ROZDZIAŁ V

Nie tak dawno jeszcze dwór królów Arkanaru był jednym z najbardziej oświeconych w Imperium. Przebywali na nim uczeni, w większości, co prawda, szarlatani, ale i tacy, jak Bagir Kisseński, odkrywca kulistości planety; nadworny znachor Tata, który wpadł na genialną myśl, iż sprawcami epidemii sq drobniutkie niewidzialne gołym okiem robaczki, roznoszone przez wiatr i wodę; alchemik Sinda, który jak wszyscy alchemicy szukał sposobu otrzymywania złota z gliny, a odkrył prawo zachowania materii. Byli na dworze arkanarskim poeci, przeważnie darmozjady i pochlebcy, ale również tacy, jak Pepin Sławny, autor tragedii historycznej „Wyprawa na Północ”, Zuren Prawdomówny, mający w swym dorobku ponad pięćset ballad i sonetów, do których później napisano muzykę, jak Gur Improwizator, twórca pierwszego w historii Imperium romansu świeckiego, smutnej historii księcia zakochanego w pięknej barbarzyńcę. Byli też świetni artyści, tancerze, śpiewacy. Znakomici malarze pokrywali ściany nie blaknącymi freskami, słynni rzeźbiarze zdobili tworami swego dłuta pałacowe parki. Trudno powiedzieć, by królowie arkanarscy byli rzecznikami oświaty czy też znawcami sztuk pięknych. Uważano to po prostu za część rytuału dworskiego na podobieństwo porannej toalety króla lub wspaniałej warty gwardyjskiej przed głównym wejściem do pałacu. Tolerancja arystokratów sięgała w pewnych okresach tak daleko, że niektórzy uczeni i poeci stawali się ważnymi śrubkami aparatu państwowego. Pół wieku temu, na przykład, wielce uczony alchemik Botsa zajmował dziś uznane za zbędne stanowisko ministra Bogactw Kopalnych, założył kilka rudni i rozsławił Arkanar jako wytwórcę niezwykłych stopów, których sekret zaginął po śmierci uczonego. A Pepin Sławny jeszcze do niedawna sprawował pieczę nad oświatą w państwie, zanim podległe mu Ministerstwo Historii, i Piśmiennictwa zostało uznane za szkodliwe i rozmiękczające umysły.

Zdarzało się, oczywiście, i dawniej, że artystę lub uczonego, który nie cieszył się względami królewskiej faworyty, osoby ograniczonej i lubieżnej, sprzedawano za granicę lub truto arszenikiem, ale dopiero don Reba wziął się za nich na dobre. W lotach, gdy piastował urząd wszechmocnego ministra Ochrony Berła, dokonał w arkanarskim świecie kultury takich spustoszeń, że wywołał nawet niezadowolenie niektórych wielmożów, którzy zaczęli sarkać, że dwór stał się nudny i na balach nie słyszy się nic oprócz głupich plotek.

Bagir Kisseński, oskarżony o obłęd graniczący z przestępstwem politycznym, został wrzucony do lochu, skąd Rumata z najwyższym trudem uwolnił go i wyprawił do metropolii. Obserwatorium jego spłonęło, a ocalali uczniowie rozbiegli się każdy w swoją stronę. Nadworny znachor Tata wraz z pięcioma innymi znachorami okazał się nagle trucicielem, który za poduszczeniem księcia Irukanu snuł zbrodnicze zamiary w stosunku do osoby króla, poddany torturom przyznał się do wszystkiego i został powieszony na placu Królewskim. Usiłując go ratować, Rumata rozdał trzydzieści kilogramów złota, stracił czterech agentów (szlachetnie urodzonych, nie wiedzących, co czynią), omal sam nie wpadł raniony podczas próby odbicia skazańców, lecz wszystkie jego wysiłki poszły na marne. Była to pierwsza porażka, po której wreszcie zrozumiał, że don Reba nie jest bynajmniej postacią przypadkową. W tydzień później, dowiedziawszy się, iż alchemika Sindę zamierzają oskarżyć o ukrywanie przed państwem tajemnicy kamienia filozoficznego, Rumata rozjuszony niedawną porażką urządził zasadzkę pod jego domem. Sam jeden, z twarzą zasłoniętą czarną chustą, rozbroił szturmowców, którzy przybyli po alchemika, związał ich, powrzucał do piwnicy i tejże nocy wywiózł na wpół ogłupiałego Sindę do republiki Soan, gdzie ów, wzruszywszy ramionami, kontynuował poszukiwania kamienia filozoficznego pod okiem . don Condora. Poeta Pepin Sławny nagle wstąpił do zakonu i zamknął się w murach klasztornych. Zuren Prawdomówny, któremu zarzucono występną dwulicowość oraz dogadzanie gustom niższych stanów, został pozbawiony czci i majątku, próbował dowodzić swych racji, wygłaszał w karczmach teraz już otwarcie podburzające ballady, dwakroć był okrutnie skatowany przez jednostki patriotyczne i dopiero wówczas uległ namowom swego wielkiego przyjaciela i miłośnika, don Rumaty, i wyjechał do metropolii. Sinoblady z przepicia, stal na pokładzie oddalajqcego się okrętu, kurczowo trzymając się rękami want i dźwięcznym, młodym głosem wykrzykiwał swój pożegnalny sonet „Jak zwiędły liść opada na duszę…” Takim na zawsze pozostał w pamięci Rumaty. Co się tyczy Gura Improwizatora, to po rozmowie przeprowadzonej w gabinecie don Reby zrozumiał, że książę arkanarski absolutnie nie mógł pokochać wrażego nasienia, sam wrzucił na placu Królewskim swoje książki w ogień i obecnie, zgarbiony, z martwą twarzą, stal podczas audiencji królewskich w tłumie dworzan i na ledwie dostrzegalny gest don Reby wysuwał się naprzód deklamując swe utwory o treści ultra patriotycznej, na które znudzeni słuchacze reagowali ziewaniem. Aktorzy wystawiali na okrągło tę samą sztukę „Zagłada barbarzyńców, czyli marszałek Toć, król Pić Pierwszy Arkanarski”. A śpiewacy woleli raczej występować w koncertach z orkiestrą. Pozostali przy życiu artyści malarze pacykowali szyldy. Dwóch lub trzech zresztą zdołało utrzymać się u dworu, malowali teraz portrety króla w towarzystwie don Reby z szacunkiem przytrzymującego go pod ramię (wersja się nie zmieniała — król był przedstawiany jako piękny dwudziestopięcioletni młodzieniec w zbroi, zaś don Reba jako dojrzały mężczyzna z twarzą pełną wyrazu).

Tak, dwór arkanarski stał się nudny. Niemniej jednak różni dostojnicy, próżnujący arystokraci, oficerowie gwardii i piękne lekkomyślne donny — jedni przez próżność, drudzy z przyzwyczajenia, trzeci ze strachu — po dawnemu wypełniali sole pałacowe. Szczerze mówiąc wielu nie zauważyło w ogóle żadnych zmian. Dawniej na koncertach lub turniejach poetyckich największym uznaniem cieszyły się antrakty, podczas których roztrząsali zalety swoich wyżłów lub opowiadali anegdoty. Stać ich było na niezbyt długą dyskusję o właściwościach istot z zaświatów, ale już sprawy kształtu planety lub przyczyn epidemii uważali wręcz za nieprzyzwoite. Niejakie przygnębienie oficerów gwardii tłumaczyło się faktem zniknięcia artystów malarzy, wśród których znajdowali się prawdziwi mistrzowie obnażonej natury.,.

Rumata przybył do pałacu nieco spóźniony. Poranna audiencja już się rozpoczęła. W salach było tłoczno, co chwila rozlegał się zirytowany głos króla i melodyjne rozkazy mistrza ceremonii, dyrygującego odziewaniem Jego Królewskiej Mości. Większość dworzan rozprawiała o nocnym zajściu. Jakiś uzbrojony w sztylet złoczyńca o wyglądzie Irukańczyka wśliznął się nocą do pałacu, zabił wartownika i wtargnął do sypialni królewskiej, gdzie ponoć został rozbrojony przez don Rebę, schwytany i w drodze do Wesołej Wieży rozerwany na strzępy przez oszalały tłum wiernych patriotów. Byt to już szósty zamach w ciągu ostatniego miesiąca, toteż sam ów fakt nie budził specjalnego zainteresowania. Omawiano raczej szczegóły. Rumata dowiedział się, że na widok zamachowca Jego Królewska Mość podniósł się z lekka na łóżku, zasłonił swym najjaśniejszym ciałem piękną donnę Midarę i wymówił historyczne słowa: „Paszoł won, łajdaku!” Przeważająca większość uwierzyła ochoczo w owe historyczne słowa w przekonaniu, iż król wziął zabójcę za lokaja. Wszyscy zgadzali się również co do tego, że don Reba był jak zawsze czujny i przy tym niezrównany w walce wręcz. Rumata w eleganckich stówach wyraził ten sam pogląd i przy okazji opowiedział zmyśloną na poczekaniu historię, jak to na don Rebę napadło dwunastu rozbójników i jak trzech położył na miejscu, a resztę zmusił do ucieczki. Historia została przyjęta z dużym zaciekawieniem i aplauzem, po czym Rumata niby przypadkiem dodał, iż usłyszał ją z ust don Sera. Wyraz zaciekawienia natychmiast zniknął z twarzy obecnych, gdyż wszystkim było aż nadto wiadomo, że don Sera to nie lada głupiec i łgarz. O donnie Okonie nikt nie napomknął ani słowem. Albo jeszcze o niczym nie wiedzieli, albo udawali, że nie wiedze].

Sypiąc komplementami i ściskając rączki damom Rumata krok za krokiem przesuwał się ku pierwszym rzędom wystrojonej, wyperfumowanej, obficie pocącej się ciżby. Wysoko urodzeni panowie gawędzili półgłosem: „No, no, to właśnie klacz. Strychowała się, ale niech mnie piekło pochłonie, jeśli tegoż wieczora nie przegrałem jej do don Keu…” — „Co się tyczy bioder, to były one niezwykłego kształtu. Jak to pisał Zuren.,. Hm-m-m… Góry piany chłodnawej… hm-m-m, nie, wzgórza chłodnawej piany… W ogóle potężne biodra.” — „Wtedy ja cichutko otwieram okno, biorę kindżał w zęby i wyobraź sobie, mój drogi, czuję, że krata się pode mną ugina…” — „Jak go wyrżnąłem w zęby rękojeścią miecza, to ten szary kundel dwa kozły wywinął. Może pan mu się przyjrzeć, stoi tam z taką miną. jakby miał do tego prawo…” — „A don Tameo narzygał na podłogę, pośliznął się, upadł głową w kominek…” — „No i ten zakonnik mówi do niej: Opowiedz no mi, ślicznotko, twój sen… hi-hi-hi…”

Straszne, myślał Rumata. Jeżeli mnie za chwilę zabiją, ta kolonia pierwotniaków będzie ostatnim, co na tym świecie oglądam. Zaskoczenie. Uratuje mnie tylko zaskoczenie. Mnie i Budacha. Znaleźć odpowiedni moment i nagle zaatakować. Zaskoczyć znienacka, nie pozwolić mu otworzyć ust, nie pozwolić się zabić, po kiego diabła miałbym umierać.

Przecisnął się do drzwi sypialni i przytrzymując obiema rękami miecze oraz uginając z lekka nogi w kolanach, jak tego wymagała etykieta, zbliżył s/ę do królewskiego posłania. Królowi wkładano pończochy. Minister ceremonii z zapartym tchem śledził zwinne ruchy rąk dwóch kamerdynerów. Po prawej stronie rozgrzebanego łoża stal don Reba i cichym szeptem rozmawiał z wysokim, kościstym mężczyzną w mundurze wojskowym z szarego aksamitu. Był to ojciec Cupik, jeden z wodzów arkanarskich szturmowców, pułkownik straży pałacowej. Don Reba był wytwornym dworakiem. Patrząc na jego twarz, można by sądzić, że rozmawiają, na przykład o budowie klaczy lub o cnotliwych obyczajach siostrzenicy królewskiej. Natomiast ojciec Cupik, jako wojskowy oraz eks-kupiec kolonialny, nie umiał panować nad wyrazem twarzy. Pochmurniał, gryzł wargi, jego palce zaciskały się i rozwierały na rękojeści miecza. W końcu nagły skurcz „wykrzywił mu policzek. Cupik odwróci/ się gwałtownie i łamiąc wszelkie przepisy etykiety wyszedł z sypialni prosto w tłum dworzan zdrętwiałych wobec tak okropnego nietaktu. Don Reba spojrzał za nim uśmiechając się przepraszająco, a Rumata odprowadziwszy wzrokiem szarą niezgrabną postać, pomyślał: „Oto jeszcze jeden nieboszczyk”. Wiedział o tarciach między don Rebą a szarym kierownictwem. Historio brunatnego kapitana Ernsta Roehma gotowa była się powtórzyć.

Pończochy były już wciągnięte. Kamerdynerzy na melodyjny rozkaz ministra ceremonii ujęli ze czcią koniuszkami palców królewskie pantofle. Nagle król, odepchnąwszy ich nogami, tak gwałtownie odwrócił się do don Reby, że jego brzuch, przypominający tęgo wypchany worek, przetoczył mu się na jedno kolano.

— Dosyć już mam waszych zamachów — pisnął histerycznie, — Zamachy! Zamachy!… Ja chcę spać w nocy, a nie bić się z mordercami i Dlaczego nie można tak urządzić, żeby zamachów dokonywano w dzień? Co z ciebie za minister, Reba! Jeszcze jedna taka noc i każę pana udusić! (Don Reba skłonił się przyciskając rękę do serca). Po każdym zamachu boli mnie głowa)

Umilkł i wpatrzył się tępo w swój brzuch. Chwila była stosowna. Kamerdynerzy nieco marudzili. Przede wszystkim należało zwrócić na siebie uwagę. Rumata wyrwał kamerdynerowi prawy pantofel, przyklęknął przed królem na jedno kolano i jął ze czcią wkładać pantofel na tłustą, obciągniętą jedwabiem nogę. Był to odwieczny przywilej rodu Rumatów — własnoręczne obuwanie prawej nogi koronowanych głów Imperium. Król zwrócił na niego mętne oczy. i nagle błysnął w nich ognik zainteresowania.

— A, Rumata! — powiedział. — To pan jeszcze żyje? Reba obiecał mi udusić pana! — Zachichotał. — To marny minister. Tylko jedno potrafi — obiecywać. Obiecał wyplenić bunty, tymczasem bunty przybierają no sile. Jakichś szarych gburów napchał mi do pałacu… Jestem chory, o on powywieszał wszystkich nadwornych znachorów.

Rumata skończył wkładanie pantofla i skłoniwszy się, odstąpił dwa kroki w tył. Poczuł na sobie badawczy wzrok don Reby i spiesznie przybrał wyniośle tępą minę.

— Jestem ciężko chory — ciągnął król — wszystko mnie boli. Chcę na spoczynek. Już dawno przeszedłbym w stan spoczynku, ale przecież zginiecie beze mnie, barany…

Włożono mu drugi pantofel. Wstał i natychmiast jęknął krzywiąc się i chwytając za kolano.

— Gdzie są znachorzy? — zaczął lamentować żałośnie. — Gdzie mój dobry Tata? Powiesiłeś go, głupcze! A mnie na sam dźwięk jego głosu robiło się lepiej! Milcz, ja wiem dobrze, że to truciciel, ale mniejsza z tymi Cóż takiego, że truciciel? To był znachor! Rozumiesz, morderco? Znachor! Jednego otruje, drugiego wyleczy, a ty tylko trujesz! Lepiej, żebyś się sam powiesił! (Don Reba skłonił się z ręką na sercu i w tej pozycji pozostał). Przecież wywieszałeś wszystkich! Zostali sami twoi szarlatani i popi, którzy poją mnie wodą święconą zamiast lekarstw… Kto sporządzi miksturę? Kto mi natrze nogę maścią?

— Najjaśniejszy panie! — przemówił głośno Rumata i wydało mu się, że w pałacu wszystko zamarło. — Rozkaż tylko, a najlepszy lekarz w Imperium znajdzie się w pałacu w ciągu pół godziny!

Król wlepił w niego osłupiały wzrok. Ryzyko było straszliwe. Dość, by don Reba mrugnął powieką… Rumata fizycznie wyczuwał te wszystkie badawcze oczy spoglądające teraz na niego znad napiętych strzał — doskonale mu było wiadomo, do czego służą szeregi czarnych, okrągłych przewiewników pod sufitem sypialni. Don Reba też spoglądał nań z wyrazem uprzejmego, życzliwego zaciekawienia.

— Co to znaczy? — spytał gderliwie król. — No więc rozkazuję, no, gdzie pański lekarz?

Rumata sprężył się cały. Wydawało mu się, że groty strzał już go kłują, w łopatki.

— Najjaśniejszy panie — powiedział szybko — rozkaż, aby don Reba przedstawił ci znakomitego doktora Budacha!

Chyba jednak don Reba się stropił. Najważniejsza rzecz została powiedziana, a Rumata żył. Król obrócił zmętniałe oczy na ministra Ochrony Berła.

— Najjaśniejszy Panie — ciągnął Rumata teraz już bez pośpiechu i zgodnie z etykietą. — Wiedząc o twych doprawdy okrutnych cierpieniach, pomny przy tym obowiązków mego rodu wobec monarchów, wezwałem z Irukanu znakomitego, wielce uczonego medyka, doktora Budacha. Niestety podróż doktora Budacha została przerwana. Szare wojsko czcigodnego don Reby pochwyciło go w zeszłym tygodniu i dalsze jego losy wiadome są tylko don Rebie. Przypuszczam, że znajduje się on gdzieś w pobliżu, najprawdopodobniej w Wesołej Wieży, i mam nadzieję, że dziwna niechęć don Reby do medyków nie wycisnęła jeszcze fatalnego piętna na życiu doktora Budacha.

Umilkł wstrzymując oddech. Zdaje się, że wszystko poszło gładko. Uważaj, don Reba! Spojrzał na ministra — i struchlał. Minister Ochrony Berła nie był ani trochę speszony. Kiwał głową patrząc na Rumatę z łagodnym ojcowskim wyrzutem. Tego Rumata absolutnie nie oczekiwał. Ależ on jest w siódmym niebie, pomyślał oszołomiony. Król natomiast zachowywał się zgodnie z przewidywaniami.

— Oszust! — wrzasnął. — Uduszę! Gdzie doktor? Gdzie jest doktor, pytam pana? Milczeć! Gdzie jest doktor?

Don Reba wystąpił naprzód, mile uśmiechnięty.

— Najjaśniejszy Panie — powiedział — jesteś naprawdę szczęśliwym władcą, masz bowiem tylu wiernych poddanych, że niekiedy w swym pragnieniu służenia ci wchodzą sobie wzajemnie w drogę. (Król patrzył na niego tępo). Nie ukrywam, że — podobnie jak wszystko, co się dzieje w naszym państwie — była mi również znana szlachetna intencja żarliwego don Rumaty. Nie ukrywam, że wysłałem na spotkanie doktora Budacha naszych szarych wojskowych, ale wyłącznie w tym celu, by uchronić starszego czcigodnego człowieka przed niebezpieczeństwami podróży. Nie będę również ukrywał, że nie kwapiłem się z przedstawieniem Waszej Królewskiej Mości Budacha Irukańskiego…

— I pan się na to ważył? — wrzasnął król.

— Najjaśniejszy Panie, don Rumata jest młody i o tyle niedoświadczony w polityce, o ile biegły w szlachetnej walce. Nawet mu na myśl nie przyszło, do jakiej nikczemności może być zdolny książę Irukanu w swej zapiekłej złości do twej osoby. Najjaśniejszy Panie. Ale my o tym wiemy, prawda? (Król kiwnął głową). Dlatego też uznałem małe wstępne dochodzenie za rzecz konieczną. Nie zalecałbym pośpiechu, ale skoro Wasza Królewska Mość (tu skłonił się nisko królowi) oraz don Rumata (skinął głową Rumacie) tak nalegają, to dziś zaraz po obiedzie doktor Budach stanie przed obliczem Waszej Królewskiej Mości, by rozpocząć kurację.

— Pan jednak nie jest głupi, don Reba — rzekł król po namyśle. — Dochodzenie to dobry pomysł. To nigdy nie zawadzi. Przeklęty Irukańczyk… — Zawył chwytając się znów za kolano — Przeklęta noga! A więc zaraz po obiedzie? Będziemy czekać, będziemy czekać.

I wsparłszy się na ramieniu ministra ceremonii, przeszedł obok oszołomionego Rumaty kierując się do sali tronowej. Gdy zasłonił go tłum rozstępujących się dworzan, don Reba uśmiechając się życzliwie, spytał don Rumatę:

— Zdaje się, że dzisiejszej nocy pan pełni dyżur przy drzwiach sypialni księcia? Chyba się nie mylę?

Rumata skłonił się w milczeniu.


Rumata błądził bez celu po bezkresnych korytarzach i przejściach pałacowych, ciemnych, wilgotnych, przesyconych odorem amoniaku i zgnilizny, obok wytwornych, wysłanych dywanami komnat, obok pokrytych grubą warstwą kurzu gabinetów z wąskimi zakratowanymi oknami, obok pakamer zawalonych mnóstwem gratów z odrapaną pozłotą. Ludzi tu prawie nie było. Rzadko który z dworaków odważał się zapuszczać w ten labirynt tylnej części pałacu, gdzie apartamenty królewskie niezauważalnie przechodziły w kancelarie Ministerstwa Ochrony Berła. Łatwo tu było zabłądzić. Pamiętano dobrze wypadek, gdy patrol gwardyjski, który obchodził dookoła pałac, usłyszał nagle przeraźliwe krzyki człowieka wyciągającego do nich przez kratę ambrazury pokaleczone ręce. „Ratujcie mnie! — krzyczał ów nieszczęśnik. — Jestem kamerjunkier! Nie mogę się stąd wydostać! Od dwóch dni nie miałem nic w ustach! Pomóżcie mil” (Dziesięć dni trwała ożywiona korespondencja między ministrem finansów a ministrem dworu, wreszcie postanowiono jednak wyłamać kratę, a przez te dziesięć dni karmiono nieszczęsnego kamer-junkra podając mu mięso i chleb na końcu dzidy). Poza tym było tu w ogóle niezbyt bezpiecznie. W ciasnych korytarzach wpadali na siebie podpici gwardziści strzegący osoby króla i podpici szturmowcy strzegący ministerstwa. Rąbali się zaciekle, a gdy już mieli dość rąbaniny, rozchodzili się unosząc ze sobą rannych. No i wreszcie błądziły tu widma pomordowanych. W ciągu dwóch stuleci nagromadziło ich się w pałacu co niemiara.

Z głębokiej niszy w ścianie wystąpił szary wartownik z toporem w pogotowiu.

— Nie wolno — oznajmił ponurym głosem.

— Co ty tam wiesz, idioto! — rzekł lekceważąco Rumata odsuwając go ręką.

Słyszał, jak szturmowiec drepcze niepewnie za nim i nagle schwytał się. na myśli, że obraźliwe słówka i lekceważące gesty są już u niego odruchowe, że już nie odgrywa arystokratycznego chama, lecz w znacznej mierze stał się nim w rzeczywistości. Wyobraził sobie, że mógłby zachować się w podobny sposób na Ziemi i ogarnął go wstyd i obrzydzenie. Co się ze mną stało? Dlaczego? Gdzie się podział wpojony i pielęgnowany od dzieciństwa szacunek i zaufanie do pokrewnych mi stworzeń — do wspaniałej istoty zwanej „człowiekiem”? Przecież już nie mam na to rady, myślał ze zgrozą. Przecież ja rzeczywiście nienawidzę ich, gardzę nimi… Wcale ich nie żałuję — nienawidzę i gardzę. Mogę bez końca usprawiedliwiać tępotę i bestialstwo owego chłopaka, którego przed chwilą odepchnąłem, warunkami społecznymi, straszliwym otoczeniem, w jakim się wychował i jeszcze wieloma innymi przyczynami, a jednak widzę teraz wyraźnie, że to mój wróg, wróg wszystkiego, co ja kocham, wróg moich przyjaciół, wróg tego, co uważam za najświętsze, i nienawidzę go nie teoretycznie, nie jako „typowego przedstawiciela”, lecz jego osobiście, jako jednostkę. Nienawidzę tej zaślinionej mordy, odoru nie mytego ciała, jego ślepej wiary, złości do wszystkiego, co wychodzi poza granice czynności płciowych i popijawy. Oto drepcze teraz w miejscu ten prostak, któremu ledwie przed pół rokiem brzuchaty tatuńcio łoił skórę, starając się przyuczyć do handlu zleżałą mąką i scukrzonymi konfiturami, sapie dureń skończony i wysila mózgownicę, by przypomnieć sobie niedostatecznie wykute paragrafy regulaminu i ani rusz nie może skombinować, czy należy rąbnąć szlachetnego pana toporem, wrzeszczeć: „Na pomoc!”, czy po prostu machnąć ręką — i tak nikt się nie dowie. No i w końcu machnie na wszystko ręką, wróci do swojej niszy, wepchnie do gęby kawał kory i będzie ją żuł śliniąc się i mlaskając. O niczym absolutnie nie chce wiedzieć, o niczym myśleć. Myśleć! A czy nasz sławetny don Reba różni się czymkolwiek od niego? Jego psychika i odruchy są znacznie bardziej złożone, lecz myśli podobne do tych cuchnących amoniakiem i zbrodniami labiryntów pałacowych. W dodatku jest piekielnie nikczemny. Zbrodniczy pająk-drapieżca. Przybyłem tu, aby kochać ludzi, dopomóc im rozprostować karki, zobaczyć niebo. Tak, marnym jestem zwiadowcą, pomyślał ze skruchą, i jeszcze marniejszym historykiem. Kiedyż to zdążyłem zapaść się w to trzęsawisko, o którym wspomniał don Condor? Czy bóg ma prawo do jakichkolwiek uczuć, poza litością?

Z tyłu rozległ się pospieszny tupot nóg. Rumata odwrócił się i krzyżując ręce, oparł je na głowniach mieczy. Biegł ku niemu don Ripat przytrzymując klingę u boku.

— Don Rumata!… Don Rumata!… — wołał już z daleka, ochrypłym szeptem.

Rumata puścił miecze. Don Ripat podbiegłszy blisko rozejrzał się i szepnął mu na ucho:

— Szukam pana już od godziny. W pałacu jest Waga Koło! Rozmawia z don Rebą w liliowych komnatach.

Rumata aż zmrużył powieki. Potem odsuwając się dyskretnie, rzekł z uprzejmym uśmiechem:

— Ma pan na myśli słynnego rozbójnika? Przecież on chyba został stracony albo w ogóle jest postacią mityczną.

Porucznik oblizał suche wargi.

— On istnieje. Jest w pałacu . Sądziłem, że to zainteresuje pana.

— Kochany don Ripat — odparł Rumata pouczającym tonem — mnie interesują różne wieści. Ploteczki. Anegdoty… Życie jest takie nudne… Pan mnie zapewne źle zrozumiał… (Porucznik patrzył na niego zbaraniałym wzrokiem). Proszę się tylko zastanowić, cóż mnie obchodzą podejrzane kontakty don Reby, którego zbyt szanuję, by go w jakikolwiek sposób osądzać… A poza tym, pan wybaczy, bardzo się spieszę… Czeka na mnie dama.

Don Ripat znów oblizał wargi i złożywszy niezgrabny ukłon, oddalił się bokiem. Rumatę olśniła nagle szczęśliwa myśl:

— Aha, przyjacielu — zawoła) przyjaźnie. — Jak się panu podobała mała intryga, którą wspólnie z don Rebą przeprowadziliśmy dziś rano?

Don Ripat zatrzymał się skwapliwie.

— Jesteśmy ogromnie zadowoleni — odpowiedział.

— Prawda, że to wyszło bardzo sympatycznie?

— Świetnie! Szary korpus oficerski bardzo się cieszy, że pan wreszcie stanął otwarcie po naszej stronie. Bo jakże to, taki mądry człowiek jak pan, a zadaje się z baronami i innymi szlacheckimi wypędkami…

Mój drogi Ripat — powiedział wyniośle Rumata odwracając się i odchodząc. — Pan zapomina, że z wysokości mego rodu wszelkie różnice są już niedostrzegalne. Do widzenia.

Ruszył wielkimi krokami przez korytarze, pewnie skręcając w poprzeczne przejścia i bez słowa odsuwając wartowników. Nie bardzo wiedział, co uczyni dalej, za to w pełni zdawał sobie sprawę, że tym razem los był dla niego niezwykle, wyjątkowo łaskawy. Musi usłyszeć rozmowę dwóch pająków. Nie na darmo don Reba obiecał za żywego Wagę czternaście razy więcej, niż za Wagę martwego…

Zza liliowych portier wynurzyli się dwaj podporucznicy z obnażonymi klingami.

— Witam was, przyjaciele — rzekł Rumata stając między nimi. — Minister jest u siebie?

— Jest w tej chwili zajęty, don Rumata — odpowiedział jeden z oficerów.

— Zaczekam — Rumata wszedł za portiery.

Ciemno tu było choć oko wykol. Rumata szedł po omacku wymijając fotele, stoły i ciężkie podstawki do kaganków. Kilka razy słyszał wyraźnie czyjeś sapanie nad uchem, owiewał go ciężki zapach czosnku i piwa. Wreszcie spostrzegł wąską smugę światła i zatrzymał się usłyszawszy znajomy nosowy tenorek czcigodnego Wagi. W tejże sekundzie poczuł ostrożny dotyk dzidy między łopatkami. „Uspokój się, bałwanie — mruknął z irytacją, lecz ściszonym głosem. — To ja, don Rumata”. Dzida odsunęła się. Rumata przyciągnął fotel bliżej smugi światła, usiadł wyciągając nogi i ziewnął tak, aby go usłyszano. A potem zaczął obserwować.

Pająki się spotkały. Don Reba siedział w pozie pełnej napięcia, palce miał splecione, łokcie wsparte o stół. Z prawej strony na stosie papierów leżał ciężki nóż z drewnianą rękojeścią. Twarz ministra zdobił uprzejmy, choć nieco drętwy uśmiech. Waga siedział na sofie, plecami do Rumaty. Przypominał starego zdziwaczałego wielmożę, który przez trzydzieści ostatnich lat nie ruszył się nogą ze swej zamiejskiej rezydencji.

— Podskubańce się opierzą — mówił — i czarną chmarą rąbną po margańcach. To już dwadzieścia długich chocharów. Warto byłoby tuknąć w pstrokaczy. Ale chochary fałszywie chlustają. Tym podchodem zakujemy sitwę. Taki nasz przymiar…

Don Reba głaskał wygolony podbródek.

— Hadko taki — rzekł w zamyśleniu. Waga wzruszył ramionami.

— Taki nasz przymiar. Dla waszej pazerności chabuzić się z nami nie interes. Po gnatach?

Po gnatach — odparł zdecydowanie minister Ochrony Berła.

— I przybite. — Waga podniósł się z sofy.

Rumata, który słuchał w osłupieniu tej abrakadabry, odkrył na twarzy Wagi wąsy i spiczastą siwą bródkę. Klasyczny typ dworzanina z epoki minionej regencji.

— Miło mi było spotkać się z panem — powiedział Waga.

Don Reba również się podniósł.

— Rozmowa z panem sprawiła mi ogromną przyjemność. Po raz pierwszy widzę tak odważnego człowieka, jak pan, czcigodny…

— Ja też — przerwał znudzonym głosem Waga. — Ja też podziwiam i chlubię się odwagą pierwszego ministra naszego państwa.

Odwrócił się od don Reby i podreptał ku drzwiom wspierając się na lasce. Don Reba nie spuszczając zeń zamyślonego wzroku, dotknął z roztargnieniem rękojeści noża. Równocześnie za plecami Rumaty ktoś straszliwie zasapał i długa brunatna lufa przesunęła się obok jego ucha mierząc w szczelinę między portierami. Sekundę don Reba stał, jak gdyby nasłuchując, potem usiadł, wysunął szufladę biurka, wyjął stertę papierów i pogrążył się w czytaniu. Za plecami Rumaty ktoś splunął, lufa się cofnęła. Wszystko już było jasne. Pająki się dogadały. Rumata podniósł się z fotela i depcząc po czyichś nogach, zaczął się przemykać ku wyjściu z liliowych komnat.

Król obiadował w ogromnej sali z dwoma rzędami okien. Trzydziestometrowy stół był nakrywany na sto osób: Jego Królewska Mość, don Reba, persony królewskiej krwi (dwudziestu zdrowych jak byki osobników, żarłoków i ochlapusów), ministrowie dworu i ceremonii, grupa rodowej arystokracji (w tej liczbie i Rumata), tradycyjnie zapraszanej do królewskiego stołu, tuzin przyjezdnych baronów wraz z głąbowatymi baronetami i na szarym końcu różnoraka arystokratyczna drobnica, która nie przebierając w środkach uzyskała zaproszenie. Tych ostatnich, wręczając im kartę oraz numer fotela, uprzedzano: „Proszę siedzieć spokojnie, król nie lubi, gdy ktoś się kręci. Ręce proszę trzymać na stole, król nie lubi, by chować ręce pod stół. i nie oglądać się, król nie lubi, jak ktoś się rozgląda”. Przy każdym takim obiedzie pożerano niesłychane ilości wykwintnego jadła, wypijano jeziora najstarszych ,win, tłuczono całe stosy słynnej estorskiej porcelany. Minister finansów w którymś ze swych raportów dla króla chełpił się tym, że jeden obiad Jego Królewskiej Mości kosztuje akurat tyle, ile wynosi półroczny budżet Soańskiej Akademii Nauk.

Czekając, kiedy minister ceremonii przy dźwiękach trąb trzykrotnie obwieści: „do stołu!”, Rumata stał w grupie dworzan i po raz dziesiąty wysłuchiwał opowieści don Tamea o królewskim obiedzie, w którym tenże miał honor uczestniczyć pół roku temu.

— Znalazłem swój fotel, stoimy, wchodzi król, siada, więc i my wszyscy siadamy. Obiad toczy się normalnie. i nagle, wystawcie sobie, moi panowie, czuję pod sobą mokro… Mokro! Nie mam odwagi ani się odwrócić, ani poruszyć, ani pomacać ręką. Wybrałem wreszcie odpowiedni moment, wsadzam pod siebie rękę — i co? Jak mi Bóg miły, mokro! Wącham palce, nic specjalnie nie czuć. Cóż to za jakaś ciemna sprawa! Tymczasem obiad się kończy, wszyscy wstają, a ja, moi kochani, wstać się boję… Widzę, że król zdąża w moją stronę — król! — a ja siedzę dalej niczym jakiś baron z zapadłej wiochy nie mający pojęcia o etykiecie. Najjaśniejszy Pan podchodzi do mnie, uśmiecha się miłościwie i kładzie mi rękę no ramieniu: „Mój drogi don Tameo, my już wstaliśmy od stołu i idziemy obejrzeć balet, a pan wciąż jeszcze siedzi. Co panu, czyżbyś się objadł za bardzo?” — „Wasza Królewska Mość — odpowiadam — każ mi głowę odrąbać, a ja czuję mokro pod sobą”. Król raczył się roześmiać i kazał mi wstać. Podnoszę się — i co? Wszyscy ryczą ze śmiechu! Kochani moi, a ja przez cały obiad siedziałem na torcie rumowym! Król raczył wybuchnąć śmiechem. „Oj, Reba, Reba — powiedział na koniec — to wszystko pańskie kawały! Oczyśćże pan teraz szlachetnie urodzonego, skoroś mu pan upaćkał siedzenie!” Don Reba zanosząc się śmiechem wyjmuje kindżał i zaczyna zbierać tort z moich spodni. Wyobraźcie sobie, jak się czułem, moi panowie? Nie ukrywam, że trząsłem się ze strachu, aby don Reba, upokorzony przy wszystkich, nie zemścił się na mnie później. Na szczęście uszło mi to płazem. Zapewniam was, moi panowie, że była to najszczęśliwsza chwila w mym życiu! Jakże król się śmiał! i jaki był ubawiony!

Słuchacze chichotali. Takie dowcipy były zresztą przy królewskim stole rzeczą nagminną. Gości sadzano na pasztetach, w fotelach z podpiłowanymi nóżkami, na gęsich jajach. Sadzano również na zatrutych szpilkach. Król lubił, by mu dostarczano rozrywek. Rumata pomyślał nagle: ciekawe, jak ja bym się zachował na miejscu tego idioty? Obawiam się, że król musiałby poszukać sobie innego ministra Ochrony Berła, a Instytut — przysłać do Arkanaru innego zwiadowcę. A w ogóle, to trzeba mieć się na baczności. Skoro nasz genialny don Reba…

Zagrzmiały trąby, melodyjnie ryknął minister ceremonii, wszedł król utykając na jedną nogę i goście zaczęli sadowić się przy stole. W rogach sali, wsparci na oburęcznych mieczach, stali nieruchomo pełniący służbę gwardziści. Rumacie przypadli dwaj milczący sąsiedzi. Z prawej strony wypełniało fotel trzęsące się cielsko ponurego obżartucha don Pify, małżonka słynnej piękności, z lewej wpatrywał się bezmyślnie w pusty talerz Gur Improwizator. Goście zamarli spoglądając na króla. Najjaśniejszy pan wetknął za kołnierz szarawą serwetkę, obrzucił wzrokiem potrawy i chwycił kurzą nogę. Ledwie wpił się w nią zębami, już setka noży z brzękiem opadła na talerze i setka rąk sięgnęła do półmisków. Sala napełniła się mlaskaniem i smoktaniem, zabulgotało wino. Wąsy nieruchomych gwardzistów z oburęcznymi mieczami poruszyły się łakomie. Dawniej Rumatę mdliło podczas tych obiadów. Teraz już się przyzwyczaił.

Dzieląc kindżałem łopatkę baranią, spojrzał z ukosa w prawo i natychmiast odwrócił wzrok — don Pifa zawisł nad upieczonym w całości dzikiem i rył w nim jak koparka mechaniczna. Nie zostawił nawet kosteczki. Rumata wstrzymał oddech i wychylił jednym haustem szklanicę irukańskiego. Potem zerknął w lewo. Gur Improwizator grzebał apatycznie łyżką w miseczce z sałatą.

— Co pan pisze nowego, ojcze Gur? — spytał Rumata półgłosem.

Gur drgnął.

— Piszę?… Ja… Nie wiem… Dużo.

— Wiersze?

— Tak… oczywiście…

— Okropne są pańskie wiersze, ojcze Gur. (Gur popatrzył na niego dziwnym wzrokiem). Tak, tak, to nie ma nic wspólnego z poezją.

— Nie ma nic wspólnego… Chwilami zastanawiam się, kimże ja jestem? i czego się boję? Nie wiem.

— Proszę patrzeć w talerz i nie przerywać jedzenia. Powiem panu, kim pan jest. Genialnym twórcą, który wskazał nową, niesłychanie odkrywczą drogę w literaturze (Na policzki Gura z wolna wypływał rumieniec). Za sto lat, a może i wcześniej w pańskie ślady pójdą dziesiątki pisarzy.

— Boże, miej ich w swojej opiece! — wyrwało się Gurowi.

— A teraz powiem panu,, czego pan się boi.

— Boję się mroku.

— Ciemności?

— Ciemności również. Ciemność oddaje nas we władzę widziadłom. Najbardziej jednak boję się mroku, ponieważ w mroku wszystko wydaje się jednakowo szare.

— Świetnie powiedziane, ojcze Gur. A propos, czy można jeszcze dostać pańską książkę?

— Nie wiem… I nie chcę wiedzieć.

— Na wszelki wypadek wiedzieć nie zaszkodzi — jeden egzemplarz znajduje się w metropolii, w bibliotece cesarskiej. Drugi w Muzeum Unikatów w Soanie. Trzeci u mnie.

Gur trzęsącą się ręką nałożył sobie łyżkę galarety.

— Ja… nie wiem… — Popatrzył smutno na Rumatę dużymi, wpadniętymi oczami. — Chciałbym przeczytać… jeszcze raz…

— Z przyjemnością panu pożyczę…

— A potem?…

— Potem pan mi zwróci.

— Potem panu zwrócą! — rzucił ostro Gur.

Rumata pokiwał głową.

— Don Reba potężnie pana zastraszył, ojcze Gur.

— Zastraszył… Czy przyszło panu kiedykolwiek palić własne dzieci? Cóż może wiedzieć o strachu szlachetnie urodzony pan?!…

— Chylę głowę w obliczu tego, co musiał pan przeżyć, ojcze Gur. Ale z całej duszy, potępiam za to, że pan się poddał.

Gur Improwizator zaczął szeptać tok cicho, że Rumato z ledwością go słyszał pośród mlaskania i gwaru głosów.

— W imię czego to wszystko?… Co to jest prawda?… Książę Chaar rzeczywiście kochał piękną miedzianoskórą Dżiainiewniworę… Mieli dzieci… Znam ich wnuka… ją rzeczywiście otruto… A mnie wytłumaczyli, że to kłamstwo… Że dziś prawdą jest wyłącznie to, co ma na celu dobro królewskie… Reszta jest kłamstwem i przestępstwem. Przez całe życie pisałem .same kłamstwa…I dopiero teraz piszę prawdę…

Podniósł się nagle i śpiewnie, gromkim głosem zadeklamował:

Sławny i wielki król jak wieczność.

A imię jego jest — Szlachetność!

I wielbi nieskończoność bóstwo,

i ustąpiło pierworództwo!

Król przestał poruszać szczękami i wlepił w niego tępe spojrzenie. Goście wtulili głowy w ramiona. Tylko don Reba uśmiechnął się i kilka razy bezdźwięcznie zaklaskał w dłonie. Król wypluł kości na obrus i powiedział:

— Nieskończoność?… Pierworództwo? Bardzo słusznie, ustąpiło. Pochwalam. Możesz jeść.

Znów się rozległo mlaskanie i gwar rozmów. Gur usiadł.

— Łatwo i słodko jest mówić królowi prawdę w oczy — rzekł ochryple.

Rumata nic nie odpowiedział.

— Dam panu egzemplarz pańskiej książki, ojcze Gur — odezwał się po chwili. — Ale pod jednym warunkiem. Niezwłocznie zabierze się pan do pisania następnej.

— Nie. Za późno. Niech pisze Kiun. Jestem zatruty. Nic mnie Już nie interesuje. Pragnę teraz tylko jednego — nauczyć się pić. i nie mogę… Mam bóle żołądka…

Jeszcze jedna klęska, pomyślał Rumata. Spóźniłem się.

— Słuchaj no, Reba — rzekł nagle król. — A gdzie lekarz? Obiecał mi pan lekarza zaraz po obiedzie.

— Jest tutaj — oświadczył Reba. — Czy Wasza Królewska Mość rozkaże go wezwać?

— Czy rozkażę? Dobry sobie! Jakby pana tak bolało kolano, to byś kwiczał jak świnia!… Dawać go tu natychmiast!

Rumata odchylił się na oparcie fotela, by lepiej widzieć. Don Reba podniósł rękę nad głową i pstryknął palcami. Drzwi się otworzyły, do sali, kłaniając się co krok, wszedł zgarbiony starszy mężczyzna w długiej opończy, ozdobionej wizerunkami srebrnych pająków, gwiazd i węży. Pod pachą trzymał płaską, podłużną torbę. Rumata zaniemówił ze zdumienia — zupełnie inaczej wyobrażał sobie doktora Budacha. Nie do wiary po prostu, aby mędrzec i humanista, autor wszechstronnego „Traktatu o truciznach”, mógł mieć takie rozbiegane wyblakłe oczki, trzęsące się ze strachu wargi, żałosny przypochlebny uśmiech. Ale Rumata przypomniał sobie Gura Improwizatora. Widocznie między przesłuchaniem domniemanego szpiega irukańskiego a literacką pogawędką w gabinecie don Reby należało postawić znak równości. Gdyby tak wziąć Rebę za ucho, pomyślał z namiętnym pragnieniem. Zawlec go do lochu. Powiedzieć siepaczom: „Oto szpieg irukański, który podszył się pod naszego słynnego ministra, król rozkazał wydobyć z niego, gdzie znajduje się prawdziwy minister, czyńcie waszą powinność, ale biada wam, jeśli on zemrze wcześniej, niż za dni siedem…” Rumata musiał zasłonić twarz ręką, by nikt nie dostrzegł jej wyrazu. Cóż to za straszna siła — nienawiść…

— Nuże, nuże, podejdź tu, lekarzu — zawołał król. — Ależ z ciebie wymoczek. Zrób no parę przysiadów, żywe ogłuchłeś?!'

Nieszczęsny Budach zaczął wykonywać przysiady.

— Jeszcze, jeszcze — gęgotał król. — Jeszcze raz! Jeszcze! Kolanka cię nie bolą, to znaczy, żeś je dobrze wyleczył. A pokaż zęby! Ta-ak, zęby też niczego. Mnie by się, takie przydały… i ręce, wcale, wcale, mocne. Zdrowyś, chociaż taki wymoczek… No dobra, kochanku, zabiera; się do leczenia, czego stoisz…

— Wa-wasza Królewska Mość… ra-raczy pokazać nóżkę… Nóżkę… — usłyszał Rumata. Podniósł oczy.

Budach klęczał przed królem i delikatnie ugniatał jego nogę.

— Ej, ej! — krzyknął król. — Co to znaczy? Nie ściskaj! Obiecałeś leczyć, to lecz!

— Już wszystko w-wiem, Wasza Królewska Mość — mamrotał medyk i zaczaj pospiesznie grzebać w swej torbie.

Goście przerwali jedzenie. Arystokratyczni szaraczkowie na dalekim końcu stołu aż się podnieśli z lekka i wyciągnęli szyje płonąc z ciekawości.

Budach wydobył z torby kilka kamionkowych flakonów, odkorkował je i wąchając każdy z osobna ustawił je rzędem na stole. Następnie wziął puchar króla i napełnił do połowy winem. Wykonując nad pucharem passy obiema rękami i mrucząc zaklęcia, przelał szybko do wina zawartość wszystkich flakonów. W sali rozszedł się wyraźny zapach amoniaku. Król zacisnął usta, zajrzał do pucharu i zmarszczywszy nos popatrzył na don Rebę. Minister uśmiechnął się współczująco, Dworzanie wstrzymali oddech.

Co on wyrabia, zdumiał się Rumata, przecież staruch cierpi na podagrę! Co to za mieszanka? Traktat wyraźnie mówi: nacierać opuchnięte spojenia członków wyciągiem z trzydniowego jadu białej żmij Ku. Może to służy do nacierania?

— I co, nacierać tym? — spytał król bojaźliwie wskazując na puchar.

— Broń Boże, Wasza Królewska Mość — powiedział Budach. Zdołał się już nieco opanować. — To jest do wewnątrz.

— Do wewnqtrz? — Kro! nadął się i opadł na fotel. — Ja nie chcę do wewnątrz. Nacieraj.

— Jak Wasza Królewska Mość sobie życzy — rzekł pokornie Budach. — Ośmielam się jednak zauważyć, że nacieranie nie da żadnego rezultatu.

— Wszyscy stosują nacieranie — zrzędził król — a ty chcesz koniecznie wlewać we mnie to świństwo.

— Najjaśniejszy Panie — Budach wyprostował się dumnie — tę driakiew znam tylko ja jeden! Wyleczyłem nią stryja księcia Irukanu. Co się zaś tyczy nacieraczy, to wszakże oni nie wyleczyli Waszej Królewskiej Mości…

Król spojrzał na don Rebę. Minister znów uśmiechnął się współczująco.

— Łajdak — mruknął nieprzyjemnym głosem król zwracając się do Budacha, — Chłopek roztropek. Wymoczek parszywy. — Wziął do ręki puchar. — Jak cię tym trzasnę w zęby… — Zajrzał do środka. — A jeżeli zwymiotuję?

— Wypadnie powtórzyć, Najjaśniejszy Panie — odparł z ubolewaniem Budach.

— No dobrze, Bóg czuwa nad nami! — Król podniósł był puchar do ust, lecz nagle cofnął go tak gwałtownym ruchem, że trochę płynu wychlusnęło na obrus. — Najpierw ty spróbuj. Już ja znam tych Irukańczyków, wyście świętego Mikę wydali barbarzyńcom. Pij, rozkazuję ci!

Budach z urażoną miną wziął puchar i upił parę łyków.

— No jak? — spytał król.

— Gorzkie, Wasza Królewska Mość — odparł Budach zdławionym głosem. — Ale wypić trzeba.

— Trze-eba, trze-eba — przedrzeźniał król. — Sam wiem, że trzeba. Dawaj. O, jak się dorwał, to połowę wyżłopał.

Opróżnił puchar jednym tchem. Nad stołem zaszemrały Współczujące westchnienia i naraz wszystko zamarto. Król siedział sztywny, z otwartymi ustami. Z oczu gradem płynęły mu Izy. Robił się coraz bardziej purpurowy, potem zsiniał. Wyciągnął nad stołem rękę konwulsyjnie przebierając palcami. Don Reba szybko podsunął mu kwaszony ogórek. Król bez słowa cisnął w niego ogórkiem i znów wyciągnął rękę:

— Wina… — wybełkotał.

Ktoś skoczył, podał dzban. Król wściekle tocząc oczami, pił z głośnym gulgotem. Czerwone strugi ściekały po jego białej kamizeli. Gdy dzban był już pusty, rzucił nim w Budacha, ale chybił.

— Ścierwo! — przemówił nieoczekiwanym basem. — Za co mnie utrupiłeś? Jeszcze za mało was wywieszali! Żebyś pękł!

Umilkł i pomacał kolano.

— Bo-oli! — zagęgał znów dawnym głosem. — Boli tak samo, ani trochę mniej.

— Najjaśniejszy Panie — oświadczył Budach. — Aby nastąpiło całkowite wyleczenie, trzeba tę drakiew pić codziennie i to najmniej przez tydzień…

W gardle króla coś zaskrzeczało.

— Precz! — wrzasnął. — Precz stąd wszyscy!

Dworzanie przewracając fotele, hurmą rzucili się do drzwi.

— Pre-e-ecz!… — darł się przeraźliwie król zmiatając ze stołu zastawę.

Rumata wybiegłszy z sali dał nura za jakąś portierę i tam krztusił się ze śmiechu. Za sąsiednią portierą też się śmiano — ktoś zrywał boki, jęczał nie mogąc złapać tchu.

Загрузка...