ROZDZIAŁ DWUNASTY

Leo zdejmował skafander przy wtórze jęków zdenerwowanych czworaczków.

— Co to znaczy: nie złapaliśmy ich wszystkich? — zapytał. Jego podniecenie powoli mijało. Miał cichą nadzieję, że kłopoty — a przynajmniej te związane z mieszkańcami planet — zakończą się wraz z włączeniem odrzutowych silników i pozbyciem się Segmentu Wykładowego C.

— Czterech nadzorców zamknęło się z maskami gazowymi w chłodni na warzywa i nie chce wyjść — zameldowała Sinda z Wyżywienia.

— A trzech członków załogi promu, który właśnie przyleciał, usiłowało dostać się do niego z powrotem — powiedział ubrany na żółto chłopak z Doków i Śluz.

— Zamknęliśmy ich między jedną a drugą parą drzwi, ale oni już grzebią w mechanizmach i pewnie nie utrzymamy ich tam długo.

— Pan Wyzak i jeszcze dwóch kontrolerów od mechanizmów podtrzymywania życia zostało, hmm, zatrzymanych w Centralnych Systemach. Przywiązaliśmy ich do uchwytów na ręce — zameldował inny chłopak w żółtej koszulce, a po chwili dodał niepewnie: — Pan Wyzak jest strasznie wściekły.

— Trzy matki ze żłobka nie chciały zostawić swoich dzieci — oznajmiła starsza dziewczyna, ubrana na różowo. — Wciąż są w sali gimnastycznej, z resztą maluchów. Dzieci okropnie marudzą. Nikt im nie powiedział, co się dzieje; w każdym razie tak było, kiedy stamtąd wychodziłam.

— I, hmm, jest jeszcze jedna osoba — dodała słabym głosem odziana na czerwono Bobbi z drużyny spawaczy i mechaników Lea. — Nie jesteśmy całkiem pewni, co z nim zrobić…

— Unieruchomić — odparł Leo zmęczonym głosem. — Będziemy musieli wysłać ich wszystkich na dół w kapsule ratunkowej.

— To może nie być takie proste — mruknęła Bobbi.

— Jest was przecież więcej. Weź dziesięciu… dwudziestu, weź tylu, ilu uważasz za stosowne. Czy on jest uzbrojony?

— Niezupełnie — przyznała Bobbi; najwyraźniej uznała paznokcie swoich dolnych dłoni za niezmiernie fascynujące. Czworączkowy odpowiednik przestępowania z nogi na nogę, uznał Leo.

— Graf! — rozległ się donośny głos i hermetyczne drzwi na końcu składu skafandrów otworzyły się. Doktor Minchenko przeleciał pośpiesznie przez cały segment, zatrzymał się obok Lea i dla podkreślenia swojego okrzyku uderzył pięścią w szafkę; nie dałoby się przecież tupnąć w stanie nieważkości. Nieużywana maska gazowa zwisała z jego dłoni.

— Co tu się, do diabła, dzieje? Nie ma przecież żadnego cholernego spadku ciśnienia… — Wziął głęboki oddech, by to udowodnić.

Czwororęczna dziewczyna, Kara, ubrana w białą koszulkę i szorty Służb Medycznych, pojawiła się za nim z upokorzoną miną. — Wybacz, Leo, nie mogłam go zmusić, żeby udał się do strefy bezpieczeństwa.

— Miałem uciekać do jakiejś szafy, kiedy wszystkim moim czworaczkom groziła śmierć przez uduszenie? — wybuchnął z oburzeniem doktor Minchenko. — Za kogo ty mnie masz, dziewczyno?

— Prawie wszyscy inni tam popędzili — szepnęła niepewnie.


— Tchórze… dranie… idioci — prychał.

— Postępowali zgodnie z instrukcjami bezpieczeństwa z komputera — zauważył Leo. — Dlaczego pan je zlekceważył?

Minchenko wpatrywał się w niego z uwagą.

— Bo to mi wyglądało na paskudnie śmierdzącą sprawę. Spadek ciśnienia w całym habitacie jednocześnie jest prawie niemożliwy. Musiałby się wydarzyć cały łańcuch wyjątkowych, do tego ściśle sprzężonych ze sobą przypadków.

— Ale takie łańcuchy się zdarzają — odparł Leo. — To właściwie moja specjalność.

— Właśnie — mruknął Minchenko, przymykając oczy. — A ten szczur Van Atta zapowiadał pana jako cudownego inżyniera, kiedy pana tu sprowadził. Szczerze mówiąc, to myślałem… ehem! — wyglądał na tylko trochę zakłopotanego — że wykonuje pan jego polecenia. Ten wypadek wydał mi się podejrzanie wygodny właśnie teraz, z jego punktu widzenia. Od razu przyszło mi to na myśl, bo znam Van Attę.

— Dziękuję panu — prychnął Leo.

— Znałem Van Attę, ale nie znałem pana. — Minchenko zamilkł na chwilę, a potem ciągnął już łagodniejszym tonem. — Nadal nie znam. Co pan w ogóle wyprawia?

— Czy to nie jest jasne?

— Nie, niezupełnie. No, z pewnością może pan utrzymać habitat przez parę miesięcy, może nawet przez lata, odpierając ataki, jeżeli jest pan dość sprytny. Ale co potem? Żadna opinia publiczna nie przyjdzie panu z pomocą, tu nie ma żadnej publiczności. To nie dopieczony pomysł, Graf. Nie zadbaliście o żadne możliwości sprowadzenia pomocy…

— Nie trzeba nam żadnej pomocy. Czworaczki same się uratują.

— W jaki sposób? — Ton doktora Minchenko był szyderczy, ale jego oczy rozbłysły.

— Wyskoczymy stąd razem z całym habitatem. I polecimy dalej.

Minchenko zamilkł na moment.

Leo skończył nakładanie swojego czerwonego kombinezonu i znalazł poszukiwane narzędzie. Wycelował laserową lutownicę w brzuch doktora Minchenki. To raczej nie było zadanie, które mógł bezpiecznie powierzyć czworaczkom.

— A pan — oznajmił sucho — może polecieć na Stację Transferową w kapsule ratunkowej, z resztą ludzi z dołu. Chodźmy.

Minchenko ledwo rzucił okiem na lutownicę. Wydął wargi w pogardzie dla broni i, jak od razu wyczuł Leo, dla tego, kto ją trzymał.

— Niech pan nie będzie większym idiotą, niż pan naprawdę jest, Graf. Wiem, że przechytrzyły tego kretyna Curry’ego, więc musi tu wciąż być jeszcze co najmniej piętnaście ciężarnych dziewczyn. Nie licząc przypadkowych rezultatów samodzielnych eksperymentów, które, sądząc z tempa opróżniania się pudełka prezerwatyw w nie zamkniętej szafce w moim biurze, idą wcale nieźle.

Kara patrzyła przed siebie z pełnym poczucia winy zakłopotaniem, więc Minchenko dodał na jej użytek: — A jak myślisz, dlaczego ci je pokazałem, kochanie? — Wbił stanowczy wzrok w Lea. — A jeżeli mnie pan wyrzuci, Graf, to co pan zamierza zrobić, gdy zdarzy się przodujące łożysko? Albo poporodowe wypadanie macicy? Albo jakikolwiek inny medyczny problem, do którego trzeba czegoś więcej niż tylko bandaża?

— No… Ale…

Leo zgłupiał zupełnie. Nie miał najmniejszego pojęcia, co to właściwie jest przodujące łożysko, ale jakoś nie wyglądało mu to na takie tam wymądrzanie się lekarskie. Wyczuwał, że nawet dokładne wyjaśnienie tego terminu nie uciszy złowieszczego niepokoju, który nagle się w nim obudził. Czy był to problem, który mógł się często pojawiać ze względu na odmienną anatomię czworaczków?

— Nie mamy wyboru. Pozostanie tutaj to śmierć dla nich wszystkich. Ucieczka jest szansą, chociaż nie gwarancją, na życie.

— Ale ja jestem wam potrzebny — nalegał doktor Minchenko.

— Musi pan… Co takiego? — zająknął się Leo.

— Jestem wam potrzebny. Nie może mnie pan stąd wyrzucić.

— No, cóż… Nie mogę też pana porwać.

— A kto pana prosi?

— Najwyraźniej pan sam… — Leo odchrząknął. — Proszę posłuchać. Nie wydaje mi się, żeby pan mnie zrozumiał. Zabieramy stąd ten habitat i już tu nie wrócimy. Nigdy. Odlecimy najdalej, jak się da, poza wszystkie zamieszkane światy. To bilet w jedną stronę.

— Ulżyło mi. Początkowo obawiałem się, że zamierza pan zrobić coś idiotycznego.

Leo czuł, jak walczą w nim podejrzliwość i szybko rosnąca nadzieja… Jaka by to była ulga, gdyby nie musiał odpowiadać za wszystko sam…

— Jest pan pewien?

— To są moje czworaczki. — Minchenko otworzył zaciśnięte pięści. — Moje i Daryla. Nie sądzę, żeby pan rozumiał choćby w połowie, jaką robotę tu odwaliliśmy. Jaką dobrą robotę, tworząc tych ludzi. Są doskonale przystosowani do swojego środowiska. Są lepsi od nas pod każdym względem. Trzydzieści pięć lat pracy… I mam pozwolić komuś zupełnie obcemu ciągnąć ich przez pół galaktyki na spotkanie Bóg wie jakiego losu? Poza tym GalacTech miał mnie w przyszłym roku wysłać na emeryturę.

— Straci pan swoją emeryturę — zauważył Leo. — Może i wolność. A kto wie, czy nie życie.

— Niewiele go już zostało — prychnął Minchenko.

To nieprawda, pomyślał Leo. Ten naukowiec miał w sobie mnóstwo życia kumulującego się przez trzy ćwierci stulecia. Kiedy umrze, zginie cały wszechświat specjalistycznej medycznej wiedzy. Anioły będą płakały z powodu tej straty. Chyba że…


— Czy mógłby pan wyszkolić lekarzy wśród czworaczków?

— Przecież jasne jest, że pan tego nie zrobi. — Minchenko przeczesał palcami krótko przystrzyżone białe włosy w geście na pół zdenerwowania, a na pół błagania.

Leo rozejrzał się po unoszących się wokół niespokojnych czworaczkach przysłuchujących się — znowu jedynie przysłuchujących się — jak ludzie z nogami decydują o ich losie. To niedobrze… Słowa wyrwały mu się z ust, zanim rozsądek i ostrożność zdążyły je powstrzymać.

— Jak myślicie, dzieciaki?

Natychmiast rozległ się trochę nierówny chór głosów popierających doktora Minchenkę — w ich oczach też pojawiła się ulga. Najwyraźniej autorytet dobrze znanego lekarza byłby dla nich ogromną pociechą w czasie podróży w nieznane. Leo nagle przypomniał sobie, jak kiedyś kosmos zmienił się nieoczekiwanie w dużo niebezpieczniejsze miejsce, gdy umarł jego ojciec. To, że jesteśmy dorośli, nie oznacza automatycznie, że będziemy mogli was uratować, pomyślał. Ale do tego każde z was będzie musiało we właściwym czasie dojść samo.

Wziął głęboki oddech.

— Dobrze.

Jak to możliwe, że już i tak nic nie ważąc, człowiek może się poczuć o setki kilogramów lżejszy? Przodujące łożysko, o Boże. Minchenko wcale nie eksplodował radością.

— Jest tylko jeden problem — zaczął, przywołując pełen pokory uśmiech, który właśnie na jego twarzy wydawał się zupełnie nie na miejscu.

O co mu teraz chodzi? — zdziwił się Leo; jego podejrzenia natychmiast wróciły.

— Co takiego?

— Madame Minchenko. — Kto?

— Moja żona. Muszę ją tu ściągnąć.

— Nie miałem pojęcia, że pan jest żonaty. Gdzie ona jest?

— Na dole. Na Rodeo.

— Do diabła… — Leo zdusił chęć powyrywania sobie resztek włosów.

— Tony też jest na dole — przypomniał Pramod.

— Wiem, wiem… Obiecałem Claire. Tylko nie wiem, jak to załatwimy…

Minchenko czekał ze zbolałą miną; nie był przyzwyczajony do proszenia. Tylko w oczach miał błagalny wyraz. Leo był poruszony.

— Spróbujemy. Spróbujemy. To wszystko, co mogę obiecać. Minchenko skinął głową z godnością.

— A co właściwie madame Minchenko o tym pomyśli? — spytał Leo.

— Nienawidziła Rodeo przez ostatnie dwadzieścia pięć lat — oznajmił lekarz. Leo uznał, że z nieco sztuczną beztroską. — Będzie zachwycona, że może się z niego wyrwać.

Nie dodał na głos: “Mam nadzieję”, ale Leo i tak to usłyszał.

— Dobrze, lecz i tak musimy się jakoś pozbyć tych, co zostali… — Leo pomyślał z tęsknotą o możliwości bezbolesnego padnięcia trupem ze zdenerwowania, ale trwało to tylko chwilę. Opanował się i wyprowadził swój mały oddział z magazynu.

Claire pędziła jak pocisk przez labirynt korytarzy od jednego uchwytu do drugiego, zniecierpliwiona do ostateczności. Hermetyczne drzwi prowadzące do sali gimnastycznej były niemal zablokowane przez czworaczki; z trudem powstrzymała się od zepchnięcia ich siłą z drogi. Jedna z jej dawnych koleżanek z sypialni, ubrana w różową koszulkę i szorty personelu żłobków, rozpoznała ją i z uśmiechem wyciągnęła dolną rękę, by pomóc jej przedostać się przez tłum.

— Najmniejsi są tam, przy drzwiach C — oznajmiła. — Czekałam na ciebie…


Rozejrzawszy się pośpiesznie, by nie przeszkodzić komuś zdążającemu akurat tą samą trasą, dawna koleżanka pomogła Claire odbić się w odpowiednim kierunku najkrótszą drogą, przez sam środek kulistej sali.

Potężna postać w różowym kombinezonie, której Claire szukała, była ledwie widoczna w tłumie podnieconych, przestraszonych, paplających i płaczących pięciolatków. Claire poczuła ukłucie winy; może jednak niesłusznie uznano za zbyt ryzykowne dla zachowania tajemnicy ostrzeżenie młodszych czworaczków, jakie niebezpieczeństwa ich czekają. Tych maluchów nikt nie pytał o zdanie, pomyślała.

Andy przywarł do boku Mamy Nilli, płacząc żałośnie. Opiekunka starała się go uspokoić, trzymając w jednej ręce butelkę odżywki, a drugą przytrzymując czerwieniejący coraz bardziej opatrunek z gazy na czole zapłakanego pięciolatka. Troje dzieci tuliło się do jej nóg, podczas gdy ona starała się ustnie skierować uwagę szóstego, by pomógł siódmemu, który niechcący zbyt gwałtownie rozerwał paczkę proteinowych cukierków, rozsypując zawartość w powietrzu. Mimo to jej spokojny głos był tylko trochę bardziej zduszony niż zazwyczaj, przynajmniej dopóki nie dostrzegła zbliżającej się Claire.

— O, Boże — szepnęła słabym głosem.

— Andy! — zawołała Claire. Odwrócił głowę w jej kierunku i odbił się od Mamy Nilli gwałtownym ruchem; skutek był taki, że rozciągnięta uprząż szarpnięciem ściągnęła go z powrotem do boku opiekunki. W tym momencie Andy zaczął krzyczeć naprawdę przeraźliwie. Jakby w odpowiedzi krwawiący chłopiec też rozpłakał się głośniej.

Claire chwyciła się uchwytów tuż obok.

— Claire, skarbie, tak mi przykro — powiedziała Mama Nilla, ruchami bioder usiłując przesunąć Andy’ego. — Nie mogę ci go dać. Pan Van Atta zagroził, że wyrzuci mnie z miejsca, nie zważając na to, że mam dwadzieścia lat stażu… Bóg jeden wie, kogo by przyjęli na moje miejsce… Jest tylko kilka osób, które mają porządnie poukładane w głowach…

Andy przerwał jej, odbijając się ponownie. Ze złością wybił jej z ręki butelkę, która odleciała, dodając do powszechnego bałaganu kilka kropli odżywki. Claire wyciągnęła do niego ręce.

— Nie mogę, naprawdę nie mogę… Och, do diabła, bierz go! — Claire po raz pierwszy słyszała Mamę Nillę klnącą. Niania odpięła uprząż i uwolniła lewy bok, który natychmiast obsiadły czekające na to pięciolatki.

Krzyki Andy’ego zmieniły się w stłumione łkanie, a jego małe rączki objęły mocno Claire, która przytuliła go do siebie wszystkimi czterema rękami. Szarpnął jej koszulkę, jak kiedyś, ale tym razem bezskutecznie. Samo tylko trzymanie go w objęciach już jej wystarczało, ale niekoniecznie musiało wystarczyć jemu. Pogłaskała delikatne włoski, rozkoszując się dziecięcym zapachem, delikatnie wyrzeźbionymi uszkami, przejrzystą skórą, gęstymi rzęsami, każdą częścią jego ruchliwego ciałka. Uszczęśliwiona, wytarła mu nosek brzegiem swojej niebieskiej koszulki.

— To Claire — usłyszała; któreś z pięciolatków objaśniało mniej oświeconego kolegę. — Prawdziwa mama.

Podniósłszy wzrok, zobaczyła, że obserwują ją poważnie. Uśmiechnęła się do nich. Siedmiolatek z innej grupy przyniósł butelkę i zatrzymał się, obserwując Andy’ego z zainteresowaniem.

Skaleczenie na czole małego czworączka przestało już krwawić i Mama Nilla mogła podjąć rozmowę.

— Nie wiesz przypadkiem, gdzie jest pan Van Atta? — zapytała z niepokojem.

— Nie ma go! — oznajmiła Claire radośnie. — Odszedł na zawsze! Teraz my tu rządzimy.

Mama Nilla zamrugała.

— Claire, oni wam nie pozwolą…


— Mamy pomoc — wskazała w stronę drugiego końca sali, gdzie właśnie pojawił się Leo w swoim czerwonym kombinezonie. Przy nim widoczna była jeszcze jedna postać z nogami i w kombinezonie. Co tu wciąż robił doktor Minchenko? Ogarnął ją nagły strach. Czyżby nie udało się im opróżnić habitatu z ludzi z dołu? Dopiero teraz przyszło jej na myśl, że równie zastanawiające jest, co tu właściwie robi Mama Nilla.

— Dlaczego nie poszłaś do strefy bezpieczeństwa? — zapytała ją.

— Nie bądź niemądra, kochanie. Och, doktor Minchenko! — Mama Nilla pomachała do niego. — Tutaj!

Obaj mężczyźni, nie mając właściwej czworaczkom pewności poruszania się w stanie nieważkości, przeszli przez salę po siatce z liny, zawieszonej specjalnie w tym celu, i dołączyli do grupy Mamy Nilli.

— Mam tu jednego, któremu trzeba trochę biokleju — zwróciła się Mama Nilla do doktora Minchenki, tuląc do siebie skaleczonego czworączka, gdy tylko doktor wystarczająco się zbliżył. — Co się dzieje? Czy jest już na tyle bezpiecznie, że mogłybyśmy zabrać ich z powrotem do żłobków?

— Jest bezpiecznie — odparł Leo. — Ale pani będzie musiała udać się ze mną, pani Villanova.

— Nie zostawię moich dzieci do chwili przyjścia innej opiekunki — oznajmiła stanowczo Mama Nilla. — A dziewięć dziesiątych działu gdzieś wyparowało, łącznie z moją przełożoną.

Leo zmarszczył czoło.

— Czy rozmawiała już pani z doktor Yei? — Nie…

— Najlepszych zostawili na koniec — stwierdził ponuro doktor Minchenko. — Z całkiem oczywistych przyczyn — dodał i zwrócił się do opiekunki: — GalacTech właśnie zamknął projekt Cay, Liz. Nawet nie konsultując się ze mną! — Bezceremonialnie przedstawił jej scenariusz zakończenia projektu. — Właśnie pisałem protest, ale pan Graf mnie uprzedził. Podejrz ewam też, że załatwił całą sprawę dużo skuteczniej. Pacjenci przejmują szpital. Uważa, że będzie w stanie przekształcić habitat w statek-kolonię. Myślę… wolę wierzyć, że mu się powiedzie.

— Czy to znaczy, że całe to zamieszanie to pana robota? — Mama Nilla spojrzała na Lea, a potem, najwyraźniej oszołomiona, rozejrzała się wokół. — Myślałam, że Claire tylko tak coś plecie…

Kiedy doktor Minchenko udzielał wyjaśnień, pozostałe dwie opiekunki zbliżyły się do nich i unosiły się teraz w powietrzu, nie mniej zaskoczone.

— GalacTech chyba nie oddaje panu habitatu… prawda? — zapytała słabym głosem Mama Nilla.

— Nie, pani Villanova — tłumaczył Leo cierpliwie. — Kradniemy go. Oczywiście nie śmiałbym prosić, by angażowała się pani w nielegalną działalność, więc gdyby zechciała pani udać się ze mną do kapsuły ratunkowej…

Mama Nilla rozglądała się po sali. Starsze czworaczki wyprowadzały już małymi grupkami dzieci.

— Ale te dzieciaki nie poradzą sobie z tymi wszystkimi maluchami!

— Będą musiały — odparł Leo.

— Nie, nie… Nie sądzę, żeby miał pan chociaż mętne pojęcie, ile pracy wymaga zajmowanie się tym działem!

— Nie ma żadnego — potwierdził doktor Minchenko, w zamyśleniu pocierając wargi palcem wskazującym.

— Nie mamy wyboru — wycedził Leo przez zęby. — A teraz, dzieciaki, puśćcie panią Villanova — zwrócił się do obejmujących ją czworaczków. — Musi iść ze mną.

— Nie! — zaprotestowało jedno z dzieci, owinięte wokół jej kolana. — Ma nam poczytać po obiedzie, obiecała!

Skaleczony maluch znowu rozpłakał się. Jakaś dziewczynka pociągnęła opiekunkę za rękaw i szepnęła głośno:

— Mamo Nillo! Muszę iść do łazienki!


Leo przejechał palcami po włosach, po czym rozprostował dłonie z wyraźnym wysiłkiem.

— Proszę pani, już dawno powinienem być w skafandrze i na zewnątrz, naprawdę nie mam czasu na kłótnie. Wy wszystkie — spojrzał na pozostałe dwie opiekunki — jazda!

W oczach Mamy Nilli pojawił się błysk. Wyciągnęła przed siebie ramię z uczepionym czworączkiem, którego niebieskie oczy obserwowały Lea z obawą.

— Czy w takim razie pan zaprowadzi tę dziewczynkę do łazienki?

Dziewczynka i Leo patrzyli na siebie z jednakowym przerażeniem.

— Na pewno nie — wykrztusił inżynier. — Zabierze ją któreś z czworaczków. Claire?…

Po drobiazgowym, trwającym aż do tej pory śledztwie Andy wybrał właśnie ten moment, by rozpłakać się z powodu braku mleka w piersi matki. Claire próbowała go uspokoić, poklepując pieszczotliwie po pleckach. Sama miała ochotę się rozpłakać, widząc jego rozczarowanie.

— Nie śmiałbym oczekiwać — wtrącił uprzejmie doktor Minchenko — że okazałabyś chęć polecenia z nami, Liz? Oczywiście, powrót byłby już niemożliwy.

— Z nami? — Mama Nilla spojrzała na niego ostro. — Czy pan przykłada rękę do tej bzdury?

— W zasadzie tak.

— W takim razie zgoda.

— Ale pani nie może… — zaczął Leo.

— Graf — przerwał mu doktor Minchenko — czy przy tym pańskim dramatycznym przedstawieniu na temat spadku ciśnienia obecne tu panie miały jakikolwiek powód, by wierzyć, że będą miały czym oddychać, jeżeli zostaną ze swoimi czworaczkami?

— Nie — odparł Leo.

— Nawet o tym nie pomyślałam — odezwała się jedna z opiekunek, nagle zakłopotana.

— A ja tak — stwierdziła druga, spoglądając groźnie na Lea.

— Wiedziałam, że w segmencie gimnastycznym są dodatkowe zapasy powietrza — oświadczyła Mama Nilla. — Tak mówili na ćwiczeniach. Cały nasz dział powinien był tu przyjść.

— Skierowałem ich gdzie indziej — wyjaśnił krótko Leo.

— Cały dział powinien panu powiedzieć, żeby się pan odpieprzył — dodała spokojnie Mama Nilla. — Pozwoli pan, że powiem to teraz w imieniu nieobecnych. — Uśmiechnęła się lodowato do inżyniera.

— Ale ja nie mogę z wami lecieć — zwróciła się z niepokojem jedna z opiekunek do Mamy Nilli. — Mój mąż pracuje na dole.

— Nikt pani nie prosi! — ryknął Leo.

— Przepraszam — dodała druga opiekunka, ignorując Lea i zwracając się do Mamy Nilli. — Przepraszam, Liz. Po prostu nie mogę. Nie udźwignęłabym tego.

— Właśnie o to chodzi. — Leo położył rękę na wybrzuszeniu w kombinezonie, po czym zmienił zdanie i zamiast tego starał się zachęcić opiekunki do wyjścia machaniem ramion.

— W porządku, dziewczęta. Rozumiem. — Mama Nilla z pewnym wysiłkiem zachowała spokój. — Ja chyba zostanę na posterunku. Przecież na to stare ciało nikt nie czeka. — Zaśmiała się nieco wymuszonym śmiechem.

— A zatem bierzesz odpowiedzialność za ten dział? — upewnił się doktor Minchenko. — Rządź nim tak, jak tylko się da i jak potrafisz. W razie czego przyjdź do mnie.

Skinęła głową; wyglądała na trochę oszołomioną, jakby dopiero zaczął do niej docierać ogrom zadania, którego się podjęła.

Doktor Minchenko zajął się chłopcem z rozcięciem na czole. Leowi udało się wreszcie zmobilizować dwie pozostałe kobiety.

— Ruszajmy wreszcie. Muszę jeszcze opróżnić chłodnię na warzywa.


— Tu się dzieją takie rzeczy, a on zamierza sprzątać sobie lodówkę? — mruknęła pod nosem Mama Nilla. — Szaleństwo…

— Mamo Nillo, muszę iść zaraz. — Dziewczynka mocno objęła swoje ciałko wszystkimi czterema rękami dla podkreślenia wagi swoich słów, więc Mama Nilla chwyciła ją i oddaliła się pośpiesznie.

Andy wciąż manifestował swoje oburzenie i rozczarowanie.

— Hej, mały — zwrócił się do niego doktor Minchenko — tak się nie mówi do mamy…

— Nie mam mleka — wyjaśniła Claire. Z ponurą miną podała Andy’emu butelkę, którą ze złością wytrącił jej z ręki. Kiedy spróbowała zostawić go na chwilę samego, żeby ją złapać, owinął się wokół jej ramienia i zaczął przeraźliwie wrzeszczeć. Jedno z pięciolatków zwinęło się w kłębek i zatkało sobie uszy wszystkimi czterema rękami.

— Chodź z nami do szpitala — powiedział doktor Minchenko z pełnym zrozumienia uśmiechem. — Myślę że mam coś, co zlikwiduje ten problem. Chyba że chcesz go już zacząć odstawiać, czego bym akurat nie polecał.

— Och, proszę — szepnęła Claire z nadzieją.

— Minie parę dni, zanim wszystko zacznie znowu funkcjonować — ostrzegł ją. — W końcu nie karmiłaś przez jakiś czas. Ale i tak od przyjazdu nie miałem żadnej okazji, by was dwoje zbadać…

Claire ochoczo ruszyła za doktorem; nawet Andy przestał płakać.


Pramod jednak nie żartował na temat tych zacisków, pomyślał z westchnieniem Leo, obserwując nadtopiony kawał me-talu. Wystukał dane na klawiaturze komputera unoszącego się obok; zrobił to powoli i trochę niezgrabnie, bo dłonie miał uwięzione w rękawicach skafandra ciśnieniowego. Ta akurat rura należała do systemu kanalizacji. Zadanie niezbyt przyjem ne, ale błąd popełniony tutaj miałby skutki równie fatalne jak błąd popełniony gdziekolwiek indziej na habitacie.

I o wiele paskudniejsze, pomyślał Leo z ponurym uśmiechem. Spojrzał na Bobbi i Pramoda, zawieszonych w próżni obok niego w swoich srebrzystych skafandrach. Pięć innych brygad czworaczków pracowało na powierzchni habitatu, a mały pchacz czekał w pobliżu. W tle obracała się oświetlona słońcem tarcza Rodeo. Z pewnością byli w tej chwili najkosztowniejszymi hydraulikami w całej galaktyce.

Plątanina rozmaicie pooznaczanych rur łączyła niczym pępowina jeden segment habitatu z drugim; rury i rurki ukryte były pod zewnętrzną osłoną, która zabezpieczała je przed bombardowaniem mikropyłów i innymi możliwymi uszkodzeniami. Należało przegrupować segmenty w podłużne wiązki, które mogłyby wytrzymać przyśpieszenie. Wszystkie wiązki, sczepione razem jak kontenery, utworzyłyby solidną, stabilną masę; w każdym razie przy stosunkowo niewielkim przyśpieszeniu, o jakie chodziło Leowi. Jak stadko zaprzężonych hipopotamów. Ale przegrupowanie segmentów łączyło się ze zmianą wszystkich połączeń między nimi, a tych było naprawdę bardzo dużo. Leo dojrzał kątem oka jakiś ruch. Hełm Pramoda przechylił się tak samo jak Lea.

— I już ich nie ma — stwierdził, a w jego głosie mieszały się triumf i żal. Kabina ratunkowa z ostatnimi członkami planetarnego personelu leciała bezgłośnie przez próżnię w stronę portu. A więc koniec z ludźmi z nogami. Zostało ich na habitacie czworo: on sam, doktor Minchenko, Mama Nilla i lekko niezrównoważony młody człowiek, który po wyciągnięciu z kanału wentylacyjnego oznajmił, wymachując kluczem, że jest szaleńczo zakochany w czwororęcznej dziewczynie z Konserwacji Systemów Wentylacyjnych i zdecydowanie oparł się wepchnięciu do kabiny ratunkowej. Jeżeli powróci mu rozsądek, można go będzie jeszcze wysadzić na Oriencie IV, kiedy tam dotrzemy, pomyślał Leo. Teraz mógł wybierać jedynie między zastrzelęniem go a zapędzeniem do pracy. Spojrzał na klucz i zdecydował się na to drugie. Czas. Wydawało mu się, że szybko mijające sekundy wiją się wokół jego ciała, pod skafandrem, jak jakieś robaki. Ostatnia grupa usuniętych stąd ludzi z dołu szybko spotka się z pierwszą; uzyskanie pełnego obrazu sytuacji nie zajmie im długo. Leo wiedział, że wkrótce potem GalacTech rozpocznie akcję odwetową. Nie trzeba być inżynierem, by od razu dostrzec tysiąc słabych punktów habitatu. Teraz jedyne, co pozostało czworaczkom, to natychmiastowa ucieczka.

Leo napomniał sam siebie, że zachowanie stoickiego spokoju to jedyny sposób na wydostanie się z tego wszystkiego z życiem. Nie wolno nigdy o tym zapominać. Z powrotem całą uwagę skierował na to, co należało zrobić w tej chwili.

— W porządku. Bobbi, Pramod, bierzemy się do roboty. Przygotujcie się z awaryjnymi blokadami na obu końcach i załatwimy tego potwora.


Загрузка...