k-kanału. Nie wiem, gdzie potem pojechał. Przysięgam. Był okropnie pokiereszowany, mógł nie przeżyć.
Zaczynały się objawy wstrząsu. Abul patrzył na rękę policjanta. Była czerwona jak homar i ból musiał być nie do niesienia.
Benny powściągnął swój temperament tylko na kilka chwil i znowu wsadził ręką Billingsa do garnka.
W końcu inspektor stracił przytomność. Kiedy osunął się na podłogę, Benny kopnął go z całej siły w głowę i chlusnął mu w twarz wrzątkiem.
Gdy wychodzili, Abul poślizgnął się na porozrzucanym po całej kuchni spaghetti. Benny zaczął się śmiać i zanim dotarł do samochodu, obaj zanosili się od śmiechu. Zapalili skręta i odjechali, a dochodzący z kwadrofonicznych głośników samochodu ryk Shaggy’ego zakłócił na chwilę spokój tej zacnej okolicy.
Maura składała do ziemi prochy Terry’ego Pethericka, ale po tym wszystkim, co się ostatnio wydarzyło, nie mogła się skupić podczas skromnej uroczystości pogrzebowej. Miała wrażenie że oskarżycielskie oczy matki wwiercają się w jej ciało.
Żaden z chłopców nie przyszedł i była z tego powodu zadowolona. Przybyło niewiele osób, ale z tego też była zadowolona. Czuła, że zamknęła jakiś rozdział w życiu. Nie mogła wiedzieć, że najbardziej przerażający jest jeszcze przed nią.
Gdy ściskała dłoń Carli, po raz pierwszy od lat ogarnął ją spokój. Zdawała sobie sprawę, że nie na długo, ale w końcu sama wielokrotnie powtarzała, że jej życie nigdy nie było spokojne.
Jej starzy przyjaciele, Marge i Dennis Dawsonowie, byli przy niej, gdy lała łzy nad grobem Terry’ego Pethericka z którym właśnie oni ją niegdyś poznali, ale było to dawno w innym czasie, innym miejscu, w czasach niewinności. Nie żywiła nadziei, iż te czasy kiedykolwiek wrócą.