CZĘSC TRZECIA

Często i niesłusznie postrzega się Ida jako drugorzędny element tego wielkiego fresku. Wielu pamięta o nim tylko jako o nauczycielu Nihal, zaś inni po prostu doceniają starcie podczas Wielkiej Zimowej Bitwy, w którym stawił czoła Deinoforowi — Jeźdźcowi Czarnego Smoka. W rzeczywistości jednak był on jedną z ważniejszych postaci w walce z Tyranem; nie był może głównym bohaterem tak wybitnych akcji, jak działania Nihal i Sennara, ale stanowił duszę ruchu oporu, przygotował oddziały, które walczyły w ostatnich fazach wojny, i tylko jemu zawdzięczamy utrzymanie się Wolnych Krain podczas długiego okresu, kiedy Nihal i Sennar szukali po całym Świecie Wynurzonym Ośmiu Kamieni. Fakt, że Ido był niegdyś również porucznikiem Tyrana, zwiększa jego wartość jako jednostki, która potrafiła zrozumieć własny błąd i spędziła życie, starając się go naprawić.

Oni z Assy,

Upadek Tyrana,

fragment

31. Koniec

Przeszłość X

Wydaje się, jakby to pierwsze zabójstwo rzuciło jakiś rodzaj zaklęcia. Od tamtego dnia czas upływa szybciej i dopala się świeca tej, na swój sposób szczęśliwej, egzystencji.

Zgodnie z tym, co obiecał jej Mistrz, od tamtej nocy Dubhe już nie zabijała, ale w jakimś stopniu wszystko się zmieniło. Dalej mu pomaga, negocjuje z klientami, przygotowuje broń, ale z boleśniejszą świadomością.

Dubhe wzięła pieniądze, które dał jej Mistrz. Kupiła za nie piękną księgę o botanice i z wielką przyjemnością przeczytała ją od początku do końca. Czasami, kiedy bierze ją do rąk, odczuwa jakiś rodzaj lekkiego, dziwnego wstrętu. Gwałtownie powraca jej w myślach obraz mężczyzny, którego zabiła, a mdłości na moment zatykają jej gardło. W takich chwilach wystarczy pomyśleć o Mistrzu i wszystko mija. Od tamtego wieczoru Dubhe myśli o nim ciągle. Przez długi czas nie potrafiła nadać imienia temu uczuciu, które na myśl o Mistrzu ściska ją w żołądku. Teraz już wie, co to takiego. Zrozumiała wszystko w momencie, kiedy go pocałowała pierwszym pocałunkiem w swoim życiu.

Dubhe otrzymała wychowanie całkiem odmienne niż inne dziewczynki w jej wieku, a w kręgu jej zainteresowań nigdy nie było lalek, gier czy takich spraw jak miłość. Ale i jej zdarzyło się przeczytać kilka ballad, wieczorem, w ukryciu przed Mistrzem, i fantazjować na temat tych opowieści. Uczucie dla Mathona umarło razem z jej dawnym życiem, ale często przed zaśnięciem marzyła o tym, aby znaleźć kogoś, w kim się zakocha, może nawet zabójcę, takiego jak ona.

Teraz niespodziewanie zrozumiała, że tym mężczyzną jest Mistrz.

Czasami czuje nieodpartą chęć, aby pocałować go jeszcze raz i jeszcze, i powiedzieć mu wszystko, spytać, czy on też ją kocha. Ale zawsze się powstrzymuje. Trochę dlatego, że od tamtego dnia on nie pozwolił już sobie wobec niej na żaden czuły gest, a trochę dlatego, że się boi. Dopóki nic mu nie mówi, wszystko jest w zawieszeniu i dalej może patrzeć na niego wzrokiem pełnym uwielbienia i marzyć, że pewnego dnia zostanie jego żoną. Gdyby mu to jednak wyznała, on coś by odpowiedział, może byłoby to „nie” i w jednej chwili wszystko by się skończyło. A ona tak nie chce. Chce, żeby było dalej tak, jak jest, pragnie go kochać, nie prosząc o nic w zamian, na zawsze.

Mistrz zaczął dawać jej pieniądze za jej pracę.

— Jeżeli chcesz stać się niezależna, musisz nauczyć się zarządzać swoimi pieniędzmi.

— Nie jestem do końca pewna, czy naprawdę chcę być niezależna, Mistrzu… — Tak naprawdę wciąż boi się, że on może ją zostawić, teraz, kiedy nie jest już właściwie jego uczennicą.

Mistrz robi zniecierpliwiony ruch ręką.

— Co za głupoty, wcześniej czy później ty też będziesz musiała i chciała znaleźć swoją własną drogę.

Ten okres jest całkowicie zdominowany przez miłość do Mistrza. Nie ma w jej życiu miejsca na nic innego. Wszystko kręci się wokół tego jedynego tematu, wszelkie uczucia zostają wchłonięte przez tę bezgraniczną namiętność, która sprawia, że Dubhe cały czas czuje się jak otumaniona, i która pozbawia konturów i wyrazistości wszystko to, co ją otacza.

On jest taki jak zawsze, może chłodniejszy niż zwykle, chociaż Dubhe nie chce tego przyznać. Jego oczy są niepewne i umykające, a wzrok coraz częściej smutny. Wieczorami często już nie ćwiczy. Raczej siedzi przed oknem, patrząc na absolutną ciemność znajdującą się na zewnątrz. W lecie większą część nocy spędza na brzegu plaży, po prostu patrząc na ocean atakujący wybrzeże i cofający się w rytmie, którego nikt nie może przerwać. Wydaje się nieskończenie zmęczonym człowiekiem.

Dubhe chciałaby wziąć na siebie to jego zmęczenie, ten smutek; chciałaby, aby jej miłość była zdolna podnieść go z tego wyczerpania i dać mu wreszcie pokój, bo czuje, że on go potrzebuje, Ale jest to po prostu niemożliwe. Zawsze coś między nimi pozostaje, ekran, który ich rozdziela, coś, czego Dubhe nie potrafi nazwać, ale co sprawia jej nieskończony ból.

I tak dni upływają jeden po drugim, jak paciorki w naszyjniku, Do dnia, w którym ktoś pojawia się na progu ich domu.

To dzień ciszy morskiej i Dubhe trenuje na piasku. Chociaż już wie, że nigdy nie będzie płatnym zabójcą, nigdy nie przestała ćwiczyć. Po prostu lubi wprawiać ciało w ruch, a poza tym musi być w formie, aby móc dobrze pomagać Mistrzowi.

Jest jesień, wspaniały, świeży wiatr chłoszcze ją po twarzy, co czyni jej ćwiczenie jeszcze przyjemniejszym. Pogrążona w medytacji siedzi ze skrzyżowanymi nogami, kiedy słyszy rytmiczne i bardzo lekkie kroki na piasku. Instynktownie otwiera oczy, koncentracja została przerwana. Na jednostajnie szarym niebie rysuje się ciemna postać. To szczupły mężczyzna, ubrany całkowicie na czarno. Ma koszulę o dość szerokich rękawach, skórzany gorset z jaskrawymi niebieskimi guzikami, raczej grube spodnie i wysokie buty. Przy pasie dobrze widoczny długi sztylet, również czarny.

Mężczyzna patrzy na Dubhe z natarczywością, uśmiecha się do niej — nie podoba jej się. Jest w tym uśmiechu coś okropnego i złowrogiego. Nie oddala się ani nie zbliża, po prostu patrzy na nią i tyle, cały czas uśmiechając się; potem, tak jak przyszedł, tak i odchodzi.

Wieczorem Dubhe dalej czuje się niespokojna z powodu tego spotkania. Nie wie, co ją przestraszyło, ale bardzo ufa swojemu szóstemu zmysłowi. Chciałaby porozmawiać o tym z Mistrzem, ale nawet nie wie, co dokładnie mogłaby mu powiedzieć. Dlatego milczy i ma nadzieję, że tamten już nie wróci, że było to spotkanie przypadkowe i bez znaczenia.

W ciągu następnych dni Dubhe wciąż jest niespokojna. Kiedy ćwiczy, jest zdekoncentrowana, ciągle spięta i skłonna do wybuchu. Mistrz to zauważył.

— Coś cię martwi?

Dubhe podnosi wzrok, udając zdumienie. Tak naprawdę oczywiście spodziewała się tego pytania.

— Nic.

— Powiedz raczej, że nie chcesz ze mną o tym rozmawiać.

— Nie ma niczego, o czym bym z tobą nie rozmawiała, wiesz o tym. — To prawda.

— Z pewnością są sprawy, o których nigdy byś mi nie powiedziała.

Dubhe rumieni się. Zastanawia się, czy Mistrz naprawdę wie, co ona przed nim ukrywa.

— Wszyscy mają jakieś tajemnice — konkluduje, a ona oddycha z ulgą.

Ma nadzieję, że wszystko się na tym zakończy, ale następnego dnia znów czuje się niespokojna, i to jeszcze bardziej. Mówi sobie, że nie ma ku temu powodów i że musi zachować spokój.

Przed południem rozlega się pukanie.

Jest to okres przestoju w pracy i tak się składa, że zarówno Dubhe, jak i Mistrz są w domu. Jak zawsze jednak to ona otwiera drzwi.

Natychmiast sztywnieje. Stoi przed nią tamten mężczyzna, z tym samym złym uśmiechem wymalowanym na twarzy.

— Cześć Dubhe. Szukam Sarnka.

Dubhe nawet się nie zastanawia, skąd ten typ zna jej imię. Koncentruje się tylko na drugim. Sarnek.

Uśmiech na twarzy mężczyzny staje się jeszcze szerszy.

— Zdaje się, że go znalazłem.

Dubhe odwraca głowę i widzi za sobą Mistrza. Ma twarz ściągniętą złością, a w dłoniach sztylet. Knykcie zaciśnięte na rękojeści są białe.

Czego chcesz? — pyta przez zęby.

Mężczyzna cały czas się uśmiecha.

— Widzę, że jesteś raczej spięty… nóż wcale nie jest tu potrzebny. Jak widzisz, ja go nie wyjąłem.

Mistrz jednak cały czas go mocno trzyma.

— Dubhe, odsuń się.

Dziewczyna nie każe sobie tego dwa razy powtarzać. Nagle atmosfera zrobiła się lodowata, a ona się boi.

— Powtarzam ci, żebyś odłożył ten sztylet na miejsce. Nie jestem tu po to, aby wyrządzić ci krzywdę.

— Wybacz, ale ci nie uwierzę.

— Rzeczywiście, masz do tego prawo, ale w końcu ja i ty spędziliśmy razem wiele lat. Nie mógłbyś zaufać mi w imię starych czasów?

— Gildia jest zdradliwa.

— Gdybym chciał zabić ciebie lub dziewczynkę, już bym to zrobił, nie sądzisz? A przecież zapukałem do drzwi, a mój nóż i reszta broni są na swoim miejscu. Nie wydaje ci się to deklaracją dobrych zamiarów?

Mistrz przez jakiś czas stoi nieruchomo, mierząc wzrokiem tego człowieka, ze sztyletem jeszcze ściśniętym w dłoniach i gotowym do użytku. Dopiero po chwili rozluźnia się i opuszcza uzbrojone ramię.

— Powtarzam, czego chcesz?

— Porozmawiać z tobą.

— Nie mam ci nic do powiedzenia.

— Ale ja mam… Przynoszę ci przebaczenie. Mistrz uśmiecha się drwiąco.

— Z pewnością go nie potrzebuję.

— Mówisz? A jednak przez te wszystkie lata nic tylko uciekałeś: to znak, że boisz się kary. Mistrz zgrzyta zębami.

— Streszczajmy się.

Mężczyzna uśmiecha się prawie dobrotliwie.

— Jest to również i moim pragnieniem.

Wchodzi do domu. Dubhe patrzy na niego z lękiem. On odwzajemnia jej się spojrzeniem spod oka, pełnym dziwnych ukrytych znaczeń, których ona nie potrafi pojąć.

— Dubhe, wyjdź na zewnątrz.

Dziewczyna gwałtownie odwraca się do Mistrza.

— Dlaczego?

— Bo jestem zajęty! — wybucha gniewnie. — Przestań pytać ”dlaczego?”, kiedy wydaję ci polecenie, jasne? Ja jestem nauczycielem, a ty głupią uczennicą. Rób, co ci mówię, i żadnych dyskusji.

Dubhe czuje się upokorzona tym wybuchem, ale nie może zrobić nic innego, tylko odejść.

— I nie pokazuj się przed upływem kilku godzin!

Ona potakuje, stojąc już w progu, potem zamyka za sobą drzwi.

Dubhe mieszka z Mistrzem już siedem lat. W ciągu tego czasu dzielili ze sobą wszystko: zawsze spali razem, jedli razem, mieli wspólne pokoje w gospodach, grotach i innych nieprawdopodobnych domach. Ona go kocha, on jest centrum jej wszechświata. A jednak przez te wszystkie lata nigdy nie dowiedziała się, jak on ma na imię. Dla niej zawsze był tylko Mistrzem.

Teraz niespodziewanie przybywa dziwny mężczyzna, którego Mistrz nienawidzi, wydaje jej się, że to ktoś z Gildii, i nazywa go po imieniu. Nazywa się Sarnek. Dubhe bawi się palcem w piasku i obsesyjnie pisze jego imię. Sarnek. Sarnek. Nieznajomy znał jego imię, a ona nie. Czego od nich chce? Kto to jest? Dlaczego Mistrz wypędził ją, aby z nim porozmawiać, w dodatku tak ostro? Nie, nie Mistrz. Sarnek.

Dubhe podrywa się gwałtownie. Czuje się zagniewana, zdradzona i przestraszona. Biegnie ku morzu.

Na piasku zostaje napis.

Kocham Sarnka.

— Dość kurtuazji i zbędnych pogawędek.

Sarnek i mężczyzna piją napar, siedząc naprzeciwko siebie Mężczyzna wydaje się zrelaksowany, zaś Sarnek jest spięty, zdenerwowany, z dłonią blisko rękojeści sztyletu.

— Jesteś taki sam jak zawsze, Sarnek. Mówi się, że lata i doświadczenie zmieniają ludzi, ale wydaje się, że ciebie to nie dotyczy. — Powiedz, czego chcesz, i idź sobie.

— Już ci powiedziałem. Gildia chce ci przebaczyć.

— Nie wierzę.

— Ujmijmy to w ten sposób: nie jesteśmy mściwi.

— Przez te wszystkie lata polowaliście na mnie, myślisz, że się nie zorientowałem? Musiałem cierpieć głód, aby nie wpaść w wasze ręce. Tylko drobne zlecenia, nigdy nie wybijać się ponad przeciętność…

— Wiedziałeś, że tak będzie, kiedy odchodziłeś.

— Dobrze wiem, że pozostaję dla was wstydem, nieszczęsną skazą na waszym nieskalanym planie. Mylę się, czy wciąż jestem jedynym, który wam uciekł sprzed nosa?

Sarnek uśmiecha się okrutnie, a tamten zdaje się przyjmować to z niechęcią.

— Przeszłość to przeszłość i nie interesuje nas. Ty już jesteś prawdziwym Przegranym i Thenaar będzie potrafił odpłacić ci za to, że go zdradziłeś. Miejsce dla takich jak ty znajduje się w najgłębszych ciemnościach piekła.

— Nie próbuj mi grozić tymi twoimi fanatycznymi bzdurami.

Mężczyzna gwałtownie odstawia szklankę na stół i trochę naparu ląduje na drewnie.

— Jeżeli dalej będziesz się tak zachowywał, nigdy sobie nie pójdę, a przecież tego nie chcesz, prawda?

— No dalej, mów.

Mężczyzna odzyskuje panowanie nad sobą.

— Jak wspomniałem, nie jesteśmy już tobą zainteresowani. Dla nas jesteś ostatecznie stracony. Tylko nie zrozum mnie źle, jeżeli szukaliśmy cię przez te wszystkie lata, to bynajmniej nie po to, aby przekonać cię do powrotu, ale żeby cię zabić.

— Naprawdę mi pochlebiasz. I co niby miałoby się przez ten czas zmienić?

— Dziewczynka.

Twarz Sarnka nagle całkiem się zmienia. Uśmiech zamiera mu na twarzy i powraca bezwzględne spojrzenie.

— Trzymaj ją z daleka od tego wszystkiego.

Mężczyzna zachowuje się tak, jakby tego nie słyszał.

— To Dziecko Śmierci, wiesz o tym. Jest nierozerwalnie związana z Thenaarem. Jakby tego było mało, wykształciłeś ją zgodnie z naszymi metodami. I ty trzymasz ją tutaj, aby gniła… Piętnaście lat i jeszcze nie zaczęła wykonywać zawodu zabójcy.

— Zostaw ją w spokoju — ryczy Sarnek. — Ona nie jest wasza, ona jest moja.

Mężczyzna chichocze.

— Mówiłem, że nigdy się nie zmieniasz. Kobiety zawsze cię rujnują…

Sarnek jest szybki i błyskawicznie chwyta go dłonią za gardło.

— Milcz.

Mężczyzna nie przestaje chichotać, ale podnosi dłoń na znak pokoju. Sarnek go puszcza.

— Nie możesz zaprzeczyć dowodom! Nawet taki niewierzący jak ty nie może tego nie widzieć: Dubhe należy do Thenaara. Nie rozpoznajesz planu przeznaczenia? Sposób, w jaki zetknęła się z zabójstwem, spotkanie z tobą…

— To czysty przypadek. Ja nawet wcale nie chciałem jej ze sobą zabierać.

Mężczyzna robi zniecierpliwiony ruch.

— Nie chcesz nawet pomyśleć. Zgoda, dobrze wiem, że dawno temu porzuciłeś wiarę i nie ma żadnego sensu, żebym starał się ciebie nawrócić. Przejdę więc raczej do ugody. Gildia przebaczy ci, jeżeli oddasz nam Dubhe.

Sarnek uśmiecha się gorzko.

— Nawet o tym nie myśl.

— Nie masz żadnego wyboru, Sarnek. Nieoddanie jej oznacza, że ja przyjdę tutaj, zabiję cię i ją zabiorę. Koniec historii.

— Jeżeli ci się uda… A zapewniam cię, że nie jest to łatwe, ani trochę. Zawsze byłem lepszym mordercą od ciebie.

— Wiesz, że kiedy Gildia zaplanuje czyjąś śmierć, nie ma żadnej nadziei. Jeżeli nie oddasz nam Dubhe, weźmiemy ją sobie sami, a ciebie spotka taki koniec, że nawet sobie nie wyobrażasz…

— Nie! Nigdy nie pozwolę wam dorwać jej w wasze ręce ani nie porzucę jej na tę samą udrękę, jaką sam przebyłem. Sarnek patrzy na niego z nienawiścią, a mężczyzna wydaje się prawie przestraszony.

— Masz dwa dni na zastanowienie się. Potem przyjdziemy.

Mężczyzna podnosi się.

— Dobrze się zastanów, Sarnek. Sam byłeś Zwycięskim, więc wiesz, ile mamy sposobów na uśmiercenie człowieka.

Mężczyzna wychodzi przez drzwi bez pożegnania i zostawia Sarnka samego, siedzącego przy stole i wykręcającego sobie ze złością dłonie.

— Do diabła… do diabła!

Mistrz przybiega do niej na brzeg plaży. Dubhe od razu pojmuje, że stało się coś poważnego.

— Przygotuj bagaże, jutro rano wyruszamy.

— Co się stało? — pyta ze strachem.

— Rób, co ci mówię, i tyle. Kiedy będzie na to czas, dostaniesz swoje przeklęte wyjaśnienia.

Dubhe posłusznie przygotowuje swoje rzeczy. Wieczorem Mistrz wychodzi.

— Gdybym nie wrócił, uciekaj. Nigdy więcej nie używaj swojego imienia ani mojego, jasne? Zapomnij o wszystkim, czego cię nauczyłem, i rozpocznij nowe życie. Ale przede wszystkim posługuj się nowym imieniem.

Dubhe jest taka przestraszona!

— Dlaczego tak mówisz, co się stało?

— Uspokój się, mam do wykonania pewne zadanie.

Ona zarzuca mu ramiona na szyję, ściska go mocno.

— Boję się, boję! Nie idź!

Płacze.

On ją przytula.

— Nie musisz się martwić, wszystko będzie dobrze.

— Ty jesteś wszystkim, co mam; jesteś wszystkim, a teraz mówisz mi: „Gdybym nie wrócił”…

Szlocha, patrzy mu w oczy, starając się powstrzymać łzy.

— Nie porzucaj mnie, błagam cię, nie opuszczaj, ja… ja cię…

Przerywa jej, kładąc palec na jej wargach.

— Nie mów tego. Nie mów… Wrócę o świcie.

To straszliwa noc. Dubhe spędza ją na nogach. Nie potrafi się uspokoić, płacze, potem stara się wziąć w garść, przykleja się do okna. Tobołki Mistrza i jej leżą gotowe na stole. Ma na sobie płaszcz.

— Mistrzu… Mistrzu… — mruczy do nocy.

Godziny mijają powoli i niespiesznie, gwiazdy zdają się przygwożdżone do swoich pozycji. Świt, kiedy nadchodzi, podnosi się z rozdzierającą powolnością, barwiąc niebo mleczną bielą. Wraz ze światłem nadchodzi lęk. Mistrza nie widać. Co zrobi, gdyby on nie wrócił? Co zrobi, jeżeli nie żyje? Nawet w myślach nie śmie wypowiedzieć tego słowa. Ona też by umarła. Jaki miałaby powód, żeby żyć?

I wreszcie, kiedy blady róż zaczął już barwić niebo, Dubhe dostrzega sylwetkę, sylwetkę, której nie może pomylić.

Wypada z chatki, woła jego imię — to imię, którego do poprzedniego dnia nawet nie znała, rzuca mu się na szyję, płacząc. Oboje padają na piasek.

Mistrz delikatnie głaszcze ją po głowie.

— Już wszystko w porządku, wszystko w porządku. Kiedy się podnoszą, Dubhe widzi krew.

— Co się stało? On potrząsa głową.

— W większości to nie moja.

Rana jednak jest, Dubhe od razu ją dostrzega, na ramieniu.

— A to?

— Głupstwo.

To rozcięcie. Mistrz jest blady i spocony.

— Opatrzę ci ją.

— Powiedziałem ci, że to głupstwo.

— Może wdać się infekcja. Ja znam zioła… wyleczę cię.

Mistrz kapituluje przed tymi błyszczącymi oczami.

Dubhe przygotowuje miksturę i z troską rozsmarowuje ją na ramieniu. To poszarpane i głębokie rozcięcie; prawie widać kość i wypłynęło wiele krwi. Dziewczyna dotychczas nie leczyła podobnych ran, ale ufa własnej wiedzy w dziedzinie botaniki i temu, co wyczytała w książkach. Dezynfekuje ramię, szyje igłą i nitką, a potem nakłada leczniczy okład. Nigdy wcześniej tego nie robiła, ale wiele o tym czytała. On nie wydaje ani jednego jęku. Patrzy na ziemię raczej zmęczony. Nie mówią do siebie ani słowa, ale Dubhe wie, że nie ma takiej potrzeby. Wrócił do niej. Jest pewna, że ten mężczyzna w czerni nie będzie ich więcej niepokoił, nie żyje. Dopiero gdy stawia na stole dwie miski mleka, wymieniają kilka zdań.

— Ten człowiek z Gildii nie jest już problemem, ale i tak musimy stąd odejść.

Dubhe patrzy na niego z zachwytem. Po nocnych strachach nie może uwierzyć, że on tu jest.

— Jak chcesz, Mistrzu.

— Zrobiłem coś wielkiego… zbyt wielkiego…

— Wszystko będzie dobrze, dopóki będziesz ze mną — uśmiecha się Dubhe.

On też się uśmiecha, ale ze smutkiem.

— Wyruszymy nocą.

Wyruszają z gwiazdami. Przyjmuje ich zimne i okrutne niebo. Mistrz jest słaby. Dubhe widzi to, ale on nalega, żeby iść.

— Zabiłem jednego z Gildii. Nie dadzą mi spokoju. Musimy między nami a nimi zostawić jak najwięcej mil.

Dubhe przygryza wargę.

— Ale czego on chciał?

— Opuściłem Gildię wiele lat temu, dla nich jestem zdrajcą. Chciał mnie zabić i zabrać cię ze sobą. Dubhe patrzy w ziemię. Zatem to jej szukali. Jej i jej przeklętego przeznaczenia. Wie o tym, jest Dzieckiem Śmierci, to dlatego ją chcą. Czy nigdy nie nadejdzie koniec nieszczęść, które przyniosły ze sobą jej narodziny?

Podróż jest długa i męcząca, bez postojów. Kierują się ku Krainie Słońca, do nowego domu, powiedział Mistrz. Jest strudzony, ma gorące czoło i Dubhe zaklina go, aby się zatrzymali.

— Tu chodzi o nasze życie, głupia dziewucho, zrozumiesz to wreszcie?

Mistrz jest nerwowy, może to ból, może gorączka. Dubhe wydłużą więc krok, aż do utraty sił. Rozumie, że jedynym wyjściem jest jak najszybsze dotarcie na miejsce.

Jednocześnie jednak widzi, jak stan Mistrza się pogarsza, rana poszerza i dziewczyna nie wie, co robić. Jest zrozpaczona.

— Mistrzu, stan rany jest zły, wdało się zakażenie, tak nie dasz rady! Musimy się zatrzymać!

Mistrz jej nie słucha, ciągnie naprzód, z coraz wyższą gorączką, niepewnym krokiem.

Noc po nocy idą naprzód, pejzaż się zmienia i Dubhe czuje z ulgą, że cel jest bliski. W końcu nie są tak daleko od Makratu.

To Mistrz ją prowadzi, chociaż bardzo źle się czuje. Idą do lasu i w końcu trafiają do jakiejś groty. W środku jest tylko legowisko.

— To tutaj — mówi Mistrz zadyszanym głosem.

— To nie jest dom! — mówi Dubhe.

— Nie możesz tu być.

— Nie ma nic lepszego. Jestem zmęczony, nie rób scen. Tu blisko powinien być potok, idź i przynieś mi wody.

Dubhe biegnie tam, nabiera wody i podaje mu. Przez całą resztę wieczoru nie robi nic innego, tylko szuka jedzenia i przygotowuje lecznicze okłady.

Rana wydawała się niezbyt poważna, a tymczasem jej stan bardzo się pogorszył.

— Mistrzu, dlaczego mi to robisz, dlaczego? Dlaczego doprowadziłeś się do tego stanu?

On nie odpowiada, ogranicza się do uśmiechu. Wydaje się spokojniejszy, często głaszcze ją po głowie.

— Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił przez te lata.

Dubhe odwraca się gwałtownie z oczami pełnymi łez.

— Ja bez ciebie nie istnieję, Mistrzu, rozumiesz mnie? Ja cię kocham!

On dalej się uśmiecha.

— Głupstwa, głupstwa… — mruczy.

Po kolacji zapada w sen, lekki i ożywczy. Dubhe czuwa przy nim przez całą noc.

Przez następne dni Dubhe całkowicie oddaje się Mistrzowi. Idzie do niezbyt odległego Makratu po jedzenie, przygotowuje mu czyste legowisko, kuruje go.

— Kiedy wychodzisz, dobrze się zakryj i upewnij się, że nikt za tobą nie idzie — nakazuje jej zawsze, nawet w delirium gorączki.

— Tamten człowiek nie żyje, Mistrzu, nikt nie może za nami iść.

— Gildia ma oczy i uszy wszędzie.

Dubhe ciałem i duszą angażuje się w przygotowanie kuracji i po tygodniu widać oznaki poprawy. W dniu, kiedy gorączka wreszcie opada, dziewczyna nie posiada się ze szczęścia. Jest wyczerpana ze strachu i zmęczenia, ale jednocześnie szczęśliwa, uśmiecha się do Mistrza.

— Jesteś naprawdę dobrą kapłanką — żartuje z niej, a ona śmieje się po raz pierwszy, od kiedy mężczyzna w czerni pojawił się w ich życiu.

W ciągu następnych dni wszystko ulega stopniowej poprawie. Mistrz jest bardzo zmęczony, ale dochodzi do siebie. Prawdopodobnie broń, którą został zraniony, musiała być lekko zatruta, dlatego przebieg procesu zdrowienia był taki powolny i wymagał tylu zabiegów.

Są to dni radości. Dla Dubhe to powrót do życia. Wkrótce wszystko będzie takie, jak wcześniej, a nawet lepsze, bo od kilku dni Mistrz jest dla niej o wiele bardziej serdeczny. Nie wie, co się zmieniło. Może to fakt, że w tak trudnej chwili byli blisko sobie, a może to wyznanie, jakie mu uczyniła. Bo Dubhe dobrze pamięta: powiedziała mu, że go kocha. On odpowiedział, że to głupstwo, ale sądząc po jego zachowaniu, nie wygląda na to. Nagle zaczyna wyobrażać sobie ich wspólną przyszłość zaczyna fantazjować.

Mistrz jednak nie jest taki spokojny. Bezustannie obserwuje okolicę, Dubhe często zastaje go stojącego i podejrzewa, że przeszukuje najbliższe tereny.

— Musisz leżeć w łóżku, inaczej nigdy nie wyzdrowiejesz.

— Czuję się dobrze, nie zachowuj się jak matka. Pewnego dnia dziewczyna przyłapuje go, jak coś pisze, a kiedy tylko ją widzi, chowa wszystko z wielkim pośpiechem. Ona o nic go nie pyta.

Mistrz ciągle się martwi, że ktoś ich śledził, że wie, gdzie są. To jego obsesja.

— Jesteś pewna, że nikt za tobą nie przyszedł?

— Jestem pewna.

— Okolice mogę sam skontrolować, ale reszta…

— Ty nie musisz nawet kontrolować okolic, masz tylko wyzdrowieć.

Dubhe cały czas aplikuje mu maść. Każdego wieczoru własnoręcznie ją przygotowuje.

Pewnego razu, tak jak zawsze, rozsmarowuje mu maść na ramieniu. W jednym punkcie rana jest dziwnie otwarta.

— Mistrzu, dlaczego nie możesz być przez chwilę grzeczny? Rana się otworzyła, co robiłeś? — mówi z karcącą miną.

Spodziewa się reprymendy, bo Mistrz nie lubi, jak mu się w ten sposób zwraca uwagę. On się jednak nie złości. Po prostu odpowiada, że nic nie robił, a nawet odpoczywał.

Dubhe krząta się z troską. Tam, gdzie rana się otworzyła, rozsmarowuje grubszą warstwę, potem wszystko bandażuje. Już w tym momencie coś zaczyna iść nie tak, jak powinno. Czuje, jak ramię Mistrza dziwnie się zaciska. Przerywa czynność, aby sprawdzić, czy nie było to tylko jej wrażenie. Ale jednak nie, przez ramię przebiegają lekkie skurcze.

— Mistrzu, co się dzieje?

Mężczyzna cały czas się uśmiecha, ale jest dziwnie blady.

— Połóż mnie.

Serce eksploduje jej w piersi i zaczyna dziko walić.

— Nie czujesz się dobrze? Co ci jest?

Uśmiech nie znika z jego ust, chociaż Mistrz zaczyna szczękać zębami.

— Nie martw się, jeszcze trochę i będzie po wszystkim.

Dubhe czuje daleki, nieznany lęk, który napełnia ją przerażeniem.

Mistrz drży coraz mocniej, tak że trudno mu jest mówić.

— Nie mam czasu. Na swojej poduszce znajdziesz list. Przeczytaj go i zrób, co ci mówię.

— Co się dzieje, co się dzieje?

Dubhe zaczyna płakać. Rozpoznaje te objawy. Pamięta je ze swojej pierwszej książki o botanice — tej, którą kupiła za pieniądze z pierwszego zabójstwa.

— Przebacz mi — głos Mistrza jest złamany, urywany. — Moja śmierć była konieczna, a nie znalazłem innego sposobu.

Liść aksamitu. Jedna z trucizn, których używał do swoich zabójstw. Przerażenie zatrzymuje nawet jej łzy.

— Wszystko jest w liście. — Słowa są pojedyncze, nierozpoznawalne.

Dubhe jest w stanie tylko wzywać jego imię i bez ustanku pytać, dlaczego.

Mistrz cierpi, czyta to na jego twarzy.

Nie, nie, nie!

— Gdybym ja… szukaliby mnie… zawsze… pozwól… znaleźć… ciało…

Dubhe obejmuje go gwałtownie, wykrzykując całą swoją rozpacz z powodu tego gestu, którego nie rozumie, którego nie może w żaden sposób zaakceptować.

Ciało Mistrza drga w jej objęciach. Czuje, jak staje się coraz zimniejsze i sztywniejsze.

Mistrz zamyka oczy, zaciska wargi, udaje mu się jeszcze raz niezgrabnie położyć dłoń na włosach Dubhe i pogłaskać ją szorstko. Ona przytula go mocniej.

Nie, nie, nie!

Potem, jak sam powiedział, wszystko szybko się kończy. Jego ciało rozluźnia się, oddech przestaje być zadyszany, aby zagasnąć w ostatnim, lekkim tchnieniu.

Dubhe zostaje wtulona w niego, nie ma odwagi, aby się poruszyć, rozpaczliwie sama.

32. Początek historii

Przeszłość XI

Droga Dubhe,

dobrze wiem, że zrozumienie tego, co zrobiłem, będziesz uważała za niemożliwe. Wiesz, że znam Cię lepiej niż ktokolwiek inny, i dlatego rozumiem, jak się czujesz oraz ile zagubienia i bólu przysporzył Ci ten mój czyn. Napisałem ten list właśnie po to, aby Ci wytłumaczyć. Nie proszę Cię o przebaczenie i nie żałuję tego, co zrobiłem. To było konieczne. Proszę Cię raczej, abyś zamknęła ten rozdział Twojego życia, a pamięć o mnie i moje nauki wyrzuciła, zapomniała o nich i zaczęła żyć tak jak w czasach Selvy.

Dubhe, jestem zmęczony, niezmiernie zmęczony. Dla ludzi jestem młody i lat mam niewiele, ale czuję, jak ciążą mi w sposób niewypowiedziany. Czuję się zużyty i stary jak świat. Zrobiłem wszystko, co mogłem, i gdybym żył dłużej, nie dodałbym nic do historii mojego życia. Po prostu wlókłbym się dalej i pociągnąłbym ze sobą również Ciebie. To jest pierwszy powód, dla którego postanowiłem umrzeć. Już nie mogłem. Dubhe, taką cenę płacimy my, zabójcy. Tacy jak my, którzy w życiu nie poznali niczego innego, który patrzyli, jak inni wybierają za nich i wtłaczają ich w egzystencję, której nienawidzą, umierają po trochu przy każdym zabójstwie. Jesteś bardzo młoda, ale wiem, że Ty też już odkryłaś tę prawdę. Morderstwo obciąża nas i w końcu ten ciężar staje się nieznośny.

Nie zrobiłem tego wyłącznie ze zmęczenia. Zrobiłem to z powodu Gildii. Tamtej nocy zabiłem mojego dawnego kolegę z Domu.

Znaliśmy się od dziecka i może ja nienawidziłem jego, a on mnie, ale dorastaliśmy razem. Zabiłem go, bo chciał zabrać Cię ze sobą, a Ty nie zasługujesz na taki sam los, jak ja. Ale nikogo z Gildii nie można zabić bezkarnie. Miałbym ich już zawsze na karku, nie daliby mi spokoju, szukaliby nas wszędzie. Ja nie dam rady znieść tej walki. Nie mogę zacząć walczyć z Gildią o moją duszę. Ale jeżeli ja odejdę, jeżeli umrę, Ty będziesz wolna i będziesz mogła uciec bez mojego balastu. Oczywiście, będą Cię szukać, ale będzie to trudniejsze. Bo oni znają bardzo dobrze mnie, ale nie Ciebie. Jeżeli ja odejdę, Ty będziesz wolna.

Dubhe, byłaś najlepszą stroną tych ostatnich lat. Kiedy Cię znalazłem, byłem zrozpaczony. Nie minął nawet rok od momentu, kiedy opuściłem Gildię. Bardzo trudno było mi stamtąd odejść. Byłem z nimi przecież tak długo i znałem tylko morderstwo i kult Thenaara. Urodziła mnie jedna z kapłanek Gildii i nigdy nie poznałem moich rodziców. Byłem hodowany przez Zabójców w jednym tylko celu: abym stal się bronią. Przez długie lata, od dzieciństwa po dojrzałość, robiłem wszystko, co tylko mi powiedzieli, uważając ich nauczanie za prawdziwe i święte.

Zabijanie sprawiało mi przyjemność, dzięki niemu czułem się silny i nie brakowało mi życia normalnego człowieka. Dla mnie Gildia była wszystkim, czego potrzebowałem.

Czar prysł za sprawą kobiety. W Gildii nie ma miłości, ale ród Zabójców musi trwać.

Ona też była kapłanką. Kapłanka istnieje tylko z jednego powodu: ma ofiarowywać Thenaarowi dzieci. Kiedy osiąga wiek nie płodny, zostaje zabita. Do tego czasu co dwa lata musi wydać na świat dziecko. Jeśli jej się nie uda, musi zginąć.

Była to dziewczyna o raczej pospolitej urodzie, nic nadzwyczajnego. Gildia pełna była kobiet o wiele piękniejszych, okrutniejszych i dzielniejszych. Zanim ją poznałem, miała dwoje dzieci, które zostały jej odebrane zaraz po urodzeniu. Nie czuła żalu — wiedziała, że taki jest jej los. Drugi poród był bardzo trudny i kapłan powiedział jej, że jeżeli będzie mieć jeszcze dzieci, będzie to cud. Ona nikomu tego nie zdradziła.

Nie wiem, dlaczego się w niej zakochałem. Była czysta, może to dlatego. Była niewinna: tej cechy nigdy nie miałem i nawet nie znałem. Zabijała jako dziewczynka, zanim została kapłanką, ale mimo to utrzymała cos w rodzaju czystości, która mnie fascynowała Kochaliśmy się po raz pierwszy, a ja rozpływałem się, kiedy tylko widziałem ją w Domu: jej roztargniony chód i zamyśloną twarz. Ona też mnie kochała, w sposób słodki i delikatny, który czynił ją w moich oczach jeszcze bardziej fascynującą.

Nie zaszła w ciążę przez miesiąc, potem przez następny i jeszcze kolejny. Przez cztery miesiące nie zaszła w ciążę, chociaż widywaliśmy się prawie każdej nocy. Na początku nie interesowało nas to, a nawet się cieszyliśmy. Im bardziej opóźniała się jej ciąża, tym więcej czasu mogliśmy spędzić razem. Potem jednak Najwyższy Strażnik wezwał mnie na rozmowę i powiedział mi, że kapłanka, która nie daje dzieci, jest niepotrzebna, i że jeśli nie zajdzie w ciążę w ciągu następnych dwóch miesięcy, będę musiał ją zabić.

Ogarnęło nas przerażenie. Kochaliśmy się z desperacją, za każdym razem bojąc się, że to ostatni raz, ale ona nie zaszła w ciążę przez dwa kolejne miesiące. Zdradziła mi, co rok wcześniej powiedział jej kapłan, i we łzach powtarzała, że jest zgubiona, że wszystko jest skończone. Wiedziałem, co mnie czekało. To ja musiałbym ją zabić — tak głosiły reguły tego miejsca.

Postanowiliśmy uciec. Tak naprawdę to ja zdecydowałem za nas oboje. Ona była związana z tym miejscem przez głupią formę wdzięczności. Była Dzieckiem Śmierci: jej matka umarła przy porodzie i Gildia przejęła ją jeszcze w pieluszkach, kiedy nie miała już na świecie nikogo.

Przekonałem ją, opracowałem wszystko w najmniejszych szczegółach. Dziwne, jak miłość zmieniła moje perspektywy, zupełnie jakby przegoniła wszystkie przekonania, które miałem na temat Gildii i zabijania. Nie chciałem już być Zwycięskim, nie chciałem już ofiarowywać Thenaarowi darów. Chciałem tylko spokojnie z nią żyć.

Uciekliśmy nocą. Niełatwo jest porzucić Gildię, w żadnym wypadku, ale my i tak spróbowaliśmy. Ona nie czuła się dobrze, w sumie nie wiem, co jej było. Kiedy uciekaliśmy, upadła, a oni natychmiast ją dopadli. Nie wiem, co mi się wtedy stało. Za każdym razem, kiedy o tym myślę, czuję się źle, coraz gorzej. Moje stopy okazały się silniejsze niż moje serce. Uciekłem. Nie zatrzymałem się, aby ją uratować. Moje przeklęte nogi zaprowadziły mnie daleko od niej, i tam zacząłem prowadzić nowe żałosne życie.

Próbowałem ją później odzyskać, próbowałem ją ocalić. Znalazłem jej ciało wśród trupów w zbiorowej mogile, gdzie Gildia wyrzucała swoje ofiary. Pozwoliłem jej umrzeć, rozumiesz? Jedynej kobiecie, którą kiedykolwiek kochałem. Pozwoliłem jej umrzeć — ze strachu, z pragnienia głupiej wolności, z której nigdy nie skorzystałem.

Kiedy Cię spotkałem, minął rok od tamtego czasu. Nie chciałem nikogo przy sobie, dobrze o tym wiesz. Już zacząłem umierać. Twoja obecność dała mi siłę, dzięki której przeżyłem do dzisiaj. Przez długi czas byłaś moim celem, moją nadzieją. Znowu jednała popełniłem błąd. Moje całe życie jest pomyłką, a za to zawsze płaciły osoby, które kochałem. Nigdy nie powinienem był zabierać Cię ze sobą. Powinienem był zrozumieć to ze sposobu, w jaki spojrzałaś na mnie, kiedy uratowałem Cię po raz pierwszy i we wszystkich innych momentach, kiedy patrzyłaś na mnie z uwielbieniem. Ale ja potrzebowałem Cię, nieznośnie. Potrzebowałem Twojego życia, aby rozbudzić moje, potrzebowałem Twojego uwielbienia, aby poczuć, że jeszcze coś dla kogoś znaczę.

Wyszkolenie Cię, wypaczenie Twojej niewinności było niewybaczalnym grzechem, czymś, czego nie powinienem był nigdy zrobić. Zmusiłem Cię do zabijania, przekazałem Ci moje przeznaczenie śmierci, zaszyłem je w Tobie tylko po to, aby nie czuć się sam w moim bólu, tylko aby pozwolić powrócić mojemu duchowi.

Zawsze, za każdym razem, kiedy na Ciebie patrzyłem, przypominałaś mi ją. Kiedy byłaś mała, byłaś córką, której mi i jej nie dane było doczekać, dzieckiem, które może pozwoliłoby nam być razem. Później w Twoich oczach widziałem jej oczy i w mojej głowie przypominałaś ją coraz bardziej. A kiedy zobaczyłem, że mnie kochasz, kiedy wręcz mi to mówiłaś, ja w głębi duszy wracałem do niej i przebiegały mi przez głowę straszne myśli. Sądzę, że Cię kocham. Kocham ją przez Ciebie. To jest kolejny powód, dla którego muszę odejść.

Ja jestem Twoim łańcuchem, Dubhe, jestem Twoją ruiną. Ale Ty musisz być wolna, tak jak wtedy, zanim mnie spotkałaś, A jednak Ty mówisz, że jestem dla Ciebie wszystkim, że beze mnie jesteś zgubiona. Zapomnij o miłości, jaką do mnie czujesz: będą inni mężczyźni, których będziesz kochała bardziej i którzy będą umieli kochać Cię dla Ciebie, a nie dla tego, co w Tobie widzą.

Teraz ja umieram, a rachunki się wyrównują. Oddaję Ci Twoją wolność, znowu czynię Cię normalną osobą. To dlatego chciałem, żebyś to Ty zrobiła, to dlatego włożyłem do okładu liść aksamitu. Chciałem umrzeć z Twojej ręki, żebyś to była Ty, osoba tak mi droga. Na zawsze zapamiętaj tę potworność. Nie chcę, żebyś była zawodową morderczynią. Teraz pewnie pomyślisz, że nie masz wyboru, że to jedyna rzecz, którą umiesz robić, ale to nieprawda, nie! Musisz mi przysiąc, Dubhe, musisz mi przysiąc, że już nigdy tego nie zrobisz. To nie jest praca dla Ciebie. Przeznaczenie nie istnieje, Dubhe, wcale. Wszystkie głupoty o Dzieciach Śmierci, o Thenaarze, który wybiera swoje ofiary i swoich świętych, to wszystko idiotyzmy. Każdy wybiera własną drogę, każdy może zmienić własną historię. Ty przynajmniej możesz to zrobić.

Dubhe, proszę Cię o to i jest to moje ostatnie życzenie. Jeżeli zostaniesz zawodowym mordercą, skończysz jak ja, pochłonięta przez zmęczenie, nieżywa wewnątrz, i któregoś dnia i Ty poszukasz zioła, które może dać Ci szybką i bezbolesną śmierć.

Zrób tak, aby Gildia znalazła moje ciało. Muszą wiedzieć, że nie żyję. Ty natomiast uciekaj, zmień życie i używaj innego imienia. Przez pierwszy okres lepiej, żebyś często zmieniała miejsce pobytu, aby zatrzeć za sobą siady, ale po pewnym czasie będziesz mogła osiedlić się w jakimś miejscu i zacząć od początku. Ufam Ci. Odchodzę pogodnie, bo wiem, że dasz sobie radę. Jeżeli tylko będziesz chciała, jeżeli tylko spalisz za sobą mosty, dasz radę.

Zapomnij o mnie, Dubhe, zapomnij o mnie i przebacz mi, jeśli możesz.

Sarnek


Dubhe jest w grocie. Otwarty list leży na jej nogach. Najpierw przeczytała go w całości jednym tchem, głaszcząc te kartki, na których Mistrz kładł swoje ręce, podążając za jego kaligrafią — tym wszystkim, co po nim zostało. Potem wróciła do niektórych części, czytała jeszcze i jeszcze.

Nie ma już w sobie łez. Wszystkie wylała nad ciałem Mistrza, wielokrotnie krzycząc swoje „dlaczego” jemu i niebu. Z góry nie pojawiła się żadna odpowiedź, żaden spokój, tylko nieskończona samotność.

Nie rozumie. Już zna te słowa na pamięć, a jednak nie rozumie. Ten rozpaczliwy gest, który odebrał jej jedyne, co jej pozostawało, wydaje jej się całkowicie niezrozumiały. Niewyraźnie czuje rozpacz i poczucie winy. Tylko jedno jest dla niej całkowicie jasne. Nie wystarczyło być doskonałą uczennicą ani tak go kochać, prawie wielbić. Nie udało jej się być powodem, dla którego warto było żyć. Mistrz wolał raczej umrzeć niż zostać z nią, nie dała rady utrzymać go przy sobie.

Wraca myślą do swojego życia, myśli o ojcu, który umarł, o matce, która wolała o niej zapomnieć, o Gornarze, który teraz jest już pewnie tylko kupką kości pod ziemią, o Mistrzu. Wzdłuż ścieżki jej życia biegnie niekończący się ślad krwi. Tylko nieszczęścia i ból tych, którzy ją kochali, formowali, pomagali jej. Rin też umarł, a z nim wszyscy inni z obozowiska.

Mistrz powiedział, że przeznaczenie nie istnieje. Ale przecież czym to wszystko jest, jeśli nie przeznaczeniem? Czym jest to nieskończone cierpienie, ta niemożność zrzucenia z siebie śmierci?

Zrób tak, jak mówi.

Ogłuszona bólem, sama też trochę umarła, robi to, co nakazał jej Mistrz. Zanosi jego ciało niedaleko od Makratu, w środku nocy, przykryta płaszczem i z twarzą całkiem schowaną pod kapturem. Zostawia je blisko murów. Ktoś będzie przechodził ulituje się, weźmie je i pochowa. Wieść się rozniesie, wszyscy dowiedzą się, że on nie żyje. Gildia też się dowie. A ona zniknie.

Nie wie, co zrobi ze swoim życiem. Wraca do groty i zostaje tam długo, nie mając na nic ochoty.

Wszystko jest dokładnie tak, jak tego wieczoru, kiedy on umarł. Okład, którym ona sama go zabiła, jeszcze widnieje na bandażach. Została z niego tylko czarniawa, sucha papka, którą wiatr powoli rozwiewa po podłodze groty. Są jego rzeczy. Strzały, noże, łuk, sztylet. Cały jego świat został tutaj. Wszystko jest tak straszliwie żywe, że Dubhe nie może uwierzyć, iż Mistrz odszedł na zawsze i że już nigdy nie będzie mogła go zobaczyć.

Długo tak leży, a czas zastyga, teraźniejszość i przyszłość się mieszają. Wszystko jest takie samo, jak w noc po zabiciu Gornara.

Czasami chciałaby móc przynajmniej nienawidzić Mistrza. Czuje, że miałaby ku temu powody. W końcu pozostawił ją, a co więcej, jakby tego mu było mało, w jakimś stopniu jeszcze zmusił ją do zabicia go. Ale nie może. Miłość, którą do niego czuła, pozostała nienaruszona w jej wnętrzu, w jej sercu, w jej głowie. Oczywiście, jest też nienawiść, ale Dubhe nienawidzi raczej samej siebie. Z pewnością mogła coś zrobić, ale tego nie zrobiła.

A jednak, mimo skrajnego zmęczenia, zarówno fizycznego, jak i duchowego, pod grubą kołdrą bólu cały czas pulsuje życie. Dubhe może nawet chciałaby walczyć z tym instynktem, chciałaby położyć się tam w grocie, gdzie Mistrz wydał ostatnie tchnienie, i sama też pozwolić sobie odejść. Ale nie może. To uparte pulsowanie jest silniejsze niż cokolwiek innego, jest niepowstrzymane.

I tak któregoś dnia wyciąga rękę do przybrudzonego ziemią zawiniątka, odłożonego w rogu i nigdy nieruszonego. Drżącymi dłońmi, walcząc z zawrotami głowy, otwiera je, bierze ser i płacząc, zjada go wielkimi kęsami.

Życie było silniejsze. Trudno to zaakceptować. Będzie więcej bólu, Dubhe wie o tym, być może jest tak, jak powiedział Mistrz, będzie to stopniowe umieranie, ale ona nie jest stworzona do dróg na skróty i łatwych pocieszeń. Ona pójdzie naprzód, do końca.

Dubhe zostaje w grocie jeszcze przez kilka dni. Mistrz nakazał jej wędrować, ale ona nie wie, co ma robić. Żyje, będzie żyć, ale jak?

Mistrz powiedział jej, aby porzuciła tę drogę, powiedział jej: „Na zawsze zapamiętaj tę potworność” i te słowa niespodziewanie stają się w jej głowie rozkazem. Będzie o tym pamiętać. Zresztą nie ma sposobu, aby o tym zapomnieć. I ucieknie, będzie się tułać. Nie dotknie już swojego sztyletu. Wyrzuca go, bierze ten należący do Mistrza i na jego krew przysięga, że nigdy go nie użyje.

Ale co może teraz robić? Nie wie. Idzie. Na razie tylko tyle. Opuszcza dom, który z nim dzieliła, przemierza wioski, idzie na południe. Nie chce już wracać do Krainy Słońca, która zawsze przynosiła jej tyle bólu.

Jej wysokie buty pokrywają się kurzem, jej chlebak stopniowo staje się coraz bardziej pusty. Pieniądze kończą się, a głód rośnie. W mijanych wioskach patrzy na owoce na straganach, patrzy na okna oberż. Jest głodna. Nie wie, co ma robić.

Potem pewnego dnia brzuch burczy głośniej niż zwykle, a dzika wola życia daje się odczuć bardziej niż kiedykolwiek. I tak nocą wślizguje się do spiżarni jakiejś gospody. Wspina się po murze, wchodzi przez okno. Nie robi żadnego hałasu. Jej ciało pamięta o treningu i wprowadza w życie każdą najmniejszą wskazówkę Mistrza. Idzie do spiżarni, rzuca się na jedzenie z łapczywością i bierze ze sobą zapasy. Kiedy wychodzi, prawie świta.

W jakiś sposób jej droga jest już naznaczona. Wioska po wiosce, a potem w miastach. Dubhe pojmuje. Nie ma nic innego, co potrafiłaby robić. Wchodzić po kryjomu do domów, gospód, pałaców i kraść. Nie jest to coś, co by szczególnie lubiła, ale nie może też powiedzieć, że nie podoba jej się to zajęcie. Po prostu nie ma wyboru. Będzie się włóczyć, ze wszystkich swych sił będzie się starać uciec od Gildii i swojego przeznaczenia, i będzie kradła. Mistrz się mylił. Aby żyć, musi pamiętać jego nauki, musi wcielić je w życie.

I tak zaczyna się historia.

33. Ucieczka przez pustynię

Brama zamknęła się za nimi z głuchym łoskotem. Tak, była na zewnątrz. Na zewnątrz!

Tylko na moment oparła się plecami o ścianę. Poczuła dotyk na ramieniu.

— Dobrze się czujesz?

Lonerin był niesamowicie spokojny, przytomny. Dubhe przytaknęła.

— Idziemy.

Zaczęli pędzić przez step rozciągający się przed świątynią. Musieli się pospieszyć, jak tylko mogli, aby przed nastaniem dnia znaleźć się jak najdalej od Domu.

Dubhe była wyćwiczona i udało jej się utrzymać dobre tempo biegu przez jakąś godzinę, ale Lonerin szybko zaczął zdradzać oznaki zmęczenia. Jego oddech stawał się coraz bardziej zadyszany, a ruchy nieskoordynowane. Dubhe zwolniła.

— Zacznij iść, bo nie dasz rady. No już, zwolnij.

Lonerin posłuchał, chociaż z ciężkim sercem. Był całkiem wyczerpany.

— Nie… nie dam… rady…

— O której budzą się Postulanci? Lonerin potrząsnął głową.

— Nie wiem dokładnie… nie ma słońca… tam na dole… a więc…

— No to ile czasu przed śniadaniem w refektarzu?

— Myślę… około dwóch godzin…

Dubhe popatrzyła na niebo. Pięć godzin do pobudki i przypuszczalnie sześć czy siedem do rozpoczęcia pogoni. Tylko sześć godzin, aby zatrzeć swoje ślady. Na piechotę nie mogło się to udać, zwłaszcza w stanie, w jakim znajdował się Lonerin.

— Chodź za mną.

Chłopak nie kazał sobie tego dwa razy powtarzać.

Widać było wyraźnie, że nie chce być ciężarem. Dubhe rozumiała to. Zresztą do tej pory to ona wykonała większą część pracy, zarówno odkrywając plany Yeshola, jak i wyprowadzając ich z Gildii.

— Przepraszam — powiedział nagle Lonerin. — Szkolenie czarodziei nie przewiduje prób biegu na przełaj.

Jego głos miał gorzką nutę.

— Nie martw się. Umiesz jeździć konno?

Lonerin przytaknął z pytającym spojrzeniem.

Dojście do gospodarstwa nie zajęło im wiele czasu. Dubhe przechodziła tędy parę razy w ciągu ostatniego miesiąca, kiedy poszła szukać Jenny. Nigdy nie zwróciła na to obejście szczególnej uwagi. Zresztą był to tylko zaniedbany dom na skraju Krainy Nocy. Kiedy jednak zobaczyła, jak Lonerin dyszy z powodu biegu, w jej głowie zapaliło się światełko.

— Zachowuj się tak cicho, jak potrafisz — wyszeptała Dubhe, a on przytaknął z twarzą tak samo zdumioną, jak poprzednio.

Czołgali się po ziemi, poruszając się ostrożnie. Posuwali się naprzód, dopóki nie dotarli do stajni. Przed budynkiem spał zwinięty w kłębek pies. Trudno będzie zrobić to, co musieli, nie budząc go.

Dubhe odwróciła się do Lonerina.

— Czy jeśli chcesz, możesz kogoś uśpić?

— Tak.

Dubhe wskazała na psa.

— Jego też?

— Tak.

Głos Lonerina miał dziwną intonację.

Dubhe spojrzała na niego.

— Na co czekasz? Zrób to.

— Nie jestem do końca przekonany, czy to, co robisz, to dobry pomysł…

Dubhe prychnęła. Na podstawie jego dotychczasowego zachowania wyrobiła sobie o nim inne zdanie.

— Myślisz, że mamy inne wyjście?

Nie… ale ci ludzie żyją z koni…

— To znaczy, że kiedy będziemy cali i zdrowi, jeżeli kiedykolwiek to nastąpi, odprowadzisz im je, zgoda?

Dubhe była zniecierpliwiona, a Lonerin nie ośmielił się już nic dodać. Podniósł dwa palce jednej ręki i wypowiedział dziwną litanię w języku, którego Dubhe nigdy nie słyszała.

— Idziemy — powiedział w końcu.

Dubhe popatrzyła na psa. Spał, jakby nic się nie zmieniło.

— Na pewno?

— Może na to nie wyglądam, ale jestem dobrym czarodziejem.

Miał urażony głos. Wcześniejsza uwaga musiała go dotknąć.

Dubhe lekko potrząsnęła głową. Lonerin już ruszył z miejsca, a ona poszła za nim.

Znaleźli tam cztery konie. Żadne tam małe gospodarstwo. Najwyraźniej wcale nie powodziło im się aż tak źle. Kusiło ją, aby skomentować to głośno, ale się powstrzymała. Lonerin na to nie zasługiwał. Uratował ją od Rekli — gdyby nie on, nigdy nie postawiłaby stopy na zewnątrz.

Były to stare szkapy i daleko było im do koni wyścigowych, ale wystarczy, żeby wytrzymały noc jazdy. Zresztą Gildia nie wiedziała, w jakim kierunku się udawali.

Dubhe podeszła do tego z czterech koni, który wydawał jej się najmniej stary. Pogłaskała go po pysku, a zwierzę przebudziło się powoli. Dziewczyna poczuła dziwny niepokój rodzący się w głębi żołądka, coś w rodzaju imadła, które próbowało ścisnąć jej wnętrzności. Musiała wziąć głęboki oddech.

Lonerin odwrócił się.

— Jesteś pewna, że wszystko dobrze?

— Tak, to pewnie od biegu.

On wybrał dobrze: jego koń wyglądał porządnie.

— Nie ma czasu ich siodłać, musimy jechać na oklep.

Lonerin instynktownie zacisnął palce na grzywie. Prawdopodobnie dotychczas nigdy tego nie robił.

— Dobrze.

— Najpierw jednak…

Dubhe zaczęła przeszukiwać stajnię. Potrzebowali czegoś do jedzenia, było to konieczne. Zobaczyła coś w rodzaju antresoli i wdrapała się na nią. To miejsce przywodziło jej na myśl ich dom w Selvie. Znalazła trochę jabłek, kilka kawałków suszonego mięsa i ser.

Dubhe, przynieś mi kilka jabłek ze spiżarni.

Uszy wypełnił jej głos matki, żywy i obecny, jakby stała tam, o krok od niej. Potrząsnęła głową, jak robiła zawsze, kiedy chciała odpędzić natrętną myśl, i zgarnęła wszystko, co mogło posłużyć im w podróży.

Zeszła, zebrała wszystko do swojego zwiniętego płaszcza i przygotowała się do odjazdu.

Wsiedli na konie, ale Dubhe zrobiła to z dziwnym trudem.

Za bardzo się zmęczyłam, to nie jest normalne — zwalczyła jednak tę myśl. Nawet gdyby tak było, to upływający czas ich popędzał, razem z mordercami z Gildii, gotowymi na wszystko, aby tylko ich pochwycić.

Szybko opuścili stajnię, a kiedy przejeżdżali obok psa, ten nie podniósł nawet powieki.

Rzucili się w długi bieg, a pachnący wiosną wiatr chłostał ich po twarzach.

— Ile sił w nogach, bo inaczej nam się nie uda! — krzyknęła, a Lonerin przywarł płasko do grzbietu konia. Nogami kurczowo trzymał się boków zwierzęcia, a dłońmi spazmatycznie ściskał grzywę.

Przez całą noc galopowali jak szaleńcy, doprowadzając konie prawie do granic możliwości. Początkowo mocno kręcili. Oczywiście, taka trasa zajmie im więcej czasu, ale Gildia doskonale potrafiła czytać ślady, a oni niestety sporo ich zostawili. Lepiej pozwolić im trochę pobłądzić.

Świt ich zaskoczył. Dubhe nigdy nie spodziewała się, że uda im się opuścić Krainę Nocy w ciągu tych niewielu godzin, które mieli do dyspozycji, więc kiedy zobaczyła w oddali powoli blednące niebo, poczuła powiew nadziei.

Byli blisko granicy: wieczna noc już zaczynała ustępować pod pierwszymi promieniami słońca. Przed nimi roztaczała się obszerna równina Wielkiej Krainy.

— Dokąd mamy jechać?

Dubhe słyszała o Radzie Wód, ale miejsce, gdzie się zbierała, było utrzymywane w tajemnicy.

— Do Laodamei. Pracuję dla Rady Wód. Kiedy tam dotrzemy, powiem ci dokładnie, gdzie to jest.

Należało zatem przemierzyć całą Wielką Krainę.

Woda. Dubhe zaklęła cicho. Powinna była o tym pomyśleć, ale poprzedniego wieczoru była tak zdenerwowana i tak nie panowała nad sobą… Na samą myśl o opustoszałych bezmiarach Wielkiej Krainy poczuła, jak zasycha jej w gardle. Cały czas jeszcze dyszała, jakby dalej była zasapana po biegu. A przecież nie mogła być.

— Musimy zboczyć do rzeki Ludanio.

Nad brzeg rzeki dotarli o brzasku. Gdzie indziej prawdopodobnie słońce już się pojawiło. Tam, gdzie znajdowali się oni, prawie na granicy pomiędzy Wielką Krainą a Krainą Nocy, wszystko było zawieszone w czymś w rodzaju wiecznego zmierzchu.

Zatrzymali się, zsiedli z koni. Lonerinowi chwilę zajęło, zanim był w stanie prosto utrzymać się na nogach. Uśmiechnął się do Dubhe zawstydzony.

Ona odwzajemniła uśmiech. Zeskoczyła, ale ku swojemu wielkiemu zdumieniu nogi się pod nią ugięły i znalazła się na ziemi.

Lonerin podbiegł.

Dubhe podciągnęła się o bok pijącego konia. To stało się, kiedy była już całkiem na nogach. Ostre ukłucie bólu zaparło jej dech w piersiach. W uszach jej dźwięczało, a w owym brzęczeniu rozbrzmiewał daleki krzyk. Podniosła dłoń do piersi.

— Dubhe, co ci jest?

Lonerin złapał ją za ramię i natychmiast odsunął dłoń. Błyskawicznie podwinął jej rękaw.

— Do diabła… — zamruczała Dubhe przez zęby.

Jej ramię było gorące, a widniejący na nim symbol pulsował żywo.

— Kiedy brałaś eliksir?

Dubhe spróbowała sobie przypomnieć. Nowe ukłucie i gwałtowne pragnienie, które starała się stłumić.

— Dokładnie pięć dni temu.

To było zbyt wcześnie, żeby się tak źle czuć.

— Lonerin, nie powinnam się tak czuć… To nie może być klątwa…

— Rzeczywiście, to nie tylko to.

Zaczął napełniać bukłak, który podała mu Dubhe, odwracając od niej spojrzenie.

— Co to znaczy?

Chłopak nie przerwał napełniania bukłaka.

— Powiesz mi, co to oznacza?

Lonerin odwrócił się do niej.

— Są eliksiry, które wywołują pewien stopień uzależnienia. Nie wiem dokładnie, jaki rodzaj eliksiru ci dawali, ale obydwa odpowiednie dla twojego przypadku, które przychodzą mi do głowy, powodują tego typu problemy.

Dubhe poczuła, że kręci jej się w głowie, a wybuch gniewu nagle rozpalił jej policzki.

— Ale co to znaczy?

— Że kiedy nie weźmiesz eliksiru, twoje ciało nie będzie w stanie walczyć z klątwą. Przyzwyczaiłaś się do eliksiru, a twoje ciało nie potrafi się bez niego obejść, aby przeciwstawić się efektom pieczęci, które zresztą przez ten cały czas, jak już ci powiedziałem, nie przestały się wzmagać.

Dubhe krzyknęła w niebo, po czym upadła na kolana.

— Przeklęci…

Uniosła głowę i z zapałem spojrzała na Lonerina.

— Ale ty umiesz zrobić ten eliksir, prawda? Jesteś czarodziejem i między innymi dlatego zawarliśmy naszą umowę.

Twarz Lonerina nie wyrażała żadnej nadziei.

— Umiem go przygotować, ale nie mam składników.

Dubhe rzuciła się na niego z furią, dłonią schwyciła go za gardło i cisnęła na ziemię. Zatrzymała się w ostatniej chwili. Bestia podniosła swój śpiew. Dziewczyna osunęła się obok Lonerina i położyła na ziemi.

— To koniec… — mruknęła. — Czuję ją… Nie będę mogła nad sobą zapanować…

Lonerin podniósł się, zaczerpując oddechu. Pewnie sprawiła mu ból.

— Będziemy się spieszyć. Mamy konie, będziemy uciekać z maksymalną prędkością i przybędziemy na miejsce, zanim będzie za późno.

Dubhe potrząsnęła głową.

— Nigdy nam się nie uda… konie są zmęczone…

— Jeżeli staniesz się niebezpieczna, uśpię cię, jak tamtego psa, tylko jeszcze głębiej, i sam zawiozę cię do Laodamei.

Dubhe odwróciła się ku niemu i popatrzyła ze smutkiem.

— Nie potrzebuję jałowego pocieszania. Powiedz mi prawdę, to może zadziałać?

Lonerin nie opuścił wzroku.

— Przysięgam ci.

Był pewny.

— Wykonałaś swoją część paktu. Teraz kolej na mnie. Dubhe podniosła się.

Bestia dalej tam była i jej zagrażała, ale dobrze było mieć kogoś, na kogo można liczyć.

Krajobraz przed ich oczami powoli się zmieniał. Słońce ukazało im się w całej swej wspaniałości, a teren stawał się płaski i coraz bardziej opustoszały. Wielka Kraina. Popędzając nieco konie, mogli przebyć ją całą w cztery czy pięć dni. Przez cały ten czas byliby całkiem odkryci, wystawieni na każdy atak. Tropienie śladów na tym pustym bezmiarze kamieni i ubitej ziemi było aż nazbyt łatwe.

Lonerin starał się odpędzić te myśli. W jego misji nie było miejsca na niezdecydowanie. Musiał w nią wierzyć i to aż do końca, inaczej wszystko legnie w gruzach. Zresztą nigdy nie sądził, że będzie mu dane wyjść z Gildii cało i zdrowo, a jednak mu się udało.

Popatrzył na Dubhe. To tylko jej zasługa. To ona odkryła plany Yeshola — zadanie przeznaczone dla niego — i zorganizowała ucieczkę. Obserwował jej pochyloną głowę i skoncentrowany wyraz twarzy. Długo uczył się o pieczęciach i innych formach Zakazanej Magii i znał efekty niektórych eliksirów. Cierpiała, i to bardzo. Starała się utrzymać kontrolę, ale wymagało to od niej nadludzkiego wysiłku. Konwulsyjnie zaciskała ręce na grzywie konia.

— Umrę? — spytała nagle, kiedy słońce powoli schodziło na bezmiar, który przemierzali.

— Nie, co ty mówisz?

Spojrzała na niego. W głębi jej oczu można było dostrzec zgrozę, która żyła w jej trzewiach, potwora, który starał się ją posiąść.

— Co się stanie, jeżeli nie wezmę eliksiru, jeżeli nie dojedziemy na czas?

— Będziesz się źle czuła, temu nie zaprzeczę… ale dojedziemy.

Nie miał ochoty czynić jej dalszych wyznań. I tak już czuł się winny za tamten wieczór, kiedy się poznali — bez owijania w bawełnę powiedział jej wtedy, że była skazana na prawie pewną śmierć, i to śmierć straszliwą.

— Żal ci mnie, ale ja nie oczekuję twojej litości. Potrzebuję tylko, żebyś zawsze był ze mną szczery.

Lonerin wzdrygnął się niedostrzegalnie. Spojrzenie Dubhe było teraz twardsze.

— Nie chcę niczyjej litości. Potrzebuję raczej twojej wiedzy, przeklętego napoju magicznego, który tylko ty potrafisz zrobić, i jednego ze znanych ci wielkich czarodziejów, który na zawsze uwolni mnie od pieczęci!

Zamilkła i spróbowała się uspokoić.

Lonerin zaczerpnął powietrza.

— Jesteś uzależniona od eliksiru, zawsze będziesz musiała go brać, i to w coraz krótszych odstępach. Taka jest prawda! Jeżeli go nie weźmiesz, pieczęć gwałtownie eksploduje. A ty umrzesz.

Nawet nie zadrżała.

— A ile czasu mamy?

— Najwyżej tydzień.

Dubhe wymknął się gorzki uśmiech.

— Powiedziałem ci, jak zrobimy. Uśpiwszy cię, będę mógł opóźnić te efekty, ale będziesz jak nieżywa. W ten sposób czas wydłuży się o co najmniej dwa dni.

Dziewczyna popatrzyła na niego ostro.

— A jeżeli ktoś nas zaatakuje? A jeżeli Gildia przybędzie, kiedy ja będę sobie spała?

— Sam sobie z nimi porozmawiam. Dubhe wybuchnęła gorzkim śmiechem.

— Nic o nich nie wiesz…

Lonerin nagle się rozzłościł. Czuł dziwną więź z tą drobną dziewczyną o twarzy nazbyt szybko dojrzałego dziecka. Chociaż jej nie znał, czuł, że coś ich łączy.

— Nie doceniasz mnie. A poza tym mam wobec ciebie dług, który zamierzam spłacić za wszelką cenę.

Zapadła lodowata noc. Wielką Krainę cechował dziwny, bardzo szczególny klimat. Dawne kroniki mówiły, że zanim wpadła w ręce Astera była miejscem niezwykłej urody, gdzie panowała wieczna i łagodna wiosna. Teraz rozciągała się tu tylko niezmierzona, żałosna pustynia, zimna o każdej porze roku.

Zatrzymali się. Dubhe wyciągnęła to, co zabrała ze stajni, z której ukradli konie, i oszczędnie rozdzieliła zapasy.

— W ten sposób powinny wystarczyć nam na całą podróż.

Jej głos był lekko zachrypnięty. Lonerin widział, jak każdy mięsień jej ciała zaczyna się spazmatycznie napinać.

Jedli w milczeniu. Chłopak czuł się przytłoczony losem swojej towarzyszki podróży. Zawsze był osobą zdolną do odczuwania na własnej skórze bólu innych; to właśnie między innymi z powodu tej swojej wyostrzonej wrażliwości zaczął kształcić się na czarodzieja. Chciał być przydatny, potrzebował działać. Bezradność zżerała go do głębi, a teraz był całkowicie bezsilny.

Położyli się na ziemi, a Lonerin oddał Dubhe swój płaszcz.

— Nie bądź takim rycerzem, z kobiety mam tylko wygląd.

— Dubhe była rozdrażniona.

— Źle się czujesz i będzie lepiej, jeżeli przynajmniej nie będziesz cierpiała z zimna.

— Już ci mówiłam, że nie potrzebuję twojej litości.

— To nie litość, to wdzięczność.

Dubhe zarumieniła się lekko i wyciągnęła rękę.

— To wszystko robię tylko dla siebie…

— Nikt cię nie zmuszał, żebyś zabierała mnie ze sobą. Dziękuję. Znajdę sposób, aby ci się odwdzięczyć.

Noc była spokojna i cicha, a niebo nad ich głowami niepokojąco piękne. Tylko na pustyni można zobaczyć tyle gwiazd.

Lonerin zaczął myśleć o Asterze, który ze swojej wieży oglądał ten krajobraz każdego wieczoru. Znajdowali się w centrum tego, co niegdyś było jego imperium; po ziemi walały się jeszcze drzazgi jego pałacu, a wiatr rozwiał je po całej Wielkiej Krainie. A teraz on miałby powrócić, niwecząc to wszystko, co Sennar i Nihal uczynili, aby go pokonać. Te czterdzieści lat, jakie minęły od jego śmierci, zostaną zatarte, jak gdyby nigdy nie istniały. Lonerin zastanawiał się, dlaczego musieli żyć w takich mrocznych czasach. Dlaczego Światu Wynurzonemu zawsze groził ból? Pomyślał o śmierci swojej matki, o nienawiści, z jaką codziennie walczył, pomyślał także o Bestii, jaką nosiła w sobie Dubhe, tak podobnej do jego osobistego demona, a przecież o wiele bardziej straszliwej. A z chaosu tych mglistych idei nie wiadomo jak wyłonił się obraz Theany. Na wargach czuł jeszcze smak jej pocałunku. Była to jedyna nadzieja na szczęście i spokój, jaką kiedykolwiek miał w swoim życiu. Przesunął dłońmi po schowanej pod tuniką sakiewce, zawierającej włosy dziewczyny W jego sercu zapłonęło nikłe światełko wewnętrznego spokoju.

Dni mijały powoli i złowrogo, podobnie jak ich podróż. Świt podnosił się na nierównym bezmiarze kamieni, zachód zapadał nad tym samym pejzażem, a ich droga rozwijała się wśród opustoszałej ziemi i każdy dzień wydawał się taki sam, jak poprzedni. Konie były wycieńczone i bliskie padnięcia, oni też byli zmęczeni. Jedyną oznaką mijającego czasu była powoli zachodząca w Dubhe przemiana. Lonerin widział, jak wyraz jej twarzy zmienia się godzina po godzinie, jej skóra pokrywa się lekkim potem, a brwi marszczą się z wysiłku nad utrzymaniem panowania nad sobą.

Tymczasem jednak rozmyślał także o tym, co czeka na niego w Radzie i co powie o tym, co odkryła Dubhe. Dohor zawsze był grożącym niebezpieczeństwem, wszyscy o tym wiedzieli. Był jednak człowiekiem, z którym w jakiś sposób można było sobie poradzić. Ale nie Aster. Aster był koszmarem zrodzonym przez przeszłość. Aster był niepowstrzymany. Co mogli zrobić przeciw niemu? A jeżeli Yeshol już go przywołał? Jeżeli ich podróż pozbawiona jest nadziei już od samego początku?

— Martwisz się?

Dubhe niewiele mówiła. Wydawało się, że kosztuje ją to wiele wysiłku, i Lonerin szanował jej ból, starając się zwracać do niej jak najrzadziej. Co jakiś czas jednak zamieniali parę słów. Ta milcząca i samotna podróż w jakiś sposób sprawiała, że zbliżali się do siebie.

— Tak.

— Ja też — powiedziała Dubhe z nikłym uśmiechem.

— Przepraszam, rozumiem, że masz całkiem inne problemy…

— Aster mnie też przeraża — przerwała mu. — Tyran wywołuje strach nawet u kogoś takiego jak ja.

To było coś, nad czym Lonerin w ciągu ostatnich dni się nie zastanawiał. Dubhe była zabójczynią, morderczynią. Trudno było w to uwierzyć, widząc przed sobą jej dziecinną twarz i ciało młodej, rozkwitającej kobiety.

— Od dawna się tym zajmujesz?

— Zaczęłam szkolenie, mając osiem lat. Ale tak naprawdę przed wstąpieniem do Gildii nigdy nie stosowałam w pełni tego, czego mnie nauczono. Byłam raczej złodziejką.

W wieku ośmiu lat on zaczął swoją przygodę z magią. Zaraz po śmierci matki. Nie znalazł innej drogi, aby móc przeżyć. Na początku była to zwyczajna i czysta nienawiść, i obietnica straszliwej zemsty w przyszłości. Potem pojawił się Folwar.

— Dlaczego otrzymałaś wykształcenie Zabójców?

Bał się, czy nie jest zbyt natarczywy.

— Zabiłam w dzieciństwie. W wypadku zabiłam mojego towarzysza zabaw. Takich jak ja Gildia nazywa Dziećmi Śmierci.

W innej sytuacji Lonerina prawdopodobnie zmroziłoby tego typu wyznanie. Nie teraz. Teraz nawet coś takiego nie budziło w nim zdumienia. Niesłychana wydawała mu się łatwość, z którą Dubhe, mimo widocznego bólu, jaki wywoływała w niej klątwa z grubsza opowiedziała mu historię swojej inicjacji. Na końcu zwróciła się do niego ze ściągniętym, pełnym cierpienia uśmiechem:

— To naprawdę dziwne, że ci o tym mówię. Nie są to sprawy, o których opowiadam z przyjemnością.

Uśmiechnął się do niej.

— W końcu dzielimy ze sobą życie i śmierć, nie?

Odwzajemniła jego uśmiech, ale znikł z jej twarzy nagle, razem z gwałtownym ukłuciem bólu, które zgięło ją wpół.

Lonerin natychmiast zatrzymał konia.

— Wszystko dobrze?

Dubhe oddychała ciężej niż zwykle, a jej twarz była zdeformowana w dziwny sposób.

— Ktoś…

Poczuła to nagle, kiedy zwierzała się czarodziejowi ze spraw, o których nie opowiadała nikomu. Przez kilka chwil wydawała się prawie spokojna, po czym nastąpiło gwałtowne uderzenie łapą Bestii i jej ogłuszające, zwierzęce wezwanie w uszach.

Lonerin rzucił się do niej. Jego głos docierał jak z otchłani, dziwny, pozbawiony barwy.

— Wszystko dobrze?

— Ktoś…

Nie była w stanie powiedzieć nic więcej. Gdzieś znajdował się nieprzyjaciel — czuła to z absolutną jasnością, jednocześnie słysząc śpiew śmierci, który dobrze znała i który tak bardzo ją przerażał. Bestia się obudziła.

Odepchnęła dłonią Lonerina, prawie zrzucając go z konia. Jej glos był słaby jak echo na wietrze.

— Odejdź, bo nie ręczę za siebie!

Nie popatrzyła na niego, aby sprawdzić, czy zrozumiał. Czuła, jak jej samokontrola gdzieś wyparowuje: teraz pragnęła tylko krwi.

Jak przez mgłę usłyszała jednak, jak stopy chłopca dotykają ziemi, po czym uderzają o kamienie. Zrozumiał.

Dubhe zebrała się w sobie i zamknęła oczy. Może jeszcze uda jej się opanować i odzyskać siebie samą. Uchyliła powieki i w kłębach kurzu pojawiła się przed nią czarna postać ze sztyletem w dłoniach. Cały świat zniknął: został tylko stojący przed nią uzbrojony mężczyzna. Jej ciało opanowała Bestia. Zaczęła się rzeź.

Lonerin oddalił się, ale niezbyt daleko. Tyle, ile wystarczyło, aby nie znaleźć się w zasięgu furii Dubhe. Na początku zastanawiał się, co ją wywołało, po czym dostrzegł przed nimi czarną, nie bardzo odległą postać. Krótko był w Gildii, ale wystarczająco, aby rozpoznać Zabójcę.

Był to chłopak, uśmiechający się buńczucznie. Dubhe trzęsła się na swoim koniu, dyszała, a jej mięśnie, które zazwyczaj wydawały się tak cienkie i elastyczne, napinały się pod skórą.

— Znalazłem was. Dokąd chcieliście pójść? Oczy Thenaara są wszędzie.

Dubhe siedziała nieruchomo na koniu. To Zabójca wykonał Pierwszy ruch.

Z niemal nienaturalną szybkością rzucił się w kierunku dziewczyny. Dubhe jednym susem zeskoczyła z konia, spadając prosto na niego. Była chudsza i niższa, ale i tak wydawało się, że nad nim góruje. Lonerin przez mgłę zobaczył, jak ostrze Zabójcy przesuwa się po jej boku i gęsta, czarna krew wytryskuje gwałtownie z rany.

— Dubhe!

Przez krótką chwile obydwoje leżeli na ziemi, po czym dziewczyna poderwała się, jakby nie została trafiona, i wyciągnęła sztylet.

Chłopak leżał pod nią, a Dubhe przytrzymywała go na ziemi jedną ręką, uniemożliwiając mu wszelki ruch. Był ogłuszony i słabo próbował się wyrwać. Ona wrzasnęła głosem, który nie miał w sobie nic ludzkiego, i z niesłychaną gwałtownością opuściła na niego sztylet. Pogrążyła go w piersi chłopaka aż po rękojeść, po czym wyciągnęła i zanurzyła z powrotem, i jeszcze raz, i jeszcze. Krew tryskała, a chłopak wił się i krzyczał. Chwyt Dubhe był jednak jak ze stali i Zabójca nie miał żadnych szans.

Lonerin stał skamieniały. Była to rzeź, posiłek potwora. Dubhe śmiała się na całe gardło. Jej twarz była odmieniona szaloną, głęboką radością.

Chciał uciekać, ale był niezdolny do jakiegokolwiek działania. Bo przecież gdzieś tam była Dubhe, ukryta w tym ciele, które już do niej nie należało, i nie mógł jej zostawić.

Dubhe oderwała się od ciała chłopaka, po czym zatrzymała się i zaczęła węszyć w powietrzu.

Lonerin pojął w lot. Z pomocą przyszła mu jego wrodzona zimna krew. Złożył dłonie, zamknął oczy i rozpoczął recytację formuły. Była to walka z czasem.

Poczuł, jak zbliżają się do niego ciężkie kroki Dubhe, usłyszał jej wrzask wygłodniałego zwierzęcia. Nie przerwał wypowiadanej formuły, skandując ją głośno, czując, jak poprzez złączone dłonie energia magiczna uchodzi z jego ciała.

Potem nastąpiła eksplozja bólu, jakiego nigdy dotąd nie odczuł. Ona. Sztylet… Trafiła go! Oddech zamarł mu w gardle, ale wyrecytował ostatnie słowo formuły, wykrzykując je do Dubhe.

Poczuł, jak dłoń, która go zraniła, puszcza rękojeść sztyletu, jeszcze wbitego w jego ramię. Z trudem podniósł powieki. Spotkał na moment oczy Dubhe, wreszcie z powrotem normalne i przepełnione niewypowiedzianą zgrozą.

— Ocal mnie — wymruczała słabym głosem, po czym upadła uśpiona u jego stóp.

Lonerin wbrew sobie odetchnął z ulgą. Następnie sprawdził swoją ranę: sztylet jakimś cudem uderzył go wysoko i chociaż tracił krew, przecięcie nie wydawało się ani głębokie, ani poważne. Zajął się więc oceną stanu Dubhe. Była ranna w bok, ale ta rana również wydawała się raczej powierzchowna. Poruszając się z trudem, przebadał ją dokładniej. Organy wewnętrzne miała całe, tylko skóra była rozdarta szerokim rozcięciem.

Tak czy inaczej nie mieli powodów do radości. Obydwoje byli w raczej kiepskiej formie, a Laodamea była oddalona o dwa dni marszu. Głupio byłoby łudzić się, że był to jedyny Zabójca na ich tropie. Prawdopodobnie był to tylko ten najbliższy.

Ponadto w zamęcie uciekły oba konie.

Lonerin czuł się zagubiony i zmieszany. Straszliwe obrazy przemienionej Dubhe wypełniały mu głowę, a ból w ramieniu okrutnie pulsował. Na dodatek zgubił kamienie magiczne, za których pomocą mógłby wejść w kontakt z Radą Wód.

Podniósł oczy. Na niebie nie było ani jednej chmury, słońce błyszczało, a co najważniejsze, zobaczył sępy. Kilka ptaków wysoko na niebie. Z pewnością przyciągnął je zapach krwi.

Nigdy nie próbował tego zaklęcia na sępach, ale nie było innego wyjścia.

Wezwał jednego z nich rozkazującym słowem. Już ta prosta formuła nieco go zmęczyła. Był bardzo osłabiony.

Sęp usiadł przed nim potulnie i przez kilka sekund patrzył mu w oczy. Czekał.

Lonerin wypowiedział dwa kolejne słowa i o mały włos nie zemdlał. Jeżeli tak dalej pójdzie, nie zostanie mu już energii na leczenie Dubhe.

Pomyślę o tym później.

— Gildia chce ożywić Astera i wprowadzić go w ciało Pół-Elfa. Użyje Zakazanej Magii. Ja i sojuszniczka jesteśmy w Wielkiej Krainie, niedaleko granicy z Krainą Wody.

Lonerin zakończył formułę wskazaniem miejsca, gdzie sęp miał zanieść wiadomość, i słowem pożegnania. Ptak podniósł się do lotu jednym machnięciem skrzydeł.

A teraz? Musieli się stąd ruszyć.

„Ocal mnie”.

Dubhe powiedziała: „Ocal mnie”.

Nie w jego mocy było ocalenie jej z jej niewoli, ale zabrać ją stąd, zanim umrze z upływu krwi lub Bestia zbudzi się, całkowicie opanowując jej umysł — tak, to mógł, musiał zrobić.

Znowu przyjrzał się ranie dziewczyny. Teraz nie był w stanie wykonać nawet prostego zaklęcia uzdrawiającego.

Zdjął płaszcz i oddarł z niego długi pas materiału. Wziął bukłak, który jeszcze wisiał mu na szyi, użył nieco wody do przemycia rany Dubhe, po czym zaczął ją bandażować.

Po tej operacji odpoczął nieco, napił się. Spróbował owinąć także ranę na własnym ramieniu, ale udało mu się to tylko połowicznie. Zresztą najważniejsze było zahamowanie krwotoku, przynajmniej w części.

Kiedy poczuł się trochę silniejszy, postanowił, że czas ruszyć w drogę. Starając się nie patrzeć na leżącego na ziemi trupa, wziął Dubhe na ramiona i z wielkim wysiłkiem podniósł się na nogi.

Każdy krok był dla niego niesłychanym wysiłkiem, ale zmuszał się, aby iść dalej. Ból w ramieniu przeszywał go, a zmęczenie atakowało mu nogi. Mimo to jednak parł naprzód. Musiał przynajmniej spróbować, dla siebie i przede wszystkim dla Dubhe, która była teraz całkowicie od niego uzależniona.

Pomyślał o Theanie, o tym, czy kiedykolwiek jeszcze ją zobaczy.

Przemierzał opustoszałą równinę aż do wieczoru, wyciskając energię do ostatniej kropli, czołgając się, kiedy już nie był w stanie dalej iść.

Zachód słońca był wspaniały, a kiedy słońce na dobre opuściło ziemię, Lonerin ujrzał przepiękny zielony promień, w kolorze, o którego istnieniu nawet nie wiedział.

Uśmiechnął się. Dubhe opowiedziała mu o tym jednej nocy.

„Byłam tu z moim Mistrzem, jeszcze na początku kariery. Pewnego wieczoru byłam smutna i zobaczyłam najbardziej niezwykłe widowisko świata. Zielony promień o zachodzie słońca. Widziałeś go kiedyś?”.

Zatrzymał się na noc. Położył Dubhe na ziemi i przykrył tym, co zostało z jego płaszcza. Dotknął swojej rany. Jak było do przewidzenia, bandaże były mokre. Krwotok nie ustał.

W tej chwili był już pewien, że nie zobaczy jutrzejszego świtu.

34. Rada Wód

Ktoś wołał go uporczywie. Chyba nim potrząsał, ale trudno mu było to stwierdzić. Chciał mówić albo przynajmniej otworzyć oczy. Obie te czynności wydawały mu się ponad siły.

— Lonerin, do diabła…

— Nie żyje?

Tak, umarłem.

A jednak słyszał odległe pulsowanie i brzęczenie w uszach.

Słabo poruszył dłonią.

— Nie, na szczęście nie.

Wreszcie Lonerinowi udało się otworzyć oczy. Uderzyła go niezmierzona światłość, której nie mógł znieść.

— Ej tam, chłopcze, wszystko dobrze? Chyba nie, co? Porządnie nas nastraszyłeś. Tak czy inaczej teraz ruszamy do Laodamei i to pędem, zanim ktoś nas zobaczy w tych okolicach.

Poczuł, że go podnoszą. Z wielkim wysiłkiem zmusił się, aby przemówić.

— Co?

— Du… bhe…

— Dziewczyna? Nie bój się, jest z nami.

Poczuł jeszcze, że go na czymś kładą, po czym znów stracił przytomność.

Dubhe obudziła się w bardzo miękkim łóżku w pokoju pełnym światła. Bolała ją głowa i od razu sobie przypomniała. Zamknęła oczy. To się stało znowu. Kolejna rzeź, kolejne zmasakrowane ciała, o których trzeba będzie próbować zapomnieć.

Spróbowała przekręcić się w łóżku, ale zatrzymało ją gwałtowne ukłucie w boku.

— Lepiej nie. Nie ruszaj się.

Odwróciła się w kierunku głosu.

To była nimfa. W swoim życiu Dubhe widziała ich bardzo niewiele i zawsze tylko z daleka. Jej uroda była absolutnie oślepiająca. Włosy były najczystszą wodą, a skóra w sposób niewypowiedziany przejrzysta i przeświecająca. Wydawała się niezwykłym zjawiskiem.

— Kim jesteś?

— Jestem Chloe, uzdrowicielka na dworze Dafne.

Słysząc to imię, Dubhe zadrżała. Dafne była królową Marchii Lasów. Czy byli zatem w Laodamei? Jej wspomnienia były bardzo poplątane i nie pamiętała nic, co wydarzyło się po rzezi.

— Jestem w Laodamei?

Nimfa przytaknęła uroczyście. Wszystko w jej ruchach było eleganckie.

— Przybyłaś tutaj dwa dni temu. Głęboko spałaś pod działaniem silnego zaklęcia. Wybudziliśmy cię i zadbaliśmy o twoje potrzeby.

Czyżby eliksir?

— Ja jestem…

Nimfa podniosła dłoń.

— Ja i czarodziej z Rady mieliśmy okazję zobaczyć twój znak i zajęliśmy się tym.

Wreszcie dobra wiadomość. Drobna, ale zdecydowanie pomyślna.

— Jesteś ranna w bok, na szczęście niezbyt ciężko. Już jutro będziesz mogła wstać, ale najpierw muszę cię jeszcze trochę podleczyć.

Zupełnie nie przypominała sobie żadnej rany. Zresztą zawsze tak było, kiedy się przeobrażała. Nie czuła bólu i nie była świadoma odniesionych ciosów, nawet tych najcięższych.

— A Lonerin? — spytała nagle.

— Był z tobą. To on pozwolił nam was odnaleźć. Ostatnimi siłami wykonał zaklęcie, aby powiadomić nas o sytuacji. Znaleźliśmy was niedaleko od Marchii, zagubionych w jednym z ostatnich odgałęzień Wielkiej Krainy, obydwoje byliście ranni.

— A teraz? Jak on się czuje?

Ostatnim obrazem, jaki miała w pamięci, była jego twarz, przez klątwę zmieniona w oblicze nieprzyjaciela.

— Niezbyt dobrze. Ma na ramieniu dość lekką ranę, ale całkowicie zużył swoją energię, aby ocalić ciebie, kiedy spałaś, i zawiadomić nas o waszej pozycji.

Ranny? Dubhe doskonale pamiętała, że Zabójca nie miał czasu, aby zranić kogoś innego poza nią. Kto zatem uderzył Lonerina? To był błysk. Obraz stojącego przed nią bladego chłopca ze złożonymi rękami i ostrze jej sztyletu wbijające się w jego ramię, podczas gdy jej umysł rozpaczliwie starał się powstrzymać szalejące ciało.

Zraniła swojego wybawiciela. Do tego stopnia rozwinęła się klątwa, tak bardzo wymykała się spod kontroli.

— Chcę go zobaczyć.

— Nie teraz.

— No to powiedz mi, jak z nim, czy przeżyje, czy umrze, powiedz mi!

— Nie umrze: musi tylko dojść do siebie.

Wcale jej to nie pocieszyło. Jej twarz wyrażała tak głęboki ból, że nimfa musiała to zauważyć.

— Rozumiem, że chcesz zostać teraz sama ze swoimi myślami. Wrócę wieczorem, aby przeprowadzić kurację.

Powolnymi ruchami nimfa przeszła przez próg i delikatnie zamknęła za sobą drzwi.

Dubhe została sama. W jednej chwili zdała sobie sprawę, jak straszliwą iluzją było myślenie, że jest wolna. Ucieczka z Gildii oznaczała tylko wyswobodzenie się z jednego więzienia. Na zewnątrz jednak czekało na nią wiele innych i jak zawsze była niewolnicą swojego przeznaczenia.

Lonerin czuł się raczej źle. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się doprowadzić swoich mocy do krańca i odzyskanie sił okazało się teraz bardzo trudne. Bolało go ramię, ale nie jakoś szczególnie. Za o wiele bardziej dokuczliwe uważał to zmęczenie — skrajne wyczerpanie, uniemożliwiające mu podniesienie się i wykonanie nawet najprostszych czynności.

Przy jego łóżku była Theana, powabna i bezbronna — taka, jaką pamiętał. I pomyśleć, że jeszcze kilka dni wcześniej był całkowicie pewny, że już jej nigdy nie zobaczy.

Trzymała go za rękę i patrzyła na niego tak, jak się patrzy na umierających, co Lonerin uważał za częściowo zabawne, ale po części i krępujące. Jednak mimo przyjętej postawy udręczonej uzdrowicielki dziewczyna nie miała skrupułów, aby wciągnąć go w wycieńczającą go dyskusję.

— Naprawdę niewiele obchodzę cię ja i życie, skoro doprowadziłeś się do tego stanu…

— Już ci mówiłem, to była misja.

— Ryzykowanie życia dla nieznajomej osoby z pewnością do misji nie należało.

To była kluczowa kwestia całej dyskusji. Theana krążyła wokół niej, od kiedy Lonerin zaczął mówić z większą łatwością. Problemem była Dubhe.

— A co miałem zrobić? Zostawić ją tam?

— Może nie ryzykować tak bardzo.

— To, że coś wiemy, jest wyłącznie jej zasługą. Uratowanie jej życia wydawało mi się oczywistym minimum.

— Ale nie kosztem twojego.

Sam już postawił sobie to pytanie. Skąd ta cała troska o tamtą dziewczynę? Nie miał najmniejszej ochoty odpowiadać na nie ani sobie, ani tym bardziej Theanie, absurdalnie zazdrosnej.

— Nie miałem innego wyjścia, tylko uciec razem z nią.

— Jak również oddać jej swój płaszcz i pozbawić się dla niej wody?

Lonerin zrobił niecierpliwy gest ręką, który przypłacił bolesnym ukłuciem w ramieniu.

— Nie jestem w nastroju, żeby dyskutować o czymś tak bezsensownym. Spróbuj zmienić temat.

Theana wyglądała na urażoną i opuściła wzrok. Lonerin zastanawiał się, czy nie był dla niej zbyt surowy, ale sam czuł się zagubiony. Była jego światłem podczas dni spędzonych w Gildii, jak również podczas ucieczki. A jednak to nie wystarczało i teraz znowu zadawał sobie pytanie, kim jest dla niego ta dziewczyna. Uśmiechnął się do siebie. To prawdopodobnie jedna z ostatnich w najbliższych miesiącach okazji, kiedy może pozwolić sobie na luksus myślenia o podobnych sprawach: walka wreszcie przekształciła się w wojnę.

Dubhe stawiła się u jego wezgłowia zawstydzona, wykręcając sobie dłonie. Nie miała odwagi patrzeć mu w oczy, więc trzymała wzrok utkwiony w ziemi.

— Lepiej się czujesz?

— Wkrótce stanę na nogi. A ty?

Dubhe wzruszyła ramionami, wciąż na niego nie patrząc.

— Nigdy nie czułam się naprawdę źle.

Zapadło między nimi skrępowane milczenie. Lonerin wolał całkiem zmienić temat.

— Za trzy dni zbierze się Rada i będzie dyskutować o naszych odkryciach. Przyjdziesz?

Dubhe podniosła wreszcie oczy i zrobiła zdumioną minę.

— Ja?

— A któż by inny?

Potrząsnęła głową w sposób, który sprawił, że wyglądała jak mała dziewczynka.

— Nie ma najmniejszego powodu, żebym brała w tym udział. Ja jestem przestępcą, już sama moja obecność w tym miejscu jest wystarczająco dziwna…

— Ostrzegłaś nas o wielkim niebezpieczeństwie. Czy uważasz, że kogokolwiek tu, w środku, może interesować, czym się zajmujesz? Chcę, żebyś przyszła, twoje zasługi powinny zostać docenione.

Dubhe znowu potrząsnęła głową, tym razem bardziej zdecydowanie.

— Czy ty umyślnie nie chcesz zobaczyć prawdy? Ja niczego nie dokonałam, a to, co zrobiłam, wynikało jedynie z mojego wyrachowania. Pragnę tylko własnego ocalenia. Nie ma innego powodu, dla którego szpiegowałam w Gildii i poszłam za tobą.

— Powody są nieistotne, zrobiłaś coś bardzo ważnego. Świat Wynurzony jest ci wdzięczny.

— Ale ja cię zraniłam i…

Zorientowała się, że wkroczyła na temat tabu, bo nagle zamilkła.

Lonerin poczuł, że się czerwieni. Fakt, że widział, w jakim była stanie, tylko pogłębił uczucia, jakie wobec niej żywił, tę autentyczną litość, która sprawiała, że pragnął ją uratować. To, że go zraniła, nie miało dla niego najmniejszego znaczenia. Jeżeli znajdował się w tym łóżku, to tylko z powodu decyzji, jakie podjął później.

— To nie byłaś ty. Tak czy inaczej, to nie ma znaczenia.

— A jednak się mylisz, bo to ja. To najgorsza część mnie, która wypływa na wierzch.

— Nie uwierzyłbym w to nawet, gdybym to widział.

— Taka jest natura klątwy.

Lonerin uciął krótko:

— Przestań się wykręcać i gadać bzdury. Zasługujesz na pochwały Rady o wiele bardziej niż ja. I dlatego tam pójdziesz.

Dubhe umilkła, ale widać było, że jej nie przekonał.

— Przepraszam cię, jest mi niezmiernie przykro, że musiałeś to oglądać i że próbowałam cię zabić… Uratowałeś mi życie, dziękuję. Jestem twoją dłużniczką.

Popatrzyła na niego z żarem i tym razem to Lonerin musiał opuścić wzrok. Była to dziewczyna bardzo otwarta, bezpośrednia, a patrzenie na nią było równoznaczne z zagłębianiem się w otchłanie, w których Lonerin mógłby się łatwo zgubić.

— No to jesteśmy kwita. W każdym razie przed posiedzeniem Rady chcę zaprowadzić cię do mojego mistrza.

Dziewczyna nagle zaczęła słuchać uważnie.

— To ten wielki czarodziej, o którym ci mówiłem, z pewnością będzie umiał ci pomóc. Już wspomniałem mu o twojej sytuacji.

— Jeszcze raz dziękuję…

Piękna była, kiedy tak się rumieniła. Wydawało się, że chmury, które zawsze były w jej oczach, nagle się rozrzedziły.

— To mój obowiązek.

— Pozwolę ci odpocząć, już za dużo mówiłam.

Lonerin uśmiechnął się, ale ona nie odwzajemniła uśmiechu Pożegnała go krótkim gestem i opuściła pokój, nic więcej nie dodając. Lonerin odprowadził wzrokiem jej plecy, dopóki nie zniknęły mu z pola widzenia.

Dubhe stała przed drzwiami w podziemiach pałacu królewskiego Laodamei. W tym roku to tam znajdowała się siedziba Rady Wód, tam też miał swój gabinet mistrz Lonerina.

Dziewczyna nie bardzo wiedziała, co o tym chłopaku myśleć. Czuła się przy nim dziwnie nieswojo. Postąpił dla niej tak, jak nikt wcześniej, a co więcej, uczynił to, nie znając jej. Była rozdarta pomiędzy bezwarunkową wdzięcznością a dziwną nieufnością osoby zbyt przyzwyczajonej do radzenia sobie samej, przeciw wszystkim, aby móc uwierzyć w czyjeś dobre intencje. Wydawało jej się tak nadzwyczajne, że ktoś ryzykował dla niej życie…

Teraz, przed tymi drzwiami, czuła, jak serce podchodzi jej do gardła. Tam, za tym drewnem, kryła się ostateczna odpowiedź: śmierć albo życie. Dubhe się bala. Co się stanie, jeżeli okaże się, że nie da się nic zrobić i klątwa jest wieczna? Nie chciała nawet o tym myśleć. Cokolwiek uważał Lonerin, to wszystko, co zrobiła, uczyniła właśnie dla tej chwili.

Zapukała energicznie. Głos, który jej odpowiedział, był cichy i zmęczony. Delikatnie otworzyła drzwi.

— Jestem Dubhe, dziewczyna, która przybyła tu z Lonerinem.

Zatrzymała się. Pokój sam w sobie nie różnił się od gabinetu jakiegokolwiek czarodzieja. Widok tych wszystkich książek na pólkach, biurka zawalonego tomiskami i rozrzuconych wszędzie pergaminów przypomniał jej trochę gabinet Yeshola. To raczej widok siedzącego tam czarodzieja wywarł na niej piorunujące wrażenie. Był to starzec o wstrząsającej wręcz chudości, tak kruchy, jak jego głos. Siedział na siedzisku wyposażonym w wielkie drewniane koła, oparty plecami, jakby kompletnie pozbawiono go wszelkich sił. Uśmiechnął się do niej, a ona stała oszołomiona z dłońmi opartymi o drzwi.

— Mnie szukałaś?

Dubhe zastanawiała się, czy to rzeczywiście on, potężny czarodziej. Wiedziała, że wygląd fizyczny nie ma wiele wspólnego z magią, ale zdawała sobie również sprawę, że aby wypowiadać zaklęcia, potrzeba było siły.

— Wy jesteście Folwar?

— Oczywiście.

Dubhe poczuła się głupio. Od momentu, kiedy postawiła nogę w tym pałacu, nie wiedziała, jak ma się zachowywać, a wszyscy traktowali ją z troską, która ją prawie irytowała.

— Nie chcesz usiąść? Rozgość się, nie stój tam taka niepewna.

Starzec znowu się uśmiechnął, a Dubhe usiadła na drewnianym krześle z nienaturalnie wyprostowanymi plecami. Co teraz?

Folwar wybawił ją z kłopotu.

— Lonerin wspomniał mi o tobie. Jesteś tu w sprawie klątwy, prawda?

Dubhe przytaknęła.

— Wasz uczeń powiedział mi, że jesteście bardzo potężnym czarodziejem i będziecie w stanie mi pomóc.

Nie traciła czasu. Zwinnymi ruchami podciągnęła rękaw i pokazała ramię i symbol.

Folwar przybliżył swoje krzesło i zaczął przyglądać się symbolowi.

Dubhe wstrzymała oddech. Może Lonerin się mylił? Może to nie pieczęć, ale klątwa?

Minuty, podczas których Folwar trzymał jej ramię w swych kruchych palcach, wydawały jej się bardzo długie.

— To bardzo złożona pieczęć…

Dubhe podświadomie odprężyła się. To nie była dobra wiadomość.

— Czy to Gildia?

— Tak. Ale nie wiem, kto to zrobił.

Folwar dalej obserwował symbol. Jego twarz nie była już dobrotliwa, ale skoncentrowana i surowa.

— Nie zrobił tego byle jaki czarodziej, przynajmniej na pierwszy rzut oka, ale będę potrzebował jeszcze kilku prób.

Oddalił się od niej i poszukał czegoś na półkach. Łatwość, z jaką poruszał się na swym krześle inwalidzkim, była nadzwyczajna. Wszystkie regały dostosowane były do jego potrzeb. Z wielkiego kredensu stojącego w rogu wziął kilka buteleczek.

Analiza niewiele różniła się od tej, którą już przeprowadziła Magara, była tylko trochę bardziej skomplikowana. Folwar przesunął nad symbolem rozżarzoną głownię, potem dym, a nawet jakieś dziwne mikstury. Dubhe odczuwała tylko pewne wrażenie dyskomfortu. Co może potwierdzić ten starzec, jeżeli nie to, co już wiedziała?

Kiedy skończył, oczyścił jej ramię. Odłożył na miejsce buteleczki, sprawdził coś w kilku podręcznikach. Wreszcie podniósł oczy znad tomów. Wydawał się bardzo zmęczony.

— Tak jak ci mówiłem, jest to pieczęć, i to bardzo wyrafinowana. Nie znalazłem w niej ani błędów, ani słabych punktów.

Dubhe zamknęła oczy i starała się stłumić drżenie kończyn.

— Ów czarodziej był bardzo zdolny i potężny. Znak jest wytrzymały. Pieczęć została stworzona, aby trwać w nieskończoność: myślę, że o tym wiesz.

Dziewczyna cofnęła ramię i gwałtownie opuściła rękaw.

— To wszystko niepotrzebne bajki. Dlaczego nie powiecie mi prawdy? Dlaczego nie przyznacie, że nic się nie da zrobić?

Podniosła się na nogi i krzyczała. Mimo to było w niej coś, co górowało nad jej głosem. Folwar był nieporuszony.

— Nie mówię ci tego, bo nie o to chodzi.

Dubhe zatrzymała się w miejscu, czując, jak ogarnia ją głęboka niemoc i złość.

— Usiądź i uspokój się.

— Powiedzcie mi wszystko i skończmy z tym — powiedziała, nie siadając.

Folwar uśmiechnął się łagodnie.

— Młodzi są zawsze bezkompromisowi, prawda? Ty tak jak Lonerin…

Dubhe zacisnęła pięści. To nie było to, to nie to…

— Wiemy o przypadkach przełamania pieczęci. Są to wyjątki, możliwe tylko pod kilkoma warunkami: błędów popełnionych przy nakładaniu pieczęci, mizernej mocy czarodzieja, który to zrobił, lub wielkiej potęgi czarodzieja, który ją łamie. Ja nie jestem ekspertem w tych sprawach. To nie fałszywa skromność: jestem wybitny w praktykach uzdrawiających, ale moja wiedza o formułach zakazanych jest dość ograniczona. Z tego, co wiem, wynika, że w twojej pieczęci nie ma błędów, ale jest tam coś bardzo dziwnego, czego nie potrafię dobrze zidentyfikować. Myślę, że została nałożona przez czarodzieja o średniej mocy, więc prawdopodobnie jest jakaś szansa na jej przełamanie.

Dubhe wstrzymała na chwilę oddech.

— Czy wy potraficie to zrobić?

Spytała słabym głosem. Nie ośmieliła się mieć nadziei. Folwar uśmiechnął się ze smutkiem.

— Przykro mi, ale nie jestem dość silny. Lonerin bardzo we mnie wierzy, ale moje moce nie przewyższają mocy zwykłego czarodzieja Rady. Nie mógłbym tego zrobić. Umarłbym podczas daremnej próby.

Tym razem Dubhe usiadła.

— Kto zatem…

Starzec potrząsnął głową.

— Nie wiem. Wielki czarodziej to ktoś, kogo w naszych czasach bardzo brakuje.

Dubhe westchnęła. Czyli tym razem też nic. Będzie musiała dalej żyć z Bestią.

Niespodziewanie Folwar położył swoją zasuszoną dłoń na jej ramieniu. Jego palce były pomarszczone, ale ciepłe.

— Nie rozpaczaj. Kiedy przestajesz mieć nadzieję, umierasz, a ty jesteś taka młoda i jest w twoim życiu tyle rzeczy…

Dubhe cofnęła ramię. Czuła, że łzy napływają jej do oczu. Czy kiedykolwiek w swoim życiu miała nadzieję?

Podniosła się.

— Dziękuję wam niezmiernie. Spróbuję kogoś znaleźć. Starała się uśmiechnąć i Folwar odwzajemnił uśmiech.

— Zobaczymy się zatem na Radzie. Dubhe przytaknęła słabo.

Dubhe nigdy nie była na zebraniu Rady ani też nie miała najmniejszej ochoty, aby tam iść. Wszystkie te ważne osoby, które zazwyczaj widywała tylko wtedy, kiedy włamywała się do ich domów lub otrzymywała zapłatę za jakąś pracę… Poza tym bez płaszcza czuła się naga. Nie była przyzwyczajona do pokazywania swojej twarzy. Ciekawe, co też Lonerin powiedział o niej tym ludziom. Pewnie prawdę. Zresztą już tam, przed tymi zamkniętymi drzwiami wielkiej sali, stały osoby patrzące na nią w dziwny sposób. Prawie wszyscy byli młodzi, ale Dubhe unikała ich wzroku. Nienawidziła przebywać wśród ludzi, nienawidziła.

Obok niej stał Lonerin — jeszcze blady. To z pewnością on ją tam wprowadzi i wszystko wytłumaczy. Miał twarz bardzo pewną siebie i uprzejmą. Po raz kolejny Dubhe zadała sobie pytanie, dlaczego jest tak zdeterminowany i skąd czerpie siłę, z którą robi wszystko, co dotyczy jego pracy.

Wśród wielu spojrzeń jedno uderzyło ją bardziej niż inne. Należało ono do szczupłej i drobnej dziewczyny o blond włosach i dość wdzięcznej urodzie. Patrzyła na nią z pewną urazą. Dubhe przypomniała sobie, że widziała, jak dziewczyna wychodziła z pokoju Lonerina podczas jego rekonwalescencji. Nie zwróciła na nią uwagi. Nie miała czasu, by reagować na głupią żądzę odwetu zaniedbanej narzeczonej.

— Dlaczego tutaj czekamy? — spytała Lonerina niecierpliwie.

— My nie należymy do Rady: jesteśmy zwykłymi osobami dopuszczonymi na posiedzenie. Teraz Rada rozważa inne tematy, a potem nas wezwie.

Dubhe wzruszyła ramionami. Niepotrzebne pozory. Znała aparat władzy z zewnątrz, jakim widziała go podczas lat swojej pracy, i znała też jego ulotną naturę. Tyle razy widziała tych ludzi w intymności własnych domów, że w jej oczach wszyscy zdawali się bezradni i małostkowi.

Drzwi otworzyły się i Dubhe dostrzegła okrągły kamienny stół stojący w centrum wielkiej, półkolistej sali. Siedziało przy nim wiele różnych osób, których jednak nie znała.

Wszyscy ruszyli ku wejściu, a ona poszła za nimi. Publiczność zajęła miejsca na trybunach, ale nie oni. Lonerin chwycił ją za rękę.

— My musimy zdać relację.

Ustawili się przy podium w pobliżu stołu, w punkcie, z którego byli widoczni dla wszystkich.

Dubhe czuła na sobie lodowate i nieufne spojrzenia. Tam w środku wiedzieli o niej i bali się jej, i tym razem nie sprawiało jej to żadnej przyjemności. Była tylko jedna osoba, która patrzyła na nią po prostu, bez żadnych ukrytych znaczeń.

Stary gnom, raczej zaniedbany, bez jednego oka i z wieloma bliznami. Pełen życia, ubrany jak wojownik. Dubhe znała go, bo słyszała, jak o nim mówiono. Ido. Trochę zakręciło jej się w głowie. Stała przed żyjącą legendą: człowiekiem, który poznał Astera, a nawet z nim rozmawiał!

Jedna z nimf podniosła się i nad audytorium zapadła cisza. Dubhe porzuciła swoje myśli i skupiła się. Nimfa bardzo przypominała jej tę, która ją leczyła, ale miała wygląd o wiele bardziej królewski i była piękniejsza. Jej czoło zdobił biały diadem. Dafne, niewątpliwie.

— Wszyscy znamy powód, dla którego się tu zbieramy. Prawdopodobnie złe wieści, których posłańcem jest Lonerin, dotarły już do wielu z was, ale nie znamy jeszcze szczegółów. Dlatego wezwaliśmy tu Lonerina i jego towarzyszkę, ponieważ razem przybyli z Gildii i tam przeprowadzili swoje śledztwo. Opowiedzą nam o swych odkryciach.

Spojrzenia stały się ostrzejsze. Dubhe patrzyła w ziemię.

Nimfa usiadła, a Lonerin odchrząknął. Kiedy się odezwał, ton jego głosu był bardzo zdecydowany. Chłopak był rozemocjonowany, widziała to po lekkim drżeniu jego bladych rąk, ale umiał nad sobą zapanować.

Mówił po kolei o swoim przybyciu do Gildii, o swoich pierwszych rozpoznaniach. Potem przyszła chwila na opowieść o Dubhe. Zrelacjonował, jak ją poznał, wspomniał również o ich umowie. Dubhe skurczyła się u jego boku, a uderzające ją spojrzenia stawały się coraz bardziej przeszywające i lodowate.

— To ona prowadziła za mnie poszukiwania, wchodząc tam, gdzie nigdy bym nie dotarł. To ona odkryła plany Yeshola, więc jej oddaję głos.

Dubhe popatrzyła na niego zagubiona. On życzliwym gestem nakazał jej wystąpić naprzód. Nienawidziła tego wszystkiego. Nie była przyzwyczajona do przemawiania publicznie, a ta sala i wrogość ludzi, którzy tam siedzieli — wszystko sprawiało, że czuła się nie na miejscu. Postanowiła, że najlepiej będzie szybko to skończyć.

— Yeshol, Najwyższy Strażnik, przywódca Gildii, pragnie ożywić Tyrana. Potrzebuje ciała, w którym mógłby umieścić jego ducha, już przywołanego i trzymanego w sekretnym pokoju Domu, zawieszonego w stanie pomiędzy życiem a śmiercią. Yeshol poszukuje ciała Pół-Elfa. Sądzę, że użył jakiejś Zakazanej Magii, prawdopodobnie wymyślonej przez samego Tyrana. W swojej bibliotece zgromadził wielką liczbę książek, wszystkie pochodzące ze starego księgozbioru Astera, a wiele z nich dostał od Dohora. Miałam możliwość przyjrzeć się rejestrowi, w którym Yeshol spisuje wszystkie książki w bibliotece i odnotowuje sposób, w jaki je uzyskał. Nie tak dawno otrzymał od Dohora wielki, czarny tom: sądzę, że to z niego zaczerpnął czary, których użył, aby wezwać Tyrana.

Ciągnęła dalej przerywanym głosem, z wyraźnym poczuciem, że nie potrafi znaleźć słów, aby wypowiedzieć to wszystko, co odkryła. Mówiła zwięźle, wiedziała o tym, i prawdopodobnie też niezbyt przekonująco. Swoje długie i skomplikowane poszukiwania w bibliotece streściła kilkoma suchymi słowami. Zasygnalizowała związki pomiędzy Dohorem a Yesholem, powiedziała, że widziano go w Gildii.

— To… to wszystko.

Zamilkła. Nad salą unosiła się grobowa cisza. Mówiła za krótko, zbyt mało.

Lonerin popatrzył na nią trochę zaskoczony, ona uciekła przed jego spojrzeniem. Niewątpliwie można było zrobić to lepiej.

— A dowody?

Przemówił człowiek, który musiał być generałem.

— Dubhe widziała wszystko na własne oczy, prawda?

Dubhe przytaknęła.

— Widziałam ducha Astera.

— Skąd możesz wiedzieć, że to on? Nie ma jego wizerunków ani opisów.

— Gildia jest pełna jego posągów, Yeshol go znał. Generał uśmiechnął się drwiąco.

— No dobrze, ale jakie dowody nam przynosisz? Dubhe była zaskoczona.

— Żadnych: cudem się wymknęliśmy, myślałam, że o tym wiecie… Nie było czasu na gromadzenie dowodów.

Generał odchrząknął i zwrócił się do Lonerina.

— Pozwól, że podsumuję sytuację. Otrzymujemy owo palące doniesienie od osoby z wewnątrz Gildii, a zatem morderczyni, związanej z tobą nader dziwnym paktem i znajdującej się pod wpływem klątwy. Poza słowami tej dziewczynki nie ma dowodów na poparcie tej teorii, prawda?

Pancerz Lonerina zaczynał pękać.

— Właśnie tak — odpowiedział, starając się wyglądać na zdecydowanego, ale jego głos zabrzmiał niepewnie.

— A dlaczego mielibyśmy jej wierzyć?

Dubhe uśmiechnęła się. Rzeczywiście, to była bardzo rozsądna obiekcja.

Lonerin wydawał się zaskoczony, a audytorium milczało.

— Bo to prawda… wyjaśnia śmierć Aramona i nasze podejrzenia…

— To nie jest odpowiedź, Lonerinie — zaprotestował generał. — Pozwól, że przedstawię pewną hipotezę. Nasza tu obecna przyjaciółka znajduje się pod wpływem klątwy i potrzebuje pomocy, w przeciwnym razie umrze. Przypadkiem spotyka czarodzieja, który może jej pomóc. Czarodziej ów potrzebuje informacji, pewnego typu informacji; jeżeli ona pomoże mu znaleźć to, czego szuka, on też jej pomoże. Wobec tego dziewczyna mówi to co czarodziej chce usłyszeć, pozwala się wyprowadzić z Gildii, opowiada swoje kłamstwa Radzie Wód i otrzymuje to, czego chce. Albo też dziewczyna zostaje wysłana przez samą Gildię, w końcu jest jedną z nich. Nauczono ją, co ma mówić, aby nas oszukać. Ona wykorzystuje młodego i naiwnego czarodzieja, któremu opowiada wszystkie swoje kłamstwa.

Obecni milczeli nadal. Lonerin stał z otwartymi ustami.

— Ale to Gildia nałożyła na Dubhe klątwę i…

— To jest wersja, którą przedstawiła tobie. Klątwa mogła zostać nałożona w jakichkolwiek innych okolicznościach. Kłamstwo służy tylko po to, aby nas zwieść, aby sprawić, żebyśmy uwierzyli w historię, którą nam opowiada, a która pozwala Yesholowi skierować nas na fałszywy trop, aby mógł dalej bez przeszkód prowadzić swoje interesy.

Dubhe patrzyła na członków rady i publiczność, na każdego z osobna. Nie wierzyli jej, a słowa generała zdobywały uznanie. Bardzo dobrze ich rozumiała. W końcu spędziła życie na zabijaniu dla pieniędzy, dlaczego mieliby jej uwierzyć? Jej spojrzenie skrzyżowało się ze wzrokiem Ida. Gnom patrzył na nią dokładnie tak, jak wcześniej, bez osądzania, z ciekawością. Poczuła, jak jego oczy przeszywają ją na wskroś.

— Wydaje mi się to planem co najmniej skomplikowanym, a…

— Lonerinie, obudź się, to jest zawodowy morderca! Kłamstwo jest częścią jej pracy, a co więcej, należy do Gildii. Wszystko wydaje mi się aż nazbyt oczywiste.

Z sali podniósł się szmer.

— Ale ty nie widziałeś nic na własne oczy?

— Fest ma rację, jakie mamy dowody?

— Nie mamy o Gildii innych informacji niż te…

Dubhe uśmiechnęła się do siebie.

— Nie mam żadnego zamiaru was przekonywać.

Jej głos, chociaż bardzo słaby w panującym chaosie, błyskawicznie ich wszystkich uciszył. To aura śmierci, która ją otaczała, wiedziała o tym, ta złowroga atmosfera, którą wszyscy potrafili wyczuć.

— Nie interesują mnie losy Świata Wynurzonego, nie interesuje mnie Rada.

Znowu spojrzenia pełne nienawiści.

— Przyszłam tutaj, ponieważ Lonerin mnie o to prosił, ale jeżeli o mnie chodzi, moje zadanie zostało zakończone. Dostałam to, czego chciałam, i czy moje słowa zostaną przyjęte z wiarą, czy też nie — mnie to już nie dotyczy. Rozważcie tylko jedno. Jeżeli jest tak, jak mówi wasz generał, dlaczego mówię wam o Dohorze? Dlaczego miałabym wam sugerować tego typu związek? Gdyby Yeshol nakazał mi z wami rozmawiać, dlaczego miałby rozkazać mi mówić o Dohorze, podczas gdy Król zawsze podkreślał swoją niezależność od działalności Gildii?

Wzrok Ida stał się bardziej przenikliwy i Dubhe poczuła się nieswojo.

— Zgoda, nie wysłał cię Yeshol, ale twoje opowieści mogą być zwykłym kłamstwem.

— Teraz, kiedy już zostałam tu wyleczona, nie miałabym żadnego powodu, aby tutaj przychodzić i do was przemawiać. Jak już wam powiedziałam, otrzymałam to, czego chciałam.

— Ile czasu spędziłaś w Gildii?

Ochrypły głos Ida sprawił, że się wzdrygnęła. Odwróciła się i popatrzyła na niego z lękiem.

— Sześć miesięcy.

— Jesteś gotowa, aby opowiedzieć nam o nich wszystko?

To byli jej wrogowie, nie pragnęła niczego innego. Żywo przytaknęła.

— Ja uważam, że potrzebujemy dowiedzieć się więcej. Sprawozdanie dziewczyny było ubogie, należy przyjrzeć się temu wszystkiemu dokładniej. Proszę, abym mógł ją przesłuchać.

— Ale Ido, czy naprawdę chcesz zaufać…

Ido podniósł dłoń i uciszył generała.

— Dziewczyna ma rację, nic nie zyskuje na tym, co robi. Mogłaby odejść stąd wcześniej, nie stając przed Radą. A poza tym podczas przesłuchania będzie mogła udzielić nam informacji możliwych do sprawdzenia. Głosujmy.

Miał kategoryczny głos i było jasne, że jest tam duchowym przywódcą, z którym wszyscy się liczyli, jeżeli nie wręcz najpotężniejszą postacią.

Zagłosowali i postanowili ją przesłuchać.

Trzymali ją długo i wypytywali o mnóstwo rzeczy. Dubhe odpowiadała dokładnie i wyczerpująco, współpracowała, jak mogła najlepiej. Nie do końca rozumiała, dlaczego to robi. Klątwa ciążyła nad jej przyszłością i uniemożliwiała myślenie o czymkolwiek odległym bardziej niż o kilka miesięcy. Oczywiście, powrót Tyrana przerażał ją, ale było o wiele bardziej prawdopodobne, że umrze wcześniej, pożarta przez Bestię. Nie było to zatem pragnienie wybawienia Świata Wynurzonego. Pewnie chodziło o zwykłą wdzięczność wobec Lonerina, który jej pomógł, i wobec tych ludzi, którzy mimo strachu i nieufności wyleczyli ją i dali eliksir.

Wykończyli ją tym przesłuchaniem. Pytali o wiele rzeczy dotyczących Gildii, jej struktury, jej organizacji, ale również o to, co widziała w sekretnym pokoju.

Szczególnie Folwar zawziął się na tę kwestię.

Kiedy skończyli, z pewnością była już noc. Dubhe czuła się wyczerpana, pusta. Ido patrzył na nią z zadowoleniem, ale w jego jedynym oku była też nutka troski.

— Przekonani? — spytał drwiącym tonem, patrząc ostro na generała Festa, tego samego, który występował przeciwko Dubhe podczas posiedzenia Rady.

— Zagadnienia dotyczące magii, o których wspominała, są poprawne i stanowią wyższy stopień zaawansowania. Niemożliwe, żeby znał je zwykły zawodowy morderca — powiedział Folwar.

Słysząc określenie „zawodowy morderca”, które w swojej surowości zamykało całe jej istnienie, Dubhe poczuła się naga.

— Również cytowanie tekstów było prawidłowe — powiedziała druga nimfa biorąca udział w zgromadzeniu, Chloe we własnej osobie.

— Nie wydaje mi się, żeby były jeszcze wątpliwości co do jej wiarygodności, prawda?

Ido rzucił Festowi kpiące spojrzenie.

— Nie — przyznał niechętnie mężczyzna.

— A zatem? — spytał Ido. — Wnioski?

Głos zabrał Folwar:

— Sądzę, że chodzi o magię podobną do przywołania, ale jej nie znam.

Teraz wypowiedział się inny czarodziej, mężczyzna o dużym brzuchu i o dobrotliwej twarzy.

— To nie jest magia cytowana w tekstach. Czarna księga, którą widziała Dubhe, może jednak być tomem, o którym często mówią ludowe podania. Jak wszyscy wiemy, Aster wielce rozwinął Zakazaną Magię. Zresztą to on przywoływał duchy za pomocą zaklęć, które teraz znamy właśnie z fragmentu tego zaginionego tekstu.

— Zatem wiesz, co to za magia.

Mężczyzna potrząsnął głową, a jego podwójny podbródek zatrząsł się razem z nią.

— Nie jest mi ona znana. Ale być może jakiś potężniejszy czarodziej mógłby wiedzieć o tym więcej.

Wtrąciła się Chloe.

— Tak czy inaczej, czy naprawdę musimy martwić się tym planem? Zdaje się, że do jego realizacji potrzebny jest Pół-Elf, a przecież wszyscy wiemy, że one już nie istnieją.

Ido zrobił dziwną minę. Dubhe zobaczyła, jak ciemna chmura przesuwa się po jego twarzy.

— Jest jednak inaczej. Wszyscy zwrócili się ku niemu.

— Mógłby jeszcze istnieć Pół-Elf.

— Wyjaśnij to — powiedział lodowato generał.

Ido westchnął krótko.

— Jak wiecie, Nihal i Sennar po wojnie opuścili Świat Wynurzony i udali się za Saar. Przez jakiś czas miałem od nich wieści, Sennar wysyłał mi je za pomocą magii. — Przerwał. — Mieli syna, to wiem na pewno. Potem nastąpiły pewne wydarzenia… — z wahaniem dobierał słowa — kłótnie… Według ostatnich wiadomości, jakie mam, wskutek nieporozumień z ojcem chłopiec ów wyruszył w podróż do Świata Wynurzonego.

Dubhe słuchała uważnie. Nihal, Sennar — były to osobistości historyczne, posągi na środku placów. Dziwnie było słuchać o nich jako o osobach prawdziwych i żyjących.

— Z jakiego czasu pochodzą te wiadomości?

To król Marchii Bagien, do tej pory siedzący w milczeniu. Mówienie o tym zdawało się Ida wiele kosztować.

— Sprzed dziesięciu lat.

— Ale dlaczego nigdy nam o tym nie powiedziałeś, dlaczego nigdy nie wspomniałeś nam o swoich kontaktach? Pomoc Nihal i Sennara mogłaby być nam bardzo przydatna przy wielu okazjach.

To Kharepa, wnuk starego króla Krainy Morza, Dubhe go rozpoznała.

— Nie żyje.

Głos Ida zadrżał.

— Nihal umarła ponad dwadzieścia lat temu. Od tamtej pory Sennar pisał do mnie bardzo niewiele. Od pewnego momentu nie udaje mi się już z nim skontaktować.

Nihal i Sennar zniknęli ze Świata Wynurzonego prawie czterdzieści lat temu, a jednak ich duch cały czas unosił się nad tą zmaltretowaną przez ów długi okres cierpień ziemią. Ale nawet półbogowie muszą wyjść na spotkanie swojemu przeznaczeniu, i teraz Nihal nie żyje.

Dubhe zobaczyła, że Lonerin zaciska pięści i pochyla głowę. Rozumiała go. Nawet ona nigdy nie była odporna na urok tej dawnej, heroicznej historii.

— Syn Nihal i Sennara przybył, aby tutaj zamieszkać. Nie wiem, gdzie, Sennar sam tego nie wiedział. Nie wiem, czy żyje, nie wiem, jak wygląda, ale wrócił do Świata Wynurzonego. Pół-Elfy nie wyginęły. To niewątpliwie jego szukają. Jego lub kogoś z jego rodu.

Tragedia stawała się coraz bardziej namacalna.

— Ale Sennar jeszcze żyje, prawda?

Ido przytaknął.

Dubhe rozumiała jego ból. Był mistrzem Nihal przez wiele lat. Nic nie może zerwać tak silnej więzi.

Folwar przemówił słabym głosem z wymęczoną twarzą.

— Sennar poznał Tyrana, zanim odszedł, zbierał o nim informacje. Może on wie.

Ido wzruszył ramionami.

— To możliwe.

Podniósł się.

— Nasz dobry Folwar wydaje mi się wyczerpany, jak również nasz młody gość. — Popatrzył na Dubhe z sympatią. — Dowiedzieliśmy się wielu rzeczy i chyba dobrze będzie się z tym przespać. Jutro powtórzymy spotkanie i zdecydujemy, co robić.

Zgromadzenie zostało zamknięte i każdy wrócił do swojego pokoju. Dubhe też taki miała — znajdował się niezbyt daleko od pokoju Lonerina.

Wracali razem.

— Byłaś dzielna — powiedział. — Zwłaszcza w obronie swojego zdania. Jeżeli ich przekonaliśmy, to tylko twoja zasługa.

Dubhe wzruszyła ramionami.

— Nie miałam zamiaru nikogo przekonywać. Lonerin uśmiechnął się.

— Ale Aster przeraża i ciebie, prawda?

— O wiele bardziej przeraża mnie pieczęć. Uśmiech zgasł na wargach chłopaka.

— Przepraszam.

Dubhe potrząsnęła głową. Nie miało to znaczenia. Pożegnali się przed jej drzwiami.

— Do jutra zatem.

Dubhe kiwnęła głową. Nie miała powodu, żeby zostać tam jeszcze dłużej, ale nie czuła się całkiem w formie i tak czy inaczej chciała wiedzieć, jak to się skończy. W końcu teraz sprawa dotyczyła również i jej.

Bardziej jednak niż cokolwiek innego krążyła jej się po głowie pewna myśl, która pojawiła się, kiedy dziewczyna się rozbierała i szła do łóżka. Sennar żył… Sennar był jednym z największych żyjących czarodziejów. Wielkim czarodziejem. Właśnie takim, jaki był jej potrzebny.

Загрузка...