A potem śnieg rozpadał się na dobre i wciąż na nowo zasypywał ślady. Czystą bielą przykrył sfuszerowane tory tramwajowe i rozdeptane ekskrementy. Padał i padał przez dobry kwadrans albo dłużej, póki nie wyczerpały się w chmurach jego zasoby. Kiedy już wszystek spadł, to zniknęły i chmury, za to z kolei mróz ścisnął mocno. Jeśli się wie o eksplozji, która przed południem wstrząsnęła przestrzenią manewrową, mróz nie zdziwi: sprężarka, przypadkiem ocalała, po reperacji transformatora podjęła pracę. Na szybach zaczęły się rozrastać nieprzebyte lasy, i ta nieoczekiwana roślinność, srebrzysta jak bilon nieszczęśliwie utracony swego czasu przez gazeciarza spod ósemki, odcięła lokatorów mieszkań od wydarzeń rozgrywających się na placu. Lecz w istocie na placu nie działo się już prawie nic. Jego środek przecinały ślady butów komendanta gwardii, pozostawione na śniegu, gdy szedł do kawiarni po generalski płaszcz. Kroki długie, zamaszyste, bo komendant szedł jak po swoje. Ale w szatni po płaszczu nie było ani śladu. Tam gdzie przedtem wisiał, boleśnie kłuła w oczy pustka. Kelnera także nie było. Został po nim zniszczony frak, przewieszony przez poręcz jakiegoś krzesła. Nikogo na sali, nikogo na zapleczu. Tylko gramofon z wielką tubą przypominał o tym, że niedawno trwała tu zabawa: na jego okrągłej tarczy wciąż obracała się w ciszy płyta. Był to kosztowny model, urządzenie wysokiej klasy, jakiego nie miał nikt w okolicy. Zapewne i on pochodził z bagaży uchodźców. W kącie walał się, nie wiedzieć czemu, damski kapelusik z piórkiem. Trzaskały na wietrze drzwi wejściowe, które student zastał niedbale otwarte i nie zadał sobie trudu, żeby je zamknąć. Lodowate podmuchy podwiewały biały obrus; na brzegu stołu piętrzył się wciąż jeszcze stos brudnych naczyń po wspólnym obiedzie, opróżnione kieliszki, talerze z resztkami golonki i smugi czekoladowego kremu zaschnięte na szkle salaterki. Niedopita herbata zamarzała w filiżankach.
Pod ścianami kamienic kluczyły na śniegu niepewne ślady kroków studenta, wracającego z niczym. I przeplatały się z jakimiś innymi, zostawionymi chwilę wcześniej przez kogoś, kto był szybszy. Śnieg, z wolna przestając padać, jeszcze je trochę przysypał, aż stały się całkiem nieczytelne. Miejscami to, co było zamazanym konturem podeszwy, wyglądało raczej jak odcisk psiej łapy. Na zakręcie przybrało nawet kształt szponów drapieżnika, by potem znowu zamienić się w zarys zwykłego obcasa. Idąc tym tropem, student trafił na dziedziniec gimnazjum, akurat w chwili gdy jego ludzie wznosili okrzyk na cześć nowego dowódcy gwardii porządkowej w randze generała. Generał miał okropną szramę nad okiem i w mowie hardość pierwszoplanowej postaci, której przywilejów zawsze pożądał. Czy zechce wziąć teraz odwet za wcześniejsze upokorzenia, na przykład za pewien epizod, kiedy to był bity butami po głowie? Ale jakimi znowu butami? Wszystkie upokorzenia zaćmił blask szamerunków wraz z dołączoną do nich pamięcią złotego pasma przewag, zdobiącego całe jego życie. Oprawny w ramkę srogi marszałek o przeszywającym na wylot spojrzeniu nie powstydzi się tego generała. Nawet to, że z lekka seplenił, nie miało większego znaczenia, skoro odtąd miał już tylko wydawać komendy, a te zawsze brzmią przekonująco. Komenda „w lewo zwrot” wystarczyła, żeby wszyscy gwardziści w jednej chwili odwrócili się do studenta plecami, trzasnęły tylko obcasy, zaskrzypiał śnieg. Gdyby nawet próbował zaprotestować przeciwko takiemu obrotowi spraw, teraz już jako drżący z zimna cywil, to i tak niepodobieństwem było przekrzyczeć śpiew gwardzistów, który na komendę popłynął ponad dziedzińcem gimnazjum zaraz po okrzykach. W wojskowym pasie zapiętym na zwykłej marynarce student wyglądał raczej głupio. Na przygarbionych ramionach ubranie wisiało bez fasonu. I tylko generał na chwilę zatrzymał na nim wzrok. Było to spojrzenie zimne, drwiące, które trudno wytrzymać, toteż student odwrócił się i odszedł.
Jego wątek, jak się z rana wydawało, wystarczyłoby tylko mocniej zacisnąć, żeby utrzymał w ryzach wszystkie pozostałe. Lecz teraz, stargany, urwany w połowie, na nic się więcej nie przyda. Gdyby tylko mógł, student wyrwałby go własnoręcznie z osnowy, cisnął na ziemię, podeptał z wściekłością i pogardą. Zdradzony także przez samego siebie, nie liczył już na nikogo. Dlatego ślady jego butów od bramy gimnazjum mogły prowadzić tylko do kamienicy pod piątym. Po drodze zatrzymał się raz i wygrzebał spod warstwy śniegu swoją pałkę, którą z rana utracił, a która cały dzień przeleżała w rynsztoku. To dlatego, że tak wysoko nosił głowę, była dla niego niewidoczna. Tak samo jak dla jego ludzi, bo ich także rozpierała duma. Teraz, idąc ze wzrokiem wbitym w ziemię, od razu ją zauważył. Musiała wypaść z tramwaju, gdy potykali się o nią wysiadający uchodźcy. Można się było nią podpierać jak laską. Do tego też jej użył, był bowiem bardzo zmęczony. Lecz także udręczony, a przez to śmieszny, i zgoła ośmieszony, a przez to w rozpaczy. Wtrącony w śmieszność, utopiony w niej przez jakąś ledwie zauważalną osobistość, która nieoczekiwanie wydobyła się z dna poniżenia. Mogła tego dokonać tylko w zaciętej przepychance na granicy śmieszności i rozpaczy. Albowiem to z rozpaczy śmiesznych i śmieszności zrozpaczonych bierze się taka zamiana ról, możliwa wówczas jedynie, gdy szczęśliwym trafem nawinie się inna postać, jeszcze bardziej podatna na ośmieszenie. Miłość własna każe ratować się przed banałem i drugorzędnością choćby w pojedynkę, choćby i cudzym kosztem; szukać dla siebie specjalnych środków wyrazu – twardego tonu, drwiącego błysku w oku, wyniosłej pozy – jak zbawienia.
Student wciąż jeszcze nie dowierza, że figura bez żadnej zasługi ni stąd, ni zowąd została komendantem gwardii. Czyżby to znaczyło, że awans na komendanta gwardii nic nie był wart? Pozbawiony nie tylko złotych lampasów, lecz i gwardii, którą sam stworzył, zdegradowany przez zbieg okoliczności i w hierarchii szarż strącony poniżej szeregowych gwardzistów, utracił wiarę w swoje szczęśliwe przeznaczenie, a pycha uszła z niego jak powietrze z przekłutego balonu. Niestety, bez wiary i pychy nic już nie znaczył. Nie było żadnej sprawy w polu widzenia, której mógłby się podjąć, żadnego miejsca, w którym jego obecność miałaby jeszcze sens. Długie buty przypominały mu o zdarzeniach budzących odrazę, więc chętnie zostawił je na wycieraczce za drzwiami, razem z resztką fetoru stygnącą na podeszwach. Zrzucił także pas. Jedyne, co miałby ochotę teraz uczynić, to zamknąć się na klucz w swojej izdebce na poddaszu. Oto leży bez sił na posłanym łóżku. Od czasu do czasu jeszcze czka po sutym obiedzie, ale kiedy poczuje głód, nie znajdzie w domu nawet kromki chleba. Zapala papierosa, ostatniego z paczki, a nad jego głową powietrze mętnieje od dymu. Student nasłuchuje. Kroki na schodach zatrzymały się piętro niżej. To znaczy, że na razie nikt po niego nie idzie. Życzyłby sobie, żeby na przykład pomysł zamknięcia go w schronie pod kinem nie zaświtał generałowi i później. Nie wie tylko, co ma ze sobą zrobić, jeśli zostawią go w spokoju. Wypuszcza dym i patrzy w okno – tak długo, że aż łzy stają mu w oczach. A za oknem czyste niebo, zimne jak lód.
Lokatorzy kamienic chętnie przyznawali, że zdecydowane posunięcia nowego dowódcy w randze generała obnażyły wewnętrzną chwiejność byłego komendanta bez wojskowego stopnia, odsłoniły jego zbędne skrupuły, uleganie na wskroś cywilnym sentymentom i brak dostatecznie jasnego wyobrażenia o tym, co jest właściwe, a co karygodne. Nie był on prawdziwym bohaterem, gotowym na wszystko dla osiągnięcia celu, który uświęca środki, łatwo to poniewczasie przyznać. Pierwszą z tych śmiałych decyzji, którymi generał poświadczył, że jest człowiekiem czynu, było zatrzymanie uchodźców w schronie pod kinem, skoro tak się złożyło, że już w nim siedzieli. Lub raczej stali, stłoczeni tak jak przedtem w tramwaju, który ich przywiózł, i czekali, aż ktoś ich wypuści. Jeśli jestem generałem, nie przeceniam swojego pomysłu, muszę jednak pogodzić się z tym, że na razie nie widać lepszego. Bo nawet gdyby najwyższym nakładem starań pozbawić uchodźców tej właściwości tak dla ogółu kłopotliwej, jaką było życie – niewiele dobrego udałoby się przez to osiągnąć, cóż bowiem począć wtedy z przyprawiającą o ból głowy liczbą niepotrzebnych ciał? A wszystkie będą się dalej rozpierały w przestrzeni i swym martwym bezwładem tym gorszy będą sprawiały kłopot. W tym większym pośpiechu trzeba będzie szukać wyjścia z jeszcze bardziej niewygodnej sytuacji. Zdaniem generała pozostawienie uchodźców w schronie pod kinem było rozwiązaniem połowicznym, lecz i tak o wiele lepszym niż tchórzliwe zwlekanie, jak dotychczas, niż wymigiwanie się od podjęcia stosownych kroków, niż zdawanie się na łaskawy los, w nadziei, że rozwiązanie znajdzie się samo. Dla porządku należało już tylko wyłapać sieroty.
Obława, przeprowadzona z hałasem przez gwardię porządkową, zakończyła się jednak niepowodzeniem. Dzieci nie znaleziono. Okazały się sprytniejsze od gwardzistów, przy tym niewiele miały do stracenia. Schwytano tylko jednego malca z żałobą na rękawie i za paznokciami, a i to przypadkiem, gdy kradł dla koleżków cukier w jakiejś kuchni. Pojmany przez gospodynię i wezwane na pomoc sąsiadki, wyrywał się zrazu jak dzikie zwierzę, kopiąc i gryząc, aż opadł z sił. Potem już dał się zaprowadzić do sztabu pracującego w kawiarni pod jedynką, i tam, patrząc tępo w podłogę, zeznał przesłuchującemu go referentowi, że przelazł przez okno, wyjąwszy szybkę. Reszta bandy przesiaduje na dachach, służąc pod rozkazami dowódcy uzbrojonego w prawdziwy rewolwer. Za swoje rewelacje ów malec zażądał na koniec tabliczki czekolady. Gdyby go wypytać i o to, wyszłoby może na jaw, że po przesłuchaniu spodziewał się wypuszczenia. Miał nadzieję w chwale powrócić na dach i tam starszym od siebie rozdać czekoladę po kawałku. Generał kazał zamknąć go w pakamerze za kawiarnianą szatnią. Notariusz, uczestniczący teraz w pracach sztabu, od razu dowiedział się o tych zeznaniach. Poszedł więc zajrzeć do własnej szuflady i jego niepokojący domysł z miejsca się potwierdził.
Musiał czym prędzej powiedzieć o tym żonie, czekał więc na jedną jedyną chwilę ciszy i spokoju; na próżno. W jego domu burza szalała w najlepsze. Żona kłóciła się ze służącą o kurę z rosołu, której ostatnie skrzydełko dostała dziewczynka, kiedy obudziła się z długiego popołudniowego snu. Kura miała dwie ćwiartki dolne i dwie górne. Więc co się stało z tą akuratnie podzieloną całością, której do równego rachunku zabrakło trzech ćwiartek? Podejmując dochodzenie, żona notariusza po części znała już skandaliczną prawdę, zdążyło dojść do jej uszu, że stróż widział policjanta – kto by to pomyślał, patrząc na to ociężałe dziewczynisko, jej służącą – jak chyłkiem, schodami dla służby opuszczał ten dom w niedopiętym mundurze, z porcją kury w garści. Nie w tym rzecz, że zginęły trzy ćwiartki kury, chociaż i taka strata była absolutnie nie do przyjęcia. Chodziło, krótko mówiąc, o znacznie poważniejsze szkody moralne, o urągające przyzwoitości zdarzenia, na które nie da się przymknąć oka. Pani ucierpiała, jej zaufanie zostało nadużyte, jej dom pohańbiony. Nie musiała tolerować występku pod swoim dachem ani chwili dłużej. Nic więcej jej nie obchodziło, sumienie miała czyste.
Zanim jednak służąca została odprawiona, syn niespodziewanie powrócił, przemarznięty do szpiku kości, z nosem i uszami na pół odmrożonymi, w okularach z pękniętym szkłem, i kiedy ukazał się w drzwiach, trwająca od rana domowa awantura rozpłynęła się na chwilę we łzach ulgi. Pani i służąca bez namysłu padły sobie w objęcia. Nie tracąc ani chwili, rozpalały już pod kuchnią, odgrzewały rosół, kręciły kogel-mogel. Przybiegła dziewczynka i wdrapała się bratu na kolana, żeby lepkimi rączkami rozcierać mu uszy i nos. Notariusz, siląc się na surowość, zażądał zwrotu rewolweru, co jednak okazało się niemożliwe: broń pozostała na dachu, w rękach nieobliczalnego gazeciarza spod ósemki, znanego łobuza. Można było co najwyżej uspokoić generała zapewnieniem, że w magazynku znajduje się jeden jedyny nabój, o czym notariusz wiedział najlepiej: trzymał ten nabój dla siebie, na wypadek, gdyby kiedyś życie zbrzydło mu do reszty. Jeden nabój to mało, ale też o wiele za dużo, skoro każdy z osobna mógł nim zostać trafiony. Toteż cały sztab powstrzymywał generała przed działaniem, wszystkim wydawało się ono równie niebezpieczne jak bezczynność. Nabity rewolwer w zasadzie powinien prędzej czy później wystrzelić, choć liczono właśnie na niedoskonałość reguł, na to, że się od czasu do czasu zacinają. Może i ta się zatnie – a jeśli nawet zadziała, to niech chociaż padnie na kogo innego. Nikt nie miał ochoty rozstawać się z życiem, nie wyłączając notariusza, który sam się najbardziej przyczynił do zaistniałej sytuacji i poniekąd był za nią odpowiedzialny. O tym, co może się dalej wydarzyć, każdy miał własne nieprzyjemne wyobrażenia. I przez to wszystko nikt nie wiedział, co robić. Dla ukrócenia nieporządków na dach należałoby może wysłać karną ekspedycję. Policjant jednak wiedział swoje, a będąc człowiekiem nie najmłodszym i z brzuszkiem, wolał na początek ogłosić przez tubę, że darowane zostaną gazeciarzowi jego sprawki i anuluje mu się poranny mandat, o ile tylko zejdzie z dachu. Czemu nie miałby usłuchać, sam zaledwie przed chwilą zdradzony przez przyjaciela? Póki jeszcze i on miał kogo zdradzić, jego położenie nie było beznadziejne.
I gdy tę rzecz udało się przeprowadzić, gdy zapłakana praczka zabrała do sutereny pod ósmym swojego krnąbrnego synka, a na rewolwerze położył rękę generał, wtedy ostatecznie rozbito zmowę wyrostków obcych i miejscowych. To, co tutejsze, zostało na powrót oderwane od tego, co napłynęło skądinąd, i był to pierwszy krok do uporania się z nieporządkiem. Dla wszystkich byłoby bezpieczniej, gdyby broń spoczęła na powrót w szufladzie, z której ją wyjęto. Ale to rozwiązanie, niezgodne z wolą generała, nie było już możliwe. Co do pozostałych kwestii, zdaniem porządkowych wyglądały one coraz lepiej. Dzieci z sierocińca nie miały już na co czekać, na wpół przymarznięte do dachu urzędowego budynku. Zaczęły wymachiwać niezbyt czystą białą chustką, żeby dać do zrozumienia, że mają dość. Dla pewności trzymane przez samego generała na muszce rewolweru, schodziły pojedynczo po schodach pożarowych urzędu, u dołu obstawionych przez gwardzistów. Potem z podniesionymi rękami, z opuszczonym wzrokiem, zbite w gromadkę czekały pod strażą pośrodku placu na to, co zostanie postanowione w ich kwestii. Gdy oglądało się je na tle gimnazjalnych szyneli z pewnego dystansu, na przykład z jakiegoś okna od frontu, to nawet te największe nie wydawały się wcale duże. Jak widać, niewiele było trzeba, żeby nauczyć je moresu. Ledwo porządnie przemarzły, od razu zaczęły się kulić i pociągać nosem. Jeśli tkwię w oknie, to uważam, że siąkanie przystoi sierotom i znacznie lepiej od rozwydrzenia pasuje do żałobnych opasek na ich rękawach. Spokojni mieszkańcy kamienic mają prawo oczekiwać spojrzeń utkwionych w czubkach butów, wolno im spodziewać się zachowania cichego i pokornego, które by nie popadało w arogancką sprzeczność z wymową przykusych i znoszonych kurteczek, tyle razy łatanych. Ale w sprawie tych sierot cóż można było postanowić? Odprowadzono je do schronu pod kinem, ot i wszystko. Tam mogły się wreszcie ogrzać, lecz dla odmiany ciasnota dawała im się we znaki, kiedy tak stały ściśnięte między paltami dorosłych. Ledwie je było słychać, gdy skarżyły się płaczliwie na brak powietrza.
Jeśli jestem którymś z tych lokatorów patrzących zza firanki, myśl o uchodźcach zamkniętych w schronie nie odbiera mi spokoju. Sądzę raczej, że na jego ciężkich drzwiach wszystko się tu kończy. A przestrzeń, której można się domyślać za nimi, w ogóle nie należy do tej historyjki. Tyle wiem, że problem przestał istnieć, obce ciało usunięto. Stan pierwotny, trwający szczęśliwie, zanim się pojawili uchodźcy, został przywrócony. Wdarłszy się tak natarczywie w sam środek swojskiej przestrzeni, nie dość obszernej i nie dość zasobnej dla wszystkich, zostali z niej jednak ostatecznie wykluczeni, raz na zawsze usunięci z pola widzenia. Jakaż to ulga dla mieszkańców kamienic. Tak oto historyjka na ich oczach zmierzała prosto ku pomyślnemu zakończeniu. Nikomu nie spadł nawet włos z głowy, nikomu nie stała się krzywda, jeśli nie liczyć paru siniaków i pewnej ilości krwi.
Tymczasem awantura w domu notariusza, na chwilę przycichłszy, już rozgorzała na nowo. Wraz z powrotem chłopca odżyła kwestia tych ćwiartek od kury, których przedtem nie można się było doliczyć, i choć rachunek wreszcie się domknął, to jednak rozwiązanie zagadki doprowadziło do nowych podejrzeń i nowych odkryć. Toteż krzykom nie było końca. Bez litości domagano się odpowiedzi na pytanie, jak to możliwe, że chłopiec przeszedł przez kuchenny korytarz niezauważony, a potem przeszedł jeszcze raz, z kurzymi udkami z rosołu i rewolwerem za pazuchą? Gdzie podziewała się wtedy służąca? Dlaczego właściwie drzwi od służbówki były zamknięte? Wobec takiej dociekliwości pani domu wyszło w końcu na jaw, co widział przez dziurkę od klucza jej syn, kiedy się skradał do kuchni: czapkę studencką rzuconą niedbale na taboret. A skoro już była o tym mowa, chciał też powiedzieć, co usłyszał, kiedy przystanął pod zamkniętymi drzwiami, ale mu przerwali. I tak było tego za wiele. Dość, by odprawić służącą tak jak stała, bez dyskusji. Musiało się skończyć wymówieniem. Bo jeśli nie chodzi już o poszlaki, ale o pewność, i jeśli nie tylko policjant, ale i student, to nie wiadomo, kto jeszcze. Kto jeszcze, służąca za nic nie powie. Gdyby i to się wydało – wyzbyła się nadziei, że zdoła coś ukryć – uprze się, że przyszywała tylko guziki do mundurów. Na to wszystko pani po prostu brak słów. Słowa są zbędne, wystarczy przetrząsnąć na kuchennym stole pod lampą kuferek służącej, żeby zapobiec na przykład ewentualnej kradzieży, a przecież trzeba liczyć się i z tym, skoro nie widać cienia przyzwoitości. Ale w rzeczach służącej nie znalazła żadnego z domowych przedmiotów – nawet pewnej srebrnej łyżeczki od kompletu, która zawieruszyła się przed paroma dniami. Na próżno pani kazała dziewczynie wywrócić kieszenie, tam także nic nie było. Potem już nie wiedziała, gdzie dalej szukać. Łyżeczka nic notariusza nie obchodziła, bo za sprawą przewrotu stracił tego dnia dużo więcej, ale od rana miał dość czasu, żeby się przyzwyczaić do myśli o stratach, i pod wieczór podliczał już raczej to, co mu pozostało. A jego pragnienia, jak ci śmiertelnie wyczerpani żołnierze, pozostawieni na straconej pozycji, były gotowe do kapitulacji. Kiedy wszystkie aktywa i pasywa służącej zostały skrupulatnie zsumowane, na koniec odjęto wartość srebrnej łyżeczki. I okazało się wtedy to, co się miało okazać – że wypłata w żadnym razie się nie należy.
Służącej zresztą i tak nic po pieniądzach, zapewne źle ich użyje, jeśli dostanie do ręki. Chciała odkładać na posag, a kto się z nią teraz ożeni, kiedy swoją cześć rzuciła w błoto? Jeśli po tym wszystkim gdziekolwiek ją przyjmą bez referencji, których pani udzielić niestety nie może, to wikt i dach nad głową dostanie razem z posadą. Lecz bez posady na powrót jest tu obca. Dzień, w którym razem z kuferkiem przywiózł ją tramwaj, żeby mogła się z ogłoszeniem w ręku starać o miejsce przy rodzinie notariusza, trwał tylko w wyobrażeniach, jak kartka z kalendarza, zawieruszona między kuchennymi przepisami, fałszywa z natury rzeczy. Służąca nie miała pojęcia, dokąd teraz pójdzie. Usiadła więc w pustym tramwaju, z tym samym co kiedyś kuferkiem na kolanach. Jakby liczyła jeszcze na to, że tramwaj w końcu jednak ruszy w drogę i dowiezie ją z powrotem tam, skąd przybyła. Ale nie było powrotu. Łzy ciekły po jej twarzy i od razu zamarzały na policzkach. Tkwiła tam, nie wiadomo czego się spodziewając, aż zmarzła. Wtedy poprosiła wartowników z gwardii porządkowej, żeby wpuścili ją do schronu pod kinem. I ci, oddając szydercze honory, otworzyli przed nią skrzypiące drzwi, zza których buchnął zaduch, a potem z hałasem je zatrzasnęli.
W tym czasie inni podwładni generała bezskutecznie próbowali ustalić, do kogo należą wszystkie te worki z wapnem, piaskiem i gipsem, ułożone w pryzmach na sali kinowej. Kto taki je przywiózł, kto wyładował? Kto kupił kino, żeby je przebudować na magazyn mody, na piękny sklep z gotową konfekcją? Tego nie wiedział nawet sam generał, choć znał kiedyś wszystkie plotki, krążące wokół kawiarnianych stolików. I teraz nie mógł powstrzymać się od znaczącego gestu, gdy przy nim wspominano o tym eleganckim sklepie, od płynnego ruchu obu rąk, który przywoływał pikantne wyobrażenie kobiecych kształtów, bo już przedtem obiło mu się o uszy, że miała tam być po prostu bielizna. Owszem, bielizna damska. Generał porozumiewawczo unosił krzaczastą brew, mrugał jednym okiem, tym, które mu nie spuchło. To wyjaśniało słuchaczom wszystko do reszty. Gorsety mianowicie, zapinane na haftki, pasy do pończoch ze sprzączkami, obcisłe trykoty na zimę, kabaretowe halki, czarne oraz bordo, biustonosze z kokardkami i tak dalej, a wobec wzmiankowanych części garderoby wesołe rżenie było jak najbardziej na miejscu.
Ale i generał pozostawał w błędzie. Tak jak nie było tu nigdy żadnego kina, nie mogło też być takiego sklepu. Przeszłość, w którą zapadło się kino, przyszłość, z której miałby wyłonić się sklep, mogą tu istnieć tylko jako szalone rojenia. Karty kalendarza, te już wydarte i te, które pozostały, wszystkie razem jeszcze mniej mają w sobie solidnej rzeczywistości, niż jest jej na tych planszach z dykty, gdzie otwiera się rzekoma głębia perspektywy. Skoro nie znaleziono właściciela worków z wapnem, generał, działając w stanie wyższej konieczności, zasekwestrował te bezpańskie dobra, żeby służby porządkowe mogły zrobić z nich użytek. Gdy już podjęta została pierwsza decyzja, ta o zatrzymaniu uchodźców w schronie, nie zawahał się przed kolejną, która wprost z niej wynikała. Wątpliwości, tchórzliwe próby angażowania innych w niepokojące kwestie, które należałoby raczej po męsku rozstrzygać na własną rękę, obawy i rozterki nie licowały z olśniewającymi wyłogami generalskiego płaszcza. Aby wymusić szacunek ogółu, wcale nie potrzeba było powiadamiać go o każdym posunięciu, na odwrót, należało wziąć na siebie tyle odpowiedzialności, ile tylko się da, a potem milczeć, twardo, wzgardliwie. Gdy już najgorsze zostanie przezwyciężone, wystarczy raz i drugi błysnąć szamerunkiem, żeby uśpić różne spóźnione wątpliwości co wrażliwszych sumień. To dlatego kołnierz generalskiego płaszcza był wyszywany złotą nicią. Młodsi referenci z urzędu okręgowego, oślepieni tak jak każdy, pojęli w tym błysku jasności, że ich opinie nie są więcej na nic potrzebne. Odtąd nie otwierali ust. Tylko stali na baczność, zsunąwszy obcasy, nieustająco gotowi zamienić się w słuch.
Jeśli jestem generałem, nie mam im wiele do powiedzenia. O czym tu mówić, kiedy sytuacja jest jasna: brakuje miejsca. Po co przedłużać niepotrzebną mękę żołądków, upominających się o swoje wątpliwe prawa, zbyteczny wysiłek płuc, zużywających nienależne im powietrze, daremne bicie serc, pełnych próżnego żalu. Po co przyzwalać na istnienie, które nie służy żadnemu godnemu celowi, a tylko hołduje nieładowi przemiany materii, nieustannemu krążeniu nadziei i rozpaczy, i pod żadnym względem, przenośnym ani dosłownym, nie spełnia wymogów schludności. Generał spokojnie palił cygaro, które znalazł w kieszeni płaszcza. Nic się jeszcze nie zaczęło, gwardziści na razie dopiero zaczęli znosić łopaty i wiadra, pożyczone od dozorców. Całkiem nowy pomysł na przywrócenie ładu był prosty. Nie wymagał żadnych starań oprócz zatkania paru szybów wentylacyjnych. Czyż użycie wapna nie byłoby potem jak najbardziej wskazane? Plamę skłębionego sukna we wszystkich możliwych odcieniach czerni i granatu pochłonie brudna biel, a potem sama wsiąknie w ciemność. Tu i ówdzie błysną klucze od mieszkania, które wypadły z czyjejś kieszeni, albo fiolka z lekarstwem na serce, już niepotrzebna. Czerń i granat są bezbronne w obliczu wapiennej szarości, w której przyjdzie im się rozpłynąć. Między warstwami żrącej mazi ciała zmuszone są całkiem się wyrzec przestrzeni życiowej. Tam staje się jasne, że życie to żart, a śmierć nic nie znaczy. Duże liczby dodają jej lekkości. Na generale liczby nie robią wrażenia, bo zna swoją powinność. Poczucie odpowiedzialności wymusza skrajne środki. Uchodźcy to sprawa osobna. Umrą i o wszystkim zapomną. Razem z nimi znikną ich cierpienia. Żaden resentyment nie zatruje przyszłości. Odchodząc, zabiorą ze sobą swoje niewyważone opinie o tym, co ich spotkało, nieżyczliwe dla tych, którzy zostali, przesiąknięte bolesnym rozczarowaniem. Zabiorą żal po stratach, których wyrównania mogliby się domagać, zapominając, że nikt nie jest za nie odpowiedzialny. Bez nich świat będzie lepszy: oczyszczony z nalotu krzywd i rozrachunków, z przygnębiających zaszłości i zastarzałych zgryzot, przez krótką chwilę, być może, nawet zdolny do współczucia. Bliski krótkotrwałej doskonałości, całkiem jak nowy.
Generał nie cofnie się przed niczym, to pewne. Chce obowiązek swój spełnić sumiennie, a potem z miejsca wyrzucić z pamięci szczegóły tego, co przyszło mu uczynić. Nie zniósłby zwłaszcza, gdyby oczekiwano, że się ze swoich działań wytłumaczy. Czy jednak nie obawia się, że jakaś wyższa instancja władzy zechce się kiedyś, w przyszłości, zainteresować sprawą schronu pod kinem? Może ktoś go kiedyś otworzy? Może łopaty natrafią na przeżarte wapnem resztki sukna i watoliny? Ale jakaż znowu wyższa instancja, w jakiej znowu przyszłości? Prawdziwą naturą najwyższej władzy jest jej wieczna nieobecność. Skąd by się zresztą tutaj wzięła, kiedy brakuje nawet naczelnika urzędu okręgowego, a o parę kroków od placu przestrzeń zamykają pejzaże miejskie wymalowane na planszach z dykty?
Trzeba się teraz śpieszyć, bo i generał się śpieszy. Raz wysadzona ze swego toru, historyjka wskoczyła w jakieś inne koleiny. W te same, w które każda zapada się prędzej czy później, nie mogąc ich ominąć, bo to właśnie są koleiny świata, zawsze gotowe nadać bieg temu, co toczy się bez celu i kierunku. I już zmierza ona wśród przedwieczornej ciszy prosto ku zdarzeniom gwałtownym i okrutnym, jakby nie było nikogo, kto się o nią zatroszczy. Jeśli ta historyjka należy do mnie, nie jest w mojej mocy odwrócić jej bieg, cofnąć zdarzenia. Lecz o ile mogę tu wpłynąć na cokolwiek, to już ostatnia chwila, żeby puścić w niepamięć wszystko, co uchodźcy popsuli swoim wtargnięciem, wybaczyć im ich niefortunne istnienie i wynikającą z niego skłonność do zajmowania miejsca w przestrzeni. Usprawiedliwić uparte starania tych postaci, żeby gdzieś się podziać, a także bicie serc i skurcze bezbronnych jelit. Sprawy zaszły już tak daleko, że nie ma dla mnie innego wyjścia niż przyznać się do tego tłumu. Niż wziąć na siebie kłopotliwy ciężar przynależności. Skoro nie da się od niej uciec.
Łuny wieczoru zwiastują rychły finał. Pulsują także pod zaciśniętymi powiekami. Niebiosa będą tak płonąć purpurą, póki w jakiejś mrocznej chwili nie pokażą się na nich gwiazdy. To tylko pewna ilość gwoździ srebrnych, utkwionych w materii sklepienia i potrzebnych po to jedynie, by podtrzymywać fałdy atłasu, lub raczej taniej połyskliwej satyny, tej samej, którą się bierze na podszewki płaszczy. Przy użyciu młotka osadzono je w podłożu mocno i raz na zawsze, a mimo to nie można się ich nigdy doliczyć: chowają się w tych fałdach i drwiąco rozbłyskują na nowo to na krańcach jednego, to znów drugiego gwiazdozbioru, dowodząc, że umowne granice nic nie znaczą. Powszechnie znane nazwy konstelacji są mimo to skrupulatnie przytaczane w fakturach. Bez żadnego odniesienia do symbolicznych znaczeń: w rubrykach, do których należy wpisać ilość i rodzaj materiału, każda metafora rozmienia się na drobne. Czy to znaczy, że gwiazdy służą tylko kolejnym i coraz to sprytniejszym nadużyciom, że samo ich istnienie stwarza grunt matactwu? Czy są niepotrzebne? Ależ nic podobnego. Gdyby teraz zażądać zwrotu srebrnych gwoździ ściśle według faktury, nie miałaby się na czym utrzymać nieogarniona płachta ciemnej materii, podbicie nieboskłonu. Spadłaby nieuchronnie, odsłaniając konstrukcję z nieheblowanych sosnowych desek. Lecz tej i tak nie zobaczyłby nikt. Cały świat szamotałby się w tym czasie w połyskliwych fałdach, pośród piekielnego zgiełku, pełnego pomieszanych głosów i rozsypanych myśli, zalegających wszędzie jak potłuczone szkło.
W obskurnym magazynie majstrowie spokojnie grają w karty o kolię z brylantem, wyjętą z kasy ogniotrwałej notariusza, spoczywającą w otwartym pudełeczku wyściełanym aksamitem. Nikt już się o nią i tak nie upomni. O interesy są spokojni. Wszystkie główne instalacje pozostały w ich rękach i wszystkie będą im dalej przynosiły pożytek. I tylko tlący się nieustannie gniew, że skazano ich na życie bez kobiet, nagle się w nich rozpala, gdy kierową damę z rozmachem przebijają na stole królem. Uważając pokątną eksploatację zapleczy za swój jedyny przywilej, który z ledwością może wynagrodzić narzucone im niepojęte ograniczenia, majstrowie nie cofną się przed niczym w jego obronie. Gdyby ktokolwiek chciał ich powstrzymać, powinien od razu przygotować się na najgorsze. Na szaloną eskalację strat, na zniszczenia, jakie trudno sobie zawczasu wyobrazić. Jest im bowiem wszystko jedno, czy cokolwiek zostanie tu ocalone, a jedyne, czego się będą twardo trzymać, to zasada stawiania na swoim. Ten zaś, kogo obchodzi coś więcej niż zysk i strata, musi się ugiąć przed ich niezłomną obojętnością, ponieważ w obojętności tkwi siła, a w przywiązaniu jest tylko słabość. Jeśli to moja historyjka, pozostaje mi negocjować, godzić się na poniżające kompromisy, ustępować i nie tracić nadziei.
Z pewnego punktu widzenia nie ma zmyślonych opowieści. Każda na koniec, choćby wbrew wszelkim pozorom, okazuje się prawdziwa i nieunikniona. Każda jest sprawą życia i śmierci. Ten, kto przemieszkuje na jej niewidocznym zapleczu, musi przyjąć cały zamknięty w niej ból, bezpański i wspólny, który przelewa się to tu, to tam – bo naczynia, którymi płynie, są połączone. Być może każda z postaci przeklina miejsce, jakie jej przypadło w udziale, pewna, że ją oszukano. Zdarzenia są śledzone podejrzliwie, jak wątpliwe numerki wyskakujące z maszyny do losowania. Ale im głębsza rozpacz i zwątpienie, tym mocniejsza wiara, że jakaś potężna i bezstronna instancja na końcu wszystko rozsądzi, zważy krzywdy, wynagrodzi cierpienia. A jeśli to z jakichś powodów niemożliwe? Nawet jawną niesprawiedliwość i złośliwą nonszalancję przyjęliby ufniej niż bezradne milczenie. Jeśli to moja historyjka, wybaczą mi wszystkie winy, tylko bezradność okaże się naprawdę niewybaczalna, bo tylko ona obraża każdą z postaci, wywraca jej poczucie sensu i rani, raz na zawsze odbierając nadzieję. Kiedy rzecz zbliża się do zakończenia, nie ma już komu dźwigać ciężaru wszystkich niepowodzeń i upokorzeń, któremu nie dali rady nawet najbardziej nieszczęśliwi. Jeśli ta historyjka należy do mnie, już tylko zaciskam powieki, żeby nic nie widzieć. Czyż nie jestem w niej postacią najostatniejszą z ostatnich, tą, która w końcu musi wziąć na siebie cały ból?
Ku końcowi tej opowieści nad opustoszałym placem niesie się śpiew gwardzistów. Śpiew usypia niepokój, mgłą zaciąga myśli. Sprowadza sen na jawie na chór, tak samo jak na parter i na balkony. Póki gwardziści śpiewają, śni się im odwaga i braterstwo, nieskalane brudem prywatnych kalkulacji. Pieśni nie mają własnej siły, czerpią ją z ciszy. Mogą rozbrzmiewać tak donośnie dzięki temu, że inne odgłosy świata nagle umilkły. Wartownik strzegący wejścia do schronu sennie rozgrzebuje śnieg którąś z lasek skonfiskowanych uchodźcom. Powiedzmy, że wyfasował tę białą. Ale to już bez znaczenia, nie będzie więcej okazji, by użyć jej dla wymuszenia posłuchu. W jakiejś chwili musi zadziwić go cisza, która ciężko zaległa tam, gdzie przedtem słychać było stłumiony szum głosów. Dyskretnie otwiera uszczelnione drzwi, zagląda do piwnicy, której z rozkazu dowództwa przyszło mu pilnować. Jest pusto, zupełnie pusto we wszystkich kątach, nie ma tam nikogo. Tylko powietrze stoi ciężkie od oddechów i naftaliny. Wartownik nie wierzy własnym oczom. Woła kolegów i przełożonych, woła policjanta, biegnie do samego generała. Uwięzieni zniknęli bez śladu, nawet dzieci z sierocińca, nawet służąca od notariusza, podczas gdy kłódka pozostała nienaruszona. Generał w otoczeniu swojego sztabu uważnie obejrzał kłódkę jako niepojęte kuriozum. Każdemu z osobna przemknęła przez głowę myśl, że śni, inaczej nie umieliby sobie wyjaśnić tego, co widzieli na własne oczy. Ale zdrowy rozum nie mógł się buntować przeciwko oczywistości.
Niczego nie da się odwołać: co się już stało, to się nie odstanie. Przykry niepokój ogarnia wszystkich zainteresowanych, jakby nagle poczuli czyjś wzrok na swoich plecach, kiedy już byli pewni, że nic nikomu do tego, co właśnie mieli uczynić. Naraz zaczynają się obawiać czegoś nieokreślonego, choć już przywykli, że to ich się obawiano. Wiadomo przecież, że tylko martwi niczego nie oceniają, pokornie godzą się na wszystko. Teraz trzeba więc liczyć się z tym, że posunięcie, które zabitych wcale by już nie raziło, zostanie potępione przez ocalonych. Nie należy się po nich spodziewać, że łatwo wybaczą to wszystko: umyślnie zatkaną wentylację, naszykowane zawczasu worki z wapnem i łopaty. Ich oburzenie, jak można sądzić, wydostało się razem z nimi na swobodę, gdzie obierze kierunek nieprzewidywalny, i każdy z porządkowych zastanawia się, ku jakim jeszcze będzie ciążyło rozstrzygnięciom.
Na życzenie generała przesłuchano mieszkańców kamienic w związku ze sprawą zniknięcia uchodźców. Lecz i tu dochodzenie utknęło w miejscu, nikt niczego nie zauważył, a przecież, powtarzał generał, za nim policjant i gwardziści, niemożliwe, żeby aż tylu świadków przeoczyło odchodzący tłum. Ktoś zatem kłamał, generał musiał nieuchronnie dojść do takiego wniosku, i ktoś, być może, winien był zdrady. A jeśli zdrada pozostałaby bezkarna, jeśli winny uniknąłby zdemaskowania, i może jeszcze salutowałby przed generałem jakby nigdy nic, trzaskając obcasami? Materia tej sprawy, kwestia niepojętego zniknięcia tylu ludzi naraz, przerastała jednak umysły wszystkich, którzy ją próbowali zgłębić. Jeśli to moja historyjka, pozwolę, by zmęczeni daremnym dociekaniem, porzucili tę kwestię, jako zagadkę, która dla nich nie może mieć rozwiązania.
Świadectwo przelotnej obecności uchodźców pozostało już tylko na zdjęciach, które zrobił fotograf. Oto dziewczynka patrzy prosto w obiektyw; zza poduszki, którą trzyma w objęciach, widać tylko oczy. Oto kolejka po wodę wije się z pustymi słoikami przy zamkniętym hydrancie, oto sieroty w łatanych ubraniach, oblizując usta, sięgają do kosza z bułkami. W tle tłum, zawsze ten sam, dźwigający walizki i uginający się pod ich ciężarem, odpoczywający na walizkach, nie pozwalający się łatwo od swoich walizek odpędzić. Gdyby teraz spytać tych ludzi o zdanie, uznaliby z pewnością, że lepiej było nie brać ze sobą żadnego bagażu. Ale kto to mógł wiedzieć zawczasu, dodawaliby, wzruszając ramionami. Zdjęcia zrobione na placu, gdzie ludzie ci znaleźli się wbrew swej woli i gdzie ich uczucia zostały podeptane, nie mogłyby się im spodobać. Życzyliby sobie z pewnością, żeby fotograf zniszczył je razem z kliszami. Gdyby się dowiedzieli, że zamierza, przeciwnie, sprzedać je za okrągłą sumę jakimś obrotnym agencjom fotograficznym, byliby oburzeni. Na dowód, że te zdjęcia przedstawiają obrazy pozbawione kontekstu, nic niewarte i fałszywe, mogliby pokazać liczne wyjęte z portfeli prywatne fotografie, na których, trudno nie przyznać, wyszli bez porównania lepiej. I dopiero tamte, wcześniejsze zdjęcia, gdzie widać ich jeszcze w pełni urody, zdrowia i pomyślności, byłyby właściwą po nich pamiątką. Oczy patrzące w przyszłość bez śladu przerażenia, ubrania prosto spod igły, jeszcze nie zszargane przez los. Oto co powinno pozostać ich wizytówką w tej historyjce, gdy sami już ją opuścili. Ale zdania uchodźców od początku nie wzięto pod uwagę w żadnej kwestii, więc tym mniej liczono się z nim teraz, kiedy ich już nie było.
Niestety, jeśli ktoś się spodziewał, że po ich zniknięciu mróz zelżeje albo że gwardziści na powrót przemienią się w uczniów, dalsze wypadki sprawiły mu zawód. To opaski na rękawach gimnazjalnych szyneli stworzyły gwardzistów, a przecież łatwiej się je zakłada, niż zdejmuje. Teraz wątki miejscowe, które w opinii miejscowych obserwatorów powinny być najważniejsze, zostały nagle urwane w przypadkowym momencie, jakby same w sobie nie miały żadnego znaczenia. Notariusz zdołał zwlec się rano z łóżka, ale nawet nie dotarł do swojej kancelarii. Policjant rozpoczął obchód, ale go nie zakończył. Służąca ugotowała obiad, ale rodzina nie zebrała się przy stole. Po odrzuceniu szczątków obcej historii, która wtargnęła w historyjkę miejscową, ta ostatnia powinna by gładko potoczyć się dalej. Przyjemnie byłoby wierzyć, że nic się nie stało. Albo że to, co się stało, było przelotnym i nieważnym zakłóceniem biegu spraw pierwszoplanowych, takich jak życie rodzinne, praca i potajemne namiętności. Lecz upragniony powrót do punktu wyjścia nie jest już możliwy, odkąd historyjka o notariuszu straciła swoją pierwotną spoistość. Po usunięciu zatoru, który zatrzymał jej bieg, sama nic już nie znaczy. Rozprzężenie daje się odczuć coraz bardziej. Notariusz usypia w fotelu, a jego pragnienia poddają się siłom bezwładu, jak ci żołnierze znużeni beznadziejną walką, pod białą flagą kapitulacji opuszczający wreszcie fortecę. Policjant, uczyniwszy wszystko, co od rana do wieczora było w jego mocy, zapada w drzemkę na kuchennym taborecie, podczas gdy woda stygnie w miednicy, w której moczy swoje odciski. Śpiew dawno umilkł, ale ciągle brzmi w uszach. Lokatorzy nawet nie zauważą, kiedy odpłyną w sen, z którego wynurzyli się rano. Ciała osobno, ubrania osobno, porządnie odwieszone na wieszaki, tutaj już niepotrzebne. Zapanuje nieporuszony spokój, jak we wnętrzu szklanej kuli, gdzie po dramatycznej wolcie wszystko wraca na swoje miejsce.
Tymczasem jednak generał nie może zaznać spokoju. To, co nakazał zamknąć, powinno pozostawać pod kluczem, koniec, kropka. Generał nie lubi niespodzianek, zwłaszcza takich, które wymagają dodatkowych wyjaśnień, bo jako stary żołnierz dobrze wie, że dodatkowe wyjaśnienia nigdy nie trzymają się kupy i służą wyłącznie do mydlenia oczu. Pozostało mu obwinianie wartowników. Nieobecność tłumu nie jest niczym innym niż szczególną formą obecności, a to, co uległo zmianie, w istocie jest drugorzędne. Skoro tutaj już nie ma uchodźców, przebywają oni gdzie indziej, to oczywiste. Lecz jeśli tak, to gdzie są teraz ci wszyscy ludzie? Gdzie kobieta w białym futrze, gdzie para nowożeńców w ślubnych strojach obsypanych konfetti? Tego nie wie. I nie wie, gdzie jest uczennica z warkoczykami razem z babcią staruszką, która przez cały czas chciała tylko usiąść wygodnie, nic więcej; albo gdzie niewidomy mężczyzna ze skrzypcami w futerale. A przede wszystkim, gdzie ta rodzina, która w zamieszaniu utraciła nowo narodzone niemowlę. Gdyby generał chciał ode mnie odpowiedzi na dręczące go pytanie, dostałby ją może, ale i tak by w nią nie uwierzył. Zamykam usta, generałowi ani słowa. Czy na pewno? A pod przymusem? A gdyby padł stanowczy rozkaz, poparty argumentem nie do odrzucenia, zimną lufą, którą poczuję na karku? Owszem, byłoby to dla mnie prawdziwe zaskoczenie. Lecz wtedy także nie. Za przywilej nieotwierania ust warto zapłacić każdą cenę. Do końca nie rozstając się z nadzieją – choćby i zdawkową – że upór może zwyciężyć. Że jakimś cudem mechanizm, z natury swej niedoskonały, i tym razem się zatnie, zanim dojdzie do fatalnego szczęknięcia iglicy. Ku końcowi historyjki warto liczyć już tylko na to jedno: na zacinanie się reguł, na dobroczynny zamęt, który przytępi bezwzględność, z jaką skutek objawia się w ślad za przyczyną.
Oszołomiony zagadką bez rozwiązania, generał ponad wszystko chce prawdy. Lecz prawda, dawno wyśmiana i odrzucona, teraz zabrzmiałaby jak kiepski żart. Czyż nie krążyła w swoim czasie jako pogłoska o taksówkach, które mają przyjechać po uchodźców i zabrać ich w lepsze miejsce? Wtedy także nie przemówiła do generała. To znak, że nie jest przeznaczona dla niego. Lecz przecież istnieje. Głosi, że uchodźcy żyją teraz w Ameryce. Gdyby nie było oczywiste, dlaczego akurat w Ameryce, żadnemu z dociekliwych lokatorów i tak nie pozostałoby nic innego, niż przyjąć to do wiadomości. Jak tam trafił ten tłum, to już kwestia raczej skomplikowana, choć przy tym również – przeciwnie – najprostsza ze wszystkich. Odpowiedź może być trudna albo łatwa, w zależności od tego, kim jestem.
Jeśli więc jestem owym dzieckiem urodzonym nie w porę – a czy mogę być kimkolwiek innym? – odpowiedź jest łatwa, wiem o tej sprawie wszystko. Znam na wylot każdy jej szczegół i każdy wydatek, który się z nią wiąże. Wszystko tutaj należy do mnie, błyski światła na szybach, żółtość tynków, biel chmur, zapach mydlin, ciężar bazaltowej kostki. Lecz jest tych dóbr tylko tyle, ile może się zmieścić w sercu i umyśle. Żeby porozumieć się z wykonawcami robót, trzeba je przeliczać na pieniądze, na szeleszczące harmonie banknotów. Skąpymi środkami rozporządzam oszczędnie, mają one pokryć koszty ogólne, jak utrzymanie instalacji, jak wystrój i oświetlenie, nie mówiąc już o osobistych potrzebach notariuszy, ich żon, dzieci, służących i dozorców. A także aptekarzy, piekarzy, stróżów i referentów. I pałkarzy tłukących witryny, bo nawet o nich nie wolno zapomnieć. A skoro dostępne zasoby są z natury rzeczy ograniczone, niczego nie wystarcza dla wszystkich, toteż obsługa zawsze jest zawiedziona znikomą skalą możliwości obłowienia się na boku. Każdą historię pustoszą napięcia, każdą niszczy skaza pogardy. Prędzej czy później znajdzie się ten, komu przyjdzie za to zapłacić. Czy tego chcę, czy nie, bezdomny tłum, raz tak, raz inaczej ubrany, przewija się przez wszystkie historie, jakie można wprawić w ruch.
Winna jest natura całości, to ona nie zna równowagi. Brukowany dobrymi chęciami, podpierany złamanymi nakazami sumienia, świat zawsze w końcu zaczyna się walić tu albo tam. Każda jego zapaść dla kogoś okazuje się katastrofą, po każdej stąd albo stamtąd płyną naglące wołania o ratunek. Żelazne prawa akustyki czynią je niesłyszalnymi. Trudno się wyrzec nieuwagi, sytej, zapatrzonej w siebie niechęci do szczegółów. Zbyt dokładna znajomość rzeczy zawsze narzuca jakieś powinności. Muszę czynić, co w mojej mocy, żeby w porę otworzyć wyjścia ewakuacyjne. Jeśli chodzi o szczegółowe rozwiązania, nie są skomplikowane. Wystarczy zaledwie parę schodków i kawałek korytarza. Potrzebny będzie tunel, którym przejadą taksówki. Majstrowie, rzecz jasna, mogą go udostępnić, choć nie muszą. Poza usługami ujętymi w fakturach oczekuję od nich innych, potajemnych, grzecznościowych. Ustępuję w każdej sprawie mniejszej wagi. Zżymając się po cichu, godzę się na fuszerkę, na ciemne sprawki, na bezkarność. Płacę, lecz nie wymagam. Przyjmuję za dobrą monetę oszukańcze rozliczenia, dopóki są skłonni udostępnić swoje tunele we właściwym czasie. Świadomi, że nie mam wyboru, majstrowie dyktują warunki.
Upadli aniołowie zapleczy cenią się wysoko ze względu na pewne specjalne umiejętności, które posiedli w toku swoich machinacji nie mających początku ani końca, gdy uganiali się za drobnymi zyskami i z premedytacją wykorzystywali wiadomą naturę rzeczy, ich wieczną gotowość do przemijania. Przy wszystkich swoich przywarach, są mistrzami w swoim fachu. Opanowali do perfekcji sztukę obchodzenia się z nieożywioną substancją: potrafią od niechcenia połączyć ją z pustką. To, co istnieje, zmieszać z tym, czego nie ma, jedno z drugim stopić w homogeniczny twór, w nierozdzielny amalgamat. Przez lata swojej niedbałej praktyki, żonglując bez końca materiałami i fakturami, osiągnęli doskonałość. Bez nich ani stworzenie Ameryki, ani jej utrzymanie nie byłoby możliwe. Sprawy życia i śmierci zdane są na ich leniwą i kapryśną łaskę. Ziewając, zrobią, co trzeba, w ostatniej chwili, bardziej zaprzątnięci przeliczaniem palet, skrzynek i sztuk, bo tylko to jest dla nich naprawdę ważne. Zaplecza nie znają współczucia ani litości.
Długa kolumna taksówek, sunących w ciszy jedna za drugą, pojawi się na końcu tej historyjki. Wszystkie taksówki są przepełnione. Powoli, kołysząc się w ciemności na obciążonych ponad miarę resorach, jadą prosto do Ameryki. I tak oto uchodźcy trafiają w końcu do ziemskiego raju, a może i pośmiertnego: w tej kwestii nie będą mieli całkowitej pewności. Odnajdują się u stóp gigantycznych pałaców, które utkane są z ich własnych marzeń, obróconych w kamień. Pośród zawrotnych wysokościowców, opływowych wież pnących się w górę jedna przez drugą, wdzierających się w niebo metalicznymi iglicami, z niezrównaną lekkością, jak wszystko, czego grunt nie trzyma w ryzach. Cudem ocaleni, przeglądają się w szklanych taflach witryn, w lśniących karoseriach limuzyn, przebrani w używaną amerykańską odzież z magazynów Armii Zbawienia. A gdzie podziały się ubrania uszyte dla nich przez krawca? W tych strojach zbawienie musiałoby się okazać równie marne jak one same. Były to rzeczy od początku nieudane, nie nadawały się do niczego. Krawiec sam wie najlepiej, jak je przeklinał, więc jemu także ich nie żal. I teraz już nie ma znaczenia, co się z nimi stało. Może butwieją na amerykańskim wysypisku śmieci, choć raczej utknęły między warstwami żrącego wapna, zesztywniałe i przepalone na wylot. W jasnych prochowcach i w kapeluszach nasuniętych na oczy, w prążkowanych spodniach, w sukienkach bez pleców, długich aż po łokieć rękawiczkach i boa z piór, nowi właściciele tych ubrań rozpoczynają nowe życie, rozumiejąc, że przy starym życiu i ubraniach już nie można się było upierać.
Najdogodniej byłoby teraz poprzestać na widocznych od razu zaletach takiego obrotu spraw, w żadnym razie nie sięgać głębiej. A zwłaszcza nie dociekać, co wszyscy ci ludzie robią w Ameryce, z czego żyją i na co liczą. Choćby to była Ameryka najmniej rozległa, jaką tylko można mieć, złożona zaledwie z kilkunastu drapaczy chmur i paru ulic na krzyż, utrzymywanie tej niebotycznej konstrukcji z wszystkimi jej cudami wymaga niewyobrażalnych poświęceń. Słone koszty skłaniają w naturalny sposób do prostodusznego optymizmu. Niełatwo pogodzić się z fiaskiem, gdy zainwestować było trzeba tak wiele. A przecież to jasne, że Ameryka wyszła z tych samych rąk, które spartaczyły wszystko, czego dotknęły. Z rąk, które nigdy nie przepuściły okazji do kantów.
Bieg spraw ma zresztą stałą skłonność do zbaczania z przewidzianego kursu, do poddawania się niepokojącym komplikacjom. Na przykład służąca od notariusza, teraz ostrzyżona krótko i w ostrym makijażu, co wieczór wchodzi do rozświetlonego baru na rogu ulicy, bawiąc się długą rękawiczką. Siada na wysokim stołku, zakłada nogę na nogę i zapala papierosa w długiej lufce. Nie jest jej przecież źle. Wnętrze rozbrzmiewa muzyką, lśni lustrami i kapie od złoceń. Na pluszowych kanapach rozpierają się tam sami prawnicy, niestarzy kawalerowie, przystojni aplikanci notarialni, sędziowscy i adwokaccy. Toteż wcale nie narzeka, ma stałych klientów i kiedy się o tym wszystkim wie, to oczywiste jest, że nie mogła trafić lepiej.
Gdyby tak zacząć sprawdzać różne inne szczegóły, wyszłoby na jaw, że wychowankowie sierocińca trudnią się nocnymi rozbojami i w kłótniach o zwitek zielonych pięciodolarowych banknotów jeden drugiemu wymachuje przed nosem sprężynowym nożem. Lecz nigdy nie brakuje im amerykańskiej czekolady, której słodycz w końcu uśmierza gniew; mają jej pod dostatkiem, nadziewanej i zwykłej, i każdej innej, jakiej tylko zapragną. Może się też okazać, że kobieta w białym futrze, niedbale narzuconym wprost na bieliznę, pije do lustra w hotelu, zapomniana. Lecz wystarczy, by raz czy drugi zjechała windą do kasyna i przy rulecie postawiła tyle razy, ile potrzeba, na czerwone albo na czarne, a nie zabraknie niczego, co przydaje się w garderobie sławnej artystki: świeżych kwiatów, otwartych butelek szampana chłodzących się w kubełku z lodem, kanapek z kawiorem, które wnosi na srebrnej tacy boy w hotelowej liberii. Niewidomy mężczyzna grywa zapewne na skrzypcach w knajpach podrzędnej kategorii, noc w noc okradany przez szatniarzy. Ale w pogodnych popołudniowych godzinach harmonia jego własnych kompozycji wypełnia całą przestrzeń i ogarnia koleje życia, dodając im brakującego sensu; srebrne tony wznoszą się wysoko, aż po fantazyjne zwieńczenia drapaczy chmur. Uczennica z babcią staruszką wygrzewają się w słońcu na pustym skwerku wciśniętym między gmachy banków i towarzystw ubezpieczeniowych, gdzie zawsze mają dla siebie wszystkie ławki. Nowożeńcy latami toczą sprawę rozwodową i spotykają się już tylko na salach sądowych. On, o skroniach przyprószonych pierwszą siwizną, ma się żenić z ładną córką amerykańskiego milionera. Ona właśnie zakłada wielki sklep ze ślubnymi strojami, pełen olśniewająco białych szyfonowych sukien z welonami i smokingów czarnych jak smoła.
Matka rodziny jest spokojna, jakby zastrzyk na uspokojenie nigdy nie przestał działać, a ojciec zaharowuje się na śmierć przy taśmie montażowej w wielkiej fabryce aut. Chciałby swoim niewdzięcznym dzieciom zapewnić życie lepsze niż jego własne. Ale dzieci, nie oglądając się na nic, już brną ku swoim przyszłym klęskom. Tej jednej rodzinie Ameryka nie przyniosła pomyślnej odmiany losu. Żal zapewne był nazbyt wielki. Przywieźli go ze sobą, i choć robią wszystko, żeby o nim zapomnieć, nie potrafią. Bólu takiego jak ten, który kiedyś przypadł im w udziale, nie uśmierzy żadne lekarstwo, nawet śmierć.
Szczęśliwe zakończenia nigdy nie bywają szczęśliwsze, niż to możliwe. Wydawałoby się, że przynoszą, tak samo jak wiosenne odwilże, obiecujący początek czegoś nowego, lecz jest inaczej. Odsłaniają tylko przegniłą materię zawiedzionych nadziei. Pomyślne zwroty akcji nie przynoszą ulgi, przeżarte pleśnią niezamierzonych ironicznych znaczeń, nasiąknięte zatęchłą rozpaczą minionych sezonów. I to z nich właśnie, z tych zakończeń nie kończących niczego, wykiełkują nowe historyjki.