Nad ranem na setnym spadł śnieg, chociaż nie ogłoszono wcześniej żadnego komunikatu. Zleciały na łeb, na szyję termometry, powiało znienacka zatykającym dech powietrzem. Liście zwisały z gałęzi jak brudne szmaty, pod ciężarem mokrej waty uginały się konary. Wyludniły się pasaże, tylko piwiarnia Quevasa jak zwykle przypominała ul, nieco cichszy, nieco odmieniony, bo nakryty po okna grubą śniegową czapą i obwieszony obficie soplami, ale ciągle był to ludzki ul z piwem zamiast miodu w plastrach pojemników.
Decydent Vickers zwany Przeręblem miał tego dnia dyżur w lokalnym centrum dyspozycyjnym. Z nudów przyglądał się pracy agenta Kika. Od mruczących cicho urządzeń, od mrugających światełek pomieszczenie nabrało egzotycznego wyglądu. Mimo ogłoszenia stanu gotowości wśród przebywających w centrum agentów wytworzył się prawie świąteczny nastrój.
— Ciągle nic? — zapytał z nadzieją decydent Vickers.
— Nic — odparł zniechęcony agent Kik. Wbrew regulaminowi przeciągnął się wyrzucając w bok oba ramiona, odrobinę zbyt gwałtownie. Vickers, który pochylał się właśnie nad pulpitem, odskoczył skwapliwie, cudem unikając ciosu w szczękę.
— Baczność! — ryknął na zesztywniałego z przerażenia agenta. — To nie hibernator, Kik, a służba. Niech się pan weźmie do roboty.
Milczenie maszynerii napawało obydwu niepokojem. “Po cholerę zrobili na całym poziomie zimę, myślał Vickers, skoro z góry było wiadomo, że w magazynach nie ma dostatecznej ilości czap, futer, płaszczy i kombinezonów, aby każdy, kto poczuje ochotę na spacer, znalazł coś odpowiedniego w skrytce odzieżowej”. To było coś, czego nie rozumiał. Rozumienie wszystkiego nie należało jednak do jego obowiązków, które poranny rozkaz, nadesłany przez Centralę przeraźliwie wcześnie, precyzował jasno: stu policjantów pod komendę, sprzęt taki a taki, środki specjalne do dyspozycji takie a takie. Cel: nie dopuścić do poważniejszych zamieszek. Ale skoro nie dopuścić, to czemu zabroniono inwigilacji intensywnej w piwiarni Quevasa? To jasne jak słońce, że jeśli coś w ogóle się zacznie, to najprędzej tam.
Decydent Vickers zerknął na talerz podręcznego informera. Dziesiąta. Przeklęcie wolno płynie czas, gdy nie wiadomo, czego się spodziewać.
— Nic?
— Spokój zupełny.
Agent Kik takie się nudził. Właściwie czuł się niepotrzebny. Drogę z inwigilowanych kabin do lokalnego centrum dyspozycyjnego — wypełniały kaskady zabezpieczeń; mógłby spokojnie zasnąć, a automaty same i tak podałyby sygnał. Obecność człowieka, chociaż naprawdę nic nie wnosi, pozwala czuć się pewniej komuś, kto wydał rozkaz. Automatu nie można pociągnąć do odpowiedzialności, człowieka — owszem. Ci na górze główki mają nie od parady.
Na pulpicie gasły kolejno światełka z numerami kabin, do których już dotarło zaopatrzenie. Przed jedenastą zgasło ostatnie; rozkaz został wykonany. Vickers zameldował o tym Centrali i wydał podległym sobie ludziom polecenie przejścia do stanu gotowości osłabionej.
— Spocznij, Kik — powiedział decydent Vickers. — Od czasu, jak ugasiliśmy pożar na sto osiemdziesiątych, byle gówno wymaga pełnej mobilizacji. Jakby co, jestem w zasięgu. Jadę obejrzeć ten pieprzony basen.
Chcąc dostać się do basenu na osiemdziesiątym należało zjechać dziesięć poziomów. Wprawdzie lustracja osobista nie była konieczna, lecz po kilku niespokojnych godzinach organizm Przerębla domagał się ruchu. Wsiadł do windy i opłacił przejazd gotówką nie chcąc się dekonspirować wobec migdalących się w kącie dwóch młodych dziewczyn, które na dźwięk jego głosu odwróciły leniwie głowy, omiotły go niechętnymi spojrzeniami, po czym spokojnie wróciły do przerwanych czynności.
Windą dalekiego zasięgu dotarłby oczywiście szybciej, ale nie mógłby jej zatrzymać w przypadku nagłego wezwania do centrum — nie miał tej władzy. Z braku lepszego zajęcia przyglądał się dziewczynom, które — utraciwszy dla intruza wszelkie zainteresowanie — skupiły je znowu na sobie. Przywarły do siebie i całowały się chichocząc. Przerębel obserwował z uwagą, jak spod spiętej na bokach cienkimi sznureczkami tuniki jednej z dziewczyn wysuwa się długa, biała i zgrabna noga, otacza biodro partnerki i powoli zgina się i prostuje niby odnóże gigantycznego pasikonika.
— Poziom osiemdziesiąt, basen — powiedziała winda i zatrzymała się.
— Och, to już — powiedziała pierwsza z dziewczyn i jej noga niechętnie zniknęła pod tuniką. — Do wieczora, Makedonia.
— Hej.
Druga z dziewczyn wyszła z windy. Przerębel przepuścił ją przodem. — Idąc za nią przypatrywał się w skupieniu wspaniałym nogom o gładziusieńkiej skórze, pod którą w rytm kroków napinały się ii rozluźniały pasemka mięśni jak jakieś osobliwe żyjątka. Nosiła obcisłe czerwone spodenki z rozmieszczonymi regularnie wzdłuż pasa owalnymi otworami. Plecy miała zupełnie gołe, ale zakryte chmurą jasnych włosów, które w miarę, jak szła, unosiły się i opadały gniewnie. Kiedy stanęli nad wodą, Przerębel skonstatował ze zdziwieniem, że kompletnie nie pamięta drogi. Idąc równie bezwolnie za kim innym dałby się zaprowadzić nawet do kwatery Dwukolorowych — mało zachwycająca perspektywa.
Dziewczyna tymczasem zrzuciła skąpy strój i stanęła nad wodą naga, nie dalej niż o dwa metry od decydenta Vickersa. W słońcu jej skóra miała kolor miodu, piersi przypominały dwie zakrzepłe obok siebie krople żywicy, na biodrach migotał łańcuszek z maleńkim złotym serduszkiem.
— Podobam ci się? — spytała dziewczyna. Zrobił głupią minę gorączkowo poszukując w pamięci błyskotliwej riposty na takie okazje. Dziewczyna roześmiała się i poleciała w dół, ku wodzie. Patrzył, jak pod powierzchnią sunie jej długi, jasny kształt.
Wpadł w wodę stromo, z rękami ułożonymi płasko wzdłuż boków, żeby zejść jak najgłębiej. Nad samym dnem wyciągnął ręce przed siebie; wyniosło go trochę wyżej. Powiosłował do miejsca, w którym spodziewał się spotkać dziewczynę; płynęła wolno, zagarniając wodę szerokimi ruchami; z dołu wyglądała jak pajęczasty stwór z innej planety, uczepiony srebrnego rozkołysanego lustra. Wynurzył się cicho, nabrał powietrza, opadł w głąb, dogonił dziewczynę pod wodą. Wyciągnął rękę i dotknął jej biodra. Jakby się zdziwiła — natychmiast przestała płynąć i znurkowała wściekle. Czekał na nią tam, gdzie spodziewała się go zastać, wypływając musnął ją ledwo wyczuwalnie — a może uległa złudzeniu, może to tylko wir, prąd, wodny? Wynurzyli się; łapiąc gwałtownie powietrze przyglądali się sobie przez ściekające im po twarzach strugi.
Dobiła do niego miękko; całując się wpadli pod wodę, wynurzyli się prychając, roześmiani; jej wielkie oczy przyglądały mu się z rozbawieniem.
— Płyniemy do wyspy — zakomenderowała i ruszyła wściekłym kraulem. Dogonił ją dopiero u samego wejścia do czerwonej zatoczki. Wpłynęli do nasłonecznionej rynny, buchnęła nad nimi kopuła czerwonego parasola rozświetlona słońcem, wszystko dookoła stało się nagle czerwone, ciepłe i miękkie, biorąc ją w ramiona nie widział jej ust, nie czuł włosów, w płytkiej wodzie paliły się tylko jej oczy, coraz słabiej, wreszcie zgasły pod powiekami.
— Ty — powiedziała. — Ty…
Zamknął jej usta pocałunkiem, czuł, jak topnieje, jak rozpływa się w jego rękach. — Kocham cię, Makedonia, jesteś najśliczniejsza na świecie — powtarzał w kółko. Kopuła nad nim mieniła się wszystkimi kolorami: niebiesko, zielono, perłowo, pomarańczowo, brązowo…
Niewiadoma ilość kolorowych kombinacji przetoczyła się po maleńkim niebie kopuły. Leżeli w srebrzystej wodzie, która omywała łagodnie ich rozpalone ciała. Urządzenie czyszczące wsysało w siebie zawartość płytkiego baseniku, w którym się znajdowali; na to miejsce napływała świeża woda z zewnątrz.
— Makedonia…
— Tak?
— Kocham cię.
Nie zareagowała. Obserwowała, jak woda przemyka między jej rozstawionymi palcami.
— Zobaczymy się jeszcze?
— Po co? — powiedziała do ściany. — Papierosa. — Ściana szczęknęła cichutko, rozwarła się ma moment i metalowa łapka wetknęła Makedonii w usta zapalonego papierosa. Przerębel wziął również. Palili nie patrząc sobie w oczy.
— Panie decydencie — rozległ się tuż obok głos agenta Kika. — Złapaliśmy Filmowca, mają go tu, jeśli chce pan zobaczyć, niech pan szybko wraca.
— Kto to jest Filmowiec? — spytała Makedonia. — Też jakiś Dwukolorowy?
— Zwyczajny gość, musiałaś słyszeć o nim, jeśli oglądałaś ostatnio video. Kiedy zaczęły się rozruchy na wysokich, w kilku prywatnych kabinach na dole wyświetlono film pornograficzny. Wstęp na taki seans kosztował podobno dziesięć tysięcy koron…
— Aż tyle? Nie przypominam sobie, żeby ktoś zakazał wyświetlania pornografii na “Dziesięciornicy”.
— Bo nikt nie zakazywał. Gdyby to było tylko porno, nikt by palcem nie kiwnął w tej sprawie. Rzecz jednak w tym, iż w trakcie kręcenia filmu zaszlachtowano aktorkę, poćwiartowano — cały proces rejestrując krionicznie. Jeśli to rzeczywiście ten facet, to nie zakładałbym się, że dożyje powrotu na Ziemię.
— Pracujesz w policji? Wzruszył ramionami.
— Praca jak każda inna…
— Bardziej niebezpieczna… przynajmniej ostatnio. Miałeś już do czynienia z Dwukolorowymi? Powiedz — jacy oni są? Czy to prawda, że nie różnią się niczym od normalnych ludzi?
— Szefie, będą tu za dziesięć minut. Jak pan chce…
— Dobra, już idę.
Kopuła pękła bezgłośnie nad ich głowami ukazując lazurowy nieboskłon z cokolwiek przesuniętym na nim słońcem. W wodzie i na brzegach było teraz gęsto od ludzi, wyspę otaczał pierścień kopuł zmieniających kolory jak w transie, pulsujących różnobarwnie w rytm jakiejś — ognistej muzyki, a raczej wielu muzyk nie do uchwycenia przez ucho. Następna para od razu zajęła ich miejsce i prawie natychmiast przerwa w pierścieniu wypełniła się. Dopłynęli do brzegu i włożyli ubrania na mokre jeszcze ciała.
— Przykro mi, ale nie możesz pójść ze mną. Strażnik cię nie wpuści.
— A może jednak… Tak bym chciała go zobaczyć.
— Nie jesteś przypadkiem od Souta? Czym się zajmujesz, gdzie pracujesz?
— Na Czerwonym Poziomce… przyjdź kiedyś po godzinach, sektor 17, wielki neon “Makedonia”, łatwo znaleźć. Dostaniesz za darmo. Ale muszę zobaczyć Filmowca.
— No, no — powiedział strażnik przy wejściu taksując dziewczynę. — Twoja nowa panienka? Pozytywna. Waliłeś?
— Jasne.
— No, no — powiedział strażnik z podziwem i zawiścią. — Nie bez powodu nazywają cię Przeręblem. Filmowiec już dotarł?
— Skąd wiesz? — zdumiał się strażnik. — Przecież to ścisła tajemnica. Wie o nim pięciu ludzi, góra — dziesięciu.
— Chcemy go zobaczyć.
Strażnik pokręcił głową, ale Przerębel szepnął mu coś do ucha, marsowa twarz strażnika stopniowo wygładzała się, oczy mu zabłysły, a pod perkatym nosem zakwitł gumowy uśmiech.
— Jutro, najpóźniej pojutrze — mlasnął językiem podobnym do różowego robaka, kurtyna broniąca przejścia zrzedła i pękła, weszli.
— Co mu powiedziałeś?
— Że sfotografuję cię nago i on dostanie zdjęcie.
Wokół Filmowca, siedzącego na środku pomieszczenia, kłębił się tłum dwudziestu, może trzydziestu osobników, wszyscy okrążali przestępcę w wielkim bezładzie, wykrzykując rozmaite słowa do niego i do siebie nawzajem.
Przepchnęli się z trudem przez ciasny pierścień. Filmowiec wsunął się głęboko w fotel, łokcie położył na oparciach, palce zetknął ze sobą, wyciągnął daleko nogi. Nie patrzył na nikogo. Podniecenie obecnych zdawało się nie wywierać na nim żadnego wrażenia, jakby przebywał w innym świecie. Nie uśmiechał się, nie mrugał oczami, nic. Tylko siedział. Na jego przegubach połyskiwał metal kajdanek.
— Ja znam tego człowieka — powiedziała Makedonia. Nie podniosła głosu, a jednak stojący najbliżej przestali gadać jak na komendę. Okrążający Filmowca osobnicy zatrzymywali się w pół kroku, milkli w pół słowa w miarę jak rozszerzała się strefa porządkującego chaos bezruchu. W kompletnej ciszy Makedonia powtórzyła:
— Znam tego człowieka.
Filmowiec podniósł powoli głowę, jego oczy byty pozbawione wyrazu. Nie malowało się w nich zaskoczenie, nie było w nich zdziwienia. Przyjrzał się dokładnie Makedonii i wrócił do swojej leniwej kontemplacji.
“Skąd się tu wzięłaś. Grynx? Kto cię przysłał i po co?”
“Naprawdę jesteś tym, za kogo cię biorą?”
“Skądże. Gra zmusza do przyjmowania różnych ról. Alenie przyszłaś chyba pytać mnie o zdrowie?”
“Przynoszę ci wezwanie przed Trybunał. Za naruszenie Reguł grozi wycofanie z Gry.”
“Nie prowadziłem Gry nieuczciwie. Znam Reguły, żadnej, nie naruszyłem. Mogłabyś wyrażać się jaśniej?”
“Zbiorowość poznała Tajemnicę. Quevas zasugerował Trybunałowi, że zdradziłeś ją ty — lub twoi ludzie.”
“Nie zrobiłem tego, Grynx. Nie uznam siebie winnym czegokolwiek, dopóki nie zobaczę dowodów. Rozumiesz? Idź i powiedz Quevasowi, niech się wścieka na siebie. Stracił ostatnio kilku dobrych boixów, poniósł kilka ewidentnych porażek — sam na jego miejscu byłbym nadal nie w humorze. Ale Gra trwa dalej. Jeśli będzie mnie nadal oczerniał, sam złożę na niego skargę w Trybunale o naruszenie Reguł.”
“Quevas twierdzi, że wskutek tak wczesnego poznania Tajemnicy przez Zbiorowość przegrał wysokie poziomy i obu Dyerxów, niczego nie zyskując w zamian.”
“Dyerx Drugi wycofany z Gry?!”
“Owszem. Dziś w nocy.”
“Przekaż Trybunałowi, że jestem wraz z moimi ludźmi i do dyspozycji. Zgadzam się na śledztwo i w ogóle zrobię co w mojej mocy, aby umożliwić rozstrzygnięcie kwestii, w jaki sposób Zbiorowość poznała Tajemnicę. Czy nie mogli wpaść na to sami?”
“Quevas, Quevas. Quevas jest niesprawiedliwy! Przekaż mu dobrą radę: niech nie lekceważy Zbiorowości. Powiadom Trybunał, że stawię się na wezwanie osobiście. Czy już ustalono porę?”
“Jutro w południe czasu “Dziesięciornicy”, jak zwykle w Białej Kuli. Dasz radę wyrwać się stąd? Nic złego ci nie grozi?”
“Prawdziwy pech: wyobraź sobie, że przez proste niedopatrzenie założyłem twarz człowieka, którego poszukuje cała policja “Dziesięciornicy”. Zdaje się, że złamał jakieś tabu Zbiorowości. Wzięto mnie zamiast niego, bo byłem podobny. Ale to drobnostka, nigdzie nie byłbym bardziej bezpieczny niż tutaj. Stawię się niezawodnie.”
Wysoki mężczyzna o siwych skroniach podszedł do Makedonii i zagadnął:
— Naprawdę zna pani tego człowieka? Skąd? Makedonia pokręciła głową.
— Wydawało mi się — powiedziała. — Pomyłka.
Odwróciła się i bardzo szybko odeszła. Przebiła otwór wyjściowy, ruszyła korytarzem w kierunku wind. Decydent Vickers zagapił się trochę; nie pojmując nic z tego, co się zdarzyło przed chwilą, wybiegi za dziewczyną, ale korytarz był pusty. Dobiegł do wind, które tkwiły co do jednej na stanowiskach wyjazdowych, któraś z nich poinformowała go uprzejmie, że od kilku minut nikt nie wsiadał. Wracał zdezorientowany, ze złości kopnął walający się pod nogami kamień czy przedmiot, nawet nie zwrócił uwagi, co to było. Strażnik popatrzył na niego ze współczuciem.
— Przestraszyła się Filmowca?
— Odeszła — powiedział Przerębel.
— Cóż począć, wszystkie w końcu odchodzą — rzekł strażnik tonem głębokiej refleksji. — A co z moim zdjęciem? — w jego głosie zabrzmiała obawa.
— Jedź na basen na osiemdziesiątym, podaj się za mojego pełnomocnika, a dadzą ci tyle zdjęć, że nie udźwigniesz — powiedział Przerębel wchodząc do środka. Parę metrów od tamtego miejsca w załomie za krzakiem ukryła się Makedonia. Gdy głosy ucichły, opuściła kryjówkę kierując się prosto do wind.
— Poziom sto — powiedziała wchodząc do pierwszej z brzegu.
— Zmarznie pani — ostrzegła winda. — Rano spadł śnieg.
— Nie szkodzi, wysiądę na podpoziomie.
Tutaj teraz koncentrowało się życie. Makedonia lawirowała między ludźmi mając oczy pełne przeskakujących świateł, migotliwych kolorów, liter tak monstrualnych, że napisy z nich ułożone przestawały być czytelne. Dwa lub trzy razy usiłowali zaczepiać ją mężczyźni, podnieceni widokiem wielkiej ilości obnażonego ciała; mijała ich zdecydowanie niby wielkie woskowe figury — zostawali z otwartymi ustami, które właśnie zamierzały powiedzieć coś dowcipnego, z zastygłymi w pół gestu rękami, które chciały ją zatrzymywać; parła naprzód roztrącając tłum, jakby nikogo nie widziała na swej drodze. Jeszcze w windzie dotarł do niej sygnał elementarny Quevasa, tak wyraźny, że trafiłaby do miejsca pobytu starego właściciela piwiarni z zamkniętymi oczami. Wydostała się z windy i stanęła zdumiona — sygnał się urwał. Ruszyła z wolna licząc, że zaraz go odnajdzie, stopniowo przyspieszała kroku prawie do biegu — aż w pewnej chwili poczuła go na nowo, tym razem bardzo mocno. Przystanęła zdyszana. W poprzek stojącej z lewej strony granatowej kurtyny ciemności leciały ukośnie szafirowe litery Q-U-E-V-A-S w aureoli złotego deszczu. “Tylko tutaj — zachęcał miły męski baryton — tylko u nas nowość: mówiące piwo. Chcesz się przekonać? — wstąp, nie pożałujesz.”
“Mówiące piwo”, pomyślała Makedonia z roztargnieniem, czując, jak powietrze dookoła wypełnia się obecnością Quevasa. Sama nie wiedząc kiedy weszła pomiędzy złote strugi, minęła kilka wybujałych bąbli o szklistych odroślach, jeden z nich był pusty, wyciągając w jego kierunku rękę uczuła lekki podmuch ma twarzy i zamknęła oczy. Kiedy je otworzyła, spoczywała wygodnie gdzieś w przestrzeni, a na wyciągnięcie ręki drżał w powietrzu szklany cylinder wypełniony spienionym piwem. Po zaparowanych ściankach cylindra spływała rosa.
— Jestem gładka — powiedziała szklanka. — Dotknij mnie.
“Ciekawe, czy to piwo zachowuje swoje cudowne właściwości po wypiciu”, pomyślała Makedonia. Sygnał elementarny Quevasa falował wokół niej — to mocniejszy, to słabszy.
— Jestem zimne i smaczne — powiedziało piwo. — Wypij mnie.
W tym momencie sygnał elementarny Quevasa urwał się, jak ucięty nożem.
Przed piwiarnią Quevasa na poziomie głównym rozgorzała bójka. Co najmniej pięciu pijanych mężczyzn kotłowało się w mokrym śniegu, a ze trzy razy tyle stało z boku kwitując bardziej udane akcje śmiechem i okrzykami. Zapadał rzadki zimowy zmierzch, na jego dnie walczący mężczyźni kotłowali się leniwie, wreszcie znieruchomieli. Wtedy od grupki komentatorów odłączył się osobnik w długim włochatym kożuchu, błyszczących butach i wielkiej czapie na głowie, zbliżył się do sterty leżących ciał. Wyjął z kieszeni porcję gumy do żucia, rozwinął opakowanie.
— Patrzcie, patrzcie — powiedział niewyraźnie pakując gumę do ust — ile siły drzemie w tym staruchu. Prawdziwy zapaśnik i bokser. Gotowe, Staniewski?
Dyskretny błysk metalu, szczęk nie do usłyszenia przez rozbawionych kibiców. Od czerniejącego na śniegu przekładańca oderwała się jedna postać. Staniewski wstawał z klęczek masując intensywnie przez master obolałe ramię.
— Gotowe — powiedział sycząc z bólu. — Po krzyku.
Trzej pozostali unieruchamiali leżącego pod nimi Quevasa. Spoglądali z dołu na stojących obok, oddychali ciężko i chrapliwie i nie okazywali żadnego zamiaru zmiany pozycji. Wykręcone ręce starca ściskali wciąż w krzepkich dłoniach, jak gdyby zapadli w głębokie zamyślenie i zapomnieli je wypuścić nawet po założeniu więźniowi bransoletek.
Quevas nie ruszał się. Leżał twarzą do śniegu, z naciągniętym na głowę srebrzystym workiem. Bardzo ostrożnie, jakby bojąc się go zbudzić, trzej mężczyźni wstali, zakrzątnęli się wokół leżącego na śniegu kształtu, Staniewki huknął na nich ostro, więc chwycili Quevasa za ramiona i postawili na nogach. Osobnik w błyszczących butach ujął w dwa urękawiczone palce brzeg srebrzystego worka, przez chwilę zastanawiał się, czy nie uchylić go i nie zajrzeć pod spód, ale rozmyślił się. Szarpnął brzeg worka w dół, zaciągnął tasiemkę, po czym bardzo powoli i bardzo dokładnie zawiązał.
— Idziemy — rzucił przez ramię. — Staniewki, pan dwa albo trzy kroki z tyłu. Ma pan pistolet? Ruszyli ociężale, błyszczące buty z przodu, potem dwaj mężczyźni prowadzący Quevasa, obok nich trzeci, kulejący pociesznie. Po drodze spotkali dwóch pilotów zmierzających w przeciwną stronę i jakąś kobietę, której twarz mignęła w półmroku jaśniejszą plamą. Kobieta była odziana w czarną opończę z kapturem; minęła przechodzących, przystanęła i popatrzyła za nimi szklanym wzrokiem.