Chyba nie mówisz serio!
Należę teraz do zespołu. Do drużyny. Do kasty. Reprezentujemy sześć narodów, trzy kontynenty, cztery religie i dwie picie. Tworzymy szczęśliwą kompanię braci z jedną siostrą, która również jest szczęśliwa, bo ma oddzielną łazienkę.
Ostro pracujemy, ostro się wygłupiamy, ostro pijemy, a nawet ostro śpimy. Tak naprawdę jesteśmy ostrzy. Z bronią obchodzimy się w sposób, który zdradza, że wiemy, jak obchodzić się z bronią, dyskutujemy o polityce w sposób, który zdradza, że nauczyliśmy się spoglądać na sprawy z szerszej perspektywy.
Nazywamy się Miecz Sprawiedliwości.
Co dwa tygodnie rozbijamy obóz w innym miejscu i jak dotąd czerpaliśmy wodę z rzek w Libii, Bułgarii, Karolinie Południowej i Surinamie. Nie wodę do picia, rzecz jasna, bo tę dostarcza się nam w plastikowych butelkach, które dwa razy w tygodniu przylatują razem z czekoladą i papierosami. Natenczas Miecz Sprawiedliwości wydaje się opowiadać za wodą marki Badoit, ponieważ jest „delikatnie gazowana” i godzi frakcje bąbelkowców i bezbąbelkowców.
Nie mogę zaprzeczyć, że kilka ostatnich miesięcy zmieniło nas wszystkich. Trudy treningu fizycznego, walki wręcz, ćwiczeń komunikacyjnych, ćwiczeń z bronią, planowania taktycznego i strategicznego — wszystko to rodziło się w ponurym duchu podejrzliwości i współzawodnictwa. Z radością mogę oznajmić, że ten etap mamy już za sobą, a w jego miejscu kwitnie autentyczny i godny podziwu esprit de corps. Nauczyliśmy się rozumieć niektóre żarty po tym, jak opowiedziano je tysiąc razy; zdarzyły się romanse, które wypaliły się w atmosferze przyjaźni; wszyscy gotujemy, wyrażając wzajemne uznanie kiwaniem głową i pomrukami zachwytu nad specjalnościami każdej osoby. Moja specjalność — jedna z najbardziej popularnych — to hamburgery z sałatką ziemniaczaną. Sekret tkwi w surowym jajku.
Jest połowa grudnia i niedługo mamy się udać do Szwajcarii, gdzie planujemy trochę pojeździć na nartach, trochę sobie odpocząć i trochę postrzelać do holenderskiego polityka.
Nieźle się bawimy, żyje nam się dobrze i czujemy się ważni. Czego więcej można oczekiwać od życia?
Naszym przywódcą, o ile w ogóle uznajemy pojęcie przywództwa, jest Francisco; dla jednych Francis, dla innych Cisco, a dla mnie, w tajnych wiadomościach wysyłanych do Solomona, Pan Kurator. Francisco twierdzi, że urodził się w Wenezueli jako piąte z ośmiorga rodzeństwa i że jako dziecko cierpiał na chorobę Heinego-Medina. Nie mam powodu, by wątpić w jakąkolwiek z tych informacji. Choroba Heinego-Medina ma podobno wyjaśniać uschniętą prawą nogę i teatralne utykanie, które wydaje się pojawiać i znikać w zależności od jego nastroju oraz tego, o co zamierza kogoś poprosić. Latifa uważa, że jest przystojny. Przyznałbym jej rację, o ile komuś podobają się metrowej długości rzęsy i oliwkowa skóra. Francisco jest drobny, muskularny i gdybym szukał kogoś do roli Byrona, prawdopodobnie zadzwoniłbym do niego; zwłaszcza że jest absolutnie fantastycznym aktorem.
Dla Latify Francisco jest bohaterskim starszym bratem — mądrym, wrażliwym i wielkodusznym. Dla Bernharda ponurym, niewzruszonym profesjonalistą. Dla Cyrusa i Hugona płomiennym idealistą, który nigdy nie poprzestaje na tym, co ma. Dla Benjamina jest nieśmiałym mędrcem, ponieważ Benjamin wierzy w Boga i chce być pewien każdego kroku. A dla Ricky'ego, anarchisty z Minnesoty, z brodą i stosownym akcentem, Francisco jest poklepującym wszystkich po plecach, pijącym piwo, rockandrollowym awanturnikiem, który zna na pamięć wiele piosenek Bruce'a Springsteena. Francisco naprawdę potrafi zagrać wszystkie wymienione role.
Jeżeli istnieje w ogóle prawdziwy Francisco, to myślę, że ujrzałem go pewnego dnia podczas lotu z Marsylii do Paryża. Mamy taki system, że podróżujemy w parach, ale siedzimy osobno. Zajmowałem fotel przy przejściu sześć rzędów za Franciskiem. W pewnym momencie pięcioletni chłopiec siedzący z przodu kabiny pasażerskiej zaczął płakać i jęczeć. Matka wypięła go z pasów i zaczęła prowadzić przez przejście w kierunku toalety. Nagle samolotem rzuciło lekko na bok, a chłopak potknął się i wpadł na Francisca.
Francisco uderzył go.
Nie mocno. I nie pięścią. Gdybym występował w tej sprawie w charakterze jego prawnika, mógłbym nawet argumentować, że doszło jedynie do mocnego pchnięcia mającego na celu pomóc chłopcu w powrocie do pionu. Ale nie jestem prawnikiem, a Francisco bezsprzecznie go uderzył. Nie sądzę, aby ktokolwiek poza mną to zauważył, a sam chłopiec był tak zaskoczony, że przestał płakać. Jednak ta instynktowna reakcja pod tytułem „Odpierdol się” wobec pięcioletniego dziecka powiedziała mi wiele o Franciscu.
Pomijając to zdarzenie, a przecież, mój Boże, każdemu zdarza się czasem gorszy dzień, nasza siódemka dogaduje się ze sobą zupełnie dobrze. Naprawdę. Pogwizdujemy podczas pracy.
Jedna rzecz, która mogła nas zgubić — jako że zgubiła niemal wszystkie grupowe przedsięwzięcia w historii ludzkości — zwyczajnie się nie ziściła. Nie ziściła się, ponieważ my, Miecz Sprawiedliwości, architekci nowego porządku światowego i chorążowie wolności, autentycznie dzielimy się myciem naczyń.
Nie słyszałem, aby kiedykolwiek wcześniej się to zdarzyło.
Miasteczko Mürren — wolne od samochodów, śmieci i zaległości w płaceniu rachunków — leży w cieniu trzech słynnych szczytów: Panny (Jungfrau), Mnicha (Mönch) i Ogra (Eiger). Jeżeli pasjonują was tego typu opowieści, być może zainteresuje was legenda, według której Mnich broni cnoty Panny przed zakusami Ogra — pełni tę funkcję z powodzeniem i najwyraźniej bez większego wysiłku od czasu oligocenu, kiedy niepowstrzymane procesy geologiczne wyszarpnęły te trzy masywy skalne z posad ziemi i wyniosły je w górę, powołując do istnienia.
Mürren to niewielkie miasteczko z bardzo małymi szansami na stanie się większym. Ponieważ można się do niego dostać tylko helikopterem lub kolejką linową, na górę dostarcza się jedynie ograniczoną ilość kiełbasek i piwa pozwalających zaspokoić głód i pragnienie mieszkańców oraz turystów. Mieszkańcy uważają ten stan rzeczy za korzystny. W Mürren znajdują się trzy duże hotele, z tuzin mniejszych pensjonatów oraz sto rozproszonych chałup i domków letniskowych; wszystkie mają przesadnie wysokie dachy dwuspadowe, za sprawą których każdy dom w Szwajcarii wygląda, jakby jego większa część została zakopana pod ziemią. Co, biorąc pod uwagę obsesję Szwajcarów na punkcie schronów przeciwatomowych, zapewne odpowiada prawdzie.
Mimo że miasteczko zostało zaprojektowane i zbudowane przez Anglika, kurort ten nie ma obecnie szczególnie angielskiego charakteru. W lecie pojawiają się tam Niemcy i Austriacy, aby pospacerować i pojeździć na rowerach; a w zimie przyjeżdżają na narty Włosi, Francuzi, Japończycy i Amerykanie — generalnie wszyscy, którzy porozumiewają się międzynarodowym językiem jaskrawokolorowych strojów sportowych.
Szwajcarzy przyjeżdżają przez cały rok, aby zarabiać pieniądze. Wszyscy wiedzą, że najwięcej pieniędzy zarabia się między listopadem a kwietniem w znajdujących się poza trasami narciarskimi sklepikach i obiektach bureau de change. Istnieje nadzieja, że w przyszłym roku — najwyższy czas! — zarabianie pieniędzy stanie się sportem olimpijskim. Szwajcarzy już zacierają ręce.
Jednak Francisco uznał Mürren za wyjątkowo atrakcyjny cel naszej pierwszej wycieczki szczególnie z jednego powodu. Wszyscy mamy lekką tremę, nawet Cyrus, a to przecież człowiek twardy jak skała. W związku z tym, że Mürren jest miejscowością małą, szwajcarską, praworządną i trudno dostępną, nie pracuje tam żaden policjant.
Nawet na pół etatu.
Bernhard i ja przyjechaliśmy dziś rano i zameldowaliśmy się w swoich pokojach; on w hotelu Jungfrau, ja w Eiger.
Dziewczyna w recepcji obejrzała dokładnie mój paszport, jakby po raz pierwszy widziała coś takiego, po czym przez następnych dwadzieścia minut wypytywała mnie o mnóstwo rzeczy, które szwajcarscy hotelarze chcą wiedzieć o swoich gościach, zanim pozwolą im się położyć do łóżka. Jeżeli dobrze pamiętam, zatkało mnie na chwilę przy pytaniu o drugie imię nauczyciela geografii, a już na — pewno zawahałem się przy kodzie pocztowym akuszerki, która asystowała przy porodzie mojej prababki. Poza tym śpiewająco odpowiedziałem na wszystkie pytania.
Rozpakowałem się i przebrałem w pomarańczowo-żółto-liliową wiatrówkę, bo właśnie w czymś takim należy chodzić w ośrodku narciarskim, jeżeli nie chce się rzucać w oczy, następnie wyszedłem wolnym krokiem z hotelu i ruszyłem w górę do miasteczka.
Było piękne popołudnie; takie, dzięki któremu człowiek uświadamia sobie, że Bóg potrafi czasami naprawdę dobrze poradzić sobie z pogodą i widokami. o tej porze dnia na oślich łączkach prawie nikt nie jeździł, mimo że jeszcze przez dobrą godzinę miały panować dobre warunki narciarskie. Później słońce chowało się za Schilthornem, a ludzie nagle przypominali sobie, że jest połowa grudnia, a oni znajdują się ponad dwa tysiące metrów nad poziomem morza.
Przez jakiś czas siedziałem przed barem i udawałem, że piszę pocztówki, od czasu do czasu rzucając okiem na stado niesamowicie młodych francuskich dzieci, które jeździły za instruktorką po stoku w krokodylim szyku. Każde z nich było mniej więcej rozmiaru gaśnicy, miało na sobie goretex i kaczy puch warty trzysta funtów. Ślizgały się i wiły za swoją amazonką, niektóre w pozycji wyprostowanej, inne zgięte wpół, a jeszcze inne były zbyt małe, aby dało się powiedzieć, czy są wyprostowane, czy zgięte wpół.
Zacząłem się zastanawiać, ile jeszcze czasu minie, zanim na stokach zaczną się pojawiać ciężarne matki, zjeżdżające na brzuchach, wykrzykujące polecenia techniczne i gwiżdżące Mozarta.
Tego dnia wieczorem Dirk Van Der Hoewe w towarzystwie szkockiej żony Rhony i dwóch nastoletnich córek przybył o ósmej do hotelu Edelweiss. Mieli za sobą długą — sześciogodzinną podróż. Dirk był zmęczony, rozdrażniony i tłusty.
W dzisiejszych czasach politycy zazwyczaj nie są tłuści — albo dlatego, że mają więcej pracy, albo dlatego, że wyborcy doszli do wniosku, iż wolą mieć możliwość zobaczenia obu stron wybieranej osoby bez konieczności przechylania się na boki — niemniej jednak Dirk wydawał się opierać temu trendowi. Stanowił fizyczną pamiątkę po ubiegłym wieku, kiedy polityką zajmowano się między drugą a czwartą po południu, przed wciśnięciem się w wymyślne spodnie i udaniem się na wieczór pikieta i foie gras. Miał na sobie dres i buty z futerkiem, wcale nie aż tak niecodzienny strój u Holendra, oraz parę okularów podskakujących na różowej tasiemce na piersiach.
Razem z Rhoną stali na środku holu i dyrygowali roznoszeniem wspaniałych bagaży z napisem Louis Vuitton, podczas gdy ich nachmurzone córki kopały w podłogę, pogrążając się w swoim pełnym złości, nastoletnim piekle.
Obserwowałem ich z baru. Bernhard obserwował ich zza stojaka na gazety.
Jutro przeprowadzimy próbę techniczną, oznajmił Francisco. Róbcie wszystko dwa razy wolniej, nawet cztery razy wolniej, ale jeżeli pojawi się jakiś problem albo cokolwiek, co może się nim stać, zatrzymajcie się i to sprawdźcie. Dzień później miała nastąpić próba ze strojami, w normalnym tempie z kijkiem narciarskim jako karabinem, ale dziś ograniczyliśmy się do próby technicznej.
W skład drużyny wchodziłem ja i Bernhard oraz Hugo i Latifa w odwodzie; mieliśmy nadzieję, że jej pomoc nie okaże się konieczna, ponieważ nie umiała jeździć na nartach. Podobnie jak Dirk — w Holandii znajduje się bardzo niewiele pagórków wyższych niż paczka papierosów — ale on zapłacił za swoje wakacje, umówił się z fotoreporterem, że ten uwieczni na zdjęciu zatroskanego męża stanu podczas wypoczynku, a w ogóle niech go piekło pochłonie, jeżeli przynajmniej nie spróbuje.
Obserwowaliśmy, jak Dirk i Rhona wypożyczają sprzęt, po czym, stękając, stąpają ciężko w butach narciarskich; obserwowaliśmy, jak mozolnie wspinają się pięćdziesiąt metrów w górę po oślej łączce, przystając co chwilę, aby podziwiać widok i pomajstrować przy sprzęcie; obserwowaliśmy, jak Rhona przygotowuje się do zjazdu, a Dirk znajduje sto pięćdziesiąt powodów, aby nigdzie się nie ruszać; po czym wreszcie, kiedy wszystko zaczęło nas swędzieć od stania w bezruchu i nicnierobienia przez tak długi czas, zobaczyliśmy jak holenderski wiceminister finansów, blady z przejęcia, ześlizguje się trzy metry w dół po stoku i siada.
Wymieniliśmy z Bernhardem spojrzenia. Pozwoliliśmy sobie na to po raz pierwszy od momentu przyjazdu. Musiałem się odwrócić, żeby podrapać się w kolano.
Kiedy ponownie zwróciłem wzrok na Dirka, on również się śmiał. Śmiech ten mówił: jestem rozpalonym do czerwoności przez adrenalinę maniakiem szybkiej jazdy, który tak pragnie niebezpieczeństw, jak inni mężczyźni pragną kobiet i wina. Często podejmuję zawrotne ryzyko i na dobrą sprawę już dawno powinienem był zginąć. Moje dni są policzone.
Powtórzyli to ćwiczenie trzy razy, za każdym podchodząc dodatkowy metr w górę stoku, aż wreszcie Dirk przegrał z własną tuszą i małżonkowie wycofali się do restauracji na lunch. Kiedy ruszyli ciężkim krokiem w dół stoku, ja spojrzałem w górę, szukając wzrokiem córek. Miałem nadzieję, że uda mi się ocenić poziom ich umiejętności narciarskich, a co za tym idzie odległość, na jaką przeciętnie mogłyby się oddalić w ciągu dnia. Gdyby jeździły dziwnie wyprostowane jak tyczki, spodziewałbym się, że zostaną na niższych stokach, trzymając się w pobliżu rodziców. Gdyby potrafiły jeździć i gdyby nienawidziły — Dirka i Rhony choć w połowie tak, jak na to wyglądało, znajdowałyby się już na Węgrzech.
Nigdzie ich nie dostrzegłem. Już miałem się odwrócić i zjechać w dół, kiedy zauważyłem mężczyznę stojącego na wierzchołku nade mną i patrzącego się w dolinę. Znajdował się za daleko, abym mógł wyczytać coś z jego twarzy, ale mimo wszystko w idiotyczny sposób wyróżniał się z tłumu. I to nie tylko dlatego, że nie miał ani nart, ani kijków, ani butów narciarskich, ani okularów przeciwsłonecznych, ani nawet wełnianej czapki.
Tym, co wyróżniało go z tłumu, był brązowy płaszcz przeciwdeszczowy kupiony z ogłoszenia znalezionego na ostatnich stronach „Sunday Express”.
Ta noc schorzały dzień mi przypomina.
— Kto pociągnie za spust?
Solomon musiał poczekać na odpowiedź.
Tak naprawdę musiał czekać na każdą odpowiedź, ponieważ w przeciwieństwie do niego znajdowałem się na lodowisku. Wykonanie jednego kółka i udzielenie odpowiedzi zabierało mi około trzydziestu sekund, tak więc co rusz nadarzała się okazja, aby go zirytować. Nie żebym potrzebował wielu okazji, rozumiecie. Dajcie mi tylko tycią okazję, a doprowadzę was do szału.
— Masz na myśli spust w znaczeniu przenośnym? — zapytałem, mijając go.
Zerknąłem przez ramię i zobaczyłem, że Solomon uśmiechnął się i podniósł lekko podbródek niczym pobłażliwy ojciec, a następnie wrócił do oglądania curlingu.
Kolejne okrążenie. Z głośników ryczała radosna szwajcarska melodia umpaumpa.
— Mam na myśli spust, panie. Właśnie ten…
— Ja.
I znów odjechałem.
Bez wątpienia udało mi się załapać, o co chodzi w jeżdżeniu na łyżwach. Zacząłem naśladować finezyjną przeplatankę sunącej przede mną młodej Niemki i wychodziła mi — ona zupełnie dobrze. Zacząłem też powoli za nią nadążać, co sprawiało mi przyjemność. Musiała mieć około sześciu lat.
— Karabin? — to znów Solomon. Mówił, zasłaniając usta dłońmi; wyglądało, jakby w nie chuchał.
Tym razem na odpowiedź musiał zaczekać dłużej, ponieważ przewróciłem się na drugim końcu lodowiska i przez jedną czy dwie chwile miałem wrażenie, że złamałem sobie miednicę. Okazało się jednak, że nie. A szkoda, bo rozwiązałoby to wszystkie moje problemy.
Węszcie dojechałem do niego.
— Przyjedzie jutro — powiedziałem.
Prawda wyglądała akurat nieco inaczej. Ale w okolicznościach towarzyszących tej szczególnej formie składania meldunku powiedzenie całej prawdy zajęłoby około półtora tygodnia.
Karabin nie przejeżdżał jutro. Jego części znajdowały się już na miejscu.
W dużej mierze za moją namową Francisco zgodził się na pm L96A1. Wiem, nazwa nie brzmi specjalnie efektownie, a nawet niespecjalnie wpada w ucho, ale pm nazywany w armii brytyjskiej „zieloną pukawką” — przypuszczalnie dlatego, że jest zielony i jest pukawką — wystarczająco dobrze wypełnia swoje zadanie. Zadaniem tym jest wystrzelenie naboju 7, 62 milimetra z dostateczną celnością, aby zapewnić wyszkolonemu, choć okazjonalnemu strzelcowi, którym z całą pewnością miałem zostać, pewność trafienia w cel z odległości pięciuset pięćdziesięciu metrów.
Poinformowałem Francisca, że nie zdecyduję się na karabin, jeżeli jego rozrzut, niezależnie od gwarancji producenta, wyniesie choć cal na dystansie dwustu metrów (mniej w razie bocznego wiatru).
Udało mu się zdobyć „zieloną pukawkę” w wersji rozkładanej lub, jakby to woleli określić producenci, w postaci „dyskretnego karabinka snajperskiego”. Innymi słowy, przewozi się go w częściach, a większość części znajdowała się już w Mürren. Skrócona luneta dotarła jako dwustumilimetrowy obiektyw w aparacie Bernharda z ukrytą w środku oprawką; zamek występował w roli rączki brzytwy Hugona, podczas gdy Latifie udało się przewieźć dwa naboje Remington Magnum w obcasach idiotycznie drogiej pary butów z lakierowanej skóry. Brakowało nam jedynie lufy, która miała przyjechać do Wengen na dachu alfy romeo Francisca — razem z innymi podłużnymi przyrządami, których ludzie używają do uprawiania sportów zimowych.
Cyngiel przywiozłem sam w kieszeni spodni. Zapewne nie wykazałem się specjalną pomysłowością.
Postanowiliśmy obejść się bez osady i muszki, ponieważ trudno je ukryć, a szczerze mówiąc, nie są konieczne. Podobnie jak dwójnóg. Broń palna to w ostatecznym rozrachunku rurka, kawałek ołowiu i odrobina prochu. Obłożenie jej dużymi ilościami włókien węglowych i przyczepienie na dole kilku pasków nie sprawi, że osoba, do której się strzela będzie bardziej martwa. Jedynym koniecznym dodatkiem, który czyni broń naprawdę śmiercionośną — a na szczęście trudno go zdobyć, nawet w naszym podłym Starym Świecie — jest ktoś gotowy wymierzyć i wystrzelić.
Ktoś taki, jak ja.
Solomon nie powiedział mi niczego o Sarze. Ani słowa. Jak się czuła, gdzie przebywała — wystarczyłaby mi nawet informacja, co miała na sobie, kiedy widział ją po raz ostatni.
Być może Amerykanie zakazali mu przekazywania mi jakichkolwiek informacji. Dobrych albo złych. „Słuchaj, Dawidzie, słuchaj uważnie. Przeprowadzona przez nas analiza profilu psychologicznego Langa sugeruje negatywną reakcję na przychodzące dane miłosne”. Coś w tym stylu. Z dodatkiem kilku zwrotów w rodzaju „Skopmy im tyłki”. Ale z drugiej strony Solomon znał mnie na tyle dobrze, żeby samodzielnie podjąć decyzję, co może mi powiedzieć, a czego nie może. Nie powiedział nic, więc albo nie miał żadnych informacji na temat Sary, albo nie miał dobrych wieści. Możliwe jednak, że głównym powodem, dla którego nie powiedział mi nic na jej temat, a główny powód to zawsze powód najprostszy, był fakt, iż go o to nie zapytałem.
Sam nie wiem dlaczego.
Zastanawiałem się nad tym, leżąc w wannie w swoim pokoju w Eiger. Odkręcałem kurki stopami i dolewałem sobie co kwadrans pół litra lub litr gorącej wody. Możliwe, że bałem się tego, co mogę usłyszeć. A może brałem pod uwagę ryzyko związane z sekretnymi spotkaniami z Solomonem; wydłużając je pogaduszkami na temat ludzi, którzy zostali w domu, narażałem na niebezpieczeństwo jego i swoje życie. Ten powód wydał mi się jednak odrobinę wątpliwy.
A może po prostu los Sary przestał mnie obchodzić? Do tego wyjaśnienia doszedłem na końcu, krążąc wokół niego ostrożnie, przyglądając mu się, trącając je od czasu do czasu zaostrzonym patykiem, aby przekonać się, czy wstanie i mnie ugryzie. Być może tylko udawałem przed sobą, że zaangażowałem się w operację z powodu Sary, podczas gdy w rzeczywistości powinienem w końcu przyznać, że odkąd przystąpiłem do Miecza Sprawiedliwości, poznałem ciekawych ludzi, odnalazłem głębszy cel w życiu i miałem więcej powodów, aby wstać rano z łóżka.
To oczywiście było kompletnie nieprawdopodobne.
To czysty absurd.
Położyłem się z powrotem do łóżka i zasnąłem snem zmęczonego.
Było zimno. Na to właśnie zwróciłem najpierw uwagę, kiedy rozsunąłem zasłony. Zimne, szare, „nie zapomina), że jesteśmy w Alpach, synku” zimno. Na naszą korzyść przemawiał fakt, że niska temperatura mogła zatrzymać bardziej opieszałych narciarzy w łóżkach, ale jednocześnie spowolniłaby moje palce do 33 obrotów na minutę i niezwykle utrudniłaby, jeżeli w ogóle uniemożliwiła, celowanie. Co gorsza, odgłos strzału niósłby się na większą odległość.
„Zielona pukawka” nie jest szczególnie głośną bronią — w odróżnieniu od ml6, którego wystrzał śmiertelnie przeraża ludzi, zanim w ogóle doleci do nich pocisk — kiedy jednak trzyma się ją w ręku i ustawia celownik na szanowanym europejskim mężu stanu, zaczyna się zwracać uwagę na takie drobiazgi jak hałas. W istocie zaczyna się zwracać uwagę na wszystko. Pragnie się, aby ludzie łaskawie odwrócili wzrok w inną stronę. Kiedy naciska się spust, wiedząc, że w promieniu pół mili filiżanki zatrzymają się w połowie drogi do ust, otworzą się uszy, podniosą brwi, a z kilkuset ust wyleją się w kilku tuzinach języków słowa: „A co to, kurwa, było?”, to taka świadomość zaczyna odrobinę przeszkadzać. W tenisie nazywa się to paraliżem przed wykonaniem uderzenia. Nie mam pojęcia, jak się na to mówi w przypadku zamachu na czyjeś życie. Prawdopodobnie paraliż przed oddaniem strzału.
Zjadłem obfite śniadanie, uzupełniając zapasy kalorii na wypadek, gdyby moja dieta miała się radykalnie zmienić w ciągu następnych dwudziestu czterech godzin i pozostać na niższym poziomie do czasu, aż broda mi posiwieje. Następnie zszedłem do piwnicy, gdzie znajdowała się narciarnia. Zastałem tam uchachaną rodzinę Francuzów, sprzeczających się, kto ma czyje rękawiczki, gdzie się podział krem do opalania, dlaczego buty narciarskie tak bardzo uwierają. Usadowiłem się jak najdalej od nich i zająłem się przygotowaniem sprzętu.
Aparat fotograficzny Bernharda dużo ważył i dziwnie wyglądał. Sprawiał mi ból za każdym razem, kiedy obijał się o moją klatkę piersiową, przy tym wydawał się dwa razy bardziej fałszywy niż w rzeczywistości. Zamek karabinu i jeden nabój schowałem do nylonowej torebki uwiązanej w pasie, a lufę wcisnąłem w jeden z kijków narciarskich — oznaczony czerwoną kropką na rączce na wypadek, gdybym nie potrafił odróżnić kijka ważącego sto siedemdziesiąt gramów od tego ważącego ponad półtora kilograma. Pozostałe trzy naboje wyrzuciłem przez okno w łazience, wychodząc z założenia, że jeden musi mi wystarczyć, w przeciwnym razie znajdę się w jeszcze większych tarapatach — a nie sądziłem, abym mógł sobie poradzić z większymi tarapatami. Zmarnowałem minutę na wyczyszczenie paznokci czubkiem cyngla, a następnie owinąłem starannie ten mały kawałek metalu w papierową serwetkę i wepchnąłem go do kieszeni.
Wstałem, wziąłem głęboki oddech i przeczłapałem obok la familie do toalety.
Człowiek skazany na śmierć zwymiotował solidne śniadanie.
Latifa zatknęła okulary przeciwsłoneczne na czubku głowy, co znaczyło „bądź w pogotowiu”, co nie znaczyło nic. Brak okularów — rodzina Van Der Hoewe gra w pchełki w hotelu. Okulary na nosie znaczyły, że udali się na stok.
Okulary na czubku głowy znaczyły: oni mogą, ty możesz, ja mogę, cokolwiek może.
Przeciąłem podnóże oślej łączki, kierując się ku stacji kolejki linowej. Zastałem tam Hugona ubranego w pomarańcze i turkusy. On również miał okulary przeciwsłoneczne na czubku głowy.
Pierwsze, co zrobił, to popatrzył na mnie.
Mimo wszystkich pogadanek, całego szkolenia, ponurego przytakiwania wskazówkom wygłaszanym przez — Francisca — mimo tego wszystkiego, Hugo patrzy! prosto na mnie. Zorientowałem się natychmiast, że nie przestanie, dlatego odwzajemniłem spojrzenie, licząc, że w ten sposób zakończę sprawę.
Oczy mu błyszczały. Nie da się tego inaczej opisać. Błyszczały z radości, podniecenia i gotowości, jak u dziecka w Wigilię.
Sięgnął dłonią do ucha i poprawił słuchawkę walkmana. Typowy entuzjasta narciarstwa, można by się skrzywić z niechęcią na jego widok; nie wystarczy takiemu, że sunie na nartach przez najpiękniejszy pejzaż na ziemskim padole, musi jeszcze przesłonić go sobie piosenkami Guns N'Roses. Prawdopodobnie sam bym się zdenerwował, widząc te słuchawki, gdybym nie wiedział, że tak naprawdę były podłączone do umieszczonej na biodrze krótkofalówki i że po drugiej stronie Bernhard nadawał swego rodzaju prognozę pogody dla statków.
Uzgodniliśmy, że nie będę miał przy sobie radia. Rozumowaliśmy w ten sposób, że gdybym został złapany — Latifa ścisnęła moje ramię, kiedy Francisco to powiedział — nikt nie będzie miał powodu przypuszczać, że mam wspólników.
Tak więc mogłem polegać jedynie na Hugonie i jego błyszczących oczach.
Na szczycie Schilthornu, na wysokości nieco powyżej trzech tysięcy metrów, położona jest, lub postawiona, restauracja Piz Gloria; zadziwiający melanż szkła i metalu. Za równowartość porządnego samochodu sportowego można tam usiąść i wypić kawę, a w bezchmurny dzień rozkoszować się widokiem na co najmniej sześć państw.
Jeżeli mamy ze sobą choć trochę wspólnego, spędzilibyście zapewne większość owego bezchmurnego dnia na zastanawianiu się, o jakie sześć państw chodzi, a gdyby zostało wam jeszcze trochę czasu, poświęcilibyście go — na rozważania, jak u licha mieszkańcy Mürren wznieśli ten budynek i jak wielu z nich musiało zginąć w trakcie. Kiedy widzi się tego typu budowlę, a jednocześnie ma się świadomość, jak długo trzeba czekać, by przeciętny brytyjski przedsiębiorca budowlany przysłał wycenę aneksu kuchennego, zaczyna się podziwiać Szwajcarów.
Restauracja na szczycie Schilthornu znana jest również z tego, że nakręcono w niej kiedyś jeden z filmów o Jamesie Bondzie. Od tego czasu przylgnęła do niej dziwna nazwa Piz Gloria, a najemca uzyskał prawo do sprzedaży pamiątek związanych z agentem 007 każdemu, kto nie zbankrutował, kupując filiżankę kawy.
Krótko mówiąc, każda osoba goszcząca w Mürren po prostu musiała odwiedzić to miejsce, jeżeli tylko miała ku temu sposobność. Rodzina Van Der Hoewe uznała — uprzedniego wieczoru podczas kolacji, na którą podano boeuf en croute — że zdecydowanie taką sposobność mają.
Wysiedliśmy z Hugonem na górnej stacji kolejki linowej i każdy z nas udał się w swoją stronę. Ja wszedłem do środka, westchnąłem i pokręciłem głową, zdumiony schludnością tego wysokogórskiego lokalu, podczas gdy Hugo kręcił się na zewnątrz, paląc papierosa i majstrując przy wiązaniach. Starał się pielęgnować swój image poważnego narciarza, którego interesują wyłącznie strome stoki i sypki śnieg, a w ogóle to nie zawracajcie mi głowy, bo ta solówka na basie brzmi po prostu fantastycznie. Cieszyłem się, że mnie przypadła rola idioty z rozdziawiona gębą.
Napisałem kilka pocztówek — z jakiegoś powodu wszystkie do mężczyzny imieniem Colin — i od czasu do czasu zerkałem na dół na Austrię, Włochy i Francję lub jakieś inne pokryte śniegiem miejsce, aż w końcu kelnerzy zaczęli się irytować. Zacząłem się właśnie zastanawiać, czy dałoby się naciągnąć budżet Miecza Sprawiedliwości na drugą filiżankę kawy, kiedy kątem oka zauważyłem poruszającą się kolorową plamę. Podniosłem wzrok i zobaczyłem Hugona machającego z tarasu widokowego.
Zauważyli go również pozostali goście w restauracji. Prawdopodobnie zauważyły go tysiące ludzi w Austrii, Włoszech i Francji. Ogólnie rzecz biorąc, dał pokaz żałosnej amatorszczyzny i gdyby w pobliżu znajdował się Francisco, trzepnąłby porządnie Hugona, jak to musiał wielokrotnie czynić podczas szkolenia. Ale Francisco znajdował się gdzie indziej, a Hugo zupełnie bez powodu robił z siebie wielokolorowego głupka, a ze mnie bełkoczący pod nosem wrak człowieka. Jedynym pozytywnym aspektem sytuacji był fakt, iż żaden z zaciekawionych gapiów nie był w stanie określić, do kogo konkretnie macha Hugo.
A to dlatego, że miał na nosie okulary przeciwsłoneczne.
Pierwszą część trasy pokonałem w spokojnym tempie. Z dwóch powodów: po pierwsze, w chwili oddania strzału chciałem mieć możliwie równy oddech, a po drugie i ważniejsze, bałem się — wprost panicznie się bałem — złamać nogę i zostać zniesionym na noszach z góry z dużą liczbą elementów karabinka snajperskiego ukrytych w różnych zakamarkach ubrania.
Zjeżdżałem zatem powoli, ześlizgując się bokiem na nartach, wykonując maksymalnie szerokie skręty, łagodnie trawersując najtrudniejsze odcinki stoku, aż w końcu dojechałem do granicy lasu. Ostrość nachylenia trochę mnie niepokoiła. Każdy głupi widział, że Dirk i Rhona nie jeździli na tyle dobrze, aby pokonać tę trasę bez ogromnej liczby upadków; być może nawet upadków, po których się nie wstaje. Na miejscu przyjaciela Dirka, czy nawet jakiegoś nieobojętnego przypadkowego narciarza, powiedziałbym Dirkowi, żeby dał sobie spokój. Zjedź na dół kolejką i znajdź jakiś łagodniejszy stok.
Ale Francisco nie miał wątpliwości, jaką decyzję podejmie Dirk. Był przekonany, że zna go wystarczająco dobrze. Przeprowadzona przez Francisca analiza wskazywała, że Dirk niechętnie sięgał do portfela — przypuszczam, że to jedna z pożądanych cech ministra finansów — tymczasem, gdyby zdecydowali się z żoną zrezygnować, musieliby zapłacić grube pieniądze za zjazd kolejką linową na dół.
Francisco zapewnił mnie, że Dirk zjedzie z góry na nartach.
Tak na wszelki wypadek polecił Latifie, aby wpadła poprzedniego wieczoru do baru w hotelu Edelweiss, w czasie gdy Dirk wlewał sobie tam do gardła kilka kieliszków brandy, i porozpływała się nad odwagą każdego, kto zmierzyłby się z trasą narciarską ze Schilthornu. Dirk wyglądał zrazu na nieco zaniepokojonego, ale trzepoczące rzęsy Latify i jej falujący biust sprawiły, że wziął się w garść i obiecał następnego wieczoru postawić jej drinka, jeżeli uda mu się zjechać na dół w jednym kawałku.
Latifa skrzyżowała palce za plecami i obiecała, że przyjdzie o dziewiątej.
Hugo zatrzymał się, wyznaczając pozycję celu, i stał tam teraz, paląc papierosa, uśmiechał się i generalnie fantastycznie bawił. Przejechałem obok niego i zatrzymałem się dziesięć metrów dalej między drzewami, również po to, by pokazać sobie i Hugonowi, że wciąż potrafię podejmować decyzje. Odwróciłem się i spojrzałem w kierunku szczytu, sprawdzając pozycję, kąty, osłonę, po czym dałem Hugonowi znak głową.
Wyrzucił papierosa, wzruszył ramionami i ruszył w dół, wykonując niepotrzebnie widowiskowy skok na muldzie i wzbijając tuman śniegu przy perfekcyjnym hamowaniu po drugiej stronie zjazdu około sto metrów dalej. Odwrócił się do mnie tyłem, rozpiął kombinezon i zaczął siusiać na skały.
Mnie również chciało się siusiu. Coś mi jednak mówiło, że jeżeli zacznę, to nigdy nie przestanę; będę siusiać, aż zostanie ze mnie tylko sterta ubrań.
Odczepiłem obiektyw aparatu fotograficznego, zdjąłem osłonę i spojrzałem przez okular w górę stoku. Szkło natychmiast zaparowało, w związku z tym rozpiąłem kurtkę i włożyłem pod nią lunetę, aby się ogrzała.
Było zimno i cicho. Słyszałem, jak drżą mi palce, kiedy zacząłem składać karabin.
Zobaczyłem go. Znajdował się może osiemset metrów ode mnie. Był równie tłusty, jak zawsze; typ sylwetki, o której marzą snajperzy. Jeżeli w ogóle miewają jakieś marzenia.
Nawet z tej odległości widać było, że Dirk przeżywa ciężkie chwile. Język ciała wypowiadał się krótkimi, zwięzłymi zdaniami. Nie. Przeżyję. Tego. Zjazdu. Tyłek wypięty, klatka piersiowa wysunięta do przodu, nogi sztywne ze strachu i wyczerpania; jechał w ślamazarnym tempie sunącego lodowca.
Rhona radziła sobie nieco lepiej, ale niewiele. Niezgrabnie, nerwowo, choć z coraz większą wprawą, sunęła w dół stoku jak tylko potrafiła najwolniej, starając się nie wysforować zanadto przed swojego żałosnego męża.
Czekałem.
Kiedy zbliżyli się na pięćset metrów, zacząłem szybko oddychać, nasycając krew tlenem, aby przygotować się do odciągnięcia kurka i przytrzymania go w takiej pozycji, kiedy znajdą się w odległości niecałych dwustu metrów. Wydychałem delikatnie powietrze kącikiem ust, aby nie zaparować ponownie lunety.
Kiedy zbliżyli się na niecałe czterysta metrów, Dirk wywrócił się po raz piętnasty i najwyraźniej nie miał zamiaru szybko się podnieść. Widząc, że nie może złapać oddechu, odciągnąłem radełkowany uchwyt zamka, odbezpieczając karabin. Zmieniająca pozycję iglica wydała potwornie głośny trzask. Jezus Maria, ale będzie huk. Nagle zacząłem rozmyślać o lawinach i musiałem powstrzymać się od snucia szalonych fantazji, w których leżałem przysypany tysiącami ton śniegu. A co, gdyby nikt nie znalazł mojego ciała przez dwa lata? Mogło się okazać, że anorak, który mam na sobie, okaże się koszmarnie niemodnym kawałkiem materiału, kiedy w końcu mnie odkopią. Zamrugałem pięć razy, starając się uspokoić oddech, wyobraźnię i narastającą panikę. Było za zimno, aby mogła zejść lawina. Do tego potrzeba ogromnej ilości śniegu, a następnie silnego słońca. Żaden z tych warunków nie został spełniony. Weź się w garść. Zmrużyłem oczy i spojrzałem przez lunetę. Dirk ponownie stanął na nogi.
Patrzył na mnie.
A przynajmniej patrzył na linię drzew, wycierając gogle ze śniegu.
Nie mógł mnie widzieć. To było niemożliwe. Siedziałem przyczajony za zaspą, w której wykopałem wąziuteńki rowek na karabin. Nieregularny gąszcz drzew zapewniał mi doskonały kamuflaż. Na pewno mnie nie widział.
Na co zatem patrzył?
Ostrożnie schyliłem głowę, chowając się za zaspą i rozejrzałem w poszukiwaniu samotnego przełajowca, zabłąkanej kozicy, zespołu rewiowego z musicalu No, No, Nanette — czegokolwiek, co mogło przykuć wzrok Dirka. Wstrzymałem oddech i powoli obróciłem głowę z lewej strony na prawą, starając się wychwycić jakikolwiek nietypowy dźwięk.
Cisza.
Pomalutku podniosłem się i mrużąc oczy, spojrzałem przez lunetę. W lewo, w prawo, w górę i w dół.
Dirk zniknął.
Niczym amator podskoczyłem, rozpaczliwie przeczesując wzrokiem szczypiącą w oczy, rozmazującą kształty — biel. Poczułem w ustach smak krwi, serce waliło mi jak młotem w oszalałej próbie wydostania się na zewnątrz.
Tam. Dwieście siedemdziesiąt metrów. Poruszał się szybciej. Zaczął odważnie szusować na wypłaszczonym odcinku stoku, przez co wyniosło go na drugą stronę nartostrady. Zamrugałem raz jeszcze, przytknąłem prawe oko do lunety i zamknąłem lewe.
Znajdował się w odległości stu osiemdziesięciu metrów. Wciągnąłem powietrze długim, spokojnym oddechem i znieruchomiałem, kiedy płuca napełniły się do trzech czwartych objętości.
Dirk trawersował stok. Trawersował stok i linię strzału. Z łatwością utrzymywałem go w polu widzenia lunety — mogłem wystrzelić w każdym momencie — ale wiedziałem, że muszę oddać najpewniejszy strzał w życiu. Oparłem palec na spuście, likwidując niewielki luz mechanizmu oraz luz między drugim a trzecim stawem palca, i czekałem.
Zatrzymał się w odległości około stu czterdziestu metrów. Obejrzał się do tyłu, a następnie obrócił w moim kierunku. Pot lał się z niego strumieniami, dyszał z wysiłku, ze strachu i świadomości tego, co zaraz nastąpi. Ustawiłem nici celownicze lunety w centralnym punkcie na jego klatce piersiowej. Tak jak obiecałem Franciscowi. Tak jak obiecałem wszystkim.
Naciśnij. Nigdy nie ciągnij. Naciśnij spust tak powoli i delikatnie, jak tylko potrafisz.
Dobry wieczór. Minęła dziewiąta. Rozpoczynamy serwis informacyjny stacji BBC.
Nie wyjechałem z Mürren przez następnych trzydzieści sześć godzin. Sam wpadłem na ten pomysł.
Policja zacznie poszukiwania od sprawdzenia pociągów, przekonywałem Francisca. Każdy, kto wyjedzie lub spróbuje wyjechać w ciągu dwunastu godzin od zabójstwa, zostanie zatrzymany na wieki, niezależnie od tego, czy jest winny, czy nie.
Francisco przygryzł wargę, aż wreszcie uśmiechnął się delikatnie z aprobatą. Pozostanie w miasteczku uznał, jak sądzę, za rozwiązanie dowodzące opanowania i odwagi, a opanowanie i odwaga były przymiotami, które Francisco z całą pewnością pragnął zobaczyć pewnego dnia obok swojego nazwiska w artykule w „Newsweeku”. Na zdjęciu posępna twarz, obok tytuł „Francisco: opanowany i odważny”. Coś w tym guście.
Ja z kolei chciałem pozostać w Mürren głównie po to, by porozmawiać z Solomonem, ale uznałem, że o tym prawdopodobnie lepiej nie wspominać Franciscowi.
Kręciliśmy się więc oddzielnie po miasteczku i gapiliśmy się razem z innymi ludźmi na nadlatujące helikoptery. Najpierw policja, później Czerwony Krzyż, a następnie, co nieuniknione, ekipy telewizyjne. Wiadomość o zabójstwie dotarła do miasteczka w ciągu piętnastu minut, ale większość turystów wydawała się zbyt zaszokowana, aby na ten temat rozmawiać. Błąkali się po ulicach, obserwowali, marszczyli brwi i nie pozwalali oddalać się dzieciom.
Szwajcarzy siedzieli w barach i szeptali między sobą; albo byli zdenerwowani, albo zaniepokojeni, jak cała sprawa wpłynie na ich interesy. Trudno powiedzieć. Oczywiście niepotrzebnie się niepokoili, ponieważ do zmroku we wszystkich barach i restauracjach zapanował największy ruch, jaki kiedykolwiek widziałem. Nikt nie chciał stracić choć jednej opinii, pogłoski, choć jednego pomysłu, który pozwoliłby zinterpretować tę potworną, okropną zbrodnię.
Przede wszystkim obwiniano Irakijczyków, co w dzisiejszych czasach wydaje się standardową procedurą. Ta teoria przetrwała mniej więcej godzinę, aż mądre głowy zasugerowały, że Irakijczycy nie mogli dokonać zamachu, ponieważ nie udałoby im się nawet niepostrzeżenie dostać do miasteczka. Akcent, kolor skóry, klękanie i ustawianie się w stronę Mekki — niemożliwe, aby takie sprawy działy się pod nosem statystycznego, przebiegłego Szwajcara, nie zwracając jego uwagi.
Następnie pojawiła się teoria pięcioboisty, który wyczerpany po trzydziestokilometrowym biegu przełajowym potknął się i upadł. Jego karabinek sportowy kaliber .22 wystrzelił, zabijając Herr Van Der Hoewe w wypadku o astronomicznie znikomym prawdopodobieństwie. Jakkolwiek dziwaczna była to teoria, znalazła sporą grupę zwolenników; głównie dlatego, że wykluczała zabójstwo z premedytacją, a premedytacja to coś, czego Szwajcarzy po prostu nie zamierzają tolerować w swoim zaśnieżonym raju.
Przez jakiś czas obie pogłoski funkcjonowały równolegle, aż w końcu zrodziła się z nich naprawdę cudaczna hybryda: Van Der Hoewe zginął z rąk irackiego pięcioboisty, — uznały niezbyt mądre głowy. Iracki pięcioboista (znajomy znajomego słyszał, jak wymienia się w tym kontekście imię Mustafa) oszalał z zazdrości o sukcesy Skandynawów podczas ostatnich zimowych igrzysk olimpijskich; a tak w ogóle, to zapewne nadal grasował gdzieś na zboczach góry, poszukując wysokich, blondwłosych narciarzy.
I wtedy nagle wszystko się uspokoiło. Bary się wyludniły, pozamykano restauracyjki, a kelnerzy zaczęli wymieniać zdziwione spojrzenia, oczyszczając talerze z resztek jedzenia.
Ja również dopiero po chwili zrozumiałem, co się stało.
Turyści uznali krążące po mieście wyjaśnienia za niesatysfakcjonujące i wycofali się do swoich pokoi w hotelach, gdzie uklęknęli, pojedynczo lub dwójkami, przed wszechpotężnym, wszystkowidzącym CNN, którego Terenowy Korespondent Tom Hamilton nawet o tej porze dzielił się ze światem „najświeższymi informacjami z miejsca zdarzenia”.
Siedzieliśmy z Latifą przed telewizorem w Zum Wilden Hirsch, z tuzinem pijanych Niemców za plecami, i słuchaliśmy wywodów Toma o tym, iż „zabójstwo zostało być może dokonane przez aktywistów”. Podejrzewam, że właśnie za takie teksty Tom dostaje dwieście tysięcy dolarów rocznie. Miałem ochotę zadać mu pytanie, na podstawie jakich przesłanek udało mu się całkowicie wykluczyć możliwość, że zamachu dokonali pasywiści. Tak naprawdę mógłbym to zrobić z łatwością, ponieważ Tom bawił się w dziennikarstwo w jaskrawym świetle wolframowych reflektorów niecałe dwieście metrów od nas. Ledwie dwadzieścia minut wcześniej obserwowałem, jak technik CNN usiłował przypiąć Tomowi mikrofon do krawatu. Tom odgonił go gestem i powiedział, że sam to zrobi, bo nie chce, żeby ktokolwiek popsuł mu węzeł.
Oświadczenie miało zostać wydane o dziesiątej czasu lokalnego. Jeżeli Cyrus wykonał zadanie i oświadczenie — dotarło do CNN o czasie, pracownicy stacji zajmowali się właśnie jego weryfikacją. A jeżeli choć trochę przypominali Toma, ograniczyli się raczej do jego przeczytania Francisco nalegał na użycie słowa „hegemonia”, co prawdopodobnie trochę ich zaskoczyło.
Wiadomość ostatecznie została wyemitowana dwadzieścia pięć minut po jedenastej. Prowadzący program dziennikarz Doug Rosę odczytał ją powoli, a język jego ciała dawał wyraźnie do zrozumienia: „Boże, ci ludzie budzą moje obrzydzenie”.
Miecz Sprawiedliwości.
Mamo, chodź tu szybko. To my. Mówią o nas w telewizji.
Myślę, że gdybym chciał, mógłbym się tej nocy przespać z Latifą.
Relacja CNN składała się poza tym z wielu materiałów archiwalnych dotyczących historii terroryzmu w ciągu wieków, cofając widzów pamięcią do początku poprzedniego tygodnia, kiedy grupa baskijskich separatystów podłożyła bombę w budynku rządowym w Barcelonie. Na wizji pojawił się facet z brodą, który starał się opchnąć egzemplarze swojej książki na temat fanatyzmu. Później wróciliśmy do głównego punktu programu stacji CNN: mówienia ludziom, którzy oglądają CNN, że powinni oglądać CNN. Najlepiej w hotelu o wyższym standardzie niż ten, w którym znajdują się obecnie.
Leżałem na łóżku w Eiger, jedną ręką wlewając w siebie whisky, a drugą zaciągając się papierosem. Zacząłem się zastanawiać, co by się stało, gdyby widz CNN rzeczywiście znajdował się w jednym z reklamowanych tam hoteli wysokiej klasy w chwili emisji jego reklamy. Czy znaczyłoby to, że umarł? Albo przeniósł się do równoległego wszechświata? A może od tego momentu czas zacząłby płynąć do tyłu?
Jak rozumiecie, robiłem się coraz bardziej pijany, dlatego nie od razu usłyszałem pukanie do drzwi. A jeżeli nawet usłyszałem je od razu, po prostu wmówiłem sobie, że nic nie słyszę. Pukanie rozlegało się przez dziesięć minut, może nawet dziesięć godzin, zanim mój mózg wyrwał się z CNN-owskiego odrętwienia. Zwlokłem się z łóżka.
— Kto tam?
Cisza.
Nie miałem broni ani specjalnej ochoty, żeby jakiejś użyć, więc otworzyłem drzwi szeroko i wystawiłem przez nie głowę. Co ma być, to będzie.
Na korytarzu stał bardzo niski mężczyzna. Na tyle niski, aby zapałać prawdziwą nienawiścią do osoby o moim wzroście.
— Herr Balfour?
Na chwilę ogarnęła mnie kompletna ciemność. Ten rodzaj ciemności, który często ogarnia tajnych agentów — kiedy wirujące talerze ześlizgują się z patyków, ludzie zaczynają gubić się w tym, kim powinni być, kim naprawdę są, w której ręce powinni trzymać pióro i jak działają klamki. Odkryłem, że picie whisky zwiększa częstotliwość takich sytuacji.
Miałem świadomość, że facet gapi się na mnie, więc udałem, że kaszlę, i w tym czasie usilnie starałem wziąć się w garść. Balfour — tak czy nie? Używałem nazwiska Balfour, ale w kontaktach z kim? Byłem Langiem dla Salomona, Rickym dla Francisca, Durrellem dla większości Amerykanów, ale Balfourem… no tak. Byłem Balfourem dla obsługi hotelu, a zatem byłem również Balfourem dla policji.
Skinąłem głową.
— Pójdzie pan ze mną.
Obrócił się na pięcie i odmaszerował korytarzem. Wziąłem marynarkę, klucz do pokoju i ruszyłem za nim, ponieważ Herr Balfour był dobrym obywatelem, który zawsze przestrzegał prawa i oczekiwał od innych, że — postąpią tak samo. W drodze do windy zerknąłem na jego stopy i przekonałem się, że nosi buty na platformach Naprawdę był niesamowicie niski.
Na zewnątrz padał śnieg (przyznaję, że śnieg zazwyczaj pada na zewnątrz, ale pamiętajcie, że dopiero zaczynałem trzeźwieć). Wielkie krążki białego puchu opadały, wirując, na ziemię, niczym pozostałości po niebiańskiej bitwie na poduszki. Pokrywały wszystko, łagodziły wszystko i sprawiały, że wszystko stawało się mniej istotne.
Maszerowaliśmy przez jakieś dziesięć minut, on robił siedem kroków na mój jeden, aż dotarliśmy do małego budynku na skraju miasteczka. Była to drewniana, jednopiętrowa budowla, być może bardzo stara, a być może nie. Światło wydobywało się przez nieszczelne okiennice, a ślady na śniegu wskazywały, że wiele osób złożyło tam niedawno wizytę. A może jedna osoba cały czas czegoś zapominała.
Dziwnie się czułem na myśl, że mam wejść do środka, ale podejrzewam, że miałbym ten problem również na trzeźwo. Miałem wrażenie, że powinienem był coś ze sobą przynieść; przynajmniej złoto lub kadzidło. Nie robiłem sobie specjalnych wyrzutów o mirrę, ponieważ jakoś nigdy nie byłem pewien, co to jest.
Bardzo Niski Mężczyzna zatrzymał się przy bocznych drzwiach, zerknął na mnie przez ramię i zapukał. Po, jak się wydawało, chwili ktoś odsunął zasuwę, potem następną i jeszcze następną i jeszcze następną, po czym drzwi nareszcie się otworzyły. Siwowłosa kobieta spoglądała przez chwilę badawczo na Bardzo Niskiego Mężczyznę, przez trzy chwile na mnie, wreszcie skinęła głową i odsunęła się, wpuszczając nas do środka.
Dirk Van Der Hoewe siedział na jedynym krześle w pomieszczeniu i przecierał okulary. Miał na sobie gruby — płaszcz, szyję owiniętą szalikiem, a jego tłuste stopy rozpychały buty do granic niemożliwości. Drogie buty, czarne oxfordy ze skórzanymi sznurowadłami. Zwróciłem na nie uwagę tylko dlatego, że on sam wydawał się studiować je uważnie.
— Panie ministrze, oto Thomas Lang — powiedział Solomon.
Dirk, nie spiesząc się, skończył przecierać okulary, po czym ze wzrokiem utkwionym w ziemię wsunął je ostrożnie na nos. Wreszcie podniósł głowę i spojrzał na mnie. Niezbyt przyjaźnie. Oddychał przez usta zupełnie jak dziecko starające się usilnie nie spróbować brokułów.
— Bardzo mi miło — wyciągnąłem rękę.
Dirk zerknął na Solomona, jakby nikt go nie ostrzegł, że będzie musiał mnie także dotknąć, po czym niechętnie podał mi coś wiotkiego, mokrego i z palcami.
Przez chwilę patrzyliśmy się sobie w oczy.
— Mogę już iść? — zapytał.
Solomon milczał przez chwilę ze smutną miną, jakby liczył, że posiedzimy sobie przez jakiś czas we trójkę i zagramy w wista.
— Oczywiście, sir — powiedział.
Dopiero gdy Dirk wstał, zobaczyłem, że chociaż był gruby — naprawdę, kurczę, gruby — to i tak nie mógł się równać z rozmiarami, jakie osiągnął po przyjeździe do Mürren.
Widzicie, tak to już jest z kamizelką kuloodporną LifeTec. To wspaniały produkt, na który można liczyć w kwestii utrzymania człowieka przy życiu. Problem w tym, że niekorzystnie wpływa na sylwetkę. Noszona pod kombinezonem narciarskim sprawia, że gruby człowiek wygląda bardzo grubo, a ktoś taki, jak Dirk, przybiera rozmiary balonu zaporowego.
Nie miałem pojęcia, jaką umowę zawarto z Dirkiem. A niewykluczone, że z samym rządem Holandii, jeżeli już — o tym mowa. Z pewnością nie zamierzali się wysilać, żeby mi o tym powiedzieć. Może zbliżał się termin jego urlopu naukowego, emerytury albo i tak mieli go wylać z pracy — a może przyłapali go w łóżku z tuzinem dziesięcioletnich dziewczynek. A może po prostu dali mu dużą sumę. Jak mniemam, to czasami działa na ludzi.
Jakkolwiek to załatwili, Dirk musiał się przyczaić na kilka miesięcy dla swojego, jak również mojego, dobra. Gdyby tydzień później pojawił się na międzynarodowej konferencji, zgłaszając potrzebę uelastycznienia kursów walutowych państw Europy Północnej, wyglądałoby to wyjątkowo dziwnie i zrodziło szereg pytań. Nawet CNN mogłoby zainteresować się tą sprawą.
Dirk wyszedł bez pożegnania. Siwowłosa kobieta przecisnęła go przez drzwi, po czym holenderski minister i Bardzo Niski Mężczyzna zniknęli w mroku.
— Jak się pan czuje, sir?
Tym razem to ja siedziałem na krześle, a Solomon, odebrawszy ode mnie meldunek, krążył powoli dookoła, badając moje morale, charakter i stopień upicia. Przyciskał palec do ust i udawał, że na mnie nie patrzy.
— Dziękuję, zupełnie dobrze, Dawidzie. A ty?
— Powiedziałbym panu, że czuję ulgę. Tak. Zdecydowanie czuję ulgę.
Zaległa cisza. Zdecydowanie więcej myślał, niż mówił.
— A tak przy okazji — odezwał się w końcu — chciałbym pogratulować panu wyśmienitego strzału, sir. Moi amerykańscy koledzy prosili, aby to panu przekazać.
Solomon uśmiechnął się do mnie nieco słabowicie, zupełnie jakby dotarł do dna Pudełka Z Miłymi Rzeczami Do Powiedzenia i dopiero miał otworzyć kolejne.
— No cóż, ogromnie się cieszę, że sprawiłem im radość — powiedziałem. — Co teraz?
Zapaliłem papierosa i próbowałem puszczać kółka z dymu, ale krążący dookoła Solomon wprowadzał zakłócenia w otaczającym mnie powietrzu. Przez chwilę śledziłem wzrokiem dym oddalający się w postaci nieregularnej i zniekształconej smugi, ale ostatecznie uświadomiłem sobie, że Solomon nie odpowiedział na moje pytanie.
— Dawidzie?
— No wiem, wiem, panie — odezwał się po krótkiej pauzie. — Co teraz? To z pewnością inteligentne, sensowne pytanie, które zasługuje na możliwie najpełniejszą odpowiedź.
Zdecydowanie coś było nie tak. Solomon normalnie nie mówi w ten sposób. Ja tak mówię, kiedy jestem pijany, ale Solomon nigdy.
— No więc? — powiedziałem. — Zamykamy sprawę? Robota wykonana, czarne charaktery złapane na gorącym uczynku, ciasteczka i tytuły szlacheckie dla wszystkich?
Przystanął gdzieś za moim prawym ramieniem.
— Sprawy potoczyły się w nieco dziwnym kierunku, panie.
Obróciłem się i spojrzałem na niego. Usiłowałem się uśmiechnąć. Nie odwzajemnił uśmiechu.
— Jakiego zatem przymiotnika należałoby według ciebie użyć do opisania kierunku, w jakim potoczyły się owe sprawy? No bo jeśli próba trafienia kogoś w środek kamizelki kuloodpornej nie jest czymś dziwnym…
Nie słuchał mnie. To również było do niego niepodobne.
— Chcą, abyś ciągnął to dalej — powiedział.
Oczywiście, że chcieli. Wiedziałem o tym. Operacja nigdy nie miała na celu złapania terrorystów. Chcieli, abym kontynuował, chcieli, abyśmy nie ustawali w działaniach, aż powstanie grunt do urządzania pokazu na dużą skalę. CNN na miejscu, kamery rejestrują wszystko na żywo, a nie pojawiają się cztery godziny po zdarzeniu.
— Panie — odezwał się po chwili Solomon — muszę cię o coś zapytać i potrzebuję szczerej odpowiedzi.
Nie zabrzmiało to przyjemnie. Wszystko było nie tak. Jak czerwone wino do ryby. Jak mężczyzna w smokingu i brązowych butach. Słowa Solomona zabrzmiały również nieprzyjemnie, jak nieprzyjemna była cała sytuacja.
— No, dawaj — mruknąłem.
Naprawdę wyglądał na zaniepokojonego.
— Odpowiesz szczerze? Muszę to wiedzieć, zanim zadam pytanie.
— Nie mogę ci tego obiecać, Dawidzie — zaśmiałem się, mając nadzieję, że opuści ramiona, odpręży się i przestanie budzić moje przerażenie. — Jeżeli zapytasz, czy pachnie ci brzydko z ust, odpowiem szczerze. Jeżeli zapytasz… sam nie wiem, praktycznie o cokolwiek innego, to owszem, prawdopodobnie skłamię.
Nie wyglądał na specjalnie usatysfakcjonowanego. Oczywiście nie miał specjalnego powodu, aby czuć się usatysfakcjonowany, ale co innego mogłem mu powiedzieć?
Odkaszlnął powoli i z rozmysłem, jakby istniała możliwość, że w najbliższym czasie nie będzie mógł ponownie tego zrobić.
— Jakie dokładnie stosunki łączą cię z Sarą Woolf?
To pytanie naprawdę mnie zdeprymowało. Zupełnie nie mogłem się w tym połapać. Obserwowałem zatem, jak Solomon spaceruje powoli tam i z powrotem z zasznurowanymi wargami i marsową miną, zupełnie jak ktoś, kto stara się poruszyć temat masturbacji z nastoletnim synem. Nie żebym kiedykolwiek uczestniczył w takiej rozmowie, wyobrażam sobie jednak, że łączy się ona z oblewaniem się rumieńcami, wierceniem się na krześle oraz odkrywaniem mikroskopijnych drobinek kurzu na rękawach marynarki, które nagle wymagają wielkiej uwagi.
— Dlaczego pytasz, Dawidzie?
— Proszę, panie. Po prostu… — widziałem, że Solomon ma nie najlepszy dzień. Wziął głęboki oddech. — Po prostu odpowiedz. Proszę.
Przyglądałem mu się przez chwilę, zagniewany a jednocześnie pełen współczucia.
— Chciałeś jeszcze dodać: „Ze względu na starą przyjaźń”?
— Ze względu na cokolwiek — odparł — co sprawi, że udzielisz mi odpowiedzi, panie. Starą przyjaźń, nową przyjaźń, po prostu odpowiedz.
Zapaliłem kolejnego papierosa i przyjrzałem się własnym dłoniom, starając się, jak to robiłem wielokrotnie w przeszłości, odpowiedzieć sobie na pytanie w myślach, zanim odpowiem na nie głośno.
Sara Woolf. Szare oczy ze smugą zieleni. Ładne ścięgna. Tak, pamiętam ją.
Co do niej czułem? Miłość? Nie mogłem udzielić takiej odpowiedzi, prawda? Po prostu nie znam wystarczająco dobrze stanu, który można określić jako „bycie zakochanym”. Miłość to słowo. Dźwięk. Jego związek z określonym uczuciem jest arbitralny, niewymierny i w ostatecznym rozrachunku niezrozumiały. Nie, jeżeli nie macie nic przeciwko, wrócę do tego później.
A co ze współczuciem? Współczuję Sarze Woolf, ponieważ… ponieważ co? Straciła brata, potem ojca, a teraz została zamknięta w mrocznej wieży, pod którą sir Roland szarpie się ze składaną drabiną? Przypuszczam, że mógłbym jej współczuć z tego powodu, że to mnie przypadła rola jej wybawcy.
Przyjaźń? Na litość boską, ledwie znam tę kobietę.
A więc, co to w takim razie było?
— Kocham ją — usłyszałem czyjeś słowa i natychmiast zdałem sobie sprawę, że to ja je wypowiedziałem.
Solomon przymknął na sekundę oczy, jakbym ponownie udzielił złej odpowiedzi, po czym powoli, z ociąganiem podszedł do stołu przy ścianie, z którego podniósł małe plastikowe pudełko. Ważył je przez chwilę w dłoni jakby rozważał, czy dać je mnie, czy wyrzucić przez drzwi w śnieg. Nagle zaczął przetrząsać kieszenie. Czegokolwiek szukał, znajdowało się w ostatniej kieszeni, jaką sprawdził, a kiedy pomyślałem, że miło jest zobaczyć, jak przytrafia się to dla odmiany komuś innemu, wyciągnął z niej małą latarkę w kształcie długopisu. Podał mi ją wraz z pudełkiem, po czym się oddalił, zostawiając mnie samego.
Cóż mi pozostawało — otworzyłem pudełko. Oczywiście, że otworzyłem. Tak właśnie należy postąpić, kiedy ktoś daje ci zamknięte pudełko. Otwiera się je. Podniosłem żółte plastikowe wieczko i z miejsca zrzedła mi mina.
W pudełku znajdowały się slajdy i wiedziałem, po prostu wiedziałem, że mi się nie spodobają.
Wyciągnąłem pierwszy i przytrzymałem go przed latarką.
Sara Woolf. Bez dwóch zdań.
Słoneczny dzień, czarna suknia, Sara wysiada z londyńskiej taksówki. Dobrze. W porządku. Nie ma w tym nic złego. Uśmiecha się — szeroki, radosny uśmiech — ale tego nikt nie zakazuje. Wszystko w porządku. Nie spodziewałem się, że szlocha w poduszkę dwadzieścia cztery godziny na dobę. Okay. Następny slajd.
Płaci taksówkarzowi. Znowu nie ma w tym nic złego. Na zakończenie kursu taksówką płaci się kierowcy. Takie życie. Zdjęcie zostało zrobione obiektywem o dużej ogniskowej, co najmniej 135, prawdopodobnie więcej. Krótki czas między zdarzeniami oznaczał, że aparat wyposażono w specjalny silnik umożliwiający wykonanie wielu zdjęć w krótkim czasie. Dlaczego ktokolwiek miałby zadawać sobie trud, żeby zrobić…
Teraz idzie w stronę krawężnika. Śmieje się. Taksówkarz patrzy na jej tyłek; też bym to zrobił na jego miejscu. Ona przyglądała się tyłowi jego głowy, on przyglądał się jej tyłkowi. Uczciwa wymiana. No, może nie do końca uczciwa, ale kto mówił, że żyjemy w doskonałym świecie.
Zerknąłem na plecy Solomona. Stał z opuszczoną Kłową.
Następne zdjęcie, proszę.
Ramię mężczyzny. Tak naprawdę ramię i bark w ciemnoszarym garniturze. Sięgające w kierunku jej talii, podczas gdy ona odchyla głowę gotowa do pocałunku. Jeszcze bardziej roześmiana. I znów, czym tu się martwić? Nie jesteśmy purytanami. Kobieta może pójść sobie z kimś na lunch, może zachowywać się uprzejmie, ucieszyć się na jego widok — nie musimy z tego powodu wzywać policji, do ciężkiej cholery.
Teraz się obejmują. Ona stoi bokiem do aparatu, więc twarz jest słabo wyraźna, ale nie ulega wątpliwości, że się ściskają. Stosowny, pełny uścisk. A więc on prawdopodobnie nie jest dyrektorem jej banku. No i co z tego?
Kolejne zdjęcie jest niemal identyczne, ale zaczynają się na nim obracać. Jego głowa oddala się od jej szyi.
Teraz idą w naszą stronę, nadal się obejmują. Nie widzę jego twarzy, ponieważ blisko aparatu przechodzi przechodzień i zamazuje obraz. Ale jej twarz. Co się na niej maluje? Szczęście? Rozkosz? Radość? Zachwyt? A może tylko uprzejmość. Następny i ostatni slajd.
Coś podobnego, pomyślałem sobie. Ale numer.
— Coś podobnego — powiedziałem na głos. — Ale numer.
Solomon się nie odwrócił.
Mężczyzna i kobieta idą w naszą stronę i znam ich oboje. Przed chwilą przyznałem się do tego, że kocham tę kobietę, choć teraz nie jestem pewien, czy to rzeczywiście prawda, z każdą sekundą jestem tego coraz mniej pewien, tymczasem ten mężczyzna… no właśnie.
Wysoki. Przystojny w ten ogorzały sposób. Ma na sobie drogi garnitur. Też się śmieje. Oboje się śmieją. Uśmiechy — na dużą skalę. Tak bardzo się uśmiechają, że wygląda, jakby miały im zaraz odpaść czubki głów.
Oczywiście chciałbym wiedzieć, z jakiego, kurwa, powodu są tacy uchachani. Jeżeli któreś z nich opowiedziało żart, chciałbym go usłyszeć — samemu ocenić, czy jest wart rozerwania sobie trzustki i czy to jest żart z rodzaju tych, po których człowiek ma ochotę chwycić osobę stojącą w pobliżu i ją uścisnąć tak. Albo uścisnąć ją owak.
Oczywiście nie znam tego żartu, jestem tylko pewien że mnie by nie rozśmieszył. Niesamowicie pewien.
Mężczyzna na zdjęciu obejmujący moją ukochaną z mrocznej wieży, rozbawiający ją — napełniający ją śmiechem, napełniający ją radością i z tego, co widzę, napełniający ją także kawałkami siebie — to Russell R Barnes.
Zrobimy sobie teraz małą przerwę. Dołączcie do nas po tym, jak rzucę przez pokój pudełkiem ze slajdami.
Życie składa się ze szlochów,
pociągania nosem i uśmiechów
z przewagą pociągania nosem.
Opowiedziałem Solomonowi o wszystkim. Musiałem.
Widzicie, Solomon to mądry człowiek, jeden z najmądrzejszych, jakiego kiedykolwiek poznałem, i głupio byłoby nie skorzystać z jego intelektu i na własną rękę szukać nieporadnie wyjścia z sytuacji. Dopóki nie zobaczyłem tych zdjęć, byłem praktycznie zdany sam na siebie, samotnie żłobiłem pługiem koleinę swojego losu, nadszedł jednak czas, aby przyznać, że pług zaczął telepać się na ostrzejszych skrętach i wjechał w boczną ścianę stodoły.
Skończyłem mówić o czwartej nad ranem. Dużo wcześniej Solomon otworzył plecak i wyjął z niego rzeczy, których w jego świecie najwyraźniej nigdy nie brakuje Solomonom. Mieliśmy termos gorącej herbaty, dwa plastikowe kubki; po jednej pomarańczy i nóż do ich obrania; oraz ćwierćkilogramową czekoladę mleczną Cadbury's.
Jedliśmy, piliśmy, paliliśmy i z dezaprobatą wyrażaliśmy się o paleniu, a ja przedstawiałem opowieść o Projekcie Absolwent od początku do środka. Wyjaśniłem, że nie znajdowałem się w miejscu, w którym się znajdowałem, robiąc to, co robiłem, dla dobra demokracji; że nie chroniłem ludzi śpiących w swoich łóżkach ani nic przyczyniałem się do zwiększenia wolności i szczęśliwości na świecie; zajmowałem się jedynie — i to od samego początku — sprzedażą broni.
Co znaczyło, że Solomon również ją sprzedawał. Ja robiłem za przedstawiciela handlowego, a Solomon lokował się gdzieś w dziale marketingu. Wiedziałem, że niespecjalnie mu się to spodoba.
Solomon słuchał, kiwał głową i zadawał odpowiednie pytania w odpowiedniej kolejności i w odpowiednim czasie. Nie potrafiłem odgadnąć, czy mi uwierzył, ale ostatecznie nigdy mi się ta sztuka nie udała z Solomonem i prawdopodobnie nigdy nie uda.
Kiedy skończyłem, rozparłem się na krześle i zacząłem bawić się cząstkami czekolady, zastanawiając się, czy przywiezienie czekolady Cadbury's do Szwajcarii przypomina wiezienie drzewa do lasu; uznałem, że nie. Szwajcarska czekolada radykalnie straciła na jakości od czasów mojego dzieciństwa i obecnie nadaje się wyłącznie na prezent dla cioci. W tym samym czasie czekolada Cadbury's mozolnie czyniła postępy, stawała się lepsza i tańsza niż jakakolwiek inna czekolada na świecie. Tak przynajmniej uważam.
Diabelnie ciekawa opowieść, panie, jeżeli mogę się tak wyrazić.
Solomon stał, wpatrując się w ścianę. Gdyby znajdowało się tam okno, prawdopodobnie patrzyłby się przez okno, ale się nie znajdowało.
— Ano — zgodziłem się.
Wróciliśmy do zdjęć i zaczęliśmy się zastanawiać nad ich sensem. Przypuszczaliśmy i zakładaliśmy; byćmożeliśmy, acojeżeliśmy i chybażeliśmy; aż wreszcie, kiedy pierwsze promienie słońca zaczęły połyskiwać na śniegu i wlewać się do środka przez okiennice i szparę pod — drzwiami, uznaliśmy, że przynajmniej udało nam się rozpatrzyć sprawę ze wszystkich punktów widzenia.
Istniały trzy możliwe wyjaśnienia.
Całkiem sporo podwyjaśnień, rzecz jasna, ale na tym etapie woleliśmy nakreślić obraz sytuacji szerokimi pociągnięciami pędzla, dlatego zagarnęliśmy podwyjaśnienia na trzy główne stosy, które przedstawiały się następująco: on wciskał kit jej; ona wciskała kit jemu; żadne z nich nie wciskało kitu drugiemu, tylko po prostu się w sobie zakochali — dwoje Amerykanów spędzających ze sobą długie popołudnia w obcym mieście.
— Jeżeli ona wciska kit jemu — zacząłem po raz mniej więcej setny — jaki ma w tym cel? Co zamierza w ten sposób uzyskać?
Solomon pokiwał głową, zacisnął powieki i szybkim ruchem dłoni przetarł twarz.
— Chciała go skłonić do jakichś wyznań po odbyciu stosunku seksualnego? — wzdrygnął się, słysząc własne słowa. — Nagrywa je, filmuje czy coś w tym stylu i wysyła do „Washington Post”?
Nie bardzo mi się to podobało, jemu zresztą też.
— Powiedziałbym, że to niezbyt przekonujące.
Solomon ponownie pokiwał głową. Wciąż zgadzał się — ze mną częściej, niż na to zasługiwałem, prawdopodobnie z powodu ulgi, jaką odczuwał, widząc, że mój świat nie rozsypał się jak domek z kart — nie siedziałem na podłodze, zastanawiając się, co się stało z królem pik albo dziewiątką karo — i chciał z powrotem wzbudzić we mnie optymizm i zachęcić do racjonalnego myślenia.
— A więc to on wciska kit jej? — powiedział, przekrzywiając głowę, unosząc brwi, prowadząc mnie za rękę niczym pełen subtelności pies pasterski.
— No może — zastanawiałem się. — Uległy jeniec sprawia mniej kłopotów niż krnąbrny. A może naopowiadał — jej niestworzonych historii, zapewnił, że sytuacja jest pod kontrolą. „Po mojej interwencji sprawą zajął się sam prezydent”, coś w tym stylu.
To również nie brzmiało najlepiej.
W ten sposób została nam ewentualność numer trzy.
Z jakiego powodu kobieta taka, jak Sara Woolf, chciałaby związać się z mężczyzną takim, jak Russell P Barnes? Dlaczego miałaby z nim spacerować, śmiać się i robić najlepszy użytek z wszystkich czterech pośladków, jakimi razem dysponowali? A nie miałem większych wątpliwości, że to właśnie robili.
No, dobrze, był przystojny. Wysportowany. W głupi sposób inteligentny. Miał władzę. Dobrze się ubierał. Ale pomijając to, co jej się w nim podobało? Na litość boską, miał wystarczająco wiele lat, aby być skorumpowanym przedstawicielem jej rządu.
Wlokąc się z powrotem do hotelu, rozmyślałem nad seksualnymi urokami Russella R Barnesa. Świt zdążył już na dobre zagościć w alpejskiej stacji zimowej, a śnieg zaczął połyskiwać elektryzującą, świeżą bielą. Wchodził mi pod nogawki, skrzypiał pod butami, a ten leżący tuż przede mną wydawał się mówić: „Nie wchodź na mnie, proszę, nie wchodź… ojej”.
Russell Półdupek Barnes.
Dotarłem do hotelu i na palcach przeszedłem korytarzem do pokoju. Otworzyłem drzwi, wślizgnąłem się do środka i zastygłem w bezruchu z do połowy zdjętą wiatrówką. Po wędrówce przez śnieg, podczas której otaczało mnie jedynie alpejskie powietrze, wyczuwałem wszystkie niuanse zapachów wewnątrz budynku — zwietrzałe piwo z baru, szampon na dywanie, chlor z basenu w piwnicy, krem przeciwsłoneczny praktycznie ze wszystkich stron — a teraz dołączył do nich nowy zapach. Zapach czegoś, co z pewnością nie powinno się znajdować w moim pokoju.
Nie powinno się tam znajdować, ponieważ zapłaciłem za jedynkę, a szwajcarskie hotele słyną z rygorystycznego podejścia do tych spraw.
Latifa leżała wyciągnięta na łóżku, pogrążona we śnie, z kołdrą owiniętą wokół nagiego ciała. Wyglądała jak pastisz Rubensa.
— Gdzie ty się, kurwa, podziewałeś?
Siedziała na łóżku z kołdrą podwiniętą pod brodę, tymczasem ja ściągałem buty na drugim końcu łóżka.
— Poszedłem na spacer — wyjaśniłem.
— Gdzie na spacer? — warknęła, wciąż w nieładzie, zła, że widzę ją w takim stanie. — Jest pierdolony śnieg. Kto chodzi na spacer w pierdolonym śniegu? Co tam robiłeś?
Zrzuciłem drugi but i powoli obróciłem się w jej stronę.
— Latifa, zastrzeliłem dziś człowieka — jako Ricky wymawiałem jej imię Laddifa. — Pociągnąłem za spust i zastrzeliłem człowieka.
Odwróciłem się i wlepiłem wzrok w podłogę; żołnierz-poeta, zniesmaczony okrucieństwem bitwy.
Kołdra rozluźniła się pode mną. Odrobinę. Przyglądała mi się przez jakiś czas.
— Spacerowałeś przez całą noc?
Westchnąłem.
— Spacerowałem. Siedziałem. Myślałem. Sama wiesz, ludzkie życie…
Ricky w moim wykonaniu był człowiekiem nie do końca swobodnie radzącym sobie z konwersacją, dlatego musiało minąć trochę czasu, zanim udzielił tej odpowiedzi. Pozwoliliśmy, aby refleksja o ludzkim życiu unosiła się przez chwilę w powietrzu.
— Wielu ludzi umiera, Rick — stwierdziła. — Śmierć czai się wszędzie. Wszędzie zdarzają się morderstwa.
Kołdra rozluźniła się jeszcze bardziej i zobaczyłem, że Latifa położyła delikatnie rękę na brzegu łóżka tuż obok mojej.
Dlaczego każda napotkana osoba częstowała mnie tym argumentem? Wszyscy tak robią, więc postąpiłbyś bardzo nienowocześnie, nie przyłączając się do nas. Nagle naszła mnie ochota, żeby uderzyć ją w twarz i powiedzieć, kim jestem i co naprawdę sądzę o całej sprawie. Że zamordowanie Dirka, zamordowanie kogokolwiek, nie zmieni niczego poza pieprzonym ego Francisca, które i tak było już na tyle rozdęte, że mogło pomieścić dwukrotną liczbę ubogich tego świata oraz kilka milionów burżujów w oddzielnym pokoju.
Na szczęście jestem zimnokrwistym zawodowcem, więc tylko przytaknąłem i zwiesiłem głowę, powzdychałem jeszcze trochę i przyglądałem się, jak jej dłoń pełznie w stronę mojej.
— To dobry znak, że nie czujesz się z tym dobrze — powiedziała po chwili namysłu. Oczywiście nie myślała za wiele, ale jednak. — Gdybyś nie czuł nic, oznaczałoby to, że nie ma w tobie żadnej miłości, żadnej namiętności. A bez namiętności jesteśmy nikim.
Z nią też niespecjalnie kimś jesteśmy, pomyślałem i zacząłem zdejmować koszulę.
Trochę się pozmieniało, widzicie. W mojej głowie.
Ostatecznie szalę przeważyły zdjęcia — uświadomiły mi, że od dłuższego czasu błąkałem się w świecie cudzych sporów. Teraz doszedłem do punktu, w którym przestałem się czymkolwiek przejmować. Przestałem się przejmować Morderstone'em i helikopterami; Sarą Woolf i Barnesem; ONealem i Solomonem czy Franciskiem i Mieczem pieprzonej Sprawiedliwości. Nie zależało mi, kto wygra w tym sporze albo kto wygra w tej wojnie.
A w szczególności przestałem się przejmować sobą.
Palce Latify musnęły tył mojej głowy.
Jeżeli chodzi o seks, wydaje mi się, że mężczyźni znajdują się między młotem a miękkim, zwiotczałym, usprawiedliwiającym się kowadłem.
Mechanizmy rządzące seksualnością obu płci zwyczajnie do siebie nie pasują — tak wygląda przerażająca prawda. Jeden z nich to mały samochód nadający się do robienia zakupów, szybkich wypadów na miasto, niezwykle łatwy do parkowania; drugi to samochód kombi, zaprojektowany do długich podróży z dużym ładunkiem — ogólnie rzecz biorąc, większy, bardziej skomplikowany i trudniejszy w utrzymaniu. Nie kupuje się fiata pandy do przewożenia antyków z Bristolu do Norwich, podobnie jak nie kupuje się volva w żadnym innym celu. Po prostu różnią się od siebie, to wszystko.
Nie mamy odwagi się z tym pogodzić — ponieważ jednakowość stała się obowiązującą religią, a heretyków tępi się teraz równie mocno jak dawniej — ja jednak zamierzam się z tym pogodzić, ponieważ zawsze mi się wydawało, że pokora wobec faktów to jedyna rzecz, która pozwala przetrwać racjonalnemu człowiekowi. Z pokorą podchodź do faktów, zuchwale do opinii, jak powiedział kiedyś George Bernard Shaw.
A tak naprawdę nie powiedział. Chciałem tylko podeprzeć swoją opinię jakimś autorytetem, ponieważ wiem, że wam się ona nie spodoba.
Jeżeli mężczyzna poddaje się urokowi erotycznej chwili… No cóż, to właściwie wszystko. Chwila. Spazm. Ulotny moment. Z drugiej strony, jeżeli się powstrzymuje, starając się przypomnieć sobie jak najwięcej nazw z katalogu farb Dulux albo wymyślając jakiś sposób na odroczenie służby wojskowej, oskarża się go o techniczną oziębłość. Tak czy owak, współczesny heteroseksualny mężczyzna musi się piekielnie namęczyć, aby po stosunku seksualnym doczekać się jakichkolwiek wyrazów uznania.
Zgoda, samo uznanie nie jest oczywiście celem tego rodzaju aktywności. Niemniej jednak łatwo tak mówić — komuś, kto się już z tym uznaniem spotyka. A w dzisiejszych czasach mężczyźni po prostu mają z tym wielki problem. Na seksualnej arenie mężczyzna podlega ocenie według kobiecych standardów. Możecie sobie prychać, cmokać z niezadowoleniem i wciągać powietrze, jak tylko chcecie najgłośniej, ale to prawda. (Tak, oczywiście mężczyźni oceniają kobiety w innych dziedzinach — traktują je protekcjonalnie, tyranizują je, wykluczają, uciskają i sprawiają, że czują się nieszczęśliwe — ale w sprawie palenia się ze wstydu skład sędziowski ustalają kobiety. To fiat panda ma udawać volvo, a nie na odwrót. ) Nie spotyka się mężczyzn krytykujących kobiety za to, że potrzebują piętnastu minut, żeby osiągnąć orgazm; a jeżeli spotykacie takich mężczyzn, to nie słyszycie w ich wypowiedzi zawoalowanego zarzutu słabości, arogancji lub egocentryzmu. Taki mężczyzna najczęściej po prostu zwiesi głowę i powie, że jej ciało jest tak a nie inaczej skonstruowane, tego właśnie ode mnie oczekiwała, a ja nie sprostałem zadaniu. Dałem dupy. Zaraz sobie pójdę, znajdę tylko drugą skarpetkę.
Bądźmy szczerzy — to niesprawiedliwość granicząca ze śmiesznością. Na tej samej zasadzie śmieszne byłoby stwierdzenie, że fiat panda to gówniany samochód tylko dlatego, że z tyłu nie mieści się w nim szafa. Można by go nazwać gównianym z tysiąca innych powodów — psuje się, zużywa mnóstwo oleju albo ma żółtozieloną karoserię ze słowem „turbo” napisanym patetycznie na tylnej szybie — ale nie jest gówniany z powodu tej jednej cechy, dla której został specjalnie zaprojektowany: niewielkich rozmiarów. Podobnie trudno nazwać volvo gównianym samochodem tylko dlatego, że nie wciśnie się między barierki na parkingu pod Safeways, pozwalając właścicielowi uniknąć płacenia za postój.
Jeżeli chcecie, możecie mnie przywiązać do pala, obłożyć chrustem i podpalić, ale twierdzę, że te dwie maszyny — wyraźnie różnią się od siebie i tyle. Zaprojektowano je do różnych zadań, różnych prędkości, różnych typów dróg. Różnią się od siebie. Nie są takie same. Są do siebie niepodobne.
W porządku, wreszcie to wyrzuciłem z siebie. I nie czuję się dzięki temu ani trochę lepiej.
Uprawialiśmy z Latifą seks dwukrotnie przed śniadaniem i raz po. Do późnego ranka zdążyłem dojść do umbry palonej, która znajdowała się na pozycji trzydzieści jeden. To chyba mój rekord.
— Mogę cię o coś zapytać, Cisco? — odezwałem się.
— Jasne, Rick. Wal śmiało.
Zerknął na mnie i zapalił papierosa.
Zastanawiałem się przez długą, ciągnącą się, minnesotańską chwilę.
— Kto za to wszystko płaci?
Zanim odpowiedział, przejechaliśmy jakieś dwa kilometry.
Siedzieliśmy w alfie romeo należącej do Francisca, tylko we dwóch, pokonując stopniowo Autoroute de Soleil z Marsylii do Paryża. Czułem, że jeżeli jeszcze raz puści kasetę z Born In The USA, prawdopodobnie dostanę krwotoku z nosa.
Upłynęły trzy dni od zabójstwa Dirka Van Der Hoewe, a Miecz Sprawiedliwości czuł się niezwyciężony, ponieważ gazety zajęły się innymi sprawami, a policjanci drapali się po skomputeryzowanych, gromadzących dane wywiadowcze głowach z braku jakichkolwiek dobrych tropów.
— Kto za to wszystko płaci? — powtórzył w końcu Francisco, bębniąc palcami po kierownicy.
— No.
Autostrada buczała dookoła.
— Dlaczego pytasz?
Wzruszyłem ramionami.
— Po prostu… no wiesz… tak się zastanawiam.
Zaśmiał się niczym szalony rockandrollowiec.
— Ricky, przyjacielu, lepiej się nie zastanawiaj. Zajmij się działaniem. Jesteś dobry w działaniu. Trzymaj się tego.
Też się zaśmiałem, ponieważ Francisco uważał, że właśnie takimi słowami poprawi mi humor. Gdyby był piętnaście centymetrów wyższy, zmierzwiłby mi włosy niczym wielkoduszny starszy brat.
— No wiem. Tak się jednak zastanawiałem…
Przerwałem. Na trzydzieści sekund obaj wyprostowaliśmy się na siedzeniach, kiedy mijał nas ciemnoniebieski peugeot Gendarrne. Francisco zmniejszył odrobinę prędkość i go przepuścił.
— Tak się zastanawiałem — podjąłem — że jak na przykład płaciłem czekiem w hotelu… i pomyślałem, że to kupa pieniędzy… no wiesz… nasza szóstka… hotele i w ogóle… bilety lotnicze… kupa pieniędzy. I zacząłem się zastanawiać… skąd się one biorą? No bo przecież ktoś musi za to płacić, co nie?
Francisco pokiwał mądrze głową, jakby starał się pomóc mi w rozwiązaniu skomplikowanego problemu z dziewczyną.
— Jasne, Ricky. Ktoś za to płaci. Przez cały czas ktoś musi płacić.
— No właśnie. Tak sobie właśnie pomyślałem. Ktoś musi za to płacić. No więc zastanawiałem się właśnie… no wiesz… kto to jest?
Przez chwilę patrzył przed siebie, po czym powoli odwrócił się i obrzucił mnie przeciągłym spojrzeniem. Tak przeciągłym, że musiałem nieustannie zerkać na drogę przed nami, sprawdzając, czy nie zbliżamy się do konwoju skaczących z pasa na pas tirów.
Między tymi spojrzeniami, wpatrywałem się w niego najbardziej niewinnym wzrokiem głupka, na jaki tylko — mnie było stać. Starałem się w ten sposób powiedzieć, te Ricky nie jest niebezpieczny. Ricky to szczery żołnierz. Ricky to prosty człowiek, który po prostu chce się dowiedzieć, kto od kogo dostaje wypłatę. Ricky nie jest nigdy nie był i nie będzie — zagrożeniem.
Zachichotałem nerwowo.
— Może powinieneś patrzeć się na drogę — mruknąłem. — To znaczy… no wiesz.
Francisco przygryzł wargę, po czym niespodziewanie się zaśmiał i z powrotem odwrócił się przodem do kierunku jazdy.
— Pamiętasz Grega? — odezwał się radosnym, melodyjnym głosem.
Zmarszczyłem brwi, ponieważ poza sprawami, które zdarzyły się w trakcie kilku ostatnich godzin, Ricky nie był pewien, czy cokolwiek dobrze pamięta.
— Greg — powtórzył. — W porsche. Z cygarami. Zrobił ci zdjęcie do paszportu.
Odczekałem chwilę, po czym energicznie pokiwałem głową.
— No jasne, pamiętam Grega. Jeździł porsche.
Francisco uśmiechnął się. Może pomyślał, że nie ma — znaczenia, co mi powie, bo i tak wszystko zapomnę, zanim dojedziemy do Paryża.
— To właśnie on. Bo widzisz, Greg to przebiegły gość.
— Tak? — zdziwiłem się, jakbym pierwszy raz słyszał to określenie.
— No pewnie — powiedział Francisco. — Naprawdę przebiegły. Przebiegły gość z dużą ilością pieniędzy. Przebiegły gość z dużą ilością różnych rzeczy.
Przez chwilę zastanawiałem się nad jego słowami.
— A mnie się wydawało, że to dupek — stwierdziłem.
Francisco zerknął na mnie zaskoczony i zaraz potem — wybuchnął salwami radosnego śmiechu, raz za razem uderzając pięścią w kierownicę.
— Jasne, że to dupek — wykrzyknął. — Pieprzony dupek, tak właśnie.
Śmiałem się razem z nim, promieniejąc z dumy, że udało mi się rozbawić mistrza. W końcu się uspokoiliśmy, a Francisco nachylił się do magnetofonu i wyłączył Bruce'a Springsteena. O mało go nie ucałowałem.
— Greg współpracuje z jeszcze jednym gościem — powiedział Francisco, niespodziewanie poważnym tonem. — W Zurychu. Zajmują się finansami. Obracają pieniędzmi na duża skalę, robią interesy. Bardzo różne interesy. Rozumiesz?
Spojrzał na mnie, a ja posłusznie zmarszczyłem brwi, udając niezwykle skupionego. Wydawało mi się, że tego właśnie oczekiwał.
— W każdym razie do Grega trafiają te pieniądze. Dostaje polecenie, że ma zrobić z nimi to, zrobić tamto. Przetrzymać. Stracić. Cokolwiek.
— To znaczy, że mamy konto bankowe? — zapytałem, szczerząc zęby w uśmiechu.
Francisco również się uśmiechnął.
— Jasne, że mamy konto bakowe, Ricky. Mamy mnóstwo kont bankowych.
Potrząsnąłem głową ze zdumienia nad pomysłowością tego rozwiązania, po czym ponownie zmarszczyłem brwi.
— A więc Greg za nas płaci, zgadza się? Ale nie swoimi pieniędzmi?
— Nie, nie swoimi. Zajmuje się tym i bierze procent. Duży procent, jak sądzę, biorąc pod uwagę, że on jeździ porsche, a ja mam tylko pieprzona alfę. Ale pieniądze nie należą do niego.
— A więc do kogo? — zapytałem. Pewnie za szybko. — To znaczy do jednej osoby? Do kilku czy jak?
— Do jednej osoby — powiedział Francisco, po czym obrzucił mnie ostatnim, rozstrzygającym spojrzeniem, badając mnie, oceniając, próbując sobie przypomnieć — wszystkie momenty, kiedy go zirytowałem, i wszystkie momenty, kiedy był ze mnie zadowolony; rozważając, czy zasłużyłem na tę informację, której nie miałem prawa ani powodu usłyszeć. Pociągnął nosem, co robił zawsze, kiedy przygotowywał się do powiedzenia czegoś ważnego.
— Nie znam nazwiska — powiedział. — To znaczy prawdziwego. Tym niemniej używa pewnego nazwiska do załatwiania spraw finansowych. W bankach.
— Tak?
Starałem się, aby nie zauważył, że wstrzymuję oddech. Cisco droczył się ze mną, dla zabawy odwlekając odpowiedź.
— Tak? — powtórzyłem.
— Nazywa się Lucas — powiedział w końcu. — Michael Lucas.
Skinąłem głową.
— Fajnie.
Po chwili przyłożyłem głowę do szyby i udawałem, że śpię.
Coś się szykuje, myślałem, słuchając dudnienia kół na autostradzie wiodącej do Paryża, i Bóg jeden raczy wiedzieć co. Ktoś wciela w życie dziwną filozofię. Tyle tylko, że ja nie zdawałem sobie z tego wcześniej sprawy.
Zawsze przyjmowałem, że przykazanie „Nie zabijaj” znajduje się na szczycie listy. Jako to najważniejsze. Należało oczywiście wystrzegać się pożądliwego spoglądania na tyłki sąsiadek; podobnie cudzołóstwa, oddawania czci cudzym bogom, nie wolno też zapominać o czczeniu ojca swego i matki swojej.
Ale „Nie zabijaj” — to naprawdę prawdziwe Przykazanie. Takie, które wszyscy pamiętają, ponieważ wydaje się najsłuszniejsze, najsprawiedliwsze i najbardziej kategoryczne.
Wszyscy zapominają, że nie należy mówić fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu. W porównaniu z „Nie zabijaj” wydaje się to zupełnie błahe. Przypomina czepianie się. Jak mandat za nieprawidłowe parkowanie.
Kiedy jednak zostanie skierowane przeciwko tobie i kiedy instynktownie reagujesz na nie, na kilka sekund, zanim mózg ma w ogóle szansę przetrawić to, co usłyszał, zdajesz sobie sprawę, że życie, moralność, wartości nie funkcjonują tak, jak to sobie wyobrażałeś.
Morderstone strzelił Mike'owi Lucasowi w gardło i była to jedna z najbardziej niegodziwych rzeczy, jakie kiedykolwiek widziałem, w życiu wypełnionym przecież obserwowaniem niegodziwych czynów. Ale kiedy Morderstone postanowił, dla wygody, rozrywki lub porządku administracyjnego, dać fałszywe świadectwo przeciwko człowiekowi, którego zabił — zabierając mu nie tylko fizyczne życie, ale również życie moralne; jego istnienie, pamięć, reputację; posługując się jego nazwiskiem, szargając je po to tylko, aby zatrzeć za sobą ślady — aby mógł zrzucić winę za to, co się miało zdarzyć, na dwudziestoośmioletniego pracownika CIA, któremu odrobinę pomieszało się w głowie, to właśnie w tym momencie z mojego punktu widzenia sprawy uległy zasadniczej zmianie.
W tym właśnie momencie naprawdę się wkurzyłem.
Chyba urwał mi się guzik od spodni.
Dostaliśmy od Francisca dziesięć dni urlopu na odpoczynek.
Bernhard powiedział, że spędzi je w Hamburgu i jego spojrzenie wskazywało, że mogło chodzić o seks. Cyrus pojechał do Evian Les Bains, ponieważ umierała jego matka — później okazało się, że umierała w Lizbonie, a Cyrus po prostu chciał znaleźć się jak najdalej od niej. Benjamin i Hugo polecieli do Hajfy żeby trochę ponurkować. Francisco zamierzał zostać w naszej siedzibie w Paryżu, odgrywając rolę samotnego dowódcy.
Ja zapowiedziałem, że jadę do Londynu. Latifa postanowiła zabrać się ze mną.
— Będziemy się zajebiście bawić w Londynie. Pokażę ci supermiejsca. Londyn to wspaniałe miasto — uśmiechnęła się do mnie promiennie i zatrzepotała rzęsami po całym pokoju.
— Spierdalaj — powiedziałem. — Jeszcze by tego brakowało, żebyś mi się cały czas pałętała pod nogami.
Przyznaję, że były to ostre słowa i naprawdę żałowałem, że musiałem tak to ująć. Niemniej jednak poruszanie się po Londynie z Latifą u boku, w sytuacji, gdy jakiś neptek mógł krzyknąć za mną na ulicy: „Thomas, kopę — lat! Kim jest ta sikoreczka?”, wiązało się z okropnym ryzykiem. Chciałem dysponować pełną swobodą ruchów, a zerwanie z Latifą wydawało się jedynym sposobem, aby ją sobie zapewnić.
Oczywiście mogłem wymyślić jakąś bajeczkę o konieczności odwiedzenia dziadków, siedmiorga dzieci lub doradcy w klinice chorób wenerycznych, ale ostatecznie uznałem zwykłe „spierdalaj” za najmniej skomplikowane.
Z Paryża poleciałem do Amsterdamu, posługując się paszportem Balfoura, następnie spędziłem godzinę, starając się zgubić Amerykanów, którzy mogliby nabrać ochoty do podążenia moim śladem. Nie żeby mieli ku temu jakiś szczególny powód. Zamach w Mürren przekonał większość z nich, że byłem zaufanym członkiem zespołu, poza tym Solomon zalecił, aby dali mi większą swobodę do czasu następnego kontaktu.
Mimo to chciałem, aby przez kilka następnych dni wszystkie pary brwi pozostały proste i nieuniesione, aby nikt nie powiedział: „No, no, a co to jest?”, przyglądając się czemuś, co robiłem, lub jakiemuś miejscu, do którego się udałem. Dlatego na lotnisku Schiphol kupiłem bilet do Oslo, wyrzuciłem go, następnie zaopatrzyłem się w nowy komplet ubrań i nową parę okularów przeciwsłonecznych, po czym udałem się z nimi do toalety. Po krótkim wahaniu wyłoniłem się z niej jako Thomas Lang, powszechnie znany jako kompletne zero.
Przyleciałem na Heathrow o szóstej wieczorem i zameldowałem się w hotelu Post House, który jest bardzo praktyczny, ponieważ znajduje się blisko lotniska; jest też strasznym miejscem, ponieważ znajduje się blisko lotniska.
Wziąłem długą kąpiel, zwaliłem się na łóżko z paczką papierosów oraz popielniczką i wykręciłem numer do Ronnie. Musiałem poprosić ją o przysługę — tego rodzaju — przysługę, do której trzeba najpierw drugą stronę urobić — więc przygotowałem się na długie posiedzenie.
Rozmawialiśmy długo, co sprawiło mi przyjemność; przyjemność w ogóle, ale szczególną przyjemność z tego powodu, że to Morderstone miał zapłacić za połączenie. Miał też zapłacić za szampana i stek, który zamówiłem u obsługi hotelowej, oraz lampę, którą rozbiłem, kiedy potknąłem się o krawędź łóżka. Widziałem oczywiście, że zarobienie takich pieniędzy prawdopodobnie zajmuje mu jedną setną sekundy, ale z drugiej strony, kiedy idzie się na wojnę, trzeba umieć żywić się tego rodzaju małymi zwycięstwami.
W oczekiwaniu na duże.
— Proszę spocząć, panie Collins.
Recepcjonistka przycisnęła guzik i powiedziała do nie — wiadomo kogo:
— Pan Collins do pana Barraclougha.
Oczywiście powiedziała to do kogoś. W gąszczu włosów miała ukryty maleńki mikrofon przyczepiony do słuchawek. Uświadomiłem sobie to jednak dopiero po pięciu minutach, podczas których poważnie zastanawiałem się, czy nie zadzwonić do kogoś z informacją, że recepcjonistka ma zwidy.
— Przyjdzie za minutkę — rzuciła. Nie jestem pewien, czy do mnie, czy do mikrofonu.
Znajdowaliśmy się w biurach Smeetsa Velde Kerkpleina, który dzięki swojemu nazwisku miałby przynajmniej szansę zapisać na swoim koncie sporo punktów w scrabble. Występowałem jako Arthur Collins, malarz z Taunton.
Nie wiedziałem, czy Philip będzie pamiętał Arthura Collinsa, ale nie miało to większego znaczenia. Potrzebowałem jednak najmniejszego punktu zaczepienia, aby dostać się do jego biura na dwunastym piętrze, a Collins — wydawał się najlepszym pomysłem. W każdym razie czymś lepszym od Gościa, Który Spal Kiedyś Z Twoja Narzeczoną.
Wstałem i zacząłem powoli krążyć po pokoju, przekrzywiając głowę na bok tak, jak to czynią malarze, i przyglądając się wiszącym na ścianach dziełom sztuki korporacyjnej. W większości były to ogromne szaroturkusowe bohomazy z dziwnymi — naprawdę bardzo dziwnymi — smugami szkarłatu. Obrazy wyglądały, jakby zaprojektowano je w laboratorium (i prawdopodobnie tak było) do zmaksymalizowania poczucia pewności siebie i optymizmu u osób, które po raz pierwszy inwestowały pieniądze w SVK.
Na końcu korytarza otworzyły się gwałtowanie żółte dębowe drzwi i pojawiła się w nich głowa Philipa. Przyglądał mi się przez chwilę badawczo, wyszedł na zewnątrz i zaprosił gestem do środka.
— Arthur — odezwał się z lekkim wahaniem. — Co słychać?
Miał na sobie jasnożółte szelki.
Philip stał odwrócony do mnie tyłem i nalewał filiżankę kawy.
— Nie mam na imię Arthur — powiedziałem, sadowiąc się na krześle.
Rzucił mi szybkie spojrzenie przez ramię i natychmiast wrócił do przerwanej czynności.
— Cholera — rzucił i zaczął ssać mankiet od koszuli. Odwrócił się i krzyknął w kierunku otwartych drzwi. — Jane, kochana, przynieś nam ścierkę, jeżeli możesz.
Przyjrzał się uważnie rozlanej kawie, mleku i nasiąkniętym nimi herbatnikom, uznał jednak, że tak błahe zdarzenie nie może rozpraszać jego uwagi.
— Przepraszam — mruknął, wciąż liżąc koszulę — nie dosłyszałem.
Okrążył mnie wolnym krokiem, zmierzając do swojej świątyni za biurkiem. Kiedy tam dotarł, usiadł bardzo powoli. Albo miał hemoroidy, albo uznał, że mogę zrobić coś niebezpiecznego. Uśmiechnąłem się, aby wiedział, że ma hemoroidy.
— Nie mam na imię Arthur — powtórzyłem.
Zapadło milczenie i tysiąc odpowiedzi przebiegło mu — przez myśl, wirując przed oczami niczym w automacie do gry.
— Ach tak? — rzucił w końcu.
Dwie cytrynki i kiść czereśni. Zagraj jeszcze raz.
— Obawiam się, że Ronnie cię wtedy okłamała — wyjaśniłem przepraszającym tonem.
Odchylił się na krześle, a na jego twarzy wykwitł lekki, sympatyczny uśmiech z gatunku „Nic, co powiesz, nie zbije mnie z tropu”.
— Doprawdy?
Milczenie.
— Niegrzeczna dziewczynka.
— Nie zrobiła tego z poczucia winy. Musisz zrozumieć, że między nami nic nie było — odczekałem chwilę; mniej więcej tyle czasu, ile zajmuje powiedzenie „odczekałem chwilę”, po czym przeszedłem do puenty. — Przynajmniej wtedy.
Wzdrygnął się. W widoczny sposób.
Trudno, żeby wzdrygnął się w niewidoczny sposób, bo w takim wypadku bym tego nie zauważył. Rzecz w tym, że chodziło o potężne wzdrygnięcie się, niemal podskok. Na tyle duże, aby zainteresować trenera skoku wzwyż.
Spojrzał na swoje szelki i poskrobał paznokciem jedną z mosiężnych klamerek.
— Przynajmniej wtedy… Rozumiem — podniósł na mnie wzrok. — Przepraszam, ale zanim przejdziemy dalej, powinienem cię, jak sądzę, poprosić o podanie prawdziwego nazwiska. Jeżeli nie jesteś Arthurem Collinsem, to…
Ledwo wydusił z siebie te słowa, zrozpaczony i spanikowany, ale nie chciał tego po sobie pokazać. Przynajmniej nie w mojej obecności.
— Nazywam się Lang — powiedziałem. — Thomas Lang. Przede wszystkim chciałbym powiedzieć, że zdaję sobie sprawę, jakim musi to być dla ciebie szokiem.
Powstrzymał ruchem ręki jakiekolwiek dalsze próby wyrażania skruchy, siedział nieruchomo przez chwilę, przygryzając knykieć i zastanawiając się, co powinien zrobić.
Pięć minut później nadal siedział w tej samej pozycji. Otworzyły się drzwi i stanęły w nich dziewczyna w prążkowanej bluzce, przypuszczalnie Jane, oraz Ronnie.
Obie kobiety zatrzymały się w progu, wodząc wzrokiem po pokoju. Philip i ja wstaliśmy i również powodziliśmy po nich wzrokiem. Gdybyście musieli wyreżyserować tę scenę, stanęlibyście przed nie lada problemem, gdzie umieścić kamerę. Ten żywy obraz trwał w najlepsze, wszyscy smażyliśmy się w społecznym piekle, aż wreszcie Ronnie przerwała milczenie.
— Kochanie!
Philip, biedny dureń, zrobił krok do przodu.
Ale Ronnie zmierzała ku mojej stronie biurka, Philip musiał więc przekształcić ten krok w nieokreślony gest w stronę Jane; widzisz, kawa się rozlała, herbatniki namokły, mam ogromną prośbę, czy byłabyś tak miła i…
Kiedy skończył i obrócił się w naszą stronę, Ronnie tuliła się już do mnie jak do ciepłego pieca. Odwzajemniłem uścisk, ponieważ sytuacja wydawała się tego wymagać, a także dlatego, że miałem na to ochotę. Bardzo ładnie pachniała.
Po chwili Ronnie wyślizgnęła się z moich ramion i odchyliła, aby mi się przyjrzeć. Zdawało mi się, że ma łzy w oczach; bez wątpienia mocno się zaangażowała w całą scenkę.
— Cóż mogę powiedzieć, Philip… — odezwała się, bo w sumie cóż więcej mogła powiedzieć.
Philip podrapał się po karku, oblał lekkim rumieńcem i z powrotem zajął się plamą po kawie na koszuli. W końcu był prawdziwym Anglikiem.
— Zostaw nas na chwilę, Jane — powiedział, nie podnosząc wzroku.
Prośba okazała się muzyką dla uszu Jane, która błyskawicznie zniknęła za drzwiami. Philip mężnie spróbował się zaśmiać.
— No tak — powiedział.
— No tak — ja też się zaśmiałem, w równie nienaturalny sposób. — To chyba wszystko. Przykro mi, Philip. Wiesz…
Staliśmy tak w trójkę przez kolejny wiek, czekając aż ktoś podpowie nam szeptem zza kulis następną kwestię. W końcu Ronnie zwróciła się do mnie, a jej oczy mówiły: zróbmy to teraz.
Wziąłem głęboki oddech.
— A tak przy okazji, Philip — powiedziałem, wyswobadzając się z objęć Ronnie i podchodząc do biurka. — Zastanawiam się, czy mógłbym cię prosić… no wiesz… o przysługę.
Philip spojrzał na mnie, jakbym uderzył go budynkiem.
— Przysługę? — zapytał i widać było, że rozważa wszystkie za i przeciw rozgniewania się na mnie.
Za moimi plecami Ronnie mruknęła z dezaprobatą.
— Nie rób tego, Thomas — powiedziała. Philip spojrzał na nią i zmarszczył lekko brwi, ale ona w ogóle nie zwracała na niego uwagi. — Przecież obiecałeś — wyszeptała.
Philip wspaniale zareagował na tę wymianę zdań.
Wciągnął nosem powietrze i nawet jeśli nie wydało mu się słodkie, to przynajmniej mniej gorzkie niż chwilę wcześniej, ponieważ w ciągu trzydziestu sekund od momentu, kiedy zakomunikowaliśmy mu, że to my tworzymy jedyną szczęśliwą parę w tym pokoju, wszystko wskazywało na to, że Ronnie i ja zaraz się posprzeczamy.
— Jakiego typu przysługę? — zapytał, krzyżując ręce na piersiach.
— Thomas, powiedziałam nie — Ronnie sprawiała wrażenie mocno zagniewanej.
Przekręciłem się o pół obrotu w jej stronę, ale wzrok utkwiłem w drzwiach, jakbyśmy odbyli już tę rozmowę kilka razy.
— Słuchaj, sam może odmówić, prawda? Przecież tylko go pytam, na Boga.
Ronnie zrobiła kilka kroków do przodu, okrążając narożnik biurka, aż znalazła się prawie dokładnie między nami. Philip zatrzymał wzrok na wysokości jej ud i widziałem, że ocenia swoje szanse. Jeszcze nie wypadłem z gry, myślał sobie.
— Nie wolno ci go wykorzystywać, Thomas — oznajmiła Ronnie, przesuwając się trochę dalej wokół biurka. — Nie zrobisz tego. To niesprawiedliwe. Nie teraz.
— Och, na litość boską — odparłem, zwieszając głowę.
— Jakiego rodzaju przysługę? — zapytał ponownie Philip; wyczułem, że nadzieja rośnie w jego sercu.
Ronnie zbliżyła się jeszcze bardziej.
— Proszę, Philip — powiedziała. — Nie rób tego. Pojedziemy sobie, pozwolimy ci…
— Posłuchaj — przerwałem, nie podnosząc wzroku. — Taka szansa może się już nie powtórzyć. Muszę go zapytać. Na tym polega moja praca, pamiętasz? Zadawanie ludziom pytań.
Zrobiłem się sarkastyczny i nieprzyjemny, a Philip bawił się coraz lepiej.
— Philip, proszę, nie słuchaj go. Przepraszam, że musisz… — Ronnie posłała mi zagniewane spojrzenie.
— Nie, w porządku — stwierdził. Nie spieszył się i myślał, że teraz wystarczy nie popełnić błędu. — A tak przy okazji, Thomas, czym się zajmujesz?
To było bardzo sympatyczne, ten Thomas. Słodki, przyjacielski, niewzruszony sposób zwracania się do człowieka, który właśnie ukradł mu narzeczoną.
— Jest dziennikarzem — powiedziała Ronnie, zanim zdążyłem się odezwać. Słowo „dziennikarz” zabrzmiało, jak określenie obrzydliwego zawodu. Którym, spójrzmy prawdzie w oczy…
— Jesteś dziennikarzem i chcesz mnie o coś poprosić? — powtórzył, uśmiechając się, Philip. — No to wal śmiało.
Uprzejmy mimo porażki. Prawdziwy gentleman.
— Thomas, jeżeli teraz go o to poprosisz, po tym, co uzgodniliśmy… — pozwoliła, aby jej słowa zawisły w powietrzu. Philip chciał, aby dokończyła.
— To co? — zapytałem zadzierzyście.
Ronnie popatrzyła na mnie z wściekłością, po czym odwróciła się na pięcie w stronę ściany. Przy okazji musnęła prostujący się lekko łokieć Philipa. Pięknie wykonane. Jestem już blisko, myślał. Tylko ostrożnie.
— Piszę artykuł o rozpadzie państwa narodowego — wyjaśniłem ze znużeniem, niemal chwiejąc się na nogach. Kilku dziennikarzy, z którymi w życiu rozmawiałem, wydawało się zachowywać w ten sposób: poza wiecznego wyczerpania spowodowana zadawaniem się z ludźmi, który okazują się nie aż tak fantastyczni, jakby się to mogło wydawać. Starałem się odtworzyć tę postawę i chyba całkiem nieźle mi się to udało. — Gospodarcza supremacja przedsiębiorstw międzynarodowych nad rządami narodowymi — bełkotałem niezrozumiale, jakby każdy głupek w kraju powinien był orientować się, że to paląca kwestia.
— Dla jakiej gazety piszesz ten artykuł, Thomas?
Osunąłem się na krzesło. Teraz oni stali razem po jednej stronie biurka, a ja garbiłem się po drugiej. Wystarczy, że beknę kilka razy i zacznę wygrzebywać sobie szpinak z zębów, aby Philip poczuł się zwycięzcą.
— Zasadniczo każdej, która go kupi — odparłem, gburowato wzruszając ramionami.
Philip pogardzał mną, zastanawiając się, jak w ogóle mógł mnie traktować jako zagrożenie.
— I chcesz ode mnie uzyskać… co? Jakieś informacje?
Wychodził na ostatnią prostą prowadzącą do zwycięstwa.
— Zgadza się — powiedziałem. — W sumie tylko o obracaniu pieniędzmi. Jak ludzie obchodzą prawo walutowe, transferują pieniądze, tak żeby nikt o tym nie wiedział. Ogólnie chodzi o generalne mechanizmy, ale szczególnie interesują mnie jeden czy dwa przypadki.
Naprawdę lekko beknąłem, wypowiadając te słowa. Ronnie usłyszała i odwróciła się do mnie przodem.
— Na miłość boską, Philip, powiedz mu, żeby spadał — powiedziała. Posłała mi gniewne spojrzenie. Odrobinę przerażające. — Wtargnął tu…
— Pilnuj własnego nosa, dobrze? — warknąłem. Gapiłem się na nią prostacko i każdy, kto by nas teraz zobaczył, mógłby przysiąc, że od lat tworzymy nieudane małżeństwo. — Philip nie ma nic przeciwko. Prawda Philip?
Już miał powiedzieć, że absolutnie nie ma nic przeciwko, że z jego perspektywy wszystko idzie wspaniale, ale Ronnie mu na to nie pozwoliła. Płomienie strzelały jej z oczu.
— Stara się być uprzejmy, matołku — krzyknęła. — Philip jest dobrze wychowany.
— W przeciwieństwie do mnie?
— To ty powiedziałeś.
— Bo ty nie musiałaś.
— Och, jakiś ty wrażliwy!
Pożarliśmy się na całego. I to w zasadzie bez przećwiczenia tego wcześniej.
Zapadła długa, paskudna cisza. Philip zaczął chyba myśleć, że okazja może mu się wymknąć w ostatnim momencie, ponieważ dodał:
— Chcesz prześledzić jakieś konkretne transakcje finansowe, Thomas? Czy tylko ogólnie mechanizmy?
Bingo.
— Najchętniej jedno i drugie, Phil — powiedziałem.
Po półtorej godzinie zostawiłem Philipa przy terminalu komputerowym z listą „naprawdę dobrych kumpli, którzy mieli wobec niego dług wdzięczności”, przeszedłem przez City, zjadłem absolutnie ohydny lunch z ONealem na ulicy Whitehall. Chociaż jedzenie było zupełnie smaczne.
Przez chwilę rozmawialiśmy o kapuście i królach, kiedy jednak zabrałem się do streszczania przebiegu ostatnich wydarzeń, twarz ONeala zmieniała stopniowo kolor z różowego przez biały na zielony. Gdy przedstawiłem rozwiązanie pozwalające według mnie zakończyć całą sprawę z odpowiednim przytupem, stała się zupełnie szara.
— Lang — wychrypiał, odstawiając filiżankę z kawą — nie możesz… to znaczy… nie potrafię sobie wyobrazić, że mógłbyś…
— Panie ONeal — przerwałem. — Nie proszę pana o pozwolenie.
Przestał chrypieć i siedział cicho, poruszając bezgłośnie ustami.
— Przedstawiam tylko panu prawdopodobny przebieg wydarzeń. Przez grzeczność — przyznaję, że osobliwie dobierałem słowa, zważywszy sytuację. — Interesuje mnie to, aby pan, Solomon, jak i cały wasz departament wyszedł z tej sprawy w miarę obronną ręką. Albo skorzystacie z mojej propozycji, albo nie. Wybór należy do pana.
— Ale… — plątał się — nie możesz… mógłbym przecież zawiadomić policję.
Myślę, że nawet on zdawał sobie sprawę, jak nieprzekonująco to zabrzmiało.
— Oczywiście, że mógłby pan zawiadomić policję — powiedziałem. — Jeżeli chce pan, aby pański departament został zamknięty w ciągu czterdziestu ośmiu godzin, a pracujących w nim urzędników przeniesiono do pracy w żłobku Ministerstwa Rolnictwa i Rybołówstwa, to owszem, doniesienie na mnie na policję wydaje się doskonałym pomysłem. Pytam zatem, czy da mi pan jego adres?
Poruszał jeszcze przez chwilę ustami, po czym wyraźnie wziął się w garść i zaczął wodzić teatralnym spojrzeniem po restauracji, jakby chciał zakomunikować wszystkim dookoła: A Teraz Wręczę Temu Człowiekowi Ważny Dokument.
Wziąłem od niego adres, o który prosiłem, wypiłem do końca kawę i wstałem. Kiedy rzuciłem na niego jeszcze raz okiem spod drzwi, ogarnęło mnie silne przeczucie, że ONeal zastanawia się właśnie, jak szybko załatwić sobie urlop na następny miesiąc.
Adres wskazywał na część Londynu zwaną Kentish Town i znalazłem pod nim kilkupiętrowy budynek komunalny z lat sześćdziesiątych ze świeżo pomalowaną stolarką, skrzynkami na kwiaty, przystrzyżonymi żywopłotami i rzędem garaży pokrytych tynkiem kamyczkowym. Nawet winda działała.
Wjechałem na drugie piętro i przystanąłem na podeście, próbując zrozumieć, cóż to za okropna seria biurokratycznych pomyłek doprowadziła budynek do tak porządnego stanu. W większości dzielnic Londynu zabiera się pojemniki na śmieci z ulic zamieszkanych przez klasę średnią i opróżnia je na osiedlach domów komunalnych, a na dokładkę podpala kilka stojących na chodniku fordów contina. Ale rzecz jasna nie tutaj. Znalazłem się w funkcjonalnym budynku, w którym ludzie mogli naprawdę żyć w miarę godnie, nie mając poczucia, że reszta społeczeństwa znika za horyzontem w autobusach wycieczkowych w drodze na wymarzone wakacje. Miałem ochotę napisać do kogoś stanowczy list w tej sprawie. A następnie podrzeć go na kawałeczki i rozrzucić je na trawniku przed domem.
Szklane drzwi prowadzące do mieszkania numer czternaście otworzyły się gwałtownie i pojawiła się w nich kobieta.
— Cześć — powiedziałem. — Nazywam się Thomas Lang. Przyszedłem zobaczyć się z panem Raynerem.
Bob Rayner karmił złotą rybkę, tymczasem ja wyjaśniłem mu, o co mi chodzi.
Tym razem miał na nosie okulary i był ubrany w żółty sweter golfowy, które jak przypuszczam wolno nosić twardzielom podczas dni wolnych od pracy. Poprosił żonę, żeby podała nam herbatę i krakersy. Przez dziesięć minut prowadziliśmy kłopotliwą rozmowę: ja zapytałem, jak się czuje, on stwierdził, że wciąż miewa dziwne bóle głowy, ja wyraziłem swoje ubolewanie, on zapewnił, żebym się nie martwił, ponieważ zdarzały się również, zanim go uderzyłem.
Wyglądało na to, że zakończyliśmy ten temat. Było, minęło. Rozumiecie, Bob był zawodowcem.
— Myślisz, że uda ci się ją zdobyć? — zapytałem.
Pobębnił palcami o krawędź akwarium, co nie wydawało się robić najmniejszego wrażenia na rybce.
— To cię będzie kosztować — powiedział po chwili.
— Nie ma problemu — odparłem.
Naprawdę nie było problemu. Morderstone za to zapłaci.
Ciężką pracą, w pocie czoła,
Ludzie wiedzę zdobywają.
Jednak w porównaniu z Ropuchem,
Mądrość mają bardzo małą.
Reszta pobytu w Londynie upłynęła mi na różnego rodzaju przygotowaniach.
Napisałem długie i niezrozumiałe oświadczenie — opisujące tylko tę część moich przygód, kiedy zachowywałem się porządnie i przebiegle — które zdeponowałem u pana Halkerstona w National Westminster Bank w Swiss Cottage. Było długie, ponieważ nie miałem czasu na napisanie krótkiego, oraz niezrozumiałe, ponieważ moja maszyna do pisania nie ma litery „d”.
Halkerston wyglądał na zaniepokojonego; trudno powiedzieć, czy zaniepokoiłem go ja, czy gruba brązowa koperta, którą mu wręczyłem. Zapytał, czy chcę określić jakieś szczególne okoliczności, w których powinna zostać otwarta, a kiedy powiedziałem, że zdaję się na jego osąd, szybko odłożył kopertę i zawołał kogoś, kto miał ją zanieść do skarbca.
Resztę pieniędzy, jakie otrzymałem od Woolfa, zamieniłem na czeki podróżne.
Czując się jak bogacz, wróciłem następnie do Blitz Electronics na Tottenham Court Road, gdzie przez godzinę rozmawiałem na temat częstotliwości radiowych z bardzo sympatycznym panem w turbanie. Zapewnił mnie, że Sennheiser Mikroport SK 2012 jest tym, czego potrzebuję, i ostrzegł, żebym nie dał się namówić na żadne substytuty. Poszedłem za jego radą.
Następnie skierowałem się na wschód do Islington na spotkanie z moim prawnikiem. Uścisnął mi dłoń i przez piętnaście minut przekonywał, że musimy się kiedyś znowu wybrać na golfa. Powiedziałem, że to doskonały pomysł, ale, ściśle biorąc, musimy choć raz zagrać w golfa, zanim będziemy mogli w niego zagrać ponownie, na co on zarumienił się i stwierdził, że musiał mnie pomylić z Robertem Langiem. Przyznałem, że to prawdopodobne wyjaśnienie, po czym podyktowałem testament, zapisując wszystkie swoje nieruchomości i ruchomości Fundacji Save The Children.
I właśnie wtedy, gdy zaledwie czterdzieści osiem godzin dzieliło mnie od powrotu na linię frontu, wpadłem na ulicy na Sarę Woolf.
Kiedy piszę, że na nią wpadłem, naprawdę mam na myśli, że na nią wpadłem.
Aby usprawnić finalny akt pojednania ze Stwórcą i Wierzycielami, wypożyczyłem na dwa dni forda fiestę, co niechybnie sprawiło, że znalazłem się w pewnym momencie w budzącej miłe wspomnienia odległości od Cork Street i bez żadnego powodu, którym mógłbym się tu zasłonić, skręciłem w lewo, w prawo, znowu w lewo i po chwili sunąłem już powoli wzdłuż w większości pozamykanych galerii. Rozmyślałem o szczęśliwszych dniach. Oczywiście tak naprawdę wcale nie były szczęśliwsze. Były jednak dniami i pojawiała się w nich Sara, co w zasadzie mi wystarczało.
Słońce stało nisko na niebie i świeciło jaskrawym blaskiem, z radia sączyła się, jeżeli dobrze pamiętam, piosenka Isn't She Looely?, a ja dosłownie na ułamek sekundy obróciłem głowę w stronę galerii Glassa. Dokładnie w tym momencie przed oczami mignęło mi coś niebieskiego.
Mignęło — takiego przynajmniej słowa użyłbym w formularzu ubezpieczeniowym. Przypuszczam jednak, że bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że wdarło się, wskoczyło, wtargnęło czy nawet weszło pod koła.
Wcisnąłem hamulec — zdecydowanie za późno. Przed moimi oczami rozegrał się horror z wymachiwaniem rękami w roli głównej, kiedy niebieski błysk odsunął się od samochodu, stoczył walkę o utrzymanie równowagi, po czym staranowany przez fiestę uderzył pięściami w jej maskę.
Nie zamierzałem jej tego darować. W żadnym razie. Gdybym trafił ją brudnym zderzakiem, uznałbym ją za poszkodowaną. Ale samochód miałem czysty, w związku z tym momentalnie wpadłem w furię. Otworzyłem z hukiem drzwi i wychyliłem się, by zakrzyknąć: „Pojebało cię, czy co?”, kiedy zdałem sobie sprawę, że nogi, które udało mi się niemal złamać, wydają się znajome. Podniosłem wzrok i zobaczyłem, że niebieski błysk ma twarz, niesamowicie szare oczy, na których widok mężczyźni zaczynają gadać od rzeczy, oraz wspaniałe zęby, których sporą liczbę mogłem podziwiać.
— Jezus Maria! — powiedziałem. — Sara.
Gapiła się na mnie z pobladłą twarzą. Na wpół w szoku, a na drugie wpół też w szoku.
— Thomas?
Patrzyliśmy na siebie.
I kiedy tak patrzyliśmy na siebie, stojąc na Cork Street w Londynie, Anglia, w jaskrawych promieniach słońca, przy dźwiękach sentymentalnej piosenki Steviego Wondera wydobywających się z samochodu, otaczająca nas rzeczywistość uległa pewnej zmianie.
Nie wiem, jak to się stało, ale na kilka sekund wszyscy klienci sklepów, biznesmeni, robotnicy budowlani, — turyści, policjanci kontrolujący prawidłowość parkowania samochodów ze wszystkimi swoimi butami, koszulami, spodniami, sukienkami, skarpetkami, torbami, zegarkami, domami, samochodami, hipotekami, małżeństwami, żądzami i ambicjami… wszyscy po prostu zamarli w milczeniu.
Zostawiając Sarę i mnie pośrodku bardzo cichego świata.
— Nic ci nie jest? — zapytałem około tysiąca lat później.
Chciałem coś powiedzieć. Nie bardzo wiem, co tak — naprawdę miałem na myśli. Czy pytając „Nic ci nie jest”, miałem na myśli skutki wypadku, a może chciałem się dowiedzieć, czy nie spotkała jej jakaś krzywda ze strony innych osób.
Sara również sprawiała wrażenie zdezorientowanej naturą pytania, ale po chwili oboje wybraliśmy, jak sądzę, wersję pierwszą.
— Wszystko w porządku.
I wtedy statyści w naszym filmie, zupełnie jakby wrócili właśnie z przerwy na lunch, znów zaczęli się poruszać i wydawać dźwięki. Trajkotać, powłóczyć nogami, kaszleć, upuszczać różne rzeczy na ziemię. Sara ostrożnie rozprostowywała ręce. Zerknąłem na maskę forda — była lekko wgnieciona.
— Jesteś pewna? — zaniepokoiłem się. — Przecież musiałaś…
— Naprawdę, Thomas, nic mi nie jest. — Zapadła cisza, którą ona wykorzystała na poprawianie sukienki, a ja na przyglądanie się tej czynności. Po chwili podniosła na mnie wzrok. — A ty?
— Ja? — powiedziałem. — Jestem…
„Właściwie” — tego słowa tak naprawdę chciałem użyć. Bo w zasadzie od czego powinienem był zacząć?
Poszliśmy do pubu. Nazywał się Książę Jakiegośtam grodu i skrywał się w narożniku jednej z uliczek nieopodal Berkeley Square.
Sara usiadła przy stole i otworzyła torebkę. Kiedy grzebała w środku, jak to mają w zwyczaju kobiety, zapytałem, czego się napije. Poprosiła o dużą whisky. Nie mogłem sobie przypomnieć, czy powinno się podawać alkohol osobom, które dopiero co przeżyły szok, nie zamierzałem jednak zamawiać w londyńskim pubie gorącej słodkiej herbaty, podszedłem więc do baru i poprosiłem o dwa podwójne macallany.
Obserwowałem ją, okna i drzwi.
Musieli ją śledzić. Musieli.
Przy grze o tak wysoką stawkę wydawało się nie do pomyślenia, aby wypuścili ją na miasto samopas. Ja byłem lwem, jeżeli możecie sobie to na chwilę wyobrazić a ona kozą na uwięzi. Tylko szaleniec pozwoliłby jej włóczyć się po ulicach.
Chyba że…
Nikt nie wszedł do środka, nikt nie zajrzał do środka, nikt nie przeszedł obok pubu, ani nie zerknął ukradkiem przez szybę. Nic. Spojrzałem na Sarę.
Skończyła zajmować się torebką i teraz tylko siedziała wpatrzona w środek sali z twarzą całkowicie pozbawioną wyrazu. Była zupełnie zobojętniała i nie myślała o niczym. Albo była w kropce i myślała o wszystkim. Nie potrafiłem odgadnąć. Bez wątpienia wiedziała, że jej się przyglądam, zdziwiło mnie zatem, że nie odwzajemniła spojrzenia. Ale z drugiej strony dziwne zachowanie to nie przestępstwo.
Odebrałem drinki i wróciłem do stolika.
— Dzięki — mruknęła, biorąc szklankę, po czym jednym haustem wypiła całą jej zawartość.
— Spokojnie, Saro.
Patrzyła na mnie wojowniczym wzrokiem, jakbym był jeszcze jedną osobą na końcu długiego szeregu ludzi, — który wchodzili jej w drogę i mówili, co ma robić. Zaraz jednak przypomniała sobie, kim jestem — albo przypomniała sobie, że ma udawać, że przypomina sobie, kim — jestem — i się uśmiechnęła. Ja też się uśmiechnąłem.
— Dwanaście lat dojrzewania w beczce — powiedziałem wesoło — przechowywanej na jakimś zboczu w Highland w oczekiwaniu na wielką chwilę, a tu nici z radości, nie zdążyła nawet dotknąć ścianek szklanki. Kto by chciał skończyć tak szybko?
Jak widzicie, gadałem od rzeczy, jednak w tych okolicznościach, czułem się do tego w pewnym stopniu upoważniony. Zostałem postrzelony, pobity, zrzucony z motocykla, uwięziony, okłamany, zastraszony, zaciągnięty do łóżka, wzięty za idiotę i zmuszony do strzelania do ludzi, których nie znałem. Od miesięcy ryzykowałem własnym życiem, a godziny dzieliły mnie od konieczności ponownego narażenia życia swojego oraz innych ludzi; wśród nich znajdowały się osoby, które nawet lubiłem.
A sprawczyni tego zamieszania — nagroda za zwycięstwo w zwariowanym japońskim teleturnieju, w którym uczestniczyłem przez całe życie — siedziała naprzeciwko mnie w bezpiecznym, ciepłym londyńskim pubie, popijając whisky. Tymczasem na zewnątrz ludzie przechadzali się po ulicach, kupowali spinki do mankietów i wygłaszali uwagi na temat wyjątkowo ładnej pogody.
Myślę, że na moim miejscu też gadalibyście od rzeczy.
Wróciliśmy do forda i zaczęliśmy krążyć po ulicach.
Choć Sara nie odzywała się za często, zdążyła mnie zapewnić, że nikt jej nie śledzi. Powiedziałem, że niezmiernie się z tego powodu cieszę, choć nie wierzyłem w to ani przez moment. Jechałem wąskimi jednokierunkowymi uliczkami, pustymi, pełnymi zieleni alejami, przeskakiwałem z pasa na pas na Westway, ale nie dostrzegłem nikogo. Wychodząc z założenia, że koszty nie grają roli, — wjechałem do dwóch kilkukondygnacyjnych parkingów, po czym natychmiast je opuszczałem. Taki manewr to koszmar dla śledzącego samochodu. Znów nic.
Zatrzymałem się i sprawdziłem, czy w fordzie nie zamontowano nadajnika. Przez piętnaście minut obmacywałem zderzaki i nadkola, dopóki nie nabrałem pewności, że nic tam nie ma. Stawałem nawet kilka razy na poboczu i wpatrywałem się w niebo w poszukiwaniu helikopterów policyjnych.
Nic.
Gdybym był hazardzistą, postawiłbym wszystkie pieniądze, że nikt nas nie śledzi.
Samotni w cichym świecie.
Ludzie mówią o „zapadających ciemnościach” albo „zapadającym zmroku”, mnie jednak te określenia nigdy nie wydawały się właściwe. Być może kiedyś na tej samej zasadzie mówiono o spadającym słońcu. Możliwe, tyle tylko, że w takim razie powinien powstać termin „zapadnięcie dnia”. A każdy, kto kiedykolwiek przeczytał jakąś książkę, wie, że dzień nie zapada. Dzień świta. W książkach dni świtają, a noce zapadają.
W prawdziwym życiu noc podnosi się z ziemi. Dzień trzyma się jeszcze kurczowo w górze, jak tylko może najdłużej, jasny i ochoczy, niczym ostatni gość wychodzący z przyjęcia, tymczasem po ziemi rozlewa się ciemność, spowijając mrokiem kostki, na zawsze skrywając upuszczone soczewki kontaktowe i sprawiając, że bramkarze przepuszczają strzały oddane po ziemi.
Noc podniosła się w parku Hampstead Heath, kiedy przemierzaliśmy go z Sarą, czasami trzymając się za ręce, a czasami nie.
Szliśmy w milczeniu, słuchając odgłosu naszych stóp na trawie, błocie i kamieniach. Jaskółki śmigały wśród drzew i krzewów niczym ukradkowi homoseksualiści, podczas gdy ukradkowi homoseksualiści śmigali tu i tam zasadniczo niczym jaskółki. Tej nocy w Heath panował spory ruch. Ale może nie było w tym niczego nadzwyczajnego. Odniosłem wrażenie, że cały park wypełniają mężczyźni przemieszczający się pojedynczo, dwójkami, trójkami i w większych grupach, oceniając się, sygnalizując, negocjując i przechodząc do rzeczy: podłączając się do siebie nawzajem, aby przekazać lub otrzymać trwający mikrosekundę ładunek elektryczny, który pozwoli im wrócić do domu i spokojnie skoncentrować się na fabule przygód inspektora Morse'a.
Tacy właśnie są mężczyźni, pomyślałem. Tak wygląda nieskrępowana męska seksualność. Nie pozbawiona miłości, ale od niej oddzielona. Szybko, czysto i skutecznie. Faktycznie, zupełnie jak fiat panda.
— O czym myślisz? — zapytała Sara, wpatrując się uparcie w ziemię.
— O tobie — odparłem prawie bez zająknienia.
— O mnie? — zdziwiła się i na chwilę zapadło milczenie. — Dobrze czy źle?
— Och, zdecydowanie dobrze — spojrzałem na nią, ale wciąż szła z opuszczonym wzrokiem i marsową miną. — Zdecydowanie dobrze — powtórzyłem.
Dotarliśmy do stawu, zatrzymaliśmy się przy nim, wpatrywaliśmy się w niego, wrzucaliśmy do niego kamyki i generalnie wyrażaliśmy wdzięczność za jego istnienie zgodnie z prastarym mechanizmem, który przyciąga ludzi do wody. Wróciłem myślami do ostatniego razu, kiedy siedzieliśmy sami na brzegu Tamizy w Henley. Przed Pragą, przed Mieczem, przed wszystkimi innymi wydarzeniami.
— Thomas — odezwała się.
Odwróciłem się i stanąłem przodem do niej, ponieważ nagle nabrałem poczucia, że od dłuższego czasu zastanawiała się nad czymś i wreszcie postanowiła się tym ze mną podzielić.
— Saro.
Nie odrywała wzroku od ziemi.
— Thomas, co myślisz o tym, żebyśmy uciekli?
Zamilkła na chwilę, po czym nareszcie spojrzała na — mnie tymi swoimi pięknymi, wielkimi, szarymi oczami, a ja dostrzegłem w nich desperację, głęboko na dnie oraz na powierzchni.
— Razem — dodała. — Żebyśmy wyplątali się z tego cholerstwa.
Westchnąłem. W innym świecie, pomyślałem sobie, mogłoby nam się udać. W innym świecie, w innym wszechświecie, w innym czasie, jako dwoje zupełnie innych ludzi, faktycznie mielibyśmy szansę zostawić wszystko za sobą, polecieć na jakąś skąpaną w słońcu karaibską wyspę, uprawiać seks i pić sok z ananasów na okrągło przez cały rok.
Jednak w naszym przypadku taki plan był skazany na niepowodzenie. Wiedziałem teraz więcej o sprawach, które nurtowały mnie od dłuższego czasu, i myślałem z odrazą o sprawach, których byłem świadom od dawna.
Wziąłem głęboki oddech.
— Jak dobrze znasz Russella Barnesa? — zapytałem.
Zamrugała.
— Co?
— Zapytałem, jak dobrze znasz Russella Barnesa.
Wpatrywała się we mnie przez chwilę, po czym wybuchła czymś w rodzaju śmiechu, w sposób, w jaki ja robię, kiedy znajduję się w poważnych tarapatach.
— Barnes? — spytała, odwracając wzrok, kręcąc głową i starając się zachowywać tak, jakbym zapytał ją, czy woli pepsi, czy colę. — Co to do cholery ma…
Chwyciłem ją za łokieć, ścisnąłem i obróciłem gwałtownie, aż z powrotem znaleźliśmy się twarzą w twarz.
— Odpowiedz, proszę, do cholery, na pytanie.
Desperacja w jej oczach zmieniła się w panikę. Bała się mnie. Mówiąc szczerze, sam się siebie bałem.
— Thomas, nie mam pojęcia, o czym mówisz.
To mi wystarczyło.
Zgasła ostatnia iskierka nadziei. Skoro okłamała mnie, stojąc tam nad wodą w podnoszącej się nocy, wiedziałem, że miałem rację.
— To ty do nich zadzwoniłaś, prawda?
Przez chwilę próbowała wyswobodzić się z uścisku, po czym znów się zaśmiała.
— Thomas, chyba… co cię do diabła ugryzło?
— Saro, proszę nie udawaj.
Zaczęła się naprawdę bać, podjęła jeszcze jedną próbę wyswobodzenia się, ale jej na to nie pozwoliłem.
— Chryste… — zaczęła, ale potrząsnąłem głową i umilkła.
Potrząsałem głową, kiedy patrzyła na mnie z marsową — miną, potrząsałem głową, kiedy starała się wyglądać na przestraszoną. Czekałem, aż skończy z tymi sztuczkami.
— Posłuchaj, Saro — powiedziałem w końcu. — Wiesz kim jest Meg Ryan, prawda? — skinęła głową. — Meg Ryan dostaje miliony dolarów za to, co ty właśnie próbujesz robić. Dziesiątki milionów. A wiesz dlaczego? Ponieważ to niezwykle trudna sztuka i nie więcej niż tuzin ludzi na ziemi potrafi jej dokonać, stojąc tak blisko drugiej osoby. Więc nie graj, nie udawaj, nie kłam.
Zamknęła usta. Wydawała się spokojniejsza, dlatego rozluźniłem uścisk na łokciu, a w końcu zupełnie ją puściłem. Staliśmy naprzeciw siebie jak dwoje dorosłych ludzi.
— To ty do nich zadzwoniłaś — powtórzyłem. — Zadzwoniłaś do nich tej samej nocy, kiedy przyszedłem do twojego domu. Zadzwoniłaś do nich z restauracji tej nocy, kiedy miałem wypadek na motocyklu.
Nie miałem ochoty dokończyć, ale ktoś musiał to powiedzieć.
— Zadzwoniłaś do nich, żeby przyszli i zabili twojego ojca.
Przez godzinę płakała na ławce w Hampstead Heath w świetle księżyca, w moich ramionach. Wszystkie łzy świata spływały po jej twarzy i wsiąkały w ziemię.
W pewnym momencie płacz stał się tak gwałtowny i tak głośny, że dookoła nas zaczęła się gromadzić widownia szepcząca między sobą o konieczności wezwania policji; po zastanowieniu odstąpiła od tego pomysłu. Dlaczego trzymałem ją w objęciach? Dlaczego obejmowałem kobietę, która zdradziła własnego ojca, a mnie wykorzystała jak kawałek papierowego ręcznika?
Żebym to wiedział.
Kiedy płacz w końcu zelżał, nadal trzymałem ją w objęciach, czując, jak jej ciało wzdryga się w napadach popłaczowej czkawki, jakiej zwykle dostają dzieci.
— Nie miał zginąć — powiedziała niespodziewanie głosem tak wyraźnym i silnym, że zacząłem się zastanawiać, czy nie pochodzi od kogoś innego. Może tak faktycznie było. — To się nie miało wydarzyć. Obiecali mi — wytarła nos rękawem — że nic mu się nie stanie. Przynajmniej tak długo, jak długo uda się go powstrzymać. Oboje mieliśmy być bezpieczni, oboje mieliśmy być…
Głos jej się załamał i chociaż wyczuwałem w nim, spokój, widziałem, że chciałaby się zapaść pod ziemię z poczucia winy.
— Oboje mieliście być… ?
Odchyliła głowę, wyciągając swoją długą szyję i nadstawiając gardło komuś, kim nie byłem.
Roześmiała się.
— Bogaci — powiedziała.
Przez chwilę miałem ochotę również się roześmiać. To słowo zabrzmiało tak absurdalnie. Bogaci. Jak imię, nazwa państwa albo rodzaj sałatki. Cokolwiek znaczyło, na pewno nie mogło odnosić się do posiadania dużej ilości pieniędzy Wydawało mi się to zwyczajnie zbyt absurdalne.
— Obiecali, że staniecie się bogaci?
Wzięła głęboki oddech i westchnęła, a uśmiech tak szybko zniknął z jej twarzy, że być może w ogóle na niej nie zagościł.
— No — powiedziała. — Bogaci. Pieniądze. Obiecali, że dostaniemy pieniądze.
— Komu to obiecali? Wam obojgu?
— Na Boga, nie. Tata nigdy by… — przerwała na chwilę I jej ciałem wstrząsnął gwałtowny dreszcz. Uniosła podbródek i zamknęła oczy. — Tata nigdy, ale to nigdy nie posłuchałby takiego argumentu.
Przypomniałem sobie jego twarz. Pełne zapału, determinacji spojrzenie neofity. Spojrzenie człowieka, który przez całe życie zajmował się zarabianiem pieniędzy, radzeniem sobie z przeciwnościami losu, płaceniem rachunków, aż w samą porę odkrył, że gra toczy się o zupełnie inną stawkę. Dostrzegł szansę, aby wszystko naprawić.
Jesteś dobrym człowiekiem, Thomas?
— A więc zaproponowali ci pieniądze — powiedziałem.
Otworzyła oczy, na chwilę rozjaśniła twarz w uśmiechu, po czym ponownie wytarła nos.
— Obiecali mi różne rzeczy. Wszystko, czego mogłaby zapragnąć dziewczyna. Wszystko, co tak naprawdę dziewczyna już posiadała, dopóki ojciec nie postanowił jej tego odebrać.
Siedzieliśmy przez chwilę, trzymając się za ręce i rozmawiając o tym, co zrobiła. Ale nie posunęliśmy się zbyt daleko.
Na początku każde z nas miało poczucie, że będzie to najważniejsza, najgłębsza, najdłuższa rozmowa, jaką którekolwiek z nas przeprowadziło z innym człowiekiem. Natychmiast zdaliśmy sobie jednak sprawę, że się pomyliliśmy. To po prostu nie miało sensu. Trzeba by poruszyć tak wiele tematów, przebrnąć przez tyle wyjaśnień — a jednocześnie słowa wydawały się zbędne.
Sam wam wszystko opowiem.
Przedsiębiorstwo Gaine Parker Inc kierowane przez Aleksandra Woolfa produkowało sprężyny, lewary, zatrzaski do drzwi, podkłady samoprzylepne do wykładzin, sprzączki do pasków i tysiące innych składników zachodniego stylu życia. Wytwarzało produkty plastikowie, metalowe, elektroniczne i mechaniczne; niektóre dla odbiorców detalicznych, pozostałe dla innych producentów, a jeszcze inne dla rządu Stanów Zjednoczonych.
Na początku ta koncepcja dobrze sprawdzała się w przypadku Gaine Parker. Jeżeli potrafisz wytwarzać sedesy, które zadowolą klientów popularnej sieci Woolworths, spłynie do ciebie strumień pieniędzy. Jeżeli potrafisz wyprodukować taki, który zadowoli rząd Stanów Zjednoczonych, spełniając wymagania specyfikacji wojskowego sedesu — a zapewniam was, że istnieje coś takiego, jak wojskowy sedes, który należy wykonać zgodnie ze specyfikacją o długości na oko trzydziestu stron A4 — jeżeli potrafisz to zrobić, to pieniądze spłyną do ciebie strumieniami z przodu, z tyłu, z boku, a nawet z góry; i tak milion razy.
Firma Gaine Parker akurat nie produkowała sedesów. Wytwarzała bardzo mały elektroniczny przełącznik, który pozwalał na zrobienie czegoś sprytnego z półprzewodnikami. Poza tym, że stanowił niezbędny element termostatów w urządzeniach klimatyzacyjnych, znalazł również zastosowanie w mechanizmie chłodzącym nowego typu agregatu diesla budowanego w oparciu o wojskowe specyfikacje. W ten sposób w lutym 1972 roku Gaine Parker i Aleksander Woolf zostali podwykonawcami Departamentu Obrony USA.
Kontrakt przyniósł firmie niezliczone korzyści. Pozwalał, a wręcz zachęcał Gaine Parker do ustalenia ceny za sztukę na poziomie osiemdziesięciu dolarów, gdy normalnie mogliby się cieszyć, gdyby dostali pięć. Do tego kontrakt z armią stanowił dla innych gwarancję niezawodności i jakości, dzięki czemu pod drzwi Woolfa zjechali z całego świata nabywcy małych, sprytnych przełączników.
Od tej chwili wszystko szło po myśli Woolfa. Jego pozycja wśród producentów wyposażenia wojskowego stopniowo rosła, a wraz z nią rosły kontakty z bardzo ważnymi osobami, które rządziły tym światem, a które w związku z tym można spokojnie określić jako panów całego świata. Uśmiechali się do niego, dowcipkowali, przyznali mu członkowstwo w klubie golfowym St Regis na Long Island. Dzwonili do niego o północy i ucinali sobie długie pogawędki o tym i o owym. Zapraszali go na żaglówki w Hamptons i, co ważniejsze, przyjmowali również jego zaproszenia. Wysyłali jego rodzinie kartki na Boże Narodzenie, później prezenty, a w końcu podejmowali go na uroczystych kolacjach na dwieście osób organizowanych przez Partię Republikańską, gdzie większość rozmów dotyczyła deficytu budżetowego i gospodarczego odrodzenia Ameryki. Im wyżej się piął, tym więcej dostawał kontraktów i tym bardziej kameralne stawały się kolacje. Aż wreszcie coraz mniej miały one wspólnego z polityką partyjną, a coraz więcej z realną polityką, jeżeli wiecie, co mam na myśli.
Pod koniec jednej z takich kolacji znajomy admirał przemysłu, lekko zamroczony kilkoma kieliszkami claretu, opowiedział Woolfowi zasłyszaną plotkę. Plotka była z gatunku nieprawdopodobnych i Woolf oczywiście w nią nie uwierzył. Tak naprawdę go rozbawiła. Tak bardzo, że postanowił powtórzyć ją pewnej bardzo ważnej osobie podczas jednej z regularnych nocnych rozmów telefonicznych. Połączenie zostało przerwane, zanim zdążył dojść do puenty.
W dniu, w którym Aleksander Woolf postanowił stanąć do walki z kompleksem wojskowo-przemysłowym, wszystko się zmieniło. Dla niego, dla jego rodziny i dla jego firmy. Sprawy ulegały zmianie szybko i definitywnie. Zbudzony ze snu kompleks wojskowo-przemysłowy podniósł wielką, leniwą łapę i pacnął go, jakby był jedynie zwykłym człowiekiem.
Anulowali istniejące kontrakty i wycofali się z negocjacji dotyczących przyszłych. Doprowadzili do bankructwa jego dostawców, skłonili do odejścia jego pracowników, oskarżyli go o uchylanie się od płacenia podatków. W ciągu kilku miesięcy wykupili akcje jego firmy i sprzedali je w ciągu kilku godzin, a kiedy to nie zdało egzaminu, oskarżyli go o handel narkotykami. Wyrzucili go nawet z St Regis za to, że nie uzupełnił kawałka darni wyszarpniętego podczas uderzenia.
Aleksander Woolf nie przejmował się niczym, ponieważ wiedział, że doznał objawienia. Sytuacja martwiła jednak jego córkę, a bestia o tym wiedziała. Bestia wiedziała, że językiem ojczystym Aleksandra Woolfa był niemiecki i że wychowano go w wierze w Amerykę; że w wieku siedemnastu lat sprzedawał wieszaki z furgonetki, mieszkając samotnie w suterenie w Lowes w stanie New Hampshirr Po śmierci rodziców nie dostał w spadku nawet dziesięciu dolarów. Tak zaczynał Aleksander Woolf i do takiego życia był gotów wrócić. Aleksander Woolf nie traktował biedy jako czegoś mrocznego i nieznanego, czego należałoby się obawiać. Na żadnym etapie życia.
W przeciwieństwie do Sary. Ona przez całe życie mieszkała w dużych domach z dużymi basenami, jeździła dużymi samochodami i korzystała z wysokiej jakości usług stomatologicznych, a widmo biedy budziło jej śmiertelne przerażenie. Strach przed nieznanym uczynił ją bezbronną, a bestia o tym wiedziała.
Pewien człowiek złożył jej propozycję.
— Co teraz zrobimy? — zapytała.
— Na dziś już wystarczy — odparłem.
Szczękała zębami, co uświadomiło mi, jak długo tam siedzieliśmy. I jak wiele zostało mi jeszcze do zrobienia.
— Lepiej zawiozę cię do domu — powiedziałem, podnosząc się z ławki.
Zamiast wstać razem ze mną, skuliła się jeszcze bardziej z rękami skrzyżowanymi na brzuchu. Wyglądało, jakby cierpiała. Bo cierpiała. Zaczęła mówić niesłychanie cichym głosem i musiałem przykucnąć, aby ją usłyszeć. Im niżej się schylałem, tym bardziej opuszczała głowę, unikając mojego spojrzenia.
— Nie karz mnie — powiedziała. — Nie karz mnie za śmierć ojca, Thomas, ponieważ sama muszę sobie z tym poradzić.
— Nie karzę cię, Saro — odparłem. — Po prostu zawiozę cię do domu, to wszystko.
Podniosła głowę i spojrzała na mnie, a ja zobaczyłem w jej oczach nowy rodzaj strachu.
— Ale dlaczego? — zapytała. — Przecież teraz… możemy zrobić, co tylko zechcemy. Wyjechać, gdzie tylko zechcemy.
Spuściłem wzrok. Jeszcze tego nie rozumiała.
— A gdzie chciałabyś wyjechać? — zapytałem.
— To przecież nie ma znaczenia — powiedziała, jej głos stawał się mocniejszy wraz z rosnącą desperacją. — Chodzi o to, że możemy. Mój Boże, Thomas, wiesz przecież… mieli nad tobą władzę, ponieważ zagrozili, że coś mi zrobią, a jednocześnie mieli władzę nade mną, ponieważ zagrozili, że zrobią coś tobie. Tak to ustawili. Ale to już przeszłość. Możemy odejść. Zniknąć.
Potrząsnąłem głową.
— Obawiam się, że sytuacja się skomplikowała — powiedziałem. — Jeżeli kiedykolwiek było inaczej.
Zamilkłem i przez chwilę zastanawiałem się, ile powinienem jej powiedzieć. W sumie nie powinienem jej mówić nic. Ale pieprzyć to.
— Teraz już nie chodzi tylko o nas. Jeżeli odejdziemy zginą inni ludzie. Przez nas.
— Inni ludzie? — zdziwiła się Sara. — o czym ty mówisz? Jacy inni ludzie?
Uśmiechnąłem się, aby poprawić jej humor, żeby się tak nie bała, a także dlatego, że wszyscy oni stanęli mi przed oczami.
— Saro — powiedziałem. — Ty i ja…
Głos mi się załamał.
— Tak? — zapytała.
Wziąłem głęboki oddech. Nie dało się tego powiedzieć — w inny sposób.
— Musimy zrobić to, co do nas należy — dokończyłem.
Lecz nie istnieje ani Wschód, ani Zachód, Granica
ani Rasa, ani Pochodzenie,
Kiedy twarzą w twarz staną dwaj silni mężczyźni,
choćby pochodzili z dwóch krańców ziemi.
Jeżeli wybieracie się do Casablanki, nie spodziewajcie się, że będzie przypominała Casablankę, którą znacie z filmu.
Jeżeli macie trochę czasu i pozwala wam na to plan podróży, najlepiej w ogóle nie jedźcie do Casablanki.
Ludzie często nazywają Nigerię i sąsiadujące z nią państwa pachą Afryki, co wydaje mi się niesprawiedliwe, ponieważ ludzie, kultura, krajobrazy i piwo są w tamtej części świata pierwszorzędne. Nie da się jednak ukryć, że jeśli w ciemnym pokoju spojrzycie na mapę przez przymrużone oczy, grając w Co Ci Przypomina Ten Fragment Wybrzeża, może się zdarzyć, że powiecie: tak, owszem, Nigeria przypomina nieco kształtem pachę.
Masz pecha, Nigerio.
Jednak jeżeli Nigeria jest pachą, to Maroko jest ramieniem. A jeżeli Maroko jest ramieniem, Casablanca jest dużą, czerwoną, szpetną plamą na ramieniu z rodzaju tych, które pojawiają się o poranku akurat w dniu, w którym postanowiliście udać się na plażę z ukochanym. To — ten rodzaj plamki, który boleśnie ociera się o ramiączko stanika albo o szelki, w zależności od waszych preferencji płciowych; na jej widok obiecujecie sobie, że od dzisiaj na pewno będziecie jeść więcej warzyw.
Casablanca to miasto okazale, rozlegle i przemysłowe, miasto betonowego pyłu i wyziewów z diesla, gdzie w promieniach słońca rzeczy raczej płowieją, niż nasycają się kolorami. Nie ma tam żadnych wartych obejrzenia atrakcji turystycznych, chyba że na myśl o pół milionie ludzi walczących o przeżycie w labiryncie tektury i blachy falistej z ochotą pakujecie walizki i wsiadacie do samolotu. o ile mi wiadomo, nie ma tam nawet jednego muzeum.
Mogliście sobie pomyśleć, że nie lubię Casablanki. Mogliście odnieść wrażenie, że staram się wyperswadować odwiedzenie tego miasta albo podjąć za was decyzję; ale naprawdę nie na tym polega moja rola. Jeżeli jednak, podobnie jak ja, przez cale życie obserwowaliście drzwi barów, restauracji, pubów, hoteli, gabinetów dentystycznych, w których akurat przyszło wam siedzieć, z nadzieją, że Ingrid Bergman wejdzie do środka w zwiewnej kremowej sukience, spojrzy prosto na was, zarumieni się i zafaluje biustem w sposób, który każe wam podziękować Bogu, że życie ma jednak jakiś sens — jeżeli w jakikolwiek sposób ten obraz do was przemawia, to Casablanca cholernie was rozczaruje.
Podzieliliśmy się na dwa zespoły. Jasna karnacja i oliwkowa karnacja.
Francisco, Latifa, Benjamin i Hugo zostali Oliwkami, a Bernhard, Cyrus i ja stworzyliśmy grupę Bladawców.
Być może brzmi to trochę staroświecko. Wręcz szokująco. Być może wyobrażaliście sobie, że organizacje terrorystyczne dają wszystkim zatrudnionym równe szanse rozwoju i że różnice związane z kolorem skóry zwyczajnie nie mają wpływu na naszą pracę. No cóż, w idealnym — świecie zapewne tak właśnie powinni postępować terroryści. Ale w Casablance sprawy mają się inaczej.
Osoby o jasnej karnacji nie powinny chodzić ulicami Casablanki.
Oczywiście mogą, jeżeli są gotowe stanąć na czele tłumu pięćdziesięciorga truchtających za nimi dzieciaków, które wołają, krzyczą, wytykają ich palcami, śmieją się i próbują im sprzedać amerykańskie dolary, dobra cena, najlepsza cena, mam też haszysz.
Turysta o jasnej karnacji musi przystać na te warunki. Nie ma innego wyjścia. Musi się uśmiechać, kręcić głową i mówić la, shokran — wywołuje to wybuchy jeszcze większego śmiechu, wrzaski, wytykanie palcami, co z kolei przyciąga kolejnych pięćdziesięcioro dzieci, które dołączają do korowodu, a wszystkie, o dziwo, również oferują najlepszą cenę za amerykańskie dolary. Ogólnie rzecz biorąc, taki turysta musi się bawić, jak tylko potrafi najlepiej. Bo przecież jest gościem, wygląda obco i egzotycznie, prawdopodobnie ma na sobie krótkie spodenki i idiotyczną hawajską koszulę, więc dlaczego u diabła nie mieliby go wytykać palcem? Dlaczego przejście trasy o długości czterdziestu pięciu metrów do sklepu z tytoniem zabiera czterdzieści pięć minut, zatrzymuje ruch we wszystkich kierunkach i ma spore szanse trafić do popołudniowych wydań marokańskich gazet? Po to przecież jedzie się za granicę. Żeby znaleźć się za granicą.
Z takim nastawieniem podróżują turyści.
Z drugiej strony, jeżeli jedzie się za granicę, aby za pomocą kilku karabinów maszynowych zająć budynek amerykańskiego konsulatu, uwięzić konsula i jego podwładnych, zażądać dziesięciu milionów dolarów okupu i natychmiastowego uwolnienia dwustu trzydziestu więźniów sumienia, a następnie uciec prywatnym odrzutowcem, wysadziwszy budynek w powietrze przy użyciu sześćdziesięciu kilogramów plastiku C4 — jeżeli kiedykolwiek — korciło was, aby wypełniając formularz imigracyjny, taki właśnie powód wpisać w rubryce „Cel wizyty”, ale tego nie zrobiliście, ponieważ jesteście świetnie wyszkolonymi zawodowcami, którym nie zdarzają się podobne wpadki — to wtedy, szczerze mówiąc, możecie obejść się bez wszystkich atrakcji związanych z gapiącymi się i wytykającymi was palcami dziećmi na ulicy.
Zatem Oliwki zajęły się obserwacją, a Bladawce przygotowaniami do ataku.
Zajęliśmy opuszczony budynek szkoły w dzielnicy Hay Mohammedia. Możliwe, że kiedyś pełniła funkcję luksusowego, zielonego przedmieścia, ale czasy świetności miała już za sobą. Trawę dawno temu zadeptali robotnicy stawiający domy pokryte blachą falistą, przydrożne rowy służyły za kanały, a drogi mogły zostać w przyszłości zbudowane. Inszallah.
Była to biedna okolica, zamieszkana przez biednych ludzi, gdzie jedzenie było niedobre i trudno dostępne, a o świeżej wodzie starzy ludzie opowiadali wnukom w długie zimowe wieczory. Nie żeby w Hay Mohammedia mieszkało wielu starych ludzi. Rolę starca odgrywał tam zazwyczaj czterdziestopięciolatek bez zębów, których brak zawdzięczał upiornie słodkiej herbacie miętowej, gdyż picie jej stanowiło wyznacznik wysokiej stopy życiowej.
Szkoła mieściła się w dużym dwupiętrowym budynku z trzech stron otaczającym cementowe boisko, gdzie dzieci musiały kiedyś grać w piłkę, odmawiać modlitwy albo pobierać lekcje, jak sprawiać kłopoty Europejczykom. Dookoła terenu szkoły ciągnął się czteroipółmetrowy mur, który można było przejść jedynie przez bramę ze stall prowadzącej prosto na boisko.
W takim miejscu mogliśmy spokojnie przygotowywać akcję, ćwiczyć i odpoczywać.
I gwałtownie sprzeczać się ze sobą.
Zaczęło się od błahostek. Nagłe wybuchy irytacji z powodu palenia, tego, kto wypił całą kawę, a kto będzie siedział dziś z przodu w land roverze. Stopniowo atmosfera zaczęła się jednak pogarszać.
Początkowo przypisywałem to zwykłemu zdenerwowaniu, ponieważ bawiliśmy się w znacznie poważniejszą grę niż kiedykolwiek wcześniej. Przy niej Mürren wydawało się pestką obraną z miąższu.
W Casablance w roli miąższu występowała policja, i to chyba jej można przypisać narastające napięcie, dąsy i sprzeczki. Policjantów widziało się wszędzie. Pojawiali się w tuzinie kształtów i rozmiarów, w tuzinie różnych mundurów, które oznaczały tuzin różnych uprawnień i jurysdykcji. Problem policji można podsumować stwierdzeniem, że wystarczyło spojrzeć na nich w sposób, który by im się nie spodobał, a mogli ci spierdolić życie na zawsze.
Przy wejściu do każdego komisariatu w Casablance stało dwóch mężczyzn z pistoletami maszynowymi.
Dwóch mężczyzn. Z pistoletami maszynowymi. Dlaczego?
Gdyby ktoś obserwował ich przez cały dzień, przekonałby się, że przez ten czas nie łapali żadnego przestępcy, nie tłumili żadnych zamieszek, nie odpierali żadnej inwazji obcego państwa — tak naprawdę nie robili żadnej rzeczy, która w jakikolwiek sposób przyczyniałaby się do polepszenia życia przeciętnego Marokańczyka.
Oczywiście ten, kto zdecydował o wydaniu pieniędzy na pensje dla tych ludzi — ten, kto zarządził, aby zamówić mundury zaprojektowane przez mediolański dom mody oraz panoramiczne okulary przeciwsłoneczne — wyjaśniłby zapewne: „Dlatego właśnie nieprzyjaciel na nas nie najechał, że przed każdym komisariatem policji postawiliśmy dwóch ludzi z pistoletami maszynowymi — w koszulach za małych o dwa numery”. Na takie dictum musielibyśmy zwiesić głowę i wycofać się tyłem z biura, ponieważ trudno polemizować z tego rodzaju logiką.
Marokańska policja jest przejawem państwa. Wyobraźcie sobie państwo jako dużego gościa w barze, a ludność jako mniejszego gościa w tym samym barze. Duży gość odsłania wytatuowany biceps i mówi do mniejszego gościa: „to ty rozlałeś moje piwo?”
Marokańska policja jest tym tatuażem.
A dla nas zdecydowanie stanowiła problem. Za dużo odmian, za dużo przedstawicieli każdej odmiany, za dużo ciężkiego uzbrojenia, za dużo wszystkiego.
Może właśnie dlatego stajemy się nerwowi. Może dlatego pięć dni temu Benjamin — człowiek o łagodnym głosie, człowiek, który uwielbia szachy i chciał kiedyś zostać rabinem — może właśnie dlatego Benjamin nazwał mnie zasranym sukinsynem.
Siedzieliśmy w stołówce przy postawionym na kozłach stole, przeżuwając tajine mozolnie ugotowaną przez Cyrusa i Latifę. Nikt nie miał specjalnej ochoty na rozmowę. Bladawce spędziły dzień, konstruując naturalnej wielkości makietę fasady konsulatu; byliśmy zmęczeni i śmierdzieliśmy drewnem.
Makieta stała za nami, przypominając dekoracje do szkolnego przedstawienia, i od czasu do czasu ktoś podnosił wzrok znad jedzenia i przyglądał jej się badawczo, zastanawiając się, czy kiedykolwiek zobaczy prawdziwy budynek ambasady. Albo kiedy już go zobaczy, czy zobaczy jeszcze później cokolwiek innego.
— Ty zasrany sukinsynu! — krzyknął Benjamin, zrywając się na równe nogi z zaciśniętymi pięściami.
Zapadło milczenie. Dopiero po chwili wszyscy się zorientowali, na kogo patrzył.
— Jak mnie nazwałeś? — zapytał Ricky, prostując się nieznacznie na krześle; człowiek powolny w gniewie, ale kiedy już przyszło co do czego, straszliwy jako wróg.
— Słyszałeś — powiedział Benjamin.
Przez moment nie byłem pewien, czy zamierza mnie uderzyć, czy się rozpłakać.
Spojrzałem na Francisca, oczekując, że każe Benjaminowi usiąść, wyjść albo zrobić coś innego, ale Francisco zerknął tylko na mnie i wrócił do przeżuwania.
— Co ja ci niby, kurwa, zrobiłem? — zapytał Ricky, odwracając się w stronę Benjamina.
Ten jednak stał nieporuszony, wpatrując się we mnie i zaciskając pięści, aż wreszcie Hugo odezwał się słabym głosem, że tajine smakuje przepysznie. Wszyscy z wdzięcznością skorzystali z okazji i jeden przez drugiego zaczęli gadać, że owszem, smakowało przepysznie, i nie, zdecydowanie nie było za słone. To znaczy wszyscy, oprócz mnie i Benjamina. Wpatrywał się we mnie uparcie, a ja w niego. Wydawało się, że tylko on wie, o co mu chodziło.
Po czym odwrócił się na pięcie i wymaszerował korytarzem. Po chwili usłyszeliśmy zgrzyt żelaznej bramy, a zaraz potem warkot motoru land rovera.
Francisco przyglądał mi się badawczo.
Od tego zdarzenia minęło pięć dni, w ciągu których Benjamin posłał mi dwa wymuszone uśmiechy. Teraz jednak byliśmy gotowi do akcji.
Rozmontowaliśmy makietę, spakowaliśmy bagaże, spaliliśmy za sobą mosty i odmówiliśmy modlitwy. To naprawdę dość ekscytujące.
Jutro rano o dziewiątej trzydzieści pięć Latifa poprosi o wniosek o wizę w amerykańskim konsulacie. o dziewiątej czterdzieści Bernhard i ja stawimy się na spotkanie z panem Rogerem Buchananem, attache handlowym. O dziewiątej czterdzieści siedem Francisco i Hugo przywiozą na wózku cztery plastikowe butelki wody mineralnej oraz fakturę wystawioną na Sylvie Horvath z działu konsularnego.
Sylvie naprawdę zamówiła wodę, ale nie sześć kartonów, na których będą stały butelki.
O dziewiątej pięćdziesiąt pięć, plus minus jedna sekunda, Cyrus i Benjamin rozbiją się land roverem na zachodniej ścianie konsulatu.
— Czemu to ma służyć? — zapytał Solomon.
— Czemu co ma służyć? — powiedziałem.
— Land rover — wyjął z ust ołówek i wskazał nim na szkic. — Nie uda wam się przedostać w ten sposób przez ścianę. Ma sześćdziesiąt centymetrów grubości, zbudowano ją z żelbetonu, a nie zapominaj o słupkach postawionych na całej długości muru. Nawet jeśli przez nie przejedziecie, wyhamują samochód.
Pokręciłem głową.
— Chodzi o hałas — wyjaśniłem. — Narobią strasznego hałasu, wduszą klakson, a Benjamin wypadnie z siedzenia kierowcy w zakrwawionej koszuli. Cyrus zacznie wołać, czy ktoś potrafi udzielić pierwszej pomocy. W ten sposób pod zachodnią ścianę konsulatu przybiegnie masa ludzi zaciekawionych zamieszaniem.
— Mają zestaw do pierwszej pomocy? — zapytał Solomon.
— Na parterze. W magazynku obok schodów.
— W ambasadzie pracuje ktoś z odpowiednimi kwalifikacjami, żeby jej udzielić?
— Cały amerykański personel przeszedł odpowiednie szkolenie, ale najprawdopodobniej zabierze się za to Jack.
— Jack?
— Webber — powiedziałem. — Strażnik w konsulacie. Osiemnaście lat w korpusie piechoty morskiej USA. Na prawym biodrze nosi berettę kaliber 9 mm.
Przerwałem. Wiedziałem, o czym myśli Solomon.
— No i? — spytał.
— Latifa ma pojemnik z gazem łzawiącym — wyjaśniłem.
Zanotował coś — bardzo powoli, jakby wiedział, że nie — ma większego znaczenia, co zapisze.
Ja też o tym wiedziałem.
— Będzie też miała micro uzi w torebce na ramieniu — dodałem.
Siedzieliśmy w wynajętym przez Solomona peugeocie, zaparkowanym na wzniesieniu niedaleko La Squala — popadającego w ruinę, osiemnastowiecznego gmachu, w którym kiedyś znajdowało się główne stanowisko artyleryjskie położone nad portem. Trudno znaleźć ładniejszy widok w Casablance, ale żaden z nas za bardzo go nie podziwiał.
— No więc, co teraz? — zapytałem, zapaliwszy papierosa deską rozdzielczą.
Powiedziałem „deskę rozdzielczą”, bo jej większa część oderwała się razem z samochodową zapalniczką i dopiero po chwili udało mi się ją umieścić z powrotem na miejscu. Zaciągnąłem się i spróbowałem, raczej bez powodzenia, wydmuchać dym przez otwarte okno.
Solomon przeglądał notatki.
— Przypuszczalnie — podpowiedziałem — będzie na nas czekać brygada marokańskiej policji i agenci CIA ukryci w szybach wentylacyjnych. Kiedy wejdziemy do środka, przypuszczalnie wyskoczą z ukrycia i krzykną, że jesteśmy aresztowani. A w rezultacie Miecz Sprawiedliwości i wszyscy, którzy kiedykolwiek mieli z nim coś wspólnego, pojawią się przypuszczalnie w niedługim czasie na sali sądowej, niecałe dwieście metrów od tego kina. I przypuszczalnie cała akcja zostanie przeprowadzona tak, że co najwyżej ktoś obetrze sobie łokieć.
Solomon wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze. Następnie zaczął się masować po brzuchu. Od — dziesięciu lat nie zachowywał się w ten sposób. Tylko wrzód na dwunastnicy mógł sprawić, że Solomon przestanie myśleć o pracy.
Odwrócił się i spojrzał na mnie.
— Odsyłają mnie do domu — powiedział.
Wpatrywaliśmy się w siebie przez chwilę. Wybuchnąłem śmiechem. Sytuacja nie skłaniała szczególnie do śmiechu, ale tak się złożyło, że to właśnie śmiech wydobył się z moich ust.
— Oczywiście, że cię odsyłają — stwierdziłem w końcu. — Oczywiście, że cię odsyłają do domu. To zupełnie zrozumiale.
— Posłuchaj, Thomas — zaczął, a po jego oczach widziałem, z jakim trudem mu to przychodzi.
— „Dziękuję, wykonał pan kawał dobrej roboty, Solomon — powiedziałem, naśladując głos Russella Barnesa. — Oczywiście chcielibyśmy panu podziękować za wykazanie się profesjonalizmem oraz za zaangażowanie, ale, jeżeli pan pozwoli, od tego momentu przejmiemy sprawę”. Och, to po prostu idealne.
— Thomas, posłuchaj — dwa razy w ciągu trzydziestu sekund nazwał mnie Thomasem — po prostu wyjedź. Uciekaj stąd, dobrze?
Posłałem mu uśmiech, przez co zaczął mówić szybciej.
— Mogę cię zawieźć do Tangeru. Stamtąd pojedziesz do Ceuty i wsiądziesz na prom do Hiszpanii. Powiadomię miejscową policję, każę im zaparkować furgonetkę przed konsulatem i cała akcja nie wypali. Do niczego nie dojdzie.
Zajrzałem Solomonowi w oczy i zobaczyłem wszystkie kryjące się w nich zmartwienia. Zobaczyłem poczucie winy i wstyd — zobaczyłem nawet wrzód na dwunastnicy.
Wyrzuciłem papierosa przez okno.
— To zabawne — stwierdziłem. — To samo radziła mi zrobić Sara Woolf. Uciekaj, powiedziała. Wyjedź na skąpane w słońcu plaże z dala od wkurzającego CIA.
Nie zapytał, kiedy się z nią widziałem ani dlaczego nie posłuchałem jej rady. Był zbyt zaabsorbowany własnym problemem. Czyli mną.
— To jak będzie? — zapytał. — Zrób to, Thomas, na litość boską!
Wyciągnął rękę i chwycił mnie za ramię.
— Ta akcja to szaleństwo. Jeżeli wejdziesz do tego budynku, nie wyjdziesz z niego żywy. Wiesz o tym. — Siedziałem w milczeniu, co doprowadzało go do szału. — Chryste, sam to przecież mówiłeś przez cały czas. Sam o tym wiedziałeś.
— Daj spokój, Dawidzie. Też o tym wiedziałeś.
Obserwowałem jego twarz. Miał około jedną setną — sekundy, żeby zmarszczyć brwi, otworzyć w zdumieniu usta albo powiedzieć: „O czym ty mówisz?”, ale przegapił ją. Kiedy minęła jedna setna sekundy, wiedziałem, że wiedział, że wiem.
— Zdjęcie Sary i Barnesa — wyjaśniłem. Twarz Solomona była pozbawiona wyrazu. — Wiedziałeś, co to oznacza. Wiedziałeś, że można to wyjaśnić tylko w jeden sposób.
W końcu spuścił oczy i rozluźnił uchwyt na moim ramieniu.
— Jak to możliwe, żeby byli razem po tym, co się stało? — kontynuowałem. — Istnieje tylko jedno wyjaśnienie. Zdjęcia nie zrobiono po, ale zanim Aleksander Woolf został zastrzelony. Wiedziałeś, co planuje Barnes, i wiedziałeś lub raczej się domyślałeś, co planuje Sara. Po prostu mi tego nie powiedziałeś.
Zamknął oczy. Jeżeli prosił o wybaczenie, nie robił tego na głos i nie zwracał się do mnie.
— Gdzie w tej chwili znajduje się Absolwent? — zapytałem.
Solomon pokręcił nieznacznie głową.
— Nic mi nie wiadomo na temat tej maszyny — powiedział, nadal z zamkniętymi oczami.
— Dawidzie… — zacząłem, ale mi przerwał.
— Proszę.
Pozwoliłem mu przemyśleć, cokolwiek miał do przemyślenia, i zdecydować, o czymkolwiek musiał zdecydować.
— Wiem tylko, panie — powiedział w końcu i nagle poczułem się, jak za dawnych czasów — że amerykański samolot transportowy wylądował w bazie RAF-u na Gibraltarze dziś w południe. Wyładowano z niego pewną ilość części zamiennych.
Skinąłem głową. Solomon otworzył oczy.
— Jak dużą ilość?
Wziął kolejny głęboki oddech, chcąc wyrzuć z siebie wszystko za jednym zamachem.
— Znajomy znajomego znajomego, który to widział, wspomniał o dwóch skrzynkach, każda mniej więcej sześć metrów na trzy na trzy, którym towarzyszyło szesnastu pasażerów płci męskiej, dziewięciu z nich w mundurach. Podobno natychmiast zajęli się skrzyniami i przenieśli je przez ogrodzenie do hangaru, postawili z boku, zastrzegając, że nikomu nie wolno się do nich zbliżać.
— Barnes? — zapytałem.
Solomon zastanawiał się przez chwilę.
— Trudno powiedzieć, panie. Ale ów znajomy przypomniał sobie, że rozpoznał chyba wśród nich amerykańskiego dyplomatę.
Dyplomatę, gadaj zdrów. A raczej gada zdrów.
— Zgodnie z tym, co powiedział — kontynuował Solomon — wśród nich znajdował się również mężczyzna w wyróżniającym się cywilnym ubraniu.
Wyprostowałem się, czując, że ręce mi się pocą.
— Czym się wyróżniającym? — zapytałem.
Solomon przekrzywił głowę, próbując przypomnieć sobie szczegółowy opis. Jakby musiał to robić.
— Czarna marynarka, czarne spodnie w prążki. Znajomy ocenił, że wyglądał jak hotelowy kelner.
No i ten połysk na skórze. Połysk pieniędzy. Połysk Morderstone'a.
Auć, pomyślałem. Cały gang się zjechał.
W drodze do centrum przedstawiłem Solomonowi swój plan i wyjaśniłem mu, na czym polega jego rola.
Kiwał głową od czasu do czasu, choć w ogóle nie podobało mu się to, co mówię. Musiał jednak zauważyć, że ja również nie strzelałem korkami od szampana.
Kiedy dojechaliśmy do konsulatu, Solomon zwolnił i ostrożnie przejechał wokół budynku, aż zrównaliśmy się z araukarią. Zadarliśmy głowy do góry i przez chwilę przeczesywaliśmy wzrokiem gałęzie, w końcu skinąłem na Solomona, który wysiadł z samochodu i otworzył bagażnik.
W środku znajdowały się dwa pakunki. Jeden prostokątny mniej więcej rozmiarów pudełka na buty, a drugi w kształcie tuby o długości prawie półtora metra. Oba były zawinięte w brązowy pergamin. Nie widniały na nich żadne oznaczenia, żadne numery seryjne ani terminy przydatności do spożycia.
Widziałem, że Solomon nie ma ochoty ich dotykać, więc schyliłem się i sam je wyciągnąłem.
Zatrzasnął drzwi do samochodu i uruchomił silnik, tymczasem ja ruszyłem w stronę ściany konsulatu.
Lecz oto pulsy, jak werble przy skroni,
Mówią, że idę, że zbliżam się do niej!
Amerykański konsulat w Casablance znajduje się w połowie obsadzonego drzewami bulwaru Moulay Youssef, tworząc maleńką enklawę dziewiętnastowieczne) francuskiej wspaniałości, zbudowaną, aby pomóc zmęczonym kolonialistom odprężyć się po ciężkim dniu projektowania miejscowej infrastruktury — Francuzi przybyli do Maroka, aby obdarzyć je drogami, kolejami, szpitalami, szkołami i wyczuciem stylu — wszystkim, co przeciętny Francuz uważa za niezbędne elementy nowoczesnej cywilizacji — a kiedy wybijała piąta po południu, Francuzi spoglądali na swoje dzieła i widzieli, że są dobre, uznawali, że zasłużyli sobie, cholera jasna, aby żyć jak maharadżowie. Co przez jakiś czas czynili.
Jednak kiedy sąsiadująca z Marokiem Algieria zwaliła się na nich niczym nawałnica, Francuzi zdali sobie sprawę, że czasami lepiej wyjechać z poczuciem niedosytu; otworzyli więc swoje walizki Louisa Vuittona, spakowali do nich butelki z płynem po goleniu, inne butelki z płynem po goleniu i jeszcze tę dodatkową butelkę, która spadła za rezerwuar w łazience, która po bliższym zbadaniu okazała się zawierać płyn po goleniu, po czym wymknęli się nocą.
Spadkobiercy pozostałych po Francuzach ogromnych, otynkowanych domów nie byli książętami, ani sułtanami, ani przemysłowcami milionerami. Nie byli śpiewakami występującymi w klubach nocnych, ani piłkarzami, ani gangsterami, ani gwiazdami seriali telewizyjnych. Niezwykłym zbiegiem okoliczności okazali się dyplomatami.
Nazywam to niezwykłym zbiegiem okoliczności, ponieważ w dzisiejszych czasach dyplomacja zgarnia wszystko. W każdym mieście, w każdym państwie na świecie dyplomaci żyją i pracują w najbardziej wartościowych i pożądanych nieruchomościach, jakie istnieją. Rezydencje, zamki, pałace, dziesięciopiętrowe budowle z przyległymi terenami łowieckimi: w każdym wypadku dyplomaci wejdą do środka, rozejrzą się i powiedzą: „Tak, myślę, że jakoś tu wytrzymam”.
Poprawiliśmy z Bernhardem krawaty, sprawdziliśmy godzinę i wbiegliśmy po schodach prowadzących do głównego wejścia.
— A więc, co mogę dla panów zrobić?
Mówcie-mi-Roger Buchanan miał niewiele ponad pięćdziesiąt lat i osiągnął szczyt swojej kariery w amerykańskiej dyplomacji. Casablanca była jego ostatnią placówką, przebywał w niej od trzech lat i bez wątpienia w zupełności mu ona odpowiadała. Wspaniali ludzie, wspaniały kraj, jedzenie trochę za tłuste, ale poza tym jest po prostu świetnie.
Mówcie-mi-Roger najwyraźniej nie zwolnił tempa mimo diety bogatej w oliwę, ponieważ musiał wyciskać co najmniej sto kilogramów, co przy wzroście sto siedemdziesiąt centymetrów stanowi spore osiągnięcie.
Wymieniliśmy z Bernhardem spojrzenia, unosząc brwi, jakby nie miało większego znaczenia, który z nas przemówił pierwszy.
— Panie Buchanan — zacząłem poważnym tonem — jak wyjaśniliśmy z kolegą w liście, produkujemy najwyższej — jakości rękawice kuchenne, najlepsze, jakie powstają w regionie Afryki Północnej.
Bernhard skinął powoli głową, dając do zrozumienia, że on powiedziałby „na całym świecie”, ale że nie ma to większego znaczenia.
— Posiadamy zakłady wytwórcze w Fezie, Rabacie, a wkrótce planujemy otwarcie placówki tuż pod Marrakeszem. Oferujemy produkt naprawdę wysokiej jakości. Jesteśmy co do tego przekonani. Mógł pan o nim słyszeć, mógł go pan nawet używać, jeżeli należy pan do tak zwanych Nowoczesnych Mężczyzn.
Zarechotałem jak kretyn, a Bernhard i Roger przyłączyli się do mnie. Mężczyźni. Używający rękawic kuchennych. A to dobre. Bernhard podjął opowieść, nachylając się do przodu i przemawiając ze złowieszczym, budzącym szacunek niemieckim akcentem.
— Skala naszej produkcji osiągnęła poziom, przy którym zaczęło nas niezwykle interesować uzyskanie licencji na eksport naszego produktu na rynek północnoamerykański. A coś mi podpowiada, że mógłby nam pan udzielić skromnej pomocy w przebrnięciu przez odpowiednie procedury.
Mówcie-mi-Roger pokiwał głową i zanotował coś na kartce. Widziałem, że miał przed sobą na biurku nasz list i wyglądało na to, że zakreślił kółkiem słowo „guma”, Miałem ochotę zapytać, dlaczego, ale chwila nie była ku temu odpowiednia.
— Roger — powiedziałem, wstając z krzesła — zanim przejdziemy do poważniejszych spraw…
Roger podniósł wzrok znad notatnika.
— W głębi korytarza, drugie drzwi na prawo.
— Dzięki — mruknąłem.
Ubikacja była pusta i pachniała sosną. Zaniknąłem drzwi na klucz, sprawdziłem godzinę, po czym wdrapałem się na deskę klozetową i otworzyłem okno.
Po lewej stronie zraszacz wystrzeliwał pełne gracji fontanny wody na równo przystrzyżony trawnik. Kobieta w sukience w drukowane wzory stała przy murze, wydłubując brud spod paznokci, a kilka metrów dalej mały pies gwałtownie się wypróżniał. W odległym narożniku ogrodnik w krótkich spodenkach i żółtym podkoszulku przycinał krzewy.
Na prawo pusto.
Więcej muru. Więcej trawnika. Więcej grządek.
I araukaria.
Zeskoczyłem z sedesu, ponownie sprawdziłem godzinę, otworzyłem drzwi i wyszedłem na korytarz.
Pusty.
Podszedłem szybko do schodów i zbiegłem na dół w podskokach, przeskakując co dwa stopnie, bębniąc dłonią po poręczy niespecjalnie do rytmu. Minąłem mężczyznę bez marynarki niosącego papier, ale zanim zdążył otworzyć usta, rzuciłem w jego stronę głośne „dzień dobry”.
Dotarłem na pierwsze piętro, skręciłem w prawo i zobaczyłem, że na tym korytarzu panował większy ruch.
W połowie długości stały dwie kobiety zagłębione w rozmowie, a po lewej stronie mężczyzna zamykał lub otwierał drzwi do biura.
Zerknąłem na zegarek i zwolniłem, przetrząsając kieszenie w poszukiwaniu czegoś, co być może zostawiłem gdzieś, a jeśli nie tam, to w innym miejscu, ale w sumie może w ogóle tego nie miałem, chociaż jeżeli jednak miałem, to czy powinienem wrócić i poszukać? Zatrzymałem się, marszcząc brwi, tymczasem mężczyzna po lewej otworzył w końcu drzwi do pokoju i spojrzał na mnie. Zaraz zapyta, czy się zgubiłem.
Wyciągnąłem rękę z kieszeni i uśmiechnąłem się do niego, pokazując pęk kluczy.
— Znalazłem — oznajmiłem, a on niepewnie skinął głową, kiedy go mijałem.
Z końca korytarza dobiegł sygnał windy. Przyspieszyłem trochę, pobrzękując trzymanymi w prawej ręce kluczami. Drzwi od windy otworzyły się i niski wózek wysunął się na korytarz.
Francisco i Hugo w czyściutkich niebieskich kombinezonach ostrożnie wyprowadzili wózek z windy; Francisco pchał, a Hugo przytrzymywał obiema rękami butelki, z wodą. Spokojnie, chciałem powiedzieć, kiedy zwolniłem aby ich przepuścić. To tylko woda, na litość boską. Obchodzisz się z nią, jakbyś wiózł żonę na salę porodową.
Francisco poruszał się powoli, sprawdzając numery na drzwiach, i prezentował się naprawdę bardzo dobrze, podczas gdy Hugo rozglądał się na wszystkie strony i oblizywał usta.
Zatrzymałem się przy tablicy ogłoszeniowej i obejrzałem ją dokładnie. Zdarłem trzy kartki papieru, dwie z nich dotyczyły ćwiczeń przeciwpożarowych, a trzecia zapraszała na barbecue u Boba i Tiny w niedzielne południe. Zacząłem je czytać, jakby zawierały coś interesującego, po czym ponownie sprawdziłem godzinę.
Spóźniali się.
Czterdzieści pięć sekund.
Nie mogłem w to uwierzyć. Po wszystkim, co uzgodniliśmy, co przećwiczyliśmy, co przysięgliśmy i ponownie przećwiczyliśmy, te małe dranie się spóźniały.
— Tak? — odezwał się głos.
Pięćdziesiąt pięć sekund.
Spojrzałem w głąb korytarza i zobaczyłem, że Francisco i Hugo dotarli do recepcji. Kobieta siedząca za biurkiem spoglądała na nich znad wielkich okularów.
Sześćdziesiąt pięć pieprzonych sekund.
— Salem alejkum — odezwał się łagodnym głosem Francisco.
— Alejkum salem — odparła kobieta.
Siedemdziesiąt.
Hugo poklepał ręką butelki, odwrócił się i spojrzał na mnie.
Ruszyłem w ich kierunku, zrobiłem dwa kroki i wtedy usłyszałem huk.
Usłyszałem i poczułem. Brzmiał jak wybuch bomby.
Kiedy oglądamy w telewizji zderzenie samochodów, do naszych uszu dociera dźwięk o określonym poziomie przygotowany przez dźwiękowca. Myślimy wtedy, że taki właśnie odgłos towarzyszy wypadkowi samochodowemu. Zapominamy jednak, a szczęśliwcy mogą tego w ogóle nie wiedzieć, jak wiele energii uwalnia się, kiedy pół tony metalu uderza w inne pół tony metalu. Albo w ścianę budynku. Ogromne ilości energii zdolne wstrząsnąć całym ciałem od stóp do głów, nawet jeżeli ktoś znajduje się w odległości stu metrów.
Klakson land rovera, zablokowany nożem Cyrusa, przerwał ciszę niczym ryk zwierzęcia. Po czym szybko ucichł, przytłumiony odgłosami otwierających się drzwi, odsuwanych krzeseł, ludzi przepychających się w drzwiach — patrzących po sobie, spoglądających w głąb korytarza.
Wszyscy zaczęli mówić na raz, najczęściej: „Jezus Maria, niech to szlag, co to, kurwa, było?”, i nagle przed moimi oczami znalazł się tuzin pleców, mknących w przeciwną stronę, potykających się, podskakujących i obijających się o siebie w pędzie ku klatce schodowej.
— Myśli pani, że powinniśmy sprawdzić, co się dzieje? — zapytał Francisco kobietę za biurkiem.
Spojrzała na niego, a następnie spod przymrużonych powiek w głąb korytarza.
— Nie mogę… rozumiecie… — wykonała gest w kierunku telefonu. Nie mam pojęcia, do kogo zamierzała zadzwonić.
Wymieniliśmy z Franciskiem spojrzenia trwające jedną setną sekundy.
— Czy to była… — zacząłem, patrząc nerwowo na kobietę. — Czy nie wydaje wam się, że to brzmiało jak bomba?
Położyła jedną rękę na słuchawce, drugą rękę wyciągnęła przed siebie, kierując dłoń w stronę okna, prosząc świat, aby zatrzymał się na chwilę i pozwolił jej dojść siebie.
Ktoś krzyknął w oddali.
Musiał zobaczyć krew na koszuli Benjamina, przewrócić się albo po prostu nabrać ochoty, żeby sobie krzyknąć. Kobieta podniosła się z krzesła.
— Cóż tam się mogło stać? — zapytał Francisco, a Hugo zaczął okrążać biurko.
Tym razem nawet na niego nie spojrzała.
— Poinformują nas — rzuciła, spoglądając obok mnie w głąb korytarza. — Powinniśmy pozostać na miejscach, a powiedzą nam, co mamy robić.
Kiedy wypowiedziała te słowa, rozległ się metaliczny trzask i kobieta natychmiast zorientowała się, że był czymś nienaturalnym, zupełnie niepasującym do tego miejsca. Istnieją dobre trzaski i złe trzaski, a ten brzmiał zdecydowanie jak jeden z najgorszych.
Obróciła się gwałtownie i spojrzała na Hugona.
— Droga pani — powiedział z błyszczącymi oczami — trzeba było skorzystać z okazji.
Już po wszystkim.
Sytuacja opanowana, humory dopisują.
Od trzydziestu pięciu minut sprawujemy kontrolę nad budynkiem i ogólnie rzecz biorąc, sytuacja mogła wyglądać o wiele gorzej.
Marokański personel opuścił parter, a Hugo i Cyrus opróżnili całe drugie i trzecie piętro, kierując mężczyzn i kobiety schodami na dół i na ulicę, pokrzykując przy okazji niepotrzebnie co chwilę „No, dalej”, „Ruchy, ruchy”.
Benjamin i Latifa zainstalowali się w holu, skąd w razie potrzeby mogą się szybko przemieścić między frontem a tyłem budynku. Mimo że wszyscy wiemy, że taka potrzeba nie zajdzie. Przynajmniej nie przez jakiś czas.
Pojawiła się policja. Najpierw samochodami, później jeepami, a teraz na ciężarówkach. Rozproszyli się na dole w tych swoich obcisłych koszulach, wykrzykując i przestawiając pojazdy; nie zdecydowali się jeszcze, czy mogą chodzić nonszalancko po ulicy, czy powinni przebiegać na drugą stronę z nisko pochylonymi głowami, aby uniknąć ognia snajpera. Zapewne widzą Bernharda na dachu, ale nie wiedzą jeszcze, kto to jest i co tam robi.
Francisco i ja znajdujemy się w biurze konsula.
Przetrzymujemy tu ośmioro zakładników — pięciu mężczyzn i trzy kobiety skutych razem zebranymi przez Bernharda policyjnymi kajdankami. Zapytaliśmy, czy pogniewają się, jeżeli każemy im usiąść na niezwykle pięknym kilimie. Wyjaśniliśmy, że jeżeli któreś z nich wyjdzie poza jego obręb, ryzykuje, że zostanie zastrzelone przez Francisca lub przeze mnie z jednego z dwóch pistoletów maszynowych Steyr AUG, których inteligentnie nie zapomnieliśmy ze sobą zabrać.
Wyjątek uczyniliśmy dla samego konsula, ponieważ nie jesteśmy zwierzętami — mamy świadomość rangi oraz protokołu i nie chcemy zmuszać ważnego człowieka do siedzenia po turecku na podłodze — poza tym musi mieć dostęp do telefonu.
Benjamin pomajstrował przy centrali telefonicznej i zapewnił nas, że każde połączenie z dowolnym numerem w budynku zostanie przekierowane do tego pokoju.
Tak więc pan James Beamon, będący przedstawicielem rządu Stanów Zjednoczonych w Casablance, drugi w kolejności na marokańskiej ziemi po ambasadorze w Rabacie, siedzi teraz przy swoim biurku, wpatrując się we Francisca chłodnym, oceniającym wzrokiem.
Beamon, jak dobrze wiemy z zebranych wcześniej informacji, to zawodowy dyplomata. Nie jest emerytowanym sprzedawcą butów, którego można by się spodziewać na tej placówce — człowiekiem, który przekazał pięćdziesiąt milionów dolarów na kampanię wyborczą prezydenta i dostał w nagrodę biurko oraz trzysta darmowych lunchów rocznie. Beamon dobiega sześćdziesiątki, jest wysoki, mocno zbudowany i potrafi bardzo szybko myśleć. Zachowa się mądrze i odpowiedzialnie.
Na to właśnie liczymy.
— A co z wyjściami do toalety? — pyta Beamon.
— Pojedynczo raz na pół godziny — odpowiada Francisco. — Sami ustalacie kolejność, idziecie tam z którymś z nas i nie zamykacie drzwi.
Francisco podchodzi do okna i wygląda na ulicę. Podnosi do oczu lornetkę.
Spoglądam na zegarek. Dziesiąta czterdzieści jeden.
Przybędą o świcie, myślę. Atakujący zawsze tak robią, odkąd w ogóle wynaleziono atak.
O świcie. Kiedy będziemy zmęczeni, głodni, znudzeni i wystraszeni.
Przybędą o świcie, przybędą ze wschodu, mając za plecami słońce wiszące nisko nad horyzontem.
O jedenastej dwadzieścia konsul odbiera pierwszy telefon.
Wafik Hassan, inspektor policji, przedstawił się Francisco, po czym przywitał się z Beamonem. Nie miał nic specjalnego do zakomunikowania, poza wyrażeniem nadziei, że wszyscy zachowają zdrowy rozsądek i że bez — większych komplikacji uda się rozwiązać sytuację. Francisco powiedział później, że Hassan mówił dobrze po angielsku, a Beamon dodał, że dwa dni wcześniej był zaproszony do Hassana na kolację. Rozmawiali o tym, jak spokojna jest Casablanca.
O jedenastej czterdzieści dodzwoniła się prasa. Przepraszamy, że zawracamy głowę, ale czy chcą państwo wydać jakieś oświadczenie? Francisco dwukrotnie przeliterował swoje nazwisko, po czym poinformował, że przekaże pisemne oświadczenie przedstawicielowi CNN, kiedy tylko ten dotrze na miejsce.
Za pięć dwunasta telefon zadzwonił ponownie. Beamon odebrał i poinformował rozmówcę, że nie może w tej chwili rozmawiać, czy tamten mógłby zadzwonić jutro, a najlepiej pojutrze? Francisco wziął słuchawkę i słuchał przez chwilę, po czym wybuchnął śmiechem — turysta z Karoliny Północnej chciał się dowiedzieć, że konsulat może zapewnić wodę do picia w Regency Hotel.
Nawet Beamona to rozbawiło.
O drugiej piętnaście przysłali nam lunch. Duszona baranina z jarzynami, do tego ogromny garnek kuskusu. Benjamin odebrał go ze schodów przed głównym wejściem, podczas gdy Latifa nerwowo wymachiwała przez drzwi na prawo i lewo swoim uzi.
Cyrus znalazł gdzieś papierowe talerzyki, nie mieliśmy jednak sztućców, więc musieliśmy zaczekać, aż jedzenie ostygnie, i w końcu zjedliśmy je palcami.
Biorąc pod uwagę okoliczności, potrawa smakowała zupełnie dobrze.
Dziesięć po trzeciej usłyszeliśmy, że ciężarówki zaczynają się przemieszczać. Francisco podbiegł do okna.
Obserwowaliśmy, jak kierowcy zwiększają obroty i zgrzytają skrzyniami biegów, zawracając na dziesięć razy.
Dlaczego je przestawiają? — mruknął Francisco, przyglądając się ciężarówkom przez lornetkę.
Wzruszyłem ramionami.
— Chcą uniknąć mandatu za złe parkowanie?
Spojrzał na mnie ze złością.
— Skąd mam, kurwa, wiedzieć — powiedziałem. — o coś im chodzi. Może hałasują, żeby zagłuszyć odgłosy kopania tunelu. Nic na to nie poradzimy.
Przez chwilę przygryzał wargę, po czym podszedł do biurka. Podniósł słuchawkę i zadzwonił do holu. Telefon musiała odebrać Latifa.
— Lat, bądź w gotowości — powiedział. — Jeżeli tylko usłyszysz lub zobaczysz coś podejrzanego, dzwoń natychmiast.
Rzucił słuchawkę na widełki, trochę za gwałtownie.
Nie jesteś aż taki opanowany, jak udawałeś, pomyślałem.
O czwartej telefon dzwonił już na całego, Marokańczycy i Amerykanie zgłaszali się co pięć minut i zawsze chcieli rozmawiać z kimś innym niż osoba, która podniosła słuchawkę.
Francisco postanowił, że czas na zmianę pozycji. Zawołał Cyrusa i Benjamina na pierwsze piętro, a ja zszedłem na dół do Latify.
Stała na środku holu, wyglądając przez okna, przestępując z nogi na nogę i przerzucając sobie małe uzi z ręki do ręki.
— Co się dzieje? — zapytałem. — Musisz iść do toalety?
Skinęła głową. Powiedziałem, żeby poszła i przestała — się tak bardzo wszystkim przejmować.
— Słońce zachodzi — stwierdziła Latifa pół paczki papierosów później.
Spojrzałem na zegarek, potem przez okna wychodzące na tył budynku. Faktycznie słońce spadało, podnosiła się noc.
— No — przyznałem.
Latifa zaczęła poprawiać włosy w szybie przy biurku w recepcji.
— Wychodzę na zewnątrz — oznajmiłem.
Obejrzała się na mnie, zaskoczona.
— Co? Zwariowałeś?
— Chcę tylko rzucić na coś okiem, to wszystko.
— Na co rzucić okiem? — spytała Latifa i widziałem, że naprawdę jest na mnie wściekła, jakbym opuszczał ją na dobre. — Bernhard siedzi na dachu i ma najlepszy widok z nas wszystkich. Po co chcesz wyjść na zewnątrz?
Cmoknąłem niezadowolony i ponownie zerknąłem na zegarek.
— Niepokoi mnie tamto drzewo.
— Chcesz się przyjrzeć jakiemuś pieprzonemu drzewu? — zapytała.
— Gałęzie przechodzą przez mur. Chcę tylko rzucić na to okiem.
Podeszła do mnie i wyjrzała mi przez ramię na zewnątrz. Zraszacz cały czas działał.
— Które drzewo?
— Tamto — pokazałem jej. — Araukaria.
Dziesięć po piątej.
Słońce pokonało połowę drogi do horyzontu.
Latifa siedziała u podnóża głównych schodów, rysując butem marmurową posadzkę i bawiąc się uzi.
Spojrzałem na nią i przypomniało mi się oczywiście, co robiliśmy w łóżku — ale też chwile wesołości, frustracji i spaghetti. Latifa potrafiła się czasami zachowywać w sposób nieznośny. Była kompletnie popieprzona i niereformowalna niemal pod każdym względem. Ale jednocześnie wspaniała.
— Wszystko będzie dobrze — powiedziałem.
Uniosła głowę i spojrzała na mnie.
Zastanawiałem się, czy myśli o tym samym, co ja.
— A kto, kurwa, powiedział, że nie będzie? — rzuciła i przeczesała palcami włosy, spuszczając kilka kosmyków na twarz, żeby zasłonić się przed moim wzrokiem.
Zaśmiałem się.
— Ricky — zawołał Cyrus, wychylając się przez poręcz na pierwszym piętrze.
— Co? — krzyknąłem.
— Chodź na górę. Cisco chce cię widzieć.
W czasie mojej nieobecności zakładnicy rozsiedli się po całym kilimie, trzymając sobie głowy na kolanach, opierając się o siebie plecami. Dyscyplina rozluźniła się na tyle, że kilkoro z nich wyprostowało nogi, wystawiając je poza obręb kilimu. Troje lub czworo śpiewało Swannee River cichym, znużonym głosem.
— O co chodzi? — zapytałem.
Francisco wskazał na Beamona, który podał mi słuchawkę telefonu. Skrzywiłem się i machnąłem ręką, jakbym mówił, że zapewne dzwoni moja żona, zresztą i tak będę w domu za pół godziny. Ale Beamon trzymał uparcie słuchawkę w powietrzu.
— Wiedzą, że jesteś Amerykaninem — stwierdził.
Wzruszyłem ramionami: i co z tego.
— Pogadaj z nimi, Ricky — powiedział Francisco. — Co ci szkodzi?
Jeszcze raz wzruszyłem ramionami, nachmurzony — Jezusie, po co tracić czas — po czym podszedłem wolnym krokiem do biurka. Beamon posłał mi gniewne spojrzenie, kiedy podawał mi słuchawkę.
— Przeklęty Amerykanin — wyszeptał.
— Pocałuj mnie w dupę — powiedziałem i przyłożyłem słuchawkę do ucha. — Tak?
Usłyszałem trzask, brzęczenie i ponownie trzask.
— Lang — odezwał się głos.
Zaczyna się, pomyślałem.
— Tak — powiedział Ricky.
— Co słychać?
Głos należał do Russella R Barnesa, dupka z tamtej parafii. Mimo trzasków zakłócających połączenie w jego głosie przebrzmiewała pewność siebie człowieka, który lubi wszystkich poklepywać po plecach.
— Czego, kurwa, chcesz? — zapytał Ricky.
— Pomachaj do mnie — powiedział Barnes. Dałem znak Franciscowi, który podał mi przez stół lornetkę. Podszedłem do okna. — Chcesz spojrzeć w lewo.
Tak naprawdę nie chciałem.
Kilka budynków dalej, otoczona jeepami i wojskowymi ciężarówkami, stała grupka mężczyzn. Jedni w kombinezonach, inni nie.
Podniosłem lornetkę do oczu i zobaczyłem powiększone drzewa i domy, po czym nagle w pole widzenia wskoczył Barnes. Oddaliłem i wycentrowałem obraz. Oto i on, w pełnej krasie, z telefonem przy uchu i lornetką przy oczach. Naprawdę do mnie machał.
Przyjrzałem się reszcie grupy, ale nie dostrzegłem nigdzie prążkowanych szarych spodni.
— Chciałem się tylko przywitać, Tom — powiedział Barnes.
— Jasne — odparł Ricky.
Linia telefoniczna trzeszczała, a każdy z nas czekał, aż drugi się odezwie. Wiedziałem, że wytrzymam dłużej niż on.
— A więc, Tom — odezwał się wreszcie Barnes — kiedy możemy się spodziewać, że stamtąd wyjdziesz?
Odwróciłem wzrok od lornetki i zerknąłem na Francisco, Beamona i zakładników. Spojrzałem na nich i pomyślałem o innych ludziach, którzy mieli zginąć.
— Nie mamy zamiaru wyjść — powiedział Ricky. Francisco powoli skinął głową.
Spojrzałem przez lornetkę i zobaczyłem, że Barnes się śmieje. Nie słyszałem go, bo odsunął słuchawkę od twarzy, ale widziałem, jak odrzucił do tyłu głowę i wyszczerzył zęby. Po chwili zwrócił się do pozostałych mężczyzn, powiedział coś do nich i niektórzy z nich również się zaśmiali.
— Jasne, Tom. Kiedy…
— Mówię serio — powiedział Ricky a Barnes nadal się uśmiechał. — Kimkolwiek jesteś, nic nie wskórasz.
Barnes potrząsnął głową ubawiony moim występem.
— Może i jesteś sprytny — powiedziałem i zobaczyłem, że kiwa głową. — Może i jesteś wykształcony. Może nawet jesteś absolwentem college'u. — Uśmiech zamarł na twarzy Barnesa. Podobało mi się to. — Ale żadne twoje sztuczki na nic się tu zdadzą.
Opuścił lornetkę i wytrzeszczył oczy. Nie dlatego, że chciał mnie zobaczyć, ale dlatego, że chciał, abym to ja zobaczył jego. Miał kamienną twarz.
— Lepiej w to uwierz, panie absolwencie — dodałem.
Stał w bezruchu, przeszywając wzrokiem niespełna — dwieście metrów, jakie nas dzieliły. Krzyknął coś i przyłożył słuchawkę do ucha.
— Posłuchaj mnie uważnie, gnoju. Nie obchodzi mnie, czy opuścisz budynek, czy nie. A jeżeli już go opuścisz, to nie obchodzi mnie, czy wyjdziesz na własnych nogach, zostaniesz wyniesiony w dużym gumowym worku czy w wielu malutkich gumowych workach. Muszę cię jednak ostrzec, Lang — przycisnął słuchawkę mocniej do ust, tak że słyszałem ślinę w jego głosie. — Lepiej nie zadziera) z postępem. Rozumiesz, co do ciebie mówię? Nie możemy hamować postępu.
— Jasne — powiedział Ricky.
— Jasne — powiedział Barnes. Zobaczyłem, że spogląda w bok. — Popatrz w prawo, Lang. Niebieska toyota.
Zrobiłem, jak kazał, i przed oczami zatańczyła mi przednia szyba samochodu. Zatrzymałem na niej obraz.
Naimh Morderstone i Sara Woolf siedzieli obok siebie na przednich siedzeniach toyoty, pijąc coś ciepłego z plastikowych kubków. W oczekiwaniu na rozpoczęcie finału mistrzostw świata. Sara patrzyła na coś, albo na nic, między nogami, a Morderstone przeglądał się w lusterku wstecznym. Najwyraźniej nie przeszkadzało mu to, co widział.
— Postęp, Lang — powiedział głos Barnesa. — Postęp służy wszystkim.
Przerwał, a ja ponownie przesunąłem lornetkę w lewo i zdążyłem zobaczyć, że się uśmiecha.
— Posłuchaj — powiedziałem, nasycając głos niepokojem — pozwól mi tylko z nią porozmawiać, dobrze?
Kątem oka zobaczyłem, że Francisco wyprostował się na krześle. Musiałem go uspokoić, więc oddaliłem słuchawkę od twarzy i uśmiechnąłem się zawstydzony przez ramię.
— Moja mama — wyjaśniłem. — Martwi się o mnie.
Zaśmialiśmy się obaj cicho.
Spojrzałem ponownie przez lornetkę i zobaczyłem, że Barnes stoi obok toyoty. W środku Sara trzymała słuchawkę przy ustach, a Morderstone obrócił się na siedzeniu i się jej przyglądał.
— Thomas? — odezwała się niskim, chropowatym głosem.
— Cześć.
Zapadło milczenie, podczas którego podzieliliśmy się jedną czy dwoma interesującymi myślami za pośrednictwem trzaskającej linii.
— Czekam na ciebie.
To właśnie chciałem usłyszeć. Morderstone powiedział coś, czego nie zrozumiałem. Barnes sięgnął ręką przez okno i odebrał Sarze słuchawkę.
— Nie mamy czasu na zabawy, Tom. Możecie sobie porozmawiać do woli, kiedy już tu dotrzesz — uśmiechnął się. — Chciałbyś się ze mną podzielić jakimiś przemyśleniami, Thomas? Zamienić słówko? Jedno mi wystarczy: tak lub nie.
Stałem, przyglądając się, jak Barnes mi się przygląda, i zwlekałem z odpowiedzią, na ile tylko starczyło mi śmiałości. Chciałem, żeby poczuł wagę mojej decyzji. Sara na mnie czekała.
Proszę, Boże, lepiej, żeby to się udało.
— Tak — powiedziałem.
Skoncentruj się proszę,
To wyjątkowo trudne zadanie.
Przekonałem Francisca, aby wstrzymać się jeszcze na jakiś czas z wydaniem oświadczenia.
On chciał je upublicznić natychmiast, ale zasugerowałem, że kilka dodatkowych godzin niepewności nie może nam zaszkodzić. Kiedy media dowiedzą się, kim jesteśmy, i nadadzą nam nazwę, historia straci na świeżości. Nawet gdyby później zdarzały się jakieś fajerwerki, tajemnica się ulotni.
Tylko na kilka godzin, powiedziałem.
Czekaliśmy przez całą noc, zmieniając się na pozycjach.
Dach cieszył się najmniejszą popularnością, ponieważ na dworze było zimno i siedziało się tam samotnie, dlatego nikt nie wytrzymywał na górze dłużej niż godzinę. Poza tym jedliśmy, gawędziliśmy albo nie gawędziliśmy, zastanawialiśmy się nad swoim życiem i drogą, która przywiodła nas w to miejsce. Niezależnie od tego, czy byliśmy porywaczami, czy porwanymi.
W nocy nie przysłali nam już jedzenia, ale Hugo znalazł na stołówce zamrożone bułki do hamburgerów. Rozłożyliśmy je na biurku Beamona, aby się rozmroziły, a kiedy — nie mieliśmy nic innego do roboty, dźgaliśmy je palcami, sprawdzając, czy nadają się do jedzenia.
Zakładnicy przeważnie drzemali i trzymali się za ręce. Francisco zastanawia! się, czy ich nie rozdzielić i nie porozmieszczać po całym budynku, ale ostatecznie uznał, że będziemy musieli poświęcać więcej czasu na pilnowanie; zapewne miał rację. Francisco miał rację w wielu sprawach. Również w tym, że korzystał z rad innych, co stanowiło miłą odmianę. Przypuszczam, że nie ma na świecie zbyt wielu terrorystów, którzy są obznajomieni z sytuacją przetrzymywania zakładników i mogą sobie pozwolić na dogmatyzm w rodzaju: nie, masz to zrobić w ten a ten sposób. Francisco, podobnie jak cała reszta, wypłynął na nieznane wody, co uczyniło go w pewnym stopniu milszym człowiekiem.
Minęła czwarta. Postarałem się być o tej godzinie w holu z Latifą. Francisco zszedł, kuśtykając, ze schodów z oświadczeniem dla prasy.
— Lat — powiedział z czarującym uśmiechem — idź, przemów do świata w naszym imieniu.
Latifa odwzajemniła uśmiech, zachwycona, że mądry, starszy brat powierzył jej ten honor, choć nie chciała tego za bardzo okazywać. Wzięła kopertę i przyglądała się z miłością, jak kuśtyka z powrotem na górę.
— Czekają na ciebie — dodał, nie odwracając głowy. — Daj im kopertę i powiedz, że mają ją przekazać bezpośrednio CNN, nikomu innemu, a jeżeli nie przeczytają oświadczenia słowo w słowo, to będą tu mieli martwych Amerykanów — zatrzymał się na półpiętrze i odwrócił w naszą stronę. — Osłaniaj ją, Ricky.
Skinąłem głową. Francisco zniknął, a Latifa westchnęła. Co za gość, myślała sobie. Mój bohater. Wybrał mnie.
Francisco wybrał Latifę oczywiście głównie dlatego, że w jego ocenie istniało mniejsze prawdopodobieństwo, iż pełni galanterii Marokańczycy przeprowadzą atak, jeżeli dowiedzą się, że wśród porywaczy znajduje się kobieta. Nie podzieliłem się z nią tą refleksją, aby nie zepsuć chwili radości.
Latifa odwróciła się i wyjrzała przez główne drzwi, ściskając kurczowo kopertę i spoglądając spod przymrużonych powiek na światła ekip telewizyjnych. Przyczesała sobie włosy.
— Nareszcie zdobędziemy sławę — powiedziałem, a ona zrobiła do mnie minę.
Podeszła do biurka w recepcji i zaczęła poprawiać bluzkę, przeglądając się w szybie. Zbliżyłem się do niej.
— Poczekaj — powiedziałem, wziąłem od niej kopertę i pomogłem ułożyć kołnierzyk bluzki w fantazyjny sposób. Nastroszyłem jej włosy, odgarniając je zza uszu, i starłem plamę z policzka. Poddała się tym zabiegom. Nie było w tym nic intymnego, przypominało to raczej przygotowywanie boksera do następnej rundy w narożniku, podczas gdy sekundy płynęły strumieniami, ocierały się o siebie, obmywały nas i się stroiły.
Sięgnąłem do kieszeni, wyjąłem kopertę i podałem ją Latifie, która wzięła kilka głębokich oddechów.
Ścisnąłem jej ramię.
— Poradzisz sobie — powiedziałem.
— Nigdy wcześniej nie występowałam w telewizji — wyznała.
Brzask. Wschód słońca. Świt. Cokolwiek.
Nad horyzontem nadal wisi mrok, ale ma już pomarańczowy odcień. Noc cofa się ku ziemi, a słońce po omacku szuka oparcia na linii horyzontu.
Większość zakładników śpi. W nocy skupili się bliżej siebie, ponieważ zrobiło się zimniej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Żaden z nich nie wystawia już nóg poza obręb kilimu.
Francisco wygląda na zmęczonego, kiedy podaje mi słuchawkę telefonu. Siedzi z nogami opartymi o krawędź biurka i ogląda CNN, wyłączywszy głos, okazując tym życzliwość śpiącemu Beamonowi.
Też jestem oczywiście zmęczony, ale być może mam w tej chwili we krwi trochę więcej adrenaliny. Biorę słuchawkę od Francisca.
— Tak.
Słychać jakieś trzaski i dźwięki urządzeń elektronicznych. Odzywa się Barnes.
— Piąta trzydzieści. Pobudka — mówi radośnie.
— Czego chcesz? — natychmiast zdaję sobie sprawę, że powiedziałem to z angielskim akcentem. Zerkam na Francisca, ale chyba nic nie zauważył. Odwracam się zatem do okna i słucham przez chwilę Barnesa. Kończy, a ja biorę głęboki oddech wyrażający jednocześnie desperacką nadzieję i kompletny brak zainteresowania. — Kiedy.
Barnes chichocze. Ja również się śmieję bez żadnego szczególnego akcentu.
— Pięćdziesiąt minut — mówi i się rozłącza.
Kiedy odwracam się od okna, Francisco przygląda mi się uważnie. Jego rzęsy wydają się dłuższe niż kiedykolwiek.
Sara na mnie czeka.
— Przyniosą nam śniadanie — mówię, koncentrując się tym razem na minnesotańskich samogłoskach.
Francisco kiwa głową.
Słońce niedługo rozpocznie wspinaczkę po niebie, stopniowo przesuwając się po parapecie okna. Zostawiam zakładników, Beamona i Francisca drzemiących przed telewizorem. Wychodzę z pokoju i wjeżdżam windą na dach.
Trzy minuty później, czterdzieści siedem minut przed godziną zero, upewniam się, że wszystko znajduje się na swoim miejscu. Schodzę schodami na dół.
Pusty korytarz, pusta klatka schodowa, pusty żołądek. Puls w uszach jest głośniejszy niż moje kroki na dywanie. Zatrzymuję się na podeście drugiego piętra i wyglądam na ulicę.
Przyzwoita liczba widzów, jak na tak wczesną porę.
Myślałem o tym, co się zdarzy, dlatego zapomniałem o teraźniejszości. Teraźniejszość się nie zdarzyła, nie dzieje się, istnieje tylko przyszłość. Życie i śmierć. Życie lub śmierć. To są, rozumiecie, poważne sprawy. Odgłosy kroków to mało znaczący problem wobec nicości.
Pokonałem kilkanaście stopni i zakręcałem właśnie na półpiętrze, kiedy je usłyszałem i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, jak niepokojąco brzmią — niepokojąco, ponieważ były to odgłosy biegnącego człowieka, a nikt nie powinien biegać w tym budynku. Nie teraz. Nie czterdzieści sześć minut przed godziną zero.
Benjamin wypadł zza rogu i się zatrzymał.
— Co się stało, Benj? — zapytałem najswobodniej, jak potrafiłem.
Wpatrywał się we mnie przez chwilę, ciężko oddychając.
— Gdzie ty się, kurwa, podziewałeś?
Zrobiłem zdziwioną minę.
— Byłem na dachu — wyjaśniłem. — Poszedłem…
— Latifa jest na dachu — warknął.
Mierzyliśmy się wzrokiem. Dyszał, częściowo z wysiłku, częściowo ze złości.
— Powiedziałem jej, żeby zeszła do holu, Benj. Mamy dostać śniadanie…
Wtedy, w przypływie gniewu, Benjamin podniósł steyra na wysokość policzka, zaciskając pięści na kolbie.
Lufa pistoletu nagle zniknęła.
Jak to się mogło stać, zastanawiałem się. Jak to możliwe, że lufa steyra, długa na czterysta dwadzieścia milimetrów, sześć żłobień, prawoskrętne gwintowanie… jak coś takiego może zniknąć.
No cóż, oczywiście nie mogła i nie zniknęła.
Była wycelowana we mnie.
— Ty zasrany sukinsynu — powiedział Benjamin.
Stałem, wpatrując się w czarny otwór.
Zostało czterdzieści pięć minut do godziny zero, a to, powiedzmy sobie szczerze, najgorszy moment, w którym Benjamin mógł podnieść kwestię tak poważną, zawiłą i wieloaspektową, jak Zdrada. Sugeruję, uprzejmie mam nadzieję, że moglibyśmy wrócić do tego później, ale Benjamin sądzi, że to doskonały moment.
— Ty zasrany sukinsynu. — Tak to ujmuje.
Problem polega częściowo na tym, że Benjamin nigdy mi nie ufał. Oto istota całego problemu. Benjamin podejrzewał mnie od samego początku i chce, abym teraz się o tym dowiedział, na wypadek gdybym miał ochotę zaprzeczyć.
Wszystko zaczęło się, mówi, od twojego wyszkolenia wojskowego.
Doprawdy, Benj?
Tak właśnie.
Nie mógł zasnąć w nocy, gapiąc się w dach namiotu i zastanawiając się, gdzie opóźniony w rozwoju mieszkaniec Minnesoty nauczył się rozkładać na części ml6 z zamkniętymi oczami dwa razy szybciej niż ktokolwiek inny. Od tego momentu zaczął się najwyraźniej zastanawiać nad moim akcentem, sposobem ubierania i gustami muzycznymi. I dlaczego licznik land rovera wskazuje, że przejechałem wiele mil, kiedy mówiłem, że wyskakuję tylko po piwo.
To oczywiście błahostki, które Ricky mógłby wyjaśnić bez większego wysiłku.
Jednak druga część problemu — natenczas, prawdę mówiąc, większa część — wynika z tego, że Benjamin majstrował przy centrali telefonicznej podczas mojej rozmowy z Barnesem.
Czterdzieści jeden minut.
— Więc jak będzie, Benj? — pytam.
Przyciska mocniej policzek do karabinu i, jeżeli dobrze widzę, palec spoczywający na spuście robi się biały.
— Zastrzelisz mnie? — pytam. — Teraz? Pociągniesz za spust?
Oblizuje wargi. Wie, o czym myślę.
Odsuwa twarz od steyra, nie odrywając swoich wielkich oczu ode mnie.
— Latifa! — woła przez ramię. Głośno. Ale nie dostatecznie głośno. Najwyraźniej ma jakiś problem z mówieniem.
— Usłyszą wystrzał, Benj — mówię — i pomyślą, że zabiliśmy zakładnika. Przypuszczą szturm na budynek. Zabiją nas wszystkich.
Wzdryga się na dźwięk słowa „zabiją” i przez moment wydaje mi się, że może wystrzelić.
— Latifa! — woła jeszcze raz. Tym razem głośniej. Nie mogę pozwolić, żeby zawołał po raz trzeci. Bardzo powoli ruszam w jego kierunku. Maksymalnie rozluźniam lewą rękę; na tyle, na ile można rozluźnić rękę.
— Wiele osób tam na zewnątrz, Benj — mówię, zbliżając się do niego — marzy tylko, aby usłyszeć wystrzał. Chcesz im zrobić taki prezent?
Ponownie oblizuje wargi. Raz. Drugi. Odwraca głowę w kierunku schodów.
Chwytam lufę lewą ręką i wpycham pistolet w jego ramię. Nie mam wyboru. Gdybym próbował mu ją wyrwać, nacisnąłbym na spust. Tak więc pcham ją do tyłu i w bok, a kiedy jego twarz wyłania się zza kolby wbijam nasadę dłoni pod nos Benjamina.
Pada na ziemię jak kłoda — szybciej niż kłoda, zupełnie jakby jakaś ogromna siła przycisnęła go z góry — i przez moment zastanawiam się, czy go nie zabiłem. Jednak jego głowa zaczyna się poruszać na boki i widzę, że z warg bucha mu krew.
Zabieram mu steyra, opuszczam bezpiecznik i w tym samym momencie Latifa krzyczy z góry.
— Tak?
Słyszę jej kroki na schodach. Nie idzie szybko, ale też nie powoli.
Spoglądam na Benjamina.
Tak wygląda demokracja, Benj. Jeden przeciwko wielu.
Latifa wychodzi zza rogu. Wciąż ma przewieszone przez ramię uzi.
— Jezus Maria — mówi, kiedy widzi krew. — Co się stało?
— Nie wiem — odpowiadam. Nie patrzę na nią. Pochylam się nad Benjaminem i przyglądam się z niepokojem jego twarzy. — Musiał upaść.
Latifa podchodzi do Benjamina, prawie się o mnie ocierając, i kuca przy nim. Spoglądam na zegarek.
Trzydzieści dziewięć minut.
— Zajmę się nim — mówi Latifa. — Idź do holu, Rick.
Co też czynię.
Przechodzę przez hol, przechodzę przez główne wejście, przez schody i przez sto pięćdziesiąt dwa metry dzielące schody od kordonu policji.
Kiedy do niego docieram, jest mi gorąco w głowę, ponieważ przyciskam kurczowo obie dłonie do jej czubka.
Jak można się było spodziewać, obszukali mnie, zupełnie jakby zdawali egzamin z obszukiwania, aby dostać się na Królewski Uniwersytet Obszukiwania. Pięć razy, od stóp do głów, usta, uszy, krocze, podeszwy butów. Zdarli ze mnie większość ubrań i na koniec wyglądałem jak otwarty prezent od Mikołaja.
Zajęło im to szesnaście minut.
Zostawili mnie na następnych pięć opartego o bok policyjnej furgonetki z rozstawionymi rękami i nogami, w tym czasie krzyczeli i kłębili się dookoła. Patrzyłem w ziemię. Sara na mnie czeka.
Chryste, lepiej, żeby tak było.
Minęła kolejna minuta, więcej krzyku, więcej przepychania się. Obejrzałem się przez ramię, myśląc, że jeżeli coś się szybko nie stanie, będę musiał to sprowokować. Cholerny Benjamin! Ramiona zaczęły mnie boleć od ciężaru opierającego się na nich ciała.
— Dobra robota, Thomas — odezwał się głos.
Spojrzałem w lewo pod ramię i zobaczyłem parę podniszczonych butów marki Red Wing. Jeden spoczywający płasko na ziemi, drugi odchylony w prawo z czubkiem wbitym w piasek. Powoli podniosłem głowę i odszukałem wzrokiem resztę Russella Barnesa.
Opierał się uśmiechnięty o drzwi furgonetki, wyciągając w moim kierunku paczkę marlboro. Miał na sobie skórzaną kurtkę lotniczą z nazwiskiem Connor wyszytym nad lewą piersią. Kto to, kurwa, jest Connor?
Obszukiwacze cofnęli się trochę, ale tylko trochę, wyraźnie z respektu przed Barnesem. Wielu z nich przyglądało mi się cały czas, zastanawiając się pewnie, czy nie przegapili jakiegoś kawałka mojego ciała.
Potrząsnąłem głową, dziękując za papierosa.
— Pozwól mi się z nią zobaczyć — powiedziałem.
Ponieważ na mnie czeka.
Barnes przyglądał mi się przez chwilę i ponownie się uśmiechnął. Czuł się dobrze, był zrelaksowany i rozluźniony. Dla niego zabawa się skończyła.
Spojrzał w lewo.
— Jasne.
Odepchnął się beztrosko od furgonetki, strzeliła metalowa powłoka drzwi, i dał mi znak gestem, żebym udał się za nim. Morze obcisłych koszul i panoramicznych okularów przeciwsłonecznych rozstępowało się, kiedy przekraczaliśmy je, zmierzając w kierunku niebieskiej toyoty.
Na prawo od nas za metalową barierką stały ekipy telewizyjne, zwoje kabli wiły się na ziemi, a niebieskobiałe światło reflektorów przebijało resztki nocy. Kilka kamer nakierowano na mnie, ale większość pozostawała wymierzona w budynek ambasady.
Odniosłem wrażenie, że CNN zajmowało najlepszą pozycję.
Morderstone wysiadł z auta jako pierwszy, Sara siedziała w środku z rękami ściśniętymi między kolanami i patrzyła przed siebie. Dopiero kiedy zbliżyliśmy się na kilka metrów, odwróciła głowę w moją stronę i spróbowała się uśmiechnąć.
Czekam na ciebie, Thomas.
— Panie Lang — zaczął Morderstone, obchodząc samochód i stając między mną a Sarą. Miał na sobie ciemnoszary płaszcz i białą koszulę bez krawata. Połysk na jego czole wydawał się odrobinę słabszy, niż go zapamiętałem, na brodzie widać było kilkugodzinny zarost, ale poza tym wyglądał dobrze.
Bo niby dlaczego nie miałby wyglądać dobrze?
Przez jedną czy dwie sekundy wpatrywał się w moją twarz, po czym skinął z zadowoleniem głową. Jakby dziękował za skoszenie trawnika do znośnego standardu.
— Cieszy mnie to — powiedział w końcu.
Ja również spojrzałem mu prosto w oczy. Z pozbawioną wyrazu twarzą, ponieważ nie miałem specjalnie ochoty obdarzyć go w tamtej chwili czymkolwiek.
— Co pana cieszy? — zapytałem.
Morderstone dał znak oczami komuś stojącemu za mną. Usłyszałem czyjeś kroki.
— Do zobaczenia, Tom — powiedział Barnes.
Odwróciłem się i zobaczyłem, że zaczął się wycofywać tyłem, idąc powoli swobodnym, gibkim, „będę tęsknił” krokiem. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, posłał mi słabo zauważalne, ironiczne pozdrowienie, po czym obrócił się na pięcie i skierował w stronę wojskowego jeepa zaparkowanego na tyłach kłębowiska samochodów. Blondyn w cywilnym ubraniu zapalił silnik, widząc zbliżającego się Barnesa, zatrąbił dwukrotnie, aby oczyścić sobie drogę w otaczającym tłumie. Odwróciłem się przodem do Morderstone'a.
Przyglądał się uważnie mojej twarzy, z trochę bliższej odległości i trochę bardziej profesjonalnym wzrokiem. Niczym chirurg plastyczny.
— Co pana cieszy? — zapytałem ponownie i czekałem, aż pytanie przebędzie ogromny dystans dzielący nasze światy.
— Wykonałeś swoje zadanie zgodnie z moim życzeniem — powiedział wreszcie Morderstone. — Zgodnie z moimi przewidywaniami.
Ponownie skinął głową. Małe nacięcie tu, naciągnięcie skóry tam — tak, myślę, że uda nam się poprawić panu twarz.
— Niektórzy, panie Lang — kontynuował — niektórzy z moich przyjaciół, mówili, że przysporzy nam pan problemów. Jako człowiek, który mógłby spróbować zabawić się w samotnego strzelca — wziął głębszy oddech. — Ale jednak to ja miałem rację. I to mnie właśnie cieszy.
Wtedy, nie spuszczając ze mnie wzroku, podszedł do toyoty i otworzył drzwi.
Sara obróciła się powoli w fotelu i wysiadła. Wyprostowała się, skrzyżowała ręce na piersiach, jakby chciał się ochronić przed chłodem poranka, i podniosła na mnie wzrok.
Znajdowaliśmy się tak blisko siebie.
— Thomas — powiedziała, a ja dosłownie na sekundę pozwoliłem sobie zanurzyć się w jej oczach, głęboko, aby dotknąć tego, co mnie tu przywiodło. Nigdy nie zapomnę tamtego pocałunku.
— Saro!
Objąłem ją — osłaniając, chroniąc, skrywając przed — wszystkim i wszystkimi — a ona stała z rękami wyciągniętymi przed siebie.
Opuściłem prawą rękę, wsunąłem ją między nasze ciała, dotarłem na wysokość brzucha, szukając kontaktu.
Dotknąłem go. Chwyciłem.
— Żegnaj — wyszeptałem.
Spojrzała mi w oczy.
— Żegnaj — powiedziała.
Metal rozgrzał się od jej ciała.
Puściłem ją i odwróciłem się powoli, stając twarzą w twarz z Morderstone'em.
Rozmawiał cicho przez komórkę, spoglądając na mnie z uśmiechem, z głową przekrzywioną lekko na bok. Ale kiedy zauważył moją minę, od razu wiedział, że coś jest nie tak. Spojrzał w dół na moją dłoń i w jednej chwili uśmiech wyparował z jego twarzy, jak kropla wody upuszczona na rozżarzony piec.
— Chryste — jęknął głos za mną, więc domyśliłem się, że również ktoś inny zauważył pistolet. Nie miałem pewności, ponieważ wpatrywałem się uważnie w oczy Morderstone'a.
— Wolnego — powiedziałem.
Ręka trzymająca telefon bezwolnie opadła w dół.
— Wolnego — powtórzyłem. — A nie samotnego.
— O czym… o czym ty mówisz?
Morderstone stał, wpatrując się w pistolet, tymczasem informacja o tym pięknym żywym obrazku rozeszła się falą po morzu obcisłych koszul.
— Powinien pan powiedzieć — powiedziałem — „spróbujesz się zabawić w wolnego strzelca”.
Słońce ubrało kapelusz,
Hip, hip, hura!
Znajdujemy się z powrotem na dachu konsulatu. A co, nie można?
Słońce wystawia już głowę nad horyzont, roztapiając linię ciemnych dachówek w zamglony pas bieli. Myślę sobie, że gdyby to ode mnie zależało, kazałbym helikopterowi wyruszyć już teraz. Słońce świeci mocno, jest tak jasne, tak straszliwie oślepiające, że nie zdziwiłbym się, gdyby helikopter znajdował się już w powietrzu — pięćdziesiąt helikopterów mogłoby unosić się dwadzieścia metrów ode mnie, przyglądając się, jak rozwijam dwa pakunki z brązowego pergaminu.
Pomijając oczywiście fakt, iż bym je usłyszał.
Mam nadzieję.
— Czego chcesz? — pyta Morderstone.
Stoi za mną w odległości około sześciu metrów. Przypiąłem go kajdankami do drabinki pożarowej i skupiłem się na tym, co miałem do zrobienia. Nie za bardzo podoba mu się ta sytuacja. Wydaje się poruszony.
— Czego ty ode mnie chcesz? — wrzeszczy.
Nie odpowiadam, więc kontynuuje wrzaski. Niespecjalnie artykułowane. Przynajmniej ja nie rozpoznaję słów. Gwiżdżę kilka taktów jakiejś melodii, aby stłumić hałas i dalej przyczepiam zacisk A do wypustki oporowej B, upewniając się, że kabel C nie wplątuje się we wspornik D.
— Czego chcę — mówię w końcu — to, żebyś zobaczył, jak będzie nadlatywać. To wszystko.
Odwracam się i widzę, w jak fatalnym jest stanie. Naprawdę fatalnym, ale stwierdzam, że zupełnie mnie to nie obchodzi.
— Chyba oszalałeś — wykrzykuje, szarpiąc nadgarstkami. — Jestem tutaj. Nie widzisz? — śmieje się albo niemal się śmieje, ponieważ nie może uwierzyć, jaki jestem głupi. — Jestem tutaj. Absolwent nie przyleci, ponieważ ja tu jestem.
Ponownie się odwracam i wpatruję się w niską ścianę światła słonecznego.
— Mam taką nadzieję, Naimh — mówię. — Naprawdę. Mam nadzieję, że możesz jeszcze liczyć choć na jeden głos.
Zapada milczenie, a kiedy odwracam się do niego, przekonuję się, że połysk przeobraził się w zmarszczone brwi.
— Głos? — pyta cicho po chwili.
— Głos — powtarzam.
Morderstone przygląda mi się uważnie.
— Nie rozumiem.
Więc biorę głęboki oddech i staram mu się to wyjaśnić.
— Nie jesteś handlarzem bronią, Naimh. Już nie. Odebrałem ci ten przywilej. Za twoje grzechy. Nie jesteś bogaty, nie masz władzy, powiązań, straciłeś nawet członkostwo w Garricku — na to akurat nie reaguje, więc może jednak nie należał do klubu. — W tej chwili jesteś jedynie człowiekiem. Jak my wszyscy. A jako człowiek masz tylko jeden głos. A czasami nawet i tego nie masz.
Długo zastanawia się, zanim odpowie. Wie, że jestem obłąkany i że musi ze mną postępować delikatnie.
— Nie wiem, o czym mówisz.
— Ależ wiesz — odpowiadam. — Nie wiesz tylko, czy ja wiem, o czym mówię. — Słońce pomalutku przesuwa się wyżej, wspinając się na palce, żeby nas lepiej widzieć. — Mówię o dwudziestu sześciu pozostałych osobach, które mogą bezpośrednio zyskać na sukcesie rynkowym Absolwenta, i setkach, a może tysiącach ludzi, którzy zyskają pośrednio. Ludzi, którzy pracowali, lobbowali, przekupywali, zastraszali, a nawet zabijali, abyście mogli znaleźć się tak blisko celu. Oni również dysponują głosami. Barnes rozmawia z nimi w tej chwili, prosząc o odpowiedź tak lub nie, a kto może wiedzieć, jaki będzie wynik głosowania?
Morderstone stoi nieruchomo. Ma szeroko otwarte oczy i usta, jakby zjadł coś niesmacznego.
— Dwudziestu sześciu — mówi bardzo cicho. — Skąd wiesz, że dwudziestu sześciu? Skąd to wiesz?
— Byłem kiedyś dziennikarzem finansowym — wyjaśniam skromnie. — Przez jakąś godzinę. Pewien człowiek w Smeets Velde Kerplein prześledził dla mnie twoje operacje finansowe. Dowiedziałem się wielu interesujących rzeczy.
Opuszcza wzrok, maksymalnie się koncentrując. Dostał się tu dzięki swojemu umysłowi, więc jego umysł musi go również z tego wyciągnąć.
— Oczywiście — mówię, przerywając jego myśli — możesz mieć rację. Być może dwadzieścia sześć osób stanie za tobą murem, wstrzyma operację, anuluje ją, cokolwiek. Tyle tylko, że nie postawiłbym na to swojego życia.
Zawieszam głos, ponieważ czuję, że w ten czy inny sposób zasłużyłem sobie na tę chwilę.
— Ale z radością postawię twoje — kończę.
Widzę, że jest wstrząśnięty. Moje słowa wyrwały go z otępiania.
— Zwariowałeś — krzyczy. — Wiesz o tym? Zdajesz sobie sprawę, że zwariowałeś?
— No i dobrze — mówię. — Jak chcesz, to do nich zadzwoń. Zadzwoń do Barnesa i powiedz mu, żeby wstrzymał akcję. Jesteś na dachu z szaleńcem, impreza skończona. Wykorzystaj swój głos.
Potrząsa głową.
— Nie przylecą — mówi. Po czym dodaje znacznie ciszej: — Nie przylecą, bo ja tu jestem.
Wzruszam ramionami, ponieważ nic innego nie przychodzi mi do głowy. Mam ochotę powzruszać sobie ramionami. Taki właśnie nastrój zwykł mi towarzyszyć przed skokiem na spadochronie.
— Powiedz, czego chcesz — krzyczy nagle Morderstone i zaczyna szarpać kajdankami. Na jego nadgarstkach dostrzegam jasne, mokre ślady krwi.
Moje biedactwo!
— Chcę zobaczyć wschód słońca — mówię.
Francisco, Cyrus, Latifa, Berhnard i zakrwawiony Benjamin dołączyli do nas, ponieważ dach wydaje się miejscem, w którym w tej chwili przebywają interesujący ludzie. Odczuwają mieszaninę strachu i zdezorientowania, nie są w stanie uchwycić istoty wydarzeń. Stracili swoje miejsce w scenariuszu i mają nadzieję, że ktoś wkrótce poda im numer strony, na którą powinni zajrzeć.
Nie muszę dodawać, że Benjamin zrobił wszystko, co mógł, aby nastawić ich przeciwko mnie. Ale jego wszystko przestało wystarczać, kiedy wróciłem do konsulatu z pistoletem przyciśniętym do szyi Morderstone'a. Wydało im się to dziwne. Osobliwe. Niespójne z szalonymi teoriami Benjamina na temat Zdrady.
Tak więc stoją teraz przede mną, przenosząc wzrok to na mnie, to na Morderstone'a. Wdychają świeże powietrze, a Benjamin cały się trzęsie, plując sobie w brodę, że mnie nie zastrzelił.
— O co tu, kurwa, chodzi, Ricky? — pyta Francisco.
Wstaję powoli, czuję, jak strzela mi w kolanach; robię — krok w tył i podziwiam owoc moich wysiłków.
Odwracam się i macham ręką w stronę Morderstone'a. Ćwiczyłem tę przemowę kilka razy, więc większą część znam już chyba na pamięć.
— Ten człowiek — wyjaśniam im — był kiedyś sprzedawcą broni. — Podchodzę bliżej do drabinki pożarowej, ponieważ chcę, aby wszyscy wyraźnie mnie słyszeli. — Nazywa się Naimh Morderstone, jest dyrektorem naczelnym siedmiu oddzielnych przedsiębiorstw i większościowym udziałowcem kolejnych czterdziestu jeden. Posiada domy w Londynie, Nowym Jorku, Kalifornii, na południu Francji, w zachodniej Szkocji, a w północnym czymśtam z basenem. Wartość netto jego majątku przekroczyła bilion dolarów — w tym miejscu kieruję wzrok na Morderstone'a. — Musiała to być dla ciebie ekscytująca chwila, Naimh. Jak sobie wyobrażam, zjadłeś tego dnia duży kawałek ciasta — ponownie zwracam wzrok na moją widownię. — Co istotniejsze z naszego punktu widzenia, jest samodzielnym właścicielem ponad dziewięćdziesięciu kont bankowych, a z jednego z nich przez ostatnich sześć miesięcy wypłacano nam pensje.
Nikt jakoś nie kwapi się, żeby podskoczyć z wrażenia, więc zadaję ostateczny cios.
— Ten człowiek obmyślił, zorganizował, wyposażył i finansował Miecz Sprawiedliwości.
Zapada milczenie.
Tylko Latifa wydaje z siebie jakiś dźwięk: prycha z niedowierzania, strachu lub złości. Poza tym wszyscy milczą.
Długo wpatrują się w Morderstone'a, a ja przyłączam się do nich. Zauważam teraz, że ma również ślady krwi na karku — prawdopodobnie zbyt brutalnie popędzałem go na schodach — ale poza tym wygląda dobrze. Niby dlaczego nie miałby wyglądać dobrze?
— Gówno prawda — stwierdza Latifa.
— Słusznie — mówię. — Gówno prawda. Panie Morderstone, to wszystko gówno prawda. Zgodzi się pan z tym?
Morderstone również się w nas wpatruje, starając się desperacko wywnioskować, kto z nas jest najmniej szalony.
— Zgodzi się pan z tym? — powtarzam pytanie.
— Jesteśmy ruchem rewolucyjnym — odzywa się niespodziewanie Cyrus.
Zerkam na Francisca, ponieważ prawdę mówiąc, on powinien to powiedzieć. Ale Francisco rozgląda się dookoła, marszcząc brwi; wiem, że zastanawia się nad różnicą między zaplanowaną akcją a prawdziwą akcją. Zażalenie Francisca wiąże się z faktem, iż informacja na ten temat nie znalazła się w broszurce.
— Oczywiście, że jesteśmy — mówię. — Jesteśmy ruchem rewolucyjnym z komercyjnym sponsorem. To wszystko. Ten człowiek — wskazuję na Morderstone'a w najbardziej dramatyczny sposób, w jaki potrafię — wrobił was, wrobił nas wszystkich, wrobił cały świat, żeby kupił od niego broń. — Zaczynają przestępować z nogi na nogę. — Nazywa się to marketingiem. Agresywnym marketingiem. Wytwarza się zapotrzebowanie na produkt w miejscu, gdzie dawniej rosły tylko żonkile. Tym właśnie zajmuje się ten człowiek.
Obracam się, żeby spojrzeć na tego człowieka z nadzieją, że wtrąci się do rozmowy i powie: tak, każde jego słowo to najprawdziwsza prawda. Ale Morderstone najwyraźniej nie ma na to ochoty i w związku z tym zapada długie milczenie. Myśli kłębią się i zderzają w ruchach Browna.
— Broń — odzywa się w końcu Francisco. Ledwo go słychać, zupełnie jakby dzwonił z innego miasta. — Jaka broń?
Teraz. Nadszedł moment, w którym muszę doprowadzić do tego, że zrozumieją. I uwierzą.
— Helikopter — mówię i oczy wszystkich, również Morderstone'a, kierują się na mnie. — Wyślą tu helikopter, żeby nas wszystkich pozabijał.
Morderstone chrząka.
— Nie przyleci — mówi i sam nie wiem, czy próbuje przekonać siebie, czy mnie. — Jestem tu, więc nie przyleci.
Odwracam się do reszty.
— W każdej chwili — wyjaśniam — z tamtej strony może nadlecieć helikopter. — Wskazuję na słońce i zauważam, że jedynie Bernhard kieruje wzrok w tamtym kierunku. Reszta patrzy cały czas na mnie. — Helikopter mniejszy, szybszy i lepiej uzbrojony niż jakikolwiek, który widzieliście. Pojawi się tu naprawdę niedługo i zmiecie nas wszystkich z dachu. Prawdopodobnie zmiecie również dach i dwa górne piętra, ponieważ dysponuje niewiarygodną siłą ognia.
Zapada milczenie, kilkoro z nich opuszcza wzrok. Benjamin otwiera usta, aby coś powiedzieć albo, co bardziej prawdopodobne, aby coś wykrzyknąć, ale Francisco wyciąga rękę i kładzie ją na ramieniu Benjamina. Następnie kieruje wzrok na mnie.
— Wiemy, że mają przysłać helikopter, Rick — mówi.
Prr!
Nie brzmi to dobrze. Nie brzmi to ani odrobinę dobrze. Rozglądam się po ich twarzach, a kiedy spotykam się wzrokiem z Benjaminem, ten traci nad sobą kontrolę.
— Nie rozumiesz, pieprzony zasrańcu? — krzyczy, niemal się śmiejąc, tak bardzo mnie nienawidzi. — Wypełniliśmy zadanie — zaczyna podskakiwać; z nosa znów cieknie mu krew. — Na nic się zdała twoja zdrada.
Przenoszę wzrok na Francisca.
— Powiadomili nas Rick — wciąż mam wrażenie, jakby mówił z oddali. — Dziesięć minut temu.
— Naprawdę? — mówię.
Wszyscy patrzą na mnie.
— Przysyłają helikopter — wyjaśnia Francisco. — Zabierze nas na lotnisko — wypuszcza z płuc powietrze i opuszcza ramiona. — Wygraliśmy.
Kurwa, ale kanał, myślę.
Stoimy zatem dalej na pustyni z papy, z kilkoma wylotami przewodów klimatyzacyjnych w charakterze palm, czekając na życie lub śmierć. Na miejsce pod słońcem albo miejsce w mroku.
Muszę teraz coś powiedzieć. Próbowałem już kilka razy dojść do głosu, ale towarzysze prowadzili nieskoordynowaną, głupkowatą dyskusję na temat zrzucenia mnie z dachu, więc się powstrzymywałem. Teraz jednak słońce znajduje się w idealnym położeniu. Bóg sięgnął ręką z nieba, umieścił słońce na podkładce i przetrząsa właśnie torbę golfową w poszukiwaniu odpowiedniego kija. Nadszedł idealny moment i muszę coś powiedzieć.
— A więc co robimy? — pytam.
Nikt nie odpowiada z prostego powodu, że nikt nie może. Wszyscy oczywiście wiemy, co chcielibyśmy, aby się zdarzyło, ale chęci to już za mało. Między ideą a rzeczywistością zapada cień i tym podobne rzeczy. Czuję na sobie spojrzenia ze wszystkich stron. Absorbuję je wszystkie.
— Zamierzacie po prostu zostać na dachu, dobrze myślę?
— Stul pysk — mówi Benjamin.
Nie zwracam na niego uwagi. Nie wolno mi tego robić.
— Czekamy na dachu na helikopter. To właśnie kazali wam zrobić? — Nikt nie odpowiada. — A może zasugerowali jeszcze, żebyśmy ustawili się w szeregu i obrysowali jaskrawopomarańczowymi kółkami? — Milczenie. — Zastanawiam się tylko, jak jeszcze moglibyśmy im ułatwić zadanie.
Słowa te kieruję głównie do Bernharda, ponieważ odnoszę wrażenie, że jako jedyny ma wątpliwości. Pozostali chwytają się brzytwy. Są podekscytowani, pełni nadziei, zajęci rozważaniami, czy usiądą przy oknie i czy będą mieli czas na wizytę w sklepie wolnocłowym — jednak Berhnard, podobnie jak ja, obracał się wielokrotnie w stronę słońca i być może również myśli, że atak mógłby nastąpić właśnie teraz. Trudno o lepszy moment i Bernhard czuje się bezbronny, stojąc na dachu.
Zwracam się do Morderstone'a.
— Powiedz im.
Potrząsa głową. To nie odmowa, ale niepewność, strach i jeszcze coś innego. Robię kilka kroków w jego kierunku, a Bernhard natychmiast podrzuca do góry steyra.
Nie wolno mi się zatrzymać.
— Powiedz im, że to wszystko prawda — nalegam. — Powiedz im, kim jesteś.
Morderstone zamyka na chwilę oczy, a po chwili otwiera je szeroko. Być może liczył na to, że zobaczy przystrzyżone trawniki i kelnerów w białych marynarkach albo sufit jednej ze swoich sypialni; ale kiedy przed oczami pojawia mu się jedynie grupka brudnych, głodnych, wystraszonych ludzi z bronią, osuwa się na gzyms.
— Wiesz, że mam rację — mówię. — Wiesz, w jakim celu przyleci ten helikopter. Co zrobi. Musisz im powiedzieć. — Robię kilka kolejnych kroków. — Powiedz im, co się stało i dlaczego muszą z tego powodu umrzeć. Wykorzystaj swój głos.
Ale z Morderstone'a uszły już wszystkie siły. Podbródek opadł mu na piersi, znów zamknął oczy.
— Morderstone… — przerywam, ponieważ ktoś za moimi plecami syknął.
To Bernhard. Stoi nieruchomo, przekrzywiając głowę na bok.
— Słyszę go — mówi.
Zastygamy w bezruchu.
Teraz ja również go słyszę. Po chwili także Latifa, wreszcie Francisco.
Brzmi jak mucha brzęcząca gdzieś daleko w butelce.
Morderstone również go usłyszał albo uwierzył, że my go słyszymy. Podniósł podbródek i otworzył szeroko oczy.
Ja jednak nie mogę czekać, aż coś zrobi. Podchodzę do gzymsu.
— Co ty wyprawiasz? — mówi Francisco.
— To coś nas zabije — odpowiadam.
— Uratuje nas, Ricky.
— Zabije nas, Francisco.
— Ty zasrany sukinsynu — wrzeszczy Benjamin. — Co ty, kurwa, wyprawiasz?
Wszyscy patrzą na mnie. Słuchają i patrzą. A to dlatego, że sięgnąłem do małego namiotu z szarego pergaminu i odsłoniłem znajdujące się pod nim skarby.
Produkowany przez Brytyjczyków javelin to lekki, naddźwiękowy, przenośny pocisk ziemia-powietrze. Jest wyposażony w dwuetapowy silnik rakietowy o masie całkowitej trzydzieści ileś kilogramów, pozwalający na uzyskanie faktycznego zasięgu między pięcioma a sześcioma kilometrami. Można go zamówić w dowolnym kolorze, pod warunkiem, że jest nim oliwkowa zieleń.
Jednostka składa się z dwóch poręcznych części: pierwsza to zaplombowana wyrzutnia tubowa zawierająca pocisk, a druga to półautomatyczny system identyfikacji celów, który składa się z wielu bardzo małych, bardzo sprytnych, bardzo drogich podzespołów elektronicznych. Pocisk Javelin po zmontowaniu potrafi wykonać swoje zadanie niezwykle skutecznie.
Zestrzeliwuje helikoptery.
To właśnie dlatego go zamówiłem. Za odpowiednim wynagrodzeniem Bob Rayner załatwiłby mi ekspres do parzenia herbaty, suszarkę do włosów albo bmw kabriolet.
Ale ja powiedziałem, nie, Bob, dajmy sobie spokój z tymi kuszącymi urządzeniami. Chcę kupić dużą zabawkę. Chcę kupić javelina.
Ten konkretny egzemplarz, według Boba, upadł na ciężarówkę wyjeżdżającą ze składu sprzętu wojskowego Armii Brytyjskiej niedaleko Colchester. Zapewne zastanawia was, jak w dzisiejszych czasach mogło dojść do czegoś takiego, gdzie się podziały komputerowe ewidencje mienia, pokwitowania, strażnicy przy bramie — ale, wierzcie mi, armia nie różni się od domu towarowego. Ubytki w magazynie to stały problem.
Javelin został ostrożnie zdjęty z ciężarówki przez znajomych Raynera, którzy umieścili go pod podłogą furgonetki yolkswagena, gdzie, dzięki Bogu, przejechał bezpiecznie prawie dwa tysiące kilometrów trasy do Tangeru.
Nie miałem pojęcia, czy ludzie jadący furgonetką wiedzieli o jego istnieniu. Dowiedziałem się tylko, że pochodzili z Nowej Zelandii.
— Odłóż to — krzyczy Benjamin.
— Bo co? — pytam.
— Bo cię, kurwa, zabiję! — wrzeszczy, zbliżając się do krawędzi dachu.
Ciszę, jaka zapada, wypełnia odległe bzyczenie. Rozjuszona mucha w butelce.
— Nic mnie to nie obchodzi — mówię. — Naprawdę. Jeżeli odłożę rakietę, i tak zaraz zginę. A zatem, dzięki, potrzymam ją sobie.
— Cisco — krzyczy zdesperowany Benjamin. — Wygraliśmy. Powiedziałeś, że wygraliśmy! — Nikt mu nie odpowiada, więc Benjamin znów zaczyna podskakiwać. — Zabiją nas, jeżeli zestrzeli helikopter.
Do moich uszu docierają kolejne krzyki. Więcej krzyków. Coraz trudniej określić, skąd dochodzą, ponieważ bzyczenie stopniowo przekształca się w terkot. Terkot dochodzący od strony słońca.
— Ricky — mówi Francisco i orientuję się, że stoi tuż obok mnie. — Odłóż rakietę.
— Pozabijają nas, Francisco.
— Odłóż rakietę, Ricky. Liczę do pięciu. Jeżeli jej nie odłożysz, zabiję cię. Mówię serio.
Uznaję, że chyba rzeczywiście mówi serio. Naprawdę wierzy, że ten dźwięk, trzepot skrzydeł, oznacza Łaskę, a nie Śmierć.
— Jeden — zaczyna.
— Twój wybór, Naimh — mówię, przykładając oko do gumowego pierścienia wokół celownika. — Powiedz im prawdę. Powiedz im, co to za maszyna i co zamierza zrobić.
— Zginiemy przez niego — krzyczy Benjamin; kątem oka widzę, że podskakuje gdzieś z tyłu po mojej lewej stronie.
— Dwa — mówi Francisco. Włączam system sterowania. Bzyczenie znika, zagłuszone przez dźwięki o niższej częstotliwości. Niskie tony. Terkot skrzydeł.
— Powiedz im, Naimh. Jeżeli mnie zastrzelą, wszyscy zginiecie. Powiedz im prawdę.
Słońce zakrywa niebo, obojętne i bezlitosne. Nie istnieje nic poza słońcem i terkotem.
— Trzy — mówi Francisco. Czuję dotyk metalu za lewym uchem. Może to być łyżeczka, w co jednak wątpię.
— Tak czy nie, Naimh? Jak będzie?
— Cztery — mówi Francisco.
Hałas robi się coraz większy. Równie wielki jak słońce.
— Rozwal go! — mówi Francisco.
To jednak nie on. To Morderstone. Nie mówi, ale krzyczy. Wpada w furię. Wyrywa się z kajdanek, krwawi, — wrzeszczy, wierzga nogami, rozrzucając piasek po całym dachu. Wydaje mi się, że Francisco zaczął z kolei krzyczeć na niego, mówić mu, żeby się zamknął, podczas gdy Bernhard i Latifa krzyczą na siebie albo na mnie.
Tak mi się wydaje, ale nie jestem pewien. Wszystko zaczyna się rozpływać. Usuwa się w cień, zostawiając mnie samego pośrodku wypełnionego ciszą świata.
Ponieważ teraz go widzę.
Mały, czarny, szybki. Mógłby być muchą na szkle celownika.
Absolwent.
Rakiety Hydra. Pociski powietrze-ziemia Hellfire. Karabiny maszynowe kaliber .50. Sześćset pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Mam tylko jedną szansę.
Zbliży się i wybierze cele. Z naszej strony nie musi się niczego obawiać. Banda zwariowanych terrorystów wymachująca karabinami maszynowymi. Nie trafiliby nawet we wrota stodoły.
Tymczasem Absolwent jednym naciśnięciem guzika może wykroić z budynku cały pokój.
Mam tylko jedną szansę.
Pieprzone słońce. Oślepia mnie, wypala swój obraz na celowniku.
Od tego blasku z oczu zaczynają mi lecieć łzy, ale trzymam oczy cały czas otwarte.
Odłóż rakietę, woła Benjamin. Wrzeszczy mi do ucha z odległości tysiąca mil. Odłóż rakietę.
Mój Boże, ale jest szybki. Sunie nad dachami niecały kilometr od nas.
Ty pieprzony zasrańcu.
Zimny i twardy przedmiot na karku. Ktoś zdecydowanie próbuje mnie zniechęcić. Wbijając mi lufę w kark.
— Zastrzelę cię! — wrzeszczy Benjamin.
Zdjąć osłonkę zabezpieczającą i odciągnąć spust. Pański javelin jest teraz uzbrojony.
Nie mogę złapać oddechu.
Odłóż rakietę!
Dach eksploduje. Po prostu się rozpada. Ułamek sekundy później słyszę dźwięk karabinu maszynowego. Niewiarygodny, ogłuszający, wstrząsający całym ciałem dźwięk. Kawałki kamieni latają w powietrzu, każdy z nich równie śmiercionośny jak pocisk, który go wybił. Pył, przemoc i zniszczenie. Krzywię się i odwracam. Łzy płyną mi po policzkach, kiedy wyswobadzam się z uścisku słońca.
Przeleciał po raz pierwszy. Z niewiarygodną prędkością. Szybciej niż cokolwiek, co widziałem, nie licząc myśliwca. A zwrot, jaki wykonał, był po prostu niewiarygodny. Przechylił się na skrzydło i okręcił wokół własnej osi. Przelot z maksymalną prędkością, obrót, przelot z maksymalną prędkością w drugą stronę. Nie zwolnił ani na sekundę.
Czułem w ustach smak spalin.
Uniosłem ponownie javelina i w tym momencie zobaczyłem głowę i ramiona Benjamina. Chuj wie, gdzie była reszta.
Francisco znowu krzyczy coś w moją stronę, tym razem po hiszpańsku. Nigdy nie dowiem się, o co mu chodziło.
Nadlatuje. Czterysta metrów.
Tym razem naprawdę go widzę.
Tym razem miałem słońce za plecami, wschodzące, rozpędzające się, oświetlające z pełną mocą mały, czarny pakunek nienawiści lecący w moją stronę.
Skrzyżowanie linii. Czarny punkt.
Leci po prostej. Żadnych uników. Po co miałby się tym przejmować? Banda zwariowanych terrorystów, co oni nam mogą zrobić?
Widzę twarz pilota. Nie w celowniku, ale w umyśle. Obraz twarzy pilota pojawił mi się w umyśle podczas pierwszego przelotu.
No, dalej.
Nacisnąłem spust, pobudzając baterię termiczną, i napiąłem mięśnie, kiedy siła odrzutu silnika startowego odepchnęła mnie w kierunku gzymsu.
Newton, pomyślałem.
Nadlatujesz. Jak zawsze szybko, najszybciej na świecie, ale tym razem cię widzę.
Widzę cię, ty pieprzony zasrańcu.
Silnik marszowy drugiego etapu zapalił, wypychając ochoczo javelina z wyrzutni. Niech pies zobaczy królika.
Trzymam go. Nic więcej nie muszę robić. Trzymam go na przecięciu linii celownika.
Kamera w jednostce celowniczej śledzi płomień wydobywający się z ogona pocisku, porównuje go z danymi z celownika — w przypadku jakiejkolwiek niezgodności wysyła do rakiety sygnał korygujący tor lotu.
Muszę tylko utrzymywać cel na przecięciu linii.
Dwie sekundy.
Jedna sekunda.
Przelatujący kamyk zranił Latifę w policzek; mocno krwawi.
Siedzieliśmy w biurze Beamona i próbowaliśmy zatamować krwawienie ręcznikiem, podczas gdy Beamon trzymał nas na muszce steyra.
Niektórzy z pozostałych zakładników również chwycili za broń i rozproszyli się po pokoju, wyglądając nerwowo przez okna. Rozejrzałem się dookoła, zobaczyłem zdenerwowanie malujące się na ich twarzach i nagle poczułem się wyczerpany. I głodny. Głodny jak wilk.
Z korytarza dobiegły jakieś hałasy. Odgłosy kroków. Krzyki po arabsku, francusku i angielsku.
— Możesz zrobić głośniej? — poprosiłem Beamona.
Zerknął przez ramię na telewizor, gdzie jakaś blondynka poruszała do nas ustami. Na dole ekranu widniał napis: „Connie Fairfax — Casablanca”. Odczytywała coś.
Beamon podszedł do telewizora i podkręcił dźwięk.
Connie miała sympatyczny głos.
Latifa miała sympatyczną twarz. Krew wydobywająca się z rany zaczynała gęstnieć.
— … przekazane trzy godziny temu stacji CNN przez młodą kobietę o wyglądzie Arabki — powiedziała Connie, a na ekranie pojawił się film przedstawiający mały, czarny helikopter najwyraźniej borykający się z poważnymi problemami. Connie czytała dalej:
— Nazywam się Thomas Lang. Zostałem zmuszony do tego przez oficerów amerykańskich służb wywiadowczych, rzekomo w celu przeniknięcia do organizacji terrorystycznej o nazwie Miecz Sprawiedliwości.
Na ekranie ponownie pojawiła się Connie. Podniosła wzrok i dotknęła słuchawki w uchu.
Męski głos zapytał:
— Connie, czy oni przypadkiem nie byli odpowiedzialni za to zabójstwo w Austrii?
Connie potwierdziła, że ma całkowitą rację. Poza tym, że to się stało w Szwajcarii.
Ponownie przeniosła wzrok na kartkę papieru.
— Miecz Sprawiedliwości jest tak naprawdę finansowany przez zachodniego sprzedawcę broni działającego wspólnie z osobami, które zdradziły CIA.
Krzyki na korytarzu ucichły i kiedy wyjrzałem przez drzwi, zobaczyłem Solomona, który stał w progu i patrzył na mnie. Skinął głową raz, po czym powoli wkroczył do pokoju, lawirując między resztkami zniszczonych mebli. Grupka obcisłych koszul pojawiła się za jego plecami.
— To prawda! — krzyknął Morderstone i ponownie zwróciłem wzrok na ekran telewizora, aby zobaczyć, co — udało im się nagrać z jego wyznania na dachu. Nie najlepiej to wypadło, muszę przyznać. Czubki dwóch głów poruszające się od czasu do czasu. Głos Morderstone'a był zniekształcony, nakładały się na niego stłumione odgłosy z tła, a to dlatego, że nie udało mi się umieścić mikrofonu dostatecznie blisko drabinki pożarowej. Tak czy inaczej wiedziałem, że to on mówi, a to znaczyło, że pozostali też wiedzą.
— Na końcu oświadczenia pan Lang — kontynuowała Connie — podał CNN częstotliwość VHF 254. 125 megaherców, z której pochodzi to nagranie. Nie udało się jeszcze zidentyfikować głosów, jakie się na nim znajdują, ale wydaje się…
Dałem znak ręką Beamonowi.
— Może pan ściszyć — powiedziałem.
Nie zrobił tego, a ja nie miałem zamiaru się z nim sprzeczać.
Solomon przysiadł na krawędzi biurka. Przez chwilę przyglądał się Latifie, później przeniósł wzrok na mnie.
— Nie powinieneś się przypadkiem zająć zgarnianiem podejrzanych? — zapytałem.
Solomon uśmiechnął się nieznacznie.
— Pan Morderstone jest w tej chwili bardzo zgarnięty — powiedział. — A panna Woolf znajduje się w dobrych rękach. A jeżeli chodzi o Russella P Barnesa…
— Siedział za sterami Absolwenta — dokończyłem.
Solomon uniósł brew. A dokładnie zostawił ją na — swoim miejscu, za to opuścił nieznacznie resztę ciała. Sprawiał wrażenie, jakby nie miał ochoty na kolejne niespodzianki.
— Rusty latał helikopterami w piechocie morskiej — wyjaśniłem. — Przede wszystkim dlatego wmieszał się w tę sprawę. — Delikatnie odjąłem ręcznik od twarzy Latify i przekonałem się, że krwawienie ustało. — Myślisz, że mogę stąd zadzwonić?
Dziesięć dni później wróciliśmy do Anglii na pokładzie rafowskiego herculesa. Siedzenia były twarde, w kabinie panował hałas i nie puścili nam filmu. Mimo to czułem się szczęśliwy.
Czułem się szczęśliwy, widząc Solomona śpiącego w drugim końcu kabiny. Podłożył sobie pod głowę zwinięty brązowy płaszcz przeciwdeszczowy, ręce złożył na brzuchu. Solomon w każdej sytuacji był dobrym przyjacielem, ale kiedy spał, czułem, że niemal go kocham.
A może tylko rozgrzewałem swój mechanizm miłosny, przygotowując go dla kogoś innego.
Tak, prawdopodobnie to właśnie miało miejsce.
Wylądowaliśmy na lotnisku RAF-u w Coltishall zaraz po północy. Stado samochodów podążało za nami, kiedy kołowaliśmy w stronę hangaru. Zatrzymaliśmy się i po chwili drzwi otworzyły się ze szczękiem i na pokład wsiadło zimne powietrze Norfolk. Wziąłem głęboki oddech.
ONeal czekał na zewnątrz z rękami wetkniętymi głęboko w kieszenie płaszcza i ramionami owiniętymi wokół uszu. Na mój widok podniósł podbródek i zaprowadził nas z Solomonem do rovera.
ONeal i Solomon usiedli z przodu, a ja wślizgnąłem się za nich — powoli, aby nacieszyć się ta chwilą.
— Cześć — powiedziałem.
— Cześć — powiedziała Ronnie.
Zapadło milczenie z gatunku tych lepszych. Uśmiechaliśmy się do siebie i kiwaliśmy głowami.
— Panna Crichton ogromnie chciała znaleźć się tutaj, kiedy przylecisz — wyjaśnił ONeal, wycierając rękawiczką zaparowaną szybę.
— Naprawdę? — powiedziałem.
— Naprawdę — powiedziała Ronnie.
ONeal uruchomił silnik, a Solomon majstrował przy ogrzewaniu tylnej szyby.
— No cóż — oznajmiłem — czegokolwiek zażyczy sobie panna Crichton, z pewnością należy spełnić jej prośbę.
Siedzieliśmy z Ronnie uśmiechnięci na tylnym siedzeniu, podczas gdy rover wytaczał się z bazy prosto w noc panującą nad Norfolk.
W ciągu sześciu miesięcy, które nastąpiły po opisanych tu wydarzeniach, międzynarodowa sprzedaż rakiety ziemia-powietrze Javelin wzrosła o ponad czterdzieści procent.