Rozdział 12 Książka

Wrzucili do paleniska trzy grube kloce, więc kamienie w ścianie płonęły żarem, a powietrze w pokoju było całkiem suche. Alvin leżał nieruchomo. Ciężka od łupków i bandaży prawa noga jak kotwica trzymała w łóżku resztę ciała, lekkiego, unoszącego się, kołyszącego i rzucanego na boki. Miał zawroty głowy i lekkie mdłości.

Nie dostrzegał jednak ciężaru nogi ani zawrotów. Ból był jego wrogiem. Uderzenia i ukłucia odwracały uwagę od zadania, jakie postawił Bajarz: uleczyć się.

A jednak ból był także przyjacielem. Wzniósł dookoła mur i Alvin, właściwie nie zdawał sobie sprawy, że jest w domu, w pokoju, w łóżku. Świat zewnętrzny mógłby spłonąć na popiół, a on nawet by nie zauważył. Teraz badał jedynie świat wewnętrzny.

Bajarz nie wiedział, o czym mówi. To nie była kwestia tworzenia obrazów w umyśle. Noga się nie zagoi od udawania, że jest już zdrowa. Ale Bajarz podsunął właściwą ideę. Jeżeli Alvin potrafił wyczuć skałę, znaleźć jej silne i słabe punkty, nauczyć je, gdzie mają pękać, a gdzie trzymać mocno, to czemu nie miałby zrobić tego samego z własną skórą i kośćmi?

Problem w tym, że skóra i kości były strasznie skomplikowane. Skała jest wszędzie prawie taka sama, ale skóra zmieniała się z każdą warstwą i wcale niełatwo jest odgadnąć, jak to wszystko działa. Alvin leżał z zamkniętymi oczami i po raz pierwszy w życiu spoglądał we własne ciało. Z początku próbował podążać za bólem, ale niczego nie osiągnął. Dotarł do miejsca, gdzie wszystko było połamane, pocięte i pomieszane, aż w końcu nie wiedział, gdzie jest góra a gdzie dół. Po pewnym czasie spróbował czegoś innego. Wsłuchał się w bicie serca. Ból go rozpraszał, ale po chwili skoncentrował się na odgłosie tętna. Jeśli z zewnętrznego świata dobiegały jakieś hałasy, Alvin tego nie wiedział, ponieważ ból odciął wszelkie bodźce. A rytm pulsu odciął ból, przynajmniej w większej części.

Podążał szlakami krwi: wielkim, silnym strumieniem i małymi strumykami. Czasem gubił trop, czasem ukłucie w nodze przełamywało się i żądało, by je usłyszeć. Ale pomału znalazł drogę do zdrowej skóry i kości w lewej nodze. Struga krwi była tutaj słabsza, ale doprowadziła go do celu. Odszukał wszystkie warstwy podobne do łupiny cebuli. Zbadał ich porządek, zobaczył, jak powiązany jest mięsień i jak się łączą malutkie żyłki, jak rozciąga się skóra i jaka jest szczelna.

Dopiero wtedy poszukał szlaku do złamanej nogi. Przyszyta przez mamę łata skóry właściwie już obumarła i zaczynała gnić. Alvin Junior wiedział jednak, czego jej trzeba, jeśli choć cząstka ma przeżyć. Odnalazł zmiażdżone końce żył wokół rany i zaczął je pobudzać, by rosły — tak, jak kierował pęknięciami w skale. Ale skała była łatwa w porównaniu z tym tutaj; by powstało pęknięcie, musiała po prostu ustąpić, nic więcej. Żywe ciało wolniej spełniało jego życzenia, więc wkrótce zrezygnował ze wszystkich z wyjątkiem najsilniejszej arterii.

Zaczynał dostrzegać, jak tkanka wykorzystuje do budowy różne kawałki. Sporo z tego, co się tam działo, było zbyt małe, szybkie i złożone, by Alvin mógł to pojąć. Ale mógł skłonić swe ciało, by uwolniło wszystko, czego arteria potrzebowała do wzrostu. Potrafił wysłać to tam, gdzie należało. Po chwili arteria sięgnęła gnijącej tkanki. Musiał się trochę pomęczyć, ale w końcu odszukał koniec martwej tętnicy, połączył je razem i posłał do przyszytej skóry strumień krwi.

Za szybko i za dużo. Poczuł ciepło krwi, dziesiątkami szczelin wyciekającej z martwego ciała. Skóra nie mogła zatrzymać wszystkiego, co tam pompował. Wolniej, wolniej, wolniej. Podążał za krwią, sączącą się raczej niż płynącą. Znowu łączył naczynia, tętnice i żyły. Starał się — jak najdokładniej naśladować układ w zdrowej nodze.

Wreszcie skończył, chociaż tylko prowizorycznie. Mógł uruchomić normalny obieg. A kiedy popłynęła krew, wiele części przyszytej skóry wróciło do życia. Inne pozostały martwe. Alvin obmywał je krwią, ograniczał, rozbijał na składniki i elementy tak małe, że nie mógł ich już rozpoznać. Za to żywe części rozpoznawały je bez trudu, przechwytywały i zmuszały do pracy. Gdziekolwiek przeszedł Alvin, tam rosło żywe ciało.

Wreszcie był tak zmęczony ciężką pracą i myśleniem o małych rzeczach, że zasnął wbrew własnej woli.

— Nie chcę go budzić.

— Musisz go ruszyć, żeby zmienić bandaż.

— No, dobrze. Och, Alvinie, ostrożnie. Nie, ja to zrobię.

— Przecież robiłem już takie rzeczy.

— Ale przy krowach, Alvinie, nie przy małych chłopcach.

Alvin Junior poczuł ucisk na nodze. Coś ciągnęło za skórę. Nie bolało już tak jak wczoraj. Był za bardzo zmęczony, żeby otworzyć oczy. Albo choćby zamruczeć, dając znak, że już nie śpi i słyszy, co mówią.

— Wielkie nieba, Faith, musiał strasznie krwawić.

— Mamo, Mary powiedziała, że mam…

— Cicho bądź i uciekaj stąd, Cally! Nie widzisz, że mama martwi się o…

— Nie krzycz na niego, Alvinie. Ma dopiero siedem lat.

— Siedem lat wystarczy, żeby siedział cicho i nie przeszkadzał dorosłym, kiedy… popatrz tylko.

— Nie do wiary!

— Myślałem, że ropa będzie płynąć jak mleko z krowiego wymienia.

— Zupełnie czysto.

— I skóra odrasta. Zobacz. Twoje szwy chyba złapały.

— Nie liczyłam, że skóra zostanie żywa.

— Nawet nie widać kości.

— Pan nas pobłogosławił. Modliłam się całą noc, Alvinie, i spójrz tylko, czego Bóg dokonał.

— Powinnaś modlić się bardziej gorąco, żeby wyleczyć go do końca. Chłopak jest mi potrzebny w gospodarstwie.

— Nie bluźnij w mojej obecności, Alvinie Millerze.

— Kolki dostaję kiedy pomyślę, że Bóg zawsze się wśliźnie, by przypisać sobie zasługę. Może na Alvinie rany po prostu szybko się goją. Pomyślałaś o tym?

— Popatrz, te twoje herezje go zbudziły.

— Sprawdź, czy nie chce się napić.

— Dostanie pić, chce czy nie.

Alvinowi bardzo chciało się pić. Wyschło mu całe ciało, nie tylko usta. Musiał odzyskać to, co utracił we krwi. Przełknął jak najwięcej z przytkniętego do warg blaszanego kubka. Dużo pociekło mu na twarz i szyję, ale ledwie to zauważył. Liczyła się tylko woda, która spłynęła do żołądka.

Chciał sprawdzić, co się dzieje w ranie. Ale powrót był za trudny. Nie mógł się skoncentrować. Zrezygnował, zanim dotarł do połowy drogi.

Przebudził się znowu. Pomyślał, że znów jest noc albo ktoś zaciągnął zasłony. Nie mógł sprawdzić, ponieważ wysiłek otwarcia oczu okazał się zbyt duży. Powrócił ostry ból i coś może jeszcze gorszego: noga tak łaskotała, że z trudem hamował odruch drapania. Po chwili jednak znowu odnalazł ranę i znowu pomógł narastać warstwom ciała. Usypiając, pozostawił cienką, kompletną skórę. Pod spodem ciało nadal odnawiało poszarpane mięśnie i zrastały się kości. Ale nie będzie już strat krwi, nie będzie otwartej rany, która może spowodować zakażenie.

— Popatrzcie, Bajarzu. Widzieliście kiedyś coś podobnego?

— Skóra jak u niemowlęcia.

— Może zwariowałem, ale gdyby nie łupki, to chyba nie trzeba by obwiązywać tej nogi.

— Ani śladu rany. Macie rację, bandaż nie jest już potrzebny.

— Może żona miała rację. Może Bóg spojrzał na nas łaskawie i sprawił cud.

— Trudno przesądzać. Kiedy chłopak się zbudzi, może będzie mógł coś o tym opowiedzieć.

— Nie ma mowy. Przez cały czas nawet nie otworzył oczu.

— Jedno jest pewne, panie Miller. On już nie umrze. To więcej, niż można było wczoraj oczekiwać.

— Miałem już składać mu skrzynię do grobu. Tak było. Nie miałem nadziei. Spójrzcie tylko, jak zdrowo wygląda. Chcę wiedzieć, co go chroni. Albo kto.

— Cokolwiek by to było, panie Miller, chłopiec jest silniejszy. Warto o tym pomyśleć. Jego opiekun rozbił kamień, ale Al Junior złożył go z powrotem i ten opiekun nic nie mógł na to poradzić.

— Sądzicie, że wiedział, co robi?

— Musi mieć jakieś pojęcie o swojej mocy. Wiedział, co może zrobić z kamieniem.

— Powiem wam szczerze, że nigdy nie słyszałem o takim talencie. Opowiedziałem Faith, jak to było z kamieniem, jak obciągnął go nie dotykając nawet dłutem tylnej strony. A ona zaczęła czytać z Księgi Daniela i krzyczeć o spełnieniu proroctwa. Chciała tu przybiec i uprzedzić chłopaka o glinianych stopach. Czy to już nie przesada? Religia doprowadza je do obłędu. Jeszcze nie spotkałem kobiety, która nie byłaby obłąkana religią.

Otworzyły się drzwi.

— Wynoś się stąd! Taki jesteś tępy, Cally, że muszę ci powtarzać dwadzieścia razy? Gdzie jego matka? Nie potrafi dopilnować siedmioletniego chłopca, żeby nie właził…

— Nie złoście się na niego, Miller. Zresztą i tak już poszedł.

— Nie wiem, co się z nim dzieje. Jak tylko Al Junior zachorował, gdziekolwiek spojrzę, widzę Cally'ego. Jak grabarza, który liczy na zarobek.

— Może to dla niego niezwykłe. Że Alvin jest ranny.

— Przecież tyle razy Alvin był o włos od śmierci… — Ale nigdy nic mu się nie stało.

Cisza.

— Bajarzu.

— Tak, panie Miller?

— Byliście nam przyjacielem, często wbrew nam samym. Ale myślę, że ciągle jesteście wędrowcem.

— Jestem, panie Miller.

— Nie mówię po to, żeby was popędzać… Ale gdybyście mieli wkrótce wyruszyć i gdybyście szli mniej więcej na wschód, czy moglibyście zabrać list?

— Z przyjemnością. Bez opłaty od nadawcy ani adresata.

— To bardzo uprzejme z waszej strony. Myślałem o tym, co mi poradziliście. O tym, że chłopca trzeba odesłać dalej od niebezpieczeństwa. I zastanawiałem się, czy są gdzieś w świecie ludzie, którym mógłbym powierzyć dziecko. W Nowej Anglii nie zostawiliśmy żadnych krewnych, o których warto wspominać. Zresztą nie chciałbym, żeby chłopak został purytaninem żyjącym na krawędzi Piekła.

— Z radością tego słucham, panie Miller, bo też nie marzę o powrocie do Nowej Anglii.

— Gdybyście ruszyli szlakiem, którym przybyliśmy jadąc na zachód, prędzej czy później trafilibyście w pewne miejsce nad rzeką Hatrack, jakieś trzydzieści mil na północ od Hio, trochę poniżej Fortu Dekane. Stoi tam zajazd, w każdym razie stał, a na tyłach jest cmentarz i kamień z napisem „Vigor zginął, by ratować brata”.

— Chcecie, żebym zabrał chłopca?

— Nie, nie. Teraz, kiedy spadł śnieg, nigdzie go nie puszczę. Woda…

— Rozumiem.

— Żyje tam kowal. Pomyślałem, że może szuka terminatora. Alvin jest młody, ale silny jak na swój wiek. Chyba przydałby się w kuźni.

— Do terminu?

— Przecież nie oddam go w niewolę, prawda? A nie mam pieniędzy na szkoły.

— Wezmę list. Ale mam nadzieję, że pozwolicie mi zostać, aż się obudzi. Chciałem się pożegnać.

— Nie miałem zamiaru wysyłać was dziś w nocy. Ani jutro. Śnieg leży tak głęboko, że mógłby podusić króliki.

— Nie byłem pewien, czy zauważyliście, jaka jest pogoda.

— Zawsze zauważam, kiedy mam wodę pod nogami. — Gospodarz roześmiał się z goryczą. Potem wyszli obaj.

Alvin Junior leżał i zastanawiał się, dlaczego tato chce go gdzieś wysłać. Przez całe życie był grzeczny, w każdym razie starał się jak potrafił. Czy nie pomagał, kiedy tylko wiedział jak? Czy nie chodził do szkoły wielebnego Throwera, chociaż pastor uparł się, żeby doprowadzić go do szaleństwa albo całkiem ogłupić? A przede wszystkim, czy nie sprowadził z gór idealnego kamienia, nie pilnował go przez całą drogę i nie uczył, jak ma się przesuwać? Zaryzykował własną nogę, żeby ten kamień nie pękł. A teraz chcą go odesłać.

Terminator! U kowala! Nigdy w życiu nawet nie widział kowala. Do najbliższej kuźni były trzy dni jazdy i tato nigdy go nie zabierał. Zresztą nie zdarzyło się jeszcze, by Alvin oddalił się od domu dalej niż na milę.

Im dłużej o tym myślał, tym bardziej był zły. Tyle razy błagał mamę i tatę, żeby pozwolili mu iść samemu do lasu, a oni nie pozwalał; Zawsze ktoś musiał z nim chodzić, jakby był więźniem albo niewolnikiem, który chce uciec. Jeśli spóźnił się gdzieś o pięć minut, zaczynali go szukać. Nigdy nie był daleko; najdalsza podróż to te kilka wypraw do kamieniołomu. A teraz, kiedy tyle lat trzymali go zamkniętego jak świąteczną gęś, postanowili wysłać go na sam koniec świata.

Była to tak rażąca niesprawiedliwość, że łzy stanęły chłopcu w oczach, przecisnęły się przez powieki i pociekły po policzkach prosto do uszu. Wrażenie było tak zabawne, że aż się roześmiał.

— Z czego się śmiejesz? — zapytał Cally.

Alvin nie słyszał, kiedy wszedł.

— Lepiej się czujesz? Krew ci już nigdzie nie leci, Al.

Cally dotknął jego policzka.

— Płaczesz, bo tak strasznie cię boli?

Alvin mógłby mu pewnie odpowiedzieć, ale miał wrażenie, że otwieranie ust okaże się zbyt trudne. Pokręcił więc tylko głową, wolno i delikatnie.

— Czy ty umrzesz, Alvinie? — zapytał Cally.

Znowu pokręcił głową.

— Aha.

Cally był tak rozczarowany, że Alvin trochę się zezłościł. Wystarczająco, żeby jednak otworzyć usta.

— Przykro mi — wychrypiał.

— To i tak niesprawiedliwie — oświadczył Cally. — Nie chciałem, żebyś umarł, ale oni wszyscy mówili, że nie przeżyjesz. A ja zacząłem myśleć, jakby było, gdyby to mną wszyscy się zajmowali. Przez cały czas wszyscy uważają tylko na ciebie, a kiedy ja się odezwę, od razu mówią: Wyjdź stąd, Cally, Zamknij buzię, Cally, Nikt cię nie pytał, Cally, Cally, czy nie powinieneś już leżeć w łóżku? Nie obchodzi ich co robię. Chyba że zacznę się bić akurat z tobą. Wtedy mówią: Cally, nie powinieneś się bić.

— Jak na mysz polną, to niezły z ciebie zapaśnik. — Alvin chciał to powiedzieć, ale nie był pewien, czy w ogóle poruszył wargami.

— Wiesz, co zrobiłem, kiedy miałem sześć lat? Wyszedłem i zgubiłem się w lesie. Szedłem i szedłem. Czasami zamykałem oczy i obracałem się parę razy, żeby na pewno nie wiedzieć gdzie jestem. Nie było mnie przynajmniej pół dnia. I czy ktoś zaczął mnie szukać? W końcu musiałem zawrócić i sam znaleźć drogę do domu. Nikt nie zapytał: Gdzie byłeś przez cały dzień, Cally? Mama powiedziała tylko: Masz ręce brudne jak tylna strona chorego konia. Idź się umyć.

Alvin zaśmiał się znowu, niemal bezgłośnie. Pierś zafalowała.

— Dla ciebie to śmieszne. Ciebie wszyscy pilnują.

Alvin bardzo się starał, by wydać z siebie jakiś głos.

— Chcesz, żeby mnie nie było?

Cally długo nie odpowiadał.

— Nie. Kto by się ze mną bawił? Tylko ci tępi kuzyni. Nie ma wśród nich ani jednego dobrego zapaśnika.

— Odchodzę — wyszeptał Alvin.

— Wcale nie. Jesteś siódmym synem i nigdzie cię nie puszczą.

— Odejdę.

— Oczywiście, według moich obliczeń to ja mam numer siódmy. David, Calm, Measure, Wastenot i Wantnot, Alvin Junior czyli ty, a potem ja. Razem siedem.

— Vigor.

— On nie żyje. Już bardzo dawno nie żyje. Ktoś powinien o tym powiedzieć tacie i mamie.

Kilka wyszeptanych słów niemal doszczętnie wyczerpało Alvina. Cally też się więcej nie odzywał. Siedział tylko w absolutnej ciszy, ściskając mocno dłoń brata. Wkrótce potem Alvin zaczął tracić świadomość, więc nie był całkiem pewny, czy Cally naprawdę przemówił, czy to był tylko sen. Ale słyszał słowa: „Nigdy bym nie chciał, żebyś umarł”. A potem Cally mógł jeszcze dodać: „Chciałbym być tobą”. W każdym razie Alvin zasnął, a kiedy się obudził, nikogo przy nim nie było. W domu panowała cisza, jeśli nie liczyć zwykłych nocnych odgłosów: uderzeń wiatru o okiennice, skrzypienia kurczących się od mrozu belek, trzaskania drew na palenisku.

Jeszcze raz Alvin zszedł do własnego wnętrza i przedostał się aż do rany. Przy skórze i mięśniach niewiele zostało do zrobienia. Teraz zajął się kośćmi. Był zaskoczony, jakie są nierówne i nakrapiane małymi otworkami. Wcale nie pełne i masywne jak młyński kamień. Ale dość szybko je zrozumiał i wtedy składanie poszło już łatwo.

Mimo to coś było z kością nie w porządku. Coś w chorej nodze nie chciało się ułożyć tak, jak w zdrowej. Ale było tak małe, że nie mógł się dobrze przyjrzeć. Wiedział tylko, że cokolwiek to jest, zaraża wnętrze. Taka mała plamka choroby, ale nie potrafił jej wyleczyć. Zupełnie jakby próbował podnosić z ziemi płatki śniegu: kiedy już myślał, że coś złapał, okazywało się, że to nic, albo że jest za małe, żeby to zauważył.

Może samo przejdzie, pomyślał. Może jeśli wszystko dookoła wyzdrowieje, to chore miejsce w kości samo się wyleczy.


Eleanor późno wróciła od matki. Armor uważał, że żona powinna dbać o więzy rodzinne, ale wracanie do domu po zmroku jest niebezpieczne.

— Chodzą słuchy o dzikich Czerwonych nadciągających z południa — oświadczył. — A ty włóczysz się po ciemku.

— Spieszyłam się — odparła. — Znam drogę do domu.

— Nie chodzi o drogę — zauważył surowo. — Francuzi za skalpy Białych zaczęli płacić karabinami. Nie skusi to ludzi Proroka, ale jest wielu Choc-Tawów, którzy chętnie wyruszą do Fort Detroit, zbierając skalpy po drodze.

— Alvin nie umrze — oznajmiła Eleanor.

Armor-of-God nie znosił, kiedy w ten sposób zmieniała temat. Ale wiadomość była tak niezwykła, że musiał zapytać o szczegóły.

— Postanowili amputować nogę?

— Widziałam tę nogę. Goi się. Po południu Alvin Junior odzyskał przytomność. Rozmawiałam z nim chwilę.

— Cieszę się, że był przytomny, Elly. Naprawdę. Ale mam nadzieję, że nie liczysz na poprawę jego stanu. Taka rana wygląda czasem, jakby się goiła, ale niedługo zacznie gnić.

— Chyba nie tym razem — stwierdziła. — Chcesz kolację?

— Pogryzłem już dwa bochenki chleba, chodząc tam i z powrotem. Nie byłem pewien, czy w ogóle wrócisz do domu.

— Niedobrze, kiedy mężczyźnie rośnie brzuch.

— Ja już mam brzuch i on woła jeść, jak u każdego człowieka.

— Mama dała mi sera. — Położyła paczkę na stole.

Armor miał pewne wątpliwości. Uważał, że Faith Miller robi jakieś czary z mlekiem i tylko dlatego jej sery mają taki znakomity smak. A z drugiej strony, nie było lepszego sera po obu brzegach Wobbish ani nad Chybotliwym Canoe.

Kiedy przyłapywał się na kompromisowej postawie wobec magii, robił się drażliwy. A kiedy był drażliwy, niczego nie zostawiał w spokoju. Dlatego zapytał, choć widział, że Elly nie chce o tym mówić.

— Dlaczego sądzisz, że ta noga nie zgnije?

— Goi się szybko — odpowiedziała.

— Jak szybko?

— Jest już prawie zdrowa.

— Co to znaczy: prawie?

Odwróciła się, wzniosła oczy do góry i znowu stanęła tyłem do męża. Zaczęła kroić jabłko, które miało być dodatkiem do sera.

— Pytałem, co to znaczy: prawie, Elly. Co oznacza: prawie zdrowa?

— Zdrowa.

— Dwa dni temu kamień młyński wyrwał mu przednią połowę goleni, a noga już wyzdrowiała?

— Tylko dwa dni? — zdziwiła się. — Miałam wrażenie, że minął co najmniej tydzień.

— Tylko dwa dni, zgodnie z kalendarzem. A to znaczy, że działały jakieś czary.

— O ile znam pismo, ten, który uzdrawiał, nie był żadnym czarownikiem.

— Kto to zrobił? Nie mów mi tylko, że twoja matka albo ojciec wymyślili coś tak potężnego. Czy przywołali diabła?

Odwróciła się gwałtownie. W ręku trzymała wzniesiony do cięcia nóż.

— Tato nie chodzi może do kościoła, ale diabeł nigdy nie postawił nogi w naszym domu.

Wielebny Thrower mówił co innego, lecz Armor wiedział, że w tej dyskusji nie należy się na niego powoływać.

— W takim razie ten żebrak.

— Pracuje na swoje wyżywienie i nocleg. Równie ciężko jak wszyscy.

— Podobno znał tego starego czarownika Bena Franklina. I tego ateistę z Appalachów, Toma Jeffersona.

— Opowiada ciekawe historie. Zresztą, to nie on wyleczył Alvina.

— Ktoś to zrobił.

— Może sam się wyleczył. Poza tym noga ciągle jest złamana. Więc to nie żaden cud ani nic. Po prostu na Alyinie wszystko szybko się goi.

— Może szybko się goi dlatego, że diabeł dba o swoich.

Widząc wyraz jej twarzy, Armor pożałował tych słów. Ale, do licha, przecież sam wielebny Thrower mówił, że chłopiec jest pełen zła jak Bestia Apokalipsy.

Jednak, bestia czy chłopiec, był przecież bratem Elly. A Elly, chociaż zwykle taka spokojna, kiedy już wpadła w złość, budziła przerażenie.

— Cofnij to — rozkazała.

— W życiu nie słyszałem głupszego gadania. Jak mogę cofnąć to, co już powiedziałem?

— Mówiąc, że wiesz, że to nieprawda.

— Nie wiem, czy to prawda, czy nie. Powiedziałem „może”, a jeśli mężczyźnie nie wolno zwierzyć się żonie z takich „może”, to chyba lepiej, żeby umarł.

— Tu masz rację — przyznała. — Jeśli tego nie cofniesz, to pożałujesz, że nie umarłeś.

Ruszyła na niego, trzymając w rękach po kawałku jabłka.

Na ogół kiedy tak mu groziła, nawet gdy była naprawdę zła, uciekał przed nią dookoła domu i zwykle w końcu wybuchała śmiechem. Ale nie tym razem. Jedną cząstkę jabłka rozgniotła mu we włosach, drugą w niego rzuciła, a potem zamknęła się w sypialni na górze i wypłakiwała sobie oczy.

Rzadko płakała, więc Armor uznał, że cała sprawa wymknęła się spod kontroli.

— Cofam to, Elly — oświadczył. — Wiem, że to dobry chłopak.

— Nie obchodzi mnie, co sobie myślisz. I tak nie masz o niczym pojęcia.

Niewielu było mężów, którzy pozwoliliby żonie wygadywać takie rzeczy i nie dali jej po buzi. Armor żałował czasem, że Elly nie docenia korzyści płynących z jego głębokiej wiary w chrześcijańskie zasady.

— Wiem to i owo.

— Chcą go wyprawić — wyjaśniła. — Kiedy przyjdzie wiosna, chcą go posłać do terminu. Widzę, że nie jest zachwycony, ale nie kłóci się. Leży tylko w łóżku i rozmawia cicho, ale na mnie i wszystkich patrzy tak, jakby się żegnał.

— Po co chcą go wyprawić?

— Mówiłam ci przecież: do terminu.

— Tak go pilnowali… Aż trudno uwierzyć, że zechcą go spuścić z oczu.

— I to wcale nie blisko. Ma jechać na wschodni kraniec terytorium Hio, niedaleko Fortu Dekane. Przecież to w połowie drogi do oceanu.

— Wiesz, kiedy się zastanowić, jest w tym pewien sens.

— Naprawdę?

— Czerwoni zaczynają sprawiać kłopoty, więc chcą wysłać chłopaka w bezpieczne miejsce. Reszta może zostać i skończyć ze strzałą w czole. Byle nie Alvin Junior.

Spojrzała na niego z miażdżącą pogardą.

— Jesteś czasem tak podejrzliwy, że niedobrze mi się robi, Armorze-of-God.

— To nie podejrzliwość mówić, co się naprawdę dzieje.

— Nie odróżniłbyś prawdy od brukwi.

— Zmyjesz mi z włosów to jabłko, czy mam cię zmusić, żebyś je zlizała?

— Coś muszę z nim zrobić, bo zabrudzisz całą pościel.


Bajarz zabierał tyle rzeczy, że czuł się jak złodziej. Dwie pary grubych pończoch. Nowy koc. Kurtę z łosiowej skóry. Suszone mięso i ser. Dobrą osełkę.

I jeszcze takie rzeczy, których nawet się nie domyślali. Wypoczęte ciało, bez bólów i zadrapań. Raźny krok. Wspomnienia serdecznych twarzy. I historie. Historie zapisane w zamkniętej części książki, gdzie sam je zanotował. I prawdziwe historie z wysiłkiem zapisane ich własnymi rękami.

Odwdzięczył się im jak należy, a przynajmniej próbował. Uszczelnił dachy na zimę, tu i tam wykonał inne prace. A co ważniejsze, pokazał im książkę z własnoręcznym wpisem Bena Franklina, ze zdaniami zanotowanymi przez Toma Jeffersona, Bena Arnolda, Pata Henry'ego, Johna Adamsa, Alexa Hamiltona… nawet Aarona Burra sprzed pojedynku i Daniela Boone'a po. Zanim ich odwiedził, należeli tylko do własnej rodziny i okręgu Wobbish. Teraz stali się elementami wspanialszych opowieści. Wojny o Niepodległość Appalachów. Konwencji Amerykańskiej. Własną wędrówkę przez pustkowia widzieli jako jedną nitkę z wielu podobnych i poczuli moc utkanego z tych nici gobelinu. Właściwie nawet nie gobelinu. Dywanu. Solidnego, grubego, trwałego dywanu, po którym będą stąpać całe pokolenia Amerykanów. Była w tym poezja; kiedyś napisze o tym wiersz.

Zostawiał im także inne rzeczy. Ukochanego syna, wyciągniętego spod młyńskiego kamienia. Ojca, który miał teraz dość siły, by odesłać syna, zanim go zabije. Imię dla koszmaru chłopca, by ten lepiej zrozumiał, że wróg istnieje naprawdę. I wyszeptaną dziecku zachętę, by spróbowało się uzdrowić.

I rycinę, wypaloną czubkiem gorącego noża na gładkiej, dębowej desce. Wolałby pracować woskiem i kwasem na metalowej płycie, ale w tej okolicy nie były osiągalne. Wypalił więc linie w drewnie i starał się jak mógł. Obraz przedstawiał młodego człowieka porwanego z prądem, zaplątanego w korzenie płynącego drzewa, walczącego o oddech. Oczy bez trwogi spoglądały w twarz nadchodzącej śmierci. W Akademii Sztuk Lorda Protektora wyśmiano by jego dzieło jako zbyt prymitywne. Lecz pani Faith zapłakała na jego widok, przycisnęła je do piersi, a łzy kapały na deskę niby ostatnie krople deszczu ściekające z okapu.

Alvin ojciec pokiwał tylko głową i powiedział:

— To wasza wizja, Bajarzu. Dokładnie uchwyciliście podobieństwo, a przecież nigdy go nie widzieliście. To Vigor. To mój syn.

A potem też się rozpłakał.

Ustawili rycinę na kominku. Może nie była dziełem sztuki, myślał Bajarz, ale była prawdziwa. Więcej znaczyła dla tych ludzi niż jakikolwiek portret dla grubego, starego lorda albo posła do parlamentu w Londynie, Camelocie, Paryżu czy Wiedniu.

— Piękny poranek — oznajmiła pani Faith. — Do wieczora daleko zajdziecie.

— Nie miejcie pretensji, że nie chcę stąd odchodzić. Choć dumny jestem, że powierzyliście mi to zadanie. Nie zawiodę was. — Poklepał się po kieszeni, gdzie spoczywał list do kowala znad Hatrack.

— Nie możecie odejść bez pożegnania z Alvinem — oświadczył Miller.

Bajarz jak mógł odkładał tę sprawę, ale dłużej już się nie dało. Skinął głową, podniósł się z wygodnego krzesła przy ogniu i ruszył do pokoju, gdzie przespał najlepsze noce swego życia. Przyjemnie było zobaczyć ożywioną twarz chłopca, nie tak zapadniętą i wykrzywioną z bólu, jak jeszcze całkiem niedawno. Bajarz wiedział jednak, że ból nie zniknął.

— Odchodzicie? — zapytał chłopiec.

— Już mnie nie ma. Chciałem się tylko pożegnać. Alvin trochę się zirytował.

— Więc nie pozwolicie mi się nawet wpisać do swojej książki?

— Wiesz przecież, że nie wszystkim pozwalam.

— Tato się wpisał. I mama.

— Cally też.

— Na pewno ładnie to wygląda — stwierdził Alvin. — Cally pisze jak…jak…

— Jak siedmiolatek. — To była wymówka, ale Alvin wcale się nie speszył.

— A dlaczego nie ja? Czemu Cally, a ja nie?

— Bo pozwalam ludziom zapisywać najważniejszą rzecz, jakiej dokonali albo oglądali na własne oczy. O czym byś napisał?

— Sam nie wiem. Może o kamieniu.

Bajarz skrzywił się.

— To może o mojej wizji. Sami mówiliście, że jest ważna.

— I została zapisana w innym miejscu, Alvinie.

— Chcę się wpisać do książki — upierał się chłopiec. — Chcę, żeby było w niej moje zdanie, obok zdania Stwórcy Bena.

— Jeszcze nie.

— A kiedy?

— Kiedy złoisz skórę temu Niszczycielowi, mój chłopcze. Wtedy pozwolę ci zapisać to w mojej książce.

— A jeśli nigdy z nim nie wygram?

— To i książka nie będzie już ważna.

Łzy stanęły chłopcu w oczach.

— A jeśli umrę?

Bajarz poczuł ukłucie lęku.

— Co z nogą?

Alvin wzruszył ramionami. Zamrugał i łzy zniknęły.

— To żadna odpowiedź.

— Nie przestaje boleć.

— Tak już będzie, póki kości się nie zrosną.

— Już się zrosły — uśmiechnął się blado Alvin.

— To dlaczego nie chodzisz?

— Boli mnie, Bajarzu. Nigdy nie przestaje. W kości jest takie złe miejsce i nie wiem, jak je naprawić.

— Znajdziesz sposób.

— Jeszcze nie znalazłem.

— Kiedyś powiedział mi jeden stary traper: „Nieważne, czy zaczniesz od zadu czy od mostka; każdy sposób jest dobry, żeby ściągnąć skórę z pantery”.

— Czy to przysłowie?

— Prawie. Znajdziesz sposób, choć może całkiem inny, niż się spodziewasz.

— Wszystko jest inne, niż się spodziewam — odparł chłopiec. — Nic nie jest takie, jak myślałem.

— Masz dopiero dziesięć lat. Już jesteś zmęczony światem?

Alvin pocierał palcami fałdę koca.

— Bajarzu, ja umieram.

Starzec studiował jego twarz, szukając w niej oznak śmierci. Nie było ich.

— Nie przypuszczam.

— To złe miejsce w nodze… ono rośnie. Wolno, ale bez przerwy. Jest niewidzialne, ale pochłania twarde części kości. Potem zacznie rosnąć szybciej, jeszcze szybciej i…

— I cię zniszczy.

Tym razem Alvin rozpłakał się naprawdę. Ręce mu drżały.

— Boję się śmierci, Bajarzu, ale to we mnie weszło i nie mogę tego usunąć.

Bajarz położył mu dłoń na ręku, by uciszyć drżenie.

— Znajdziesz sposób. Za wiele masz pracy na tym świecie, żeby teraz umrzeć.

Alvin spojrzał ponuro.

— To najgłupsza rzecz, jaką słyszałem w tym roku. Jeśli ktoś ma dużo do zrobienia, to jeszcze wcale nie znaczy, że nie umrze.

— Ale znaczy, że nie chce umrzeć.

— Ja nie chcę.

— Właśnie dlatego znajdziesz sposób, by przeżyć.

Alvin zamyślił się na chwilę.

— Zastanawiałem się nad tym, co będę robił, jeśli przeżyję. Choćby to, co zrobiłem z nogą. Jest prawie zdrowa. Mógłbym tak samo leczyć innych. Kładłbym na nich ręce, szukał drogi we wnętrzu i naprawiał. Dobrze wymyśliłem?

— Uwielbialiby cię za to. Ci wszyscy, których byś wyleczył.

— Pierwszy raz jest chyba najtrudniejszy. Zresztą, nie miałem siły, kiedy próbowałem. Na pewno z innymi wszystko pójdzie szybciej.

— Może i tak. Ale choćbyś codziennie uzdrowił stu ludzi, przeszedł w inne miejsce i uzdrowił następnych stu, dziesięć tysięcy umrze za tobą i drugie dziesięć tysięcy przed tobą. A zanim sam umrzesz, nawet ci wyleczeni będą już prawie wszyscy martwi.

Alvin odwrócił głowę.

— Jeśli wiem, jak im pomóc, Bajarzu, to muszę im pomóc.

— Musisz tym, którym zdołasz — odparł starzec. — Ale nie to jest dziełem twego życia. Cegły w murze, Alvinie. Tym są oni wszyscy. Nic nie osiągniesz naprawiając pokruszone cegły. Ulecz tych, którzy do ciebie trafią. Ale praca twojego życia jest o wiele poważniejsza.

— Wiem jak leczyć ludzi. Ale nie wiem, jak pokonać tego… Niszczyciela. Nie wiem nawet, czym on jest.

— Póki ty jeden potrafisz go zobaczyć, ty jeden masz szansę go pokonać.

— Może.

Milczeli przez chwilę. Bajarz wiedział, że przyszła pora rozstania.

— Czekajcie.

— Muszę już iść.

Alvin złapał go za rękaw.

— Jeszcze nie!

— Już pora.

— Przynajmniej… przynajmniej dajcie mi przeczytać, co napisali inni.

Bajarz sięgnął do worka i wyjął sakwę z książką.

— Nie mogę ci obiecać, że wytłumaczę, co mieli na myśli — uprzedził, wyjmując książkę z wodoszczelnej osłony.

Alvin szybko odnalazł ostatnie, najnowsze zapisy.

Ręką mamy: „Vigor odepchnoł belkę i nie umar aż chłopiec się urodził”.

Ręką Davida: „Młyński kamień pęk na połowy i zrus się bes śladu”.

Ręką Cally'ego: „Siudmy synn”.

Alvin podniósł głowę.

— Jemu nie chodzi o mnie, wiecie?

— Wiem — potwierdził Bajarz.

Alvin wrócił do książki.

Ręka taty wpisała: „Nie zabił chłopca bo pszybysz zjawił się na czas”.

— O czym tato tu napisał?

Bajarz wyjął mu książkę z dłoni. Zamknął ją.

— Znajdź sposób, by wyleczyć nogę — powiedział. — Wiele dusz, nie tylko twoja, potrzebuje jej siły.

Pochylił się i ucałował chłopca w czoło. Alvin objął go za szyję i przytulił się tak mocno, że gdyby Bajarz wstał, podniósłby go z łóżka. W końcu musiał sięgnąć za głowę i oderwać dłonie chłopca. Policzek miał mokry od łez Alvina. Nie wycierał ich. Pozwolił, by wyschły na wietrze, gdy człapał ścieżką między polami topniejącego śniegu.

Przystanął na drugim zadaszonym moście. Tylko na chwilę, by pomyśleć, czy wróci tu jeszcze kiedyś albo przynajmniej zobaczy ich znowu. I czy Alvin Junior wpisze do książki własne zdanie. Gdyby był prorokiem, pewnie by wiedział. Ale nie miał najmniejszego pojęcia.

Ruszył dalej, kierując swe stopy w stronę poranka.

Загрузка...