ROZDZIAŁ 13

Obudziłam się, gdy samochód przestał jechać. Nie padało już, ale było bardzo ciemno. Spojrzałam na zegar elektroniczny mercedesa. Prawie trzecia. Ekran z systemem nawigacyjnym był włączony, ale pusty. Komandos obserwował z uwagą duży dom z cegły w stylu kolonialnym po drugiej stronie ulicy.

– Tu mieszkał Louie D.? – spytałam.

Komandos w milczeniu skinął głową.

Był to duży dom na małej działce. Sąsiednie wyglądały podobnie. Wszystkie stosunkowo nowe. Nie rosły obok dojrzałe drzewa czy krzewy. Za dwadzieścia lat byłoby tu pięknie. Teraz okolica sprawiała wrażenie zbyt nowej, zbyt nagiej. W oknach domu nie paliło się światło. Przy krawężniku nie parkowały wozy. Tutaj samochody trzymało się w garażach albo na podjazdach.

– Zostań – nakazał Komandos. – Rozejrzę się.

Patrzyłam, jak przechodzi przez ulicę i znika w cieniu domu. Opuściłam szybę i zaczęłam wytężać słuch, ale nic do mnie nie dotarło. Komandos służył niegdyś w siłach specjalnych i nie stracił swych umiejętności. Porusza się jak wielki niebezpieczny kot. Ja z kolei poruszam się jak bawół wodny. Z tego zapewne powodu musiałam czekać w wozie.

Pojawił się z drugiego końca domu i ruszył pewnym krokiem w stronę mercedesa. Po chwili wśliznął się za kierownicę i przekręcił kluczyk w stacyjce.

– Dom jest zamknięty na głucho – poinformował mnie. – Alarm włączony, okna zasłonięte. Niewiele można zobaczyć. Gdybym znał ten dom i mieszkańców, wszedłbym do środka i rozejrzał się. Ale wolę tego nie robić, nie wiem, ile osób tam w tej chwili przebywa. -Odjechał spod krawężnika i ruszył w dół ulicy. – Jesteśmy piętnaście minut drogi od dzielnicy handlowej. Komputer mówi mi, że jest tam duże centrum, fast foody i motel. Czołg zarezerwował dla nas pokoje. Będziesz mogła przespać się kilka godzin i odświeżyć. Proponuję, żebyśmy o dziewiątej zapukali do drzwi pani D. i wśliznęli się przy okazji do jej domu.

– Pasuje.

Czołg zarezerwował nam pokoje w typowym dwukondygnacyjnym motelu, niezbyt luksusowym, ale w miarę przyzwoitym. Na piętrze. Komandos otworzył drzwi do mojego pokoju i zapalił światło, potem rozejrzał się uważnie. Nic podejrzanego. Po kątach nie kryli się seryjni gwałciciele.

– Przyjdę po ciebie o wpół do dziewiątej – oznajmił. – Zjemy śniadanie i przywitamy się z damami.

– Będę gotowa.

Przyciągnął mnie do siebie, przysunął usta do moich ust i pocałował. Niespiesznie i głęboko. Przyciskał mocne dłonie do moich pleców. Chwyciłam go za koszulę i przytuliłam się. I poczułam, jak jego ciało reaguje.

Nagle ujrzałam w wyobraźni siebie w sukni ślubnej.

– Cholera! – powiedziałam.

– Kobiety reagują zazwyczaj inaczej, kiedy je całuję -zauważył.

– No dobra, nie będę cię oszukiwać. Naprawdę chciałabym się z tobą przespać, ale ta głupia suknia ślubna… Przesunął ustami od mojej brody aż do ucha.

– Mogę sprawić, że zapomnisz o sukni.

– Owszem, możesz. Ale wyniknęłyby z tego naprawdę straszne problemy.

– Masz dylemat natury moralnej.

– Tak.

Znów mnie pocałował. Tym razem delikatnie. Odsunął się, a w kącikach jego ust dostrzegłam nieznaczny i pozbawiony wesołości uśmiech.

– Nie chcę wywierać na ciebie nacisku ani walczyć z twoimi wątpliwościami, ale lepiej, żebyś sama zdołała przydybać Eddiego DeChoocha, bo jeśli będę musiał ci w tym pomóc, to przyjdę odebrać zapłatę.

I wyszedł. Zamknął za sobą drzwi i po chwili usłyszałam, jak oddala się do swojego pokoju.

Jezu.

Wyciągnęłam się na łóżku – w ubraniu, przy zapalonym świetle, z szeroko otwartymi oczami. Kiedy serce przestało mi walić w piersi, a sutki zaczęły się odprężać, wstałam i spryskałam sobie twarz wodą. Potem nastawiłam budzik na ósmą. Hura, cztery godziny snu. Zgasiłam światło i wpełzłam do łóżka. Nie mogłam zasnąć. Miałam za dużo rzeczy na sobie. Wstałam, rozebrałam się do majtek i wlazłam do łóżka z powrotem. Nic z tego, tak też nie mogłam zasnąć. Tym razem miałam za mało rzeczy na sobie. Włożyłam z powrotem koszulę, wsunęłam się pod kołdrę i natychmiast odpłynęłam w krainę snu.

Kiedy Komandos zapukał o wpół do dziewiątej do moich drzwi, byłam gotowa. Wzięłam już prysznic i ułożyłam sobie włosy najlepiej, jak umiałam, bez pomocy żelu. Noszę mnóstwo rzeczy w torbie, ale o żelu nie pomyślałam.

Komandos zamówił sobie na śniadanie kawę, ciastko owocowe i bułkę z pełnoziarnistej mąki. Ja wzięłam czekoladowego shake'a, muffina i frytki. Dostałam też zabawkę Disneya.

W Richmond było cieplej niż w Jersey. Kwitły niektóre krzewy i wczesne azalie. Niebo było czyste i nabierało z wolna błękitnego koloru. Dobry dzień, by sterroryzować dwie starsze damy.

Na głównych drogach panował spory ruch, ale uspokoiło się, gdy tylko wjechaliśmy w okolice domu Louiego D. Autobusy szkolne już zniknęły, a dorośli mieszkańcy udali się na zajęcia jogi, do luksusowych sklepów spożywczych, klubów tenisowych, siłowni i pracy. Otoczenie tchnęło tego ranka atmosferą powszedniej krzątaniny. Z wyjątkiem domu Louiego D. Dom Louiego D. wyglądał dokładnie tak samo jak o drugiej w nocy. Ciemny i pozbawiony życia.

Komandos zadzwonił do Czołga i dowiedział się, że Ronald wyszedł od siebie o ósmej z pojemnikiem. Czołg jechał za nim aż do Whitehorse, a kiedy upewnił się, że Ronald ruszył w stronę Richmond, zawrócił.

– I co myślisz o tym domu? – spytał Komandos.

– Myślę, że skrywa tajemnicę – odparłam,

Wysiedliśmy z samochodu i podeszliśmy do drzwi. Komandos nacisnął dzwonek. Po chwili otworzyła nam kobieta po sześćdziesiątce. Miała krótko obcięte kasztanowe włosy, okalające pociągłą, szczupłą twarz, w której najbardziej uderzały gęste czarne brwi. Była ubrana na czarno. Czarna szmizjerka na drobnej, kruchej sylwetce, czarny, rozpinany sweter, czarne pantofle i czarne pończochy.

Żadnego makijażu czy biżuterii z wyjątkiem prostego srebrnego krzyżyka na szyi. Oczy w ciemnych obwódkach i pozbawione blasku, jakby nie spała od bardzo dawna.

– Tak? – spytała beznamiętnie. Na małych, bezbarwnych ustach nie pojawił się cień uśmiechu.

– Szukam Estelle Colluci – wyjaśniłam.

– Estelle tu nie ma.

– Jej mąż powiedział, że tutaj przyjedzie,

– Jej mąż się mylił.

Komandos postąpił naprzód, a kobieta zagrodziła mu i drogę.

– Pani się nazywa DeStefano? – spytał.

– Jestem Christina Gallone. Sophia DeStefano to moja siostra.

– Musimy pomówić z panią DeStefano – oświadczył Komandos.

– Nie przyjmuje wizyt.

Komandos wepchnął kobietę do pokoju.

– Myślę, że przyjmuje – powiedział.

– Nie! – zawołała Christina, ciągnąc go za ubranie. – Ona się źle czuje. Musicie odejść!

Z kuchni wyszła druga kobieta. Była starsza od Christiny, ale podobna do niej. Miała na sobie taką samą czarną suknię, czarne buty i prosty srebrny krzyżyk. Była nieco wyższa, krótkie kasztanowe włosy przyprószała siwizna. Twarz wydawała się żywsza niż u siostry, ale oczy były dziwnie puste, jakby pochłaniały światło, ale nie promieniowały blaskiem. W pierwszej chwili pomyślałam, że jest pod wpływem jakichś leków. Potem przyszło mi do głowy, że musi być obłąkana. I nie wątpiłam, że mam przed sobą kobietę o szalonych oczach, która strzelała do Księżyca.

– O co chodzi? – spytała.

– Pani DeStefano? – zwrócił się do niej Komandos.

– Tak.

– Chcielibyśmy pomówić z panią o zniknięciu dwóch młodych mężczyzn.

Siostry popatrzyły po sobie, a mnie przeniknął dreszcz. Po mojej lewej ręce znajdował się salon. Był ciemny i odpychający, umeblowany bez polotu lśniącymi mahoniowymi stołami i krzesłami z ciężkim brokatowym obiciem. Zaciągnięte zasłony nie przepuszczały nawet odrobiny światła. Po prawej znajdował się niewielki gabinet, drzwi były częściowo uchylone, dostrzegłam zawalone papierami biurko. Zasłony, tak jak w salonie, były zaciągnięte.

– Co chcielibyście wiedzieć? – spytała Sophia.

– Nazywają się Walter Dunphy i Douglas Kruper, a chcemy wiedzieć, czy ich widziałyście.

– Nie znam żadnego z nich.

– Douglas Kruper nie pojawił się w sądzie – wyjaśnił Komandos. – Mamy powody podejrzewać, że przebywa w tym domu, a jako pracownicy biura Vincenta Pluma jesteśmy upoważnieni do przeprowadzenia rewizji.

– Nic z tego. Odejdziecie natychmiast albo wzywam policję.

– Jeśli woli pani, by podczas rewizji była obecna policja, to bezwarunkowo proszę dzwonić.

I znów wymiana spojrzeń między siostrami.

– Nie podoba mi się to najście – oświadczyła Sophia. – To brak szacunku.

Oho, pomyślałam. Przypomniała mi się jej nieszczęsna sąsiadka nieboszczka.

Komandos przesunął się w bok i otworzył szafę na płaszcze. W dłoni, przy boku, trzymał broń.

– Proszę przestać – powiedziała Sophia. – Nie macie prawa przeszukiwać tego domu. Wiecie, kim jestem? Zdajecie sobie sprawę, że jestem wdową po Louie DeStefano?

Komandos otworzył następne drzwi. Pralnia.

– Żądam, byście natychmiast przestali albo poniesiecie poważne konsekwencje.

Komandos otworzył drzwi prowadzące do gabinetu i zapalił światło, ani na chwilę nie spuszczając kobiet z oka.

Idąc za przykładem Komandosa, przeszłam przez salon i jadalnię, zapalając po drodze światła. Potem przeszłam przez kuchnię. W holu, naprzeciwko, zobaczyłam zamknięte drzwi. Spiżarnia albo piwnica. Nie chciałam tam zaglądać. Nie miałam broni. A nawet gdybym miała, to i tak nie potrafiłam się nią zbyt dobrze posługiwać.

Sophia wpadła nagle za mną do kuchni.

– Wynocha stąd! – wrzasnęła, chwytając mnie za nadgarstek i ciągnąc. – Wyjdź z mojej kuchni!

Wyrwałam się jej, a ona, ruchem niemal wężowym, sięgnęła do szuflady i wyciągnęła z niej pistolet. Obróciła się, wycelowała i oddała strzał do Komandosa. A potem skierowała broń na mnie.

Bez chwili zastanowienia, działając pod wpływem ślepego strachu, rzuciłam się na nią i zwaliłam ją na podłogę. Broń poleciała na bok, skoczyłam za nią. Komandos mnie uprzedził. Podniósł ją najspokojniej w świecie i schował do kieszeni.

Wstałam, nie bardzo wiedząc, co robić dalej. Rękaw kaszmirowej marynarki Komandosa był przesiąknięty krwią.

– Mam wezwać pomoc? – spytałam go.

Zsunął ostrożnie marynarkę i obejrzał ramię.

– Nic groźnego, daj mi tylko ręcznik – powiedział i wyciągnął zza paska kajdanki. – Skuj je ze sobą.

– Nie dotykaj mnie – ostrzegła Sophia. – Bo cię zabiję. Wydrapię ci oczy.

Zapięłam bransoletkę na dłoni Christiny i pociągnęłam ją w stronę siostry.

– Wyciągnij rękę – nakazałam.

– Nigdy – powiedziała i napluła na mnie.

Komandos przysunął się bliżej.

– Wyciągnij rękę albo zastrzelę twoją siostrę.

– Słyszysz mnie, Louie? – zawołała Sophia, spoglądając w górę, przypuszczalnie poza sufit. – Widzisz, co się dzieje? Widzisz tę hańbę? Jezu Chryste, Jezu Chryste.

– Gdzie oni są? – spytał Komandos. – Gdzie ci dwaj mężczyźni?

– Należą do mnie – powiedziała twardo Sophia. – Nie oddam ich. Dopóki nie dostanę tego, czego chcę. Ten kretyn DeChooch najął tego swojego pasera, żeby przywiózł serce z powrotem do Richmond. Był zbyt leniwy, za bardzo się wstydził, żeby zrobić to osobiście. I wiecie, co ten mały gnojek mi przywiózł? Pusty pojemnik. Myślał, że ujdzie mu to na sucho. Jemu i jego kumplowi.

– Gdzie oni są? – powtórzył pytanie Komandos.

– Są tam, gdzie ich miejsce. W piekle. I zostaną tam, dopóki mi nie powiedzą, co zrobili z sercem. Chcę wiedzieć, kto je ma.

– Ronald DeChooch – wyjaśniłam. – Jedzie tutaj.

Sophia zmrużyła oczy.

– Ronald DeChooch – powiedziała z pogardą i splunęła na podłogę. – Oto co myślę o Ronaldzie DeChoochu. Uwierzę, że ma serce Louiego, kiedy je zobaczę.

Najwidoczniej nie znała całej historii z moim udziałem.

– Puśćcie moją siostrę – błagała Christina. – Widzicie przecież, że nie czuje się dobrze.

– Masz przy sobie kajdanki? – spytał Komandos. Pogrzebałam w torbie i wyciągnęłam bransoletki.

– Przykuj obie do lodówki – nakazał. – I poszukaj zestawu pierwszej pomocy.

Mieliśmy już osobiste doświadczenia z ranami postrzałowymi, wiedzieliśmy więc, co należy robić. Na górze w łazience znalazłam wszystko, czego było mi trzeba, a potem zrobiłam Komandosowi opatrunek jałowy i nałożyłam plaster.

Komandos próbował się dostać do zamkniętego pomieszczenia naprzeciwko kuchni.

– Gdzie jest klucz? – spytał.

– Zgnij w piekle – powiedziała tylko Sophia, mrużąc swe gadzie oczy.

Komandos kopnął drzwi, które otworzyły się z łoskotem. Zobaczyliśmy niewielki podest i schody prowadzące do piwnicy. Panowała w niej nieprzenikniona ciemność. Komandos zapalił światło i zszedł na dół z wyciągniętą bronią. Była to niewykończona piwnica, pełna klasycznego asortymentu pudeł, narzędzi i przedmiotów zbyt dobrych, by je wyrzucić na śmietnik, ale jednocześnie niezbyt przydatnych. Stały tam też meble ogrodowe, przykryte starymi prześcieradłami. W jednym kącie znajdował się piec c.o. i podgrzewacz wody. W drugim pralnia. Trzeci natomiast zabudowany był aż do sufitu blokami betonowymi, które tworzyły małe pomieszczenie, jakieś dwa metry na dwa. Stalowe drzwi były zamknięte na kłódkę.

Popatrzyłam na Komandosa.

– Schron? Warzywniak? Spiżarka?

– Piekło – odparł Komandos, nakazując gestem, bym się odsunęła, i dwoma strzałami rozwalił kłódkę.

Otworzyliśmy drzwi, ale odór strachu i ekskrementów kazał nam się od razu cofnąć. Małe pomieszczenie było nieoświetlone, dostrzegliśmy jednak blask oczu w przeciwległym kącie. Księżyc i Dougie siedzieli razem, skuleni. Byli nadzy i brudni, włosy mieli zakurzone, ręce pokrywały otwarte rany. Przykuto ich do metalowego stołu, przytwierdzonego na stałe do ściany. Na podłodze walały się puste butelki po wodzie i opakowania po chlebie,

– Super – powiedział Księżyc.

Poczułam, jak uginają się pode mną nogi, i osunęłam się na jedno kolano. Komandos ujął mnie pod pachy i podniósł.

– Nie teraz – powiedział. – Ściągnij prześcieradła z tych mebli.

Usłyszałam dwa kolejne strzały. To Komandos uwalniał więźniów z łańcuchów.

Księżyc był w znacznie lepszej formie od Dougiego, który przebywał w tym pomieszczeniu dłużej. Stracił na wadze, a jego ramiona nosiły ślady oparzeń.

– Myślałem, że tu umrę – wyznał.

Wymieniliśmy z Komandosem spojrzenia. Gdybyśmy nie interweniowali, tym by się to pewnie skończyło. Sophia, po uprowadzeniu i torturach, nigdy by ich nie wypuściła.

Okryliśmy obu prześcieradłami i zaprowadziliśmy na górę. Kiedy weszłam do kuchni, by wezwać policję, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Z lodówki zwisała para kajdanek. Drzwi były wymazane krwią. Kobiety zniknęły.

Za moimi plecami stanął Komandos.

– Pewnie odgryzła sobie rękę – zauważył.

Wykręciłam 911 i po dziesięciu minutach pod dom zajechał radiowóz. Za nim pojawił się drugi, a także karetka.

Nie udało nam się wyjechać z Richmond aż do wieczora. Księżyc i Dougie zostali wpierw nawodnieni i dostali antybiotyki. Komandosowi zaszyto ranę i założono opatrunek. Spędziliśmy mnóstwo czasu na rozmowach z policją. Trudno było wyjaśnić niektóre aspekty całej historii. Nie wspomnieliśmy o transporcie świńskiego serca z Trenton. Nie zawracaliśmy też nikomu głowy porwaniem babki.

Komandos dał mi kluczyki od mercedesa, kiedy opuściliśmy szpital.

– Uważaj na drodze – doradził. – Lepiej, żeby policja nie interesowała się zbytnio tym samochodem.

Dougie i Księżyc, w czystych dresach i tenisówkach, usadowili się na tylnym siedzeniu, szczęśliwi z powodu uwolnienia. Droga powrotna upłynęła w spokoju. Obaj momentalnie zasnęli. Komandos pogrążył się w swoim świecie. Gdybym była bardziej wypoczęta, wykorzystałabym dogodną chwilę, by przemyśleć swoje życie. Musiałam jednak skoncentrować się na drodze.

Kiedy otwierałam drzwi do mieszkania, byłam niemal pewna, że zastanę w środku Ziggy'ego i Benny'ego. Zastałam tylko ciszę. Błogosławioną ciszę. Zamknęłam drzwi na klucz i opadłam na kanapę.

Obudziłam się trzy godziny później i poczłapałam do kuchni. Wrzuciłam do klatki Reksa kawałek krakersa i winogrono i przeprosiłam go. Byłam nie tylko ździrą, która pała żądzą do dwóch mężczyzn jednocześnie, ale i wyrodną matką chomika.

Moja sekretarka mrugała wściekle. Większość wiadomości pochodziła od matki. Dwie były od Morellego. Jedna od obsługi sklepu Tiny – suknia gotowa. Wiadomość od Komandosa, że Czołg pozostawił harleya na moim parkingu plus przypomnienie, bym uważała. Sophia i Christina wciąż się ukrywały.

Ostatnia wiadomość była od Vinniego. “Gratulacje na okoliczność uwolnienia babki. Właśnie się dowiedziałem, że masz także Księżyca i Dougiego. A wiesz, kogo brakuje? Eddiego DeChoocha. Pamiętasz go jeszcze? To ten gość, którego miałaś mi przyprowadzić. Ten sam, który pośle mnie z torbami, jeśli nie zaciągniesz jego zramolałej dupy do pierdla. Jest stary jak świat. Ślepy. Nie słyszy. A ty nie potrafisz go złapać. Na czym polega problem?".

Cholera. Eddie DeChooch. Tak naprawdę, to o nim zapomniałam. Siedział w jakimś domu. A ten dom miał garaż, z którego wchodziło się do piwnicy. Z opisu babki wynikało, że był bardzo duży. Nie znalazłabym podobnego w Burg. Ani w okolicy Ronalda. Co mi pozostawało? Nic. Nie miałam pojęcia, jak odszukać Eddiego DeChoocha. Prawdę powiedziawszy, nie miałam na to nawet ochoty.

Była czwarta rano, a ja ledwo trzymałam się na nogach. Wyłączyłam sygnał przy telefonie, powlokłam się do sypialni, wpełzłam pod kołdrę i nie obudziłam się do drugiej po południu.

Zdążyłam już włożyć kasetę do magnetowidu i usadowić się z miską popcornu na kolanach, kiedy zabrzęczał mój pager.

– Gdzie się podziewasz? – spytał Vinnie. – Dzwonię i nikt się nie odzywa.

– Wyłączyłam sygnał w telefonie. Chcę mieć wolny dzień.

– Twój wolny dzień właśnie się skończył. Podsłuchałem przed chwilą rozmowę na policyjnej linii. Pociąg towarowy z Philly staranował białego cadillaca na przejeździe przy Deeter Street. Kilka minut temu. Wygląda na to, że z wozu nic nie zostało. Masz tam natychmiast pojechać. Przy odrobinie szczęścia uda ci się zidentyfikować resztki, jakie pozostały z tego, co było kiedyś DeChoochem.

Spojrzałam na zegar w kuchni. Prawie siódma. Zaledwie przed dwudziestoma czterema godzinami byłam w Richmond, szykując się do drogi powrotnej. To przypominało zły sen. Niewiarygodne.

Chwyciłam torebkę i kluczyki od motoru, a resztę kanapki wepchnęłam do ust. Co prawda DeChooch nie należał do moich ulubieńców, ale nie marzyłam o tym, by przejechał go pociąg. Z drugiej strony, bardzo by mi to ułatwiło życie. Przewróciłam oczami, idąc przez hol. Powinnam trafić do piekła za takie myśli.

Dotarłam na Deeter Street po dwudziestu minutach. Okolica była zablokowana przez wozy policyjne i samochody ratownictwa technicznego. Zaparkowałam trzy przecznice dalej i resztę drogi pokonałam na piechotę. Kiedy się zbliżyłam, miejsce katastrofy odgradzano właśnie taśmą policyjną. Chodziło raczej o powstrzymanie gapiów niż zabezpieczenie samego terenu. Szukałam w tłumie znajomych twarzy, by przedostać się za taśmę. Dostrzegłam Joego Juniaka i Carla Costanzę w otoczeniu kilku mundurowych. Otrzymali wezwanie i stali teraz blisko wraku, potrząsając głowami.

Przepchnęłam się do nich, starając się nie patrzeć zbyt uważnie na szczątki wozu ani na porozrzucane członki.

– Hej! – zawołał Car! na mój widok. – Spodziewałem się, że przyjedziesz. To biały cadillac. W każdym razie to był biały cadillac.

– Zidentyfikowany?

– Nie. Tablic nie widać.

– Jest ktoś w środku?

– Trudno powiedzieć. Wóz ma teraz wysokość mniej więcej pięćdziesięciu centymetrów. Przewróciło go i sprasowało. Strażacy przygotowują wykrywacz ciał na podczerwień.

Wzdrygnęłam się odruchowo.

– Jezu.

– Tak, wiem. Przyjechałem na miejsce drugi. Rzuciłem okiem na cadillaca i ścisnęło mi jaja.

Z miejsca, w którym stałam, niewiele mogłam zobaczyć. Teraz, kiedy orientowałam się w rozmiarach zniszczenia, nie przeszkadzało mi to specjalnie. Wóz został uderzony przez pociąg towarowy, który na pierwszy rzut oka nie poniósł żadnego szwanku. O ile mogłam się zorientować, nawet się nie wykoleił.

– Wezwał ktoś Mary Maggie Mason? – spytałam. – Jeśli wóz prowadził Eddie DeChooch, to ona jest właścicielką cadillaca.

– Wątpię, czy ktoś ją powiadomił – odparł Juniak. – Nikt nie zdążył jeszcze o tym pomyśleć.

Miałam gdzieś adres i numer telefonu Mary Maggie. Zaczęłam przerzucać drobne, papierki po gumie, pilnik do paznokci, pastylki miętowe i inne śmieci, które zbierają się na dnie mojej torby, i w końcu znalazłam to, czego szukałam.

Mary Maggie odebrała po drugim sygnale.

– Mówi Stephanie Plum – powiedziałam. – Dostałaś już swój samochód?

– Nie.

– Doszło do zderzenia pociągu z białym cadillakiem. Pomyślałam, że może przyjechałabyś tu i spróbowała zidentyfikować ten wóz.

– Ktoś został ranny?

– Za wcześnie, żeby cokolwiek powiedzieć. Dopiero oglądają wrak.

Podałam jej lokalizację i powiedziałam, że będę czekać.

– Słyszałem, że ty i Mary Maggie jesteście kumpelkami – wyznał Costanza. – Tarzacie się razem w błocie.

– Owszem. Myślę o zmianie zawodu.

– Lepiej się zastanów. Obiło mi się o uszy, że Jaskinię Węża mają zamknąć.

– Niemożliwe. Był komplet widzów.

– Taki lokal robi forsę na wódzie, a ludzie nie piją tyle, ile trzeba. Przychodzą i kupują minimalną ilość. Wiedzą, że jak przeholują, to mogą stracić prawo jazdy. Dlatego Pinwheel Soba wycofał się z interesu. Otworzył budę w South Beach, gdzie ma zapewnioną frekwencję. Dave Vincent się nie przejmuje. Nigdy nie traktował tego poważnie. Robi pieniądze na towarze, o którym lepiej nie wiedzieć.

– Więc Eddie DeChooch nie zarabia na swojej inwestycji?

– Nie wiem. Ci faceci zgarniają śmietankę, ale podejrzewam, że DeChooch niewiele z tego ma.

Sprawę Loretty Ricci prowadził Tom Beli i wyglądało, że tę też będzie nadzorował. Był jednym z kilku funkcjonariuszy po cywilnemu, którzy kręcili się wokół samochodu i pociągu. Odwrócił się i podszedł do nas.

– Jest ktoś w samochodzie? – spytałam.

– Trudno powiedzieć. Silnik lokomotywy jest tak rozgrzany, że zakłóca czujnik ciepła. Musimy poczekać, aż przestygnie, albo ściągnąć wrak z torów i go rozciąć. A to może trochę potrwać. Część wozu utkwiła pod lokomotywą. Czekamy na sprzęt. Wiemy tylko jedno, w samochodzie nie ma nikogo żywego. Uprzedzę twoje pytanie – nie byliśmy w stanie odczytać tablic rejestracyjnych, nie mamy więc pojęcia, czy to wóz, którym jechał DeChooch.

Jak się jest dziewczyną Morellego, to ma się pewne przywileje. Człowiek doświadcza różnych uprzejmości, na przykład odpowiedzi na pytania.

Przejazd kolejowy przy Deeter Street jest wyposażony w sygnały ostrzegawcze i szlabany. Staliśmy spory kawałek dalej, bo lokomotywa pchała przed sobą samochód. Pociąg był długi, jego koniec znajdował się gdzieś poza Deeter Street. Widziałam z tego miejsca, że szlabany wciąż są opuszczone. Przyszło mi do głowy, że to niemożliwe, by wadliwie funkcjonowały i zamknęły się dopiero po katastrofie. Przypuszczałam, że kierowca zatrzymał samochód na torach celowo i czekał na nadjeżdżający pociąg.

Dostrzegłam po drugiej stronie ulicy Mary Maggie i pomachałam do niej. Przepchnęła się przez tłum ciekawskich i stanęła obok. Spojrzała pierwszy raz na samochód i zbladła jak ściana.

– O mój Boże – wyjąkała, otwierając szeroko oczy. Na jej twarzy malował się nieudawany szok.

Przedstawiłam Mary Maggie Tomowi i wyjaśniłam, że być może jest właścicielką cadillaca.

– Jeśli podejdziemy bliżej, to zdoła pani rozpoznać wóz?

– Jest ktoś w środku?

– Nie wiemy. Nikogo nie widać. Możliwe, że samochód jest pusty. Po prostu nie wiemy.

– Będę wymiotować – oznajmiła Mary Maggie.

Nastąpiła ogólna mobilizacja. Woda, kapsułki z amoniakiem, papierowa torebka. Nie mam pojęcia, skąd się to wszystko nagle wzięło. Gliniarze potrafią działać naprawdę szybko, kiedy mają do czynienia z zapaśniczką błotną, która cierpi na mdłości.

Kiedy już Mary Maggie przestała się pocić i odzyskała trochę kolorów. Beli podprowadził ją do wraku cadillaca. Ja i Costanza trzymaliśmy się o kilka kroków z tyłu. Nie miałam wielkiej ochoty oglądać tej masakry, nie chciałam też jednak niczego przegapić.

Zatrzymaliśmy się wszyscy jakieś trzy metry od wraku. Silnik lokomotywy nie pracował, ale jak mówił Beli, rzeczywiście promieniował straszliwym gorącem. Stalowe cielsko, budzące grozę nawet w chwili spoczynku.

Mary Maggie wpatrywała się przez chwilę w resztki cadillaca, a potem zachwiała się.

– To mój samochód – powiedziała. – Tak myślę.

– Po czym pani poznaje? – spytał Beli.

– Widzę kawałek tapicerki. Mój wujek kazał obić siedzenia na niebiesko. To nie była tapicerka fabryczna.

– Coś jeszcze?

Mary Maggie pokręciła głową przecząco.

– Chyba nie. Niewiele tu już widać.

Cofnęliśmy się, stając w małej grupce. Podjechały wozy z ciężkim sprzętem i zaczęto wydobywać cadillaca spod lokomotywy. Trzeba było użyć palników acetylenowych, by odłączyć samochód od pociągu. Zrobiło się ciemno i zainstalowano przenośne reflektory, by oświetlić miejsce, które teraz przypominało scenerię jakiegoś niesamowitego filmu.

Poczułam, jak ktoś ciągnie mnie za rękaw. Odwróciłam się i zobaczyłam babkę, która wspinała się na palce, by lepiej zobaczyć miejsce katastrofy. Była z nią Mabel Prichet.

– Widziałaś kiedyś coś takiego? – spytała. – Słyszałam w radiu, że pociąg uderzył w białego cadillaca, i od razu kazałam Mabel zawieźć się tutaj. To samochód DeChoocha?

– Nie wiemy na pewno, ale to niewykluczone.

Przedstawiłam babkę Mary Maggie.

– To dla mnie prawdziwa przyjemność – wyznała babka. – Jestem wielbicielką wrestlingu. – Znów spojrzała na wrak cadillaca. – Szkoda, gdyby tam siedział. Był taki milutki. – Babka nachyliła się ku Mary Maggie. – Wie pani, że zostałam uprowadzona? Miałam torbę na głowie i w ogóle.

– To musiało być straszne – zauważyła Mary Maggie.

– No, z początku myślałam, że Chooch chce spróbować ze mną jakiegoś zboczonego numeru. Ma problemy z penisem, rozumie pani. Ani drgnie. Leży jak trup. Ale potem się okazało, że to porwanie. Niezwykłe, prawda? Najpierw jeździliśmy w kółko. W końcu usłyszałam, jak wjeżdżamy do garażu z automatycznymi drzwiami. A garaż przylegał do takiej specjalnie urządzonej piwnicy z dwiema sypialniami i pokojem telewizyjnym. Stały tam krzesła w cętki.

– Znam ten dom – powiedziała Mary Maggie. – Byłam tam kiedyś na przyjęciu. Na dole jest też niewielka kuchnia, prawda? A łazienkę wyłożono tapetą z ptakami tropikalnymi.

– Zgadza się – potwierdziła babka. – Wszędzie tam były motywy afrykańskie. Chooch powiedział, że Elvis też miał taki pokój jak dżungla.

Nie mogłam uwierzyć własnym uszom. Mary Maggie znała kryjówkę DeChoocha! Co było już pewnie bez znaczenia.

– Do kogo należy ten dom? – spytałam.

– Do Pinwheela Soby.

– Myślałam, że przeniósł się na Florydę.

– Tak, ale zatrzymał dom. Ma tu krewnych, więc część roku spędza na Florydzie, a resztę w Trenton.

Rozległ się zgrzyt metalu i cadillac oderwał się od pociągu. Patrzyliśmy przez kilka pełnych napięcia minut, jak odcinano dach samochodu. Tom Beli stanął bliżej wraka. Po chwili odwrócił się, popatrzył na mnie i wymówił bezgłośnie: “Pusty".

– Nie ma go tutaj – powiedziałam.

Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Nie bardzo wiedziałam dlaczego. Eddie DeChooch nie był w końcu jakimś wspaniałym człowiekiem. Ale pewnie nikt nie zasługuje na to, by pociąg robił z niego pizzę.

Zadzwoniłam do Morellego, kiedy tylko znalazłam się w mieszkaniu.

– Słyszałeś o DeChoochu?

– Tak, Tom Beli już mi mówił.

– To naprawdę dziwne. Myślę, że DeChooch zostawił po prostu samochód na torach, żeby najechał go pociąg.

– Tom też tak uważa.

– Dlaczego DeChooch miałby to zrobić?

– Może jest stuknięty?

Nie sądziłam, by DeChooch był stuknięty. Chcecie zobaczyć kogoś, kto jest stuknięty? To spójrzcie na Sophię. DeChooch miał problemy, fizyczne i emocjonalne. Jego życie waliło się w gruzy, tracił nad nim kontrolę. Nie wypaliło kilka rzeczy i on próbował to naprawić, a sytuacja się tylko pogarszała. Zaczynałam już wszystko rozumieć, z wyjątkiem Loretty Ricci i cadillaca na torach.

– Ale są i dobre wiadomości – powiedziałam. – Pojawiła się babka i zaczęła opowiadać Mary Maggie o porwaniu. Opisała dom, gdzie trzymał ją DeChooch. A Mary Maggie oświadczyła, że to przypomina dom Pinwheela Soby.

– Sobą mieszkał w Ewing, przy Olden Avenue. Mamy go w kartotece.

– To by się zgadzało. Widziałam DeChoocha w tamtej okolicy. Zawsze mi się wydawało, że jedzie do Ronalda, ale może jechał do Soby. Podasz mi adres?

– Nie.

– Co znaczy “nie"?

– Nie chcę, żebyś się tam kręciła. DeChooch jest niezrównoważony.

– To moja praca.

– Nie wyjeżdżaj znów ze swoją pracą.

– Nie uważałeś, żeby była taka zła, kiedy zaczęliśmy ze tobą chodzić.

– To było co innego. Nikt nie wspominał, że masz być matką moich dzieci.

– Nie wiem, czy w ogóle chcę je mieć.

– Chryste – jęknął Morelli. – Nigdy nie mów tego mojej matce czy babce. Każą cię zamordować.

– Naprawdę nie chcesz podać mi adresu?

– Nie.

– Sama się dowiem.

– Doskonale – powiedział Morelli. – Nie zamierzam przykładać do tego ręki.

– Powiesz Tomowi Bellowi, prawda?

– Tak. Zostaw to policji.

– W takim razie wojna – oświadczyłam.

– O Chryste – usłyszałam. – Znowu wojna.

Загрузка...