Vesla siedziała z założonymi rękami. Siedziała i myślała, czuła, że ze strachu ssie ją w dołku.
Już powinna była zachorować. Termin minął wiele dni temu, a to się jej nigdy nie zdarzało. Ale przecież ostatnio miała tyle dramatycznych przeżyć, zarówno fizycznych, jak i psychicznych, że mogły w ten sposób podziałać na jej organizm.
A jeśli to prawda? Mój Boże, Antonio tak się boi sprowadzić dzieci na świat!
Vesla domyślała się, że to dziecko byłoby obciążone przekleństwem. Jeśli Jordi nie zdoła rozwiązać zagadki, jeśli umrze za parę miesięcy, to przekleństwo przejdzie na dziecko Antonia.
Na jej dziecko.
Boże, co oni zrobili?
Pospiesz się, Jordi! Boże, spraw, żeby Jordiemu się udało, żeby znalazł rozwiązanie!
Zamiast tego spadnie na nich jeszcze większe nieszczęście, jeśli dobrze rozumiała.
Teraz tamci są w drodze do domu. Jordi jest poważnie chory, bliski śmierci. Nie, nie, on nie może umrzeć, to się nie powinno stać!
Aborcja?
Nie, to nie wchodzi w rachubę. Nie rozmawiała jeszcze z Antoniem, wszystko jest zbyt świeże, zbyt niepewne.
Co on powie?
Vesla tak bardzo pragnęła tego dziecka. Ale narażać je na straszny los, na śmierć w wieku dwudziestu pięciu lat? Tej myśli też nie była w stanie znieść.
Konieczność wyboru sprawiała jej ból.
Jordi! Jordi, Unni i Pedro, zróbcie wszystko, co można! Dlaczego wracacie do domu? Czy nie moglibyście przyspieszyć rozwiązania zagadki, skoro byliście w Hiszpanii? To Antonio się upierał, by Jordi wrócił do domu, chciał się zaopiekować chorym bratem. Tak, to zrozumiałe, ale czas! Czas nieubłaganie ucieka!
Powinna teraz zadzwonić do swojej matki. Już i tak bardzo długo zwlekała. Matka nie zna numeru jej telefonu komórkowego, nie wie, gdzie Vesla się podziewa. Bo Vesla chciałaby mieć trochę spokoju.
Teraz jednak musi zatelefonować. Z najwyższą niechęcią wystukała numer.
Matka natychmiast zaczęła swoje:
– Vesla, coś ty, przeprowadziłaś się? Zostawiłaś takie piękne mieszkanie?
– Przecież mówiłaś, że jest za małe i w ogóle do niczego! No to teraz wynajęliśmy duży dom.
– Duży dom? A na co tobie dom? Ty się powinnaś znowu wprowadzić do mnie. Jedyne dziecko powinno mi dotrzymać towarzystwa. Jestem taka samotna… A ciebie przecież nie stać na wynajmowanie domu, ile czynszu będziesz płacić? Czekaj, a może ja bym się wprowadziła do ciebie?
Cóż za okropny pomysł! Matkę jednak coś zastanowiło.
– Powiedziałaś „my”? Jacy my?
– Nie mieszkam sama, mamo. Jest nas tu kilkoro.
– Co? Jakaś komuna? – przestraszyła się matka. W jej głosie słychać było obrzydzenie, jakby patrzyła na rozdeptaną żabę. – Komuna? I co to za ludzie ci, z którymi dzielisz mieszkanie?
– To moi przyjaciele. Poza tym mam chłopaka. Porządnego, to poważna sprawa.
– Ale przecież nie możesz… Co to za typ?
– Żaden typ, mamo. On jest lekarzem, to najwspanialszy człowiek, jakiego znam.
– Och, lekarz? – wykrzyknęła mamuśka głosem słodziutkim, jakby jadła cukierka. – Ależ to wspaniale! Zaraz się go poradzę w sprawie moich kamieni żółciowych, tak, tak, bo zdaje mi się, że mam kamienie żółciowe, Veslo.
Wcale bym się nie zdziwiła. Ktoś, kto wydziela tyle żółci.
– Zobaczymy później – starała się ostudzić entuzjazm matki. – Wiesz, że lekarze nie udzielają prywatnych konsultacji.
– Och, ale dla mnie na pewno zrobi wyjątek, jestem przekonana.
Nigdy bym się nie odważyła fatygować lekarza w godzinach pracy.
Oczywiście że nie, bo to są głupie niedouki, które twierdzą, że nic ci nie dolega, pomyślała Vesla ze złością. Bardzo się wystrzegała, żeby nie napomknąć przypadkiem o ewentualnym dziecku. Dobrze wiedziała, że usłyszałaby w odpowiedzi: „Co? Spodziewasz się dziecka? No to w takim razie mogę zapomnieć, że mnie jeszcze kiedykolwiek odwiedzisz. Po prostu nie będziesz już miała wcale czasu dla matki”.
Udało jej się zakończyć rozmowę mglistą obietnicą, że przedstawi matce ukochanego, i odetchnęła. Tym razem z lekkim sumieniem.
Vesla zeszła na dół, by przygotować posiłek dla całej grupy.
Dom, który wynajęli, był dość stary, duży i przestronny, ale wyposażony tylko w jedną łazienkę dla wszystkich. Kuchnia natomiast była wielka, urządzona w starodawnym stylu, chętnie w niej przesiadywali.
Dom znajdował się w dzielnicy willowej, kawałek za miastem, trudno by go było znaleźć komuś niewtajemniczonemu. Na przykład Leonowi. Albo Emmie. Tych dwoje jednak na razie odpoczywa w hiszpańskim więzieniu. Kenny & Co zaś w więzieniu norweskim. Po raz pierwszy przyjaciele mogli odetchnąć spokojnie.
W kuchni przy stole stała Gudrun i kroiła na maleńkie kawałeczki ostrą paprykę oraz strączki chili. Kroiła je razem z nasionami i wszystkim, co miały w środku.
– Dzisiaj to ja jestem dziewczyną kuchenną – powiedziała Vesla z uśmiechem. – Ale to wygląda znakomicie. Co gotujesz?
Gudrun uniosła głowę.
– Okazało się, że mam wszystko, co potrzeba, w domu, to postanowiłam przygotować coś ostrego. Wiem, że to twój dzień, ale nie wyglądałaś najlepiej, więc chciałam dać ci odpocząć.
– Dziękuję. Nie czuję się rzeczywiście za dobrze. Ale bardzo chętnie ci pomogę. Co mam robić?
Gudrun podała jej kawałek imbiru wielkości kciuka.
– Pokrój to na wąskie paseczki, a potem przepuść przez praskę dwa ząbki czosnku.
Sama Gudrun zaś odmierzyła półtora litra wody, wlała do garnka i wrzuciła trzy kostki rosołu z kury.
– Właściwie to rosół miał być z kurczaka, ale kto rozpozna różnicę między kurą a kurczakiem? W kostce? Morten poszedł kupić gazety, Antonio wróci pewnie niebawem. A poza tym… Telefonował Pedro i był zmartwiony.
– Czy od czasu, gdy się ta cała historia zaczęła, ktoś z nas nie był zmartwiony? – westchnęła Vesla. – Wiesz, ja okropnie nie lubię wyciskać czosnku, mam wrażenie, że w prasce znajduje się czyjaś maleńka czaszka, mdli mnie od tego. Czy nie mogłabym go raczej drobno posiekać?
– Oczywiście, że byś mogła – uśmiechnęła się Gudrun i zaczęła kroić pierś kurczaka na małe kawałki.
– Mówiłaś, że Pedro był zmartwiony. Co tym razem go zaniepokoiło?
– Poinformował, że są już w Szwecji i Jordi, delikatnie mówiąc, czuje się bardzo źle. Tak bliski śmierci jeszcze nie był.
– No to rzeczywiście musi być z nim bardzo źle – powiedziała Vesla. – Bo dla mnie to on zawsze znajdował się bardziej po stronie śmierci niż po stronie życia.
– Owszem – przytaknęła Gudrun. – Masz rację. – Dała teraz Vesli makaron w nitkach, żeby go pokruszyła na drobne kawałki. – Poza tym Pedro był bardzo uprzejmy.
– O, tak – potwierdziła Vesla. – I służy nam wszystkich wielką pomocą.
– Pedro powiedział, że pokładali wielką nadzieję w rycerzach.
Gdyby rycerze uzdrowili Jordiego, to oni mieli zamiar zawrócić do Hiszpanii i kontynuować działania nad rozwiązaniem zagadki. Teraz jednak zbliżają się do Norwegii, wkrótce powinni tu być, jadą bardzo szybko, żeby Jordi mógł się znaleźć pod opieką Antonia, a poza tym odpocząć porządnie w normalnych warunkach i zebrać siły. Trucizna Wamby osłabiła go tak bardzo, że prawdę powiedziawszy, Pedro nie wierzy, iż Jordi dotrze do domu żywy. Ma taką nadzieję, ale…
– Tak. Byłoby najlepiej, gdyby Antonio mógł się nim zająć.
Chciałam powiedzieć, że to by było dobre dla nich obu, bo Antonia dręczy dług wdzięczności wobec starszego brata. Tylko nie bardzo rozumiem, co nie do końca jeszcze wykształcony kandydat na lekarza mógłby zrobić w tej sytuacji.
– Rzecz polega chyba na tym, że Antonio jest jedynym, który tak naprawdę wie, o co chodzi. Nie można pójść do zwyczajnego lekarza czy do szpitala i powiedzieć, co się Jordiemu stało. Kim czy czym on jest, dlaczego wygląda tak, jak wygląda, to po prostu niemożliwe.
Przez chwilę pracowały w milczeniu. Gudrun zrobiła sos rybny i wlała parę łyżek do garnka.
– Powinnam mieć jeszcze cytrynową trawę, ale nie udało mi się kupić. Myślę, że parę kropel soku z cytryny zrobi swoje. „Trzeba brać to, co się ma pod ręką”, jak mówi Hanna Winsnes.
– „A jeśli się i tego nie ma, to się bierze połowę” – roześmiała się Vesla. – A co teraz trzymasz w ręce?
– To świeża kolendra, chociaż od biedy mielona też by wystarczyła. Bo widzisz, właśnie świeże składniki decydują, czy potrawa będzie smaczna, czy nie. No! Teraz jeszcze trochę natki pietruszki i niech się wszystko pogotuje jakieś cztery minutki. Finito!
– Szybko to poszło. Ale co myśmy właściwie ugotowały?
– Tajlandzką potrawę Tom Yum Gai. Vesla spróbowała.
– Pyszne!
– Pomyślałam sobie, że Jordi powinien dostać coś wzmacniającego.
Vesla zastanawiała się przez moment.
– A nie będzie to dla niego za ostre?
– Jordi ma uszkodzone płuca, nie żołądek. Vesla usiadła przy kuchennym stole.
– Wiesz, może się mylę, ale odnoszę takie wrażenie, że im ciąży coś jeszcze, i to coś gorszego. Co to za okropieństwa oni wiozą do domu? Nie podoba mi się to. Gudrun odpowiadała niechętnie:
– Jest tam coś w tej skrzyni ze skarbem Santiago. Unni mówiła, co tam znaleźli, pamiętasz, niecałą dobę temu, kiedy nocowali w pensjonacie w Niemczech?
– Pamiętam. Znaleźli miecz – Vesla wyliczała na palcach. – Były też trzy pakieciki owinięte w zbutwiały jedwab. Z krzyżykiem i różanym wiankiem. Znaleźli jeszcze duży krucyfiks, bardzo ładny, zdobiony kamieniami, jak się zdaje szlachetnymi, i… i… No tak, kuszącą opowieść grzesznej Estelli, podobno to cała książka. No i wreszcie jakieś straszne pudełeczko, którego nie wolno im ruszać.
To jest najgorsze znalezisko.
– I oni muszą to taszczyć do domu – westchnęła Gudrun, obrywając zeschłe kwiatki z pelargonii na oknie, tymczasem jedynej rośliny, jaką nabyli. – Żeby Antonio zajął się całym paskudztwem.
– Dlaczego wszystko trzeba zwalać na niego? – narzekała Vesla.
– On musi wyleczyć umierającego Jordiego, on musi unieszkodliwić energię, której nie można zniszczyć. Uff, zaczynam marudzić!
Wybacz, jakoś ostatnio jestem wytrącona z równowagi.
– Świetnie cię rozumiem. Zresztą kto nie jest? Uważam, że bardzo dobrze przystosowałaś się do całej sytuacji jak na osobę postronną…
Już nie jestem postronna, pomyślała Vesla. Jestem z wami połączona więzami krwi w linii zstępującej.
Swoją drogą jakie to dziwne. Z powodu dziecka ona i Antonio staną się krewnymi. Maleństwo jest ogniwem pośrednim, w jego żyłach płynie krew obojga.
Trochę to może podstępne, nie pytała Antonia, czy chce być z nią spokrewniony. Ale logiczne, zdaniem Vesli.
– Czy oni wciąż jeszcze nie nawiązali kontaktu z Urracą?
– Nie. Nie wiedzą, jak to zrobić, a Jordi jest przecież nieprzytomny.
– No rzeczywiście. Jordi to jedyny człowiek na świecie, który wie, jak się do czegoś takiego zabrać. A przy okazji, co było w tym trzecim pakieciku?
– W jakim pakieciku?
– No w skrzyni, w szkatule, czy jak to określić, były trzy paczuszki. Unni tak mówiła. Trzy paczuszki zawinięte w zbutwiały jedwab.
Gudrun zastanawiała się przez chwilę.
– Możemy zapytać – powiedziała. Wykręciła numer, Pedro odpowiedział prawie natychmiast.
– Jak się teraz czuje Jordi? – spytała Gudrun.
– Źle. Od wielu godzin jest nieprzytomny, Unni odchodzi od zmysłów ze zmartwienia.
– Rozumiem ją. Ale my tutaj z Veslą zastanawiamy się nad tym, co jest w trzeciej paczuszce. Nie powiedzieliście nam.
– W jakiej pacz… – zaczął Pedro i sam sobie przerwał. Gudrun usłyszała pisk hamulców, a potem znowu głos Pedra: – W Szwecji na szczęście główne drogi mają szerokie pobocza. Niedaleko przed nami jest parking. Stamtąd do ciebie zadzwonię.
Rozmowa została przerwana, Vesla i Gudrun spoglądały na siebie zdumione, nie bardzo rozumiejąc, co się dzieje.
Po dłuższej chwili Gudrun powiedziała:
– Bogu dzięki, że niedługo już tu będą. Tylko gdzie my ich wszystkich położymy? Dom jeszcze nieumeblowany. Poza tym oni się między sobą różnią, każde potrzebuje oddzielnego pokoju! My nie mamy tyłu pomieszczeń! Może Jordi, Antonio i Morten mogliby mieszkać razem…
– Nie, nie – zaprotestowała Vesla, która chciała mieć ukochanego dla siebie. – Pozwól Jordiemu i Unni mieszkać razem!
– Ale przecież ona przy nim tak strasznie marznie.
– Wszystko będzie dobrze, muszą tylko mieć posłania każde w swojej części pokoju. Umieść ich w tym wielkim pomieszczeniu na strychu. Antonio i ja zostaniemy tam, gdzie teraz mieszkamy. On może co godzina zaglądać do Jordiego, jeśli zechce. Morten niech sobie ma ten swój mały, panieński pokoik, a Pedro i Flavia mogą zająć dużą sypialnię. Ty, jak zawsze, w swojej alkowie.
Gudrun miała wątpliwości.
– Przez pierwsze dni mogłabyś ustąpić miejsca Jordiemu. On i Antonio powinni dostać wspólny pokój, a ty przeprowadzisz się do Unni. Na razie.
Vesla zdawała sobie sprawę, że to rozsądna propozycja, mimo to westchnęła ciężko. Gudrun westchnęła także, choć z innego powodu.
– Taki plan byłby dobry, ale jeśli Flavia zażąda oddzielnego pokoju? Wtedy cały schemat runie.
Antonio wrócił do domu i Vesla poszła z nim do ich wspólnego pokoju na pierwszym piętrze. Odkąd się odnaleźli wtedy, w Hiszpanii, spędzali ze sobą każdą wolną chwilę, tak za dnia, jak i w nocy. Jakby nie mogli się nasycić nawzajem swoją obecnością. Vesla nigdy jeszcze nie była taka szczęśliwa. Tylko że teraz wkradła się do jej duszy pewna nerwowość. Nie chciała na temat swojego stanu rozmawiać z Gudrun, pragnęła, by Antonio dowiedział się jako pierwszy.
On siedział teraz na krawędzi łóżka, pokój był bowiem bardzo skromnie umeblowany, i próbował zdjąć buty.
Vesla uklękła przed nim i położyła mu głowę na kolanach.
– Antonio, dokonaliśmy czegoś wielkiego. Pieścił palcami jej ucho.
– Co masz na myśli, kochanie?
– Zdaje mi się, że będę miała dziecko.
– Co ty mówisz? To wspaniale!
I nagle przypomniał sobie o swojej sytuacji.
– O mój Boże! – jęknął.
Vesla patrzyła na niego uważnie.
– Co teraz zrobimy?
– No właśnie, co zrobimy?
– Przecież byliśmy tacy ostrożni!
– Owszem. Ale było kiedyś tak, na samym początku, że zmysły wzięły nad nami górę.
– Pamiętam. I to się musiało wtedy stać. Antonio, ja chcę zachować to dziecko. Dlatego, że cię kocham.
– Oczywiście i ja chcę je zachować – powiedział stłumionym głosem, bliski rozpaczy. – Niczego bardziej nie pragnę. Tylko czy postępujemy słusznie? Czy nie postępujemy zbyt egoistycznie?
– Chyba tak – przyznała Vesla. – Ale czy myślisz, że dziecko nie chciałoby żyć?
Antonio patrzył przed siebie rozmarzonym wzrokiem.
– Jesteśmy już tak blisko rozwiązania zagadki. Może Jordiemu się uda, jeśli zdoła przezwyciężyć ten kryzys… I jeśli my wszyscy zrobimy, co można, żeby mu pomóc.
– Tak, Antonio, tak!
– A jeśli jemu się nie uda albo jeśli umrze… Nie, nie chcę o tym myśleć! Tylko gdyby mu się nie udało… No to przecież i tak jesteśmy już bardzo blisko… jeśli nie damy rady… to i tak zrobiliśmy wiele dla naszego dziecka.
Vesla głośno przełknęła ślinę.
– No właśnie – powiedziała piskliwie. – Tylko zabraknie nam tej nadzwyczajnej siły, jaką jest obdarzony Jordi, kogoś, kto potrafi nawiązywać kontakt z rycerzami.
– Mamy Unni.
– Unni zostały jeszcze cztery lata życia. Nawet nie, trzy i pół.
Czas ucieka, Antonio!
– I jesteśmy też odpowiedzialni za Mortena. Jego czas się kończy. Gdzie się obrócić, wszędzie przeszkody.
Najgorsza akurat teraz była myśl, że mogliby utracić Jordiego, a wszystko wskazywało, że tak właśnie może się to skończyć. Dopiero teraz naprawdę rozumieli, jak wiele on znaczy nie tylko dla nich osobiście, ale dla całego tego straszliwego zadania, które na nich, wbrew ich woli, spadło.
Ciężar przygniatał wszystkich. Jak bez Jordiego zdołają uratować tych, którzy znaleźli się w niebezpiecznej strefie? A jeszcze na dodatek ich dwoje obciąża odpowiedzialność za dziecko.
– Antonio! Pozwólmy, żeby to dziecko przyszło na świat!
– Oczywiście! To nasz obowiązek wobec rycerzy! Vesla wybuchnęła szlochem. Antonio tulił ją mocno do siebie. Jemu też zaszkliły się oczy.
Pedro zjechał z imponującej E6 i znalazł się na drodze do Tjoloholm, wspaniałego zamku w stylu Tudorów, świetnie ukrytego w dębowych zagajnikach Halandii.
– Co się dzieje? Dlaczego my tutaj jedziemy? Kto to dzwonił? – dopytywała się Flavia.
Pedro znalazł zatokę dla samochodów i stanął.
– Telefonowała Gudrun, babcia Mortena – wyjaśnił. – Pamiętasz, Jordi, co powiedzieli rycerze? Że o czymś zapomnieliśmy?
– Jordi nadal jest nieprzytomny – przypomniała mu Unni na pół z płaczem.
– No tak, masz rację, po prostu się zdenerwowałem. Otóż Gudrun i Vesla pytają, co się znajduje w trzeciej paczuszce.
Trzeba było sporo czasu, zanim obie siedzące w samochodzie panie pojęły, o czym jest mowa.
– W tej małej paczuszce – jęknęła Unni. – Takiej maleńkiej, że wpadła między książkę i ściankę skrzynki. Zapomnieliśmy o niej, prawda?
– Niestety, tyle innych spraw absorbowało naszą uwagę.
Pedro otworzył drzwi samochodu i wysiadł. Obie panie poszły za jego przykładem, tylko Unni upewniła się najpierw, czy Jordi leży wygodnie. Zajmował teraz całe tylne siedzenie, a dla Unni znowu zabrakło miejsca, więc przesiadła się na przód, i przez cały czas czuła, że jest zbędna.
Ponieważ Pedro posługiwał się paszportem dyplomatycznym, a jego samochód posiadał znaki CD, nie mieli żadnych problemów celnych na granicach. Mimo to ukryli skrzynię w pomieszczeniu pod bagażnikiem.
Nie ruszali jej zresztą od czasu postoju nad Wezerą. Niczym wiatr przemknęli przez Niemcy, Danię, południową Szwecję, przejechali przez nowy, niezwykły most, przerzucony nad Oresundem, za co zapłacili skandalicznie wysokie myto. „Nic dziwnego, że ruch na tym moście taki skromny – Pedro nie mógł się powstrzymać od złośliwych uwag. – To najwyraźniej my, właściciele samochodów, musimy płacić za wszystko, co ma cokolwiek wspólnego z drogami i mostami. Nieważne, czy chodzi o benzynę, nawierzchnię, czy utrzymanie wszystkiego w porządku, zawsze łupią z nas skórę”.
Trzeba przyznać, że Pedro nie jest w swoich poglądach odosobniony.
Teraz ustawili się tak, żeby z drogi nikt nie mógł ich zobaczyć.
Pedro wyjął skrzynię czy też szkatułę, wciąż jeszcze nie mogli się zdecydować, jak to nazywać, i ustawił ją w bagażniku. Uniósł wieko, a Unni odskoczyła jak oparzona.
– To znowu to srebrne pudełeczko – wyjaśniła. – Otacza je jakaś obrzydliwa aura, wciąż płyną z niego złe wibracje.
Wypielęgnowane palce Pedra przesunęły się ostrożnie po krawędzi skrzyni, żeby przypadkiem nie dotknąć srebrnego pudełka.
Odnalazł małą paczuszkę wciśniętą między karty książki, wyjął ją i delikatnie ustawił na dachu samochodu. Unni zaprotestowała, musiała porządnie wyciągać szyję, żeby coś widzieć.
Cokolwiek znajdowało się w pakieciku, zostało bardzo starannie owinięte zbutwiałym teraz jedwabiem, który niegdyś miał przypuszczalnie kolor kremowy.
Dziś można by jego barwę określić jako szarość Izabelli, kolor, który wziął nazwę od imienia hiszpańskiej królowej, Izabelli Pierwszej, co wydaje się tym bardziej odpowiednie, że przypadkiem to ona właśnie panowała za życia naszych rycerzy. Otóż władczyni ta ślubowała, że nie będzie zmieniać bielizny, dopóki Granada nie zostanie odebrana Maurom. Odbijanie miasta musiało trwać jakiś czas, sądząc po tym, jak się prezentuje ów kolor Izabelli, jaka to głęboka szarość.
Unni przestępowała niecierpliwie z nogi na nogę, patrząc, jak ostrożnie i powoli Pedro rozwija rozłażący mu się w palcach jedwab, jakby chciał go uratować. A przecież materiał był i tak nieodwracalnie zniszczony.
W końcu ich oczom ukazał się maleńki przedmiocik.
– To jakiś amulet? – zgadywała Flavia. – Jakiś gryf?
– Ciekawe, czy dobry, czy zły? – zastanawiała się Unni.
– Przypuszczalnie ani jedno, ani drugie – stwierdził Pedro sucho.
– To chyba zwyczajna ozdoba.
– Daj to Unni trochę potrzymać – zaproponowała Flavia.
– Nie, ja…
Nie mogła zaprotestować, bała się, że zostanie to źle przyjęte, ale ponieważ miała świeżo w pamięci straszne wizje po kontakcie ze skórzaną mapą, wszystko się w niej burzyło na myśl o dotykaniu talizmanu, choć to naprawdę mogła być banalna ozdoba. Pamiątka po jakiejś praprababce, na przykład.
Tylko dlaczego to leżało w skrzynce?
Wyciągnęła przed siebie rękę z nadzieją, że nie drży.
Pedro z namaszczeniem ujął przedmiot i położył jej na dłoni.
Unni skuliła się. Ciało przeniknął dreszcz. Zaraz się jednak uspokoiła i pozwoliła, by wrażenia przepływały od dłoni do ramienia i dalej do mózgu.
Odbierała sygnały.
Potem odetchnęła.
– To jest dobre – oznajmiła cicho, jakby uważała, że powinna ściszyć głos ze względu na amulet. – Wyczuwam głęboki smutek.
Teraz pojawiła się jakaś twarz. To przystojna, czarnowłosa kobieta o przejmującym spojrzeniu. Bardzo piękna twarz. Poznaję ją, to Urraca! Czarownica!
– No – odetchnął Pedro. – To mamy brakujące ogniwo. Widzisz coś jeszcze?
– Nie widzę, ale czuję. Amulet stanowi ochronę przed złem, znajdującym się w skrzyni. Został trochę zanieczyszczony w wyniku złego sąsiedztwa. – Unni rozejrzała się wokół. – Jest tu gdzieś jakaś woda?
– Nie sądzę – odparła Flavia. – Ale w samochodzie mamy butelkę mineralnej.
– To wystarczy. Potrzebowałabym tylko miseczkę lub coś w tym rodzaju…
Pedro miał w domu, w Madrycie, psa. W bagażniku stała więc miseczka na wypadek, gdyby podróżującemu pupilowi chciało się pić. Najpierw wypłukali miseczkę wodą mineralną, potem nalali ponownie do pełna i włożyli do niej gryfa.
– Woda, zwyczajna woda ma w większości przypadków działanie oczyszczające – powiedziała Unni z uśmiechem. – No!
Teraz wytrę talizman w bluzkę. Dziś rano była całkiem czysta, a jest bardziej miękka niż na przykład papierowy ręcznik. Powiedzcie mi jednak, co to właściwie jest gryf? Wiem tak mniej więcej, ale naprawdę to jaką on rolę odgrywa?
Pedro zaczął wyjaśniać:
– Gryf to bardzo dawny, mityczny stwór. Istnieją wizerunki gryfa, pochodzące sprzed czterech tysięcy lat. Owo stworzenie miało głowę, przednie nogi i skrzydła orła, natomiast resztę ciała wraz z zadem i ogonem – lwa. Było bardzo popularnym motywem sztuki antycznej i średniowiecznej, chętnie wykorzystywanym również w heraldyce, to znaczy w herbach rodów i państw. Wiele krajów i prowincji ma w swoich herbach gryfy. W herbach królewskich są one koronowane. Muzeum Narodowe w Oslo ma na dachu nad wejściem dwa gryfy. A czemu służył…? Było bardzo wiele spraw, czujność, uwaga, odpowiedzialność.
– To znaczy jako amulet miał chronić swoich właścicieli?
– Oczywiście! Gryf chroni groby i zmarłych…
To świetnie pasuje do Jordiego, pomyślała Unni z goryczą.
Pedro mówił dalej:
– Jest też ochroną przed chorobami i złymi atakami, tak, chroni właściciela od wszelkiego złego. Od tragedii, żałoby… Chociaż nie wiem, jak to jest z biedą, nigdy nic na ten temat nie czytałem.
– To akurat nie ma znaczenia – odparła Unni. – Ważne, że jest odpowiednim amuletem dla Jordiego. Być może przyczyni się do jego powrotu do zdrowia?
Pedro i Flavia odnieśli się do tego dość sceptycznie…
Wsiedli do samochodu. Unni podciągnęła koszulę na piersiach Jordiego i była wstrząśnięta jego wyniszczeniem.
Pomyślała jednak, że dobra Uracca maczała palce w tym wszystkim, więc sama poczuła się jak czarownica domowego chowu, samozwańcza uzdrowicielka, ale jakie to w końcu ma znaczenie? Grunt, żeby Jordiemu pomogło.
– Gdzie mam to położyć? – zapytała szeptem. Pedro wskazał na żebra Jordiego.
– Tutaj. Myślisz, że amulet nie zrobi mu krzywdy?
– Jeśli mnie nie zrobił, to jemu też nie powinien. Pamiętaj, że on chodził latami z tą skórzaną mapą i nic mu się nie stało, nawet tego nie zauważył.
– Teraz pewnie też nie zauważy – przepowiadała Flavia ponuro.
Unni ostrożnie położyła amulet na piersi Jordiego i zaczęli czekać.
Nie zdając sobie Z tego sprawy, siedzieli i czekali na cud.
Nic się nie działo.
– Przeniosę się na tylne siedzenie i będę przytrzymywać gryfa – powiedziała Unni.
Przygotowali dla niej miejsce, drzwi samochodu zamknęli starannie i mogli ruszać dalej na północ.
Unni była strasznie rozczarowana. Dotychczas jakoś się trzymała wyłącznie ze względu na Jordiego. Teraz przyszła reakcja na zmęczenie. Po prostu chciało jej się płakać.
Nie rozmawiali ze sobą w samochodzie, żadne nie wiedziało wprawdzie, czego się spodziewali, wszyscy jednak byli głęboko rozczarowani.
Ponieważ Pedro także czuł się bardzo zmęczony, zaproponował, żeby jednak zrobić postój. Ale Flavia była zdania, że im prędzej dotrą do domu, tym lepiej. Zamieniła się więc z Pedrem na miejsca i, na ile to było możliwe, popędziła na północ. Na ile to możliwe, bo trudno pędzić po drogach północnego Bohuslan, przynajmniej jeśli człowiek nie chce się znaleźć w rowie.
Unni plastrem przymocowała amulet do piersi Jordiego, po czym skuliła się w swoim ciasnym kącie, zamknęła oczy i pogrążyła się w bezbrzeżnym smutku. Chłód oddzielał ją mroźną ścianą od ukochanego, ale tym się akurat nie przejmowała.
Obiad czekał. Antonio i Vesla poszli do siebie. Morten siedział w swoim pokoju i słuchał jakiejś ogłuszającej muzyki, chyba nie wyszedł jeszcze z wieku dojrzewania. Wszyscy czekali na samochód.
Gudrun upewniła się, czy w kuchni wszystko w porządku.
Zmywarka mruczała cicho. Na szczęście w tej willi kuchnia była dobrze wyposażona. Gudrun wytarła ręce i poszła do swojego pokoiku na parterze. Było to naprawdę niewielkie pomieszczenie, alkierzyk po prostu, ale kiedy zamknie drzwi, będzie tu miała odrobinę prywatności.
Gudrun dręczyły wyrzuty sumienia, kiedy pomyślała o swoim domu w Selje. O ptakach przyzwyczajonych, że czekają na nie w karmniku smakowite okruchy. O kwiatach, które co prawda sąsiadka obiecała podlewać, i o kursach, które Gudrun prowadzi.
Szczerze mówiąc teraz, kiedy wszyscy dranie zostali wyłapani i siedzą po więzieniach, a to w Norwegii, a to w Hiszpanii, mogłaby wrócić do domu, ale najwyraźniej Antonio i Vesla, a przede wszystkim Morten czują się bezpieczniej, kiedy ona z nimi mieszka.
Zresztą sama też chciała być z Mortenem, w czasie jego długiej rekonwalescencji często myślała, by go odwiedzić, ale zawsze coś stało na przeszkodzie. Teraz pragnęła mu to wynagrodzić. I chciała tu być, kiedy przyjedzie Unni z Jordim.
Biedny Jordi!
Poza tym nigdy nie wiadomo, kiedy ich przeciwnicy zostaną wypuszczeni. Mogło do tego dojść w każdej chwili. Za dobre zachowanie, na przykład. Albo, jeśli chodzi o Emmę, to może uwieść naczelnika więzienia i dzięki temu uzyskać zwolnienie.
Uważała też, że będzie ciekawie spotkać Pedra. I okazja, by przewietrzyć trochę angielski. On podobno świetnie włada tym językiem, Gudrun miała nadzieję, że i jej znajomość angielskiego jest jeszcze użyteczna. Flavię znała już wcześniej, Włoszka była przecież macochą Mortena. Elegancka i życzliwa ludziom dama. Na Gudrun miał oczywiście wpływ fakt, że miłość Flavii i Knuta Andersena skrzywdziła jej jedyne dziecko, małą Sigrid. Flavia jednak nie chciała nikogo ranić, a przecież takie miłości się zdarzają.
Nikt nie ma gwarancji, że jego małżeństwo przetrwa. Tylko że Sigrid była szczególnie wrażliwa.
O Knucie Gudrun nie myślała za dobrze. Naprawdę niepotrzebnie zaniedbywał Sigrid aż tak bardzo, podobnie zresztą jak później syna, Mortena. Dla tej włoskiej kobiety. Ale Flavii Gudrun nie miała nic do zarzucenia, to ona przecież nie chciała żadnego trwałego związku. Zdecydowała się dopiero po śmierci Sigrid. I do Mortena odnosiła się znakomicie, to trzeba jej oddać.
Nie, Gudrun nie miała nic przeciwko Flavii, wręcz odwrotnie.
Gdyby tylko wspomnienie biednej Sigrid nie było takie bolesne.
Dlatego też Gudrun bardzo chciała być dobra dla Mortena.
Jedynego bliskiego krewnego i jedynego wnuka!
Daj Boże, żeby znalazł sobie dziewczynę, która go zrozumie. A przede wszystkim: Daj Boże, żeby mógł żyć dłużej niż dwadzieścia pięć lat!
Bo jeśli nic się nie zmieni, to zostało mu zaledwie parę miesięcy.
Ci, którzy podjęli w Hiszpanii próbę przezwyciężenia złego dziedzictwa, osiągnęli wiele. No ale teraz utracili Jordiego, a wraz z nim kontakt z rycerzami.
Oni wszyscy czuli się tak strasznie samotni, Gudrun dobrze o tym wiedziała.
Do kogo mieli się modlić o pomoc? Gudrun pamiętała czas przed śmiercią swego męża i później, przed śmiercią Sigrid. Nikt nie modlił się bardziej żarliwie niż Gudrun. Ale wszystko na nic.
U kogo teraz mogłaby szukać pomocy?
Taka się czuła bezsilna, taka bezsilna.
Unni ocknęła się w chwili, gdy samochód stanął; była sztywna z zimna. Z trudem odwróciła głowę.
Prace drogowe. Jak daleko już zajechali?
Zobaczyła przed sobą tablicę rejestracyjną jakiegoś samochodu.
Norweską. Dalej szyld drogowy. Norweski tekst. Miejsce nie było jej znane, ale znajdowali się w Norwegii. W takim razie musiała długo spać.
Nogi nie dawały się poruszyć, zmieniły się w dwie bryły lodu.
Unni nie miała odwagi spojrzeć na Jordiego. Obawiała się, co zobaczy. No ale skoro wciąż emanuje tym mrozem, to znaczy, że żyje. Boże, spraw, żeby tak było. Bądź tak dobry, pozwól mu żyć! O, nie, ależ jestem sztywna!
Całym wysiłkiem woli odwracała głowę, niemal słyszała, jak kręgi szyjne skrzypią.
Nagle aż podskoczyła.
On leżał na swoim miejscu i nie spuszczał z niej oczu.
– Jordi – wyszeptała. – Ty jesteś przytomny!
Nie był w stanie odpowiedzieć.
– Jordi jest przytomny! – wrzasnęła.
Pedro i Flavia odwrócili się jak na komendę, starali się nawiązać z nim kontakt, ale skończyło się na wymianie spojrzeń. Było w nich mnóstwo pytań.
Pedro starał się, jak mógł, odpowiadać na pytania, malujące się w oczach Jordiego:
– Wkrótce będziemy na miejscu, zostało nam najwyżej dziesięć kilometrów.
Unni była zaskoczona.
– Co? Jesteśmy aż tak blisko?
– Tak jest. Więc wytrzymaj, Jordi. Antonio czeka gotów się tobą zająć. Pewnie ciekawi cię, co to za plaster masz na piersi? Unni ci to założyła. Amulet. Znaleźliśmy ten amulet w skrzyni, w trzeciej paczuszce. Unni uważa, że on należał do Urraki.
W oczach Jordiego pojawił się błysk.
– I z pewnością tak jest – potwierdziła Flavia. – Pamiętasz, rycerze powiedzieli przecież, że Urraca mogłaby ci pomóc. A potem Vesla i Gudrun zadzwoniły z pytaniem, co było w trzeciej paczuszce w skrzyni. Czy ty wierzysz, że amulet może ci pomóc?
– Flavia – upomniała ją Unni. – Masz zielone światło. Samochód znowu ruszył.
– Och, Pedro – skarżyła się Unni. – Widzę bardzo wyraźnie, że Jordi chce mi coś powiedzieć. Brak mu jednak sił. Czy nie masz jeszcze odrobiny kortyzonu?
– Skończył się już dawno temu, niestety. Zużyliśmy cały zapas lekarstw, jaki miałem. (Z mizernym skutkiem, pomyślał, ale głośno tego nie powiedział.)
– Jaka szkoda!
– Wkrótce będziemy na miejscu – pocieszała ją Flavia.
– Chyba że… – zaczął Pedro z wahaniem. – Zaczekajcie, możliwe, że mam jeszcze trochę…
– Tak? – niecierpliwiła się Unni.
– Mam zwyczaj schować czasami odrobinę w kieszonce wieczorowego garnituru na wszelki wypadek. Zaraz sprawdzę.
– Czy nie powinniśmy zaczekać, aż dotrzemy na miejsce?
– Nie, Flavia, to nie może czekać.
Wobec tego Flavia natychmiast zjechała na parking. Właściwie była to zatoczka dla autobusów, ale zdecydowali, że na pewno w najbliższym czasie żaden autobus tu nie przyjedzie. Unni na sztywnych nogach szła za Pedrem. Dygotała z zimna przy norweskiej mglistej pogodzie. Nie padało wprawdzie, ale lada moment mogło zacząć. Wracam do Hiszpanii, postanowiła. Najszybciej jak to możliwe. Razem ze zdrowym Jordim.
– Myślisz, że on się z tego wygrzebie? – spytała cicho, gdy Pedro wyciągał swój bagaż. Była tak przemarznięta, że z trudem trzymała się na nogach. Gdyby próbowała się pochylić, na pewno pękłby jej kręgosłup.
– Jeśli mam być szczery, Unni, to to wygląda marnie. Ale nie wolno nam tracić nadziei. Och, tak, mam to rezerwowe lekarstwo!
Zostało w kieszeni po ostatnim bankiecie. Kortyzon. Niewielka pociecha dla Jordiego, wygląda jednak, że łagodzi jego bóle przynajmniej na jakiś czas. Czy mogłabyś wyjąć strzykawkę?
Gorączkowo przygotowywali zastrzyk z drogocennej substancji.
Pedro wstrzyknął lekarstwo, potem pospiesznie wsiedli do samochodu, żeby pokonać ostatni odcinek drogi. Unni już wiedziała, gdzie się teraz znajdują, naprawdę niedaleko domu, przyjechali tylko od innej strony.
Jedna ręka Jordiego się poruszyła.
– Chyba mu lepiej – wyszeptała Unni i przysunęła się do niego, by go słyszeć. Mówił cicho, z wielkim wysiłkiem, tłumiąc atak kaszlu:
– Rycerze. Widziałem ich.
– Ale przecież znajdowałeś się w śpiączce?
– Tak. Widziałem ich wtedy. Z bardzo… bardzo daleka. Nie mogli podejść bliżej.
– Z powodu tego złego pudełka? No tak, rozumiem. Sądzisz, że oni chcieli z tobą rozmawiać?
– Tak – wykrztusił ochryple, zmęczony gwałtownym kaszlem.
Unni powtórzyła jego słowa siedzącym na przedzie. Flavia uważała, że trzeba zaczekać, aż znajdą się na miejscu, ale Pedro stanowczo się sprzeciwił.
– Tam może być za dużo ludzi, radosne powitania, zamieszanie.
Musimy się zatrzymać.
Flavia po prostu skinęła głową, nie dowiedzieli się, co myślała o takiej decyzji. Uśmiechała się tylko do Unni i szukała ustronnego miejsca, gdzie mogliby stanąć.
– Podróż z przeszkodami – powiedziała Unni z przepraszającym uśmiechem.
Flavia nigdy nie spotkała rycerzy. Chciała być z Unni i Pedrem, kiedy w niewielkim zagajniku pomagali Jordiemu wysiąść. Potem odstawiła samochód na drogę, na tyle daleko, by rycerze mogli być zadowoleni, a sama wróciła piechotą.
Przyszła na czas. Z powodu złego samopoczucia Jordi miał problemy z koncentracją i wzywanie rycerzy trwało dość długo.
Siedział skulony, oparty plecami o pień drzewa.
– Co się dzieje? – spytała Flavia.
– Ciii – szepnął Pedro. – Czekamy.
Flavia nie słyszała nadchodzących rycerzy, zobaczyła natomiast, że Unni kłania się głęboko, a Pedro pochyla niemal do samej ziemi.
Odwróciła się i podskoczyła przestraszona. Z jej gardła wydobył się stłumiony krzyk.
Konie wydawały się takie potężne. I stały tak blisko. Jeden potrząsał łbem i parskał bezgłośnie. Gdyby jednak zwierzęta były żywe, odczułaby jego ciepły oddech na twarzy, tak niewielka dzieliła ich odległość.
No i ten rycerz…! Flavia widziała kiedyś sfilmowanego „Hamleta” z Laurence'em O1ivierem w tytułowej roli. Przejmujący obraz ducha ojca Hamleta na zawsze wrył się jej w pamięć. I teraz było tak samo.
Pominąwszy, że filmowy duch miał odkrytą głowę, a rycerz nosił mnisi kaptur, widziała przed sobą te same białe oczy, tę samą, trupio bladą twarz, szary zarost, pełen goryczy wyraz ust. Flavia nie wiedziała tylko, że stoi przed donem Galindo de Asturias.
Zrobiła to, co Unni i Pedro, pochyliła się z największym szacunkiem.
Rycerze nie okazali jej zainteresowania. Oczy wszystkich zwracały się ku Jordiemu. Byli zmartwieni. Jordi przetłumaczył ich myśli.
W końcu don Federico zwrócił się do swego potomka, Pedra:
„Dobrze się stało, że znaleźliście amulet. On wzmacnia siły obronne organizmu przed wszelkimi złymi atakami. Bez niego nasz potomek i obrońca by sobie nie poradził. Twoje eliksiry i proszki też są dziełem wysoko postawionej sztuki magicznej. Ale żadna z tych rzeczy, ani amulet, ani twoja magia nie wystarczy”.
– Co więc mamy robić, wasza wysokość? Odpowiedział don Ramiro de Navarra. Zwracał się do Unni: „Musicie wykorzystać wasze pół godziny”.
– Teraz? – powtórzyła przemarzniętymi wargami. Nie, nie, tylko nie teraz, prosiła w duchu, głęboko rozczarowana. To miały być najpiękniejsze chwile w moim życiu!
No tak, ale chodziło o życie Jordiego. W tej sytuacji wszelkie piękne chwile muszą poczekać. To zrozumiałe samo przez się.
– Jakie pól godziny? – dopytywał się Pedro.
„Młodzi wiedzą – odparł przodek Unni, don Sebastian de Vasconia. – Jordi potrzebuje jak najwięcej miłości i ciepła, by pokonać straszne rany, jakie zadał mu podły Wamba. A nie może ich otrzymać, dopóki dziewczyna tak strasznie przy nim marznie”.
A więc wpadliście we własne sidła, moi szlachetni, rycerscy przyjaciele, pomyślała Unni złośliwie, ale bardzo się wystrzegała, by nie przekazać tej myśli szacownym gościom. Sprawiali wrażenie szczególnie wrażliwych, jeśli chodzi o krytykę.
Ale co będzie, jeśli Jordi nie zechce przyjąć mojej miłości? Jeśli on naprawdę traktuje mnie jak młodszą siostrę i nie zgodzi się na żadne czułości?
Na polecenie rycerzy opowiedziała Pedrowi i Flavii o owej obiecanej półgodzinie, że Jordi, przez kilka nędznych chwil, może się wobec niej zachowywać jak mężczyzna. Flavia posłała jej uśmiech, który zdawał się mówić: „No patrzcie, patrzcie!” Pedro przyjął wyjaśnienia z najwyższym spokojem, jak przystało na bywałego w świecie gentlemana.
Choć Pedro był z pewnością czymś więcej niż tylko bywałym w świecie panem. Danemu było także zaglądać poza granice drugiego świata.
Unni połykała łzy.
– Oczywiście, że możemy przeżyć te nasze obiecane chwile. Ale to ma być tutaj? W tym lesie?
– Nie, nie – zaprotestował pospiesznie Jordi. Najwyraźniej on też był poruszony do żywego nieoczekiwaną decyzją rycerzy. – Jedziemy do domu. Ja to wytrzymam.
Szczerze mówiąc, nie bardzo na to wyglądał. Rycerze jednak podziękowali za spotkanie, ledwie dostrzegalnie kiwając głowami, zawrócili tak gwałtownie, że Flavia omal się nie przewróciła, i zniknęli. Pedro poprowadził swoich przyjaciół do samochodu.
Dziesięć minut później, po konsultacjach przez telefon komórkowy, krążąc po ciasnych uliczkach, dotarli do willi.
Jordi rzeczywiście miał się wyraźnie lepiej, choć to przejściowe, po zastrzyku kortyzonu szedł do domu na własnych nogach, wspierany tylko przez Antonia.
Vesla i Gudrun były wstrząśnięte jego wyglądem, a przede wszystkim tym świszczącym oddechem. Wokół oczu miał prawie czarne obręcze, a przy jego czarnych włosach i białej cerze mógłby w każdej chwili podjąć się roli Feldmarszałka Śmierci.
Flavia szepnęła do Unni:
– Gdyby to się miało skończyć tragicznie, to pamiętaj, co ci powiedziałam: „Istnieje wielu najodpowiedniejszych”.
– Nie dla mnie – odparła Unni równie cicho. – Nie dla mnie!
Gudrun robiła sobie gorzkie wyrzuty:
– Jak my, na Boga, mogłyśmy umieścić Jordiego na poddaszu?
On przecież nie wejdzie tak wysoko po schodach!
Jordi otworzył dłoń i pokazał jej amulet.
– To pomoże mi przetrwać. Lekarstwo Pedra, które rycerze nazywają miksturą, i troskliwość was wszystkich, pozwoliły mi dojechać tutaj. Ale teraz wiem, że moi towarzysze podróży są głodni, wy zaś pewnie czekacie z obiadem, bo pachnie tak smakowicie. Mogę więc odpoczywać na kanapie w jadalni, kiedy wy będziecie jeść. Skoro wytrzymałem całą podróż z Hiszpanii, to mogę jeszcze trochę zaczekać. Zresztą ja też jestem głodny.
– To dobry znak – powiedziała Gudrun z ulgą. Unni wiedziała, że to kortyzon trzyma Jordiego na nogach. Tylko jak długo lekarstwo będzie działać?
Ułożono chorego wygodnie i podano mu dymiący talerz.
Gudrun miała okazję posługiwać się swoim angielskim i uważała, że idzie jej całkiem nieźle. Bez trudu wygłaszała nawet trudne formułki, jak choćby to, że Morten powinien mieć „the opportuniry to get education”, a Pedro był niebywale elegancki i uprzejmy.
Flavia rozmawiała ze swoim pasierbem, Mortenem, o sprawach, które interesują młodych ludzi. Nie popełniła ani jednego błędu, nie robiła nieprzychylnych uwag, nie komentowała jego zachowań, była szczerze zainteresowana jego przyszłością. Vesla i Antonio rzucali sobie nawzajem powłóczyste spojrzenia, pełne tajemnic, Antonio ponadto raz po raz wymieniał z Unni troskliwe uwagi na temat Jordiego.
Jak miło być znowu razem, w licznym gronie, w poczuciu bezpieczeństwa.
Popisowe danie Gudrun, jak się okazuje, Gudrun ma ich wiele, wychwalano pod niebiosa. Wielu zebranych przy stole uważało, że bardzo przyjemnie rozgrzewa i pali w żołądku. Kiedy Jordi zjadł tę odrobinę, jaką był w stanie w siebie wmusić, położył się i zamknął oczy. Unni była przerażona.
– Mam nadzieję, Gudrun, że to nie było za ostre? Jordi uśmiechnął się blado.
– Bardzo dobrze mi to zrobiło. A teraz Unni i ja zostawimy was na jakiś czas. Mamy z sobą do pomówienia.
Wszyscy zostali już wcześniej poinformowani o czasie obiecanym przez rycerzy i dobrze wiedzieli, co to oznacza. Gudrun tak się martwiła, gdzie kogo położyć, i nieoczekiwanie sprawa rozwiązała się sama.
Otóż Flavia zapytała nieśmiało, czy nie mogłaby się wyprowadzić do hotelu w mieście. Reszta, zdając sobie sprawę, że elegancka Włoszka przywykła do lepszych warunków, odetchnęła z ulgą.
– Pedro, pojedziesz ze mną? – spytała Flavia.
On akurat rozmawiał z Gudrun i odpowiedział odrobinę nieprzytomnie:
– Co? Nie. Nie dzisiaj, Flavio. Chcę wiedzieć, jak będzie z Jordim.
Przeprowadzę się do ciebie później. Ale weź samochód.
Pomachali Flavii na pożegnanie. Gudrun uświadomiła sobie, że w takim razie, gdyby Pedro zgodził się przespać tę jedną noc na poddaszu, to Unni i Jordi mogliby zająć dużą sypialnię.
Flavii nigdy by tego nie zaproponowała, ale Pedro gotów był natychmiast wprowadzić się na górę.
W tym właśnie momencie Flavia wróciła.
– Czyście wy czegoś nie zapomnieli? – zapytała. Nie, a o co chodzi?
– O skrzynię. Skrzynia nadal stoi w bagażniku.
O rany boskie! Pedro i Antonio wybiegli pospiesznie, żeby ją przynieść.
W końcu Flavia mogła opuścić willę.
Antonio odprowadził Unni i Jordiego do najpiękniejszej sypialni.
Zbadał chorego, zmierzył mu tętno i ciśnienie, stwierdził, że brat serce ma silne, ale jego płuca właściwie, choć to może zabrzmi przesadnie, nie istnieją.
– Nie mogłeś trzymać ust zamkniętych, ty głuptasie, kiedy Wamba miotał w ciebie zatrutym ogniem? – czynił Jordiemu żartobliwe wymówki.
Na skórze nadał widniały ślady poparzeń, koszula też została zniszczona.
– Ja wiem, że Jordi miał włosy na piersi, Unni – powiedział Antonio z uśmiechem. – Ty jednak możesz sobie to tylko wyobrazić.
Na szczęście skóra się zabliźniła, a koszula to niewielka strata. No, to życzę wam wszystkiego najlepszego. Daj mu, Unni, mnóstwo miłości. Wiem, że stać cię na to, musisz tylko w siebie uwierzyć.
Chciałbym nad Jordim czuwać w nocy, więc zamienimy się miejscami, kiedy już minie wasze pół godziny. Ty przeprowadzisz się do Vesli, a ja zamieszkam tutaj.
Antonio wie o mnie nieprzyjemnie wiele, pomyślała Unni. Czyżby domyślał się również, że czuję się traktowana przez Jordiego jak młodsza siostra?
– I pamiętaj, Unni – powiedział jeszcze Antonio. – Że ogień Wamby był bardzo zły. Gdyby Jordi miał w sobie jakieś zło, sprawa skończyłaby się znacznie gorzej, on sam mógłby się stać sługą zła.
Ale, jak widzisz, jest równie łagodny i delikatny, jak zawsze był. To pewnie dlatego rycerze pomyśleli, że warto postawić na twoją miłość do niego. Ze właśnie twoja miłość może go ostatecznie ocalić, zabliźnić tę straszną ranę, jaką zadał mu Wamba.
Rozumiesz?
Unni głośno przełknęła ślinę i skinęła głową. Nie była w stanie wykrztusić z siebie ani słowa.
Antonio uśmiechnął się dla dodania jej otuchy i poszedł. Drzwi zamknęły się za nim głośno.
Zostali sami.
W pokoju panowała cisza. Jordi leżał na posłaniu. Po badaniu miał na sobie tylko szorty. Unni nie bardzo wiedziała, co ma robić.
– Przykro mi z powodu tego, co się dzieje – powiedział Jordi. – Że musimy wykorzystać nasze pół godziny teraz, kiedy ja jestem półprzytomny.
Unni uśmiechnęła się. Usiadła na drugiej krawędzi łóżka, bo przy Jordim było jej okropnie zimno.
– Nie miałam zamiaru cię uwodzić – powiedziała rozbawiona.
– To by się skończyło kompletną klapą.
Chyba replika nie była zbyt szczęśliwa. Umilkli przestraszeni.
Roześmiali się znowu. Humor to wspaniały budowniczy mostów.
– A może moglibyśmy podzielić te pół godziny – zaproponowała Unni. – Kwadrans teraz, a kwadrans zostawmy na później.
Jordi słuchał z uśmiechem.
– Nie sądzę, żeby rycerzom spodobał się taki pomysł.
– Szczerze mówiąc, ja też w to nie wierzę. Jordi, czuję się strasznie bezradna. Nigdy przedtem nie byłam w takiej sytuacji.
– Co masz na myśli mówiąc „w takiej sytuacji”? Ze nigdy nie musiałaś się mierzyć z urazami zadanymi męskiemu ciału za pomocą czarów?
– No coś w tym sensie.
Jordi milczał przez jakiś czas. Kaszlał tylko strasznie. Unni zaczynała wierzyć w trochę niestosowny żart Antonia, że Jordi jest właściwie pozbawiony płuc.
– Nie ufasz, że twoja miłość jest wystarczająco silna? – spytał w końcu cicho.
– To akurat nie stanowi problemu. Trudność polega na tym, czy ty chcesz ją przyjąć.
– Dlaczego miałbym nie chcieć? Unni postanowiła złapać byka za rogi.
– Czy może nie jestem dla ciebie jak siostra? Jak młodsza siostra?
Mimo że siedziała odwrócona od niego plecami, czuła, że Jordi na nią patrzy.
– Siostra? Skąd ci to przyszło do głowy?
– Ech, to jeszcze w czasie, kiedy byliśmy w posiadłości. I ty właściwie nigdy mi nie okazałeś… silniejszych uczuć.
– Naprawdę?
– No tak. I nawet w tej szopie dróżnika, kiedy znajdowaliśmy się tak blisko siebie.
– Ale przecież okazywałem ci uczucia, miałem nawet… nie, zapomnij o tym!
Unni rozjaśniła się.
– Miałeś? Naprawdę? Z mojego powodu?
– Czy to takie dziwne? – mruknął.
– Tak. Dla mnie dziwne. Ale teraz się cieszę. Byłam taka wygłodniała zainteresowania z twojej strony, jakiegoś znaku, który by świadczył, że…
– Myślałem, że rozumiesz, co pragnę ci przekazać. Nie chciałem ci się narzucać, wiem, że nie jestem szczególnie pociągający – tłumaczył zdyszany.
Unni zwróciła się do niego.
– Ależ jesteś – powiedziała gorączkowo. – Jesteś przecież… – Przerwała sama sobie. – Tylko, Jordi, ty teraz bardzo źle wyglądasz.
– Wiem o tym.
– Nie, nie o to mi chodzi. Wzywaj rycerzy, niech się zacznie ten dany nam czas, zanim zemdlejesz. Chyba kortyzon przestaje działać.
– Masz rację. Czuję się też jakoś gorzej. Czy ty musisz siedzieć tak…?
– Nie, czekam tylko na trochę ciepła. Czy mogę zgasić światło?
– Unni, no coś ty – Jordi był wzruszony. – Oczywiście, zgaś. A ja tymczasem porozmawiam z rycerzami.
Unni była bliska płaczu. Ta chwila, na którą tak czekała! Ale jeśli tylko w ten sposób może uratować Jordiego, to z radością ją ofiaruje. Nie, nie z radością. Ale z całą miłością, jaką dla niego żywi.
Wstała z łóżka, zgasiła światło i rozebrała się pospiesznie.
Zdejmowała jedną część ubrania po drugiej, wszystko z wyjątkiem majtek. Z bijącym sercem wślizgnęła się do łóżka i położyła kawałek od Jordiego, by nie marznąć. On także wsunął się pod kołdrę, bo w pokoju nie było za gorąco. Ta prosta czynność była dla niego tak wyczerpująca, że Unni ogarnęły wyrzuty sumienia. Powinna była mu pomóc, ale ona zajmowała się zdejmowaniem z siebie ubrania.
Te wieczne wyrzuty sumienia, czy zdoła się z nimi wreszcie uporać? Ten, kto jako pierwszy powiedział, że kobiety rodzą się z wyrzutami sumienia, chyba nie wiedział, jak dalece ma rację.
Wszystkie kobiety z wyjątkiem Emmy, która nie miała nic wspólnego z czymś takim jak sumienie. Nie, nie wolno niszczyć takiej chwili rozmyślaniami o Emmie!
Boże, jaka jestem zdenerwowana, myślała Unni.
Nagle stwierdziła, że od Jordiego nie emanuje już chłód.
Zorientowała się, że jest coraz słabszy i w końcu całkiem ustał. Po raz pierwszy od spotkania w Stryn Jordi był ciepłokrwistym człowiekiem.
– Pół godziny rozpoczęte – oznajmiła i mówiła dalej normalnym tonem: – Postawię tutaj budzik ze świecącymi wskazówkami, to będziemy wiedzieć, ile czasu jeszcze mamy.
– Ani chwili do stracenia.
Wyciągnął do niej rękę. Nie zdążyli jeszcze rozgrzać pościeli, ale Jordi nie potrzebował takiego zewnętrznego ciepła. Jego mógł uratować tylko wewnętrzny żar.
– Jordi, jest we mnie mnóstwo miłości, którą mogę ci dać, ale jest też we mnie wielka nieśmiałość, która w tym przeszkadza.
– Oboje jesteśmy tak strasznie niedoświadczeni w tej dziedzinie.
Chodź do mnie. Nie wolno tracić czasu na rozmowy.
Unni starała się przełamać swoje kompleksy, że się do niczego nie nadaje, i przysunęła się do niego. Czuła dotyk jego wyniszczonego ciała i wiedziała, że wszystko zależy od niej, całe jego fizyczne i psychiczne życie, i ta myśl pozwoliła jej się rozluźnić.
Nigdy przedtem nie mogli sobie dać najmniejszej nawet pieszczoty, ale teraz przytulili się mocno do siebie, Unni oparła mu głowę na ramieniu, twarzą dotykała jego szyi. Jordi oplatał ją ramionami i całował jej włosy.
Unni wyszeptała:
– Rozmawiać wprawdzie nie powinniśmy, ale chyba mogę ci powiedzieć, jak bardzo cię kocham?
– Oczywiście, że możesz – uśmiechnął się.
Przesuwała dłonie po jego nagim ciele, rozkoszowała się dotykiem skóry, która zaczynała odzyskiwać naturalną miękkość po oparzeniu.
– Zawsze cię kochałam, Jordi – mówiła cicho, wdzięczna, że panuje ciemność i skrywa jej rumieńce. – Od tamtej chwili, kiedy zobaczyłam cię na lotnisku. Może najpierw było to tylko zainteresowanie, ale kiedy wróciłeś i pomogłeś mi w kolejce po bilety, byłam stracona. Nieodwracalnie. Nie istniał dla mnie na świecie nikt prócz ciebie. Szukałam cię, najdroższy, szukałam latami, ale przecież nic o tobie nie wiedziałam i to doprowadzało mnie do rozpaczy. Musiałam cię znowu zobaczyć. Bo wyobrażałam sobie, że w twoich oczach było coś, co świadczyło, że i ty byłeś zainteresowany mną.
– Bo byłem – wykrztusił gorączkowo i Unni zrozumiała, że znalazł się znowu w tym na wpół martwym stanie, w jakim był, zanim Pedro wstrzyknął mu ostatnią dawkę kortyzonu. Środek przestał działać, Unni wiedziała, że lada moment Jordi znowu zapadnie w śpiączkę. Śmiertelną śpiączkę. Zaczęła mówić gorączkowo, pieszcząc jednocześnie jego twarz, ramiona, piersi.
– A kiedy w końcu znowu cię zobaczyłam w Stryn, Jordi, wtedy przez moment miałam ochotę rzucić ci się w ramiona, bo zdołałam sobie wmówić, że ty i ja należymy do siebie. Ty jednak słuchałeś głównie Antonia, zresztą dlaczego nie miałbyś tego robić? Ale, mój Boże, jak ja cię kochałam, najdroższy, i potem też nic się nie zmieniło, choć nie miałam odwagi ci o tym powiedzieć.
Uniosła się i oparła na łokciu. Jej wzrok padł na amulet leżący na nocnym stoliku. Wzięła go i włożyła Jordiemu do ręki. Czule całowała ukochanego w czoło, w policzki, w usta, robiła to jednak nieskończenie ostrożnie, bo nie wiedziała, czy jest przytomny czy nie.
Ale był.
– Amulet powinien należeć do ciebie – wyszeptał ledwo dosłyszalnie. – Kiedy to wszystko się skończy, weź amulet. Dlatego, że cię kocham. Kochałem cię równie długo jak ty mnie.
– Dziękuję, najdroższy, chętnie przyjmę ten dar. Teraz jednak trzymaj go mocno i myśl o dobrej czarownicy imieniem Urraca.
Wiesz, ona jest po naszej stronie, na pewno by sobie tego życzyła Żebyś został uratowany. Jordi, ja nie mogę ciebie utracić! Chcę przeżyć z tobą długie życie, mieć z tobą wnuki…
– Czy przypadkiem nie przeskakujesz pokoleń? – spytał z uśmiechem.
– Owszem, ale ty wiesz, co mam na myśli. Nie chcę się wyrażać tak wprost.
– Jest w tobie tyle nieśmiałości, Unni. Na tym zresztą polega twój wdzięk. Ale… nie mogę już mówić dłużej…
– Nie mów, oszczędzaj siły – prosiła przestraszona. – Ja spróbuję przekazać ci moje.
Unni jako dziecko miała w ogrodzie sosnę. Wyrosła z samosiejki, pewnie wiatr przywiał nasionko z pobliskiego lasu. Kiedy Unni poszła do szkoły, drzewko było równe jej wzrostem. Rodzice uważali, że rośnie w nieodpowiednim miejscu, że psuje doskonałą symetrię ich ogrodu, ale Unni prosiła, by sosny nie wyrzucać, a rodzice nie potrafili jej odmówić. Przypominała sobie teraz, jak brała w ręce gałązkę, dotykała igieł i prosiła: „Daj mi swoją wolę życia, przekaż mi swoje wrodzone tajemnice, to ja ci w zamian oddam moje życiowe siły i wszelką energię”.
Czasami słowa się zmieniały. Jak wtedy, gdy mając dwanaście lat, zakochała się w pewnym chłopcu, swoim rówieśniku, wtedy prosiła sosnę, by dała jej swoją urodę, a ona w zamian odda jej radość, nadzieję i siłę. Unni wkrótce zapomniała o chłopcu, ale sosna rosła i potężniała, dawała rozległy cień w ogrodzie.
Przychodziła do swojej sosny po tym, jak spotkała na lotnisku Jordiego. Głaskała jej rozłożyste gałęzie, dotykała szorstkiej kory pnia i szeptała: „Przyjaciółko moja, jestem taka nieszczęśliwa.
Spotkałam jedynego mężczyznę, którego chciałabym mieć. Jak zdołam go odnaleźć? Przekaż mi swoją życiową mądrość, swoją cierpliwość i spokój, a ja w zamian usunę brunatne igły spod twojego pnia…”
Dopiero później pojęła, że to całkiem naturalne, iż stare igły brązowieją, wtedy jednak martwiła się o swoją przyjaciółkę.
Nagle uświadomiła sobie, że całą tę długą historię o sośnie opowiedziała szeptem, myślała jednak, że Jordi wciąż jest nieprzytomny. Łzy popłynęły jej z oczu. Zaciskała powieki, by je powstrzymać, i pieszcząc jego wyniszczone ciało, mówiła dalej:
– Najdroższy, ukochany Jordi, daję ci całą moją energię, całą życiową siłę, jaką posiadam, przelewam na ciebie. Oddaję ci moje tak zwane magiczne zdolności, żeby mogły cię ratować. Przelewam na ciebie za pomocą pieszczot całą moją bezbrzeżną miłość, ty zawsze byłeś obiektem moich westchnień i tęsknoty, a teraz, kiedy jestem przy tobie, niczego innego już nie potrzebuję, więc wszystko, co we mnie jest, oddaję tobie, chcę poświęcić własne życie, bylebyś tylko był zdrowy. Jesteś silny, zapamiętaj to sobie, niewyobrażalnie silny, potrafiłeś przeciwstawić się wszystkim złym mocom, które na ciebie nastawały. Rycerze są po twojej stronie. Urraca chciałaby cię uratować, gdyby tylko mogła, a ja prosiłam ją, by mi użyczyła trochę swojej magicznej mocy.
Łzy wciąż toczyły się po policzkach Unni, płacz dławił w gardle i nie mogła już wydobyć z siebie ani słowa, ale przesyłała mu swoje myśli i dłońmi, które były ciepłe, ba, rozpalone do gorąca, czego nigdy przedtem nie doświadczyła, tymi gorącymi dłońmi wciąż gładziła jego ramiona, twarz, głowę. Podniosła się na posłaniu, klęczała nad nim pochylona i całowała go długo, bardzo długo.
Wargi Jordiego zdawały się być martwe, ale nie lodowato zimne, jeszcze nie, więc istniała jakaś iskierka nadziei, że nadal żyje.
Odsunęła się w tył, położyła mu ręce na piersi, gdzie znajdowała się największa rana. Trzymała je tam bardzo długo, przekazując życiową energię do płuc. Skóra Jordiego płonęła pod jej dotykiem, kiedy przekazywała mu swoją bezgraniczną miłość. Nieśmiałość, która dotychczas nie pozwalała jej pokazać, jak bardzo go kocha, zniknęła, Unni czuła się niezwykle silna. Przepełniała ją taka moc, że wprost nie mogła oddychać. Teraz nie tylko jej ręce miały uzdrawiającą silę, lecz całe ciało. Wydawało jej się, że tego nie zniesie, że tego już dla niej za wiele, ale mimo to nie przerywała.
Czuła pulsowanie krwi na skroniach, czuła, że uda Jordiego, których dotykała swoimi udami, robią się coraz bardziej gorące, przyciskała nogi do jego nóg, by je również rozgrzać, głaskała jego ramiona i cieszyła się, że pod jej dłońmi stają się ciepłe. A może to ciepło wypływa z jego ciała?
Przez cały czas szeptała z drżeniem:
– Kocham cię, kocham cię ponad wszystko na ziemi, mam tyle uczuć, które chcę ci dać, tylko nie wiem, jak to zrobić, byś mógł i pragnął je przyjąć.
Nie chciała wzywać rycerzy, bo to była chwila jej i Jordiego.
Uważała jednak, że i oni mogliby coś zrobić. Ale co? Tego nie umiała powiedzieć.
Choć w pokoju było ciemno, przez okno wpadało dość światła, by mogła widzieć, że Jordi ma zamknięte oczy, a twarz odprężoną jakby… jakby nie żył? Nie, odepchnęła od siebie tę myśl, nie chciała takich negatywnych uczuć, w niczym tu nie pomogą. Powinna zachować niezłomną wiarę w to, że zdoła go uratować.
Po chwili wahania zsunęła ręce niżej i dotknęła zapadniętego brzucha. Mój kochany, czy ty nic nie jadasz? myślała wstrząśnięta, ale przypomniała sobie zaraz, że to przecież nieprawda. Tylko że w ostatnich dniach przeważnie znajdował się w śpiączce, a ta odrobina, jaką zjadł dzisiaj, nie nasyciłaby nawet ptaka.
Choć ptaki jadają skandalicznie dużo, pomyślała. Takie dziwaczne komentarze do rzeczywistości przychodziły jej do głowy w najmniej odpowiednich momentach.
Przesuwała rozpalone dłonie po jego brzuchu i biodrach, kości sterczały mu pod skórą niczym noże, Unni aż jęknęła. Mój Jordi, myślała. Coście wy zrobili z moim Jordim?
Zsunęła lekko w dół jego szorty, choć nie za bardzo, i całowała te wychudłe biodra, pieściła wargami brzuch, leżała tak przy nim przez chwilę. A potem ruszyła w górę, całowała brzuch tam, gdzie znajduje się przepona, całowała żebra i dotykała ustami skraju uszkodzonej skóry. Zostało tam jeszcze kilka niewielkich strupów, poza tym płytkie oparzenie zabliźniło się już całkiem.
To wnętrze Jordiego potrzebowało wielkiej uzdrawiającej siły, by można go było uratować. Jordi znalazł się jedynie na skraju przestrzeni objętej ogniem Wamby, ale opary trującego ognia tak uszkodziły jego płuca, że normalny człowiek padłby martwy na miejscu. Fakt, że Jordi przeżył tak długo, stanowił niezbity i bolesny dowód na to, jak dalece on normalnym człowiekiem nie jest.
Serce Unni krwawiło. A jej miłość wzrastała, była teraz silniejsza niż kiedykolwiek przedtem.
Przerwała próby rozgrzania Jordiego dłońmi, położyła się tylko u jego boku, przytuliła się tak mocno, jak mogła, z policzkiem przy jego chudym ramieniu, a płynące z jej oczu łzy spadały na piersi Jordiego. Starała się otoczyć go ciepłem swoich uczuć, gorącym oddaniem, chciała, by zrozumiał, że ma w niej przyjaciółkę gotową ofiarować życie za to, by on mógł żyć.
Westchnęła cicho, czuła się rozpaczliwie bezradna. Oddała mu już wszystko, prawie nic nie zostało.
Powoli rozrastała się w niej przerażająca świadomość: ciało Jordiego stawało się coraz zimniejsze.
Nie! Nie! szlochało w niej wszystko. To nie może być koniec! Nie tak!
Nagle jednak przypomniała sobie. Uniosła głowę i spojrzała na zegarek.
Pół godziny dobiegło końca.
I o ile mogła się zorientować, stan Jordiego nie poprawił się ani odrobinę. Raczej przeciwnie.
Po prostu nie potrafiła nic zrobić. Nie umiała.
Ubrała się i wyszła do reszty towarzystwa. Zdumiało ją, że nadal jest dość wczesny wieczór.
Z kuchni docierały do niej fragmenty wesołej rozmowy Vesli i Antonia, najwyraźniej to oni podjęli się posprzątania po obiedzie.
Pedro i Gudrun pogrążeni byli w dyskusji na temat wpływu pogody na gospodarkę. Na górze, w pokoju Mortena, dudniła muzyka.
Gudrun pierwsza dostrzegła pełną rozpaczy minę Unni i zastukała w sufit do Mortena. Muzyka ucichła, Morten zszedł na dół. Antonio i Vesla wyszli z kuchni.
– Nie udało mi się – jęknęła Unni żałośnie. – Zajrzyj do niego, Antonio.
Antonio poszedł, a pozostali czekali w napięciu.
– Myślisz, że sprawy przybrały niedobry obrót? – spytała Gudrun cicho.
Unni potrząsnęła głową, oczy miała pełne łez.
– Moim zdaniem to nieodwołalnie zmierza do końca. On już się nawet nie porusza.
Zaczęła płakać, Vesla usiadła przy niej.
– Zrobiłaś, co mogłaś.
– Ale to nie wystarczyło.
Milczeli. Nikt nie miał nic więcej do powiedzenia. Po chwili wrócił Antonio.
– Możemy się zamienić na pokoje, Unni? Unni zerwała się z miejsca.
– Ale on chyba nie…?
– Żyje, żyje – odparł Antonio uspokajająco.
– Kiedy wychodziłam, leżał bez ruchu…
– Może teraz swobodnie oddychać. Nie wiem, Unni, co zrobiłaś, ale już samo to, że oddycha, jest wielkim krokiem naprzód. Nie kaszle, nie musi walczyć o powietrze.
Unni wydała z siebie cichy, nieartykułowany dźwięk i wszyscy zrozumieli to jako wyraz bezgranicznej ulgi.
– Ale – ostrzegł Antonio – Jordi jest jeszcze bardzo daleki od wyzdrowienia. Na to trzeba czasu.
– To zrozumiałe – powiedziała Gudrun. – Ale tak bardzo się wszyscy cieszymy!
– Czy mogę do niego pójść? – poprosiła Unni przejęta.
– Nie teraz. Jordi śpi – odparł Antonio. – Dałem mu zastrzyk i powinniśmy zostawić go w spokoju. Nie trzeba mu przeszkadzać.
– A co myślisz o mnie? – spytała Unni cichutko z niepewnym uśmiechem.
Antonio roześmiał się głośno. Widać było, że odczuwa wielką ulgę.
– Jest tak, ja mówiłem. Jordi jest wyjątkowym człowiekiem.
Jego wszechogarniająca dobroć sprawiła, że atak Wamby nie był w stanie go zniszczyć. Choć przecież bardzo mu zaszkodził. Ale miłość Unni, amulet, lekarstwa Pedra, a także sam Jordi połączonymi siłami zwalczyli zło.
– Oraz twoja biegłość lekarska – dodała Gudrun. – Wszystko to razem złożyło się na wielką moc. Wamba nie miał szans!
W hiszpańskim więzieniu dwaj strażnicy siedzieli przed monitorami, na których widać było wszelkie ruchy na korytarzach i większość tego, co działo się w celach. Przed sobą na stole mieli długi chleb oraz półmisek z szynką i serami, przed każdym stał kubek z piciem.
Była północ, pozostawało jeszcze wiele godzin do zmiany warty.
– Patrz, tamten znowu zaczyna – stwierdził jeden ze strażników ochryple. Jego kolega kulił się, spoglądając na ekran monitora. – Nic na to nie poradzę, ale na jego widok włos mi się jeży na głowie i przenika mnie dreszcz.
– On się nie nadaje do więzienia. Takich ludzi powinno się zamykać w domu wariatów. I wiązać skórzanymi pasami.
– I trzymać z opaską na oczach. To potwór.
– Powinno się takiego zastrzelić.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Raz po raz któryś odłamywał kęs chleba i żul go. To znowu zjadał kawałek smakowitej, hiszpańskiej szynki i popijał głośno z kubka.
– Co on robi?
– Nie widzę dokładnie. To chyba jakiś rytuał czy co…
– Nawet ten jego koleżka się go boi. Facet powinien siedzieć w pojedynce.
– Na pewno! Widziałeś go bez koszuli?
– Widziałem. Nie daj Boże, wygląda jak dzikie zwierzę!
– Jak długo mamy go tu trzymać?
– Podobno ma stanąć przed sądem w przyszłym tygodniu.
– Mam nadzieję, że trafi na długo do więzienia. I nie będzie siedział u nas. Co oni na niego mają?
– Niewiele. Wkrótce znowu znajdzie się na wolności. Ale miał już przedtem wyroki, może to trochę pomoże.
– Całe szczęście. Nie chciałbym się z takim spotkać na drodze.
– Oj, nie! A czy ty też zauważyłeś to, co ja?
– Co takiego?
– Że z nim coraz gorzej.
– Rzeczywiście. Od czasu, kiedy go wsadzili, z każdym dniem jest gorzej. Parę dni temu pozwolili mu nawet na spotkanie z ukochaną, ale ona nie chciała mieć z nim do czynienia. Trzeba ci było zobaczyć jej twarz, kiedy uciekała z pokoju widzeń. Ten grymas przerażenia. A on dosłownie za nią ryczał. Wszyscy strażnicy musieli go trzymać.
– Pojąć nie mogę, co taka seksowna kobitka w nim widziała.
– Jego kumpel mówi, że jeszcze niedawno ten facet był całkiem w porządku.
– A co z tym kumplem? Jak to on ma na imię? Alfonso?
– Alonzo. Stary znajomy policji w wielu miejscach Hiszpanii. Ale żadnych dłuższych wyroków się nie dorobił. Taki drobny rzezimieszek.
– No, a panienka?
– Niekarana. Niedługo stąd wyjdzie, zresztą uwodzi sędziego.
Mówi, że jest Norweżką, ale obywatelstwo ma hiszpańskie.
– A reszta drani, których zgarnęliśmy?
– To płotki. Wiesz, tacy, co to szlifują podłogi w aresztach, ale przeważnie nie ma na nich nic konkretnego.
– Ale pracują dla tego, tam?
– Tak mi się wydaje. Teraz wszyscy są za kratkami, cała banda.
Podobno mają jakichś pomocników w Norwegii, ale tamtych też norweska policja wyłapała, więc akurat w tej chwili banda nie ma wielkiej wartości.
– Może nie – powiedział drugi ze strażników sceptycznie, ze wzrokiem skierowanym na to, co dzieje się w celi strasznego więźnia. – A może jednak.
Leon prosił i klął na przemian. Siedział na swojej pryczy i oczu nie spuszczał z zamka w drzwiach celi.
– Otwórz się – syczał przez zęby. – Otwórz się! Ja wiem, że potrafię cię do tego zmusić. Poczekaj, zaraz cię otworzę, ty przeklęty skoblu!
Koncentrował się ze wszystkich sił. Przekrwione oczy zaczynały go boleć, ręce to się zaciskały, to otwierały.
– Zapomniałem… Zapomniałem formułkę. Dlaczego, do cholery, tego nie pamiętam? Wszystko jest takie zamazane, niczego nie mogę sobie dokładnie przypomnieć.
Leon otarł pot z czoła.
– Dlaczego ta przeklęta Emma tak uciekała, jakby jej sam diabeł deptał po piętach? Już ja jej powiem, niech no tylko stąd wyjdę.
Wiem, że Alonzo też siedzi, ta kreatura. On się mnie boi. Ale Emmy teraz dostać nie może, a ja wyjdę stąd przed nimi. Żebym sobie tylko poradził z tym zamkiem, jak brzmi ta formułka? Myśl, Leon, myśl.
Formułka, której nauczyła mnie ta diablica, Urraca, zanim zerwała naszą współpracę. No i dlaczego to zrobiła? Moglibyśmy być niepokonani, gdybyśmy połączyli swoje magiczne umiejętności, uff, kręci mi się w głowie, wszystko jest takie niewyraźne, niczego nie mogę rozpoznać. Emma? Kim jest Emma? Nie znam żadnej Emmy.
Gdzie ja jestem? I kim jestem? Nie mogę się w tym całym zamieszaniu połapać. Wstał i zaczął szarpać kraty małego okienka w drzwiach celi. Ale te były mocne, przyspawane od góry i od dołu do stalowych drzwi. Nie ma możliwości, żeby je wyrwać.
– Wypuśćcie mnie! – ryknął. – W imieniu świętej inkwizycji wzywam was, wypuśćcie mnie stąd!
Za drzwiami pojawił się strażnik.
– Stul pysk, ty potworze! – syknął. – Obudzisz całe miasto!
W strasznej wściekłości Leon zdarł z siebie więzienną koszulę.
Strażnik gapił się na okropne sine znamię, jakie więzień miał na boku. Właściwie wyglądało ono obrzydliwie, jak wieloletnia rana, która nigdy się nie goi. Ale zrobiło się teraz większe, o wiele większe.
Z dreszczem obrzydzenia wrócił do pokoju strażników, odprowadzany ordynarnymi przekleństwami i wyzwiskami Leona.
Zamknął ciężkie drzwi na klucz i pogrążył się w ciszy dyżurki.
Jego towarzysz powiedział:
– Kogut zaczyna piać w sąsiednim obejściu. Dnieje.
– Dzięki niech będą Świętej Dziewicy – westchnął przybyły z ulgą. – Niedługo zjawi się dzienna zmiana.
Następnego dnia Antonio absolutnie zabronił, by ktokolwiek prócz niego odwiedzał Jordiego. Rekonwalescent potrzebował odpoczynku, dostał wszelkie niezbędne lekarstwa i już to samo było wielkim obciążeniem dla jego zniszczonych płuc. Teraz śpi i prawdopodobnie będzie spał też i przez następny dzień.
Wszyscy to, oczywiście, akceptowali. Wszyscy byli też zgodni co do tego, że nie należy podejmować tematu zagadki rycerzy, dopóki Jordi nie będzie mógł brać w tym udziału. Dzień zresztą mijał szybko, było mnóstwo pracy, jak to w nowym domu, do którego zjechało wiele osób.
Morten ćwiczył pod opieką Antonia i Vesli, którzy nachwalić się nie mogli, jak wielkie czyni postępy. Właściwie był wyrehabilitowany. Jakieś konsekwencje wypadku będzie, rzecz jasna, odczuwał zawsze, ale nie na tyle dokuczliwe, by nie mógł tego znieść.
Gudrun i Pedro wiele z sobą rozmawiali. Mieli mnóstwo wspólnych zainteresowań i to samo poczucie humoru – bardzo dyskretne, w typie raczej angielskim niż skandynawskim czy hiszpańskim. Różniące się od poczucia humoru Unni, nie mówiąc już o dość surowym dowcipie Mortena.
Unni pożyczyła od Vesli starą maszynę do pisania, niemal przez cały dzień siedziała w swoim pokoju i pisała. Morten proponował jej swój komputer, ale podziękowała, ta maszyneria budziła w niej pełen szacunku lęk.
Po południu wpadła na chwilę Flavia. Dzień spędziła na zakupach i teraz wszyscy dostali od niej małe, wzruszające upominki. Na obiedzie zostać nie mogła, bo umówiła się z dawną przyjaciółką.
Wszyscy rozmawiali ściszonymi głosami i chodzili niemal na palcach, by nie przeszkadzać Jordiemu. Antonio był im za to szczerze wdzięczny.
Następnego ranka Jordi się obudził i Unni mogła do niego na chwilę wejść. Leżał w czystej szpitalnej koszuli z krótkimi rękawami, którą Antonio przyniósł do domu, i z jednym ze swoich najcieplejszych uśmiechów wyciągał do Unni rękę.
Ona rozpromieniła się jak wschodzące słoneczko. Stała z ręką w jego dłoniach i patrzyła na niego z oddaniem, które o mało nie rozerwało jej serca na strzępy.
– Dziękuję za wczorajszy wieczór, Unni – powiedział Jordi tym głęboko zmysłowym głosem, który kiedyś wzbudził w niej tyle uczuć. – To znaczy przedwczorajszy, chciałem powiedzieć.
Ona przyjęła to z jeszcze szerszym uśmiechem. Nie zachowuj się jak idiotka, upominała sama siebie, ale była po prostu uszczęśliwiona.
– I dziękuję ci za historię o sośnie – mówił dalej Jordi. – To bardzo piękna opowieść i właśnie czegoś takiego potrzebowałem.
Uśmiech Unni zbladł.
– Słyszałeś ją? – spytała z wytrzeszczonymi oczyma.
– Kochanie, ja słyszałem wszystko. I wszystko czułem. Tylko nie byłem w stanie się poruszyć ani w żaden sposób nawiązać z tobą kontaktu.
– Oj – jęknęła Unni.
Jordi roześmiał się z wielką czułością.
– Ty naprawdę jesteś bardzo nieśmiała. I bardzo cię za to lubię.
Nie zniszczyłaś niczego zawczasu.
Zawczasu? zastanawiała się, a lodowate szpileczki sunęły w górę ramienia i paraliżowały jej rękę. Kochany, to było nasze pół godziny!
Nie mamy wiele szans być ze sobą tak blisko. Zapomniałeś?
Kiedy wciąż stała, czerwona jak piwonia, z pełnym bezradności wzrokiem, Jordi powiedział:
– Usiądź, proszę. Muszę ci porządnie podziękować. Przycupnęła na skraju łóżka, a on przyciągnął ją do siebie i całował tak długo, aż wargi zrobiły jej się całkiem fioletowe z zimna, a ona cała zesztywniała i znowu nie była w stanie się ruszyć.
Jordi dopiero teraz uświadomił sobie, co zrobił, i Z bolesnym jękiem wypuścił ją z objęć. Zasłonił twarz dłońmi.
– Tak mi przykro, Unni. Naprawdę bardzo mi przykro. Myślałem, że wciąż jeszcze trwają te cudowne chwile z przedwczoraj.
– Nic nie szkodzi – odparła zdrętwiałymi wargami. – Najważniejsze, że wiemy, jak bardzo się kochamy. Dzięki temu poradzimy sobie ze wszystkim.
Znowu spontanicznie wyciągnęła do niego rękę, ale natychmiast ją cofnęła.
– Ech, to beznadziejne, nie móc cię dotknąć ani się do ciebie zbliżyć, bo zaraz grozi katastrofa! Ale wiem, że mam twoją miłość, i to mi wystarczy – powiedziała z uśmiechem. – Na razie.
Jordi nie był w stanie jej odpowiedzieć.
– Antonio chce, żebym został jak najdłużej w łóżku – zmienił temat. – Ale ja protestuję. Nie wydaje mi się to konieczne. On twierdzi, że minie dużo czasu, zanim będzie mógł mnie uznać za całkiem zdrowego.
– Najważniejsze, że wszystko jest na dobrej drodze.
– Oczywiście! Kryzys minął. Dzięki tobie.
– Pomogła też Urraca i mnóstwo innych. Myślę jednak, że naprawdę potrzeba dużo czasu, żeby odtworzyć nieistniejące płuca.
– Niestety, to prawda. Ale zwycięstwo należy do nas.
Pokonaliśmy Wambę. Definitywnie i nieodwołalnie. To główna sprawa.
– Tak jest, pokonaliśmy go. Jesteśmy niezwyciężeni!
Flavia nie była rannym ptaszkiem, mimo wszystko jednak zdążyła przyjechać na lunch. Jeżeli chodzi o ścisłość, to wszyscy zaspali tego ranka i do śniadania po prostu nie miał kto siadać, w miarę, jak się pojawiali, każdy wypijał w kuchni kawę i już.
Flavia została poinformowana o stanie Jordiego i pozwolono jej wejść do niego na chwilę. Zastała tam Unni, która jednak zaraz się ulotniła, by dwoje starych przyjaciół mogło porozmawiać w cztery oczy.
Jordi czuł się na tyle silny, że zlekceważył zalecenia młodszego brata i nie chciał leżeć w łóżku.
– Albo będę mógł zejść do was – oznajmił Flavii. – Albo wy przeniesiecie się do mnie z lunchem.
– Znakomicie! – ucieszyła się Flavia. – Mam różne nowiny do przekazania, włóż więc na siebie coś przyzwoitego i możesz mi dotrzymywać towarzystwa przy stole!
No i było tak, jak chciała. Bo zazwyczaj było tak, jak chciała Flavia. Mimo że Antonio burczał coś na temat braku odpowiedzialności, Jordiemu pozwolono siedzieć przy stole. I mimo że był blady, chudy i wynędzniały, w jego oczach widzieli wolę walki.
– Miałaś nam przekazać jakieś nowiny, Flavio – przypomniał Pedro.
– No właśnie, i są to nowiny dosyć szczególne. Nie podobało mi się, że mieszkacie tak wszyscy razem. Ktoś mógłby zaatakować…
– Nie martw się, jesteśmy dobrze ukryci – uspokajał ją Morten.
– To prawda, ale istnieją możliwości wytropienia ludzi, jeśli tylko ktoś bardzo chce. Zatelefonowałam więc do hiszpańskiego więzienia, w którym siedzi Leon, żeby się upewnić, że on i jego kompani nadal są pod kluczem.
Zrobiła retoryczną pauzę.
– No i…? – niecierpliwił się Pedro.
– Są. Wszyscy, jak jeden mąż. Ale z Leonem coś się stało.
– Coś się stało? – powtórzył Antonio. – Mam nadzieję, że wszedł w drogę na przykład plutonowi egzekucyjnemu albo wpadł na minę czy coś w tym rodzaju i w konsekwencji zniknął z powierzchni ziemi.
– Niestety, nic takiego. On… W nim dokonuje się przemiana. Z dnia na dzień głębsza.
– Tylko nie mów, że stał się człowiekiem religijnym, bo nie uwierzę – stwierdził Jordi sucho.
– Nie, nie – Flavia mówiła tym samym tonem co Jordi. – To coś dużo gorszego. Coś trudnego do pojęcia. Zmienia się cała jego osobowość pod względem psychicznym, lecz także zewnętrznie.
– To możliwe? – zdziwiła się Vesla.
– Naprawdę niełatwo w to uwierzyć, ale tak jest. On się naprawdę zmienia. Pod wszelkimi względami staje się, jak mi mówiono, bardziej prymitywny, także głos mu się zmienił, stał się niski, ordynarny, on cały się jakby rozrasta, włosy ma siwe, potargane, ryczy i warczy na ludzi, odprawia jakieś dziwaczne rytuały czy ceremonie, zdające się nie mieć celu ani sensu. Sam sprawia wrażenie zagubionego, jakby nie pojmował tej przemiany, a wszyscy się go śmiertelnie boją. Nikt z jego bandy nie chce mieć z nim do czynienia. Emma okazuje mu obrzydzenie, a najgorsze jest to, że… Nikt z zebranych przy stole nie mógł jeść. Z niepokojem wpatrywali się we Flavię.
– Otóż on ma na boku jakąś ranę. Z początku wyglądało to jak plama na skórze, która go swędziała. Teraz to jest otwarta rana, która powiększa się z każdym dniem i na którą nie można patrzeć, taka jest obrzydliwa.
– Rana? – spytał Pedro dziwnie bezdźwięcznie. – Rana na prawym boku?
– Ech, nie bardzo wiem… No tak, to prawda, dyrektor więzienia mówił o prawym boku. Zgadza się. Skąd o tym wiedziałeś?
Pedro spojrzał na Unni i westchnął.
– Nie mam pojęcia, ile ty wtedy widziałaś, Unni. Być może tylko ja i Elio mogliśmy to zauważyć.
Unni siedziała nieporuszona. Domyślała się, co teraz nastąpi.
– Co ty chcesz powiedzieć, Pedro? – niepokoił się Antonio.
Hiszpan zwrócił się do Jordiego.
– Ty wiesz, prawda? Jordi skinął głową.
– Tak, chyba wiem, co masz na myśli, Pedro.
– No to powiedzcie nam w końcu! – poganiała ich Flavia niecierpliwie.
Pedro był w bardzo złym nastroju.
– Kiedy Wamba ruszył do ataku na Jordiego, strumień ognia ledwo musnął naszego przyjaciela. I Jordi jest dobrym człowiekiem.
Powiedziałbym nawet, nadzwyczaj dobrym. Ale kiedy odrąbał potworowi głowę, to ta głowa, spadając, trafiła w Leona, w jego prawy bok. A Leon dobrym człowiekiem nie jest, wprost przeciwnie.
Zaległa kompletna cisza. Cisza pełna grozy.
Unni dostała mdłości. Chwyciła rękę Jordiego i trzymała ją kurczowo, choć teraz on był znowu taki lodowato zimny jak dawniej.
– Więc ty myślisz – Morten zwrócił się do Pedra złowieszczym głosem. – Więc ty myślisz, że Leon jest na najlepszej drodze, by przemienić się w…
– W Wambę – dokończyła Vesla.
– Szczerze mówiąc na to wygląda, jakkolwiek nieprawdopodobnie to brzmi. Tylko co w tej historii nie jest nieprawdopodobne? Tak, jest tak, jak mówię. Leon został naznaczony stygmatem czarownika.
Wszyscy potrzebowali trochę czasu, by się oswoić z tą myślą.
Nie, nie, żaliła się Unni w duchu. Przecież nie dalej jak godzinę temu cieszyliśmy się oboje z Jordim, że Wamba został pokonany.
Tymczasem niczego takiego nie dokonaliśmy, raczej przeciwnie!
Leon i Wamba są teraz jednym, czy można sobie wyobrazić potworniejszą kombinację?
Najgorsze dla wszystkich było podejrzenie, że Leon mógłby przejąć magiczne zdolności Wamby. Wtedy byłoby z nimi naprawdę źle!
Przy stole zapanował nastrój przygnębienia, beznadziei i rozpaczy.
– Ciekawe, czy Leon wie, co się z nim dzieje? – zastanawiała się Gudrun.
Pedro posłał jej pospieszny uśmiech.
– Nie sądzę. Jest kompletnie oszołomiony, nie rozumie swojej sytuacji. Przypuszczalnie stoi jedną nogą tu, drugą tam, nie uważasz, Flavio, że tak właśnie jest?
– Też mi się tak wydaje. Bo przecież Leon nie jest chyba potomkiem Wamby? Ani też w przeszłości nie był czarownikiem?
– Nie, nic podobnego, Leon pochodzi od jednego z mnichów.
Nie, nie, Leon nigdy nie miał nic wspólnego z Wambą. Ma tylko ciało odpowiednie dla czarownika, który pragnąłby się odrodzić, ulokować swego ducha w ciele kogoś innego. Nie mógł wykorzystać do tego celu Jordiego, bo Jordi ma zbyt silny charakter. No a Leon świetnie się nadawał na ofiarę. Morten jęknął.
– Kiedy nareszcie będzie koniec tym wszystkim okropieństwom?
– No właśnie, ciekawe – westchnął Pedro.
Unni wyczuwała nastrój napięcia, panujący przy stole, całkiem niezwiązany z ponurym tematem rozmowy. Przyjmowała takie sytuacje bez entuzjazmu, najchętniej by się pozbyła tego rodzaju zdolności. Przyglądała się po kolei wszystkim zebranym. Morten był lekko naburmuszony, zresztą przeważnie taki bywał. Antonio wyglądał na zatroskanego. Nic dziwnego, ani nieoczekiwana zmiana w całej historii, ani stan Jordiego nie nastrajały optymistycznie.
Vesla sprawiała wrażenie nieobecnej duchem, jakby miała jakieś własne problemy. W końcu Unni napotkała spojrzenie Jordiego, dostrzegła w nim zachwyt i wyraz oddania, co odwzajemniła uśmiechem. Gudrun nigdy nie wyglądała lepiej niż dzisiaj, była zadowolona w jakiś inny sposób. Choć Unni przypomniała sobie, że przed południem, w kuchni, widziała Gudrun ocierającą ukradkiem oczy. Pedro przewodniczył zgromadzeniu, wyrażał się zwięźle i precyzyjnie, Flavia zaś uważnie oglądała swoje paznokcie, widocznie na lakierze porobiły się rysy.
Nie, Unni niczego szczególnego nie mogła zaobserwować. Mimo to miała wrażenie, że coś się tu dzieje.
Dlaczego raz po raz przypominała sobie słowa Flavii, że „istnieje wielu najodpowiedniejszych?” A może Flavii chodziło o Jordiego?
Może on ma inną?
Jaką inną, Boże drogi, już kiedyś taka myśl przyszła jej do głowy, ale ją od siebie odepchnęła. A Vesla? Co takiego dręczy Veslę?
Pedro zapytał zdecydowanie:
– Czy wszyscy zjedli?
– Ja nie jestem głodna – powiedziała Unni, a wielu ją poparło. Po prostu stracili chęć do jedzenia. Razem posprzątali ze stołu.
Pedro zaproponował, by zaraz potem zabrali się do odczytywania papierów, znalezionych w skarbie Santiago. Przystali na to chętnie, tylko Flavia miała najpierw życzenie:
– Dopóki jeszcze siedzimy przy stole… tak, proszę wszystkich, którzy stoją, żeby znowu usiedli. Jak wiecie, znaleźliśmy się w beznadziejnej sytuacji. To bardzo trudne…
Wyciągnęła ręce.
– Spójrzcie na mnie, drodzy przyjaciele, splećmy ręce w łańcuchu wokół stołu i pomódlmy się! O co, czy do kogo będziecie się modlić, to już wasz prywatny wybór, ale tak czy inaczej potrzebujemy wsparcia siły wyższej.
Zrobili, jak prosiła, choć początkowo z wahaniem. Unni nie powinna siedzieć obok Jordiego, to oczywiste, ale kiedy on wyciągnął rękę do Gudrun, krzyknęła:
– Nie!
Wszyscy spojrzeli na nią pytająco.
– Przepraszam – szepnęła. – Ale mam wrażenie, że Gudrun też wyczuwa chłód Jordiego.
– To prawda – potwierdziła babka Mortena. – Może nie tak intensywnie jak ty, ale rzeczywiście marznę w pobliżu Jordiego.
Skąd o tym wiesz?
– Przypomnij sobie nasze pierwsze spotkanie, Gudrun. Kiedy jechaliśmy do Gramannsgard i ja siedziałam obok Jordiego w samochodzie, to ty wiedziałaś, z czyjego powodu tak okropnie marznę. Musiałaś wyczuwać płynące od niego zimno.
– Masz rację, wyczuwałam.
Morten, jak zwykle, zgłaszał mnóstwo zastrzeżeń.
– Dlaczego akurat ty, babciu, to czujesz? Przecież nie jesteś zakochana w Jordim?
– Oczywiście, że nie – odparła Gudrun. – Ale my z Jordim od samego początku mieliśmy szczególne zrozumienie dla innych, prawda, Jordi?
– Prawda – przytaknął. – Zrozumienie dla bliźnich. Nie potrzebujemy żadnych słów, po prostu więcej czujemy.
– Jakie to piękne – westchnęła Vesla. – Szczerze mnie to wzruszyło.
– I mnie – przytaknęła Unni.
– Ale przecież wszyscy lubimy Jordiego – wtrącił Morten.
– Tak jest – potwierdził Pedro. – Tylko widzisz, w uczuciach jest tak wiele niuansów.
– Mówcie, mówcie dalej, jak bardzo mnie lubicie – śmiał się Jordi.
Bardzo to poprawiło nastrój. Zamienili się miejscami, Jordi otrzymał „neutralnych” sąsiadów, łańcuch został zamknięty.
Unni nie bardzo wiedziała, do kogo ma się modlić. Zwykle zwracała się do bardzo wielu świętych, duchów, aniołów i kogo tam jeszcze na raz. A teraz nawet nie zdążyła się zdecydować, gdy Flavia już uniosła głowę i rozerwała łańcuch.
– To były bardzo uroczyste minuty – westchnęła. – To co, Pedro, możemy spojrzeć na papiery?
Kiedy poszedł je przynieść, Unni i Vesla przekomarzały się na temat, która z nich pierwsza przeczyta grzeszne pamiętniki Estelli.
Unni wygrała argumentem, że zna hiszpański lepiej niż Vesla.
Pedro, który tymczasem wrócił, ostudził ich zapał. Dziennik, czy jak to nazwać, powinien poczekać, najpierw trzeba przejrzeć inne papiery.
– Masz dość sił, by nam towarzyszyć, Jordi?
– Za nic na świecie z tego nie zrezygnuję, ale… czy mógłbym usiąść na kanapie?
Pedro zatroszczył się, by wszyscy mieli wygodne miejsca. Jordi zajął połowę kanapy, nogi oparł na kolanach Gudrun, siedzącej na drugim jej końcu. W pokoju znajdowała się jeszcze jedna kanapa, a właściwie duży narożnik, na którym rozsiedli się Vesla i Antonio, Unni i Morten. Dla Flavii i Pedra były wygodne fotele. Wszystkie te wspaniale meble zostały tutaj przywiezione z małego mieszkanka Vesli. To była jej największa inwestycja, kiedy zamieszkała samodzielnie. No i teraz bardzo się przydały.
– Jest tu kilka spraw, które mnie bardzo zainteresowały – zaczął Pedro, przekładając ostrożnie rozpadające się arkusze i odkładając na bok te, których na razie nie potrzebował. Z listem dona Felipe już skończyliśmy. Z drzewem genealogicznym też. Teraz chciałbym się zapoznać z tak zwaną teorią Santiago i z tym prastarym listem…
Pedro jest dzisiaj jakiś nieswój, zauważyła Unni. Czy to z tego zmartwienia zrobił się taki nerwowy? I to przez cały dzień, nie dopiero teraz, kiedy usłyszeli szokujące nowiny na temat Leona.
Jego szczupła, szlachetna twarz była ściągnięta i skoncentrowana, bardzo rzadko spoglądał na otaczające go osoby. Jakby miał jakiś dylemat lub na przykład dręczył go konflikt sumienia, Unni nie potrafiłaby tego określić.
Pedro mocno ściągnął brwi.
– Dziwne – rzekł. – Niech no jeszcze raz spojrzę… Tu mamy drzewo genealogiczne, tu jakieś mało interesujące papiery. List dona Felipe… – Przejrzał wszystko jeszcze raz, zajrzał do skrzynki. – Tu też nie ma! Ani teorii Santiago, ani tego starego listu!
– Co u licha? Wszyscy byli głęboko poruszeni.
– Jak się to mogło stać? – zawołała Flavia przerażona. – Czy może ktoś z was to wziął?
Wszyscy stanowczo zaprzeczali.
– Nikt niczego nie pożyczył? – spytał Pedro jeszcze raz bardzo stanowczo. Teraz wyraźnie było widać, że to człowiek władczy, nawykły do zarządzania. Z pewnością często się zdarza, że ludzie przed nim drżą.
Na chwilę zaległa kompletna cisza, potem Unni powiedziała niepewnie:
– Ja sobie niczego nie pożyczyłam. Ale wtedy, w Saragossie, pamiętacie, kiedy Pedro wziął Jordiego do siebie, żeby przy nim czuwać, Elio i ja weszliśmy jeszcze do pokoju Jordiego. I ja spytałam Elia, czy myśli, że mogłabym przejrzeć papiery, które leżały na stole.
On się wahał, w końcu jednak przystał na to pod warunkiem, że będę bardzo ostrożna. Naprawdę bardzo się starałam. Starego listu w ogóle nie dotykałam, natomiast siedziałam dość długo i przepisałam kawałek „teorii Santiago”. Tego w ogóle były dwie strony, a ja przepisałam jakieś dwie trzecie pierwszej. Przerwałam, bo to było dla mnie za trudne. Ale zapewniam, że odłożyłam papiery na miejsce, bardzo ostrożnie i starannie, schowałam je do skrzyni, a drzwi pokoju zamknęłam na klucz. Mogę złożyć przysięgę.
Pedro miał ponurą minę. Unni została uratowana przez Flavię.
– Tak było, ja je przecież widziałam. W gospodzie w Niemczech, wtedy jeszcze znajdowały się na miejscu.
Jordi również przytakiwał. Pedro przyjął wyjaśnienia.
– Musiały zginąć później. Ale kiedy? Zastanawiali się. Cała czwórka, która podróżowała samochodem: Pedro, Flavia, Unni i Jordi, myślała z takim natężeniem, że mało brakowało, a słychać by było trzask. Kiedy, kiedy, na Boga, zostawili skrzynkę bez opieki? A poza tym zawsze zamykali samochód.
– Jest jeden wątpliwy moment – stwierdziła Flavia. – Przedwczoraj wieczorem, już tutaj. Zapomnieliście przecież skrzynkę w samochodzie.
– Masz rację, zapomnieliśmy – przyznał Pedro. – I samochód nie był zamknięty.
– Ale nikt nie mógłby znaleźć skrzynki w tajnym schowku za bagażnikiem – protestowała Unni.
Odpowiedziała jej Flavia:
– Kiedy zamierzałam przedwczoraj wieczorem wyjechać, skrzynka była nie w tajnym schowku, ale w bagażniku, stała sobie w kącie.
– Ja też to pamiętam – potwierdził Antonio, który przynosił skrzynkę do domu. – A ty, Flavio, jej nie przestawiałaś?
– Nie, no coś ty? Ja jej dotknęłam tylko raz, w Niemczech. Nie zdołałabym jej podnieść, bo jest ciężka jak ołów.
– Ona jest z ołowiu – wtrącił Pedro. – Czy któreś z was wyjmowało ją ze schowka za bagażnikiem?
Antonio głośno myślał:
– Wyjmowaliśmy z tego schowka różne rzeczy. To przecież możliwe, że przestawiliśmy skrzynkę, wcale się nad tym nie zastanawiając.
Roztrząsali sprawę na wszystkie strony, zawsze tak jest, kiedy coś zginie, i wszyscy czuli się kiepsko. Lęk przed podejrzeniem, spekulacje, kto z pozostałych mógł być winien, żal za utraconym…
Antonio zatelefonował do więzienia, w którym siedział Kenny i reszta norweskich współpracowników Leona. Ale cała grupa nadal pozostawała za kratkami, bo wszyscy mieli jakieś dawne sprawki na sumieniu.
Dla pewności Pedro sprawdził jeszcze raz, czy i hiszpańscy więźniowie nie wydostali się na wolność. Nie wydostali się.
Hiszpański arystokrata oparł się wygodnie w fotelu.
– Wiemy na pewno, że Leon nie ma więcej współpracowników.
Przypuszczam, że nigdy nie chciał dzielić się zdobyczą ze zbyt wieloma ludźmi. Cokolwiek by było tą zdobyczą, czyli tym skarbem, którego szuka. – Pedro długo i z powagą przyglądał się zebranym. – A to by znaczyło, moi przyjaciele, że w tej sprawie istnieje jeszcze trzeci uczestnik. I że znajduje się on tutaj, w Norwegii. Poza tym wie, gdzie my mieszkamy!
– Trzeci uczestnik? – jęknęła Vesla, – To chyba niemożliwe!
Pedro się zastanawiał. Właściwie głośno myślał:
– Jeden z norweskich kompanów Leona musiał się wygadać, może w jakimś barze, przy piwie, pochwalił się komuś niezainteresowanemu? I ten ktoś uległ gorączce poszukiwaczy skarbów?
– Tak, tylko co właściwie jakiś skarb ma z tym wspólnego? – zapytała Unni niecierpliwie. – Nie słyszeliśmy przecież o żadnym skarbie w związku z tragedią rycerzy.
– Nieprawda, słyszeliśmy – zaprotestował Jordi. – Nie mogę sobie tylko przypomnieć, w jakim kontekście to było. Ale, niezależnie od okoliczności, dla nas skarb jest bez znaczenia.
Wszyscy się z nim zgadzali. W ich przypadku należało rozstrzygnąć sprawy życia i śmierci. Problemem był wyścig z czasem.
I właśnie czas martwił Unni coraz bardziej. Antonio wyraźnie powiedział, że Jordi musi odpoczywać, i to bardzo długo. Z tą raną, jaką otrzymał, powinien już dawno nie żyć. Teraz jednak dostał jeszcze jedną szansę na wyzdrowienie. Nie wolno tej szansy zaprzepaścić.
Unni rozumiała to bardzo dobrze, ale czas, czas naglił! Bez Jordiego zaś pozostali niewiele byli w stanie zdziałać.
– Nnno, Unni – cedził Pedro złowieszczym głosem, ale z wesołym błyskiem w oczach. – Twoja niesubordynacja wyjdzie nam chyba mimo wszystko na dobre.
– Jak to? – zdziwiła się niemądrze.
– Szczerze mówiąc to niewybaczalne, że nie pytając mnie ani Jordiego o pozwolenie, przeglądałaś papiery. Teraz jednak może się to przydać.
Unni zdążyła tymczasem zrozumieć, o co chodzi. Zerwała się z miejsca i szybko przyniosła swój koło – notatnik. Opadła razem z nim na kanapę. Morten próbował ukradkiem zaglądać w notatki, ale ona gwałtownie się cofnęła.
– Taki jesteś ciekaw moich tajemnic?
– Tajemnic, ha! I co tam zapisujesz? „Dzisiaj kupiłam torebkę lukrecjowych cukierków?”
– To nie jest pamiętnik – odparła Unni z godnością. – A poza tym tobie od lukrecji skacze ciśnienie, więc się lepiej zbadaj, podglądaczu!
Morten zrobił żałosną minę.
– Boże, jak mi brakowało tych kłótni z tobą, Unni – mruknął. – Wszystko się teraz zrobiło takie poważne.
– No właśnie – westchnęła. – Wielka szkoda. Szukała w notatniku odpowiedniej strony, zebrani wokół niej zauważyli, że notatnik jest zapisany prawie do końca. To nie pamiętnik? W takim razie co?
– Obawiam się, że moje pismo nie jest zbyt wyraźne – zaczęła.
– Tak? To jest pismo? – pisnął Morten. – Myślałem, że przestraszone kurczęta nabazgrały to pazurami!
Unni nie zaszczyciła go odpowiedzią.
– Będzie więc najlepiej, jeśli przeczytam to sama. Zaczęła:
– „CUENTOS”. To znaczy bajki, prawda?
– Ależ kochani! – zawołała Vesla. – Nie będziemy przecież czytać bajek! W naszym stuleciu!
– Dlaczego nie? – zdziwiła się Unni. – Powiedzmy „Opowieści dwóch tysięcy i jednej nocy”…
– Do rzeczy! – upomniał je Antonio.
– Dobrze. Niewiele zdążyłam przepisać – wyjaśniała Unni. – Jeśli ja bazgrzę, to z Santiago było pod tym względem jeszcze gorzej.
Potwornie trudno mi było odczytywać jego hiszpańskie pismo. Poza tym minęło sto lat, teraz pewnie pisze się inaczej. No więc – dodała pospiesznie, widząc, że przyjaciele zaczynają tracić cierpliwość. – Stwierdziłam, że na pierwszej stronie została spisana jedna cała bajka i pól drugiej. Pierwsza to najwyraźniej była znana bajka o lesie, wielkiej górze w tym lesie, trollu mieszkającym we wnętrzu tej góry i tak dalej. Zostawiłam to i zajęłam się następną.
– To mogło być rozsądne, mogło też być głupie – oznajmił Pedro. – Czytaj!
– Dobrze. Ta bajka miała tytuł: „LAS AGULAS TRES ENSENAN EL CAMINO”. Czy dobrze rozumiem, że to znaczy: „Orły trzy wskazują drogę”?
– Zdolna jesteś – pochwalił ją Pedro.
– Dziękuję – rozpromieniła się Unni. – Myślę jednak, że byłoby lepiej, gdybyś to ty czytał i od razu tłumaczył. Ja mogę siedzieć przy tobie i podpowiadać, gdyby moje pismo było za bardzo nieczytelne.
Tak zrobili i Pedro zaczął czytać: „Orły trzy wskazują drogę.
Istnieje pewna droga, ukryta w lesie tak dokładnie, że dęby milczą, a orchidee porastające ziemię odwracają się, gdybyś je pytał. Tylko ten, kto zna szlaki orłów, może…”
Pedro spoglądał na Unni sponad okularów.
– To już wszystko? – Bardzo mi przykro. Tu przerwałam. To było zbyt skomplikowane.
– Tak, widzę, że źle odczytywałaś niektóre litery. Musiało ci nie być łatwo. Tym bardziej ci dziękuję, że opuściłaś pierwszą bajkę i zabrałaś się za tę. Dzięki tobie mamy nowe, dobre informacje.
Vesla była wściekła.
– To szaleństwo, że jakiś idiota siedzi na całym tekście!
– No właśnie. I wspomniany idiota może podjąć pościg w każdej chwili. Straszna szkoda, że tak się stało!
– Coś jednak mamy – pocieszał go Antonio. – „Orły trzy wskazują drogę”.
– Dęby i orchidee – zastanawiał się Jordi. – To bez wątpienia daleko na północy.
– W Pirenejach rośnie mnóstwo orchidei – przytaknął Pedro. – Ale dęby? Występują w niewielu miejscach. Wyjątkiem są wielkie dąbrowy w Sierra de Ancares. Tylko że to leży… Unni, gdzie twoja wspaniała mapa?
Przyniosła mu ją błyskawicznie. Pedro szukał.
– No tak, tak jak myślałem. Góry Ancares to akurat granica trzech krain: Galicii, Asturii i Leon. Ale twoim zdaniem, Unni, rycerze jechali na północ. Musieli zatem jechać z południa, z Leon. A z tą częścią kraju my nie mamy nic wspólnego.
– Czy kiedyś Asturia i Leon to nie była ta sama kraina?
– Owszem, ale nie w piętnastym wieku. Bo wtedy to Leon już dawno przejęło dawną Asturię. I władzę. Nie, rycerze nie przybyli stamtąd, to mogę gwarantować.
Unni studiowała mapę.
– Mogli natomiast przybyć z południowo – wschodniej Galicii.
– I posuwali się wzdłuż granicy z Leon? No, owszem, tylko że to skalisty teren, w wielu miejscach trudno dostępny. A oni musieli wyruszyć z jakiegoś zamku, czy klasztoru, gdzie mieszkało wiele ludzi. Z mapy nic takiego nie wynika.
– Uważam, że powinniśmy rozpatrywać teren bliżej Pirenejów – powiedział Jordi. – Albo może wschodnie części Gór Kantabryjskich.
Powinniśmy się trzymać wzniesień, prawda, Unni?
– Tak. Z głębokimi przełęczami wśród gór. I porosłych starymi lasami, zwłaszcza pod koniec podróży.
Odezwał się telefon komórkowy Flavii. Włoszka przeprosiła i wyszła do przedpokoju.
– Unni – powiedział Antonio z naciskiem. – Mogłabyś sobie przypomnieć, czy w tamtej podróży, kiedy obserwowałaś rycerzy, nie było czegoś, co mogłoby mieć związek z orłami?
Zastanawiała się bardzo długo, wysiłek było widać na twarzy.
– Nie – odpowiedziała w końcu stanowczo. – Żadnych orłów.
– A czy w ogóle coś widziałaś?
– No, oczywiście! Rozległe równiny. Szczyty gór w oddali.
– A domy? Ludzi?
– Żadnych ludzi. Zresztą po większej części była noc. Ale dość jasna, widziałam sporo. Poza tym w dzień też jechaliśmy. Ale domy…? Mam takie wrażenie, jakbym pamiętała jakiś klasztor na zboczu góry. I…
Czekali.
– I jedną wieś.
– Tylko jedną? Niepewność.
– Tak. Tylko jedną. Z czymś, co mogło przypominać gospodę.
Dużą. Dach porośnięty trawą. A może to była strzecha? Ale co to ma za znaczenie. To, co widziałam, pochodziło z piętnastego wieku.
– Jasne. Jednak wieś może jeszcze istnieć. W każdym razie jakieś ślady po niej – rzekł Pedro.
– Mogła się też rozrosnąć i teraz jest to duże miasto – wtrącił Antonio niezbyt optymistycznie. – Natomiast klasztor to mógłby być trop.
Wróciła Flavia, widać było, że coś jej leży na sercu.
– Muszę wracać do Włoch prędzej, niż myślałam. Dzwoniła moja siostra. Mama zachorowała i jest z nią źle.
– Jakie to przykre – zapewniali ją wszyscy, rozumiejąc własne słowa podwójnie. Nie chcieli właśnie teraz rozstawać się z Flavią.
Przerwali pracę nad papierami. Gudrun poszła do kuchni, by zrobić coś z panującym tam bałaganem.
– Ja ci pomogę, babciu – Morten zerwał się z miejsca.
Towarzyszyły mu złośliwe komentarze: „Co takiego? Morten do kuchni?”, „Morten, źle się czujesz, chłopcze?” i tak dalej, w tym samym stylu. Ale on nie reagował.
– Muszę teraz jechać do miasta – oznajmiła Flavia. – Powinnam załatwić bilet i masę innych spraw. Wybierzesz się ze mną, Pedro?
Ten się wahał.
– Może później, moja droga. Antonio będzie taki dobry i mnie zawiezie, mam nadzieję. Zamów dla mnie pokój w hotelu, dobrze?
Flavia wyglądała na zakłopotaną.
– Pokój w hotelu? Ale… – głęboko wciągnęła powietrze. – Oczywiście, że zamówię dla ciebie pokój.
– Dziękuję ci. Zjemy razem kolację, tylko ty i ja!
– Załatwię i to – odparła Flavia ze sztywnym uśmiechem.
Wszyscy odprowadzali Flavię do przedpokoju, pomagali jej włożyć płaszcz, żegnali się na wypadek, gdyby następnego dnia nie mogła już przyjechać, a ona obiecywała, że będzie z nimi w kontakcie. Martwiła się, jak oni, tym trzecim, nieznanym uczestnikiem gry.
– Ja też się martwię – zawołał Morten z kuchni. – I żałuję, że się pytałem, kiedy będzie koniec tych nieszczęść. Nie powinienem był tego mówić, bo zanim jeszcze skończyłem, to już spadło na nas nowe.
Słuchacze mieli ponure miny. Sytuacja w żadnym razie nie nastrajała do żartów. Unni westchnęła gniewnie.
– Wiecie, kogo nienawidzę najbardziej w tej całej zaplątanej historii? – spytała.
– Nie.
– Tego, co zamordował Santiago. Emile.
– No, to prawda – przytaknęła Vesla.
– Mara na ten temat własną teorię – mówiła dalej Unni. – Najpierw jednak muszę ją dokładnie opracować i sprawdzić.
I znowu ze zdziwieniem stwierdziła, że między wieloma mieszkańcami domu panuje jakaś dziwnie napięta atmosfera.
Nie mogła też pojąć, dlaczego nieoczekiwanie zrobiło jej się żal tej silnej, eleganckiej, światowej Flavii. Coś w jej zachowaniu martwiło Unni. Sprawiała wrażenie bardzo smutnej i bardzo samotnej.
Ale może to choroba matki tak ją niepokoi?
– Jak to miło z twojej strony, że chciałeś mi pomóc, Morten – mówiła w kuchni Gudrun. – Może mógłbyś włożyć brudne naczynia do zmywarki?
– Oczywiście! Ale, kochana babciu, całą szyję masz pokrytą czerwonymi plagami! Można by pomyśleć, że wkroczyłaś w okres klimakterium. Przypominasz ciotkę z czasów, kiedy to przechodziła.
Też tak wyglądała.
– Dziękuję ci za komplement, moje dziecko! Nie. Jestem tylko trochę spięta. Wszystko jest takie nowe dla mnie. I wciąż tyle się dzieje!
– Ale wygląda mi na to, że coś cię martwi?
– Myślisz, że to by było bardzo dziwne? Ale dość już o mnie. Jak ty się czujesz?
– Ja? Bardzo dobrze. Zycie stało się naprawdę ekscytujące. A poza tym prawie całkiem wróciłem do zdrowia.
– Tak, to wspaniałe!
Morten kręcił się jednak po kuchni z taką miną, jakby go coś dręczyło. W końcu wykrztusił:
– Babciu… Jeśli ktoś ma naprawdę dobrego przyjaciela, który znalazł się w tarapatach… To czy powinien temu przyjacielowi pomóc?
Gudrun zdążyła się pogrążyć we własnych myślach.
Odpowiedziała nieobecna duchem:
– Jasne, że powinien. To jego obowiązek wobec przyjaciela. Czy mógłbyś mi zdjąć tę małą tarkę, z tamtej półki?
Morten również pracował jak automat, nie zastanawiał się nad tym, co robi. Na jego twarzy malowało się teraz wielkie zdecydowanie, ale to akurat nie miało nic wspólnego ani z kuchnią, ani z tarką.
Otrzymał odpowiedź, jaką otrzymać pragnął.
– Jeśli już ci do niczego więcej nie będę potrzebny, babciu, to chyba mógłbym sobie pójść?
W drzwiach wpadł na Pedra. Gudrun posługiwała się tarką tak niezdarnie, że skaleczyła rękę.
Pedro rzucił się do pomocy, przyniósł plaster, zakładał opatrunek.
– Babciu, mógłbym pożyczyć twój samochód? – spytał z pozoru bardzo obojętnie Morten następnego ranka.
Gudrun spojrzała na niego uważnie.
– Możesz. Pod warunkiem, że masz już stopy na tyle sprawne, by przyciskać pedały.
– Oczywiście! Od dawna trenuję na podwórzu.
– Daleko się wybierasz?
Odpowiedź zabrzmiała jeszcze bardziej nonszalancko.
– Mam coś do załatwienia w Oslo.
Gudrun trochę to zmartwiło, bo w miejskim ruchu najtrudniej dać sobie radę. Morten jednak obiecał, że zostawi samochód na parkingu w znacznej odległości od centrum i dalej pojedzie taksówką, pozwoliła mu wziąć samochód. Chłopak ma przecież dwadzieścia cztery lata.
– Coś się tak wystroił? – spytała Unni w przedpokoju. – Wybierasz się na randkę?
– Może – odpowiedział tajemniczo. – Wszyscy się tu podzielili na pary, tylko ja czuję się niechciany.
– Co za głupstwa! Mogłabym się z tobą zabrać na pocztę?
Morten się, rzecz jasna, zgodził, pobiegła więc po kopertę z nieznaną osobom postronnym zawartością. Oczy jej lśniły.
– Właściwie chyba nie powinniśmy się afiszować aż tak otwarcie – zastanawiał się Morten w samochodzie. – Chociaż, z drugiej strony, kryjówka i tak została ujawniona.
– Masz rację – przyznała Unni, rozglądając się jednak wokół, czy nie ma gdzie jakiego szpiega. Nikogo nie było widać.
– Stop! Minąłeś pocztę! – zawołała po chwili. Morten wysadził ją i ruszył wolno w stronę Oslo.
Unni nadała list i piechotą wróciła do domu, by siedząc w kącie pokoju Jordiego, rozmawiać z nim z daleka.
Taksówka zatrzymała się przed hiszpańskim konsulatem. Morten zapłacił i przez dłuższą chwilę stał przytłoczony elegancją imponującego budynku. Serce biło mu głośno, raz po raz odchrząkiwał zdenerwowany. Optymistyczny nastrój, w jakim opuszczał dom, teraz gdzieś się ulotnił.
Dukał najpierw w recepcji niezrozumiale, w końcu został skierowany do sekretarza, kobiety, która wysłuchała jego historii.
– I ja wiem, że Emma jest niewinna – zakończył z zapałem. – Ona wpadła w szpony złych łudzi. Jestem gotowy za nią poręczyć, jeśli tylko władze pani kraju zechcą ją wypuścić na wolność.
Słuchająca go Hiszpanka westchnęła cicho. Oznajmiła Mortenowi, że wiele zrobić nie może, ale zadzwoni mimo wszystko do dyrektora więzienia w Hiszpanii i wypyta o wszystko, co nie jest tajemnicą.
– Och, dziękuję – odetchnął Morten, a potem wysłuchał długiej rozmowy po hiszpańsku, z której zrozumiał niewiele.
Wreszcie pani sekretarz odłożyła słuchawkę.
– Pańska przyjaciółka i tak miała być niedługo zwolniona, ponieważ, jak twierdzi, była jedynie statystką w całej sprawie, poza tym nigdy przedtem nie była karana. Dyrektor przyjął też pańskie zapewnienia o jej niewinności, w żadnym razie jej to nie zaszkodzi.
Morten dziękował i kłaniał się, czuł, że nogi ma już naprawdę sprawne, mógłby tańczyć, gdyby chciał.
Spełnił oto szlachetny uczynek i to go uskrzydlało.
Gdy tylko znalazł się na parkingu, gdzie zostawił samochód, natychmiast zadzwonił do hiszpańskiego więzienia, do którego numer dostał w konsulacie. Poprosił o chwilę rozmowy z Emmą.
Musiał bardzo długo czekać. Rany boskie, ile to będzie kosztowało? zastanawiał się. Mam nadzieję, że babcia nigdy nie zobaczy moich rachunków.
W końcu po tamtej stronie odezwał się zachrypły głos Emmy.
– Nie, Morten? Skąd ty dzwonisz? Wytłumaczył.
– No, a gdzie teraz mieszkasz? Także i tego się dowiedziała.
– I załatwiłem sprawy tak, że już niedługo cię wy – puszczą.
– Wspaniale! Morten, jesteś aniołem!
Rozmawiali jeszcze dość długo. Emma chciała wiedzieć tyle rzeczy. Co się dzieje z nimi wszystkimi, co robili i tak dalej. Morten popadł w konflikt sumienia. Nie miał prawa nikomu opowiadać o rycerzach i ich zagadce. Ale to przecież tylko Emma. Ona może wiedzieć.
Skończyło się na tym, że obiecał coś niejasno, opowie jej wszystko, kiedy się spotkają, mówił, bo tutaj nie może rozmawiać swobodnie.
Emma zapowiedź spotkania przyjęła z entuzjazmem i napomknęła, że będą kontynuować od punktu, w którym skończyli ostatnio, bo ona bardzo za nim tęskniła.
Morten miał kłopoty z oddychaniem, tak go to uszczęśliwiało.
Wsiadł do samochodu i w radosnym oszołomieniu pojechał na południe.
W hiszpańskim więzieniu Emma wróciła do swojej celi.
– No i o to właśnie chodziło – mruczała pod nosem. – Mój mały, głupi, nudny Morten! Teraz trzeba jak najszybciej wydostać stąd Alonza.
Z Leonem skończyła definitywnie. Zrobił się obrzydliwy.
Ale Alonzo! Alonzo jest słodziutki. I zdążyła już wzbudzić w nim płomienne pożądanie. Wystarczy kontynuować to, co rozpoczęte!
Pięciu dumnych, czarnych rycerzy zebrało się na zboczu wzgórza z dala od domu, mimo to z widokiem na niego.
„Powinniśmy być teraz u najsilniejszego”.
„Tak. Powinniśmy przyczynić się do jego uzdrowienia. Ale dzięki lekarskiej wiedzy brata i miłości dziewczyny moc czarownika została złamana. Musimy tylko dokończyć dzieła”.
„Tylko że naczynie z maścią utrudnia nam zbliżenie się do niego.
Jak mamy przekazać, że pragniemy mu pomóc?”
„Im nie wolno spuszczać oczu z naczynia z maścią.
Powiedzieliśmy im to jasno i wyraźnie. Dlaczego nie zdążyli jeszcze unicestwić pudełeczka?”
„Na parę godzin zapomnieli o naszych ostrzeżeniach i teraz muszą się borykać z nowymi trudnościami”.
„Niech będzie przeklęty złodziej, który ukradł ważne dokumenty naszego rodu! Czyż nasi potomkowie nie mają dość kłopotów z paskudnymi mnichami?”
„A teraz jeszcze ten chłopak dopuścił się takiego głupstwa, że wezwał jedną ze złych istot! Co z nim zrobić?”
„Wymierzyć surową karę! Popełnił grube przestępstwo”.
„Ukarzemy go zaraz teraz. Zasłużył sobie na to”.
Don Federico de Galicia sapał wzburzony. Don Ramiro, który był przodkiem nieszczęsnego Mortena, przyzwalająco kiwał głową.
Takich zachowań tolerować nie wolno, choć serce don Ramiro żywiło wiele czułości dla tego chłopca.
Don Sebastiano de Vasconia miał surowy wyraz twarzy, ale w głębi duszy skrywał wiele ciepłych uczuć dla swojej potomkini, młodej Unni, zachowującej się bez zarzutu. Don Galindo de Asturias i don Garcia de Cantabria siedzieli milczący i wyprostowani na swoich koniach.
Zgadzali się z tym, co zostało powiedziane.
Wkrótce ich sylwetki rozpłynęły się w powietrzu. Zbocze znowu było puste.
Na spalonej słońcem hiszpańskiej równinie stali mnisi. Rozglądali się, szukali.
„Gdzie oni są? Gdzie się podziali? Co to się porobiło?”
„Zniknęli, przepadli bez śladu. Ale co się dzieje z naszym wybranym?”
„Podlega przemianie, nie może myśleć tak jak dawniej. W jego umyśle jest teraz tylko pragnienie piwa i żądza zemsty, mózg całkiem mu skarlał”.
„Zamknięty. Wtłoczony do klatki razem ze swoimi ludźmi. Nie przedstawia już dla nas żadnej wartości”.
Mnich, który „widział” więcej niż pozostali, powiedział ochryple:
„Coś mi się wydaje, że oni teraz wypuszczają jego kobietę”.
„Kobietę? Tę piękną? Tę niebezpiecznie pociągającą, z rodu Emilii i Emile? No to skupmy się na niej i jej dajmy nasze wsparcie”.
„Ona może być dla nas ratunkiem przed tymi przeklętymi wrogami, którzy żyją”.
„Gdybyśmy tylko wiedzieli, gdzie oni się podziewa – ją. Może ty to dostrzegasz, bracie?”
Jasnowidzący mnich wykrzywił twarz w grymasie, słysząc podlizujący mu się głos. Ale, prawdę powiedziawszy, on też nie dostrzegał nigdzie nawet śladu zaginionych. „Ja szukam, szukam, wkrótce ich wytropię”.
„Spiesz się tedy, bracie! Czas nagli. Oni byli już bardzo blisko rozwiązania zagadki tych przeklętych rycerzy!”
Ta myśl przeraziła ich śmiertelnie, więc bezradnie poderwali się z ziemi i dali się unosić wiatrowi ponad równiną.
Picie zbyt wielkich ilości coca – coli w cieple wczesnego lata mści się natychmiast, i to bardzo. Morten musiał się zatrzymać na najbliższym trochę szerszym poboczu, nie na parkingu, nie w zatoczce dla autobusów, po prostu przy krawężniku. Wbiegł pospiesznie do lasu, a kiedy wracał, oddychał z ulgą. „It was a great relief – cytował fragment tekstu z całkiem innej opowieści.
Kiedy już prawie doszedł do samochodu, nagle stanął jak wryty.
Co się dzieje? Skąd to uczucie, że jest otoczony? Przez jakieś wielkie, rozzłoszczone zwierzęta.
Cios bicza trafił go w ramię z taką silą, że zapiekło. Ale przecież nie widział żadnego bicza. Nic nie widział.
Gniew otaczał go niczym bardzo gęsta mgła. Skondensowany, trudny do złagodzenia gniew. Jeszcze jeden cios bicza. Morten próbował uciekać do samochodu, ale napotkał opór. Ktoś z całej siły cisnął nim o ziemię.
Musiał bardzo nad sobą panować, żeby nie zacząć krzyczeć.
Po chwili z nicości wyłoniło się pięciu rycerzy na swoich potężnych wierzchowcach we wspanialej uprzęży, z mieniącymi się lejcami.
Jego rodzony przodek, don Ramiro de Navarra, wymierzył dotkliwy cios leżącemu na ziemi. Morten skulił się bardziej ze strachu niż z bólu, gdyby bowiem rycerze byli ludźmi z krwi i kości, razy byłyby o wiele mocniejsze. Ciosy trafiały go jakby przez grubą bawełnę, mimo to później i tak paliły nieznośnie.
Morten był śmiertelnie przerażony i zrozpaczony, nie wiedział bowiem, że rycerze mogą okazywać gniew. Są przecież jego przyjaciółmi i nie zasłużył sobie na to, żeby…
Nagle pojął, co zrobił.
– Wybaczcie mi, wybaczcie! Popełniłem błąd, ale zrobiłem to z miłości i z wiary w niewinność. Ta nieszczęsna dziewczyna…
Pięciu wściekłych mężczyzn z królestwa śmierci uniosło pięć biczów.
– Nie, nie, oczywiście, już rozumiem, będę się starał naprawić szkodę, jaką wyrządziłem – zapewniał na pół z płaczem. Był rad, że właśnie przed chwilą opróżnił pęcherz, bo inaczej wyszedłby z tego spotkania z przodkami haniebnie mokry.
Rycerze wracali do równowagi. Pozwolili mu się podnieść. Morten miał nieprzeparte wrażenie, że chcieliby mu powiedzieć coś więcej, on jednak nie posiadał umiejętności przyjmowania cudzych myśli, a więc po kilku bezowocnych próbach zrezygnowali, potrząsali zatroskani głowami i w chwilę później rozpłynęli się w powietrzu.
Nigdy jeszcze Morten nie czuł się tak nędznie, nigdy nie został tak upokorzony!
To w ogóle był chyba dzień wyrzutów sumienia.
Po powrocie do domu, Morten bez słowa zamknął się w swoim pokoju. Pedro przyjechał z lotniska, dokąd odprowadzał Flavię.
Siedział z gazetą, ale równie dobrze mógłby ją trzymać do góry nogami, bo nie poruszył nią od dobrej godziny.
Vesla zajęła się kuchnią, więc Gudrun została odesłana do siebie.
Siedziała tam z rękami na podołku i nieruchomo wpatrywała się w ścianę. Nie pokazała się przez całe popołudnie.
Jordi spał, Unni nie mogła sobie znaleźć miejsca. Antonio pracował w szpitalu.
W domu panował dziwny nastrój. Jakieś krótkie spięcie mogłoby to zmienić, ale skąd miałoby nadejść?
Triumfująca, energiczna Emma opuszczała pospiesznie okolicę więzienia.
Zdążyła powiedzieć dyrektorowi kilka dobrych słów na temat Alonza, przekonywała, że cala sprawa jest wynikiem nieporozumienia oraz że Alonzo musiał dopuścić się naruszenia prawa, niewielkiego, rzecz jasna, ze strachu przed Leonem.
To akurat dyrektor był w stanie zrozumieć i obiecał, że poprze u sędziego jej prośbę o zwolnienie Alonza.
Honor męski nie pozwalał mu zalecać się do Emmy, choć ona, owszem, raczej go do tego zachęcała.
Udało jej się też przekazać Alonzowi wiadomość i teraz czekała na niego w małym hoteliku. Najpierw weszła do baru, zamówiła sobie drinka, ale nie znalazłszy tam żadnego godnego przygody mężczyzny, wycofała się.
Jak rozkosznie znaleźć się znowu w luksusowym łóżku. Miło mieć do dyspozycji pełny barek, którym zajęła się bardzo rzetelnie.
Rozkoszna wolność!
W środku nocy Emma obudziła się z uczuciem, że coś pełza po jej ciele. Coś ją łaskotało, wdzierało się w intymne zakątki jej ciała.
Czyżby w takim hotelu mieli karaluchy?
Przerażona zapaliła światło. Osiem palców odskoczyło pospiesznie od jej na wpół nagiego ciała. Wokół łóżka stało ośmiu mnichów, teraz przyciskając ręce do piersi, niczym ciekawskie, zaskoczone wiewiórki.
Obleśne, wygłodniałe seksualnie kreatury, pomyślała z obrzydzeniem, ale też z zainteresowaniem. Poza tym się ich bała, choć nawet przed sobą nie chciała się do tego przyznać.
Ale widzi ich! Widzi ich, równie wyraźnie, jak przedtem widywał ich Leon. Natomiast Alonzo nigdy.
Fuj, do diabła, jak oni wyglądają! Te białe, łyse trupie czaszki z płonącymi czarnymi oczyma, te wykrzywione, pożądliwe usta. Ileż zła wyrażają ich twarze! Te długie, kredowobiałe palce ze sterczącymi kostkami i paznokciami jak szpony. I wreszcie te długie, czarne habity, nie będące w stanie ukryć nabrzmiałych, rytmicznie pulsujących członków.
Emma przypomniała sobie, że kiedyś marzyła o tym, by móc zobaczyć mnichów. Byłoby zabawnie uwodzić takich świętoszków.
Tylko że teraz to oni mieli przewagę, a ona wcale nie pragnęła być zgwałcona przez ośmiu sfrustrowanych mnichów, którzy od wieków nie widzieli kobiety.
Sytuacja zaczynała być nieprzyjemna. Co powinna zrobić? Bliska paniki, nie była w stanie jasno myśleć.
I dlaczego oni się nie poruszają? Czekają na coś? A może to jednak ona ma przewagę?
– Nie ważcie się mnie tknąć, nędzni słudzy – powiedziała tak władczo, jak tylko potrafiła. – Co pragniecie dla mnie zrobić?
Nieświadomie trafiła na właściwy ton. Żadnego lęku. Żadnego podporządkowania w stylu: „Co mogłabym dla was zrobić?”
Nareszcie usłyszała ich podlizujące się głosy, te, które słyszeli Unni, Morten i bracia Vargasowie, ale nigdy przedtem Emma.
Przeniknął ją dreszcz, od palców stóp, po korzonki włosów.
– Nasze powiązanie z tą nędzną, bezbożną współczesnością, zostało zerwane – oświadczył jeden z głosów, posługując się tak starym językiem hiszpańskim, że nawet Emma, urodzona przecież w Hiszpanii, miała kłopoty z jego zrozumieniem. – Nasz niewolnik, Leon, został przemieniony w czarownika, ale nie posiada magicznych zdolności. Ty jesteś naszą nową niewolni… sojuszniczką, chciałem powiedzieć. Będziesz nas informować o wszystkim, co się dzieje.
– A co ja będę z tego miała? Osiem par oczu błądziło pożądliwie po jej ciele.
– Nie, dziękuję! – syknęła Emma gniewnie. – Facetów do łóżka wybieram sobie sama.
– Chcemy, żebyś się dowiedziała, gdzie przebywają nasi wrogowie – oznajmił głos krótko i zdecydowanie.
– Już się dowiedziałam.
W smoliście czarnych oczach pojawił się błysk. Jeden z mnichów pochylił się nad nią. Uderzył w nią odór grobu.
– Musisz się wkraść w ich łaski. Emma miała wątpliwości.
– Nie z wszystkimi się to uda.
– A młody chłopak?
– Jest w moich rękach.
– Wydobądź z niego wszystkie ich tajemnice! Chcemy wiedzieć, jak daleko się posunęli.
Na koniec w jakiejś sprawie jesteśmy zgodni, pomyślała Emma.
– A co z innymi? Wtedy mnisi pochylili się nad nią tak gwałtownie i tak nisko, że dosłownie wbiła się w poduszki, chcąc uniknąć ich bliskości.
– Zabij ich! Zabij ich! – skrzeczeli niczym zgłodniałe sępy. – Przede wszystkim tego najbardziej niebezpiecznego, tego, co to nie jest ani żywy, ani umarły.
Tego, którego ogień Wamby omal nie unicestwił. Dopełnij dzieła!
– Wiem, kogo macie na myśli – powiedziała Emma trochę jednak przestraszona. – To będzie dla mnie czysta przyjemność.
Zadać cios Unni. Zranić jej serce. Żadna kobieta nie może zatrzymać dla siebie pociągającego mężczyzny. Oni powinni należeć do Emmy, wszyscy co do jednego!
A ukochany Unni jest taki tajemniczy. To podniecające, móc sprawdzić na kimś takim siłę swojej atrakcyjności. Naturalnie Emma wygra! Unni to przecież zero.
– A teraz chcę spać – powiedziała stanowczo. Nie mogła swoich gości po prostu przegonić jak stadka natrętnych kur, ale nie chciała ich dłużej w swoim pokoju.
Na szczęście zniknęli dobrowolnie. Emma bardzo gruntownie po nich wywietrzyła.
Długo jeszcze potem leżała przy zapalonym świetle, rozdygotana po nieoczekiwanych przeżyciach.
Po wizycie nieproszonych gości musieli być bardziej ostrożni i nie odchodzić zbyt daleko od domu. Ogród mieli jednak rozległy, z gęstym, wysokim żywopłotem, chroniącym przed spojrzeniami sąsiadów, Unni spacerowała więc po alejkach i rozkoszowała się nieśmiałą wiosenną roślinnością. Pod ścianą domu pyszniła się grządka tulipanów, a obok mnóstwo jakichś niebieskich kwiatków, na trawnikach zaś rosły w grupach, rozrzuconych to tu, to tam, narcyzy.
Żeby tylko Jordi mógł jak najprędzej przyjść tu razem ze mną.
Unni wciąż go przed sobą widziała, Jordi był z nią nieprzerwanie. W zachodzie słońca, w urodzie natury, widziała go, patrząc na rozgwieżdżone niebo, nie opuszczał jej też w ciemnościach. Nikt nie mógł się do niej zbliżyć tak bardzo jak on, choć tak naprawdę mogli być razem tylko przez krótkie chwile każdego dnia.
W ciągu tych długich lat, gdy Jordi był dla niej jedynie bajkową postacią, zapamiętaną z jednego spotkania na lotnisku, często miewała wrażenie, że to tylko sen. Teraz znajdował się niedaleko, było tak dzień i noc, a zakochanie na odległość przerodziło się w miłość tak wielką, że aż sprawiała jej ból. I mimo to nie mogła go mieć!
Przyszedł do niej Pedro i razem podziwiali kwiaty.
– Wydawało mi się, że to bardzo piękne! – zawołała Unni z przejęciem, po czym roześmiała się skrępowana. – Zachowuję się dziecinnie. Mniej więcej tak jak królowa Wiktoria, która ponad wszelkie wyobrażenie uwielbiała swojego męża i powiedziała kiedyś: „Albert uważa, że zachód słońca jest bardzo piękny”. Jakby sama nie mogła tego stwierdzić. Pedro uśmiechnął się.
– Morten twierdzi, że jesteś naiwna, Unni, ale ja wcale tak nie myślę. No, może pod pewnymi względami. Ale potrafisz całym sercem wczuć się w smutek i ból drugiego człowieka, prawda?
– Owszem, tak jest – odparła z wolna. – W ostatnich dniach było mi bardzo ciężko. Wyczuwałam, że coś jest nie tak jak powinno. Coś sprawiało wielki ból, to dotyczy również ciebie, Pedro, prawda?
– Tak, zraniłem bliską mi osobę.
– No właśnie. I teraz chyba już wiem, co mi tak bardzo ciążyło.
Coś, co Flaviami powiedziała przy kilku okazjach, kiedy chciała mnie przekonać, że powinnam zapomnieć o Jordim. Istnieje wielu najodpowiedniejszych, takich słów użyła.
– Nie, nie, ty nie możesz opuścić Jordiego. Nigdy. Ty i on jesteście jednym.
– Wcale nie zamierzałam go opuszczać, ale słowa Flavii odwróciły się przeciwko niej, prawda?
– Niestety, masz rację. Czy mogę być z tobą szczery?
– Bardzo bym chciała.
– Dziękuję. Potrzebuję kogoś, z kim mógłbym o tym porozmawiać. I ty właśnie jesteś kimś takim, Unni. Jesteś najprostszą osobą, jaką znam, i zarazem najbardziej skomplikowaną. Wiesz, co chcę powiedzieć?
– Myślę, że tak. W każdym razie zachowam dla siebie to, co mi powiesz. A poza tym myślę, że rozumiem twoje wyrzuty.
– Widzisz, mój związek z Flavią trwał wiele lat. Ona pracowała w ambasadzie włoskiej w Madrycie, dzięki temu się poznaliśmy, a potem zaprzyjaźniliśmy. Ale to była tylko przyjaźń. Później, przypadkiem, odkryliśmy to fatalne powiązanie. Ona była macochą obciążonego przekleństwem Mortena, ja zaś najmłodszym bratem innego obciążonego. Jestem ostatnim z rodu. Flavia już wtedy była za stara na dziecko, a ja słabowitego zdrowia, więc mój ród miał wymrzeć bezpotomnie. Poza tym ona była żoną ojca Mortena, Knuta Andersena. Do niczego między nami nie doszło, daję na to słowo honoru.
– Wierzę i bez tego, Pedro. Oboje jesteście wspaniałymi ludźmi.
– Staramy się tacy być. No ale Knut Andersen zmarł. Sytuacja się nagle zmieniła i wymagała, byśmy coś przedsięwzięli. Osobiście myślałem, by po prostu kontynuować naszą przyjaźń, zresztą nie tak już wiele życia mi zostało. Ale Flavia…? Ja nie wiem, Unni.
Myślę, że ona jednak oczekiwała ode mnie czegoś więcej.
– I jak sobie z tym radziłeś?
– Byłem w rozterce. Flavia jest przecież fantastyczną kobietą.
Wykształcona, oczytana, potrafi kontrolować swój włoski temperament, a poza tym jest bardzo piękna. Mimo to się wahałem, przede wszystkim ze względu na swoją chorobę.
– Flavia to niewiarygodnie dobry człowiek. Taka silna, pełna inicjatywy i taka ciepła wobec wszystkich potrzebujących wsparcia.
– No właśnie. W ciągu tych pięknych dni, kiedy jechaliśmy do Norwegii, bardzo się do siebie zbliżyliśmy. Jestem zdrowy, myślałem, może mógłbym się odważyć i poprosić ją o rękę? Ale zwlekałem z tym i teraz jestem losowi szczerze wdzięczny.
– Tak – westchnęła Unni, obrywając jakieś suche liście z pnącej róży, rozpiętej na ścianie. – Teraz lepiej rozumiem to zakłopotanie, a nawet rozpacz Gudrun. Pedro również westchnął.
– Gudrun nie chciała niszczyć starego, dobrego związku. Żadne z nas nie chciało ranić Flavii. I przecież nie robiliśmy nic, tylko rozmawialiśmy ze sobą. Ale, och, jak my się znakomicie rozumiemy!
Ile ciepłych uczuć budzimy w sobie nawzajem! Jest dokładnie tak, jak powiedziała Flavia: „Istnieje wielu najodpowiedniejszych”.
– To musiało być bardzo trudne rozstanie?
– Tak, ona była blada, ale wciąż tak samo opanowana, tak samo wyrozumiała. Ja nawet nie wspomniałem o Gudrun. Powiedziałem tylko, że między mną a Flavią nigdy nie będzie niczego więcej prócz przyjaźni. A ona była taka wspaniałomyślna, że zapewniała, iż chce się ze mną nadal przyjaźnić. I z wami wszystkimi, bo bardzo was polubiła. Chce śledzić nasze dalsze starania nad rozwiązaniem zagadki rycerzy, ale nie jestem pewien, czy chciałaby w tych staraniach uczestniczyć. Musiała teraz wrócić do domu, żeby wyleczyć rany. Nie użyła takich słów, ale widziałem po niej, że czeka ją trudny czas. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem, że aż tyle dla niej znaczę, dopóki nie zrobiło się za późno.
– Ale przeżyliście razem kilka dobrych dni podczas podróży?
– Tak. Mieliśmy nawet, jak wiesz, w niemieckiej gospodzie wspólny pokój. W jakimś sensie jestem z tego zadowolony. Ale takiego płomiennego uczucia nigdy do niej nie żywiłem. Takiego jak teraz…
Pogrążył się w myślach.
„Zamów dla mnie pokój”, przypomniała sobie Un – ni jego słowa.
Wielkie rozczarowanie Flavii. Pedro opanował się.
– Powinienem porozmawiać z Antoniem na temat zniszczenia srebrnego pudełeczka i jego zawartości.
– No właśnie, rycerze powiedzieli, że on to potrafi, prawda?
– Owszem, choć nie wiem, w jaki sposób. Ale czas nagli.
Niebezpiecznie jest trzymać coś takiego w domu. Zwłaszcza że rycerze chcieliby pewnie z nami porozmawiać. Przede wszystkim z Jordim.
Na dźwięk jego imienia Unni ożyła.
– Pójdę do domu zobaczyć, czy się nie obudził. Wbiegła na schody, jakby miała naście lat. Pedro patrzył na nią z uśmiechem.