Farma wyraźnie zaczynała już ulegać rozkładowi.
Dennis patrzył z otwartej bramy przez podwórzec ku domowi Stivyunga Sigela. Budynek, który jeszcze kilka miesięcy temu sprawiał wrażenie tak zadbanego i wygodnego, teraz wygląd miejsca od dawna opuszczonego i zostawionego pastwę żywiołów.
— Zdaje się, że nikogo nie ma — powiedział do Artha i Linnory.
Pomógł księżniczce oprzeć się o płot, żeby mogła zdjąć rękę z jego ramienia. Dziewczyna uśmiechnęła się dzielnie, ale Dennis wyraźnie widział, że była zupełnie wykończona.
Gestem nakazał Arthowi mieć szeroko otwarte oczy, potem szybkim krokiem przeszedł podwórze i spojrzał do wnętrza budynku przez jedno z mętniejących okien.
Wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu. Wspaniałe, stare meble zaczynały już nabierać prymitywnego wyglądu. Było to bardzo smutne, ale znaczyło, że farma jest zupełnie opuszczona, że żołnierze, przeczesujący w pogoni za nimi całą okolicę, nie umieścili tu posterunku.
Dennis wrócił do bramy i pomógł iść Linnorze, podczas gdy Arth dźwigał rozmontowany szybowiec. Wszyscy troje padli wyczerpani na prowadzące do domu schody. Przez chwilę jedynym poza ich ciężkimi oddechami zakłócającym ciszę dźwiękiem było natrętne bzyczenie owadów.
Siedząc poprzednim razem na tych schodach, Dennis nie mógł nadziwić się stojącym w skrzyni przy drzwiach narzędziom, z których część wyglądała jak z filmu o Bucku Rogersie, pozostałe zaś robiły wrażenie przeniesionych z późnej Epoki Kamiennej. Teraz zauważył, że ponad połowa tych narzędzi zniknęła… ta lepsza połowa. Wspaniałe instrumenty, doprowadzone przez Sitvyunga Sigela do doskonałości, znajdowały się prawdopodobnie wraz z Tomoshem w domu ciotki chłopca. Podobnie jak najlepsze przedmioty z wyposażenia domu Siegla.
Pozostałe narzędzia ze skrzyni zostały tu zostawione, ponieważ nie miał ich kto używać. Większość wyglądała już jak rekwizyty z niskonakładowego hollywoodzkiego filmu o jaskiniowcach.
Arth oparł się o schody z założonymi na piersi rękoma 1 niemal natychmiast zaczął donośnie pochrapywać.
Linnora ostrożnie zdjęła buty. Pomimo intensywnego w ciągu ostatnich dwóch dni ich zużywania, ciągle nie nadawały do chodzenia po nierównym, dzikim terenie.
Księżniczka nabawiła się kilku okropnych bąbli, a ponadto w nocy skręciła sobie kolano i przez ostatnie kilkanaście godzin mocno utykała. W sumie bardzo ją to bolało, jednak nie poskarżyła się ani słowem żadnemu ze swych towarzyszy.
Dennis podniósł się powoli. Ciężkim krokiem powlókł sie za róg domu, podszedł do studni i wrzucił do niej wiadro. Po chwili usłyszał z dołu plusk. Wyciągnął wiadro, odczepił je i poniósł z powrotem na ganek, rozchlapując wodę.
Arth obudził się na wystarczająco długą chwilę, żeby wypić kilka głębokich łyków, potem znowu usnął. Linnora piła bardziej umiarkowanie, zmoczyła jednak chusteczkę i otarła kurz z twarzy.
Dennis obmył jej stopy, najdelikatniej jak potrafił, usuwając zakrzepłą krew. Linnora skrzywiła się, jednak dzielnie milczała. Gdy skończył i usiadł obok niej na zakurzonym schodku, oparła głowę na jego ramieniu i zamknęła oczy.
Uciekali, kryjąc się przed patrolami, już niemal trzy dni. Jedli ptaki, które Dennisowi udało się trafić ze swej procy, i ryby, wyławiane z niewielkich strumieni przez zręczne ręce Linnory. Dwukrotnie niemal zostali wykryci — za pierwszym razem przez żołnierzy na koniach, potem przez szybki, niemal bezgłośny szybowiec. Baron albo jego regent, szukając ich, przewracał całą okolicę do góry nogami.
Linnora poruszyła głowa, układając ją wygodniej obok jego policzka. Dennis czuł słodki zapach jej włosów, nawet tak splątanych po trzech dniach ucieczki po bezdrożach. Wreszcie, choćby na chwilę, mieli odrobinę spokoju.
— Nie możemy tutaj zostać, Dennizz — powiedział Arth, nie poruszając się ani nie otwierając oczu.
Z początku złodziej chciał ukryć się gdzieś w pobliżu Zuslik do czasu, aż będzie mógł wśliznąć się z powrotem do miasta. Nie czuł się dobrze na otwartej przestrzeni. Jednak szum, jaki podniesiono wokół ich ucieczki i staranność prowadzonych poszukiwań, skłoniły go w końcu do pójścia razem z Linnorą i Dennisem w stronę okolic, w których zamieszkiwali L’Toff.
— Wiem, że nie możemy. Jestem pewien, że ludzie barona tu byli. I z pewnością wrócą. Jednak stopy Linnory a jej kolano spuchło jak bania. Musieliśmy znaleźć jakieś miejsce, w którym mogłaby chwilę odpocząć, i tylko ta farma przyszła mi do głowy.
— Dennis, ja mogę iść dalej. Naprawdę. — Linnora usiadła prosto, jednak niemal natychmiast zaczęła się chwiać. — Wydaje mi się, że mo…
Jej oczy stanęły w słup i Dennis musiał ją chwycić, żeby nie upadła.
— Wrzaśnij, jeśli wroga armia nadciągnie — powiedział do Artha, biorąc Linnorę na ręce. Wstał niepewnie, wszedł na kilka pozostałych schodków i otworzył drzwi kopnięciem. Zaskrzypiały przeraźliwie.
Wewnątrz domu dosłownie wszystko było pokryte kurzem. Dennis niemal czuł starania i miłość, jakie Sigel i jego żona wkładali w ten dom, a teraz był on na najlepszej drodze do zamienienia się z powrotem w stertę pni, gliny i papieru.
Dennis zastanawiał się, co się stało z wysokim farmerem i z Gathem, bystrym młodzieńcem, który chciał zostać uczniem czarownika. Czy wyszli cało z przygody z balonem? Może Sigel właśnie w tej chwili szuka swojej żony gdzieś w lasach L’Toff?
Dennis przeniósł Linnorę przez wąski przedpokój, wszedł do sypialni Sigelów i delikatnie położył ją na łóżku. Potem niemal zwalił się na stojące obok krzesło.
— Tylko chwilę, potrzebuję tylko minuty… — wymamrotał. Zmęczenie kładło mu się na ramionach jak ołowiany koc. Usiłował wstać, ale mu się nie udało.
— Och, do diabła! — Spojrzał na młodą kobietę, śpiącą spokojnie tuż obok. — To zdaje się nie w ten sposób powinno wyglądać, gdy bohater po raz pierwszy zanosi piękną księżniczkę do łóżka…
Umysł Dennisa wędrował na wpół uśpiony. Stwierdził, że rozmyśla o chochlaku i robocie… wyobraża sobie, jak jakiś przypadkowy przechodzień mógł na nich patrzeć kilka tygodni temu — mały, różowy zwierzak o błyszczących zielonych oczach w towarzystwie maszyny z innej planety pojawiający się nagle na zatłoczonych ulicach Zuslik, przemykający po dachach i balkonach, szpiegujący mieszkańców miasta.
Nic dziwnego, że rozszalały się plotki o „diabelskim pomiocie” i o duchach.
Linnora powiedziała, że gatunek Krenegee potrafi, podobnie jak ludzie, wsączać Pr’fett w przedmioty, jednak sam nie posługuje się narzędziami, nie jest też rozumny w ludzkim znaczeniu.
Czasami dziki Krenegee pozostaje przez dłuższy okres z jednym człowiekiem. Gdy to się zdarza, taki człowiek staje się bardzo potężnym zużywaczem. Potrafi w kilka godzin udoskonalić przedmiot w sposób, który normalnie zająłby całe miesiące. Nawet L’Toff, niedoścignieni mistrzowie w sztuce zużywania, nie potrafią dorównać człowiekowi, któremu towarzyszy Krenegee, szczególnie jeśli potrafi on wprawić się od czasu do czasu w trans felhesz.
Jednak Krenegee są niezwykle płochliwe. Ludzie, którzy widzieli Krenegee chociaż raz w życiu, już uważają się za szczęściarzy. Te nieliczne osoby, którym udało się na dłużej z którymś z tych zwierzaków związać, określane są mianem „twórców świata”.
Dennis wyobraził sobie chochlaka, zwiedzającego dachy miasta na grzbiecie robota, nieustannie pchającego go ku doskonałości w jego zaprogramowanych funkcjach — funkcjach, które pierwotnie zostały mu wyznaczone przez Dennisa. Rezultat może być zadziwiający.
Być może chochlak rzeczywiście jest niestały i płochliwy, jednak Dennis wyrządził mu krzywdę, nazywając go bezużytecznym.
Nie mógł się uwolnić od poczucia winy względem robota, chociaż wiedział, że jest ona irracjonalna. Widział go w swej wyobraźni, dzielnie broniącego dachu przed nacierającymi żołnierzami.
Dennis drzemał spokojnie, śniąc o zielonych i płonących czerwienią oczach, aż na ramię opadła mu jakaś dłoń i zaczęła nim potrząsać.
— Dennizz! — Dłoń była bezlitosna. — Dennizz! Obudź się!
— Co to…? — Dennis usiadł gwałtownie, otwierając oczy. — Co się stało? Żołnierze?
Arth był tylko niewyraźną sylwetką w mrocznym pokoju. Potrząsnął głową.
— Nie, nie sądzę. Słyszałem jakieś głosy na drodze, ale tylko ludzkie, żadnych zwierzęcych. Zmyłem się, zanim otworzyli bramę.
Dennis wstał ciężko, podszedł do okna i wyjrzał przez szczelinę między zasłonami. Okno, zakurzone i pożółkłe, wychodziło na podwórze farmy. Z prawej strony, na granicy pola widzenia, dostrzegł jakiś ruch. Usłyszał kroki, dobiegające z ganku.
Jedyne wyjście na zewnątrz prowadziło przez największy pokój, spełniający w tym domu rolę salonu. Nie mieli wyboru — będą musieli stawić czoło ludziom, którzy się tu zjawili, bez względu na to kim oni są. A niestety żadne z nich nie było w odpowiedniej do tego kondycji.
Dennis gestem kazał Arthowi ustawić się za drzwiami, sam podniósł z podłogi niewielkie krzesło. Teraz kroki dobiegały już z przedpokoju.
Klamka poruszyła się i drzwi, skrzypiąc, powoli się uchyliły. Dennis podniósł szybko krzesło nad głowę.
Zachwiał się i niemal przewrócił na plecy. W tej samej chwili drzwi otworzyły się do końca, odsłaniając krępą, niemłodą już kobietę.
Kobieta zobaczyła Dennisa i — błyskawicznie otrząsnąwszy się ze zdumienia — odskoczyła niemal dwa metry do tyłu, prawie przewracając małego, stojącego za jej plecami chłopca.
Poczekaj! — krzyknął Dennis.
Kobieta chwyciła ramię chłopca i pociągnęła gwałtownie w stronę wyjścia. Jednak dziecko stawiło jej opór.
— Dennzz! Mamo, to tylko Dennzz!
Dennis odstawił krzesło, dając Arthowi znak, żeby pozostał na miejscu. Potem wybiegł do przedpokoju.
Kobieta stała niepewnie przy otwartych frontowych drzwiach. Silnie, aż do pobielenia kostek, ściskała ramię chłopca, którego Dennis spotkał na samym początku swego pobytu w tym świecie.
Dennis zatrzymał się w drzwiach do przedpokoju, podnosząc do góry puste dłonie.
— Cześć, Tomosh — powiedział spokojnie.
— Hej, Dennzz! — Chłopiec był wyraźnie uszczęśliwiony, jednak jego matka szarpnęła go w tył, gdy próbował podbiec do Dennisa. W jej oczach ciągle mieszały się strach i podejrzliwość.
Dennis usiłował sobie przypomnieć jej imię. Stiyyung wymienił je kilkakrotnie, gdy byli razem. Przecież jakoś musi ją przekonać, że jest przyjacielem!
Wyczuł ruch za swymi plecami.
„Cholerny Arth! Mówiłem mu, żeby się nie ruszał! Następny obcy w tym domu to aż za wiele, żeby ją do końca przerazić!”
Oczy pani Sigel rozszerzyły się ze zdumienia. Jednak zamiast uciekać, westchnęła z ulgą.
— Księżniczka!
Dennis odwrócił się, nie mogąc powstrzymać zdumienia. Nawet z rozczochranymi włosami, zaspanymi oczyma i bosymi, zakrwawionymi stopami, Linnora potrafiła wyglądać dostojnie. Uśmiechnęła się łaskawie.
— Masz rację, dobra kobieto, chociaż nie sądzę, żebyśmy się już spotkały. Muszę ci podziękować za gościnność twego pięknego domu. Masz wdzięczność moją i wszystkich L’Toff aż do końca naszych dni.
Pani Sigel zarumieniła się i skłoniła z zażenowaniem. Jej twarz zmieniła się, nie była już twarda i nieufna.
— Mój dom jest twoim domem, Wasza Wysokość — powiedziała skromnie — i twego przyjaciela, oczywiście. Chciałabym tylko, żeby nieco lepiej się prezentował.
— Dla nas jest on równie wspaniały jak najokazalszy pałac — zapewniła ją Linnora. — I znacznie milszy niż zamek, w którym ostatnio przebywaliśmy.
Dennis ujął ramię Linnory, pomagając jej usiąść na krześle. Księżniczka spojrzała mu w oczy i mrugnęła znacząco.
Pani Sigel zaaferowała się ogromnie, gdy zobaczyła, w jakim stanie znajdują się stopy dziewczyny. Pośpieszyła w róg pokoju i wyjęła deskę z podłogi, odsłaniając wejście do ukrytej spiżarni. Wyniosła z niej czyste, liczące chyba dziesiątki lat płótna i pojemnik z maścią. Postanowiła natychmiast zająć się pęcherzami na stopach Linnory i odsunęła Dennisa na bok delikatnie, ale bardzo stanowczo.
Tomosh podszedł do Dennisa i przyjaźnie poklepał go po nodze, chwilę potem zasypując go lawiną gorączkowych, nie skoordynowanych pytań. Dziesięć minut zajęło Dennisowi, zanim zdołał uwolnić się od nich na tyle, żeby powiedzieć pani Sigel, że ostatnio widział jej męża w powietrzu, lecącego na wysokości stu metrów wielkim balonem.
Oczywiście w końcu musiał wyjaśnić, co to takiego jest ten „balon”.
— Możemy spróbować znaleźć wam tu jakąś kryjówkę — powiedziała Surah Sigel Dennisowi, gdy wszyscy poszli już spać. — Oczywiście, to będzie niebezpieczne. Baron zmobilizował milicję i jego ludzie wkrótce tu wrócą. Ale spróbować można.
Surah sprawiała wrażenie, jakby sama nie bardzo wierzyła w swoją propozycję. Dennis już wiedział, na czym polega problem.
— Niuchacze — stwierdził po prostu. Niechętnie przytaknęła skinieniem głowy.
— Tak. Kremer wypuścił ich całe mnóstwo, żeby was tropiły. Jeżeli da im się dość czasu, potrafią każdego odnaleźć po zapachu.
Dennis w czasie swojego pobytu na zamku widział pomieszczenie, w którym trzymano te wielkonose stworzenia. Wyglądały trochę tak, jakby były w odległy sposób spokrewnione z psami, ale Dennis nie mógł sobie przypomnieć żadnej prawdziwej ziemskiej analogii. Były wolniejsze od ogarów ale miały trzykrotnie czulszy węch. Arth wspominał mu, że w mieście były sposoby zmylenia niuchaczy, ale na otwartej przestrzeni te zwierzęta były niezawodne. Dennis pokręcił przecząco głową.
— Musimy jak najszybciej wyruszyć. Jesteś rzeczywiście tak dzielna i ofiarna, Surah, jak mówił Stiyyung. Ale nie mogę ponosić odpowiedzialności za to, co stałoby się z tobą i Tomoshem, gdyby nas tu znaleziono. Odejdziemy pojutrze.
Prawdę mówiąc, Dennis w głębi duszy uważał, że to i tak za długo.
— Ale przecież stopy księżniczki nie zagoją się do tej pory! Jej kostka wciąż jest opuchnięta!
Pani Sigel już wcześniej zaproponowała, że weźmie Linnorę do swojej siostry i spróbuje jakoś ją przebrać. Ale księżniczka nawet nie chciała o tym słyszeć. Wynikało to nie tylko z obawy przed narażeniem niewinnych osób na niebezpieczeństwo. Była zdecydowana pozbawić Kremera najmniejszej nawet możliwości posłużenia się nią jako zakładniczką. A poza tym jej lud musiał zostać ostrzeżony o nowych rodzajach broni, będących w dyspozycji Kremera. Zamierzała wdrapać się na zachodnie góry, nawet gdyby miała pełznąć.
— Nie zostałbym nawet ten jeden dodatkowy dzień — powiedział Dennis. — Ale muszę spróbować coś wytworzyć… coś, co może pozwoli nam zabrać Linnorę ze sobą, nawet jeżeli jej stopy się nie zagoiły.
Pani Sigel ustąpiła z westchnieniem. W końcu czarownik jest czarownikiem. Z podziwem słuchała opowiadanych przez Artha historii o cudach dokonywanych przez Dennisa.
— No cóż, zgoda. O pierwszym brzasku pójdę przynieść potrzebne ci narzędzia z domu Bissa. Tomosh będzie obserwował drogę i ostrzeże was, gdyby pojawili się żołnierze. Narysuję plan, żeby pokazać wam drogę do L’Toff, ale macie najlepszego przewodnika na świecie, więc sądzę, że nie będzie wam potrzebny.
Linnora i Tomosh opuścili towarzystwo po spartańskim, ale pożywnym posiłku sporządzonym z tajnych zapasów Sigelów. Arth chrapał delikatnie w fotelu i zużywał go, odwdzięczając się w ten sposób za gościnę. Dennis, choć nie był wcale zaprzysięgłym palaczem, z tego samego powodu z namaszczeniem pykał z jednej z fajek Stivyunga Sigela.
Surah opowiedziała Dennisowi swoją przygodę, która właśnie dobiegła końca — podróż w góry L’Toff. Jej oczy rozświetliły się, gdy zaczęła mówić o tej wędrówce.
Stiyyung często opowiadał jej o służbie w Królewskich Zwiadowcach. Surah, wychowana w społeczeństwie, które wciąż bardzo ograniczało stojące przed kobietami możliwości wyboru, była zafascynowana snutymi przez jej męża opowieściami o przygodach na dzikich, przygranicznych terenach, o spotkaniach z obcymi ludźmi, w tym również i z tajemniczymi L’Toff.
Z jego opisu wiedziała, że nie są to diabły czy nadprzyrodzone postacie, ale ludzie, w których bogowie połączyli dobre i złe cechy. Od czasu exodusu za panowania króla Foss’ta żyli dość osamotnieni w swych górskich ustroniach. Po obaleniu starego księcia, ich ostatniego potężnego protektora na zachodzie, jedynymi Coylianami, którzy utrzymywali z nimi jakieś kontakty, byli zwiadowcy i nieliczni kupcy.
Kiedy ludzie barona zabrali Stivyunga, Sarah nagle zaczęła zachowywać się jak nigdy dotąd. Pobiegła do swojej siostry i poprosiła ją, aby wzięła do siebie Tomosha. Potem szybko spakowała plecak i skierowała się na zachód, bez jakiegoś określonego planu, lecz myśląc jedynie o tym, żeby znaleźć jakichś dawnych kolegów Stivyunga i uzyskać ich pomoc.
Niewiele mogła sobie przypomnieć z tej podróży w góry poza niemal nieustannym uczuciem strachu. Choć wyrosła na skraju dzikich ziem, nigdy dotąd nie spędzała samotnie nocy pod drzewem. Było to przeżycie, którego nigdy nie zapomni.
Potwierdzenie, że znalazła się w kraju L’Toff, nastąpiło, gdy spotkała niewielki patrol składający się z surowych, groźnie wyglądających żołnierzy, których włócznie lśniły śmiercionośnym zużyciem. Byli poruszeni, przesłuchali ją dokładnie, ale ostatecznie pozwolili jej przejść. Dopiero później, kiedy minęła już zewnętrzne wioski i dotarła wreszcie do głównego miasteczka L’Toff, dowiedziała się, że zniknęła księżniczka Linnora.
Niewątpliwie tłumaczyło to niepokój straży granicznej. Surah zaczęła sobie uświadamiać, że jej kłopoty są słabymi podmuchami, zapowiadającymi nadciągającą wielką burzę.
Ojciec Linnory, książę Linsee, był władcą właściwie niepodległego państwa i ze swych działań odpowiadał jedynie przed samym królem Coylii. Drażniło to możnowładców i świątynie. Ale L’Toff byli chronieni zarówno przez tę luźną zależność od króla, jak i trudny dostęp do ich górskich siedzib.
W zamian za to korona zmonopolizowała handel unikatowymi, trwającymi w niezmiennym stanie zużycia skarbami — przedmiotami, w których Pr’fett został „zamrożony”. Każdy z nich kosztował któregoś z L’Toff jakąś część jego sił witalnych — tydzień, miesiąc albo rok życia. Nie ulegające rozkładowi przedmioty były wielką i powszechnie pożądaną rzadkością.
Stosunki między L’Toff i możnowładcami pogorszyły się po ustąpieniu starego księcia, a zwłaszcza gdy baron Kremer zaczął organizować spisek wśród szlachty i gildii, przygotowując bunt przeciwko królowi.
Oczywiście arystokratom bardzo przydałby się jakiś środek nacisku na L’Toff, najsilniejszego sojusznika króla na zachodzie. Gdyby posiadali zakładnika — gwaranta neutralności księcia Linsee, mogliby całkowicie poświęcić się obleganiu miast na wschodzie i żyjącej w nich rojalistycznej, nastawionej wrogo do gildii ludności.
Los dostarczył Kremerowi takiego zakładnika tego samego dnia, w którym żołnierze przybyli, by zabrać męża Surah.
Kiedy pani Sigel przybyła w góry, L’Toff przewracali cały kraj do góry nogami w poszukiwaniu ukochanej księżniczki. Prawie dwa tygodnie wcześniej Linnora wymknęła się damom dworu i eskorcie, gdyż, jak poinformowała w zwięzłej notatce, wyczuła, że w ich świecie pojawiło się „coś obcego”.
Choć wszyscy wiedzieli, jak wielką mocą Linnora jest obdarzona, jednak książę obawiał się skutków porywczości svvej córki. Słusznie podejrzewał, że wpadła w ręce barona Kremera.
Podobnie również myślał Demsen, wysoki, sympatyczny dowódca Królewskich Zwiadowców, który przybył tuż przed Surah. Demsen był przekonany, że Kremer trzyma Linnorę ukryciu, gdyż chce, posługując się nią jako zakładniczką, zapewnić sobie bierną postawę L’Toff na swoich tyłach.
Surah wiedziała to wszystko, gdyż znalazła się w samym centrum wydarzeń. Ponieważ znała nieco sytuację w Zuslik, ostała zaproszona do stołu, przy którym siedzieli Linsee, Demsen, dowódcy i starszyzna. Wszyscy z uwagą słuchali jej zdeprymowanych odpowiedzi na ich pytania.
W czasie tej narady młody książę Proll zażądał pozwolenia na przeprowadzenie szturmu Zuslik i odbicie Linnory siłą. Odwaga i charyzma Prolla zjednały mu spore poparcie. Młodsi L’Toff nie byli w stanie myśleć o niczym poza swą piękną księżniczką, która cierpiała w więzieniu.
Ale Linsee zdawał sobie sprawę, że w otwartej walce siły Kremera zdecydowanie przeważały, zwłaszcza od momentu udoskonalenia przerażającego korpusu szybowcowego barona. Powtórzenie tego osiągnięcia wymagałoby wielu lat niebezpiecznych eksperymentów. O wiele wcześniej doszłoby do wojny.
Linsee wysłał poselstwo, na którego czele stali naczelnik Rady Starszych i książę Proll. Miało ono odwiedzić Kremera i zasięgnąć informacji. Nie spodziewał się, żeby poselstwo coś osiągnęło, ale to było wszystko, co mógł uczynić. Z oporami polecił również, by wzmocniono obronę granic tymi szczupłymi siłami, jakie miał w dyspozycji.
Surah słuchała tego i doszła do odbierającego nadzieję przekonania, że nikt tu nie pomoże w rozwiązaniu jej osobistego problemu. Jeżeli L’Toff i Królewscy Zwiadowcy nie byli w stanie nic uczynić, żeby ocalić Linnorę, to co dopiero mówić o prostym farmerze — nawet jeżeli był to emerytowany sierżant zwiadowców — którego uwięził kaprys barona Kremera?
Książę Linsee dał jej osła, trochę żywności i dołączył swoje najlepsze życzenia. Nikt poza strażą graniczną nie zauważył jej odejścia.
Wróciła i zastała kraj w stanie wrzenia. Przygotowania do wojny były w pełnym toku, a cały rejon przeczesywano w poszukiwaniu ważnych zbiegów.
Bez względu na skalę rozgrywających się wokół wydarzeń, życie musiało toczyć się nadal. Odebrała syna od swojej siostry i skierowała się do domu. Chciała zająć się farmą najlepiej jak potrafiła, wierzyła bowiem mimo wszystko, że Stiyyung jednak kiedyś do niej powróci.
A w domu znalazła zbiegów ukrywających się w jej własnej sypialni.
Surah Sigel westchnęła i ponownie napełniła kubek Dennisa gorącym thahem.
— Nie miałam wiele do powiedzenia o tym, co się dzieje — stwierdziła na zakończenie. — Jestem tylko żoną farmera, mimo że Stiyyung uczył mnie czytać, pisać i tak dalej. Wydaje mi się jednak, że byłam świadkiem i mam jakiś niewielki udział w tych wydarzeniach.
Popatrzyła na Dennisa. Z wyrazu jej twarzy wywnioskował, że wpadła na jakiś pomysł. Mówiła o nim nieśmiało, jakby obawiając się, że ją wyśmieje.
— Wiesz, może kiedyś napiszę książkę o tym, co widziałam, i opowiem o ludziach, z którymi się spotkałam, zanim wybuchła wojna. Czy nie byłoby to coś?
Dennis przytaknął skinieniem głowy.
— To byłoby coś.
Westchnęła i odwróciła się, żeby przegarnąć węgle.
Dennis od lat nie zajmował się stolarką i nie przywykł do narzędzi, którymi obecnie pracował. Mimo to wczesnym rankiem przystąpił do pracy.
Ostrugał dwa długie, mocne drążki, które przedtem były trzonkami znalezionych na ganku na wpół zużytych motyk, a następnie wyciął kilka płaskich desek ze żłobu na siano. Kiedy pani Sigel wróciła od swojej siostry z lepszymi narzędziami, Dennis wywiercił cztery otwory w bokach lekkiego do pojenia i przesunął drążki przez otwory.
Linnora siedziała z obandażowanymi stopami na stercie siana i przygotowywała skórzaną uprząż. W zaznaczonych przez Dennisa miejscach zgrabnie wierciła szydłem otwory w skórzanych paskach, a potem łączyła je rzemykami. Nuciła cicho i uśmiechała się do Dennisa, gdy tylko unosił głowę znad swojej pracy. Dennis odpowiadał uśmiechem. Przy takim duchowym wsparciu trudno było czuć się zmęczonym.
Arth sapiąc wszedł do stodoły. Niósł niewielki fotelik, który Surah Sigel poświęciła na zrealizowanie projektu. Postawił fotel i uważnie przyjrzał się konstruowanemu przez Dennisa urządzeniu.
— Zrozumiałem! — Mały złodziej strzelił palcami. — Wstawimy fotel do koryta i księżniczka wsiądzie do środka. Potem schwycimy te drągi i podniesiemy ją! Słyszałem już o takich rzeczach. Nazywają je „lektyka”. Kiedy wiele lat temu cesarz zza morza przybył z wizytą do naszego króla, podobno noszono go w czymś takim. Paru naszych arystokratów próbowało skopiować to urządzenie i zanim zrezygnowali, niemal doszło do zamieszek.
Dennis tylko uśmiechnął się i pracował dalej. Za pomocą wspaniałej piły o diamentowym brzeszczocie wyciął z płaskiego kawałka pnia cztery identyczne kręgi. Miały około metra średnicy i cal grubości.
Arth przez minutę myślał, a potem zmarszczył brwi.
— Ale żeby to nieść, trzeba będzie czterech mężczyzn! A jest nas tylko dwóch, no i osioł z L’Toff, którego dała nam Surah! A kto będzie podtrzymywał z czwartej strony? — Podrapał się w głowę. — Chyba jednak dalej nic nie rozumiem.
Dennis ostrym świdrem wywiercił otwory w każdym z czterech kręgów.
— Chodź, Arth — powiedział, kiedy już skończył. — Pomóż mi z tym, dobrze?
Pod kierunkiem Dennisa przywódca złodziei uniósł jeden z drągów przechodzących przez ściankę koryta. Dennis wsunął krąg na jego koniec, a potem zdjął go z powrotem, żeby powiększyć nieco otwór. Kiedy przymierzył ponownie, krąg wsunął się kilka cali głębiej na ośkę. Owiniętym w szmatę młotkiem wbił go jeszcze dalej.
Arth opuścił koryto. Spoczęło pochylone pod dziwnym kątem, z jednej strony oparte na postawionym na sztorc kręgu. Linnora odłożyła swoją pracę i przesunęła się na skraj stogu siana, żeby móc lepiej widzieć.
— Co to takiego, Dennis? — spytała.
— To się nazywa koło — odpowiedział. — Kiedy wszystkie cztery znajdą się na swoich miejscach, przy pomocy osła Surah będziemy mogli zabrać się stąd jutro w nocy niemal tak szybko, jakbyś szła pieszo. Oczywiście zmusi nas to początkowo do korzystania wyłącznie z dróg, ale nic się na to nie poradzi. A poza tym przełęcz można przejść tylko drogą.
Dennis polecił Arthowi, żeby po kolei podnosił każdy róg i wciskał koła na każdą końcówkę osi.
— Całe to urządzenie nazywa się „wózek”. W moim kraju ten prymityw wytrzymałby najwyżej parę godzin. Sądzę, że początkowo nie będzie to o wiele lepsze niż ciągnięcie tego koryta brzuchem po ziemi. Przede wszystkim między kadłubem i ośkami nie ma żadnego łożyska. Współczynnik tarcia tocznego będzie koszmarny. Oczywiście, w miarę zużycia można przypuszczać, że pojawi się efekt smarowania…
Arth i Linnora spojrzeli po sobie. Czarownik znowu zaczął wyrażać się mętnie. Ale już do tego przywykli.
— Mógłbym zrobić lepszy zaczynacz — stwierdził Dennis, mocując ostatnie koło. — Ale nie mamy czasu. Teraz jeszcze błądzą po całej okolicy, szukając nas, ale gdy tylko niuchacze trafią na nasz trop, zaczną się koncentrować. Lepiej będzie, jeżeli do tej pory znajdziemy się już w górach. Musimy zakładać, że Efekt Zużycia udoskonali wózek. Tej nocy Arth i ja będziemy kolejno toczyć go po obejściu. Może do jutra…
Dennis cofnął się i popatrzył na wózek. Dostrzegł oszołomienie na twarzy Artha. Ale Linnora była niezwykle skupiona. Miała zmrużone oczy i poruszała ręką w powietrzu, jakby próbowała wyobrazić sobie coś, czego nigdy dotąd nie widziała.
Nagle klasnęła w dłonie i roześmiała się głośno.
— Pchnij to! Och, Dennisie, popchnij to, niech pojedzie!
Dennis uśmiechnął się. Linnora nie miała intelektu jaskiniowca. Jej zdolność przedstawienia sobie sposobu działania wózka była, biorąc pod uwagę jej pochodzenie, wręcz zdumiewająca.
Uniósł stopę i popchnął wózek. Z głośnym piskiem kół potoczył się, grzechocząc, po żwirowej ścieżce i wyjechał z wrót stodoły.
Ktoś wrzasnął głośno i na zewnątrz rozległ się głośny łomot. Dennis wybiegł i ujrzał Surah, siedzącą na ziemi i spoglądającą szeroko otwartymi oczyma na jego dzieło. Wózek potoczył się jeszcze trochę i zatrzymał w odległości kilku stóp. Obok Surah leżała płócienna torba z żywnością. Jej zawartość była do połowy rozsypana.
— Kiedy to wyskoczyło na mnie, pomyślałam, że jest żywe! — Spojrzała na wózek, mrugając oczyma.
— To tylko maszyna — zapewnił Dennis, pomagając jej wstać. — Będziemy mogli przewieźć w tym księżniczkę…
— Widzę! — Surah odepchnęła jego ręce i wygładziła ubranie. Zaczęła zbierać rozsypaną żywność — suszone mięso, owoce, woreczki z mąką — ale gdy Dennis chciał jej pomóc, przegoniła go.
— Tomosh właśnie wrócił z wiadomością od moich kuzynów, którzy mieszkają dalej przy drodze — powiedziała. — Przez tydzień kwaterowało u nich czterech żołnierzy barona. A teraz żołnierze powiedzieli, że pojutrze mają wyruszyć. Nie powiedzieli dokąd, ale mój kuzyn przypuszcza, że na północ.
Dennis zaklął cicho. A więc będą musieli przekroczyć przełęcz, zanim wojska dotrą do gór. Jeżeli poczekają do jutrzejszej nocy, będą znajdować się jeszcze w drodze, podczas gdy główne siły barona zablokują przejście!
— A więc dzisiejszej nocy — oznajmił. — Musimy wyruszyć dziś w nocy.
Od strony domu nadbiegł Tomosh. Zatrzymał się i wytrzeszczył oczy na wózek.
Arth podtrzymał Linnorę, kiedy kuśtykała, żeby zająć miejsce w wózku. Śmiała się, kiedy Arth i chłopiec pchali go wolno naokoło dziedzińca.
Dennis pokręcił głową z niezadowoleniem. „Mały, czerwony wózek, który miałem w dzieciństwie — pomyślał — byłby tu bardziej przydatny niż to piszczące pudło”.
Wyruszyli tuż po zapadnięciu zmroku, jeszcze przed wschodem księżyców. Zaniepokojony osioł parskał, ciągnąc rozklekotany wózek. Gdy zatrzymał się przy bramie i wyglądało na to, że chce się zbuntować, Linnora uderzyła w struny swego klasmodionu i zaczęła opornemu zwierzęciu śpiewać.
Uszy osła poruszyły się. W miarę jak śpiewana przez dziewczynę melodia uspokajała zwierzę, jego oddech stawał się wolniejszy i bardziej równy. Wreszcie zareagował na delikatne ponaglenia Artha i pociągnął swój niezgrabny ciężar. Dennis popychał wózek do momentu, kiedy znaleźli się na właściwej drodze. Zatrzymali się na niej, żeby pożegnać się z Sigelami.
Linnora szepnęła coś Tomoshowi, kiedy Dennis ściskał dłoń pani Sigel.
— Powodzenia — powiedziała kobieta. — Jeśli spotkacie Stivyunga, powiedzcie mu, że mamy się dobrze.
Surah spojrzała z powątpiewaniem na dziwaczną grupę. Dennis musiał w duchu przyznać jej rację, że nie sprawiają wrażenia sił, które mogłyby się uporać z patrolami Kremera.
— Oczywiście — rzekł, kiwając głową.
— Wrócisz tu, Dennzz! — obiecał Tomosh, klepiąc przyjaźnie Ziemianina w udo. — Ty, mój tata i Królewscy Zwiadowcy wrócą tu i załatwią starego Kremera na dobre!
Dennis rozczochrał chłopakowi włosy.
— Bardzo możliwe, Tomosh.
Arth cmoknął na osiołka. Prymitywny wózek z piskiem ruszył wzdłuż ciemnej, pochyłej drogi. Dennis musiał go popychać przez cały wiodący pod górę odcinek.
Kiedy spojrzał za siebie, Surah i chłopiec zniknęli.
Czarna noc przecięta była jedynie wąskim, skupionym światłem ich niewielkiej lampki oliwnej. Wiatr szumiał wśród drzew rosnących wzdłuż drogi. Nawet na gładkiej, superelastycznej nawierzchni wózek trząsł się, podskakiwał i łomotał. Linnora znosiła to dzielnie. Trącała delikatnie struny klasmodionu z rozmarzonym, nieobecnym wyrazem twarzy.
Pracowała ciężko, wykorzystując swoje talenty L’Toff, żeby przyspieszyć zużycie wózka.
Na Ziemi ta prymitywna konstrukcja najprawdopodobniej rozpadłaby się w ciągu kilku minut albo najwyżej kilku godzin od chwili jej zmontowania. Tu jednak był to wyścig między zniszczeniem a zużyciem. Jeżeli wózek wytrzyma wystarczająco długo, zacznie stawać się coraz lepszy. Może.
Dennis popychał hałaśliwy pojazd i bardzo pragnął, żeby chochlak tu był i im pomagał.
Murris Demsen, dowódca kompanii Zielony Lew Królewskich Zwiadowców, nalał księciu Linsee kolejną czarę zimowego wina i rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy ktoś jeszcze chce dolewki.
Chłopak z Zuslik, młody Gath, uśmiechnął się i skinął głową. Zimowe wino L’Toff było chyba najlepszą rzeczą, jakiej próbował w życiu. Wyraźnie zaczynał mieć już w czubie.
Stiyyung Sigel przykrył swój kubek dłonią. Znał moc tego trunku z czasów, kiedy służył w Królewskich Zwiadowcach.
— Ostatnia informacja, jaką otrzymaliśmy, mówi, że patrole Kremera zwiększają napór na całej długości granicy — powiedział Demsen. Odstawił przepiękną, starożytną karafkę i wydobył z teczki plik notatek. — Dostaliśmy również doniesienia, że baroni Tarlee i Tabool mobilizują wojska i zakładają przyczółki na terytorium L’Toff. Nawet baron Feif-dei chyba szykuje się do wojny.
— To rzeczywiście zła nowina — stwierdził książę Linsee. — Uważałem go za przyjaciela.
Stiyyung Sigel wstał powoli. Skłonił się księciu Linsee, Demsenowi i synowi księcia Linsee, księciu Prollowi.
— Panowie, jeszcze raz jestem zmuszony prosić o pozwolenie na powrót do domu. Mojej żony już tu nie ma. Muszę więc pójść do niej i mojego syna. A gdy przekonam się, że są bezpieczni, będę musiał dopomóc przyjaciołom, którzy tkwią w tej chwili w lochach tyrana.
Książę Linsee popatrzył na Demsena, a potem znowu na Sigela.
— Sitvyungu — westchnął. — Czyż nic do ciebie nie dotarło? Granica jest zamknięta! Możemy oczekiwać ataku w każdej chwili! Nie będziesz w stanie przejść przez przełęcz, kiedy będzie zapchana wojskiem!
— Usiądź, Sityyungu — przytaknął Demsen. — Twoje miejsce jest tutaj. Wszyscy cię potrzebujemy — ja, książę Linsee, twój król. Nie możemy dopuścić, żebyś oddał życie na marne.
Siedzący przy końcu stołu książę Proll postawił z hukiem swój puchar.
— Dlaczego go zatrzymujecie? — spytał. — Dlaczego stajecie mu na drodze?
— Synu… — zaczął książę Linsee.
— W końcu chce podjąć ryzyko… chce uczynić wszystko, żeby ocalić tych, których kocha! A w tym samym czasie my pozwalamy Linnorze cierpieć w pazurach tego amoralnego pomiotu trzech jaszczurek, Kremera! Powiedzcie mi, co dobrego wyniknie z czekania, podczas gdy maszerują na nas wojska wszystkich baronii na zachód od Fingal? Och, na litość bogów, pozwólcie Sigelowi odejść! I pozwólcie mi uderzyć, dopóki można jeszcze zaatakować każdego z baronów osobno!
Linsee i Demsen popatrzyli na siebie z irytacją. Ostatnio zbyt często musieli tego wysłuchiwać.
— Uderzymy, synu — odezwał się wreszcie Linsee. — Ale najpierw musimy się przygotować. Stiyyung i Gath dostarczyli nam ten „balon” obcego czarownika…
— Który jest niczym w porównaniu z bronią, którą ten obcy dał Kremerów!! A poza tym jaki z niego pożytek? Został podarty w strzępy, kiedy Sigel lądował!
— Owszem, został uszkodzony, książę — rzekł Demsen. — Ale jest już prawie naprawiony. Tworzone są jego kopie i zużywane. Cóż, to może być właśnie to, czego szukaliśmy — możliwość zneutralizowania szybowców Kremera! Wprawdzie jeszcze nie wiem, w jaki sposób możemy ich użyć, ale w obecnej sytuacji musimy jak najbardziej zyskać na czasie. Moi zwiadowcy i pańskie oddziały, książę, muszą dać księciu Linsee czas! Tymczasem młody Gath i Sigel, mój dawny towarzysz broni, muszą wykonać swoje zadanie, czyli nadzorować wytwarzanie jeszcze większej liczby balonów…
— Wytwarzanie! Co można zdziałać tworząc? — Młody książę odwrócił się i splunął w ogień. Opadł z powrotem na krzesło.
— Synu, nie bluźnij. Stara Wiara głosi, że wytwarzanie jest równie czcigodnym zajęciem jak zużywanie. Czyż niegdyś nie dysponowaliśmy mocą tworzenia samego życia? Zanim czerniawiec cofnął nas do stanu barbarzyństwa?
Proll wpatrywał się w ogień, aż wreszcie skinął głową.
— Spróbuję zapanować nad sobą, ojcze.
Wiedzieli jednak, że Proll w jednym ma rację. Wytwarzanie rzeczy wymagało czasu. A zużycie, nawet wśród L’Toff, pochłaniało go jeszcze więcej. A czas był tym, czego Kremer nie miał zamiaru im podarować.
Dręczyła ich również stała obawa o to, w jaki sposób Kremer zamierza wykorzystać zakładniczkę. Czy wystawi Linnorę na widok publiczny na polu walki? Jeżeli Kremer wybierze właściwy moment, może to całkowicie zdemoralizować oddziały. A baron od dawna był mistrzem w wybieraniu właściwych momentów.
Rozmowa urwała się. Wreszcie Demsen rozwinął wielką mapę i wraz z księciem zaczęli szukać nowych sposobów zagrodzenia swymi szczupłymi siłami drogi hordom, których nadejścia wkrótce się spodziewali.
Młody Gath nie zwracał szczególnej uwagi na rozmowy o strategii. Nie był żołnierzem. Ale był, był… inżynierem. Dennis Neul nauczył go tego słowa i spodobał mu się jego dźwięk.
Gath był pewien, że kluczem do uratowania L’Toff — i być może uwolnienia Dennisa, Artha i księżniczki — jest udoskonalenie balonów. Jak dotąd Gath zajmował się jedynie nadzorowaniem reperowania już istniejących oraz budowaniem i sprawdzaniem nowych modeli. Ale zastanawiał się również nad nowymi rozwiązaniami.
Na przykład nad tym, jak używać ich w czasie bitwy! Jak skierować balon tam, gdzie się chce, i utrzymać go w tym miejscu? Sterowanie balonem w czasie ich ucieczki z Zuslik było właściwie niemożliwe. Tylko dzięki cudownej zmianie kierunku wiatru dotarli w góry, czyli tam, gdzie obaj z Stivyungiem chcieli się dostać. Szukanie twierdzy L’Toff zajęło im wiele dni.
„Musi być jakiś sposób” — pomyślał.
Papier był zbyt cenny, by rysować na nim próbne szkice. Więc Gath zanurzał palec w winie i wodził nim po cudownie starym, werniksowanym blacie.
Baron Kremer siedział w łóżku otoczony stertami porozrzucanych na jedwabnej, starożytnej narzucie raportów. Utrudzony czytał wiadomości od innych wielkich panów z zachodu, którzy mieli się wkrótce zjawić na zwołanym przez niego spotkaniu.
Listy od nich były satysfakcjonujące, żaden z zachodnich baronów czy książąt nie ośmielił się mu odmówić.
Ale cała reszta tego śmiecia! Rachunki za sprzęt wojenny. Rachunki od setek wolno urodzonych zużywaczy, zatrudnionych na czas wojny, skargi od gildii na jego żądania większych danin, mających finansować kampanię przeciwko liberalnemu królowi.
To go zniechęcało. Jedynym, czego Kremer się obawiał w tym świecie, były papiery.
Jeśli nawet ktokolwiek zauważył, że baron porusza ustami w czasie czytania, nic nie powiedział. Trzech asystujących mu pisarzy starało się również nie patrzeć na czerwoną pręgę, biegnącą przez lewą skroń ich pana. Kremer rzucił na ziemię długi zwój.
— Słowa, słowa, słowa! Czy na tym polega rządzenie imperium! Podbić tylko po to, by zanurzyć się po szyję w papierach?
Pisarze spuścili głowy wiedząc, że pytanie ich pana jest retoryczne.
— To! — Kremer potrząsnął zwojem, który rozwinął się jak długa, cienka flaga łopocząca ponad podłogą. Sam papier wart był tyle, ile chłop mógł zarobić w ciągu roku.
— Gildie narzekają na te nędzne daniny. To cena, za którą kupują sobie bezpieczeństwo, a ja koronę! A może chcą Hymieła i jego rebeliantów tu, na wschodzie?
Kremer ryknął i odsunął papiery na bok. Raporty pofrunęły ponad podłogą. Pisarze rzucili się, żeby je ratować.
Sprawiało mu przyjemność przyglądanie się im, kiedy zbierali papiery i zwoje. Ale jakże marne było to oderwanie od uciążliwych drobnych irytacji, przykrości, które mnożyły się w przeddzień jego triumfu!
Gildie są użyteczne, przypominał sam sobie — nie tylko dlatego, że służą jako bogaci sprzymierzeńcy. Na przykład monopol gildii papierniczej powoduje, że ich produkty są rzadkie i drogie. Gdyby papier był tani, prawdopodobnie liczba raportów podwoiłaby się lub nawet potroiła!
Kremer wytarł czoło. Jego nadworny lekarz polecił mu pozostać w łóżku — stary dżentelmen, który traktował go jak dziecko, i jeden z niewielu żyjących ludzi, którego szanował. W nadchodzącym tygodniu, kiedy zaczynała się główna kampania przeciwko królowi, musiał czuć się dobrze. Nie mógł, bez ważnego powodu, nie posłuchać lekarza. Natarcie na L’Toff było działaniem ubocznym, z czym jego dowódcy mogli sobie sami poradzić.
Wszystko zdawało się iść zgodnie z planem. On jednak miał wciąż cień nadziei, że stanie się coś niespodziewanego, co da mu wymówkę i pozwoli wyjść z komnaty!
Kremer walnął pięścią w udo. Napięcie przywróciło ból w skroni. Skrzywił się i uniósł rękę, ostrożnie dotykając bolącego miejsca.
„O, za to też będzie wystawiony rachunek” — pomyślał. „I to słony”.
Wyciągnął spod poduszki metalowy nóż Dennisa Nuela, niezwykle ostry wskutek długiego zużywania. Przyglądał się lśniącej stali, podczas gdy pisarze czekali w milczeniu, by wrócił do przerwanej pracy.
Tym, co wyrwało barona z zadumy, była eksplozja, która szarpnęła zasłonami, strzelając z nich jak z bata. Delikatne okna zadrżały w ramach, kiedy detonacja przetoczyła się jak grzmot.
Kremer odrzucił narzutę, powtórnie wprawiając papiery w wir. Ruszył szybkim krokiem pomiędzy fruwającymi zasłonami w stronę balkonu, żeby wyjrzeć na dziedziniec. Zobaczył ludzi biegnących w kierunku miejsca przy murze poza zasięgiem jego wzroku. Słychać było stamtąd krzyki.
Kremer złapał swój liczący dwieście lat płaszcz. Głównego lekarza nie było, ale jego asystent zaprotestował twierdząc, że baron nie jest jeszcze na tyle silny, żeby wychodzić.
Podniesiony za przód koszuli i przerzucony przez pokój, zmienił zdanie. Szybko ogłosił, że jego pan jest już zdrów, i uciekł.
Kremer pośpieszył na dół w nocnej koszuli, trzepoczącej mu koło kostek. Czterech członków jego straży osobistej, bardzo lojalnych przedstawicieli pomocnych klanów, ruszyło w krok za nim. Zszedł szybko na dół i na dziedziniec. Tam znalazł diakona Hoss’ka przepychającego się przez stos zwęglonego drewna i potrzaskanych skorup.
Kremer stanął jak wryty, patrząc na to, co zostało z destylarni, którą zbudował Dennis Nuel. Z poskręcanych, osmalonych rurek unosiła się para. Pośrodku stał diakon, kaszląc i opędzając się od dymu. Jego jasnoczerwono szaty były nadpalone i pokryte sadzą.
— A co to ma znaczyć? — zapytał Kremer. W jednej chwili gapiący się na zniszczenia żołnierze odwrócili się, stając na baczność. Słudzy, którzy pracowali przy destylatorze, padli strachliwie na kolana.
Wszycy poza trzema, którzy go nie zauważyli. Jeden był najwyraźniej nieżywy. Pozostałych dwóch zwijało się na ziemi nie ze strachu przed Kremerem, ale z bólu. Ich ręce i nogi były mocno poparzone. Kobiety z pałacowej służby opatrywały im rany.
Hoss’k pokłonił się nisko.
— Mój panie, poczyniłem odkrycie.
Wygląd Hoss’ka wskazywał, że był na miejscu, kiedy zdarzyło się nieszczęście. Znając go, można było założyć, że właśnie on je w jakiś sposób spowodował, grzebiąc w produkującym brandy urządzeniu.
— Ty spowodowałeś katastrofę! — krzyczał Kremer, patrząc na zgliszcza. — Jedyną rzeczą, którą wycisnąłem z tego czarownika, zanim odrzucił moją gościnność i uciekł, była ta destylarnia! Liczyłem, że jej produkcja przyniesie mi duże zyski! A teraz ty, ty i to twoje gmeranie…
Hoss’k uniósł dłoń w proszącym geście.
— Mój panie… to ty poleciłeś mi zbadać istotę obcych, czarodziejskich urządzeń. A ponieważ nie potrafiłem sobie poradzić z innymi, postanowiłem zobaczyć, czy potrafię odkryć, jak działa destylator.
Kremer przyglądał mu się ze złowieszczym wyrazem twarzy. Pozostali w milczeniu wymienili spojrzenia ważąc, ile życia jeszcze pozostało diakonowi.
— Lepiej byłoby dla ciebie, żebyś odkrył, co się za tym kryje — groził Kremer — zanim to zniszczyłeś. Dużo bowiem zależy od tego, czy potrafisz to urządzenie odbudować. Trudno ci będzie zużywać twoje fikuśne ubrania, kiedy zabraknie ci na ramionach głowy.
— Jestem duchownym — zaprotestował Hoss’k. Wystarczyło jedno spojrzenie Kremera, by pochylił głowę i zaczął energicznie przytakiwać.
— O, nie martw się, mój panie. Nie będzie trudno odbudować to urządzenie, mój panie. W istocie zasada była diabelnie sprytna i prosta. Widzisz, ten kocioł tutaj… eee… to, co zostało z kotła… zawierał wino, które miało się powoli gotować, ale para była zatrzymywana…
— Daruj sobie szczegóły — uciszył go Kremer. Głowa bolała go coraz bardziej. — Ustal to z innymi. Chcę wiedzieć kiedy urządzenie będzie znowu działać!
Baron zrobił krok nad rannym żołnierzem. Pałacowa akuszerka, opatrująca rany jęczącego mężczyzny, umknęła mu z drogi.
Nawet idąc pomiędzy ruinami, Kremer nie potrafił oderwać myśli od swego głównego problemu — jak rozłożyć siły, by pojmać czarownika, księżniczkę Linnorę i równocześnie rozpocząć kampanię przeciwko L’Toff.
Przymierze nabierało właściwego kształtu. Oddział szybowców Kremera wyruszył w drogę, budząc szacunek u szlachty w zasięgu setek mil na wschodzie, północy i południu oraz — poprzez wykorzystanie tradycyjnych przesądów na temat smoków — zastraszając krnąbrnych wieśniaków.
Wkrótce wszyscy znaczni panowie przybędą na spotkanie. Kremer planował pokaz, który i na nich zrobi odpowiednie wrażenie.
Chociaż poparcie baronów może nie wystarczyć. Będzie potrzebował także i kupców, a sam pokaz to zbyt mało, żeby ich pozyskać!
Pieniądze, oto klucz! I nie żadne tam papierowe śmieci, których sztuczna wartość jest ledwo utrzymywana, ale prawdziwe, metalowe pieniądze! Mając wystarczająco dużo pieniędzy, Kremer mógłby kupić usługi wszystkich wolnych grup i przekupić każdego znacznego szlachcica! Żadne pokazy ani gadanie o magicznej broni nie zdziałają tyle co zimny, twardy pieniądz!
A teraz ten idiota diakon zniszczył to, co mogło Kremerowi przynieść największy dochód.
— Mój panie? Kremer odwrócił się.
— Słucham.
Hoss’k, zbliżając się do barona, jeszcze raz się ukłonił. Jego czarne włosy ubrudzone były sadzą.
— Mój panie, nie miałem zamiaru zniszczyć destylatora podczas badania… Ja…
— Ile czasu to zajmie? — warknął Kremer.
— Już za parę dni zaczniemy otrzymywać niewielkie ilości…
— Nie obchodzi mnie, ile czasu potrzeba na zrobienie urządzenia, ale jak długo nowy kocioł trzeba zużywać, żeby działał tak jak ten?
Hoss’k wyglądał bardzo blado pod smugami sadzy.
— Dziesięć… dwadzieścia… — Jego głos się łamał.
— Dni? — Kremer skrzywił się z bólu, kłucie wróciło. Ścisnął rękami głowę, nie będąc w stanie nic powiedzieć. Ale świdrował Hoss’ka oczyma i chyba ten niewyobrażalny ból głowy przedłużył diakonowi życie.
W tym momencie przez pałacową bramę wbiegł chłopiec. Zobaczył barona, podbiegł i skwapliwie zasalutował.
— Panie, lord Hern przesyła ci pozdrowienia i wiadomość, że zwiadowcy trafili na trop zbiegów!
Kremer klasnął w dłonie.
— Gdzie są?
— Na południowo-zachodnim przejściu. Gońcy zostali rozesłani do wszystkich obozów u podnóża gór, by ogłosić stan pogotowia!
— Wspaniale! Wyślemy też kawalerię. Idź i poleć komendantowi Pierwszego Pułku Włóczników, żeby zebrał swoje oddziały. Ja też tam zaraz będę.
Chłopiec zasalutował znowu i ruszył dalej. Kremer odwrócił się w stronę Hoss’ka, który najwyraźniej rozmawiał ze swymi bogami.
— Diakonie — powiedział łagodnie.
— Tttak, mój panie?
— Potrzebuję pieniędzy, diakonie. Hoss’k przełknął ślinę i skinął głową.
— Tak, mój panie.
Kremer uśmiechnął się zimno.
— Czy możesz wskazać mi miejsce, gdzie mógłbym znaleźć dużo pieniędzy i to szybko?
Hoss’k zastanawiał się przez chwilę, a potem znowu skinął głową.
— Metalowy dom w lesie?
Kremer uśmiechnął się mimo bólu głowy.
— Tak jest.
Wcześniej Hoss’k sugerował, że ten obiekt może być wart znacznie więcej, niż wynikałoby to z ceny znajdującego się tam w ogromnych ilościach metalu. Zagraniczny czarodziej dał jasno do zrozumienia, że metalowy dom musi być pozostawiony w spokoju, jeżeli on ma coś zrobić dla Kremera.
Ale Dennis Nuel zdradził i Hoss’k nie miał tu już dużo do powiedzenia.
— Wyruszysz natychmiast z szybkim oddziałem kawalerii — powiedział Kremer. — Chcę mieć cały metal tutaj za pięć dni.
Hoss’k po prostu raz jeszcze przełknął ślinę i skinął głową.
W półtora dnia po wyruszeniu z farmy Sigelów Dennis prawie uwierzył, że uda im się niepostrzeżenie przejść przez kordon. Pierwszej nocy mała grupka uciekinierów minęła migające światła obozowisk na wzgórzach — oddziały zbierającej się zachodniej armii barona Kremera. Arth i Dennis pomagali osiołkowi ciągnąć wóz, podczas gdy Linnora skupiała się na zużywaniu go, by jechał cicho.
W pewnej chwili musieli przejść koło posterunku. Wartownik na służbie chrapał, ale Dennisowi wydawało się, że wóz robi tyle hałasu co czarownice w czasie sabatu, i uspokoił się, dopiero gdy skryli się w lesie.
Nadchodzący poranek zastał ich wysoko na przejściu. Główne jednostki szykującej się do ataku na ziemie L’Toff armii pozostawili szczęśliwie za sobą.
Między nimi a otwartymi terenami znajdowało się co najwyżej kilka oddziałów.
Mimo to poruszanie się za dnia byłoby szaleństwem. Dennis ukrył niewielką grupkę w rosnącej przy górskiej drodze gęstwinie, gdzie odpoczywali, na zmianę śpiąc, rozmawiając przyciszonymi głosami i posilając się z koszyka, który przygotowała dla nich pani Sigel.
Dennis zabawiał Linnorę, pokazując jej różne sztuczki na swoim komputerku. Wyjaśnił jej, że nie mieszkają w nim żadne żywe istoty i zademonstrował kilka zastosowań liczb. Bardzo szybko zorientowała się, o co chodzi.
Musieli być bardziej zmęczeni, niż Dennis przypuszczał, kiedy bowiem się obudził, było już znowu ciemno. Dwa małe księżyce stały wysoko na niebie, rozjaśniając lesisty teren niesamowitym, niebezpiecznie intensywnym blaskiem.
Obudził Artha i Linnorę — oboje usiedli raptownie, wpatrując się ze zdumieniem w ciemności, a potem wstali i wspólnie załadowali mały wózek. Dennis uparł się, żeby Linnora w dalszym ciągu w nim jechała. Stan jej stóp uległ wyraźnej poprawie, lecz księżniczka z pewnością nie była jeszcze w stanie daleko na nich zajść.
Wyruszyli w całkowitej ciszy, podejmując na nowo wędrówkę między mrocznymi wzgórzami.
Dennis przypomniał sobie, jak trzy miesiące temu szedł tędy po raz pierwszy, nie mając jeszcze pojęcia, co go czeka. Spodziewał się ujrzeć rzeczną dolinę pełną zdumiewających stworów i jeszcze bardziej zdumiewającej technologii.
Rzeczywistość okazała się znacznie bardziej niezwykła niż wszystko, co sobie wyobrażał. Nawet teraz od czasu do czasu ogarniało go zwątpienie, czy ten zadziwiający świat naprawdę istnieje.
Przypomniał sobie obliczenia prawdopodobieństwa, które przeprowadził w Zuslik. Być może z pomocą naręcznego komputerka uda mu się wyliczyć szansę na zaistnienie tak zdumiewającej planety jak Tatir i jeszcze bardziej niezwykłego Efektu Zużycia.
Jeśli jednak dobrze się zastanowić, rozmyślał, wchodząc pod czarny baldachim drzew, to czy Ziemia również nie jest zdumiewającym miejscem? Zasada przyczyny i skutku wydaje się prosta i zrozumiała, ale co począć z entropią? Niemal wszyscy inżynierowie, jakich znał, w głębi serca wierzyli święcie w duchy, skrzaty i prawo Murphy’ego.
Dennis nie mógł się zdecydować, który z tych dwóch światów zasługuje na miano bardziej perwersyjnego. Na dobrą sprawę zarówno Ziemia, jak i Tatir były po prostu nie do zniesienia. Ale teraz nie miało to żadnego znaczenia. Przede wszystkim należało przeżyć. Miał zamiar wykorzystać Efekt Zużycia do ostateczności, jeśli zajdzie taka konieczność.
Pomagając pchać mały wózek zauważył, że wymaga to coraz mniejszego wysiłku. Koła nie skrzypiały już potępieńczo, Linnora zaś nie podskakiwała i nie obijała się niczym worek ziemniaków.
Księżniczka uśmiechnęła się do niego w blasku księżyców, a on odpowiedział jej tym samym. Wszystko będzie dobrze pod warunkiem, że uda się dostarczyć bezpiecznie Linnorę do jej ludzi w górach. Bez względu na potęgę, jaką rozporządzał Kremer, powinni utrzymać się wystarczająco długo, żeby on zdołał w tym czasie przywołać na pomoc jakieś ziemskie czary.
Pod warunkiem, że zdążą na czas.
Świt nadszedł wcześniej niż się spodziewał. W przybierającym z każdą chwilą na intensywności świetle ujrzeli przed sobą przełęcz. Dennis pogonił osła. Był pewien, że natrafią tam na posterunek.
Jednak w miarę jak posuwali się coraz dalej, nie napotykając na żadne kłopoty, zaczęła ożywać w nim nadzieja. Dotarli do siodła przełęczy i Dennis chciał właśnie zarządzić przerwę na odpoczynek, kiedy z lewej strony rozległ się jakiś okrzyk.
Arth zaklął głośno, wskazując przed siebie wyciągniętą ręką. Na zboczu wzgórza płonęło ognisko, które umknęło ich uwadze mimo wzmożonej ostrożności. W świetle poranka dostrzegli wyraźnie ludzi w brązowych mundurach milicji terytorialnej Kremera. Przez gęstwinę krzewów przedzierał się już w ich stronę zwarty oddział.
Droga biegła tutaj nieco w dół, okrążając wypukłość wzniesienia. Dennis uderzył zmęczonego osła.
— Uciekajcie, ja ich powstrzymam! Arth zatoczył się w ślad za wózkiem.
— Sam? Czyś ty oszalał, Dennizz?
— Zabierz stąd Linnorę! Dam sobie radę.
Linnora skierowała na Dennisa zaniepokojone spojrzenie, ale nic nie powiedziała, kiedy mruczący coś pod nosem Arth zmusił osła do ospałego truchtu. Wózek wkrótce zniknął za zakrętem drogi.
Dennis znalazł odpowiednie miejsce i stanął na samym jej środku. Na szczęście milicja terytorialna nie należała do najlepszych oddziałów Kremera — byli to w ogromnej większości zwyczajni farmerzy dowodzeni przez garstkę zawodowców. Niemal wszyscy z pewnością woleliby siedzieć spokojnie w domu.
Mimo to blef musiał być bardzo dobry.
Kiedy patrol wypadł z krzaków na drogę, Dennis ujrzał jedynie miecze, włócznie i tenery. Na szczęście nie było łuczników. W tych rejonach należeli do rzadkości, dobry łuk wymagał bowiem wiele uwagi i ćwiczenia, a na to nie każdy mógł lub chciał sobie pozwolić.
Plan miał szansę powodzenia.
Dennis czekał na środku drogi, trzymając w dłoniach garść kamieni i pasek jedwabnego materiału.
Jego postawa najwyraźniej wprawiła żołnierzy w zakłopotanie, gdyż zamiast biec, zbliżali się wolnym krokiem, poganiani chrapliwymi komendami sierżanta. Wiedzieli chyba, kim był główny uciekinier, i nie mieli zbytniej ochoty atakować obcego czarownika.
Kiedy zbliżyli się na jakieś sto stóp, Dennis umieścił kamień w procy, zakręcił nią trzy razy wokół głowy i wypuścił pocisk.
— Abrakadabra! Ugabuga! — wrzasnął.
Z takiej odległości nie sposób było nie trafić w ciasno zbitą gromadę ludzi. Jeden z żołnierzy zawył i upuścił z brzękiem broń.
— O, demony powietrza — wrzeszczał dalej Dennis, wznosząc twarz ku niebu. — Ukarajcie tych głupców, którzy usiłują schwytać czarownika.
Zakręcił procą i posłał kolejny kamień. Drugi żołnierz jęknął nagle, złapał się za brzuch i usiadł ciężko na drodze. Kilku ludzi odłączyło się od oddziału, najwyraźniej przypomniawszy sobie o pozostawionym przy ognisku śniadaniu Inni przestępowali niezdecydowanie z nogi na nogę, wpatrując się w niego wybałuszonymi ze strachu oczami. Kiedy ubrany w szary płaszcz sierżant obrzucił ich wyzwiskami i rozdzielił kilka celnych kopniaków, ponownie ruszyli z wahaniem do przodu.
Dennis nie mógł na to pozwolić. Oczywiście, jeszcze jeden kamień powstrzymałby ich na kolejnych kilka chwil, ale wkrótce z pewnością zauważyliby, że tylko nieliczni z nich doznają obrażeń, a i to niezbyt groźnych. Zorientowaliby się, że zmasowanym atakiem będą mogli go z łatwością pokonać.
Schował procę i wyciągnął zza paska długi rzemień z przywiązanym do jednego końca, wydrążonym w środku kawałkiem stalodrewna.
— Uciekajcie! — ryknął swym najdonośniejszym, filmowym głosem. — Nie każcie mi wzywać na pomoc moich demonów!
Postąpił krok naprzód i zaczął wywijać rzemieniem nad głową.
Wydrążony klocek przecinał powietrze z coraz większą prędkością, wydając ponury, zawodzący odgłos. Nie miał czasu go odpowiednio zużyć, więc musiał mu służyć taki, jakim go wytworzył. Po chwili zawodzenie zamieniło się w przeciągłe, mrożące krew w żyłach wycie.
Rzecz jasna wiele ryzykował, bo nie wiedział, czy przypadkiem to urządzenie nie jest tutaj znane. Fakt, że nigdy go nie widział ani o nim nie słyszał, bynajmniej o niczym nie świadczył.
Jednak w miarę jak się zbliżał, żołnierze zaczęli nerwowo przełykać ślinę i cofać się krok za krokiem. Kolejna grupka odłączyła się od oddziału i pośpiesznie zrejterowała.
Sierżant zaklął ponownie i wzmógł swoje krzyki. Jego akcent był podobny do tego, z jakim mówili pochodzący z północy ludzie Kremera. Narastające wycie budziło w lesie liczne echa, sprawiając wrażenie, jakby w panującym pod gałęziami półmroku czaiły się jakieś zwierzęta, odpowiadające na wezwanie swego władcy.
Dennis starał się ze wszystkich sił uczynić przyrząd lepszym, choć wiedział, że nie dysponuje umiejętnościami pozwalającymi na tak szybkie doskonalenie przedmiotów. Mógł tego dokonać jedynie nadzwyczaj utalentowany L’Toff lub szczęśliwiec, któremu udało się zyskać przychylność Krenegee. Mimo to wycie przybrało jeszcze bardziej na sile, aż wreszcie Dennis poczuł, że jemu samemu włosy jeżą się na głowie.
Pomimo przekleństw sierżanta żołnierze cofali się coraz szybciej, rzucając na siebie przerażone spojrzenia. Wreszcie dowódca wyrwał jednemu z nich włócznię i cisnął nią w Dennisa.
Dennis widział to, ale nie zareagował. Gdyby odwrócił się lub uchylił, straciłby niewielką przewagę, jaką udało mu się uzyskać. Musiał udawać, że nic go to nie obchodzi, wierząc w to, że sierżant okaże się niezbyt wprawnym oszczepnikiem.
Włócznia wbiła się w ziemię kilka cali od lewej nogi Dennisa. Kiedy ją mijał, jej drzewce jeszcze lekko wibrowało.
Wydawało mu się, że nogi ma zrobione z waty. Roześmiał się głośno, choć jemu samemu ten śmiech wydawał się raczej histeryczny niż zabawny.
Żołnierze jak jeden mąż jęknęli z przerażenia, rzucili broń i uciekli.
Sierżant zdobył się na wyzywający grymas, ale gdy Dennis huknął niespodziewanie „Buuu!”, odwrócił się na pięcie i co sił pomknął za swymi ludźmi drogą prowadzącą do Zuslik.
Dennis pozostał sam przy stosie lśniącej broni, wywijając nad głową przywiązanym do kawałka rzemienia, wydrążonym klockiem. Dopiero po dłuższej chwili udało mu się opuścić rękę i przerwać potępieńcze wycie.
Wkrótce po tym, jak ruszył przed siebie drogą, wołając głośno Artha i Linnorę, ujrzał ich wychodzących spomiędzy drzew. Arth przyjrzał się uważnie Dennisowi, po czym uśmiechnął się z zakłopotaniem, jakby wstydząc się, że w ogóle mógł w niego wątpić. Oczy Linnory błyszczały, jakby chciała mu w ten sposób powiedzieć, że ona cały czas w niego wierzyła.
Kiedy podjęli na nowo wędrówkę, dotknęła strun swego klasmodionu. Wkrótce potem Dennis dostrzegł przypadkowo jak szarpnęła Artha za łokieć i wyciągnęła otwartą dłoń, a ten wzruszył ramionami i wręczył jej zwitek pogniecionych banknotów.
Niebawem dotarli do kamieniołomów, które Dennis widział podczas pierwszych dni swego pobytu na planecie. Teraz już rozumiał, czemu wówczas nikogo w nich nie spotkał. Przygotowania do wojny objęły swym zasięgiem także góry, na Tatirze zaś uciekający ludzie zabierali ze sobą wszystko, co posiadali, nie pozostawiając dosłownie nic.
Poruszali się w dobrym tempie. Wózek z każdą chwilą stawał się coraz lepszy. Jednak w miarę jak zbliżało się południe, Dennis martwił się coraz bardziej. Bez wątpienia uciekający żołnierze zdążyli już o nich donieść i Kremer na pewno wysłał za nimi lepsze oddziały.
Dotarli do rozwidlenia drogi — jedna jej odnoga biegła dalej wzdłuż górskiego zbocza, druga natomiast prowadziła na zachód, w kierunku kopalni krzemienia.
Linnora zeszła z wózka i pokuśtykała w stronę mniej używanego odgałęzienia, prowadzącego na południe.
— To szlak handlowy. Tędy właśnie przybyłam, kiedy po raz pierwszy poczułam, że w naszym świecie pojawił się mały, metalowy domek.
Zmarszczyła z niesmakiem czoło, jakby niezadowolona z poziomu zużycia nawierzchni. Podczas ostatnich kilku lat wymiana handlowa zmalała niemal do zera. Gdyby ten stan miał trwać dalej, doskonale gładka powierzchnia zaczęłaby zamieniać się stopniowo w ledwo udeptany trakt.
Dennis odwrócił się i spojrzał na północny zachód. Właśnie tam, o kilka dni marszu od głównej drogi, znajdował się jego „mały, metalowy domek”.
Gdyby miał pewność, że uda mu się jakoś sklecić nowy zevatron i odpowiednio go zużyć, może nawet zdecydowałby się podjąć ryzyko. Zaproponowałby Linnorze i Arthowi, że zabierze ich z tego świata wypełnionego niebezpiecznym szaleństwem na planetę, gdzie może życie było trudne, ale przynajmniej toczyło się według sensownych reguł.
Niestety, nie miał na to czasu, a poza tym podjęli przecież pewne zobowiązania. Westchnąwszy ciężko, chwycił osła za uzdę i ruszył drogą prowadzącą na południe.
— W porządku, musimy wspiąć się na jeszcze jedną przełęcz.
Szli w niezłym tempie. Dzięki delikatnym staraniom Linnory, z pomocą Artha i Dennisa, wózek zaczął się zamieniać w naprawdę wygodny pojazd. Osie obracały się w płytkich rowkach w kadłubie, smarując się w taki sam sposób, w jaki czyniły to płozy sań sunących wyżłobionymi w drogach koleinami. Zamontowane przez Dennisa skórzane pasy pozwalały Linnorze coraz lepiej kierować przednimi kołami, co okazało się bardzo przydatne na ostrych, górskich zakrętach.
Od przełęczy dzieliła ich już nie więcej niż mila, kiedy Arth dotknął dłonią ramienia Dennisa.
— Spójrz — powiedział, wskazując wstecz.
Poniżej, jakieś dwie mile z tyłu, po prowadzącej między drzewami drodze sunęła szybko zwarta kolumna przyodzia-nych w ciemne stroje postaci. Dennis zmrużył z wysiłkiem oczy żałując, że nie ma swojej lunety.
— To są biegacze — poinformowała ich Linnora unosząc się, żeby spojrzeć swoim bystrym wzrokiem z ich wysokości. — Mają szare uniformy pomocnych oddziałów Kremera.
— Czy mogą nas dogonić? Linnora pokręciła głową niepewnie.
— Dennis, to są żołnierze, dzięki którym ojciec Kremera pokonał starego księcia. To niezmordowani w biegu zwiadowcy.
Linnora niewątpliwie podziwiała Dennisa za jego wyczyny, ale jednocześnie zdawała sobie sprawę, że jego możliwości są ograniczone. Tym razem to nie byli kmiecie, których można odstraszyć kamieniami i hałasem.
Wysiadła z wózka.
— Chyba lepiej będzie, jeśli dalej pójdę na piechotę.
— Nie rób tego! Znów ci spuchną nogi!
Linnora uśmiechnęła się.
— Nawet kulejąc, pójdę pod górę szybciej, niż bylibyście w stanie mnie ciągnąć. Czas, żebym i ja coś zrobiła. — Wzięła Dennisa pod ramię.
Arth cmoknął na osła, który dzielnie pociągnął lżejszy teraz wóz.
Dennis obejrzał się na szereg ciemnych postaci z tyłu i w dole. Chyba już się powiększyły. Żołnierze biegli truchtem, słońce odbijało się w ich broni.
Zbiegowie odwrócili się i kontynuowali wspinaczkę ku południowej przełęczy.
Zarówno uciekający, jak i pogoń zwolnili przed szczytem. Teraz, kiedy Linnora szła o własnych siłach, Dennis zastanawiał się nad porzuceniem wózka, a przynajmniej małego szybowca, zajmującego jego tył. Jednak mimo że poważnie by im to ulżyło, nie zdecydował się na ten krok. Za dużo pracy włożono w doskonalenie tych przedmiotów. Mogą się jeszcze przydać. Zresztą i tak ich tempo było ograniczone możliwościami Linnory. Ona też o tym wiedziała. Jej twarz stężała od wysiłku. Dennis nie śmiał zmuszać jej do odpoczynku. Liczyła się każda chwila.
Jego też bolały nogi, a płuca odmawiały posłuszeństwa w rozrzedzonym powietrzu. Wydawało się, że ich męka ciągnie się już godzinami.
Zaskoczyło ich, kiedy nagle od południa otworzył się przed nimi nowy widok, nowy dział wodny. Wycieńczeni padli na ziemię w najwyższym punkcie przełęczy.
Linnora spojrzała na łańcuch wzgórz stojących półkolem od południa jak olbrzymi rycerze. Północną stronę szczytów pokrywały cienie, słońce powoli zniżało się po ich prawej stronie.
— Tam — powiedziała, wskazując grupę śnieżnych wierzchołków. — To jest mój dom.
Dennisowi górskie królestwo L’Toff wydawało się równie odległe, jak łagodne wzgórza z jego okolic na Ziemi. Czy możliwe, żeby tam doszli, mając pogoń na karku?
Dennis stał przez chwilę w zadumie, łapiąc oddech, podczas gdy Arth i Linnora popijali z manierki, podarowanej przez Surah Sigel.
Dennis spojrzał na ścieżkę, opadającą zakosami po południowym stoku góry. Obejrzał się i popatrzył na wózek, który tak im się dotąd przydawał. Zagwizdał pod nosem, czując rodzący się pomysł.
Czy to mogło się udać? Krok był niewątpliwie desperacki, mogli wszyscy zginąć.
Spojrzał na swoich towarzyszy. Byli półżywi ze zmęczenia. Bez wątpienia nie mieli szans w wyścigu z oddziałem, który deptał im po piętach.
— Arth — powiedział — idź i stań na straży. Mały złodziej jęknął, ale pokuśtykał kawałek do tyłu. Rozejrzawszy się pod pobliskimi drzewami, Dennis znalazł dwa tęgie kije. Odciął kawałki sznura ze zwoju, który im dała Surah i umocował drągi do wózka przy tylnych kołach. Ledwo skończył, kiedy usłyszał okrzyk. — Dennizz! To Arth machał gorączkowo z północnego skraju przełęczy.
— Dennizz! Oni są już prawie tutaj!
Dennis zaklął. Liczył na nieco więcej czasu. Baron miał niewątpliwie znakomitych żołnierzy. Żeby utrzymać takie tempo, musieli osiągać granice ludzkich możliwości.
Podsadził Linnorę na wózek. Arth dobiegł do nich i zaczął szarpać wyczerpanego osła, obrzucając go przy tym przekleństwami.
— Daj mu spokój — powiedział Dennis.
Podszedł i przeciął uprząż, ku zdumieniu Artha uwalniając zwierzę.
— Wsiadaj z tyłu — powiedział do niego Dennis. — Od tego miejsca jedziemy wszyscy.
Dowódca kompanii Niebieski Gryf z garnizonu w Zuslik ciężko dysząc, biegł na czele swoich ludzi. Miał kolkę, płuca bolały przy każdym wdechu. Dowódca zacisnął szczęki. Nie mógł pozostać w tyle za swoimi podkomendnymi, z których większość stanowili młodzi ochotnicy z dobrych rodzin. Tylko nieliczni z nich przekroczyli dwudziesty rok życia.
On sam w wieku lat trzydziestu dwóch czuł się za stary na „takie wyczyny”. „Może — pomyślał, ocierając pot zalewający mu oczy — może powinienem przenieść się do kawalerii”.
Obejrzał się na swoich ludzi. Ich twarze były spocone i napięte. Co najmniej dziesięciu z jego czterdziestki już odpadło i teraz leżeli, ciężko dysząc, przy ścieżce, rozrzuceni na całej długości zbocza.
Dowódca pozwolił sobie na lekki uśmieszek w przerwie między dwoma haustami rozrzedzonego powietrza.
Może jeszcze poczeka z tym przeniesieniem.
Chwile cierpienia zdawały się przeciągać w nieskończoność, a potem wreszcie byli na przełęczy. Na równym gruncie stopy dowódcy nagle nabrały lekkości i prawie wpadł na żołnierza przed nim, który niespodziewanie stanął, wskazując coś ręką.
— Tam! Prosto… przed nami!
Dowódcę rozpierała duma. Baron Kremer niewątpliwie okaże hojność komuś, kto przyprowadzi z powrotem egzotycznego czarownika i księżniczkę L’Toff. Jego sława będzie ugruntowana!
Na przełęczy gromadka żołnierzy, ciężko dysząc, z rękami wspartymi na kolanach wpatrywała się w dół. Dowódca też stanął i nie mógł uwierzyć własnym oczom, kiedy zobaczył południowy stok góry.
W odległości zaledwie paru kroków pasł się mały osiołek, z którego zwisała odcięta uprząż.
Na drodze, w odległości może stu kroków trójka ludzi siedziała stłoczona w małym pudle. Natychmiast rozpoznał zbiegów, których ścigał. Wyglądało, że po prostu siedzą czekając, aż zostaną schwytani.
Dopiero po chwili dowódca zauważył, że skrzynia się rusza! Żadne zwierzę jej nie ciągnęło, a jednak się ruszała!
Jak?
Nagle olśniło go, że to musi być sprawka czarownika.
— Za nimi! — Chciał krzyknąć, ale tylko zaskrzeczał. Mniej więcej połowa jego ludzi z trudem podniosła się na nogi i chwiejnym krokiem ruszyła za nim w dół.
Ale skrzynia z każdą chwilą przyspieszała. Dowódca zobaczył, że najmniejszy ze zbiegów, złodziejaszek, o którym słyszał, że znacznie przyczynił się do ucieczki z zamku, odwraca się i posyła mu złośliwy uśmieszek.
— Uważaj na ten zakręt!
— Nie martw się o cholerny zakręt! To ty uważaj na hamulce!
— Jakie znów hamulce?
— No, te dwa drągi. Kiedy zbliżamy się do zakrętu, dociskaj je do kół!
— Dennis, zdaje się, że teraz zakręt będzie bardzo ostry…
— Co mówisz, Linnora? Gdzie? O rany! Trzymajcie się!
— Dennizz!
— Dennis!
— Wychylcie się! Nie, w drugą stronę! Księżniczko, nic nie widzę! Nie zasłaniaj mi oczu!
Z przeraźliwym, rezonującym w kościach zgrzytem wózek pokonał ostry zakręt, podskoczył i popędził stromą drogą. Obok nich śmigały kłujące krzewy i poskręcane drzewa.
— Eeej! Czy to już koniec? Czy mogę puścić te drągi? Czuję się niezbyt dobrze…
— A ty, Linnora? Nic ci nie jest?
— Nie, Dennis. Czy widziałeś, jak blisko przepaści byliśmy?
— Na szczęście nie. Bądź tak dobra i zajmij się Arthem. Zdaje się, że zemdlał.
Przez chwilę droga biegła prosto. Dennisowi udało się zapanować nad wózkiem.
— Dennis, Arth odzyskuje przytomność, ale jest bardzo zielony.
— Uderz go w twarz, jeśli nie można inaczej! Nabieramy znów szybkości i chcę, żeby pilnował hamulców.
Mały złodziej zaczął sypać przekleństwami, dając znać, że powraca do zdrowia.
— Dziękuję, Wasza Wysokość — westchnął z ulgą Dennis.
— Nie ma za co. Ale muszę ci powiedzieć… Zdaje się, że przed nami jest następny ostry zakręt.
— Wspaniale! Czy taki, jak ten poprzedni?
— Hm, chyba gorszy.
— O rany, masz rację! Trzymajcie się!
Kiedy pochyłość wreszcie się skończyła, przejechali z rozpędu spory odcinek po płaskim, a nawet wjechali na przeciwległe zbocze. Tymczasem osie wozu tak się udoskonaliły, że działały prawie bez tarcia. Przynajmniej jakiś pożytek z tej szalonej jazdy.
Zatrzymali się w końcu pośrodku wąskiej doliny, służącej za letnie pastwisko. Niedaleko drogi stał opuszczony szałas pasterski. Siła bezwładności doprowadziła ich prawie pod same drzwi.
Arth zacisnął hamulce, żeby wózek sam nie odjechał. Dopiero wtedy wyskoczył i padł na trawę, rycząc ze śmiechu.
Linnora poszła w jego ślady, nieco mniej zmęczona, ale równie rozbawiona. Ona też upadła na bujną trawę, trzymając się za boki i zanosząc śmiechem jak dzwoneczki. Z oczu ciekły jej łzy.
Dennis siedział na swoim miejscu, drżąc na całym ciele i wciąż zaciskając w dłoniach rzemienie, za pomocą których kierował wózkiem przez kilkanaście najbardziej przerażających mil w swoim życiu. Rzucił ponure spojrzenie na Artha i Linnorę. Choć byli jego najlepszymi przyjaciółmi, mieli szczęście, że nie miał siły wstać, podejść do nich i udusić ich na miejscu!
Pohukiwali jak dzieci, naśladując rękami szaleńczy pęd. Zachowywali się tak od pierwszych przerażających chwil na zboczu. Z chwilą, kiedy doszli do przekonania, że „czarownik” znowu znalazł sposób, ani przez moment nie przyszło im do głowy, że jest się czego bać.
Przez ich radosne wrzaski kilkakrotnie niemal stracił kontrolę nad pojazdem, co groziło wpadnięciem na ostre jak brzytwa skały.
Powoli, ostrożnie Dennis uwolnił dłonie od rzemieni. Powracające krążenie krwi spowodowało ostry ból. Wróciła też „choroba komunikacyjna”, którą z trudem pokonał podczas szaleńczego zjazdu. Niepewnie uniósł się na nogach i ostrożnie wysiadł ze zwariowanego małego pojazdu, przytrzymując się jego burty.
— Och, Dennis. — Linnora kulejąc podeszła i zawisła na jego ramieniu. Nie mogła przestać się śmiać. — Och, mój wielki czarowniku, ale ich wystrychnąłeś na dudka! Pędziliśmy szybciej niż wiatr! Jesteś cudowny!
Dennis zajrzał w jej szare oczy i zobaczył w nich miłość i podziw, których nieraz tam szukał. Nagle uświadomił sobie, że są sprawy, które mają pierwszeństwo nawet przed zrealizowanym marzeniem.
„Muszę zapamiętać tę myśl” — pomyślał zataczając się.
Potem odsunął od siebie księżniczkę, zrobił kilka chwiejnych kroków za najbliższą kępę krzaków i potężnie zwymiotował.