Śledztwo

Statek szpitalny Rhabwar zdołał dotrzeć na miejsce przypuszczalnej katastrofy w rekordowym czasie i z precyzją, która zdaniem Conwaya mogła przyprawić porucznika Doddsa o długotrwały ból głowy. Jednak gdy tylko na ekranach pokładu medycznego pojawiły się pierwsze dane, stało się jasne, że nie będzie to szybka akcja ratunkowa. Mogło okazać się nawet, że w ogóle nie będzie kogo ratować.

Nastawione na maksymalny zasięg czujniki nie wykryły ani śladu statku czy wraku, nie dostrzegły nawet najbardziej choćby rozproszonej chmury szczątków, która mogłaby oznaczać fatalną w skutkach awarię reaktora. Odnaleźli jedynie znajomy kształt częściowo stopionej boi alarmowej, unoszącej się ledwie kilkaset metrów od statku. Za nią, w odległości około trzech milionów kilometrów, widniał sierp jednej z planet systemu.

— Doktorze, mimo wszystko nie możemy przyjąć, że był to tylko fałszywy alarm — powiedział przez interkom wyraźnie rozczarowany major Fletcher. — Boje z nadajnikami nadprzestrzennymi to naprawdę drogi sprzęt i nie słyszałem jeszcze o inteligentnych stworzeniach, które lubowałyby się w wyrzucaniu ich bez powodu. Przypuszczam, że załoga spanikowała i dopiero po fakcie odkryła, że nie jest jednak tak źle. Mogli kontynuować podróż albo wylądować na planecie, żeby zająć się naprawami. Zanim odlecimy, musimy wykluczyć tę ewentualność. Dodds?

— System został już zbadany — odparł astrogator. — Słońce typu G i siedem planet, w tym jedna, która nadaje się na krótkotrwałe schronienie dla ciepło — krwistych tlenodysznych. To ta, którą widzimy. Brak śladów inteligentnego życia. Podchodzimy do przeszukania, sir?

— Tak. Haslam, schowaj skanery dalekiego zasięgu i wysuń planetarne. Poruczniku Chen, będę potrzebował krótkiego impulsu o mocy czterech g, na mój sygnał. I jeszcze jedno. Haslam, monitoruj wszystkie częstotliwości zwykłego i nadprzestrzennego radia, na wypadek gdyby byli tam, w dole, i próbowali nawiązać łączność.

Kilka minut później poczuli lekkie drżenie pokładu, gdy system grawitacyjny niwelował powstałe w trakcie przyspieszania przeciążenie rzędu czterech g. Conway, Murchison i Naydrad przysunęli się do ekranu, na którym Dodds przedstawiał szczegóły na temat siły ciążenia, składu atmosfery i ciśnienia oraz środowiska planety. Rzeczywiście, ledwie nadawała się do zamieszkania. Prilicla wpatrywał się w ekran z nieco większej odległości, bo — jak zwykle — dla własnego bezpieczeństwa tkwił uczepiony na suficie.

W pewnej chwili futro siostry przełożonej aż zafalowało.

— Nasz statek nie jest przystosowany do lądowania w przygodnym terenie — powiedziała Kelgianka. — A tam jest chyba bardzo wyboiście.

— Nie mogli zostać w przestrzeni, jak każdy po — rządny, ciężko przestraszony obcy? — rzuciła Murchison w przestrzeń. — Poczekaliby spokojnie na ratunek i byłoby dobrze.

Conway spojrzał na nią zamyślony.

— Możliwe, że nie chodziło o awarię, lecz o urazy czy chorobę załogi. Może zresztą już się z tym uporali. Zwykłe problemy z maszynami lub kadłubem łatwiej zlikwidować w próżni, przy stanie nieważkości.

— Nie zawsze, doktorze — wtrącił się Fletcher. — Gdy dochodzi do naruszenia integralności poszycia, lepiej jest wylądować na planecie z nadającą się do oddychania atmosferą, niż pozostać w próżni. Bez wątpienia przygotował pan już wszystko na przyjęcie pacjentów?

Conwaya rozzłościła słabo zawoalowana sugestia, aby przestał się wtrącać w sprawy kapitana i zajął swoim poletkiem. Murchison też musiała się poczuć urażona, bo wypuściła nagle głośno powietrze przez nos, Naydrad zaś wzburzyła swoje srebrzyste futro. Prilicla zadrżał cały i poruszył nerwowo skrzydłami, Conway uznał więc, że pora powściągnąć emocje. Pozostali doszli do tego samego wniosku.

Nie było nic dziwnego w tym, że jako kapitan statku major chciał mieć ostatnie słowo, ale widział doskonale, że będąc dowódcą jednostki medycznej, musi w pewnych sytuacjach, a szczególnie podczas akcji ratunkowej, uznawać zwierzchność lekarza. Fletcher był bez wątpienia dobrym i kompetentnym oficerem, jednym z najlepszych specjalistów Federacji od technologii obcych. Czasem jednak, zwykle gdy musiał przekazać dowodzenie w ręce starszego lekarza Conwaya, coś się w nim zmieniało, i to zdecydowanie na gorsze. Robił się oschły i oficjalny, a bywało nawet — złośliwy.

Prilicla przestał wreszcie drżeć i spróbował poprawić atmosferę.

— Jeśli ten statek rzeczywiście wylądował na planecie, będziemy z góry wiedzieli przynajmniej jedno: że załoga składa się z ciepłokrwistych tlenodysznych. Przygotowanie oddziału na ich przyjęcie będzie stosunkowo proste.

— To prawda — przyznał Conway ze śmiechem.

— Ostatecznie ta kategoria obejmuje tylko trzydzieści osiem znanych gatunków — dodała z przekąsem Murchison.

* * *

Już z odległości równej dwóm średnicom planety czujniki Rhabwara wykryły na jej powierzchni niewielką koncentrację metalu połączoną ze słabym źródłem promieniowania, co na nie zamieszkanym świecie mogło oznaczać tylko jedno: statek. Dzięki temu mogli wejść w atmosferę i zająć się dokładniejszymi badaniami, ledwie dwukrotnie okrążywszy glob na niskiej orbicie.

Statek szpitalny był przerobionym krążownikiem, największą spośród jednostek Korpusu zdolnych do lotów atmosferycznych. Mknął nad brunatną, piaszczystą powierzchnią planety niczym wielki, biały grot. Wywołany przez niego huk mógłby obudzić umarłego i z pewnością wyraźnie oznajmiał ich przybycie wszystkim istotom, które miały uszy albo dowolne ich odpowiedniki.

Gdy zbliżyli się do statku rozbitków, widzialność spadła prawie do zera. Przez okolicę przetaczała się jedna z burz piaskowych, które na tym świecie były elementem pustynnej codzienności. Tylko ekran radarowy ukazywał nagą, okoloną górami powierzchnię o stoczonych erozją wzniesieniach i skałach, na których próbowały wegetować nędzne krzewy. Nagle przelecieli nad stojącym pośród tego wszystkiego statkiem.

Fletcher skierował Rhabwara ostro w górę, a potem wykonał regularną pętlę i ruszył w to samo miejsce, tyle że już wolniej. Statek minęli na bardzo małym pułapie i niemal na prędkości przeciągnięcia, na dodatek burza zelżała akurat i zdołali nagrać widok obcej jednostki.

Chwilę później wznosili się już z powrotem ku przestrzeni kosmicznej.

— Nie zdołam posadzić Rhabwara w pobliżu — powiedział kapitan. — Obawiam się, że będziemy musieli wziąć ładownik, inaczej nie sprawdzimy, jaki jest stan rozbitków. I czy w ogóle są jacyś. Wokół wraku nie było widać śladów życia.

Conway przyjrzał się uważnie nieruchomemu obrazowi, który pojawił się na ekranie na moment przed odtworzeniem nagrania. Trudno było orzec, czy statek rozbił się, czy też było to tylko ciężkie lądowanie. Był mniejszy niż Rhabwar i został zaprojektowany do przyziemienia na ogonie. Jedna z trzech płetw stabilizujących, które były równocześnie wspornikami, pękła jednak przy lądowaniu i jednostka przewróciła się. Mimo to kadłub wydawał się nie uszkodzony, z wyjątkiem partii śródokręcia, która została wgnieciona przez wystającą skałę. Innych zniszczeń nie udało się dostrzec.

Dookoła, w odległości od dwudziestu do czterdziestu metrów, leżały jakieś przedmioty. Conway naliczył ich dwadzieścia siedem. Sensory identyfikowały je jako skupiska materii organicznej, ale żaden nie zmienił położenia między pierwszym a ostatnim ujęciem wykonanym z przelatującego dwukrotnie Rhabwara. Chodziło zatem o martwe albo nieprzytomne istoty. Conway powiększył obraz tak bardzo, że szczegóły zaczęły się rozmywać, i pokręcił ze zdumieniem głową.

To naprawdę były żywe istoty. Nawet pod maskującą je okrywą nawianego piasku widać było regularne wypustki, fałdy i zagłębienia, które musiały być kończynami i narządami zmysłów. Wszystkie miały podobne kształty, ale różniły się rozmiarami. Conway skłonny był jednak uznać, że nie chodzi o osobniki młodociane i dorosłe, ale o przedstawicieli różnych podtypów występujących w obrębie jednego gatunku.

— To całkiem nowe dla mnie istoty — powiedziała patolog Murchison, odsuwając się od ekranu. Spojrzała na Conwaya, a potem na pozostałych.

Wszyscy byli tego samego zdania. Conway włączył komunikator.

— Kapitanie, Murchison i Naydrad zejdą ze mną na dół — oznajmił. — Prilicla zostanie na pokładzie, aby przyjąć ofiary. — Normalnie zrobiłaby to Kelgianka, ale było oczywiste, że kruchy empata nie przetrwałby pośród burzy piaskowej nawet dwóch sekund. Wiatr zaraz by go porwał i zmiażdżył o najbliższą skałę. — Wiem, że cztery osoby w ładowniku to już tłok, ale chciałbym wziąć też kilka par noszy i zwykłe przenośne wyposażenie…

— Jedne duże nosze, doktorze — przerwał mu Fletcher. — Na pokładzie będzie pięć osób. Zabieram się z wami, na wypadek gdybyśmy trafili we wraku na jakieś problemy techniczne. Zapomina pan, że to nie znany Federacji gatunek, zatem konstrukcja ich jednostki też będzie dla nas czymś nowym. Dodds dostarczy resztę wyposażenia drugim kursem. Będziecie gotowi przy śluzie ładownika za piętnaście minut?

— Będziemy — odparł Conway z uśmiechem. Spodobał mu się zapał pobrzmiewający w głosie kapitana. Fletcher chciał obejrzeć wrak nie mniej, niż Conway palił się, by zbadać fizyczne i metaboliczne cechy jego załogi. Jeśli ocaleli jacyś rozbitkowie, znowu czekało ich trudne zadanie nawiązania kontaktu, który mógł nastręczyć wielu problemów zarówno medycznej, jak i kulturowej natury.

Fletcher był tak niecierpliwy, że to on, a nie Dodds, pilotował ładownik. Przyziemił na skandalicznie małym skrawku płaskiego, piaszczystego terenu sto metrów od wraku. Z dołu skalne występy wyglądały na wyższe i bardziej zerodowane, a tym samym groźniejsze. Na szczęście burza ucichła już i słaby wiatr nie unosił tumanów pyłu wyżej niż na kilka stóp. Haslam uprzedzał ich z Rhabwara o każdym porywie, który przechodził w pobliżu i mógłby utrudnić im pracę.

Jeden z nich nadciągnął, gdy Conway pomagał Naydrad wyładować nosze — dość masywne, samobieżne urządzenie zdolne odtwarzać pod ciśnieniową okrywą warunki typowe dla większości znanych form życia. Degrawitanty niwelowały jego sporą wagę, dzięki czemu nawet jedna osoba mogła spokojnie nimi manewrować, ale przy nagłym uderzeniu wiatru wszyscy musieli prawie się na nie rzucić, aby nie odleciały.

— Przepraszam — mruknął Dodds, jakby z racji obowiązków był odpowiedzialny nie tylko za informowanie o miejscowej pogodzie, ale też za wszystkie jej kaprysy. — Według lokalnego czasu zostały dwie godziny do południa, a o tej porze wiatr powinien zacząć słabnąć, by ożywić się ponownie po zachodzie słońca, kiedy znacznie spada temperatura. Wieczorne i poranne burze piaskowe potrafią być bardzo dokuczliwe i trwają od trzech do pięciu godzin. Praca na zewnątrz może być wtedy bardzo niebezpieczna. Podczas nocnej ciszy dałoby się pracować, ale raczej tego nie polecam. Miejscowe zwierzęta, choć wszystkożerne, są dość małe, jednak widoczne na zboczach cierniste zarośla potrafią się przemieszczać i nie należy spuszczać ich z oka. Szczególnie nocą. Sądzę, że będziemy teraz mieli około pięciu spokojnych godzin. Gdyby to nie wy — starczyło, lepiej będzie przerwać akcję ratunkową, przeczekać noc na Rhabwarze i wrócić jutro.

Wiatr rzeczywiście ucichł tymczasem i widzieli już wrak oraz porozrzucane wkoło niego ciemne obiekty. Powietrze drżało od gorąca. Conway uznał, że pięć godzin to aż za wiele, by zebrać wszystkich i przetransportować ich na Rhabwara w celu dokonania wstępnych oględzin. Na pustyni można było najwyżej udzielić pierwszej pomocy.

— Czy ktoś zadał sobie trud, aby nazwać jakoś tę zapomnianą przez wszystkich planetę? — spytał kapitan, wychodząc ze śluzy ładownika.

— Trugdil, sir — odparł Dodds po chwili wahania.

Fletcher uniósł brwi, Murchison wybuchnęła śmiechem, Naydrad musiała żywiołowo zafalować sierścią, gdyż materia jej lekkiego skafandra poruszyła się wyraźnie.

— Trugdil do kelgiański gryzoń o pewnym bardzo brzydkim zwyczaju… — zaczęła siostra przełożona.

— Wiem — powiedział astrogator. — Ale jednostka Korpusu, która odkryła tę planetę, miała właśnie kelgiańską załogę. Istnieje zwyczaj, zgodnie z którym nowy świat otrzymuje nazwę od imienia kapitana, tym razem jednak dowódca scedował to prawo na pierwszego oficera, a ten kolejno na swoich podwładnych. Mimo to nikt nie był skłonny przyjąć podobnego zaszczytu. Sądząc po tym, jaką nazwę ostatecznie wybrali, im chyba też się tu nie spodobało. Znam jeszcze inny przypadek…

— Ciekawe — mruknął cicho Conway — ale marnujemy czas. Prilicla?

— Słyszę cię, przyjacielu Conway — rozległ się w słuchawkach hełmu głos empaty. — Porucznik Haslam przekazuje obraz z teleskopu na ekran, mam też obraz z twojej kamery czołowej. Czekam w gotowości.

— Dobrze. Naydrad pomoże mi z noszami. Pozostali niech się rozdzielą i przyjrzą ofiarom. Jeśli którykolwiek osobnik będzie się poruszał albo zauważycie, że poruszał się jeszcze niedawno, proszę zaraz wezwać patolog Murchison albo mnie. Ważne, żebyśmy nie marnowali czasu na zwłoki — dodał, gdy wzięli się już do pracy. — Proszę też zachować ostrożność. Nie znamy tych istot, a one najpewniej nie znają nas. Możliwe, że nasza postać obudzi w nich dawne lęki, co w połączeniu z osłabieniem, bólem i zmniejszoną poczytalnością doprowadzi do gwałtownych odruchowych, reakcji obronnych, które nie wystąpiłyby w normalnych okolicznościach. — Przerwał, bo pozostali rozchodzili się coraz dalej, a pierwsze, pokryte częściowo piaskiem ciało było już tylko kilka metrów od niego.

Naydrad pomogła mu odgarnąć piach. Istota miała sześć odnóży i cylindryczny tułów zakończony z jednej strony kulistą głową, z drugiej zaś czymś na kształt ogona, trudno wszakże rozpoznawalnego z powodu obrażeń. Dwie przednie kończyny były zwieńczone długimi chwytnymi manipulatorami. Dało się też dostrzec dwoje oczu, skrytych częściowo pod ciężkimi powiekami, a także różne szczeliny i otwory, które musiały mieć związek z narządami słuchu oraz węchu, układem trawiennym i oddechowym. Skóra była jasnobrunatna, z wyjątkiem grzbietu, gdzie nabierała brązowoczerwonego odcienia. Widać było na niej liczne rany cięte i otarcia, które przestały już krwawić i były dokładnie oblepione piaskiem. Możliwe, że ten ostatni wspomógł proces krzepnięcia. Nawet wielka rana po oderwanym równo, niczym przy amputacji, domniemanym ogonie była już sucha.

Conway pochylił się, aby zbadać ciało skanerem. Nie znalazł śladów złamań ani obrażeń wewnętrznych i skłonny był uznać, można ruszyć stworzenie, nie pogarszając jego stanu. Naydrad czekała już z noszami na informację, czy ma ładować pacjenta czy też zostawić ciało do autopsji, gdy Conway wykrył bardzo słabą aktywność mięśnia sercowego i płytki, powolny oddech. Ślady życia były tak słabe, że o mały włos by je przeoczył.

— Widzisz go, Prilicla?

— Tak, przyjacielu Conway. Niezwykle ciekawa forma życia.

— Mamy tu mnóstwo luźnej tkanki — stwierdził Ziemianin. — Zapewne to skutek odwodnienia. Zastanawia mnie, że wszyscy wyglądają na podobnie poszkodowanych… — Zamilkł, ładując z Kelgianką pacjenta na nosze.

— Na pewno sam już się domyśliłeś, przyjacielu Conway, skąd się to wzięło — rzekł po chwili Prilicla w sposób mający zasugerować, iż w żadnym razie nie przypuszcza, aby Conway przeoczył coś tak oczywistego. — Odwodnienie i ciemniejsze zabarwienie powierzchownych warstw naskórka wiązać się może z miejscowym oddziaływaniem czynników środowiskowych, a zaczerwienienie górnych partii z oparzeniami słonecznymi.

Conway jakoś wcześniej się tego nie domyślił, ale szczęśliwie był na tyle daleko od empaty, że Prilicła nie mógł wyczuć jego zakłopotania.

— Naydrad, nie zapomnij o nasunięciu filtra słonecznego — powiedział, wskazując nosze.

Murchison zaśmiała się z cicha.

— Ja też na to nie wpadłam i dość mnie to niepokoiło. Ale mam tu parę istot, które powinieneś obejrzeć. Obie żyją, chociaż są w krytycznym stanie. Mają rozległe rany. Różnią się znacznie masą, a rozmieszczenie ich organów jest… dość osobliwe. Na przykład, przewód pokarmowy…

— Na razie musimy się skupić na oddzieleniu martwych od żywych — przerwał jej Conway. — Szczegółowe badania i autopsje przeprowadzimy na statku. Teraz nie poświęcajmy żadnemu więcej czasu, niż to naprawdę niezbędne. Ale rozumiem, o czym mówisz. Mój też jest ciekawym przypadkiem.

— Tak, doktorze — odparła chłodno Murchison, chociaż Conway starał się być tak uprzejmy, jak tylko mógł. Prawie ją przeprosił. Jednak patolodzy, a wśród nich i Murchison, byli dziwni.

— Kapitanie? Poruczniku Dodds? Macie jeszcze jakichś żywych?

— Nie przyglądałem się aż tak uważnie, doktorze — odpowiedział Fletcher trochę nieswoim głosem. Zapewne dla kogoś, kto nie był lekarzem, widok tylu poważnie rannych był trudny do zniesienia. — Obszedłem tylko szybko teren, licząc ich wszystkich i sprawdzając, czy żaden nie leży wśród skał lub pod piaskiem. Łącznie mamy tu dwadzieścia siedem ciał. Jednak są dość dziwnie ułożone, doktorze. Całkiem jakby statek miał wybuchnąć albo się zapalić, a oni próbowali resztką sił odpełznąć jak najdalej. Jednak nasze czujniki nie wskazują na podobne niebezpieczeństwo.

Dodds odczekał kilka sekund dla pewności, że kapitan skończył.

— Mam trzech żywych, poruszają się nieznacznie. I jednego, który wygląda na martwego, ale to pan jest tu lekarzem.

— Dziękuję — rzucił oschle Conway. — Zajmiemy się nimi, kiedy tylko się da. Póki co, poruczniku, proszę pomóc Naydrad przy noszach.

Sam przyłączył się do Murchison i przez następną godzinę krążyli wśród ofiar, sprawdzając skalę obrażeń i przygotowując kolejne istoty do transportu. W końcu nosze były już niemal pełne, miejsca zostało na dwie średniej wielkości ofiary, które wstępnie sklasyfikowali jako DCMH, albo na jednego wielkiego DCOJ. Całkiem niewielkie istoty klasy DCLG, o połowę prawie mniejsze od DCMH, do których należał pierwszy badany przez Conwaya osobnik, zostawili na razie, gdyż wszystkie dawały wyraźne oznaki życia. Ani Murchison, ani Conway nie potrafili jednak zrozumieć ich fizjologii. Patolog skłonna była uznać, że małe DCLG mogą być nieinteligentymi zwierzętami laboratoryjnymi albo pokładowymi maskotkami, podczas gdy zdaniem Conwaya większe DCOJ były chyba zwierzętami rzeźnymi, też oczywiście pozbawionymi rozumu. Niemniej przy nowych rasach nigdy nie można było być pewnym czegoś do końca, toteż postanowili traktować wszystkich jak pacjentów.

Potem trafili na jedną z najmniejszych istot, niewątpliwie martwą.

— Zbadam go w ładowniku — postanowiła natychmiast Murchison. — Dajcie mi kwadrans, a będę mogła powiedzieć Prilicli co nieco o ich metabolizmie, zanim jeszcze pierwsze ofiary dotrą na pokład.

Wzbijając porywane przez wiatr chmury piasku, ruszyła do ładownika z ciałem na ramieniu i torbą medyczną trzymaną dla równowagi w drugiej dłoni. Conway chciał już zaproponować jej, aby poczekała z badaniem, aż wróci na Rhabwara, gdzie czekało na nią całe laboratorium, ale Murchison miała swoje powody, aby postąpić inaczej. Po pierwsze, gdyby wyruszyła teraz z Doddsem i Naydrad, musieliby zostawić kilka umieszczonych już na noszach stworzeń, a po drugie, na razie potrzebne były tylko podstawowe informacje, mające ułatwić Prilicli przeprowadzenie operacji i leczenia zachowawczego. Właściwa kuracja miała się zacząć dopiero w Szpitalu.

— Słyszał pan, kapitanie? — spytał Conway. — Niech Dodds i Naydrad startują, jak tylko Murchison skończy autopsję. Chyba będziemy potrzebować trzech lotów, żeby zabrać ich wszystkich, i czwartego, żeby się ewakuować. I muszą się pospieszyć, jeśli mamy skończyć przed zachodem słońca i kolejną burzą.

Fletcher, który zwykle potwierdzał przyjęcie polecenia, tym razem nie odpowiedział.

— Murchison zostanie ze mną, żeby przygotować kolejnych rannych do transportu. Ułożymy ich gdzieś, gdzie będą osłonięci przed słońcem i podmuchami wiatru niosącego piasek. Może pod kadłubem statku, a najlepiej w środku, jeśli nie ma tam zbyt wielkiego bałaganu.

— Nie, doktorze — odezwał się Fletcher. — Obawiam się tego, co możemy znaleźć we wnętrzu wraku.

Conway nic nie powiedział, ale lekkie westchnięcie, gdy badał kolejnego rozbitka, wyraźnie świadczyło o jego irytacji. Kapitan był uznanym ekspertem od technologii kosmicznej obcych. Dlatego właśnie powierzono mu dowodzenie statkiem szpitalnym. Od dawna było wiadomo, jak niebezpieczna potrafi być dla ratowników misja prowadzona na pokładzie jednostki, której budowy ani zasad konstrukcyjnych nie znają. Fletcher miał zatem powody, aby zachować jak najdalej idącą ostrożność. Był kompetentny, wiedział zawsze, co robi, i nigdy nie zdradzał wątpliwości co do powierzonych mu zadań. Tym razem jednak zachował się inaczej. Conway ciągle się nad tym zastanawiał, gdy jakiś cień padł na oglądane właśnie przez niego ciało.

Nad nim stał kapitan. Wyglądał na naprawdę zaniepokojonego.

— Wiem, doktorze, że w czasie akcji ratunkowej to pan dowodzi — powiedział tonem zdradzającym zmieszanie. — Chcę, aby pan wiedział, że w pełni to akceptuję. Jednak w tym wypadku sądzę, że powinienem podjąć moje obowiązki. — Spojrzał na wrak i na ciężko rannego obcego. — Doktorze, czy ma pan doświadczenie w medycynie sądowej?

Ziemianin aż przysiadł i tylko patrzył na majora z otwartymi ustami. Fletcher zaczerpnął głęboko powietrza i podjął wątek:

— Rozmieszczenie i stan ofiar dookoła wraku wydaje mi się nienaturalny — powiedział z całą powagą. — Wskazuje, że odbyła się tu pospieszna ewakuacja, chociaż według naszych odczytów statkowi nic nie zagraża i nie odnajdujemy śladów promieniowania. Poza tym wszyscy ranni mają podobne obrażenia. Na dodatek, chociaż niektórzy oddalili się od statku bardziej niż pozostali, wszyscy padli w stosunkowo małym promieniu od kadłuba. Stąd zastanawiam się, czy ich obrażenia nie powstały już na pustyni, i to w miejscach, gdzie leżą obecnie.

— Jakiś miejscowy drapieżnik mógł ich zaatakować, gdy byli jeszcze w szoku i osłabieni po katastrofie — powiedział Conway.

Kapitan pokręcił głową.

— Na tej planecie nie ma zwierzęcia zdolnego do zadania takich ran. Większość to rany cięte albo amputacje kończyn, a to sugeruje ostre narzędzie. Ten, kto go użył, może ciągle znajdować się na pokładzie statku. Jeśli tak jest, nie wykluczam, że ci leżący tutaj mieli szczęście, że udało im się uciec, a wówczas aż boję się myśleć, co znajdziemy w środku. Teraz sam pan widzi, dlaczego nalegam na oddanie mi dowództwa. Korpus Kontroli jest ramieniem prawa Federacji, a moim zdaniem mogło tu dojść do poważnego przestępstwa. W tej sytuacji funkcja kapitana statku szpitalnego jest mniej istotna, przede wszystkim winienem się zachować jak policjant.

— Stan tego ciała, podobnie jak kilku innych, które zbadaliśmy, nie wyklucza takiej ewentualności — odezwała się Murchison, uprzedzając Conwaya.

— Dziękuję pani — powiedział Fletcher. — Dlatego właśnie chciałbym, byście wrócili na razie na Rhabwara, podczas gdy Dodds i ja aresztujemy przestępcę. Gdyby coś poszło źle, Haslam i Chen dowiozą was do Szpitala.

— Mówi Haslam, sir — rozległo się w słuchawkach. — Czy mam wezwać pomoc Korpusu?

Kapitan nie odpowiedział od razu, a Conway pomyślał, że to istotnie mogłoby wyjaśnić, dlaczego nie uszkodzony statek wypuścił boję alarmową i zdecydował się na awaryjne lądowanie. Coś mogło zajść wśród załogi. Może jakieś paskudztwo wyrwało się z zamknięcia? Musiał opanować zaczynającą własne wycieczki wyobraźnię.

— Nie mamy pewności, że chodzi o przestępstwo — powiedział. — Może jakieś zwierzę laboratoryjne uciekło z klatki? Oszalałe z bólu, mogło zrobić wiele złego…

— Zwierzęta używają kłów albo pazurów, doktorze — przerwał mu kapitan. — Nie noży.

— To nowy gatunek — zaprotestował Conway. — Nic o nich nie wiemy, nie znamy ich kultury ani zwyczajów. Mogą nie mieć pojęcia o naszych prawach.

— Nieznajomość prawa nie usprawiedliwia przestępstwa, jakim jest napaść na inną istotę rozumną. Ochrona ofiary też nie zależy od tego, czy zna ona prawo.

— To prawda… — mruknął Conway. — Ale nie jestem całkiem przekonany, że z tym właśnie mamy do czynienia. Dopóki nie uzyskam pewności, Haslam nie wezwie pomocy. Niemniej obserwujcie teren, a gdyby cokolwiek się poruszyło, natychmiast meldujcie. Niebawem Dodds wystartuje, zabierając…

— Naydrad i rannych — dokończyła Murchison. — Wystraszył mnie pan, kapitanie, ale to ciągle tylko hipoteza. Sam pan to przyznał. Podsumowując, wiemy jedynie, że mamy tu większą liczbę rannych obcych, którzy chociaż nieświadomi zapewne istnienia Federacji, mają prawo do jej opieki i ochrony. Czy ucierpieli na skutek katastrofy, czy z ręki jakiegoś psychopaty, nie zmienia to kwestii podstawowej, a mianowicie, że potrzebują pomocy medycznej.

Kapitan spojrzał na ładownik, w którym pracowała połączona z nimi drogą radiową Murchison, i znowu na doktora.

— Nie mam nic do dodania — powiedział Conway. Fletcher nie powiedział już ani słowa. Murchison skończyła tymczasem badanie, a Dodds i Naydrad przenieśli jeszcze dwóch rannych do ładownika. Nie odezwał się i wtedy, gdy maszyna wystartowała, Conway zaś wybrał osłonięty przez skały zakątek, w którym mieli ułożyć resztę rozbitków. Nie zaoferował też pomocy, chociaż przenoszenie obcych bez noszy było trudne i wyczerpujące. Chodził tylko między ciałami z kieszonkową kamerą i rejestrował położenie każdego z nich. Cały czas pilnował przy tym, aby zajmować pozycję między dwojgiem lekarzy a wrakiem.

Bez wątpienia bardzo poważnie traktował rolę policjanta chroniącego osoby postronne przed zagrożeniem.

Moduł chłodzący w skafandrze Conwaya nie działał chyba najlepiej i doktor chętnie otworzyłby na kilka minut przesłonę hełmu, jednak nawet za skałami wiatr cisnąłby mu zaraz do środka kilka garści piasku.

— Odpocznijmy chwilę — powiedział, układając kolejnego rannego obok innych. — Czas porozmawiać z Priliclą.

— Zawsze chętnie z wami rozmawiam, przyjaciele — rzekł pająkowaty. — Wprawdzie jestem poza zasięgiem waszego pola emocjonalnego, ale współczuję wam sytuacji i mam nadzieję, że lęk przed zetknięciem z przestępcą za bardzo was nie przeraża.

— Przede wszystkim nie możemy otrząsnąć się ze zdumienia — odparł Conway. — Ale może trochę nam ulżysz, godząc się wysłuchać tych skromnych informacji, które zdołaliśmy zebrać. Pozostało jeszcze kilka chwil, nim pacjenci do ciebie dotrą.

Conway wyjaśnił, że nadal mają wątpliwości co do prawidłowej klasyfikacji znalezionych istot, ale na pewno należą one do trzech różnych, chociaż spokrewnionych typów: DCLG, DCMH i DCOJ. Nosiły dwojakiego rodzaju obrażenia. Dominowały rany cięte i otarcia, które mogły powstać podczas fatalnego lądowania na skutek uderzeń o ostre metalowe krawędzie. Poza tym były też przypadki amputacji kończyn, i to tak liczne, że nie mogły się wiązać z katastrofą i należało szukać dla nich innego wyjaśnienia.

Wszyscy mieli normalną temperaturę nieco wyższą niż większość ciepłokrwistych tlenodysznych, co wskazywało na szybki metabolizm i wysoką aktywność. Pasowało to do pełnej utraty przytomności oraz sporego odwodnienia połączonego z niedożywieniem. Istoty o szybkim metabolizmie rzadko bywały półprzytomne. Były też przesłanki pozwalające sądzić, że mają szczególną zdolność powstrzymywania krwawienia z otwartych ran, a nawet z kikutów. Być może koagulację przyspieszył piasek, ale nawet jeśli nie, byłaby to rzadka cecha.

— Zanim dotrzemy do Szpitala, zdołamy jedynie nawodnić obcych i podać im płyny odżywcze. Murchison określiła już składniki pasujące do ich metabolizmu. Jeśli uznasz za stosowne, możesz też założyć szwy na niektóre rany. Gdyby to było za wiele dla ciebie jednego, zatrzymaj Naydrad na pokładzie, a na dół wyślij tylko pilota z noszami. Murchison pojedzie na górę z następnym transportem i zostanie z tobą, podczas gdy Naydrad przyleci po ostatnią partię. Na chwilę zapadła cisza.

— Rozumiem, przyjacielu Conway. Ale czy wziąłeś pod uwagę, że przy takim podziale obowiązków aż trzy osoby z personelu medycznego będą przez dłuższy czas na Rhabwarze, podczas gdy tylko ty zostaniesz na dole, gdzie obecnie najbardziej potrzeba pomocy? Jestem przekonany, że doskonale poradzę sobie z napływającymi pacjentami. Wykorzystam automatyczną aparaturę, poproszę o pomoc Haslama i Chena i na pewno damy sobie radę.

Conway pomyślał, że na razie zapewne tak, ale gdy obcy zaczną odzyskiwać przytomność w nowym, być może budzącym w nich lęk otoczeniu i ujrzą wiszącego nad sobą wielkiego, ale kruchego jak trzcina owada… Lepiej było nie wyobrażać sobie, co mogłoby się stać z Priliclą. Jednak nim Conway zdążył coś powiedzieć, empata znowu się odezwał:

— Jestem poza zasięgiem waszych uczuć, ale znam was na tyle, by wiedzieć, jak silna więź emocjonalna istnieje pomiędzy tobą a przyjaciółką Murchison. Domyślam się, że na decyzji o odesłaniu jej na górę zaważyła możliwość, iż we wraku albo w jego okolicy znajduje się groźna, może nawet szalona istota. Nie wykluczam jednak, że przyjaciółka Murchison o wiele lepiej by się czuła, gdyby mogła zostać z tobą.

Murchison uniosła głowę znad rannego.

— O to właśnie ci chodziło?

— Nie — skłamał Conway.

Zaśmiała się.

— Słyszałeś, Prilicla? Oto osoba całkiem pozbawiona wrażliwości. Powinnam raczej wyjść za kogoś w twoim rodzaju.

— Dziękuję za komplement, przyjaciółko Murchison, ale ośmielę się zauważyć, że masz za mało nóg.

Usłyszeli, jak Fletcher chrząka znacząco. Wyraźnie nie podobała mu się ich beztroska. Niemniej nie zaprotestował głośno. Musiał rozumieć, że przy takim napięciu przyda się chwila wytchnienia.

— Dobrze — mruknął Conway. — Patolog Murchison zostanie na Trugdilu, i to niezależnie od tego, ile ma nóg. Doktorze Prilicla, zatrzyma pan siostrę Naydrad. Na pewno będzie większą pomocą przy wstępnym badaniu i opiece nad chorymi niż inżynier i oficer łączności. Dzięki temu Haslam i Dodds będą mogli wrócić do nas z noszami i materiałami medycznymi, których listę podamy później. Jakieś pytania?

— Nie mam pytań, przyjacielu Conway. Lądownik już dokuje.

Murchison i Conway zajęli się znowu rannymi. Kapitan badał tymczasem kadłub wraku. Słyszeli, jak ostukuje poszycie i zgrzyta po metalu czujnikami. Wiatr zmienił kierunek, tak że skała chroniła leżących już tylko przed słońcem, ale nie przed piaskiem.

Haslam zameldował z Rhabwara, że okolicę nawiedziła niewielka burza, która minie na pewno przed kolejnym lądowaniem za pół godziny. Tytułem pocieszenia dodał, że w pobliżu nie porusza się nic poza ekipą ratowniczą i kilkoma kolczastymi krzewami, które jednak przegrałyby wyścig nawet z najbardziej rozleniwionym żółwiem.

Wszyscy rozbitkowie prócz trzech znaleźli się już pod skałą. Conway ruszył po resztę, Murchison zaczęła zaś owijać leżących w płachty plastiku mające chronić ich przed piaskiem, a ponadto służyć za namioty tlenowe. Do każdego z rannych przyczepiła małą butlę uwalniającą pod okrywą na tyle dużo tlenu, aby zaspokoił on potrzeby stworzenia. Uznali, że wprawdzie trudno orzec cokolwiek z całkowitą pewnością, ale podanie tlenu raczej nie zaszkodzi. Mogło się przydać przy tak słabym oddechu, powinno też ułatwić gojenie się ran. Niemniej żaden z rannych nie zdradzał ciągle oznak powrotu do przytomności.

— Niepokoi mnie to, że wszyscy są równie głęboko nieprzytomni — powiedziała Murchison, gdy Conway wrócił, dźwigając jednego z wielkich DCOJ. — Nie pasuje mi to do rodzaju i rozległości obrażeń. Może weszli w stan hibernacji?

— Utrata przytomności była nagła — stwierdził z powątpiewaniem Conway. — Jak sugeruje kapitan, doszło do niej w trakcie ucieczki ze statku. Zwykle wejście w hibernację następuje w bezpiecznym miejscu, a nie wtedy, gdy istnieje fizyczne zagrożenie.

— Myślałam o reakcji odruchowej — wyjaśniła Murchison. — Może wobec obrażeń ich organizm popada w odrętwienie, aby mogli przy spowolnionym metabolizmie doczekać pomocy? Co to jest?

Chodziło jej o głośny, metaliczny zgrzyt dobywający się z wraku. Trwał kilka sekund, urwał się i znowu powtórzył. W słuchawkach słyszeli też ciężki oddech Fletchera pozwalający domniemywać, że to kapitan jest sprawcą jazgotu.

— Kapitanie? — spytała Murchison. — Wszystko w porządku?

— W najlepszym, proszę pani — odparł natychmiast Fletcher. — Znalazłem właz, który zdaje się prowadzić do ładowni. Zwykły hermetyczny właz bez śluzy. Gdy statek się przewrócił, nie dało się go szeroko otworzyć, bo dolna krawędź wryła się w piasek. Odkopałem go, ale zawiasy się wygięły, jak pewnie sami słyszeliście. W środku znalazłem dalszych dwóch obcych, którzy próbowali tędy uciec, ale szczelina była dla nich za mała. Jeden jest wielki, drugi należy do średniego typu. Obu brakuje części kończyn, żaden się nie porusza. Mam ich przynieść?

— Lepiej będzie, jeśli najpierw ich zobaczę — powiedział Conway. — Proszę dać mi parę minut, aż skończę z tym, którego teraz przyniosłem.

— Znalazł pan jakieś inne ślady zbrodni, kapitanie? — spytała Murchison, gdy układali pacjenta pod namiotem tlenowym.

— Żadnych, poza tymi dwoma okaleczonymi. Czujniki nie wychwytują ruchu we wraku, jeśli nie liczyć drobnych impulsów, które oznaczają zapewne osypywanie się czy osiadanie jakichś szczątków. Jestem pewien, że ten ktoś opuścił wrak.

— Skoro tak, pójdę z tobą — stwierdził Conway. Wiatr ucichł już, gdy podeszli do kadłuba i ujrzeli czarny, prostokątny otwór tuż nad ziemią i machającego ze środka kapitana. Wkoło było tyle dziur w poszyciu, że bez tego znaku mogliby mieć kłopoty ze znalezieniem wejścia. Z zewnątrz wydawać się mogło, że statek lada chwila się rozpadnie, jednak gdy wpełzli do środka, lampy ukazały zdumiewająco mało zniszczeń.

— Jak wyszli pozostali? — spytał Conway i klęknął, aby zbadać skanerem większą istotę. Znalazł ranę po odcięciu kończyny, ale poza tym obrażenia nie były rozległe.

— W górnej części, z przodu kadłuba, jest wielki właz osobowy — wyjaśnił Fletcher. — Przynajmniej był dostępny, gdy statek się przewrócił. Zapewne musieli się ześlizgiwać po krzywiźnie poszycia i skakać na ziemię. Albo też wędrowali w kierunku rufy, która jest całkiem nisko, i dopiero stamtąd skakali. Ci dwaj mieli pecha.

— Szczególnie jeden — powiedziała Murchison. — DCOJ nie żyje. Jego obrażenia nie były aż tak poważne jak u innych, ale analizator podpowiada, że miał kontakt ze żrącymi oparami, które bardzo poważnie uszkodziły mu płuca. Co z twoim DCMH?

— Żyje — oznajmił Conway. — Też ma kłopoty z płucami, ale może to wytrzymalszy gatunek niż tamte dwa.

— Ciekawi mnie ta istota — powiedziała zamyślona Murchison, patrząc na DCOJ. — Czy w ogóle jest inteligentna? DCLG i DCMH niemal na pewno tak. Mają chwytne kończyny, jeden rozwinął ich nawet sześć, przy braku stóp. Tymczasem DCOJ to przede wszystkim zęby i cały system żołądków na czterech nogach i z dwoma pazurzastymi łapami.

— Te żołądki są puste — dodał Conway. — Wszystkie przypadki, które tu badałem, miały puste żołądki.

— Tak jak ja — mruknęła Murchison.

Równocześnie spojrzeli na siebie.

— Kapitanie — zawołał Conway.

Fletcher manipulował przy czymś, co wyglądało na wewnętrzne wejście do ładowni. Musiał wyciągać ręce wysoko nad głowę, stał bowiem na ścianie. Coś szczęknęło głośno i drzwi odsunęły się ku dołowi. Oficer chrząknął z zadowoleniem i dołączył do nich.

— Tak, doktorze?

— Kapitanie, mamy pewną teorię, która być może wyjaśnia, jakie przestępstwo tu popełniono. Przypuszczamy, że tym, co skłoniło rozbitków do wystrzelenia boi alarmowej, mógł być po prostu głód. Wszyscy zbadani do tej pory mieli puste żołądki. Niewykluczone więc, że pański kryminalista to jeden z członków załogi, który okazał się kanibalem.

Zanim Fletcher zdążył się odezwać, w słuchawkach rozległ się głos Prilicli:

— Przyjacielu Conway, nie zbadałem jeszcze wszystkich rannych, niemniej na podstawie tego, co dotąd zobaczyłem, zgadzam się, że ucierpieli na skutek odwodnienia i wygłodzenia. Problem jednak w tym, że na pewno nie w stopniu, który zagrażałby ich życiu. Twój hipotetyczny kanibal musiałby zaatakować ich w chwili, gdy brak pożywienia nie był jeszcze problemem. Jesteś pewien, że to inteligentne stworzenie?

— Nie — odparł Conway. — Ale mogliśmy z Murchison przeoczyć tego osobnika, bo po kilku pierwszych przypadkach zajmowaliśmy się głównie obrażeniami, a nie szczegółowym stanem narządów wewnętrznych. Mógł trafić już na Rhabwara. Jeśli więc napotkasz dobrze odżywionego rozbitka, niech Haslam i Chen szybko obezwładnią go pasami. Kapitan będzie nim zainteresowany z przyczyn zawodowych.

— Z pewnością — mruknął ponuro Fletcher. Chciał powiedzieć coś jeszcze, gdy Haslam, który zastąpił Doddsa przy sterach, oznajmił, że ląduje za sześć minut i będzie potrzebował pomocy przy noszach.

Wypełniwszy nosze i ułożywszy dodatkowo obcych po dwóch na wolnych fotelach załogi, Haslam mógł zabrać ledwie połowę pozostałych ofiar. Ich stan nie zmienił się ani na jotę. Cień skały wydłużył się, chociaż powietrze pozostawało gorące i nie było wiatru. Murchison powiedziała, że chętnie spędziłaby jakoś pożytecznie czas do ponownego przybycia ładownika. Chciała zbadać zwłoki wielkiego DCOJ, które leżały we wraku. Przenośne wyposażenie nie było w tym przypadku idealne, ale coś mogło dać. Średni DCMH odleciał z Haslamem.

Od początku było widać, że Fletcher brzydzi się widokiem autopsji, gdy więc Murchison powiedziała mu, że lampy na hełmach ich dwojga zapewniają dość światła, oddalił się szybko i zaczął szperać między kontenerami przymocowanymi do pionowej obecnie podłogi. Po jakimś kwadransie obwieścił, że skaner wskazuje na taką samą zawartość wszystkich i że niemal na pewno to ładownia, a nie okrętowy magazyn. Dodał, że zamierza zapuścić się w korytarz za włazem, aby szukać innych rozbitków i zbierać dowody.

— Musi pan to robić teraz, kapitanie? — spytała Murchison z niepokojem, podnosząc głowę.

Conway też obrócił się w kierunku Fletchera, ale nie spojrzał na jego twarz. Z jakiegoś powodu wzrok lekarza przykuła broń wisząca u pasa dowódcy.

— Uwierzy pan, kapitanie, że chociaż nosi pan broń od pierwszej misji Rhabwara, zauważyłem ją dopiero teraz? — spytał cicho. — Stała się częścią pańskiego munduru. Tak samo niewinną jak plecak.

— Uczono nas, że na istotach szanujących prawo broń nie robi wrażenia — powiedział z niejakim zakłopotaniem Fletcher. — Jednak gdy mamy do czynienia z kimś o złych intencjach albo zgoła winnym, efekt psychologiczny nasila się proporcjonalnie. Niemniej wcześniej rzeczywiście mogła wywierać jedynie psychologiczny wpływ. Dopiero przed kilkoma chwilami porucznik Haslam dostarczył mi amunicję. Na pokładzie nie było sensu nosić załadowanej broni — dodał tonem wytłumaczenia. — Nie miałem też powodu przypuszczać, że akcja ratunkowa zmieni się w policyjną.

Murchison zaśmiała się cicho i wróciła do pracy. Conway też pochylił się nad zwłokami.

— Nie możemy spędzić tu wiele czasu, a moim zadaniem jest przygotować możliwie szczegółowy raport o zdarzeniu i związanych z nim okolicznościach — powiedział kapitan, zbierając się do odejścia. — To całkiem nowa rasa, dysponująca nową dla nas technologią, a przeznaczenie tego statku może się okazać kluczowe dla wyjaśnienia, co tu się stało. Czy nasz przestępca był rozumny? Może został porwany? A może to tylko zwierzę? Jeśli jednak jest inteligentny, dlaczego oszalał? Jaki był stan statku i załogi przed lądowaniem? Wiem, że trudno znaleźć okoliczności łagodzące, gdy w grę wchodzą poważne okaleczenie i kanibalizm, ale dopóki nie dowiemy się wszystkiego… — Urwał i przystawił czujnik do ściany. — Na statku nie ma nikogo oprócz nas — podjął po paru chwilach. — Właz zostawiłem uchylony tylko na kilka cali. Gdyby ktokolwiek próbował wejść, z pewnością go usłyszycie, bo narobi mnóstwo hałasu. Rhabwar też obserwuje nieustannie teren. W razie czego zdążę wrócić, nie musicie się więc bać.

Wznowiwszy autopsję, mogli śledzić wędrówkę kapitana w kierunku rufy, gdyż poza przekazywaniem obrazów z kamery relacjonował także głośno każdy swój krok. Jak mówił, korytarz był według ziemskich standardów dość niski i raczej mało przestronny. Musiał pełznąć, nie miał też szans zawrócić w nim inaczej, jak tylko na skrzyżowaniu. Wzdłuż ścian biegły kable oraz przewody z powietrzem albo cieczą. Czepliwa wykładzina na podłodze i suficie wskazywała, że statku nie wyposażono w system sztucznej grawitacji.

Zaraz obok trafił na kolejną ładownię, a dalej na pomieszczenia kryjące charakterystyczne sylwetki generatorów nadprzestrzennych. Za nimi znajdował się porządnie ekranowany reaktor i silniki klasycznego napędu. Czujnik podał, że reaktor został wyłączony, zapewne przez automatyczny system bezpieczeństwa, który zadziałał, gdy statek się przewracał. Niemniej niektóre kable były nadal pod napięciem, co mogło być związane z zasilaniem awaryjnym. Kapitan zastanowił się, czy nie udałoby mu się znaleźć gdzieś włącznika światła.

Kilka sekund później znalazł stosowne urządzenie i korytarz zalał blask aż za jasny dla ludzkich oczu. Gdy wzrok mu przywykł, Fletcher zawrócił w stronę śródokręcia.

Usłyszeli, jak zatrzymuje się przy drzwiach ładowni, i nagle tutaj też zrobiło się jasno. Conway wyłączył niepotrzebną już lampę na czole.

— Dziękuję, kapitanie — powiedział i wrócił do dyskusji, którą prowadził z Murchison. — Mózgoczaszka jest dość obszerna, ale trudno założyć z góry wystarczający rozwój kory mózgowej. Nie rozumiem, jak ta czworonożna bestia z dwiema ledwie kończynami, które bardziej przypominają pazury, miałaby się posługiwać narzędziami, o obsłudze statku kosmicznego nie wspominając. Poza tym te zęby… Nie wskazują na drapieżnika. W odległej przeszłości mogły być budzącą grozę naturalną bronią, ale teraz chyba nie miały wiele do roboty.

Murchison przytaknęła.

— Żołądek jest za wielki w zestawieniu z masą istoty, ale brak śladu przerostu tkanki mięśniowej, co mogłoby wskazywać na zwierzę rzeźne, chociaż przypomina ziemskie przeżuwacze. Układ trawienny jest dość dziwny, ale żeby cokolwiek z tego zrozumieć, będę musiała odsłonić go w całości. Tutaj tego nie zrobię. Jestem bardzo ciekawa, co jadał, gdy jeszcze miał co jeść.

— Mijam jakiś magazyn — odezwał się kapitan, korzystając z chwili ciszy. — Podzielono go przegrodami i ma przejście pośrodku. Zawiera wiele pojemników różnej wielkości i kolorów, z przypominającymi małe kominy kranikami na jednym końcu. Widzę też składowisko pustych pojemników, a niektóre, tak pełne, jak i puste, wyrzucono na korytarz.

— Jeśli można, prosimy o próbki, kapitanie — powiedziała Murchison.

— Tak, proszę pani. Ale sądząc po stanie załogi, przypuszczam, że zawierają co najwyżej farby albo smary, a nie żywność. Rozumiem jednak, że trzeba wyeliminować wszystkie możliwości. Och!

Conway otworzył usta, aby spytać, co się stało, ale Fletcher uprzedził go.

— Włączyłem światło w tej sekcji i znalazłem jeszcze dwie ofiary. Jedna to DCMH, ten średni. Został przygnieciony oderwanym wspornikiem, na pewno nie żyje. Drugi należy do małej odmiany. Jedna rana po amputacji, nie rusza się. Jestem właściwie pewien, że też nie żyje. Ta część mocno ucierpiała, gdy statek się przewrócił. Konstrukcja jest w wielu miejscach zdeformowana, mnóstwo płyt pokładu i ścian odpadło. Widzę też dwa wielkie, przymocowane do ściany zbiorniki, najwyraźniej wypełnione płynem hydraulicznym. Oba popękały i spowija je mgiełka parującej zawartości. Dalej korytarz jest częściowo zatarasowany rumowiskiem. Chyba dam radę się przecisnąć, ale będzie z tego sporo hałasu, więc nie…

— Kapitanie — przerwał mu Conway. — Może pan przynieść nam tego DCLG i próbkę płynu hydraulicznego? I te wcześniejsze próbki też? Jak najszybciej, w miarę możliwości. — Spojrzał na Murchison. — Może ten przeciek ma związek z uszkodzeniami płuc. Coś byśmy wtedy wyeliminowali.

Oficer nie był zachwycony, że przerwano mu badanie wraku.

— Będą przed progiem ładowni za dziesięć minut — rzucił oschłym tonem.

Nim Conway zabrał próbki, kapitan był już z powrotem na śródokręciu, ale znowu mu przerwano. Tym razem był to porucznik Dodds.

— Lądownik gotów do kolejnego lotu, sir — oznajmił astrogator. — Obawiam się jednak, że przed zachodem słońca nie zdołamy obrócić raz jeszcze, proponuję więc, aby zdecydował pan z doktorem, których rannych zabrać teraz, a których zostawić do jutra. Z waszą trójką i Haslamem uda się zabrać tylko połowę pozostałych ofiar, a jeśli zechcecie wziąć sprzęt, to jeszcze mniej.

— Nie zostawię tu żadnego pacjenta — stwierdził zdecydowanie Conway. — Spadek temperatury i burze piaskowe najpewniej ich zabiją!

— Może nie — powiedziała z namysłem Murchison. — Gdybyśmy paru zostawili, a chyba nie będziemy mieli wyboru, możemy przykryć ich piaskiem. Mają wysoką ciepłotę, a piasek to dobry izolator, na dodatek zaś wszyscy są w namiotach tlenowych.

— Słyszałem o lekarzach powierzających skutki swoich pomyłek ziemi, ale… — zaczął Conway, lecz Dodds znowu się wtrącił:

— Przepraszam, ale mamy kłopot. W kierunku statku zmierzają aż cztery wielkie skupiska krzewów. Oczywiście poruszają się bardzo wolno, jednak oceniamy, że dotrą na miejsce około północy. Zgodnie z moimi informacjami, te krzewy są wszystkożerne. Osaczają mobilną ofiarę, otaczając ją kołem i zmuszając do przeciskania się. W razie zadraśnięcia kolcem do krwi zwierzęcia przedostaje się trucizna, która zależnie od rozmiarów ofiary i liczby zadrapań, wywołuje paraliż albo śmierć. Następnie krzewy zapuszczają korzenie w ciało i wchłaniają składniki odżywcze. Nie sądzę, aby zasypani ranni przetrwali do rana.

Murchison zaklęła szpetnie i całkiem nie po kobiecemu.

— Możemy przenieść ich do ładowni i zamknąć porządnie właz — powiedział Conway. — Będziemy potrzebowali piecyków, sprzętu monitorującego medycznego i jeszcze… chociaż nadal nie podoba mi się pomysł, by zostawić ich bez opieki.

— To plan, nad którym warto się zastanowić, doktorze — odezwał się kapitan. — Ranni otrzymają zarówno opiekę, jak i ochronę. Dodds, o ile możesz opóźnić odlot?

— Pół godziny, sir. Przyjmując kolejne pół godziny na lot i godzinę na powierzchni dla wyładowania zaopatrzenia i zabrania rannych. Jeśli ładownik nie wystartuje najpóźniej za dwie i pół godziny, wiatr i piasek mogą mu sprawić poważne kłopoty.

— Dobrze, mamy zatem pół godziny na podjęcie decyzji. Wstrzymaj na razie lot.

Nie było jednak specjalnie nad czym dyskutować, mimo zaś wysiłków Conwaya i Murchison ta decyzja należała do Fletchera, który uważał, że lekarze zrobili już na powierzchni Trugdila wszystko, co było w ich mocy, i bez wyposażenia znajdującego się na Rhabwarze mogli tylko prowadzić obserwację pacjentów. Kapitan utrzymywał, że teraz sam da sobie radę ze wszystkim, włączywszy obronę przed ewentualnym atakiem.

Był pewien, że odpowiedzialny za obrażenia rozbitków kryminalista nie przebywa już na statku, ale może wrócić, by schronić się przed chłodem, wiatrem, a może nawet przed krzewami. Dodał, że miejsce lekarzy jest teraz na Rhabwarze, gdzie będą mogli naprawdę pomóc chorym.

— Kapitanie, na gruncie medycznym ja tutaj rządzę — zauważył Conway ze złością.

— No to dlaczego zajmuje się pan tym, czym nie powinien? — odbił piłeczkę Fletcher.

— Kapitanie — wtrąciła się Murchison, próbując zażegnać kłótnię, która na długie tygodnie zważyłaby atmosferę na Rhabwarze. — Ten osobnik DCLG, którego pan przyniósł, nie był ciężko ranny. Jego śmierć spowodowały ostre zapalenie dróg oddechowych i rozległe zapalenie płuc. To samo dotyczyło osobnika znalezionego w ładowni. W obu przypadkach wykryliśmy w płucach ślady substancji ze zbiornika z płynem hydraulicznym. To coś bardzo toksycznego, proszę więc nie otwierać hełmu w pobliżu skażonych przedziałów.

— Dziękuję pani, będę o tym pamiętał — odparł spokojnie major. — Dodds, jak widzisz, korytarz przede mną został niemal spłaszczony. Gospodarze by się przecisnęli, ale ja będę potrzebował palnika, żeby utorować sobie drogę przez ten gąszcz blach…

Conway wyłączył radio i przytknął hełm do hełmu Murchison, aby mogli porozmawiać na osobności.

— Po czyjej on jest stronie? — spytał ze złością.

Patolog uśmiechnęła się, ale nim zdążyła odpowiedzieć, usłyszeli głos Prilicli, który też postanowił na swój sposób ich uspokoić.

— Przyjacielu Conway, niezależnie od argumentów użytych przez przyjaciela Fletchera, też wolałbym, abyście wrócili na pokład. Wprawdzie przyjaciółka Naydrad i ja radzimy sobie z pacjentami, a ich stan jest stabilny, z wyjątkiem trzech małych DCLG, u których stwierdzam wzrost temperatury ciała…

— Wstrząs się pogłębia? — spytał Conway.

— Nie, wydaje mi się, że ich stan się poprawia.

— Emocje?

— Żadnych na poziomie świadomym, przyjacielu Conway, ale poza tym poczucie deprywacji i nie zaspokojonych potrzeb.

— Są głodni — stwierdził krótko Conway. — Wszyscy poza jednym.

— Myśl o tym jednym i mną wstrząsa — powiedział Prilicla. — Ale wracając do stanu pacjentów, uszkodzenia płuc i zapalenia dróg oddechowych zauważone przez przyjaciółkę Murchison pojawiają się w różnej skali i u nich. Słusznie powiązano je z pękniętym zbiornikiem. Możliwe jednak, że działając na Trugdilu z mniej czułymi instrumentami…

— Prilicla, rozumiem, co chcesz powiedzieć — rzucił niecierpliwie Conway. — Byliśmy zbyt ograniczeni albo ślepi, by zauważyć istotne fakty medyczne, a ty jesteś z zasady zbyt uprzejmy, żeby powiedzieć nam to wprost i zranić nasze uczucia. Jednak wystawienie naszej ciekawości na próbę też nie jest nam miłe, mów więc, co odkryłeś, doktorze.

— Przepraszam, przyjacielu Conway. Chodzi o to, że u wszystkich chorych, niezależnie od ich przynależności fizjologicznej, zaobserwowałem podobne podrażnienie zarówno przewodu pokarmowego, jak i dróg oddechowych. Zastanawiam się, czy na statku znajdzie się coś, co pomogłoby to wyjaśnić. Zdumiewają mnie też rany na kikutach. Rany cięte zszyłem. Żadna z nich nie sięgała ważnych życiowo organów, były ogólnie czyste. Kikuty przykryłem tylko sterylnymi opatrunkami, na wypadek gdyby zaistniała możliwość przyszycia kończyn. Znaleźliście cokolwiek, co przypominałoby brakujące kończyny lub organy? A może chociaż macie wyobrażenie, jak wyglądały te części ciała?

Ze śródokręcia rozległ się zgrzyt metalu i ciężki oddech kapitana walczącego z oporną materią. Gdy zrobiło się ciszej, Murchison zabrała głos:

— Tak, doktorze, ale nie doszliśmy do pewnych wniosków. U wszystkich trzech typów kikuty są bogato unerwione. U DCOJ mamy ponadto kanał, którego przebiegu nie mogliśmy na razie opisać, gdyż wnika on w bardzo złożone u tej istoty pętle jelitowe. Jednak biorąc pod uwagę położenie narządów czy kończyn, które u obu mniejszych gatunków wyrastają u podstawy kręgosłupa, a u wielkiego na środku podbrzusza, mogę się tylko domyślać, że chodziło o ogony, genitalia albo gruczoły piersiowe. Zdaniem napastnika były one szczególnie apetyczne, gdyż nie ruszył niczego innego. Jednak jak wyglądały, nie mam pojęcia…

— Przepraszam, że przeszkadzam w dyskusji medycznej — odezwał się nagle Fletcher. — Doktorze Conway, znalazłem następnego DCMH. Leży zawinięty w hamak, nie rusza się, ale wygląda na zachowanego w całości. Przypuszczam, że wolałby pan zbadać go tutaj, niż oglądać po przeciągnięciu przez rumowisko korytarza.

— Już idę.

Wspiął się do drzwi i popełzł za Fletcherem. Po drodze słuchał dalszych komentarzy kapitana. Zaraz za oczyszczoną częścią korytarza znajdowały się kabiny mieszkalne urządzone w sposób charakterystyczny dla wczesnych jednostek z hipernapędem, które nie miały jeszcze pokładowej grawitacji. Zamiast koi umieszczono tam szeregi hamaków, obejmujących leżącego tak z góry, jak i z dołu, dzięki czemu nie wypływał on z posłania w stanie nieważkości. Zawieszone zostały na dodatkowych amortyzatorach.

Występowały w trzech rozmiarach, co oznaczało, że wszystkie gatunki należały do załogi. Sądząc po liczbie, dwie mniejsze formy przewyższały największą w proporcji trzy do jednego.

Gdy Conway mijał uszkodzone zbiorniki, kapitan poinformował go, że policzył z grubsza hamaki. Było ich łącznie trzydzieści, co zgadzało się z liczbą ofiar znalezionych na zewnątrz i w statku. Podejrzany o drapieżne zachowania osobnik musiał więc niemal na pewno należeć do innego gatunku niż załoganci.

Trudno było zorientować się w stanie kabiny, gdyż różne przedmioty, ozdoby oraz to, co załoga powiesiła na ścianach, odpadło, zwiększając bałagan, ale jedna trzecia hamaków robiła wrażenie ciasno związanych, podczas gdy dwie trzecie wyglądały na opuszczone w wielkim pośpiechu. Te pierwsze musiały należeć do pełniących wachtę, chociaż kapitanowi wydało się dziwne, że wszyscy akurat wolni od obowiązków leżeli w hamakach, zamiast w połowie przynajmniej spędzać czas inaczej, na przykład na pokładzie rekreacyjnym. Potem jednak przypomniał sobie, że w trakcie awaryjnego lądowania legowiska przeciwprzeciążeniowe są najbezpieczniejszym miejscem na statku.

Gdy Conway dotarł na miejsce, kapitan właśnie wycofywał się z kabiny.

— Jest między hamakami DCMH, blisko wewnętrznej grodzi — pokazał. — Gdyby potrzebował pan pomocy, niech mnie pan zawoła, doktorze.

Odwrócił się i ruszył w kierunku dziobu, ale nie zaszedł daleko, bo po chwili dał się słyszeć syk palnika i jego ciężki oddech.

Ustalenie tego, co zaszło w kabinie załogi, zajęło Conwayowi tylko kilka chwil. Dwa wsporniki hamaków pękły przy wstrząsie wywołanym upadkiem, co wcale nie było dziwne — zostały zaprojektowane do wytrzymywania silnych przeciążeń, ale skierowanych wzdłuż toru lotu, nie zaś horyzontalnie. Zajęty hamak uderzył przez to o ścianę. Głowa DCMH nosiła ślady krwawienia, lecz nie doszło do pęknięcia czaszki. Uderzenie nie było więc śmiertelne, mogło co najwyżej pozbawić istotę przytomności albo ogłuszyć. Dopiero toksyczne opary ze zbiornika okazały się naprawdę fatalne.

Ten miał po dwakroć pecha, pomyślał Conway, ostrożnie wysupłując obcego z hamaka i przystępując do dokładniejszych oględzin. U podstawy kręgosłupa trafił na taką samą ranę jak u wszystkich i włosy zje — żyły mu się na głowie. Czyżby napastnik dotarł także tutaj i zdołał się dobrać do ofiary zawiniętej szczelnie w hamak? Musiałoby to być raczej małe stworzenie, do tego bardzo drapieżne i szybkie. Rozejrzał się, a potem znowu zajął się zwłokami.

— Niezwykłe — powiedział głośno. — Ten tutaj, jak się wydaje, ma w żołądku nieco nie strawionego jeszcze pokarmu.

— Nic w tym niezwykłego — odezwała się dziwnym tonem Murchison. — Te kontenery w magazynie zawierają żywność. Płynną, w proszku i sprasowaną, bez wyjątku wysokoenergetyczną. Nadaje się dla wszystkich trzech gatunków. Skąd więc ten kanibalizm? I dlaczego wszyscy są zagłodzeni, skoro zapasów mieli na długo?

— Jesteś pewna…? — zaczął Conway, ale przerwał mu czyjś zaniepokojony głos. Nie zdołał w pierwszej chwili określić czyj.

— A to co?

— Kapitanie? — spytał z wahaniem.

— Tak, doktorze. — Głos ciągle był niewyraźny, ale już rozpoznawalny.

— Znalazł pan tego… przestępcę?

— Nie. Mam kolejną ofiarę. Bez wątpienia ofiarę…

— Rusza się! — krzyknął nagle Dodds.

— Doktorze, proszę tu zaraz przyjść. Pani też jest proszona.

Fletcher kucnął obok wejścia do czegoś, co musiało być centralą. Pracował palnikiem przy rumowisku, które niemal całkowicie tarasowało drogę. Przy świetle wpadającym przez właz na górze Conway dostrzegł, że ta część statku jest bardzo zniszczona. Tylko kilka lamp awaryjnych przetrwało katastrofę, a praktycznie wszystko, co było wcześniej przymocowane do sufitu, odpadło, tworząc plątaninę porwanych kabli, wsporników i urządzeń. Pod przeciwległą ścianą widać było fotele załogi, wszystkie na tyle porządnie osadzone, że przetrwały. Obecnie były puste, pasy zwisały po bokach. Jeden jednak pusty nie był — największy, umieszczony centralnie wobec pozostałych.

Conway zaczął się wspinać w jego kierunku, ale w pewnej chwili postawił stopę na czymś, co ustąpiło pod naciskiem, i zsunął się, nabijając sobie siniaka o wystający kawałek rury. Skafander szczęśliwie wytrzymał.

— Ostrożnie, do cholery! — warknął Fletcher. — Nie potrzebujemy więcej rannych.

— Tylko proszę nie odgryźć mi głowy — powiedział Conway i zachichotał, uświadomiwszy sobie, że też mimowolnie nawiązał do kanibalizmu.

Wspiął się za kapitanem do niecki, w której stały fotele, i pomyślał ze współczuciem o tych, którzy musieli się ewakuować ze statku w chwili, gdy toksyczne opary zaczęły wypełniać pokłady. Owszem, byli znacznie mniejsi niż ludzie, ale i tak nie mieli szans uniknąć obrażeń na skutek kontaktu ze sterczącymi wszędzie blachami. No tak, dotarło do niego, i nie uniknęli. Wszyscy, z wyjątkiem tego w hamaku i należącego chyba do całkiem innego gatunku osobnika, który został w centrali i w ogóle nie próbował uciekać.

— Ostrożnie, doktorze — powtórzył kapitan. Conwayowi zaczęło coś świtać. Na razie niewyraźnie.

— Najwyżej spojrzy na mnie groźnie — warknął z irytacją.

Przytrzymywana pasami, ofiara zwisała bokiem tuż przy krawędzi niecki. Była wielka, kształtu wydłużonej perły o masie czterech dorosłych Ziemian. Węższy koniec istoty wieńczyła bulwiasta głowa osadzona na szyi grubej jak u morsa i wygiętej w dół, tak że dwoje wielkich, szeroko osadzonych oczu mogło śledzić przybyszów. Conway doliczył się siedmiu słabo drgających wyrostków, które wystawały przez otwory w uprzęży. Zapewne były jeszcze inne, których akurat nie widział. Chwycił się konsoli, która została na miejscu, i wyjął skaner, ale nie zaczął od razu badania. Chciał poczekać na Murchison, która właśnie pojawiła się w drzwiach. Po chwili była już obok.

— Musimy zostać tu z nim na noc, kapitanie — rzekł pewnie. — Proszę nakazać porucznikowi Haslamowi, aby ewakuował pozostałych rannych i dostarczył nam nosze z uniwersalnym modułem, który można dostosować do nie znanych jeszcze wymagań tej istoty. Będziemy też potrzebowali kilku dodatkowych butli z powietrzem dla nas i tlenu dla poszkodowanego, więcej piecyków, przenośnego degrawitatora z siecią i wszystkiego, co przyjdzie jeszcze panu do głowy.

Kapitan milczał dłuższą chwilę.

— Haslam, słyszał pan, co powiedział doktor. Podczas badania Fletcher nie odzywał się, jeśli nie liczyć krótkich ostrzeżeń przed kawałkami rumowiska, które mogły odpaść. Wiedział, że trzeba będzie oczyścić drogę pomiędzy niecką a otwartym górnym włazem. Tylko tamtędy można było wprowadzić nosze. Szykowała się wyczerpująca praca, która mogła potrwać nawet całą noc. Na dodatek trzeba było nieustannie uważać, aby nie nadziać na coś siebie albo pacjenta. Jednak na razie Conway i Murchison byli zbyt zajęci badaniem, by martwić się dodatkowymi zagrożeniami.

— Wolałbym nie klasyfikować tej istoty — powiedział Conway prawie godzinę później, gdy streszczał wyniki obdukcji doktorowi Prilicli. — Ma ona, a raczej miała, dziesięć rozmieszczonych po bokach kończyn, różniących się grubością. I jeszcze jedną pod brzuchem, masywniejszą niż pozostałe. Czemu służyły utracone kończyny, ile było obok nich macek lub rąk, nie potrafimy określić. Ma duży, dobrze rozwinięty mózg z małym ośrodkiem, który wykazuje silne zmineralizowanie — ciągnął, patrząc na Murchison, jakby szukał u niej potwierdzenia. — Struktura komórkowa sugeruje, że chodzi o jedną z istot klasy V…

— Szerokopasmowy telepata? — wtrącił się zaciekawiony Prilicla.

— Chyba nie. Przypuszczam, że jego zdolności telepatyczne ograniczone są do własnego gatunku. Możliwe, że chodzi jedynie o empatię, gdyż ma też rozwinięte narządy słuchu i mowy. Prawdziwi telepaci ich nie potrzebują. Jednak istota nie wydaje się pobudzona naszym widokiem, co może oznaczać, że zdaje sobie sprawę z naszych intencji i wie, że chcemy jej pomóc. Co do dróg oddechowych i płuc, sam widzisz, że też są podrażnione, ale w niewielkim stopniu. Przypuszczamy, że wprawdzie istota nie była w stanie się ruszyć, gdy opary wypełniły statek, ale zdołała wstrzymać oddech, aż sytuacja się uspokoiła. Przy olbrzymiej objętości płuc powinno to być możliwe. Zdumiewa nas jednak układ trawienny. Przełyk jest bardzo wąski i na dodatek wydaje się nienaturalnie zablokowany w kilku miejscach. Przy niewielkiej liczbie zębów, trudno sobie wyobrazić, jak nie przeżuty pokarm…

Ostatnie słowa Conway wypowiadał coraz wolniej. Znowu coś przyszło mu do głowy. Murchison również się zamyśliła. Że też nie spostrzegła tego wcześniej…

— Myślicie o tym samym co ja, przyjaciele? — spytał Prilicla.

Nie trzeba było odpowiadać.

— Kapitanie, gdzie pan jest? — zawołał Conway. Fletcher oczyścił już wąską ścieżkę prowadzącą do włazu. Podczas rozmowy słyszeli jego buty postukujące na poszyciu, ale od paru minut panowała cisza.

— Na ziemi, obok wraku, doktorze — odparł. — Próbowałem znaleźć najlepszy sposób transportu dla tego dużego. Moim zdaniem, nie możemy zsunąć go po burcie, za dużo wystaje tu blach. Na rufie nie jest wiele lepiej. Będziemy musieli opuścić go ostrożnie z dziobu. Nadwerężyłem sobie kostki, skacząc na piasek, który ma tutaj tylko cal grubości. Pod spodem jest skała. Ta istota potrzebowała chyba specjalnej instalacji, żeby wejść na pokład, bo drabinka poniżej włazu nadaje się tylko dla trzech mniejszych ras. Wejdę z powrotem przez luk w ładowni. Macie jakiś problem?

— Nie, ale czy po drodze mógłby pan przynieść ciało, które leży w kabinie sypialnej?

Fletcher mruknął na znak, że się zgadza, a Murchison i Conway wrócili do rozmowy z Priliclą. Co chwila sięgali przy tym po skanery, żeby sprawdzić to czy tamto. Gdy kapitan zjawił się, pchając przed sobą zwłoki DCMH, Conway skończył już mocować wielkiemu maskę tlenową i okrył jego głowę plastikową płachtą. Miało to być szczególnie potrzebne w nocy, kiedy to planowali zamknąć właz. Istniała groźba, że gazy powstałe podczas odcinania palnikiem elementów rumowiska, w którym prócz metalu było też sporo tworzyw sztucznych, okażą się jeszcze bardziej toksyczne niż opary ze zbiornika.

Wzięli zwłoki i unosząc je nad głowami, wpasowali w jeden z przewidzianych dla tej rasy foteli. Wielki obcy nie zareagował, spróbowali więc z drugim, a potem trzecim siedziskiem. Tym razem odnóża pacjenta poruszyły się, a jedno z nich dotknęło DCMH. Trwało tak kilkanaście sekund, po czym wycofało się wolno i olbrzym ponownie znieruchomiał.

Conway westchnął przeciągle.

— Pasuje, wszystko pasuje — powiedział. — Prilicla, trzymaj swoich pacjentów na tlenie i kroplówkach. Nie sądzę, aby oprzytomnieli wcześniej, niż dostaną prawdziwe jedzenie, a to zsyntetyzują dla nich w Szpitalu. — Spojrzał na Murchison. — Teraz musimy jeszcze przeanalizować treść żołądkową trupa. Ale to nie miejsce na autopsję, wyniosę się z robotą na korytarz. Przypuszczam, że kapitan będzie niepocieszony.

— W żadnym razie. Nawet nie spojrzę — rzucił Fletcher, który pracował już palnikiem.

Murchison zaśmiała się i wskazała wielkiego pacjenta.

— On mówił o tym drugim dowódcy, kapitanie. Fletcher nie odpowiedział, bo właśnie w tej chwili Haslam oznajmił, że za kwadrans wyląduje obok wraku.

— Zostań z pacjentem, a ja pomogę kapitanowi ładować rannych — rzekł Conway do Murchison. — Staraj się przekazywać mu pozytywne uczucia, na razie tylko tyle możemy zrobić. Gdybyśmy wszyscy wyszli, mógłby pomyśleć, że zostawiamy go na dobre.

— Zamierza pan pozwolić jej przebywać tu samej? — spytał ostrym tonem Fletcher.

— Tak, nic jej tu nie grozi…

— W promieniu dwudziestu mil nie ma żadnego ruchomego obiektu — wtrącił się Dodds. — Oprócz krzewów.

Fletcher w milczeniu pomógł im przenieść rannych spod skały do ładownika, a potem przesunąć załadowane sprzętem nosze pod wrak. Było to dość niezwykłe zachowanie, kapitan bowiem nawet myśleć zwykł głośno. Jednak Conwaya pochłaniało akurat co innego.

— Przypuszczam, że wspomniane przez Doddsa krzaki kierują się na źródło ciepła, które kojarzy im się z pożywieniem — powiedział, gdy dotarli do włazu ładowni. — W nocy nagrzejemy dość mocno statek, w dodatku magazyn pełen jest żywności. Chyba dobrze będzie, jeśli rozrzucimy ile się da tych kontenerów wkoło statku, aby krzewy przestały się nami na razie interesować.

— Mam nadzieję, że to zadziała — mruknął Fletcher.

Lądownik wystartował, wzniecając miniaturową burzę piaskową, gdy Conway wyszedł z wraku, dźwigając pierwszy kontener. Rzucił go na drodze najbliższego krzaka, który odległy był jeszcze o jakieś czterysta metrów. Uzgodnił z Fletcherem, że ten będzie znosił pojemniki z magazynu i wystawiał je przed właz, a Conway umieści je na drodze żarłocznych roślin. Chętnie wykorzystałby do tej pracy nosze, ale Naydrad zaprotestowała, dowodząc, że doktor nie zna się na ich obsłudze i wystarczy mały błąd, a rozbije urządzenie albo wyśle je prosto w niebo.

Conway musiał więc posłużyć się własnymi mięśniami.

— To już będzie ostatni, doktorze — powiedział Fletcher, stawiając kontener na piasku. — Wiatr się nasila.

Cień wraku wydłużył się znacząco, a niebo mocno pociemniało. Czujniki skafandra pokazywały spory spadek temperatury, jednak zgrzany pracą, Conway w ogóle tego nie zauważył. Rzucał pojemniki możliwie najdalej, otworzywszy każdy, aby krzewy na pewno wyczuły zawartość, chociaż zapewne i tak by to zrobiły. Zarośla podeszły już długą, czarną linią. Z pozoru wydawały się całkiem nieruchome.

Nagle krzewy i wszystko inne zniknęło za ciemnobrunatną zasłoną porwanego wiatrem piasku, który uderzył od tyłu, rzucając Conwaya na kolana. Ziemianin spróbował wstać, ale kolejny podmuch przewrócił go na bok. Na wpół biegnąc, na wpół pełznąc, ruszył do wraku, chociaż nie wiedział dokładnie, w którą stronę powinien zdążać. Piasek już nie szeleścił, ale szumiał ogłuszająco, uderzając o hełm. Głos Doddsa niemal ginął w tym hałasie.

— Z tego, co widzę na ekranie, idzie pan prosto na krzewy, doktorze — ostrzegł go astrogator. — Proszę skręcić o sto dziesięć stopni w prawo. Wrak znajduje się trzysta metrów od pana.

Fletcher czekał przed włazem z ustawionym na maksymalną moc światłem. Wepchnął Conwaya do środka i zatrzasnął drzwi, które były jednak na tyle wypaczone, że przepuszczały piasek po bokach. U dołu sączył się wręcz niczym woda.

— Za kilka minut zasypie wejście — powiedział kapitan, nie patrząc na Conwaya. — Naszemu kanibalowi trudno będzie się tu dostać. Zresztą Dodds i tak wcześniej zobaczy go na ekranie, więc będziemy mieli czas, aby podjąć stosowne kroki.

Conway pokręcił głową.

— Nie mamy czym się przejmować, oprócz wiatru, piasku i tych krzewów — powiedział, a w myślach dodał: Jakby to było mało.

Kapitan chrząknął i zaczął się wspinać do włazu prowadzącego na korytarz. Conway ruszył za nim. Odezwał się jednak dopiero wtedy, gdy mijali przeciekający zbiornik.

— Coś pana trapi, kapitanie?

Fletcher zatrzymał się i po raz pierwszy od niemal godziny spojrzał wprost na doktora.

— Owszem. Ta istota w centrali. Przecież nawet w Szpitalu niewiele da się zrobić wobec utraty tylu kończyn. Będzie całkiem bezradna, zostanie jej życie okazu laboratoryjnego. Zastanawiam się, czy nie lepiej byłoby pozwolić jej zamarznąć, i…

— Możemy zrobić dla niej całkiem sporo, kapitanie — przerwał mu Conway. — Jeśli tylko przetrwa bezpiecznie noc, oczywiście. Nie słuchał pan, gdy rozmawiałem o tym stworzeniu z Murchison i Priliclą?

— Tak i nie, doktorze — odparł Fletcher, ruszając dalej. — Używaliście żargonu medycznego, więc jak dla mnie, równie dobrze moglibyście mówić po kelgiańsku.

Conway zaśmiał się cicho.

— To może przetłumaczę.

Obcy statek wystrzelił boję nie z powodu awarii, ale poważnej choroby, która dotknęła załogę. Zapewne ci najmniej chorzy byli akurat na służbie w centrali, reszta zaś spoczywała w hamakach. Nie wiemy jeszcze, dlaczego jednostka wylądowała na tej planecie. Może z jakichś fizjologicznych względów potrzebowali ciążenia albo atmosfery, może stan nieważkości źle na nich działał, a nie mogli użyć silników, by wytworzyć właściwe przeciążenie, gdyż załoga traciła przytomność. Tak czy owak, zdecydowali się na awaryjne lądowanie na Trugdilu. Nie wybrali najlepszej okolicy, ale zapewne bardzo im się spieszyło.

Conway przerwał, gdy weszli do centrali. Murchison zamykała właśnie właz.

— Nie chciałabym wam przeszkadzać, ale ponieważ za chwilę uruchomicie palnik, odłączę pacjentowi czysty tlen. Wydaje się, że całkiem dobrze już sam oddycha. Wystarczy chyba mieszanka jeden do czterech?

— Na pewno — przytaknął Conway. — Pomogę ci. Słychać było ciężki szum piasku osypującego się po kadłubie, a statek zdawał się aż kołysać. Na śródokręciu coś zaczęło hurgotać i przestało nagle, gdy wiatr oderwał luźną płytę poszycia.

— Kawałek wraku odleciał — zameldował z góry Dodds. — Krzewy zatrzymały się przy pojemnikach z żywnością, ale część nadal kieruje się do statku. Mają wiatr w plecy i idą dość szybko, nie zagłębiając korzeni w piasek. W tym tempie będą obok was za jakieś pół godziny.

Usłyszeli przytłumiony huk, jakby ktoś uderzył w kadłub olbrzymią poduchą. Pokład zakołysał się wyczuwalnie, potem zaś wyprostował, ale na śródokręciu rozległ się taki hałas, jakby trzech maniaków z ciężkimi młotami atakowało poszycie w trzech różnych miejscach. Kilka sekund później i to umilkło, pokładami poniosły się za to wycie i gwizd wdzierającego się do środka wiatru.

— Nasza obrona zrobiła się nieco dziurawa — zauważył z troską kapitan. — Ale słucham dalej, doktorze.

— Statek wylądował tutaj, bo nie mieli czasu szukać lepszego miejsca. Samo przyziemienie w zasadzie się udało, mieli jednak pecha, że statek się przewrócił, a na dodatek pękł zbiornik z chemikaliami. Gdyby nie to, zapewne doszliby za jakiś czas do siebie i polecieli dalej. Może zresztą to burza piaskowa ich przewróciła. Tak czy owak, znaleźli się nagle we wraku, który szybko wypełniał się trującymi oparami. Chociaż osłabieni chorobą, musieli jak najszybciej wydostać się na zewnątrz, co nie było łatwe, gdyż droga ucieczki w kierunku rufowego włazu przebiegała obok uszkodzonego zbiornika i była zatarasowana złomem. Skorzystali więc z górnego włazu, by zeskoczyć na ziemię. I przy tej właśnie ewakuacji tak się pokaleczyli.

Conway urwał na chwilę, aby pomóc Murchison wymienić butlę w namiocie pacjenta. Z rufy dobiegało ich miarowe dudnienie. Po chwili kolejna płyta poszycia wybrała wolność.

— Nie odeszli daleko z dwóch powodów — rzekł po chwili, podnosząc nieco głos. — Po pierwsze, byli ciągle osłabieni chorobą i nie mieli sił wędrować, po drugie, pragnęli chyba zostać blisko wraku. Ich stan, a szczególnie gorączka i wyczerpanie, które braliśmy za skutek wygłodzenia, były po prostu objawami choroby. Utrata przytomności też mogła się z nią wiązać, choć trudno wykluczyć, że była pochodną obronnej reakcji organizmu, polegającej na spowolnieniu metabolizmu i tym samym zmniejszeniu utraty krwi. W sumie rzeczywiście byłby to rodzaj hibernacji.

Fletcher szykował już palnik, ale co rusz spoglądał na nich ze zdumieniem.

— W chorobę i obrażenia powstałe podczas ucieczki mogę uwierzyć — powiedział. — Ale co z odciętymi kończynami i…

— Mówi Dodds, sir — odezwał się astrogator. — Obawiam się, że tym razem wiatr nie osłabnie u was około północy. Obserwuję lokalne zaburzenia pogody. Poza tym trzy wielkie skupiska krzewów podeszły do rufy i wchodzą na pokład w rejonie magazynu żywności. Wykorzystują otwory po oderwanych płytach poszycia. Ale gdy wejdą, zapewne stracą zainteresowanie dla wszystkiego wkoło — dodał, choć w jego głosie jakoś brakło optymizmu.

— Nie jesteśmy do końca pewni, czy to właśnie choroba stoi za wszystkimi kłopotami — powiedziała Murchison. — Sądząc po treści żołądkowej osobnika znalezionego w hamaku, chodziło o infekcję przewodu pokarmowego. Spowodował ją mikroorganizm pochodzący z macierzystego świata tych stworzeń. Zasugerowały nam to obserwowane u wszystkich chorych wymioty trwające aż do opróżnienia żołądka. Ten w kabinie został ogłuszony, nim wszystko zwrócił, a potem zatruł się oparami, więc nieco treści zostało. Jednak czy zarażenie mikrobem nastąpiło na drodze epidemicznej, czy może chodziło o zepsutą żywność, tego na razie nie wiemy.

Conway zastanowił się, czy te wędrujące krzaki mogły się okazać wrażliwe na zepsute pożywienie z kontenerów. A jeśli tak, to czy zachorują dość szybko, aby nie stworzyć w nocy zagrożenia? Wątpił jednak, by do tego doszło.

— Dziękuję pani — powiedział Fletcher. — A co z brakującymi kończynami?

— Nie ma żadnych brakujących kończyn, kapitanie — odparła Murchison. — Chyba że całej załodze brakuje tego samego organu, czyli głowy. Spora liczba różnych ran nie pozwoliła zrazu dojrzeć prawdy, ale proszę mi wierzyć, nie popełniono tu przestępstwa.

Fletcher spojrzał na Conwaya w sposób sugerujący, że niezbyt wierzy pani patolog, doktor podjął więc wyjaśnienia. Czynił to jednak z przerwami, należało już bowiem przenieść obcego z jego siedziska na nosze. Nie było to łatwe zadanie.

Trudno było wyobrazić sobie, w jakim środowisku równie bezradna forma życia zdołała nie tylko wyewoluować, ale jeszcze zdobyła dominującą pozycję i z czasem stworzyła kulturę, która sięgnęła gwiazd. Niemniej wszystko zdawało się świadczyć, że te właśnie istoty, choć przerośnięte, niemobilne i pozbawione kończyn, były twórcami nowo odkrytej cywilizacji. Teraz wiedzieli już, że chodzi o stworzenia symbiotyczne, które współdziałały z innymi rasami, wyspecjalizowanymi jako namiastki kończyn i narządów zmysłów. Miejsca, które z początku wzięli za kikuty, były tak naprawdę miejscami połączeń, swoistymi interfejsami pozwalającymi macierzystej istocie na pełny kontakt z symbiontem w chwili podejmowania jakichś działań albo odżywiania centralnego organizmu.

Zapewne między kapitanem a jego załogą istniała nie tylko silna więź fizyczna, ale również psychiczna, jednak bezpośredni kontakt nie musiał być utrzymywany cały czas, na pokładzie było bowiem również sporo istot służących za organiczne przekaźniki. Możliwe też, że centralna istota nigdy nie spała i nieustannie służyła psychicznym wsparciem swoim symbiontom. To zasugerował Prilicla, który wyczuł u pacjentów wyraźne zagubienie i poczucie straty. Telepatyczne albo empatyczne możliwości kapitana nie sięgały aż na orbitę, gdzie znajdował się statek szpitalny.

— DCLG, najmniejsza z tych form życia, sama w sobie także jest inteligentna i jej powierza się zadania wymagające największej precyzji i wiedzy — dodała Murchison, porządkując zgromadzoną wiedzę zarówno na swój użytek, jak i na użytek kapitana, który zniknął na chwilę w korytarzu, aby sprawdzić, jak daleko doszły cierniste krzewy. — Podobnie jest z nieco większymi DCMH. DCOJ ma przyjmować pokarm i przekazywać wstępnie przetrawione składniki głównemu symbiontowi. Niemniej mamy dowody, że każda z tych ras posiada też własny układ w rodzaju trawiennego czy rozrodczego, choć w przypadku gospodarza któraś z nich musi pośredniczyć w przekazywaniu spermy albo komórek jajowych między niemobilnymi olbrzymami…

Urwała, dostrzegłszy wracającego kapitana. W jednej ręce niósł palnik, w drugiej coś przypominającego drut kolczasty.

— Krzaki wyroiły się z magazynu żywności i są teraz w połowie drogi do nas. Przyniosłem próbkę.

Ostrożnie wzięła od niego fragment, a i Conway przysunął się, żeby zerknąć. Była to gładka, ciemnobrązowa gałązka z zielonymi kolcami wyrastającymi na całym obwodzie prócz jednego miejsca, w którym tkwiło coś na kształt igły, zapewne korzonek. Murchison obcięła kolce skalpelem i wrzuciła je do analizatora.

— Dlaczego włożyliśmy tylko lekkie skafandry? — spytała melancholijnie kilka minut później. — Jedno zadrapanie takim kolcem nie zabije, ale trzy lub cztery mogą już być groźne dla życia. Co pan robi, kapitanie?

Fletcher wyjmował z plecaka flarę sygnałową.

— Po osmoleniach na rufie można poznać, że te krzaki są wrażliwe na ogień. Tę gałązkę odciąłem palnikiem, ale płomień wygasł zaraz nie podtrzymywany. Może to powstrzyma na chwilę ich wzrost. Odsuńcie się od wyjścia. Te flary nie zostały pomyślane do użycia w zamkniętej przestrzeni.

Nastawił mechanizm zegarowy i rzucił flarę, jak mógł najdalej. Z korytarza buchnęło tak jasnym blaskiem, że wydawało się, iż coś zalewa statek. Syk był głośniejszy niż szum burzy za zewnątrz. Po paru chwilach światło osłabło nieco za sprawą coraz intensywniejszego dymu. Krzaki płoną, pomyślał Conway. Mogli tylko mieć nadzieję, że pokaz pirotechniczny nie zaniepokoi przesadnie pacjenta. Ten jednak wydawał się niezmiennie nieporuszony…

Nagle coś wybuchło. Z korytarza sypnęło odłamkami flary, płonącymi gałęziami i fragmentami poddanego wcześniej autopsji DCMH. Krawędź zagłębienia, której przytrzymał się Conway, jakby ożyła i próbowała wymknąć mu się spod dłoni. Pionowo dotąd ustawiony pokład zaczął się przemieszczać, uszy ranił zgrzyt rozrywanego metalu. Moment później znowu coś trzasnęło, tym razem ciszej, i wstrząsy ustały. Światła awaryjne zgasły, ale w świetle szczątków flary i reflektorów na czołach ujrzeli, że pacjent wysunął się z zagłębienia i zawisł bezpośrednio nad nimi. Pasy, które go przytrzymywały, zaczynały się rwać…

— Nosze! — krzyknął Conway. — Pomóżcie mi!

W gęstym dymie widział jedynie kręgi światła z lamp Murchison i Fletchera. Przytrzymując się czegoś jedną ręką, zaczął szukać na oślep noszy, które musiały tu lewitować. Ich moduł antygrawitacyjny nastawiono wcześniej na wartość równą miejscowej stałej przyciągania, aby łatwiej było nimi manewrować w ciasnym wnętrzu. W końcu trafił, a kilka sekund później wyczuł, że pozostali też je trzymają. Obcy wisiał wciąż nad nim niczym pień drzewa i w każdej chwili mógł spaść, miażdżąc Conwaya i staczając się niżej, na trujące kolce krzewów, co musiałoby się skończyć fatalnie.

Nagle się obsunął. Conway zamarł, ale pasy jeszcze trzymały. Ziemianin odnalazł panel noszy.

— Podsuńcie je pod niego! — krzyknął. — Tak żeby trafić na środek ciężkości. Właśnie…

Powoli zmieniał moc, aż nosze przycisnęły się do podbrzusza pacjenta i unieruchomiły go, nie pozwalając na kołysanie. W uszach nieustannie dźwięczał Conwayowi głos Doddsa pytającego, co się właściwie stało i czy nic im nie jest.

— Wszystko w porządku! — warknął w końcu Fletcher. — To raczej ty nam powiedz, co się stało, poruczniku. Na co masz te wszystkie czujniki i kamery?

— Doszło do eksplozji, zapewne w pobliżu uszkodzonego zbiornika płynu hydraulicznego, sir — wyjaśnił Dodds z wyraźną ulgą w głosie. — Można domniemywać, że ta substancja jest nie tylko toksyczna, ale i łatwopalna. Eksplozja przełamała statek w miejscu, gdzie opierał się na występie skalnym. Teraz część dziobowa leży osobno na piasku. Wiatr i eksplozja niemal całkiem odarły resztę kadłuba z poszycia. Nic nie broni teraz dostępu do środka.

Dym zniknął w końcu, ale do centrali zaczął się skądś wdzierać piasek.

— Wierzę, Dodds — rzucił Fletcher. — Zrobiło się też zimno. Ile jeszcze musimy czekać?

— Niecałe trzy godziny, sir. Za dwie wzejdzie słońce, a godzinę później należy oczekiwać osłabnięcia wiatru.

Wybuch cisnął zapasowy palnik i dwa przenośne piecyki daleko między krzewy. Jeden ciągle działał, ale przy lodowatym wietrze, który wdzierał się swobodnie na korytarz, niewiele to dawało. Conway zadrżał i zacisnął zęby, głównie by opanować szczękanie, ale i nie skomentować hałasu, który dobiegał od strony przeszywanej wichurą rufy. Do tego dochodził jeszcze łomot nielicznych pozostałych na miejscu blach. Przysunął bliżej noszy podręczne lampy, które przetrwały eksplozję. Dawały choć trochę ciepła.

Ostatecznie przypasanie obcego do noszy zajęło ponad godzinę. On też cierpiał chłód. Widać było, jak kurczy spazmatycznie końcówki kontaktowe, a na gładkiej skórze co chwila tworzyły się zmarszczki. Dobrze byłoby go czymś okryć, ale mieli tylko sieci zabezpieczające zdarte z siedzisk w centrali. Owinęli nimi chorego możliwie najdokładniej, ale przez odkryte fragmenty skóry nadal przebiegały wyraźne drgawki.

Przesunęli nosze pod zamknięty na razie właz w nadziei, że tam może będzie trochę cieplej. Może i było, ale Conway nie potrafił wyczuć różnicy. Zastanowił się, czy nie dałoby się odzyskać drugiego piecyka, ale gdy spojrzał w dół, zobaczył tylko gąszcz świeżo wyrosłych z pogorzeliska kolców, które powoli zmierzały w ich kierunku.

— Doktorze — odezwał się Fletcher, wskazując panel sufitowy, który trzymał się tylko na jednym zaczepie. — Proszę przytrzymać, a ja go oderwę.

Rzucili panel na krzewy i powiązali fragmenty sieci w linę, na której kapitan opuścił się na środek płyty. Ugięła się trochę pod jego ciężarem, ale rośliny pod spodem cofnęły się o dwa metry, a może i więcej. Fletcher przyklęknął, sięgnął po palnik i przejechał skupionym płomieniem po gałęziach wkoło.

Po prawie sześciu godzinach akumulator wyczerpał się już niemal całkowicie i płomień zgasł po chwili. Major wstał ostrożnie i zaczął rytmicznie uginać i prostować nogi, aby jak najbardziej sprasować i odepchnąć krzewy. Osiągnął sporo, lecz gdy przerwał dla odpoczynku, ujrzał, że płyta zapada się już sama, a nowe gałęzie wyrastają obok panelu, z wolna go otaczając.

Lina wisiała tuż nad nim. Stanął spokojnie, skoczył i złapał koniec. W tej samej chwili panel zniknął pod kolczastym gąszczem. Conway opuścił się, jak mógł najniżej, i zaczął wciągać linę. Po chwili Fletcher mógł oprzeć nogi na wystającej ze ściany szafce.

— Widział pan, jak one odsunęły się spod pana, kapitanie? — spytała Murchison, gdy dowódca był już na górze. — Zrobiły to bardzo powoli, ale i tak zastanawiam się, czy nie próbujemy zniszczyć inteligentnej formy życia roślinnego.

— Może i jest inteligentna, ale na pewno nie dość — wysapał kapitan.

— Zostało jeszcze osiemdziesiąt minut — powiedział Dodds.

Pozbierali albo zerwali ze ścian całe mnóstwo przedmiotów, aby cisnąć je na krzewy, lecz niewiele to pomogło. Fletcher i Conway na zmianę odpychali nowe gałęzie kawałkiem metalowego wspornika, jednak nie mogli powstrzymać ich postępu. Niebawem całej grupie zabrakło miejsca, by swobodnie się poruszać czy choćby machać rękami dla rozgrzewki. Inna sprawa, że dowolna rozgrzewka ratowała tylko przed zamarznięciem i nic nadto. Przytulili się ostatecznie do włazu, zacisnęli zęby, żeby przesadnie nimi nie szczękać, i patrzyli na coraz bliższe kolce.

Wszystko to było widać również na Rhabwarze, gdzie narastał niepokój o ich los.

— Mógłbym zaraz po was polecieć — rzekł w pewnej chwili porucznik Haslam.

— Nie — zaprotestował kapitan. — Jeśli za bardzo się pospieszysz, wiatr uszkodzi albo zniszczy ładownik i w ogóle się stąd nie wydostaniemy… — Urwał, bo nagle własne słowa rozbrzmiały mu dziwnie głośno w uszach.

Wiatr ucichł.

— Otwierać — rozkazał. — Wynosimy się stąd.

W otwartym włazie pokazało się granatowe poranne niebo. Sypnęło trochę piaskiem. Po niejakich manewrach wyprowadzili nosze na zewnątrz, na obłość kadłuba.

— To chyba tylko chwilowe uspokojenie, sir — ostrzegł Dodds. — W okolicy krąży ciągle kilka burz.

Wschodzące słońce kryło się jeszcze za chmurami, ale było wystarczająco jasno, aby dostrzec, jak wiele zmieniło się przez noc. Cały wrak był od śródokręcia odarty z poszycia, a szkielet konstrukcji wypełniały szczelnie niezliczone kolczaste krzewy. Górna część dziobu pozostała nietknięta, a skalisty teren przed nią był ciągle wolny od roślin.

— Za dwanaście minut dotrze do was kolejna, silna wichura — odezwał się znowu Dodds.

Zakleszczyli nosze w otwartym włazie i przymocowali magnetycznymi przylgami do kadłuba. Sami przywiązali się linami bezpieczeństwa ze skafandrów do niszy, wczepili w sieć spowijającą pacjenta i czekali. W pewien sposób ranny znowu miał ucierpieć, również przez brak poszanowania jego godności, ale Conway skłonny był przypuszczać, że obcy nie przejmie się już za bardzo całą sytuacją.

Niebo pociemniało gwałtownie i wiatr zaatakował ich z całą mocą, grożąc oderwaniem ciał od kadłuba. Conway trzymał się kurczowo sieci, czując, jak magnetyczne przylgi suną po blachach poszycia. Zastanowił się przelotnie, co by było, gdyby się puścił i zwolnił zapięcie liny. Czy wiatr wyniósłby go poza linię krzewów? Chociaż… nie musiałby się puszczać. Miał wrażenie, że jeszcze trochę, a wichura po prostu oderwie mu ręce od tułowia i zmieni go w istotę łudząco podobną do kapitana obcych. Nagle jednak wiatr ucichł. Zniknął równie gwałtownie, jak się pojawił, i znowu zrobiło się jaśniej.

Conway ujrzał, że Murchison i Fletcher też przetrwali zawieruchę. Nie poruszył się jednak. Chociaż dzień wstawał coraz wyraźniej i słońce zaczynało przygrzewać z boku, z wyciem nadleciała kolejna fala burzy.

— Szaleniec! — krzyknęła Murchison.

Conway uniósł głowę i dostrzegł zwisający nad wrakiem ładownik. To on tak huczał i rozwiewał piasek na wszystkie strony podmuchem z dysz. Haslam wylądował na wolnej od krzewów skale ledwie piętnaście metrów od nich.

Bez problemów ściągnęli nosze z kadłuba. Nie musieli się nawet spieszyć, chociaż krzewy ruszyły już w ich stronę. Przed wejściem na pokład Conway odsunął nieco otulające pacjenta sieci i spowijający jego głowę plastik, żeby sprawdzić stan obcego. Mimo wszystkich przykrych przygód wydawał się nie tylko żywy, ale i w całkiem dobrej formie.

— Prilicla, jak pozostali? — spytał Conway.

— Temperatura spada u wszystkich, przyjacielu Conway. Wyczuwam u nich silny głód, ale nie na niepokojącym poziomie. Jednak i tak będą musieli poczekać, aż wrócimy do Szpitala, bo zapasy żywności na ich statku nie dość, że mogły być zepsute, to jeszcze przepadły. Poza tym nadal odbieram zmieszanie i poczucie straty. Ale na pewno poprawi im się, gdy znowu będą z kapitanem.

Загрузка...