Teatralna opowieść

– A więc podjęłaś decyzję?

– Okupacja potrwa na pewno kilka lat. To jedyne miejsce, w którym będę bezpieczna.

– Szaleństwo.

– Wiem. Ale tam nikt mnie nie znajdzie.

To była moja druga ścieżka zdrowia. Podwójny szpaler zomowców zdawał się nie mieć końca. Patrzyłem na drewniane pały w ich rękach. Tylko nieliczni mieli zwykłe, z metalowego łańcucha zatopionego w grubym kauczuku. Przypomniałem sobie rady Przemka. Pochylić się w biegu. Zasłonić rękami głowę. Przedramiona ściągnąć blisko, niech chronią twarz. Pleców i nerek w żaden sposób nie da się zabezpieczyć. A lepsze przetrącone palce niż na przykład złamana kość skroniowa…

– Wio, gnoju!

Kopniak zadany celnie w kość ogonową rzucił mnie do przodu. Z trudem złapałem równowagę i wtedy dostałem po raz pierwszy. Przed oczyma zrobiło mi się zielono. Coś zawyło, dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że to ja tak krzyczę. Miałem szczęście, instynkt zwyciężył. Nie zmyliłem kroku, nie upadłem. Kolejny cios. Przeskoczyłem nad podstawioną nogą. Łokieć eksplodował bólem. Potem w celi zbiorowej koledzy powiedzieli, że miałem szczęście. Byłem dwudziesty w kolejce do sponiewierania. Zmęczeni milicjanci nie przykładali się do roboty. Wyszedłem prawie bez szwanku. Jedno nadwerężone żebro, kilka guzów, przetrącony łokieć, kilkadziesiąt siniaków. Ale nie odbili mi nerek ani płuc, nie rozwalili głowy, nie połamali rąk. Twarz udało się uchronić. No i co najważniejsze, zostałem „obsłużony” jak wszyscy uczestnicy pikiety i ze dwudziestu przypadkowych przechodniów. Ubecja najwyraźniej nie wyczaiła, że to ja rozdawałem w tłumie biuletyn.


***

Gdyby Urban nosił turban, zamiast świni byłby Chomeini!

Przemek odłożył kawałek świecowej kredki i krytycznie spojrzał na swoje dzieło. Szczęknął judasz w drzwiach celi.

– Ty, artysta! – warknął strażnik. – Zaraz to będziesz własnym językiem zmywał!

– I tak pięć lat dostanę – odwarknął Przemek, dorabiając ilustracje. – A przynajmniej będę wiedział, za co siedzę.

Cztery-osiem mijało jak z bicza strzelił. Przez pierwszą dobę dochodziłem do siebie po pobiciu. Trafiłem do jednej celi z przywódcą naszej konspiracji. Miał przetrącony nos, podbite lima, rozwalone łuki brwiowe i stracił dwa zęby. Ale nawet to nie pozbawiło go ducha przekory.

– Naprawdę sądzisz, że mogą nam wlepić aż po pięć lat? – zdziwiłem się.

– Kto ich tam wie, kacapskich pachołków. Przepisy o stanie wojennym to dla nich niezłe pole do popisu. Ciebie, farciarzu, stryjek wyciągnie, a my będziemy pewnie kopać rowy na Żuławach… – westchnął.

– A gdzie tam wyciągnie. – Wzruszyłem ramionami. – Trzęsie się o stołek.

– Jak ktoś wlazł już tak wysoko, to stołek ma przykręcony śrubami do dupy. Nie martw się. Trzech dni nie posiedzisz i puszczą.

W drzwiach stanął wachman.

– Z rzeczami! – warknął do mnie, a potem zaciekawiony spojrzał na ścianę. – O kurwa! – wykrztusił.

Przemek rysował naprawdę świetnie, realistycznie, z dbałością o szczegóły. Na obrazku poniżej obrazoburczego napisu towarzysz Lenin chędożył naszego drogiego rzecznika rządu. Idąc korytarzem zdążyłem jeszcze usłyszeć wrzaski pałowanego przyjaciela… Wypuszczono mnie kwadrans później. Podpisałem tylko oświadczenie, że będę się stawiał na każde wezwanie. Byłem wolny. Stryjek siedział przed komendą w swoim czarnym służbowym volvo, wbity w równie czarny garnitur. Członek KC PZPR…

– Znowu się wpieprzyłeś – warknął. – Dziadek uczciwy komunista, ojciec też członek partii, a ty…

– Solidarność to spontaniczny ruch robotniczy – odparłem bezczelnie.

– Solidarność to banda warchołów, paraliżująca nasz kraj za pieniądze CIA! – syknął. – Takich naiwniaków jak ty posyłają zomowcom pod pały, a sami siedzą, żrą ananasy z puszki i dolary w piwnicach liczą.

Tak, oczywiście, a rewanżyści z RFN przysyłają im karabiny maszynowe w paczkach żywnościowych. Miałem szaloną ochotę się odgryźć, ale w ostatniej chwili zrezygnowałem. Ostatecznie zaryzykował swoją opinię, żeby mnie wyciągnąć.

Stryjek ruszył z piskiem opon.

– Twoje szczęście, że cię lubię – mruknął – choć kompletnie nie wiem za co. Teraz mnie posłuchaj. Twoi kolesie odsiedzą swoje cztery – osiem i jadą. Jedni do woja, inni na prowincję rowy kopać. Naczalstwo uznało, że pora, by tacy jak wy poznali realia pracy prostych robotników. Pomachacie łopatami, to wam wywietrzeją z głowy trockistowskie mrzonki.

– A ja?

– Całkiem wykręcić od nakazu pracy się nie udało, to załatwiłem przydział w Warszawie. W Teatrze Wielkim będziesz robił. Jak zmądrzejesz, to mi podziękujesz.

– Dziękuję.

– Jeszcze nie zmądrzałeś. – Skrzywił się. – Tu trzeba lat ciężkiej pracy wychowawczej i obróbki ideologicznej. Skąd taka czarna owca w naszej rodzinie? – zastanawiał się na głos. – Sąsiedzi Głos Ameryki puszczali, jak matka w ciąży była, czy ki diabeł?

Jak na twardogłowego przedstawiciela najczerwieńszego komunistycznego betonu, zaskakująco często demonstrował swoją wiarę w przesądy.

– Ale i tak dziękuję. W jakim przedstawieniu będę grał? – zaciekawiłem się.

– Ocipiałeś?

– No bo… skoro zawodowi aktorzy ogłosili bojkot, to pomyślałem, że trzeba uzupełnić zespół i…

– Dureń! – w jego ustach ten epitet zabrzmiał niemal pieszczotliwie. – Ty wiesz, jakie trzeba mieć umiejętności, żeby się tam załapać choćby na statystę? Myślisz, że rok zbijania bąków w licealnym teatrze amatorskim dał ci choćby cień potrzebnych… – Machnął ręką.

– To co będę robił? – zapytałem ostrożnie.

– Masz za sobą prawie połowę pierwszego roku historii. Będziesz konsultantem do spraw merytorycznych. I ciesz się, że w kamasze nie pójdziesz.


***

Bywałem w Teatrze Wielkim kilka razy. Oczywiście jako widz. Od kuchni nigdy nie było okazji zajrzeć… Punktualnie o ósmej rano stawiłem się przy piątej portierni. Czekał tu na mnie jeden z licznych w tej instytucji kierowników technicznych. Podałem swoje dane portierowi i otrzymałem przepustkę. Następnie nowy zwierzchnik poprowadził mnie długim korytarzem do wind. Wjechaliśmy na górę. Jeszcze kilka minut marszu i stanęliśmy na miejscu.

– To wasze biuro. – Kierownik pchnął drzwi klitki.

Rozejrzałem się po wnętrzu. Na umeblowanie składały się biurko, zakurzone krzesło oraz czarny telefon z ebonitową słuchawką, pozbawiony tarczy. Na ścianie wisiał spłowiały kalendarz sprzed dwu dekad. Lamperie pociągnięto burą olejną farbą. Przytulnie jak na tym komisariacie, gdzie spałowali mnie po raz pierwszy.

– Będziecie siedzieli tutaj od ósmej do szesnastej. – Mój nowy zwierzchnik wskazał krzesło. – Chyba że chcecie półtora etatu, to do dwudziestej. Jeśli będziecie potrzebni, telefon zadzwoni. Jest podczepiony do wewnętrznej sieci, nie można uzyskać połączenia na miasto. Zresztą i tak nie ma tarczy, żeby wykręcać numery. Przerwa obiadowa od trzynastej do trzynastej trzydzieści, stołówka dla pracowników jest na piątym piętrze, tu macie karnet na posiłki… Etat?

– Wezmę półtora.

Nie miałem kompletnie nic do roboty w domu, a parę groszy więcej się przyda.

– W takim razie przysługuje wam pełne wyżywienie: drugie śniadanie, obiad i kolacja. I skombinujcie sobie coś do poczytania – poradził życzliwie. – Bo wasz poprzednik zanudził się na śmierć.

– Proszę?

– Tak mu odbiło, że w kotłowni do pieca skoczył. – Znacząco przeciągnął palcem po gardle i zachichotał nerwowo.

Wyszedł. Zaraz przyszła sprzątaczka. Obrzuciwszy mnie niechętnym spojrzeniem, zabrała się do mycia okna. Promień światła po raz pierwszy od lat przedarł się przez szybę i wpadł do środka… Nie zmieniając ściery, przejechała po siedzeniu krzesła i blacie biurka, a następnie, mamrocząc pod nosem jakieś groźby, wyszła.

Zostałem sam. Woń detergentu i zgniłej szmaty kręciła mnie w nosie. Telefon milczał jak zaklęty. Usiadłem na krześle. Wstałem. Popatrzyłem przez okno. Wychodziło na małe wewnętrzne podwórko. Przed sobą widziałem tylko sparszywiałą ścianę innego skrzydła budynku.

Pociągnąłem uchwyt szuflady. Była prawie pusta. Leżała w niej jedynie książka po rosyjsku o historii kostiumu teatralnego. Przekartkowałem ją i odłożyłem na miejsce. Na szczęście w teczce miałem gazetę.


***

Po trzech dniach czytania monografii naukowych poczułem, że umysł mi odkotwicza. Tkwiłem tu jak puszczyk w dziupli. Zapomniany, niepotrzebny. Telefon milczał, nikt nie pukał do drzwi. Zorientowałem się też, że aparat nie był podłączony do żadnej wewnętrznej sieci. W ogóle nie miał kabla…

Porażony tym odkryciem najpierw długo kląłem w żywy kamień. Potem ruszyłem zwiedzać.

Teatr… Kto go zaprojektował i zbudował? Po co taki wielgachny? Gargantuiczny budynek, idiotyczny płód gigantomanii architekta… Miasto w mieście. Dwie kondygnacje piwnic, parter, dwa piętra, których w ogóle nie liczono, bo poziom zero wyznaczała dopiero scena. Wyżej pięć pięter. Jednak i to nie było wszystko, bowiem windy ewakuacyjne jeździły na ponad dziesięć różnych poziomów. Zacząłem się zastanawiać, jaka była powierzchnia tych wszystkich scen, szatni, pracowni, magazynów? Dziesięć hektarów pod dachem?

Wjechałem windą na piąte piętro. Jeden korytarz, wyłożony dywanem, prowadził do biur i stołówki. Powędrowałem drugim, wąskim, ale wysokim. Drzwi rozmieszczono z rzadka. Wszystkie były zamknięte, na żadnych nie namalowano choćby numeru. Jedne, umieszczone po prawej, ustąpiły nieoczekiwanie, odsłaniając ciemną klatkę schodową. Kolejne, po lewej, też dały się otworzyć. Zajrzałem. Zobaczyłem kotły pełne bulgoczących kolorowych cieczy. Nad nimi suszyły się tkaniny, technicy uwijali się wśród gryzących oparów. Farbiarnia? Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Doszedłem do zakrętu korytarza. Za nim znajdowały się szare, wielkie wrota prowadzące do stolarni. Aż się w pierwszym momencie przestraszyłem, usłyszawszy wizg maszyn. W powietrzu wisiał pył, wszędzie leżały przyprószone trocinami stosy drewna. Pomiędzy nimi dojrzałem schodki prowadzące gdzieś w górę. Cofnąłem się do znalezionej wcześniej klatki schodowej.

Wspiąłem się o poziom wyżej. Wyszedłem na wielką okrągłą salę. Była wysoka na dwie kondygnacje, obiegała ją galeryjka. Chyba znajdowałem się dokładnie ponad widownią. Na podłodze suszono tu jakieś elementy dekoracji, woń olejnej farby i pokostu kręciła w nosie. Odszukałem następną klatkę schodową, wdrapałem się tam i znów trafiłem na długie korytarze, wzdłuż których rozmieszczono drzwi z matowymi szybami. Pachniało kurzem. Odniosłem wrażenie, że nikt nie był tu od bardzo dawna. Zszedłem piętro niżej. Znalazłem pomieszczenie, gdzie grupka ludzi o wyglądzie studentów malowała fałszywą ścianę wykonaną na drewnianym stelażu. Potem zagłębiłem się w kolejny ciemny, choć wysoki i szeroki korytarz. Pod ścianą złożono feretrony używane widocznie w jakimś przedstawieniu. Stał tu też wózek, a na nim wielka atrapa martwego byka, zapewne z przedstawienia „Carmen”. W półmroku zwierzę wyglądało bardzo realistycznie.

Skądś z daleka echo przyniosło odgłos kroków. Znak, że jednak gdzieś tam chodzą ludzie…

Za zakrętem umieszczono windy towarowe o udźwigu trzech i pięciu ton. Jeśli malarnia dekoracji znajdowała się nad widownią, to prawdopodobnie te windy, odległe od niej o kilkadziesiąt metrów, pozwalały dowozić cięższe rekwizyty niemal prosto na scenę.

Czyli mniej więcej wiedziałem, w którym miejscu się znajduję. Jonasz w brzuchu wieloryba… Korytarz skończył się ślepo. Zawróciłem, by odnaleźć schody na piąte piętro. Niestety, okazało się, że to nie takie proste. W żaden sposób nie oznaczyłem drzwi, przez które wszedłem, i teraz rozpoznanie właściwych wymagało nie lada wysiłku. Znowu znalazłem się w okrągłym pomieszczeniu z galeryjką. Kroki zbliżały się. Spojrzałem. Balkonikiem szły dwie kobiety w balowych kreacjach. Jedna z nich dźwigała belę tkaniny.

– Spokojnie – rozkazałem sam sobie. – To nie labirynt. Jeżeli nie wydostanę się samodzielnie, poczekam, aż ktoś będzie przechodził, i zapytam o drogę.

Zabrałem się do sprawdzania wszystkich zakamarków i oczywiście trafiłem na wyjście. To były inne schody niż te, którymi tu zawędrowałem, ale liczyło się tylko jedno – prowadziły w dół.

Odnalazłem moje biuro po trzygodzinnej nieobecności. Szary paproch, który zostawiłem na klamce, leżał na swoim miejscu. Czyli nikt nawet nie przyszedł sprawdzić, czy „pracuję”.

Po pierwszej wyprawie na górne kondygnacje miałem lekki przesyt wrażeń… A jednak nieznane kusiło.


***

Mijał drugi tydzień pracy. Nawet sobie jakoś radziłem. Potrafiłem już dotrzeć z parteru do mojej pakamery. Ba, umiałem wydostać się na zewnątrz. Znalazłem nawet drugą z trzech stołówek.

Był ponury, ciemny styczniowy wtorek. Po wczorajszym dniu bezmięsnym dziś zaserwowano doskonały gulasz, do tego kartofle i buraczki. Żarcie jak w rządowym ośrodku wypoczynkowym, do którego kiedyś zabrał mnie stryjek.

– To ty? – usłyszałem jakiś znajomy głos.

Oderwałem wzrok od talerza.

– Norbert? – zdumiałem się.

Znałem obrzydliwca aż za dobrze. Chodziliśmy do tej samej podstawówki, ponownie spotkaliśmy się w liceum, był ode mnie dwa lata starszy. Nieuleczalny, obleśny erotoman. Nieproszony usiadł na wolnym krześle obok.

– Co tu porabiasz? – zagadnął.

– Ukrywam się przed życiem – odparłem – i przy okazji z polecenia najwyższych czynników poznaję dogłębnie pracę prostego robotnika, co ma mnie wyleczyć z obsesyjnie negatywnego stosunku do panującego w Polsce ustroju sprawiedliwości społecznej. A ty?

– Drobne zawirowanie w życiorysie – westchnął.

– Syfilis cię trafił? – zainteresowałem się.

– Tfu! Odpukaj. – Chyba autentycznie się przestraszył. – Tylko tego mi jeszcze brakowało. Też nakaz pracy dostałem – powiedział jakby niechętnie. – Przy kostiumach, sitodruk robię. A za parę tygodni idę w kamasze.

– Fiu…

To mu się noga powinęła. Zresztą „zaszczytny obowiązek służby wojskowej” w każdej chwili i mnie mógł spotkać.

– Na szczęście od razu na podoficera politycznego idę.

– Coś narozrabiałeś?

– A, szkoda gadać. – Machnął ręką. – Wiesz, przespałem się z taką jedną.

Nic nowego. Podrywał wszystko, co się ruszało. Obmacywał te, które nie dały się poderwać. Parę razy oberwał za to po facjacie, ale wcale go to nie zrażało. Zdumiewała mnie liczba jego podbojów. Czy tych wszystkich dziewczyn nie raził jego prostacki język i maniery jak u absolwenta zasadniczej budowlanej?

– To chyba u ciebie normalne – zakpiłem.

– No, niby tak. Wiesz, jestem wrogiem konwenansów i przesądów. Ale jej ojciec podszedł do sprawy z typowo burżujską moralnością… I mam przerąbane.

– Szycha?

– I to jaka! Nomenklatura najwyższego szczebla, Komitet Centralny… No i on mnie tak załatwił – rozżalił się. – Nakaz pracy i duuuupa. Nie dość, że zapieprzam na półtora etatu, to jeszcze często dostaję nocki. Nijak kontynuować obiecującego romansu.

– Na nocki? – zdziwiłem się. – Przy kostiumach?

– Toż mówię. Pracy jest tyle, że nie wyrabiamy. Po szesnaście godzin ludzie przy sitach stoją.

– Ale po co?

– Jak to: po co? – zirytował się. – Nie wiesz, po co w teatrze są kostiumy?

– Ale przecież nie ma teraz przedstawień, aktorzy ogłosili bojkot i w ogóle…

– Przedstawień nie ma – zniżył głos – ale kostiumy szykujemy. I to na wagony dosłownie. Bojkot niby ogłosili, lecz próby trwają. Podobno – puścił oko – będzie za dwa miesiące przedstawienie galowe. Premiera. Na imieninki.

– Imieninki? – nie zrozumiałem.

– No, pomyśl sam. Przecież Pierwszy też kiedyś świętuje. No więc jest grupa aktorów…

– …którzy chcą na imieniny Jaruzela wystawić balet. – Uśmiechnąłem się. – Zapewne w tajemnicy przed kolegami.

– Nie w tajemnicy, tylko aby pokazać władzy, że nie wszyscy przesiąkli duchem anarchii. I że jakby co, to oni są lojalni, zwarci, gotowi, szczególnie do wzięcia podwyżki, wczasów zakładowych i tak dalej – zachichotał.

– Czyli liczą, że władza ich za to odpowiednio dopieści. – Pokiwałem w zadumie głową.

– No, ba… Czas na mnie. – Rzucił okiem na masywny radziecki zegarek. – Jakbyś miał chwilę, zapraszam w odwiedziny. Górna malarnia kostiumów, poziom szósty. Zobaczysz, co robimy.

– Jasne.

Poszedł sobie.


***

Błąkałem się po korytarzach. Czytanie po dziesięć godzin dziennie męczyło, więc co jakiś czas szedłem rozprostować kości. Napawałem oczy sekretami teatru. Oglądałem próby, zaglądałem do sal, gdzie baletnice ćwiczyły przed lustrem… Tego dnia też łaziłem bez celu, gdy nieoczekiwanie prawie wpadłem na zjawiskowo odzianego człowieka. Aktor w swoim kostiumie wyglądał jak typowy kresowy szlachciura. W kontuszu, z szablą u boku. Minął mnie obojętnie, szedł szybko czymś zaaferowany. Wezwał windę i zjechał w dół.

Dziwne, pomyślałem. Przecież jest bojkot… Aktorzy nie występują, przedstawienia zawieszone. Czyżby to był jeden z łamistrajków? Imieninki i tajemnica państwowa. Pewnie na scenie trwa próba.

Postanowiłem chociaż popatrzeć.

Zaplecze od widowni oddzielone jest bardzo starannie. Ostatecznie po co widzowie mają błądzić i oglądać teatr od kuchni? Bariera działa, niestety, w obie strony. Ale kto powiedział, że przedstawienie trzeba oglądać z widowni?

Scena Teatru Wielkiego jest ogromna. Na ścianach, ukryte za kulisami, znajdują się pomosty techniczne. Stamtąd podczas przedstawień emituje się sztuczne dymy, kolorowe światła i inne takie miłe dodatki. Pomosty ciągną się aż pod dach. W sumie jest ich siedem.

W poprzek, na wysokości pięciu i siedmiu pięter, nad deskami sceny biegną dwie kładki techniczne z wąskich stalowych kratownic. Widz nie ma szans ich dojrzeć, ponieważ zasłania je ta część kurtyny, która normalnie się nie podnosi. Oczywiście, oglądanie stąd czegokolwiek ma swoje mankamenty. Głównym jest ten, że patrzy się z góry. Drugi, że obok gry aktorów widać techników kręcących się cały czas za kulisami… Trudno, coś za coś.

I właśnie na tę niższą kładkę wlazłem, by popatrzeć sobie na próbę. Niestety, zawiodłem się. Na scenie zamiast szlachty zobaczyłem jakąś kobietę odzianą w pseudoegipski strój. Czyżby planowano wystawiać „Aidę”? W każdym razie człowiek, którego minąłem, bardziej pasował do „Strasznego dworu” Moniuszki niż do podziemi egipskich grobowców…

Rozczarowany zostałem jeszcze chwilę, zastanawiając się, co robić dalej. W końcu zrezygnowany postanowiłem wrócić do swojej kanciapy.


***

Drzwi otworzyły się zupełnie znienacka. Oderwałem wzrok od książki. Inspekcja, czy może wreszcie jakieś zlecenie? Nie, na szczęście to tylko sprzątaczka. Ta sama kobiecina w fartuchu, z burą szmatą na wyliniałej szczotce…

– Nogi, niech se kierownik nogi podniesie, to podłogę przetrę – powiedziała życzliwie.

Przełożyłem stopy na biurko.

– Jeszcze nie zwariował? – Spojrzała na mnie i puściła oko. – Ja to bym tak nie mogła czytać cały dzień. Co gazetę przejrzę, to głowa boli. A i poprzednik też widać nie mógł.

– Co się z nim stało? – zadałem dręczące mnie pytanie.

– Z kim?

– No z tym, co tu pracował przede mną.

– A… Tak samo go załatwili – mruknęła sprzątaczka. – Siedź i czekaj, aż telefon zadzwoni, powiedzieli. No to siedział i siedział, palma mu odbijała… Najpierw zaczął łazić po korytarzach bez celu, potem zapuszczał się coraz dalej. Pytał o stare plany budynku, wreszcie przycichł i pewnego dnia po prostu to zrobił.

– Jak? Słyszałem coś, że się spalił.

– Znaleźli jego buty i ubranie poukładane w kostkę w kotłowni. Koło zsypu węgla do pieca. Wskoczył ani chybi prosto w palenisko… Milicja kazała wygasić i wygarniali żużle, ale tylko stopiony zegarek po nim został. Świeć Panie nad jego duszą – westchnęła.

Zirytowałem się. Co to, u licha, za bzdura!? Ktoś miałby ot tak wskoczyć do pieca? A może… Morderstwo? Nie, skoro milicja zbadała sprawę… A może kryją sprawcę? Też bzdura. Jakby SB chciała kogoś stuknąć, a potem upozorować samobójstwo, to przecież nie w ten sposób. Zbyt grubymi nićmi szyte. Dobrze, przyjmijmy, że to było samobójstwo. Tacy desperaci zazwyczaj zostawiają po sobie listy. Może znaleźli i stąd wiedzieli?

Nawet nie miałem z kim o tym porozmawiać. No niezupełnie, był ten głupek Norbert. Oczywiście, nie zamierzałem go odwiedzać. Mierził mnie. Chamski język, prostackie maniery. Po cholerę w ogóle z takim gadać? Nie przewidziałem, że po prostu do mnie przyjdzie.

Studiowałem akurat historię Rusi Kijowskiej, gdy stanął w drzwiach. Wlazł oczywiście bez pukania.

– Fiu, fiu. – Rozejrzał się. – To tu się pan konsultant dekuje… Jak przytulnie – zakpił.

– Cóż cię sprowadza?

– Nie wpadłeś w odwiedziny, to wydedukowałem, że nie umiesz trafić. Labirynt to przecież nielichy. Zbieraj się, zgodnie z partyjnym zaleceniem obejrzysz życie prostych roboli. Bo zza biurka to raczej ci się nie uda.

– Teraz?

– No chodźże. – Odwrócił się na pięcie. – Przecież widzę, że nie masz nic pilnego do roboty. „Borysa Godunowa” na razie nie planują u nas wystawiać.

Powlokłem się za nim do stolarni. Jak się okazało, schodki, które widziałem w czasie pierwszej wyprawy, prowadziły do korytarza z bykiem. Następnie trafiliśmy do znajomej mi już okrągłej sali, a potem przez drzwi z płyt matowego zbrojonego szkła, osadzonych na stalowym stelażu, weszliśmy do malarni.

– Nie będę przeszkadzał?

– Właź, przerwa jest.

Zobaczyłem kilkanaście stołów pokrytych cienką tkaniną bawełnianą. Na niej leżały spore aluminiowe ramy. To chyba były te sita… Nie miałem wcześniej nigdy do czynienia z sitodrukiem. Tylko słyszałem, że taka technika istnieje.

– Zobacz. – Podniósł ramę.

Na stole położył kawałek tkaniny, chyba plecy od czegoś. Następnie przygniótł ramą.

– To jest taka gęsta tkanina, a tu ma wypalone wzorki. – Pokazał. – Jak się całość przeciągnie raszplą…

Narzucił gęstej, kluchowatej błękitnej farby, a potem czymś w rodzaju wycieraczki zaciągnął całą powierzchnię.

– I teraz patrz, tam, gdzie jest wzór, przechodzi przez osnowę. – Podniósł sito.

Na szmatce został niebieski szlaczek.

– To farba termoutwardzalna – wyjaśnił. – Trzeba ją jeszcze nagrzać w piecyku.

Po chwili oglądałem gotowy wyrób.

– Coś jakby plastik. – Poskrobałem wzór paznokciem.

– O to pytaj raczej teatralnych chemików. – Wzruszył ramionami. – Ja tylko robię to, co mi kazali.

– Co dzieje się dalej z taką tkaniną?

– Powstają z niej kostiumy. Dostajemy te detale z farbiarni, nakładamy wzór i odsyłamy do szwalni. To, co z daleka wydaje się haftem, w rzeczywistości jest robione przez nas – powiedział z dumą. – Co się krzywisz, teatr to sztuka oszustwa.

Zauważył, że miałem już dosyć.

– Trafisz na dół? – zaniepokoił się.

– Chyba tak – odparłem niepewnie.

– Odprowadzę cię, tu jeszcze będzie z pół godziny przerwy.

Szliśmy korytarzem, gdy zza zakrętu wyszła para aktorów w strojach. Starszy facet w peruce, ze szpadą u boku i drobna blondynka około trzydziestki, w kapeluszu z woalką. Minęli nas, milcząc. Mój towarzysz odprowadził ich wzrokiem.

– Ciekawe, zwykli ludzie czy tamci – mruknął.

– Tamci?

– Widzisz – powiedział Norbert – krążą takie głupie legendy…

– Legendy? – podchwyciłem.

– Taaa… – zamilkł jakby speszony.

– Upiór w operze? – zażartowałem. – Chyba nie o to ci chodzi?

– Co do upiora, to chyba faktycznie nie istnieje – zgodził się. – Choć oczywiście głowy nie dam. Jak się tu dłużej popracuje, nic nie jest już takie oczywiste.

Przez chwilę milczał.

– Ludzie… – powiedział wreszcie. – Starzy teatralni wyjadacze opowiadają, że tu żyją ludzie.

– Jacy ludzie? – nie zrozumiałem. – To chyba normalne, że jesteśmy żywi i homo sapiens…

– Wyobraź sobie ludzi, którzy tu mieszkają. Którzy nigdy nie wychodzą na zewnątrz. Którzy rodzą się tu i umierają, pokolenie za pokoleniem. A może i nie umierają.

– Jaja sobie robisz. Pokolenie za pokoleniem? Ile ten teatr ma lat?

– Tylko cytuję – burknął. – Dwie enklawy. Dwa klany starte w walce. Jedno terytorium wspólne. Teatr…

– Enklawy?

– Obszary budynku, których nie ujęto na planach. I raczej nie należy ich szukać.

– I skąd niby mieliby się tu wziąć tajemniczy mieszkańcy?

– Ponoć ich przodkowie ukryli się tu we wrześniu trzydziestego dziewiątego. Weszli w trzewia budynku i zorientowali się, że nie są sami. Tamci byli starsi. Osiedli tu w tysiąc dziewięćset piętnastym, może nawet wcześniej. Obie grupy nigdy się nie pogodziły. Od czasu do czasu udowadniają sobie, kto jest lepszy. Tak przynajmniej mówił mi pewien staruszek pracujący w kotłowni.

– To idiotyzm.

– Dlaczego?

– Tia… Mieszkają sobie ludzie w teatrze. I sądzisz, że nikt by nie zauważył?

– Jedni pracownicy wiedzą, inni mają to w dupie, a jeszcze inni nie wierzą i nie chcą widzieć tego, co oczywiste. Trzy tygodnie temu do pracy przy sitodruku przyszła nowa dziewczyna. Ładniutka, rasowa samiczka, tylko rwać. No to się zainteresowałem. A potem nagle przestała się zjawiać. Ot, jednego dnia była, drugiego nie.

– Dobierałeś się do niej? – za późno ugryzłem się w język.

Niestety, nie obraził się.

– Oj tam, dobierałem. Trochę ją capnąłem za tyłek. No wiesz, kupa dziewczyn udaje świętoszki, ale drobne masowanko i nabierają ochoty. Nie sądziłem, że jest taka niedotykalska. I, kurde, kamień w wodę.

– Niektóre tego nie lubią.

– Co? – Spojrzał na mnie zdumiony. – Czego?

– Obmacywania.

– Głupiś. Możesz uwierzyć mojemu doświadczeniu. Lubi każda, tylko różnie mają sfery erogenne umieszczone i zabrałem się za nią od niewłaściwej strony. Trza było po cyckach posmyrać, ale zostawiłem je sobie na deser…

– No to wystraszyłeś ją i rzuciła robotę – warknąłem. – Czego jeszcze byś chciał?

– Wymyśliłem legendę, że mam jej płytę oddać, poszedłem do kadr. I co? Figa, nikt o takim nazwisku nigdy nie pracował w teatrze. Poszedłem do kierowniczki, pociągnąłem za język. Tu się zaczynają najlepsze jaja. Bo wiesz co? Ustaliłem, że zadzwonił do niej dyrektor Grabko z departamentu kierunków strategicznych i polecił zatrudnić. No to ja z powrotem do działu kadr ustalić, gdzie go w tym labiryncie szukać, bo pomyślałem, że jak dzwonił, to pewnie jakaś jego znajoma. A tam mi mówią, że nie znają żadnego dyrektora Grabki, a o takim departamencie nawet nie słyszeli. Jakby tego było mało, na drugim piętrze znalazłem jego biuro. Tabliczka na drzwiach, nazwa departamentu, nazwisko dyrektora, wszystko w porządeczku. Tylko zamknięte na głucho i żadnego śladu w papierach, że taka komórka w ogóle istnieje.

– Bałagan mają?

– Jasne. Widziałeś taki bałagan, żeby zgubić dyrektora razem z całym podległym mu pionem?

– Hmm…

– Co najśmieszniejsze, wyobraź sobie, znalazłem tę dupę. Prawie znalazłem.

Skrzywiłem się w duchu. „Dupa”, jak można tak mówić o dziewczynie!?

– To w końcu znalazłeś czy nie znalazłeś?

– Wypatrzyłem ją z góry, z kładki technicznej. Pląsała sobie na scenie podczas próby. No to zaczaiłem się koło portierni. I wiesz co?

– Nie wyszła?

– Właśnie. Kwadrans przed godziną milicyjną się zmyłem, dobrze, że nocną przepustkę mam.

– Tu jest pięć portierni. Mogła też wyjść głównym wyjściem – zauważyłem.

– No, niby tak – zgodził się niechętnie. – Ale mam przeczucie, że się przyczaiła i wyjdzie z kryjówki, dopiero gdy przestanę tu pracować.

– No, to może trochę potrwać.

– Gdzie tam – parsknął. – Przecież niedługo biorą mnie w kamasze.

Pokiwałem głową, udając smutek.

– Rozejrzyj się za nią – poprosił. – Niewysoka, ciemne oczy i włosy. Czesze się w koński ogon i używa jaśminowych perfum. Od razu ją rozpoznasz.

Stanęliśmy właśnie przed moimi drzwiami.

– I stanowczo twierdzisz, że to członkini klanu zagadkowych dzikich lokatorów żyjących w tych murach? – spytałem tonem doświadczonego psychiatry, który niczemu się nie dziwi.

– No – potwierdził.

– To chyba ci szajba odwaliła – odparłem kategorycznie.

– Że co?

– Jak jej będziesz za bardzo szukał, to się wkurzą i możesz skończyć w piecu, jak mój poprzednik – postanowiłem być bezlitosny.

– Przecież milicja ustaliła, że samobójstwo popełnił. – Na szczurzej gębie odmalowało się niekłamane zdumienie.

Wierz milicji, czubku, zobaczymy, jak daleko w życiu zajdziesz… Pożegnałem go pospiesznie i schroniłem się w biurze.


***

Nie chciałem się nigdzie włamywać. Nie miałem ochoty nic kraść. Po prostu korciło mnie nieznane. Co mogły kryć dziesiątki zamkniętych pomieszczeń? Piąte piętro stanowiło w tym budynku jakby granicę ekspansji gatunku homo sapiens. Życie teatru, gorączkowa krzątanina koncentrowały się na niższych kondygnacjach. Wyżej była tylko ta malarnia kostiumów i ogromna ilość skąpanych w półmroku korytarzy. Dziś zawędrowałem daleko na zachód od sceny. I znalazłem otwarte drzwi…

Szedłem przez magazyn mebli oczarowany. Czego tu nie było! W większości zwykłe atrapy wykonane na potrzeby przedstawień, ale wśród nich, jak rodzynki w cieście, stały także prawdziwe gdańskie szafy, solidne stoły i skrzynie. Oświetlałem je po kolei latarką, oglądałem zafascynowany rzeźbione powierzchnie, gzymsiki i korony… W jaki sposób zebrano tę niezwykłą kolekcję?

Nieoczekiwanie promień światła wydobył z mroku wielkie łoże z baldachimem. Na skotłowanej pościeli leżało coś czarnego. Pochyliłem się i podniosłem jedwabną halkę obszytą koronką. Na metce miała nadrukowany numer ewidencyjny. Dotknąłem dłonią materaca. Był jeszcze ciepły.

Wesoło tu, pomyślałem rozbawiony. Aktorzy lub pracownicy techniczni dogadzają sobie nie dość, że na rekwizytach, to jeszcze w kostiumach…

Jakby na potwierdzenie moich domysłów w ciemności rozległ się odgłos szybkich kroczków. Odwróciłem się odruchowo, snop światła z latarki rozproszył na chwilę ciemności, ale promień zaraz ugrzązł wśród kotar i draperii. Gdzieś za nimi zabrzmiał perlisty dziewczęcy śmiech, a następnie trzask drzwi.

Halka, czy też kusa koszulka nocna, pachniała jaśminem… Rozwiesiłem ją starannie na oparciu krzesła i wyszedłem z magazynu. Czułem zakłopotanie, przeszkodziłem komuś w płomiennym romansie, z drugiej strony byłem też poirytowany… Sam nie wiem dlaczego.


***

Norberta spotkałem znowu w stołówce nazajutrz przy śniadaniu. Niechciany kumpel dosiadł się do mnie jak zwykle bez pytania. Miał na talerzu kanapki z wędliną i listek sałaty.

– Smacznego – powiedział.

Podziękowałem.

– Coś taki skwaszony? – zapytał.

– Gryzie mnie jedno pytanie – westchnąłem.

– Wal śmiało.

– Zastanawiam się, skąd tu takie świetne warunki pracy? Żarcie na stołówce pierwsza klasa, jakby o kryzysie nie słyszeli. A widziałeś, jakie mydła są w kiosku na dole? W Peweksie takich ze świecą szukać!

– A wiesz, ilu ważnych partyjniaków tu zrobili dyrektorami? Jesteś, stary, w mateczniku komunistycznej arystokracji. Tylko w Sejmie podobnie karmią. Cały ten teatr to jak rezerwat. Ba, co ja mówię, to prawie enklawa komunizmu. I ceny prawie co komunistyczne.

– Lenin pisał, że w komunizmie nie będzie pieniędzy – zażartowałem.

– Ty kopany reakcjonisto, jeszcze nie dorosłeś, by Lenina łapać za słówka! – syknął.

W pierwszej chwili zmartwiałem, ale zaraz się uspokoiłem. Nawet jeżeli ten szczurek naskrobie donos do SB, to za cytowanie Lenina nic nie mogą mi zrobić. I zaraz zobaczyłem, jak się śmieje.

– Co, nastraszyłem cię? – zapytał. – Daj spokój, czy ja wyglądam na ubeka?

– Myślałem o tym, co opowiadałeś mi dwa dni temu – zmieniłem temat. – Ta legenda o ludziach, którzy stąd nie wychodzą… Ja też właściwie zaczynam żyć tylko tutaj. Przychodzę rano, wychodzę wieczorem. Na stołówce jem śniadanie, obiad i kolację. Jeżeli zgłodnieję, za kilka złotych mogę kupić suty podwieczorek. Wracam do domu tylko po to, żeby spać, ewentualnie obejrzeć przed snem telewizję. No i po nowe książki.

– A po cholerę?

– Nie wiesz, po co się czyta? – zakpiłem.

– Nie, zastanawiam się, dlaczego chce ci się je dźwigać, przecież jako pracownik masz prawo korzystać z biblioteki.

– Tu jest biblioteka?

– Nie powiedzieli ci? Oczywiście, że jest. Nieduża, na jakieś czterdzieści tysięcy tytułów. Na drugim piętrze, na prawo od wind.

– Czyli wracam tylko spać i oglądać telewizję.

– Jak się uprzesz i olejesz telewizję, w której i tak nic ciekawego nie ma, spać też możesz tutaj. – Wzruszył ramionami. – W magazynie jest łóżek polowych do wypęku. Jak jest nawał pracy w malarni, to pracownicy śpią na miejscu. Przekimają kilka godzinek i po przebudzeniu znowu do roboty… Pora na mnie – westchnął.

– Tym razem ja cię odprowadzę – zaproponowałem.

Zostawiłem go pod drzwiami malarni, a sam ruszyłem poznanym ostatnio szlakiem. Tajemnica halki dziwnie mnie intrygowała. W magazynie mebli nic się nie zmieniło. Zapaliłem mocną latarkę i spróbowałem odnaleźć tamto łoże z baldachimem. Znalazłem sześć. W czterech była pościel. Stara, pożółkła, zakurzona. Ułożona równiutko. Zagadkowa dziewczyna, która porzuciła koszulkę, wróciła, by po sobie posprzątać.

Do tej pory zakładałem, że nakryłem tu jakąś parkę w ich miłosnym gniazdku, ale teraz naszły mnie wątpliwości. Usłyszeli, jak wchodzę, ubrali się, obiegli mnie po łuku? Bzdura. Więc może dziewczyna spała tu, ubrana w halkę, jeszcze zanim wszedłem, zaczęła się ubierać i słysząc, że się zbliżam, szybko się wymknęła? Czy to możliwe, że nie chcąc wracać na noc do domu, wślizgnęła się do otwartego magazynu i postanowiła przespać się w królewskim łożu? A tu ja, konsultant merytoryczny za dychę, jak ostatni cham wpakowałem się z latarką do sypialni damy… Czy słyszałem tupot jednej pary nóg czy dwu? Obutych czy bosych? Diabła tam.

Wróciłem na korytarz, aby zbadać pozostałe drzwi. Niestety, żadne nie były otwarte, więc zawróciłem na dół. Nieoczekiwanie zapragnąłem znaleźć się wśród ludzi.


***

Przyjmijmy, że mam ochotę popełnić samobójstwo – rozważałem. – Albo że na przykład wiem, iż zagadkowi mieszkańcy teatru chcą mnie zgładzić. Co wtedy? Ostrzegam mojego ewentualnego następcę, zostawiam mu list, wskazówkę… Cokolwiek. Tylko gdzie? Pod doniczką?

Parapet był pusty. A biurko? Wysunąłem szufladę, a potem wpełzłem pod mebel. Eureka! Od spodu szuflady przylepiono plastrem stary klucz. Odkleiłem go i obejrzałem uważnie. Nie klucz. Wytrych raczej… Położyłem narzędzie na stole i popatrzyłem nań zadumany. Wytrych miał swoje lata. Powierzchnia metalu poczerniała i zbrązowiała. Jedynie przy skrzydełku widać było świeże otarcia. Sądząc z kształtu, powinien pasować do większości starych zamków.

Najpierw sprawdziłem drzwi mojego biura. Z pewnymi problemami sforsowałem mechanizm. Pomyślałem o dziesiątkach zamkniętych na głucho pomieszczeń na najwyższych kondygnacjach. Postanowiłem sprawdzić je zaraz po obiedzie. Dziś w stołówce był schabowy z frytkami. Na szczęście, tym razem nie spotkałem Norberta. Gdy już się najadłem, ruszyłem na wyprawę badawczą. Zapuściłem się w długi korytarz, równoległy do tego, w którym leżał martwy byk. Dotarłem do zakrętu. Zamiast wind była tu ściana, a w niej drzwi z dość starym zamkiem. Użyłem znalezionego wytrycha.

W pomieszczeniu panował półmrok, brud dawno już zarósł okna. Kiedyś była tu stolarnia, może modelarnia. Do stołów poprzykręcano potężne stacjonarne imadła, podłogę zaścielała warstwa wiórów i trocin. Jakieś deski i sklejki oparto o ścianę. Wszystko poszarzało ze starości. Na narzędziach leżała warstwa kurzu. Sądząc z intensywnego charakterystycznego zapachu, myszy miały tu używanie.

W kącie odkryłem szyb windy towarowej. Żadnego przejścia dalej. Wycofałem się i starannie zamknąłem drzwi. Zagłębiłem się w ciemny korytarz prowadzący gdzieś na zachód. Kolejne drzwi. Pokonałem je i stanąłem na progu rozległej sali.

Magazyn kostiumów? Przecież z tego, co pamiętałem, umieszczono go dużo niżej. Zapasowy magazyn kostiumów? Setki rozmaitych ubrań, zakurzonych i zetlałych, wisiały na wieszakach. Oglądałem niekończące się rzędy sukien, żupanów, mundurów. Hafty były w większości prawdziwe, nie namalowane… Nim dotarłem do końca magazynu, rozkaszlałem się. Kurz, lawenda i naftalina tworzyły mieszankę zabójczą dla płuc. Zanim katar ostatecznie zatkał mi nos, poczułem jeszcze słabą, ledwo uchwytną woń jaśminu.


***

Bibliotekę urządzono w korytarzu. W czasie jakiejś przebudowy przestał być potrzebny, prawdopodobnie zmienił się układ ciągów komunikacyjnych. Pomieszczenie było wysokie na co najmniej pięć metrów, szerokie najwyżej na dwa. Po wstawieniu regałów pozostało niewiele miejsca. Bibliotekarza nie zastałem, ale stojąca na biurku herbata była jeszcze ciepła. Może poszedł gdzieś w głąb?

Ruszyłem naprzód. Książki, setki i tysiące książek, woń starego papieru, pleśni, stęchlizny… Dotarłem do rozwidlenia korytarza. Księgozbiór ciągnął się w prawo i w lewo. Pojedyncze żarówki o mocy najwyżej trzydziestu watów dawały niewiele światła. Poszedłem, jak mi się zdawało, w stronę sceny. Jakieś dwadzieścia metrów dalej korytarz zakręcił i skończył się ślepo. No, prawie ślepo. W ścianie za regałami znajdowały się niewielkie drzwiczki.

Nacisnąłem klamkę. Nie ustąpiły.

– Szkoda się szarpać – usłyszałem za sobą. – Klucze też dawno zgubiono.

Bibliotekarz był zasuszonym staruszkiem, który dawno już chyba osiągnął wiek emerytalny. Wymieniliśmy uścisk dłoni. Powiedziałem mu, czego szukam.

– Plany teatru? – zdziwił się. – Nie ma. To znaczy są. W głównym korpusie budynku na każdym piętrze wisi plan ewakuacyjny. Ale reszta… – Wzruszył ramionami. – Po co to komu? Niech pan spyta w dyrekcji.

– Przecież ktoś musi robić co jakiś czas inwentaryzację? – drążyłem. – Albo przegląd sieci elektrycznej?

– Główne magistrale puszczono po ścianach. Ale i tak nie ma potrzeby ich sprawdzać. Wszystko działa bez zarzutu, choć instalacja pamięta czasy pierwszych żarówek. Położono ją jeszcze za cara Mikołaja.

– To jakaś bzdura! Przecież tak stare kable… Zresztą teatr palił się w czasie wojny.

– Nie cały przecież spłonął. A widziałeś kiedyś, chłopcze, kabel z tamtych czasów? To jest poezja, a nie kabel – rozmarzył się. – Cieniutkie jak włos miedziane druciki, każdy owinięty nawoskowanym papierem. Wszystko oplecione uszczelnionym kauczukiem płótnem, a potem jeszcze zalutowane w ołowianym płaszczu. Nas już nie będzie, a po nich iskra przebiegnie jak w dniu, w którym je zainstalowano.

– A plany instalacji wodociągowych – nie dawałem za wygraną, puszczając mimo uszu bzdury, które wygadywał bibliotekarz.

– Rury z brązu. – Wzruszył ramionami. – Na razie nie popękały. Jak gdzieś strzeli kolanko czy zawór, to wtedy pewnie wyślą hydraulików. A właściwie po co szuka pan tych planów? – zainteresował się.

– Skoro mam tu pracować, chcę poznać budynek – palnąłem.

– Po co? – powtórzył po raz kolejny. – Ja tu siedzę już dwudziesty ósmy rok i jak do tej pory ani razu nie byłem wyżej niż na piątym piętrze. Nikt nie zna całego tego labiryntu. A może ktoś panu nakładł do głowy jakichś bzdur? – Spojrzał znad okularów. – Jak zaczynałem tu robić, też opowiadano mi to i owo – roześmiał się. – Ale przecież to zwykłe bajki.

– Jak to udowodnić?

– A po co udowadniać? Idiotyzm to idiotyzm i tyle. Większość personelu przychodzi i odchodzi. Jest spora rotacja, bo teatr potrzebuje coraz to nowych fachowców do pracowni. Studenci sobie u nas też dorabiają. Ale zasadniczy trzon ekipy jest od lat ten sam. Nie dałoby się utrzymać takiego sekretu – stwierdził stanowczo.

– No, pewnie nie – przyznałem niechętnie.

Żeby udobruchać staruszka, wypożyczyłem kilka książek historycznych i jedną powieść. Dopiero kładąc zdobycz na własnym biurku, pomyślałem sobie, że przecież starzy pracownicy mogą celowo rozpuszczać różne plotki, by kryć „pasażerów na gapę”, dzikich lokatorów tego gmaszyska.

Ciekawe, czy mój wytrych pasowałby do drzwiczek…


***

Trzy tygodnie pracy w teatrze minęły jak z bicza strzelił. Liczyłem, że nawet jeśli ubecja poleciła komuś za mną łazić, to pewnie już uśpiłem jego czujność. Wyszedłem tego dnia nieco wcześniej. Pora na zabawę w milicjantów i opozycję. Ruszyłem Senatorską. Schodki koło kościoła Świętej Anny były oblodzone, ale zdołałem zejść. Złapałem trzynastkę. Był paskudny zimowy wieczór, gdy wysiadłem na pętli przy Kawęczyńskiej.

Na szczęście nie było śniegu… Pora sprawdzić punkty kontaktowe. Minąłem bazylikę i wszedłem do ogródka jordanowskiego po drugiej stronie ulicy. Pusto. Sprawdziłem, czy nikt za mną nie lezie… Koło domu kultury stał stary podwórkowy kibel. Wsunąłem klucz w zamek i przekręciłem. Mimo mrozu smród zwalał z nóg. I na to właśnie liczyliśmy. Najtwardszy ubek powinien zwiać po minucie. Stanąłem na przedwojennej, jeszcze żeliwnej muszli i nie zdejmując rękawiczek, sięgnąłem na półkę zawaloną śmieciami. Zdjąłem zardzewiałą skrzynkę. Już w chwili gdy ją podnosiłem, wiedziałem, że nic z tego. Za lekka. Dziś nie znajdę wewnątrz ani ulotek, ani biuletynu, ani nawet taśm z nagraniami…

Zakląłem w duchu. W kasetce nie było nawet meldunku. Niedobrze. Czyżby wpadła cała siatka w tej dzielnicy? Zamknąłem ubikację i odszedłem, łapczywie oddychając ostrym powietrzem. Pod szkołą minął mnie patrol, dwóch smutnych, przemarzniętych żołnierzy i jeden zadowolony z życia, spasiony milicjant… Na szczęście nie zwrócili na mnie uwagi.

Druga skrytka w zasadzie nie była moja. Grzesiek dał mi klucz tuż przed internowaniem. Wszedłem w bramę starej czynszówki. Koło skrzynek na listy wisiała jeszcze jedna, ozdobiona symbolem Miejskiego Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji. Tu powinno coś być. Choćby ulotki czy broszurki do rozrzucenia. Kolejny klucz zgrzytnął w zmrożonym zamku. Niestety. Ona też była pusta. Martwa…

Trzecia… Doszedłem do ulicy Radzymińskiej. Skup butelek był nadal czynny. Ponury zarośnięty drab siedział w swojej kanciapie, okutany w brudny kożuch.

– Czy przyjmie pan na stłuczkę butelki po koniaku? – zapytałem. – Mam setkę sztuk.

Niepotrzebnie męczyłem się z idiotycznym hasłem, rozpoznał mnie.

– Wszystkich wyaresztowali – powiedział półgłosem. – Wpadła też drukarnia.

– Dyspozycje dla mnie?

Pokręcił głową.

– Od tygodni nikogo nie było – rzekł z rezygnacją. – Chyba wszystko dupło. A i dwóch takich się tu kręciło – zniżył głos. – Ale spróbuj znowu wpaść za miesiąc, może coś będę już wiedział.

Nie było sensu się zasiadywać. Wskoczyłem w autobus i pojechałem w stronę cywilizacji. A więc jestem odcięty od siatki. I to chyba definitywnie. Tyle warta ta nasza konspiracja. Wszyscy wyłapani, drukarnie też wpadły… Mimo wszystko trzeba będzie tu wrócić i sprawdzić, czy jednak ktoś ocalał i nawiąże kontakt.


***

Latarnie palące się połową mocy, okna też jakby ciemniejsze niż zwykle. Szarzy ludzie o przygaszonych twarzach. Naprawdę tak niewiele czasu minęło od zrywu, od porozumień sierpniowych, od tamtej euforii? Naprawdę tak niewiele trzeba, by zgasła nadzieja, radość, optymizm…

Wjechałem schodami ruchomymi na plac Zamkowy. Do domu? Po co? Siedzieć w czterech ścianach, trząść się z zimna przy stygnącym kaloryferze i nasłuchiwać szumu pustej lodówki? Wsiadłem w autobus „D”.

Znowu zaczął prószyć śnieg. Sklep Peweksu w Hotelu Europejskim mimo braku cudzoziemców był czynny. W holu stał długi ogonek.

– Kolejka w Peweksie? – zdumiałem się. Tego jeszcze nie było!

– Pewnie kolejny etap budowy socjalizmu – powiedział bykowaty facet w skórzanej kurtce.

Dobra, dobra, cwaniaczku, nie dam się sprowokować byle tajniakowi.

– Papier toaletowy rzucili, po dziesięć centów rolka – wyjaśniła kobieta, za którą stałem.

Na szczęście ogonek posuwał się w miarę szybko. Już po czterdziestu minutach byłem przy okienku. Wysupłałem dwa dolary i kupiłem flaszkę wódki. Dwadzieścia pięć centów reszty? Nabyłem sobie za nie zagraniczny batonik, a skoro trafiła się okazja, także rolkę papieru. Schowałem butelkę do teczki i zawróciłem w stronę teatru.

– O, pan też na nockę? – zdziwił się portier.

– Terminowa robota – zełgałem. – W malarni przy kostiumach będę pomagał. Sam pan wie – konspiracyjnie zniżyłem głos – imieninki idą czy coś takiego. Szczegółów nikt nie zdradza.

– A… to słyszałem. Tajemnica, znaczy się, państwowa i w ogóle z szykanami.

Nie kontrolował, co mam w torbie, bez trudu przemyciłem butelkę do swego biura. Postawiłem ją na stole, obok rosyjskiej książki o kostiumie teatralnym.

Odpakowałem batonik i pokroiłem go scyzorykiem na kawałki. Wewnątrz miał coś twardego. Wafelek? Ech, umieją robić smakołyki, pieprzeni burżuje. Patrzyłem na przekrój. Przekładany wafelek, orzeszki, karmel, czekolada… Wytrząsnąłem z kubka ołówki i wlałem sobie gorzały.

Jak radziecki inteligent, tylko brak jeszcze solonego śledzia leżącego na gazecie… Popatrzyłem na swoje odbicie w szybie.

– Żeby ten głupi Jaruzel do reszty oślepł! – wzniosłem pierwszy toast.

Padał śnieg, a ja siedziałem w cieple i zaduchu, spowity w woń lizolu oraz starej dębowej klepki. Alkohol jak zwykle po pierwszych dawkach wyostrzył mi węch.

Jesteśmy drobnymi czerwiami, które uwiły sobie gniazdka i wydrążyły korytarze w truchle lewiatana, rozmyślałem, skończywszy pierwszą szklankę. Czerwia nie interesuje anatomia czy wielkość cielska, w którym żyje. Nawet inni lokatorzy nie zasługują na uwagę, chyba że mogliby go zjeść.

Teatr… Ktoś wzniósł ten gmach, rozbudowywał, instytucja wchłaniała kolejne kamienice, cały kwartał. I wreszcie oddano budynek do użytku. Gigantyczny. Za duży. Kilometry korytarzy. Setki pomieszczeń. Większości z nich od lat nie używano. Bez sensu. Ogrzanie takiej przestrzeni musiało kosztować fortunę i pochłaniać codziennie tony deficytowego węgla.

Flaszka pokazała dno. I nagle poczułem, że jest mi duszno. Nabrałem dziwnej irracjonalnej ochoty, by powędrować mrocznymi pasażami. To będzie takie romantyczne, ja i mój duch samotni w niekończących się tunelach, tfu, korytarzach. Spojrzałem na zegarek. Miałem lekkie problemy, by zogniskować wzrok. Dwudziesta druga i kilka minut…

Wyszedłem z biura.

Na zewnątrz godzina milicyjna, pomyślałem. Ludzie zamknięci w swych mieszkaniach jak w klatkach. Wyjście na korytarz domu jest już pewnym ryzykiem. Przemknięcie się z bloku do bloku wymaga nielichej desperacji. A ja jestem wolny. Wolny w obrębie rezerwatu. Mogę przejść dwadzieścia kilometrów tej nocy. Nikt mnie nie znajdzie, nikt mnie nie złapie…

– Precz z WRON-ą! – krzyknąłem. – Jaruzelski i Kiszczak na szubienicę!

Odpowiedziało mi tylko echo. Poczułem głębokie zadowolenie. Odepchnąłem łagodnie ścianę, która zagradzała drogę. Zatoczyłem się w stronę windy, więc postanowiłem skorzystać z okazji. Wjechałem na piąte piętro. Wysiadłem, a na moje miejsce wskoczyły dwie nastolatki w kostiumach i baletkach.

Rany, żeby o tej porze takie dzieciaki trzymać na próbie? Mimo szumiącego w głowie alkoholu poczułem się zdegustowany.

Powędrowałem korytarzem i trafiłem na znajomą klatkę schodową. Wdrapałem się dwa piętra do góry.

Wyszedłem na galeryjkę. Instynkt samozachowawczy podpowiedział mi, żebym trzymał się raczej z dala od barierek. I nagle aż zamrugałem zaskoczony. Leżąca w dole sala była oświetlona. Na podłodze ustawiono kilka szklanych lampionów, w każdym płonęła świeca. Na środek pomieszczenia wyszli dwaj mężczyźni ubrani w stroje chyba z epoki Romea i Julii. Ukłonili się, a potem dobyli rapierów. Zauważyłem, że pod ścianami stoi jeszcze kilka dziwnie odzianych osób.

Ćwiczymy na przedstawienie imieninowe, myślałem złośliwie. Pan generał będzie siedział i oglądał… Może nawet ze swoim uszatym przyjacielem. W każdym razie szykować spektakl trzeba dzień i noc. Bo jak mu się spodoba, to talon na małego fiata da, albo i paszport nawet.

Tylko czemu próba w tym miejscu, a nie na głównej scenie?

Starcie było krótkie, lecz intensywne. Słuchałem, jak stal brzęczy o stal. Niespodziewanie jeden z mężczyzn wbił broń w podłogę i złapał się za rozcięte czoło. Ktoś podszedł z apteczką. Zwycięzca uniósł oręż w geście triumfu. Przetoczył wzrokiem po galerii i do mnie też się uśmiechnął.

Zamrugałem. Zaraz, coś mi się tu nie zgadzało. Jeden z aktorów chyba faktycznie został poszkodowany w starciu. A drugi co? Jeszcze miał z tego radochę? Znieczulica… Rannego właśnie opatrywano. Jacyś ludzie wyszli z cienia i gratulowali zwycięzcy. Poczułem głęboki niesmak.

W ryj chama, podjąłem męską decyzję.

Skoczyć na dół? Alkohol pobudzał mnie do czynu, ale odezwały się też resztki rozsądku. Ciut wysoko, te kondygnacje mają po cztery metry albo i lepiej. Starabaniłem się jakoś po schodach. Dopadłem drzwi, szarpnąłem klamkę. Zamknięte. Kuźwa… Zapukałem stanowczo. Ktoś po drugiej stronie roześmiał się lekko. Przykopałem raz, potem kolejny. Bez efektu.

Jestem pijany, myślałem z dziwnym ponurym zadowoleniem. Zalałem się w pestkę i poszedłem na spacer w miejsce, gdzie milicja nigdy mnie nie nakryje. Do tego mam najprawdziwszy na świecie wytrych, zaraz sforsuję te drzwi i też mogą mi skoczyć. A potem zamaluję tego dupka w ryj, żeby nie kaleczył ludzi szablą, czy co tam ma…

Zmrużyłem oczy.

– Cholera…

I wszystko jasne. Nie mogłem trafić do dziurki nie dlatego, że byłem pijany, ale po prostu miałem klucz jak od wiejskiej chałupy, a wkładka była nowiutka, typu yale. Westchnąłem ciężko i usiadłem, by przemyśleć ten problem.


***

Ocknąłem się, leżąc nie wiadomo dlaczego na galeryjce. Dręczył mnie kac gigant, byłem kompletnie przemarznięty.

– O, do diabła – westchnąłem.

Spojrzałem na dół. Malarnia była doskonale pusta. Po nocnych gościach nie pozostał żaden ślad. Sam już nie byłem pewien, co widziałem, a co mi się przyśniło. I tylko ten kac, jeden wynikający z przepicia i drugi, stokroć gorszy, moralny.

Wychlanie flaszki wódki w teatrze i włóczęga po pijanemu ciemnymi korytarzami nie wydawały mi się już ani zabawne, ani romantyczne… O, w mordę, przecież jestem tu zamknięty!

Wytrzeźwiałem w jednej chwili. Zbiegłem po schodach. Drzwi do malarni nadal nie dawały się otworzyć. Poczułem zimny pot na karku, a potem palnąłem się w głowę. Przecież… Zszedłem jeszcze kondygnację niżej, skąd już bez trudu wydostałem się na znajomy korytarz piątego piętra.

Doczłapałem jakoś do łazienki, zlałem głowę zimną wodą. Kac trochę mijał. O ósmej nawet zjadłem śniadanie. Mocna herbata i jajecznica na boczku postawiły mnie na nogi. Wraz z lepszym samopoczuciem wróciła jasność myślenia.

Co tak właściwie widziałem wieczorem? Wjechałem na piąte piętro. Spotkałem baletnice. Skąd się tam wzięły? Przecież sala, w której ćwiczą, jest na drugim.

Przyłożyłem rozpalone czoło do szyby. Baletnice to normalne dziewczyny. Nie chodzą po mieście w strojach i baletkach. Przyjeżdżają i przebierają się w garderobie na dole. Po co miałyby chodzić tak wysoko, i to o tak późnej porze? Co w środku nocy w teatrze mogły robić kilkunastoletnie panienki? Przecież zarządzono godzinę milicyjną. Może po prostu zajęcia się przeciągnęły i musiały zanocować?

Wjechałem na górę windą techniczną. Odszukałem znajomy korytarz ze sztucznym bykiem i wyszedłem prosto na arenę wczorajszego pojedynku. Żaden ślad nie wskazywał, że to, co ujrzałem wczoraj, było prawdziwe… Nigdzie na deskach nie znalazłem plam krwi czy wosku kapiących świec.

– I po cholerę było pić aż tyle? – westchnąłem.

Stukot butów przerwał moje rozmyślania. Uniosłem głowę. Dziewczyna z końskim ogonem przeszła galeryjką i znikła w jednym z korytarzy piętro wyżej. Czy to jej śmiech słyszałem wczoraj?


***

Gdy ktoś zapukał do drzwi mojego biura, odruchowo schowałem co ciekawsze książki do teczki, nim zaprosiłem gościa do środka. Okazało się jednak, że i tym razem niepotrzebnie się denerwowałem. Przyszedł tylko Norbert.

– Co ty tu siedzisz jak lis w norze? – zdziwił się.

– A gdzie mam siedzieć, to moje miejsce pracy – zakpiłem.

Nie było drugiego krzesła, więc usiadł na parapecie.

– Nie znalazłem jej – powiedział ze złością. – Albo ją schowali, albo mnie unika.

– A może to po prostu była dziewczyna z miasta? – Wzruszyłem ramionami. – A że podała fałszywe nazwisko? Bywa. Bo to mało ludzi ukrywa się przed internowaniem? Moim zdaniem, wszystkie te wymysły o „innych” to bzdury.

– W tak gigantycznej instytucji wcześniej czy później musiało dojść do czegoś takiego – mruknął. – Przecież nie sposób kontrolować zespołu liczącego tysiące ludzi.

– Sądzę raczej, że to skutek przerostu biurokracji – zauważyłem. – Dziesiątki dyrektorów, setki kierowników, sprzeczne kompetencje, działy, piony, zależności służbowe. Kto ma odrobinę oleju w głowie, jest w stanie funkcjonować jako element tej pajęczyny, a nawet stworzyć jej fałszywy fragment. Dział aprowizacji nie będzie przecież sprawdzał, czy dyrektor składający zamówienie faktycznie istnieje. Trochę sprytu i można brać pensję za nic, obżerając się szynką ze stołówki.

– Czy mógłbyś uwierzyć na moment, że oni istnieją? – zapytał.

– Spróbować to ja mogę, ale jest w tym wszystkim jeden słaby punkt.

– No co?

– Fascynuje mnie ta najbardziej debilna część legendy: pomysł, że oni w ogóle nie wychodzą na zewnątrz. Co za idiota to wymyślił?

– A po co wychodzić? Magazyny pełne ubrań, jest się w co odziać. Jakby było coś potrzeba, to są przecież szwalnie, całe bele materiałów… Lekarz zakładowy na miejscu, dentysta na miejscu. Jest gdzie się umyć. No i przede wszystkim bezpieczeństwo niemal absolutne. Tu nie ma bandytów, polityków, Solidarności ani ZOMO. Enklawa. Mogło być i tak, że gdy weszli do środka, już nie potrafili wyjść. Zapytaj psychologa, jakie bariery w umyśle spowoduje kilka lat ciągłego ukrywania się i ucieczki od świata. Przeoczyłeś też jeden ważny szczegół. Wyjść z teatru łatwo. Żeby wejść, potrzebna jest przepustka. Albo bilet – dodał po namyśle. – Ale przedostanie się na zaplecze jest trudne.

– Ty w to naprawdę wierzysz?

– Nie wiem. – Zeskoczył z parapetu. – Ale… Może ten twój poprzednik wcale nie popełnił samobójstwa.

– To znaczy?

– Może spodobało mu się tutaj i po prostu postanowił zostać… Przyłączyć się do nich?

Wyszedł, nim zdążyłem wymyślić odpowiedź.

Gdy wsiadłem do zatłoczonej windy, zwróciłem uwagę na dziewczynę, która stała tuż koło tablicy z przyciskami. Była ciemnowłosa, ciemnooka, uczesana w koński ogon. Jej wygląd pasował do opisu Norberta. Nic dziwnego, że wpadła mu w oko. Szuka jej? Niech sobie szuka na zdrowie, nie będę mu pomagał w przedłużaniu listy podbojów. Znów na nią spojrzałem. Bluzka z falbankami modna była może przed wojną… Buty nieznajoma też odziedziczyła chyba po babci. A jednak wszystko razem sprawiało wrażenie pewnej celowości. Jakby ubrała się właśnie w stylu sprzed półwiecza.

Wśród ponurych i zaciętych twarzy innych pasażerów ta buzia wręcz promieniowała wewnętrznym ciepłem i głębokim zadowoleniem z życia. Wysiadłem na swoim piętrze, ona jechała na dół. Gdy ją mijałem, w powietrzu znów czułem lekki zapach jaśminowych perfum. Zagadkowa dziewczyna z magazynu mebli? Kto wie?


***

Mijał kolejny nudny dzień. Siedziałem właśnie nad pieczonym udkiem kurczaka, kiedy w stołówce pojawił się Norbert.

– Wolne koło ciebie? – Rzucił swoją teczkę na krzesło. – Zaraz będę! – Poszedł do okienka, przez które wydawano potrawy.

Przeżułem kęs i podniosłem wzrok. Dziewczyna, którą spotkałem wczoraj w windzie, stała w drzwiach. Machnąłem rozpaczliwie dłonią, by przyciągnąć jej uwagę. Spojrzała na mnie pytająco, może trochę gniewnie. Przyłożyłem palec do ust i wskazałem jej gestem Norberta, odbierającego właśnie tacę z potrawami. Nieznajoma zrozumiała natychmiast. Znikła bez słowa. Mój niechciany przyjaciel zajął miejsce naprzeciw.

– Czas się żegnać – powiedział ze złością.

– Co się stało? – zaniepokoiłem się.

– Mam wezwanie i przepustkę na wyjazd za miasto. Pojutrze będę już w Suwałkach.

– Cholera – czułem, że należy wyrazić jakoś ubolewanie.

– A ty zostajesz tu, wśród tych cudaków – westchnął. – Będziesz siedział, wgapiając się w telefon, aż wreszcie szajba ci odbije. I jeszcze uwierzysz w teatralne opowieści.

– A ty?

– Co ja?

– Też w nie wierzysz.

– To nie tak. Myślałem nad tym, co powiedziałeś. Sądzę, że jest coś na rzeczy. Ktoś tu faktycznie w kulki sobie leci, ale to nie duchy ani konspiracja. Ot, jakieś cwaniaczki się nauczyły korzystać z okazji. Nie nasza sprawa. A że dziewczyny nie złapałem… szkoda. Warto by coś bzyknąć na pożegnanie, bo to, cholera, nie wiadomo, jak na prowincji będzie. Ale nie udało się i trudno. Wyżej dupy nie podskoczę. Trzymaj się, kartkę ci przyślę…

Gdy skończyliśmy jeść, uścisnął mi dłoń na pożegnanie. Zanim wróciłem do biura, zahaczyłem o łazienkę i starannie umyłem ręce. Czułem szaloną, obezwładniającą wręcz ulgę, że jutro nie zobaczę tej obleśnej fizjonomii.


***

Dziewczynę spotkałem tydzień później. Nie wiem, jak mnie znalazła. Zapomniałem zapytać. Może to był przypadek, a może zauważyła mnie z góry? Stałem na kładce technicznej, obserwując próbę jakiejś sztuki z wysokości pięciu pięter. Najpierw usłyszałem cichy stukot drzwi przeciwpożarowych. Potem poczułem lekką woń jaśminu. Nieznajoma stanęła obok mnie, w ciemności.

– Chciałam podziękować – powiedziała bez wstępów.

– Drobiazg.

– Nie miałam ochoty się z nim spotykać.

– A kto by miał – westchnąłem. – Na szczęście już tu nie grasuje. Wezwano go do jednostki, przyszła pora służbę wojskową odrobić.

– Cieszę się.

Teraz dopiero odwróciłem głowę, żeby na nią spojrzeć. Ubrana była w suknię przywodzącą na myśl filmy o wampirach. Światło padające z dołu nadawało jej twarzy wygląd upiora, ale zapewne mojej też…

– Mam na imię Cloridia. – Wyciągnęła ku mnie dłoń w koronkowej rękawiczce.

Pochyliłem się i ucałowałem ją.

– Czy spotkamy się jeszcze? – zapytałem wprost.

– Jutro na obiedzie – odparła z uśmiechem. – Proszę przyjść o pierwszej.


***

Siedzieliśmy naprzeciw siebie, rozdzieleni tylko blatem stolika. W niecały kwadrans zdążyłem opowiedzieć jej, jak się tu znalazłem i co łączyło mnie z Norbertem. Słuchała z lekkim znudzeniem.

– Opowiedział ci legendy o stałych mieszkańcach teatru – zmieniła temat. – Jak myślisz, czy opierają się na prawdzie, czy też, jak nasz drogi nieobecny, preferujesz bardziej przyziemne rozwiązania zagadki?

– Nie wiem, co o tym sądzić – westchnąłem.

– Bądź szczery.

– Wydaje mi się, że nie żyjesz.

– Weszłam kiedyś do teatru, umarłam i błąkam się tu jako duch – prychnęła, ale nie obraziła się. – Upiór z opery.

– Coś tak jakby. – Poczułem, że się czerwienię.

– Po pierwsze, czy widziałeś kiedyś upiora tak ładnego jak ja? – Spojrzała zalotnie.

– Szczerze powiedziawszy, nie widziałem żadnego.

– Jeśli chcesz, to wypij kolejną flaszkę i przejdź się o północy po piwnicach – poradziła. – Jest ich tam kilka.

Osłupiałem.

– Po drugie, czy upiory nie powinny być, że się tak wyrażę, bardziej niematerialne? – Uśmiechnęła się.

– No, chyba powinny – przyznałem.

Ujęła moją dłoń i przyłożyła do swojego policzka.

– A zatem?

Pod palcami poczułem normalną, żywą, gładką, ciepłą skórę. Ręka nie przeszła na wylot. Poza tym duchy chyba nie pachną jaśminem. Cofnąłem dłoń onieśmielony.

– No cóż…

– Poza tym nie wiem, czym się żywią upiory, ale chyba, u licha, nie pierogami ruskimi! – Nabiła kolejny na widelec.

– Dobrze – powiedziałem. – Skoro już gadamy zupełnie szczerze… Czy pamiętasz, jak tu trafiłaś?

Pokręciła głową.

– Jestem tu za długo – powiedziała.

– A…

– Teatr zaciera pamięć poprzedniego życia. Zewnętrznego. To jak śmierć, jak wstąpienie do zakonu. Otrzymujesz nowe imię i możesz zapomnieć o wszelkim złu, które cię tam spotkało. Wszyscy, którzy tu zamieszkali, po prostu mieli dość świata.

Poczułem, jak włoski na karku stają mi dęba. Powiedziała to zupełnie obojętnie. Nie upiór, ale i nie człowiek. Więc co? Kto?

– Przestań się bać – fuknęła rozgniewana. – Trzęsiesz się jak osika. Mężczyźnie, i to jeszcze konspiratorowi, nie wypada się tak zachowywać.

– Czas… Ile masz lat? Potrafisz policzyć? – wykrztusiłem.

– To nietaktowne pytać damę o wiek.

Nie była zła. Po prostu zwróciła uwagę na niestosowność mego zachowania.

– Przepraszam.

– Wykrztuś wreszcie swoje podejrzenia – zażądała. – I przestań się bać. Ja naprawdę nie gryzę.

– Skoro nie jesteś upiorem ani… chyba… wampirem… – Spojrzałem niepewnie.

– Wrrr! – wyszczerzyła drobne ząbki.

Kłów Drakuli jako żywo nie przypominały. Jeszcze jedna hipoteza poszła się bujać.

– No, nie jesteś – przyznałem. – W takim razie może… Zaraz. Twierdzisz, że weszłaś tu naprawdę dawno. Zapomniałaś o życiu na zewnątrz, nie pamiętasz już, jak się naprawdę nazywałaś, a to wszystko dlatego, że minęło naprawdę dużo czasu. Dziesięciolecia.

– Czy wyglądam na staruszkę?

– Może teatr powstrzymuje efekty starzenia? Może gdybyś wyszła na zewnątrz, rozsypiesz się w pył… Kiedy tu trafiłaś?

– Nie pamiętam. Chyba… – Zmarszczyła brwi. – Powiedzieli, że nie traci się przeszłości raz na zawsze. Że mogę ją sobie przypomnieć, jeżeli skupię myśli, ale nie mam na to szczególnej ochoty. Czy to ma coś do rzeczy?

– Może ukryłaś się w teatrze podczas ostatniej wojny? Nosisz stroje głównie z tamtej epoki. Niewykluczone, że ubierasz się tak z przyzwyczajenia.

Spojrzała na mnie w zadumie.

– Wojna… Zapomnienie, które otrzymaliśmy, jest cennym darem – powiedziała wreszcie. – Myślę, że nie powinnam go odrzucać. Jeśli masz rację… Zapewne zobaczyłam rzeczy takie, że nie warto sobie przypominać. Sądzisz, że mogę mieć ponad sześćdziesiąt lat? To paradne… Chociaż… – Zamyśliła się. – Widziałam tak wiele premier. Pamiętam też, jak teatr ogarnęła pożoga. To był jedyny raz, kiedy Starsi okazali nam łaskę. Zaprowadzili do swego świata, głęboko pod poziomem piwnic, do ciemnych korytarzy, sal ze starymi kostiumami, podziemnymi scenami. Mieszkaliśmy tam długo, niektórzy musieli wychodzić na zewnątrz, żeby zdobyć żywność. Mięsem płaciliśmy Starszym za ich opiekę. Jednak gdy już uprzątnięto zgliszcza i naprawiono szkody, zostaliśmy wydaleni z podziemnego królestwa, by żyć tutaj i nadal prowadzić walkę. – Potrząsnęła głową. – Może masz rację. Może minęło dużo czasu. Tylko co z tego?

– Jesteś uwięziona…

– Mogę wyjść – powtórzyła z uporem.

– Czy ktoś wrócił? Mam na myśli tych spośród was, którzy wyszli z teatru.

– Nikt nigdy nie wyszedł. Nie odczuwamy takiej potrzeby.

– To co macie z życia?

– Teatr. Blask sztuki czerpanej u samego źródła. Radość premier. Przyjemność każdego wieczoru, gdy możemy, ukryci w różnych zakamarkach, podziwiać grę aktorów. A jakby nam się nudziło, mamy bibliotekę.

– I od czasu do czasu toczycie walki na śmierć i życie przy użyciu szpad – uzupełniłem.

– Rapierów – sprostowała. – I nie na śmierć i życie, a jedynie do pierwszej krwi. To rytuał. Każdego tygodnia ustalamy, kto jest lepszy: my czy Starsi.

– Starsi…

– Weszli tu przed nami. Dawno. Naprawdę dawno. Może wtedy, gdy budowano ten teatr.

– To było prawie sto pięćdziesiąt lat temu! – omal się nie zakrztusiłem.

– To by tłumaczyło ich obsesję na punkcie broni białej. Starsi twierdzą, że krew padająca na deski sceny to danina dla duchów sztuki. Upiory z piwnic zaprzeczają, ale kto by im tam wierzył?

– Upiory? – jęknąłem.

– Dla aktora największym honorem jest umrzeć na deskach sceny. Niektórzy również po śmierci zostają w teatrze. To magia… Nowe życie.

– Raczej piekło.

– Każdy kocha i pożąda czego innego, więc znaleźli się i tacy, którzy pragną całą wieczność spędzić grając w niekończącym się przedstawieniu.


***

Wszedłem w bramę. Byłem wykończony. Marzyłem o kubku gorącej herbaty i chwili, gdy rzucę się do łóżka…

Drzwi na parterze uchyliły się na pół centymetra.

– Kocioł – usłyszałem drżący z tłumionej paniki szept sąsiadki.

Poczułem skurcz serca w piersi. Zimny pot na karku i skroniach. Bez słowa zawróciłem na pięcie. Przez bramę? Nic z tego, dom z pewnością jest już obstawiony. Hmm… jest szansa, że coś przegapili. Niewielka, ale… Zszedłem kilkanaście stopni, otworzyłem drzwi do piwnicy. Zamknąłem je cicho za sobą, przekręciłem klucz i zostawiłem go w zamku. Wędrowałem mrocznym korytarzem. Zakręt, drugi, boks pod ścianą… Otworzyłem, prześlizgnąłem się obok regału zastawionego pustymi słoikami, odsunąłem kawał tektury i przez dziurę wybitą w ścianie przedostałem się do podziemi sąsiedniego budynku. Już dawno dorobiłem sobie klucze do tych drzwi. Po chwili byłem w zimnej i ciemnej bramie sąsiedniego domu. Teraz niespiesznie przez podwórze, skok na śmietnik, murek. Zaryzykowałem szybkie spojrzenie w tył. Moje okna były jasne. Widać służby nie lubią robić rewizji po ciemku. Zeskoczyłem na sąsiednią posesję i przez kolejną bramę wyszedłem na inną ulicę.

Nikt mnie nie gonił. Okolica nie była obstawiona. Po taką płotkę jak ja wysłano najwyżej trzech ludzi. Zatoczyłem na wszelki wypadek duży łuk. Co mogą znaleźć? Najwyżej banknot pięciodolarowy w kopercie za szafą.

Niewątpliwie w razie rozprawy będzie to koronny dowód na finansowanie Solidarności przez CIA, pokpiwałem w duchu.

Przepadły klucze od kibla na Pradze i skrzynki po Grześku, ale nie były w żaden sposób opisane, łapsy nie znajdą tych miejsc. Książki? Jedna czy dwie podziemne publikacje, kilka znaczków Solidarności. Nic szczególnie trefnego. Żadnych powielaczy, radiostacji, broni… W zasadzie głupio zwiałem, bo co mogli mi udowodnić? Zresztą czy oni muszą cokolwiek udowadniać? Jest człowiek, paragraf się znajdzie. Nie znajdzie się paragraf, to jak Norbert odbębnię dwa czy trzy lata w jednostce wojskowej gdzieś na zadupiu. Bo skoro przyszli, to widać stryjkowi znudziło się mnie chronić. Albo go postraszyli, wszak i nad nim jest ktoś wyżej.

Idiotyczna zabawa w konspirację. Wydawało mi się, że jestem ostrożny, a tu proszę. Nawet emerytowana krawcowa z parteru wiedziała, czym się zajmuję.

Co dalej? Spojrzałem na zegarek i zmartwiałem. Dwadzieścia siedem minut do godziny policyjnej. Zagryzłem wargi. Do ciotki nie zdążę. Zresztą tam pewnie będą mnie szukać. Do stryjka nawet nie mam co próbować, psami by mnie chyba poszczuł. A gdyby tak… Teatr! Przy odrobinie szczęścia dobiegnę.

Wślizgnąłem się w drzwi portierni trzy minuty po czasie. Stróżówka była pusta. Widocznie staruszek poszedł zrobić sobie herbatę. Przemknąłem korytarzem na paluszkach, potem zbiegłem po schodkach. Przeszedłem kilkadziesiąt metrów, wymacałem drzwi nieużywanej zazwyczaj klatki schodowej, z niej dostałem się do windy.

Czy będą mnie tu szukać? Prawdopodobnie. Tylko co z tego? W książce wejść i wyjść stoi jak byk, że wyszedłem i nie wróciłem. W szufladzie leżały bloczki na posiłki. Mogę tu siedzieć choćby miesiąc. W kieszeni mam trochę pieniędzy. Kto wie, może w tym bałaganie będę dostawał pobory? Z głodu nie zginę, jest się gdzie umyć, biblioteka do mojej dyspozycji. Coś do ubrania na zmianę znajdę w magazynach.

I nagłe uderzył mnie idiotyzm sytuacji. Tamci… Czy zostali tu z podobnego powodu? Wojna, okupacja, coś innego. Weszli i utknęli. Na zawsze.

Nogi same poniosły mnie w kierunku korytarza bibliotecznego. Wsunąłem wytrych do zamka. Przekręciłem. Woń jaśminowych perfum była słaba, ale i tak natychmiast poczułem, że Cloridia tu jest. Zamknąłem starannie drzwi. Dopiero wtedy zapaliłem światło.

Siedziała na rogu biurka. Włosy upięła w kok. Miała na sobie oszałamiającą dziewiętnastowieczną suknię z czarnej koronki i jedwabiu morelowej barwy. Na tle paskudnej olejnej lamperii wyglądała jak egzotyczny kwiat.

– Czułam, że wrócisz.

– Jak?

– Po oczach. Macie to w oczach. Tych, którzy zaczynają tu pracę, by po jakimś czasie pozostać, jestem w stanie rozpoznać.

– Ja tu nie zostaję. To tylko na jakiś czas.

– Utknąłeś? Pętla się zacisnęła? Wrogowie wpadli na twój trop… Tak jest zawsze. Przeznaczenie związało cię z tym miejscem.

– Chwilowo nie mogę wyjść na zewnątrz – wykrztusiłem.

– A czy naprawdę musisz jeszcze kiedykolwiek wychodzić na zewnątrz?

– Tam się uspokoi. Wyjdę…

– Z początku każdy tak mówi. – Uśmiechnęła się smutno. – Ale ja wiem, że zostaniesz wśród nas. Na zawsze.

– I może jeszcze powiesz, że jak się przyłączę do waszej wesołej drużyny, to dacie mi ostry rapier, żebym mógł co jakiś czas sprawdzić, kto jest lepszy: wy czy Starsi?! – wybuchnąłem.

Nie przestraszyła się. Nadal patrzyła spokojnie i przyjaźnie.

– Proszę. – Podała mi broń stojącą do tej pory za biurkiem.

– Wyjdę. – Sam nie wiedząc dlaczego, zacisnąłem dłoń na rękojeści. – Pamiętaj. Wyjdę stąd.

– Zrobisz, jak zechcesz. Jak już mówiłam, jesteśmy wolni.


***

Nazywam się Rinardo. Żyję w teatrze. Kiedyś posiadałem imię i nazwisko. Kiedyś… Jakie? Nie bardzo pamiętam. Dziś przyjmuję tożsamości tylko na czas pracy wśród zewnętrznych. Ponoć tam, w świecie poza teatrem, komuny już dawno nie ma. Czym była ta komuna? Dobre pytanie… Chyba czymś złym. Niewiele pamiętam z poprzedniego życia, tyle tylko, że nosiłem jakieś gazetki i że można było za to oberwać pałą od jakichś ludzi w kaskach. Ale o co tak naprawdę chodziło? Ile czasu minęło? Nie wiem.

Ostatnią wypłatę dostałem w nowych banknotach, na których napisano euro, a zamiast orła są jakieś gwiazdki. Czy wybuchła kolejna wojna? Czy trwa okupacja? Mógłbym kupić gazetę w kiosku na dole, tylko właściwie po co? Sztormy pustoszące świat zewnętrzny nie przedzierają się przez ściany teatru. A ja nigdy nie opuszczam tych murów. Jedynym przejawem wojny jest wieczny pojedynek między nami i Starszymi. Jedyną rozkoszą – walka, gdy krzyżujemy rapiery i krople krwi skapują na deski sceny. Jedyną radością – wieczna gra w teatrze życia. To właśnie jest szczęście.

Загрузка...